David Gemmell W POSZUKIWANIU UTRACONEJ CHWAŁY Przełożyli Barbara Kamińska, Zbigniew A. Królicki Jedni ludzie wspinają się na szczyty lub zakładają imperia, inni zbijają majątki lub tworzą dzieła sztuki. Ja natomiast dedykuję W POSZUKIWANIU UTRACONEJ CHWAŁY, z wyrazami miłości, Billowi Woodfordowi, który podjął się roli przybranego ojca nieśmiałego, introwertycznego, nieślubnego, sześcioletniego chłopca i nigdy go nie zawiódł. Dzięki cierpliwemu wsparciu i nieustającej miłości jego syn nauczył się pewności siebie i dumy potrzebnej, by wygrywać bitwy - zarówno te w życiu, jak i na kartach książki. Dzięki, Tato! PODZIĘKOWANIA Ponadto serdecznie dziękuję Lizie Reeves za wskazówki, Jean Maund za opracowanie oraz Tomowi Taylorowi, Stelli Graham, Edith Graham i Val Gemmell za przeczytanie tekstu. PROLOG Trzech mężczyzn leżało już na podłodze, a czterech kolejnych otoczyło półkolem szpetnego olbrzyma w kaftanie z niedźwiedziej skóry. - Chcecie wiedzieć, jak jest na szczycie? - zabełkotał. Splunął krwią, która splamiła jego srebrnorudą brodę. Napastnicy rzucili się do przodu, a on powitał pierwszego druzgoczącym uderzeniem pięści, które trafiło napastnika w podbródek i powaliło go na pokrytą trocinami podłogę. Pozostali zasypali go gradem ciosów. Pochylił do przodu łysą głowę i ruszył na trzech pozostałych, jednak pośliznął się i upadł, pociągając za sobą kolejnego napastnika. Obuta stopa śmignęła ku jego twarzy, ale zdążył zablokować kopnięcie ramieniem i zwalić następnego z nóg. Szpetny mężczyzna podniósł się z trudem i oparł o drewniany kontuar. Zmrużył oczy na widok sztyletów, które wyciągnęli zza pasów dwaj pozostali napastnicy. Sięgnął prawą ręką i wyjął z buta długi myśliwski nóż, obusieczny i ostry jak brzytwa. Oberżysta bezszelestnie wyrósł za plecami szpetnego mężczyzny i wymierzył mu potężny cios w kark. Oczy uderzonego zmętniały. Z łoskotem runął na podłogę obok swoich ofiar, wypuściwszy z palców nóż. - Wytnę mu to plugawe serce - rzekł jeden z atakujących i zrobił krok do przodu. - To nie byłoby roztropne - powiedział mu oberżysta. Ten człowiek to mój przyjaciel. Musiałbym cię wtedy zabić. Te słowa zostały wypowiedziane spokojnie, lecz tak stanowczo, że przebiły się przez opar gniewu i przemocy. Zagadnięty wetknął sztylet z powrotem za pas. - Któregoś dnia ktoś go zabije - powiedział. - Ze smutkiem przyznaję ci rację - zgodził się gospodarz i wyszedłszy zza kontuaru, pochylił się nad nieprzytomnym mężczyzną w kaftanie z niedźwiedziej skóry. - Czy wasi przyjaciele żyją? Dwaj z leżących pojękiwali, a trzeci z trudem usiadł. - Tak, żyją. Co to za bzdura z tym szczytem? - To nieważne - odparł oberżysta. - Obok beczki stoi dzban utoczonego piwa. Częstujcie się, dziś wieczór bądźcie moimi gośćmi. - To miło z twojej strony - powiedział mężczyzna. Czekaj, pomogę ci go podnieść. - Razem dźwignęli szpetnego mężczyznę i zanieśli go do pokoju na tyłach gospody, gdzie płonęła jasno pochodnia i czekało przygotowane pościelone łoże. Położyli na nim nieprzytomnego wojownika, a oberżysta usiadł obok. Spojrzał na swojego pomocnika; tamtemu przeszła już złość. - Idź i napij się piwa-powiedział oberżysta. - Mój a żona zaraz je przyniesie. Kiedy tamten odszedł, oberżysta sprawdził puls przyjaciela. Serce biło mocno. - Możesz już przestać udawać - zauważył. - Jesteśmy sami. Szpetny mężczyzna otworzył oczy i oparł się wygodnie na dużej poduszce. - Nie chciałem nikogo zabijać - powiedział i uśmiechnął się z zakłopotaniem, ukazując złamany ząb. - Dziękuję, że temu zapobiegłeś, Naza. - Drobnostka - odpowiedział Naza. - Daj sobie z tym spokój. To przeszłość. - Przecież byłem tam. Byłem na szczycie. Nikt nie może mi tego odebrać. - I nikt nie zamierza tego robić, przyjacielu - powiedział Naza głosem pełnym smutku. Szpetny mężczyzna zamknął oczy. - To nie było tak, jak sobie wymarzyłem - powiedział. - Nic nigdy nie jest - odpowiedział Naza, wstając, i zdmuchnął płomień pochodni. Później, gdy Naza i jego żona Mael uprzątnęli już kufle, dzbany oraz talerze i zaryglowali drzwi, usiedli razem przy dogasającym kominku. Mael wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia męża; on uśmiechnął się i poklepał jej dłoń. - Dlaczego znosisz jego obecność? - zapytała Mael. To już trzecia bójka w tym miesiącu. To źle wpływa na interes. - Jest moim przyjacielem. - Gdyby naprawdę był twoim przyjacielem, nie przysparzałby ci tylu zmartwień - zauważyła. Przytaknął. - Jest sporo prawdy w twoich słowach, Mael, kochanie. Ja jednak rozumiem jego smutek i cierpię wraz z nim. Podniosła się z miejsca i pochylając się nad nim, ucałowała jego skroń. - Jesteś zbyt wrażliwy. Ale między innymi za to cię kocham. Nie będę się więc nadmiernie uskarżać. Mam tylko nadzieję, że on cię nie zawiedzie. Posadził ją sobie na kolanach. - Zawiedzie mnie; nic na to nie potrafi poradzić. Wspiął się na sam szczyt, a teraz nie ma już dokąd pójść. - Co to za szczyt? - Najgorszy z możliwych, Mael. Jeden z tych, na które najpierw się wspinasz, a później dźwigasz go na grzbiecie. - Za późna pora na takie zagadki. - Tak - zgodził się i wstając, wziął ją w ramiona. Zaniosę cię do łóżka. - Którego? Do naszego położyłeś swego pijanego przyjaciela! - Pokój gościnny na górze jest wolny. - I wydaje ci się, że jesteś wciąż na tyle młody, by mnie tam donieść? Zachichotał i postawił ją na ziemi. - Mógłbym, ale wolę zachować te resztki sił, jakie mi zostały, na chwilę gdy już tam dotrzemy. Idź więc sama i zapal pochodnię. Zaraz do ciebie przyjdę. Udał się do swojej sypialni i ściągnął buty z nóg śpiącego. Drugi nóż z brzękiem upadł na podłogę. Oberżysta przykrył kocem śpiącego i podszedł do drzwi. - Śpij dobrze - wyszeptał, zamykając je za sobą. ROZDZIAŁ l Siedemnaście osób obserwowało pojedynek, lecz żaden dźwięk nie przerwał świstu kling i nieskładnej muzyki uderzającej o siebie stali. Książę wygiął przegub i wymierzył mordercze pchnięcie w zamaskowaną twarz swego przeciwnika, lecz tamten opuścił ramię i uchylił się, odpowiadając błyskawiczną ripostą, którą Książę z trudem zdołał odparować. Przez kilka minut szermierze krążyli wokół siebie, a potem Książę przypuścił gwałtowny atak. Jego przeciwnik - wysoki, szczupły mężczyzna w szarym mnisim habicie pod maską i kolczugą - bronił się zaciekle. Ostrza po raz ostatni zwarły się ze świstem, przy czym koniec szpady Księcia ominął zastawę i dotknął piersi mnicha. Szermierze skłonili się sobie nawzajem, co widzowie przyjęli burzą oklasków. Na środek sali wyszła żona Księcia i jego trzech synów. - Byłeś wspaniały, Ojcze - powiedział najmłodszy, jasnowłosy siedmiolatek. Książę Talgithiru zwichrzył mu czuprynę. - Czy podobał się wam pokaz? - zapytał. - Tak, Ojcze - odpowiedzieli chórem chłopcy. - A jakim to ciosem pokonał mnie wasz ojciec? - zapytał mnich, ściągając maskę. - To był Classic Chare - odpowiedział najstarszy. Mnich uśmiechnął się. - Masz rację, Lordzie Patrisie. Jesteś pilnym uczniem. Książę przyzwolił, by żona wyprowadziła z sali synów, i gestem odprawił swoją świtę. Gdy sala opustoszała, ujął pod ramię mnicha i poprowadził go do południowej galeryjki, gdzie przygotowano dzban soku owocowego i dwa kielichy. Książę napełnił je. - Czy naprawdę dobrze ci tutaj? - zapytał. Mnich wzruszył ramionami. - Tak dobrze, jak w każdym innym miejscu, milordzie. Dlaczego pytasz? Książę spojrzał głęboko w oczy stojącego naprzeciw niego mężczyzny. Twarz tamtego, o długim, orlim nosie i pełnych ustach pod przystrzyżonymi wąsami, promieniowała siłą. - Krąży o tobie wiele legend, Chareosie - powiedział. Niektóre przedstawiają cię jako księcia. Wiedziałeś o tym? - Słyszałem - przyznał Chareos. - To bez znaczenia. - A co ma znaczenie? Jesteś najlepszym szermierzem, jakiego znam. Byłeś jednym z bohaterów Bel-azar. Mogłeś posiąść bogactwa, o jakich nawet nie śniło się zwykłemu człowiekowi. - Posiadam bogactwa, o jakich nie śniło się zwykłemu człowiekowi, milordzie. I właśnie to ma dla mnie znaczenie. Odpowiada mi takie życie. Jestem z natury typem badacza. Znajdujące się tutaj, w Gothirze, biblioteki należą do najlepszych na świecie. Mówi się, że dalej na południe, w bibliotekach Drenanu można znaleźć o wiele więcej woluminów, ale tutaj jest kompletny księgozbiór prac Tertullusa. Przestudiowanie ich zabierze mi całe lata. - Nie wydaje się to właściwe - powiedział Książę. Pamiętam, jak mój ojciec posadził mnie na ramieniu, żebym lepiej widział bohaterów z Bel-azar przemierzających ulice Nowego Gulgothiru. Dobrze pamiętam tamten dzień. Dosiadałeś białego ogiera, wysokiego na jakieś siedemnaście piędzi, i miałeś na sobie srebrną kolczugę oraz hełm z białym pióropuszem. Za tobą jechał Beltzer ze swym toporem w dłoniach. Dalej Maggrig i Finn. Ludzie z tłumu wyciągali dłonie, żeby was dotknąć, jakbyście byli ich przewodnimi gwiazdami. To był wspaniały dzień. - Świeciło słońce - zgodził się Chareos - ale to była tylko parada, milordzie, jak wiele innych parad. - Co stało się z pozostałymi? - zapytał Książę. - Czy nadal jesteście przyjaciółmi? Nie słyszałem o nich od lat. - Ani ja - odpowiedział Chareos. Ciemnooki mnich odwrócił wzrok, przywołując w pamięci obraz Beltzera z dawnych czasów - pijanego, z zaczerwienionymi oczami pełnymi łez na widok topora, który wystawiono na licytację, żeby uregulować jego długi. Farmer, który został bohaterem. Okazało się to dla niego bardziej zabójcze niż jakikolwiek Nadir. Maggrig i Finn byli tam również; zostawili samotnego Beltzera na tyłach gospody i wraz z Chareosem wyszli na słońce. - Wracamy w góry - powiedział Finn. - Ale tam nic nie ma - odrzekł Chareos. Finn uśmiechnął się. - Tak jak wszędzie, Fechmistrzu. Nie mówiąc ani słowa więcej, czarnobrody łucznik podniósł swój plecak i odszedł. Młody Maggrig uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Spotkamy się jeszcze - powiedział. - On tylko potrzebuje nieco czasu dla siebie, z dala od tłumów. - Jak znosisz te jego humory i depresje? - zapytał Chareos. - Nie zauważam ich - odpowiedział Maggrig. - Widzę tylko człowieka. Teraz Chareos sączył sok owocowy i spoglądał przez wysokie okno. Siedział zbyt daleko, by widzieć dziedziniec i przylegające do niego ogrody. Jednak ze swego miejsca mógł sięgnąć wzrokiem ponad mur klasztoru, hen w dal, gdzie na południu lasy pokrywały góry jak zielona mgła. Pobiegł spojrzeniem na wschód, ku zarysom wzgórz, za którymi znajdowały się nadyryjskie stepy. Przez krótką chwilę poczuł lodowate dotknięcie strachu. - Myślisz, że Nadirowie zaatakują z nadejściem lata? - zapytał Książę, jakby czytając w jego myślach. Chareos zastanowił się nad jego pytaniem. Nadirowie żyli wojną - prymitywne, koczownicze plemię, którego jedyną radością była walka. Przez całe stulecia królowie Gothiru trzymali ich w garści, mając pewność, iż wzajemna nienawiść między plemionami przewyższa pogardę dla najeźdźców. Potem pojawił się Ulryk, pierwszy wielki wódz. On zjednoczył plemiona, zmieniając je w niezwyciężoną siłę, armię złożoną z setek tysięcy dzikookich wojowników. Gothirowie zostali pokonani, król zabity, a pozostali przy życiu zbiegli na północny wschód, gdzie znaleźli swój nowy dom. Najeźdźcom oparła się jedynie wielka twierdza drenajska, Dros Delnoch, na dalekim południowym wschodzie. Jednak sto lat później pojawił się kolejny wojownik, któremu nic nie mogło się oprzeć. Tenaka Khan pokonał Drenąjów, najechał ziemie Yagrii, a jego wojska dotarły aż do morza pod Mashrampurem i dalej, wzdłuż linii brzegu, do Lentrii. Chareos zadrżał. Czy zaatakują ich tego lata? Tylko Źródło mogło to wiedzieć. Jedno było tak pewne jak sama śmierć - któregoś dnia Nadirowie przyjdą. Przetoczą się przez wzgórza z ogłuszającym rykiem bojowych okrzyków na ustach, a kopyta ich kucyków stratują trawę, zamieniając ją w błotniste pustkowie. Chareos przełknął ślinę, spoglądając na wzgórza i widząc żądną krwi hordę rozlewającą się po ziemiach Gothirów jak ciemna fala przypływu. - I cóż? - dopytywał się Książę. - Uważasz, że zaatakują? - Trudno powiedzieć, milordzie. Nie wysłuchuję już raportów tak często, jak kiedyś. Mówi się, że Drenajowie znowu podnoszą bunt, któremu przewodzi kolejny samozwańczy, zmartwychwstały Książę z Brązu. Według moich obliczeń to już piąty w ciągu trzydziestu lat, od czasu gdy Tenaka Khan szturmował Dros Delnoch. Może to powstanie zakłóci plany Nadirów. - I ten przywódca skończył jak jego poprzednicy - powiedział Książę. - Pojmano go i ukrzyżowano; rebelię stłumiono. Krążą pogłoski, że nowy Khan zarządził marsz na północ. - Ludzie powtarzają to samo od lat - powiedział Chareos. - Niewiele mamy rzeczy mogących zainteresować Nadirów. Łupy, które zebrali w czasie podbojów Drenanu, Yagrii i Lentrii, uczyniły ich bogatymi. Nie możemy im nic zaoferować - nie jesteśmy nawet bramą do zasobniej szych królestw. Za Nowym Gulgothirem nie ma nic prócz morza. Może zostawią nas w spokoju. Mówiąc te słowa, Chareos czuł ucisk kłamstwa w krtani. Nadirowie nie prowadzili wojen dla grabieży, lecz dla krwi, śmierci i podboju. Wielkość łupów nie będzie miała dla nich najmniejszego znaczenia. Rozpali tylko ich myśl o zemście za los przodków. - Sam w to nie wierzysz, Fechmistrzu. Widzę to w twoich oczach - powiedział Książę, wstając. - Nadirowie nienawidzą nas za przeszłość. Dręczy ich wspomnienie Bel-azar - jedynej klęski, jaka plami reputację Tenaki Khana. Chareos wstał i pomógł Księciu włożyć płaszcz z kapturem. Spojrzał w twarz młodszego od siebie mężczyzny. - Bel-azar to cud. Nie wiem, jak nam się to udało ani dlaczego Tenaka Khan pozwolił się nam utrzymać. Minęło już jednak dwadzieścia lat; rzadko wracam wspomnieniami do tamtych chwil. - Stara forteca leży w ruinie - powiedział Książę. Równie dobrze można ją traktować jako terytorium Nadirów. Dziękuję za lekcję. Chyba powoli zaczynam ci dorównywać. - Nawet więcej, milordzie. Pobiłeś mnie dzisiaj. - Jesteś pewien, że nie pozwoliłeś mi wygrać ze względu na obecność moich synów? - Wygrałeś sprawiedliwie, milordzie. Jednak w przyszłym tygodniu ja będę lepszy. - W przyszłym tygodniu przyjdź do zamku. Po lekcji pojedziemy na przejażdżkę do lasów Hunting Woods i spróbujemy swych sił w polowaniu na niedźwiedzie. Chareos pokłonem pożegnał Księcia. W dzbanie pozostało jeszcze nieco soku, napełnił więc swój kielich i podszedł z nim do okna, obserwując, jak świta Księcia opuszcza dziedziniec klasztoru. Dawno już nie wymieniono tych imion głośno: Beltzer, Maggrig i Finn. Wciąż pamiętał rudobrodego olbrzyma grzmocącego toporem Nadirów pnących się na mury wieży. A dwaj łucznicy, Maggrig i Finn, co wieczór porównywali swe wyniki i zapisywali je węglem na granitowej skale. Maggrig zabił dzisiaj jedenastu, co dało ogólną liczbę trzydziestu jeden zabitych. Śmierć Nadirom! Stary Kalin kwestionował te wyniki, przygotowując wieczerzę nad paleniskiem. Ten człowiek miał rękę do gotowania, wspominał Chareos - potrafił sprawić, że stek z polędwicy wołowej smakował jak owcze flaki. Zginął ostatniego dnia. Odcinek przy wieży bramnej pochłonął najwięcej ofiar. Z liczącego początkowo czterdziestu pięciu ludzi oddziału pozostali jedynie Beltzer, Maggrig, Finn i Chareos. Nadirowie zdobyli fortecę, lecz Beltzer zeskoczył z wieży i w pojedynkę odebrał sztandar Gothiru, a potem toporem wyciął sobie drogę do warowni. Gdy znalazł się w środku, żołnierze zabarykadowali furtę i odparli atak nacierających Nadirów. Przez większą część dnia wróg piął się na mury po to tylko, by paść pod ciosami mieczy i toporów obrońców. Tej nocy Tenaka Khan osobiście przybył pod wieżę wraz ze swym szamanem. - Poddajcie się, a odejdziecie żywi i wolni - zawołał. - Nie takie otrzymaliśmy rozkazy - odpowiedział mu Chareos. - Co jest dla was ważniejsze, obowiązek czy wolność? zapytał Khan. - Interesujące pytanie, panie - odrzekł Chareos. - Może dołączysz do nas i zastanowimy się nad nim wspólnie? - Zrzućcie linę - odpowiedział Khan. Chareos uśmiechnął się teraz na to wspomnienie. Za plecami usłyszał zbliżające się kroki. Obrócił się i zobaczył nadchodzącego Seniora Zakonu. - Czy nie przeszkadzam? - zapytał starzec. - Ani trochę, Parnio. Zostań, proszę. Odziany w białą szatę Senior usiadł przy stole i spojrzał w niebo. - Niebiosa są niewiarygodne - wyszeptał. - Wciąż inne, lecz niezmiennie piękne. - To prawda - zgodził się Chareos, siadając naprzeciw starca. - Czy udało ci się już dotknąć mocy Źródła, synu? - Nie, ojcze. Wciąż jestem pełen wątpliwości. Czy to cię martwi? Staruszek machnął smukłą dłonią. - Nie, wcale. Ci, którzy Go szukają, znajdą Go... lecz w czasie, który On sam wyznaczy. Ty jednak jesteś już tutaj od dwóch lat i zastanawiam się, co cię powstrzymuje. Nie musisz nosić habitu po to, by korzystać z biblioteki. Chareos uśmiechnął się. Jest pewna korzyść z przynależności. Jakaś anonimowość. - Nie anonimowości przecież poszukiwałeś, bo nie zachowałbyś swojego imienia i z pewnością nie przystałbyś na prośbę Księcia, żeby go uczyć kunsztu szermierki. - Prawda. Może po prostu nie znam odpowiedzi. Mimo to nie chcę odejść. - W porównaniu ze mną jesteś młodym człowiekiem. Powinieneś mieć żonę i dzieci; powinieneś zaznać miłości. Czy się mylę? Chareos wstał i znowu podszedł do okna. - Nie, nie mylisz się, bracie. Kochałem kiedyś... i prawdą jest, że mógłbym znowu pokochać. Zbyt boleśnie jednak przeżyłem jej utratę. Wolę pozostać sam, niż narażać się na takie cierpienie. - A zatem przybyłeś tu, żeby się ukryć, Chareosie, a to nie jest dobry powód. Dar życia ma zbyt wielką wartość, aby go roztrwonić w ten sposób. Pomyśl o tym. Dlaczego osławiony bohater Bel-azar miałby obawiać się tak cudownej rzeczy jak miłość? Chareos obrócił się gwałtownie do starca i spojrzał na niego ciemnymi oczami, chmurnymi i pełnymi gniewu. - Bel-azar! Już dwukrotnie słyszałem dzisiaj tę nazwę. To nic nie znaczy. Miałem miecz... i dobrze go użyłem. Ludzie umierali. Nie widzę w tym nic bohaterskiego, bracie. Dawno temu zobaczyłem starca o powykrzywianych stawach, który próbował pomóc napadniętej kobiecie. Zginął od pierwszego ciosu pięści. Jego czyn był prawdziwie bohaterski, on bowiem nie miał żadnych szans. Czy rozumiesz, o czym mówię? Żołnierz zawsze ma szansę. Na świecie wiele mężczyzn i kobiet codziennie dokonuje bohaterskich czynów i nikt o tym nie wie. A ja tylko dlatego, że mam celne oko i szybkie ramię - ja jestem jednym z bohaterów Bel-azar. Moje imię rozbrzmiewa w pieśniach śpiewanych w biesiadnych komnatach i tawernach. - Mylisz się, Chareosie. O tobie śpiewają ludzie. A o czynie tego starca zaśpiewano przed Bogiem. To różnica. - Byłaby, gdybym w to wierzył. Jednak nie wierzę. - Pozostaw to czasowi i strzeż się Księcia. Jest w nim siła, ale także okrucieństwo. I kiedy idziesz na lekcje do zamku, nie przywdziewaj habitu. Nie jesteśmy tutaj wojownikami; to nie Zakon Trzydziestu. - Jak sobie życzysz, Ojcze. Starzec podniósł się. - Kiedy wszedłem - powiedział cicho - byłeś zatopiony w myślach. Podzielisz się ze mną tymi wspomnieniami? - Myślałem o Bel-azar i Tenace Khanie. Rozpamiętywałem tę ostatnią noc, kiedy on samotnie wspiął się na mury, a potem siedział z nami aż do świtu. Mówił o swoim życiu i o swoich marzeniach, a my opowiadaliśmy o swoich. Beltzer chciał zatrzymać go jako zakładnika, ja jednak nie zgodziłem się. O świcie opuścił naszą wieżę i wycofał swoje wojska. Wciąż mieliśmy sztandar Gothiru, więc - teoretycznie przynajmniej - zwycięstwo należało do nas. - Czy podziwiałeś go? - Tak. Była w nim szlachetność ducha. Nadal nie wiem jednak, dlaczego pozwolił nam żyć. - Nie powiedział tego? - Nie. Nie był to jednak człowiek, który zrobiłby coś bez powodu. Od lat ta myśl nie daje mi spokoju. Kiedy umarł, pojechałem do kraju Nadirów, stanąłem przed wielkim grobowcem Ulryka, gdzie pochowano Tenakę Khana. Coś mnie tam ciągnęło. Pojechałem też do obozowiska Wilków i ukląkłem przed ich szamanem. Zapytałem go, dlaczego oszczędzono nas tamtego dnia. Wzruszył ramionami. Powiedział, że jesteśmy Shio-kas-atra - duchami przyszłości. - Zrozumiałeś, co miał na myśli? - Nie. A ty rozumiesz? - Będę się o to modlił, mój synu. Beltzer otworzył oczy i zatonął w morzu bólu dudniącym mu pod czaszką. Jęknął i z trudem usiadł na łóżku, walcząc z mdłościami. Naciągnął buty i chwiejnie stanął na nogi, po czym obszedł łóżko i otworzył okno. Łagodny wietrzyk przywiał świeże powietrze. Beltzer chrząknął i splunął; miał rozciętą wargę i w plwocinie można było dostrzec ślady krwi. Na toaletce znajdowało się lustro. Opadł na stojące przed nią krzesło, żeby przyjrzeć się swemu odbiciu. Jedno oko miał podbite i opuchnięte; czoło podrapane, a na prawym policzku płytkie rozcięcie; rudosrebrna broda skołtuniona była od zakrzepłej krwi. Zrobiło mu się niedobrze. Drzwi za jego plecami otworzyły się, zasłony na oknach zafalowały. Odwrócił się i zobaczył wchodzącą do komnaty Mael, niosącą tacę, na której stał talerz grzanek z serem oraz dzban - Beltzer modlił się, żeby było w nim piwo. - Dziękuję - powiedział, gdy postawiła tacę. Spojrzała na niego i potrząsnęła głową. - Jesteś odrażający - powiedziała, opierając ręce na kształtnych biodrach. - Żadnych kazań, Mael. Miej litość! Moja głowa... - Twój ból to twoja sprawa. Ja nie mam litości dla pijanych gburów. Spójrz na te zakrwawione prześcieradła! A od tego smrodu człowiekowi wywraca się w żołądku. Kiedy się ostatnio kąpałeś? - W tym roku, wiem to na pewno. - Kiedy skończysz śniadanie, pójdziesz do drewutni. Tam weźmiesz się do roboty i będziesz pracował tak długo, aż wyrównasz swoje rachunki. Siekiera i piła rozjaśnią ci w głowie. - Gdzie Naza? - zapytał, starając się za wszelką cenę skupić wzrok na kobiecie o płowych włosach. - Pojechał do miasta. Dziś dzień targowy. Kiedy wróci, ciebie już tu nie będzie, rozumiesz? - On... coś mi zawdzięcza. - Nic ci nie jest dłużny. Słyszysz? Nic! Jesteś tu od dwóch miesięcy. Nie zapłaciłeś ani jednego raq za jedzenie, spanie ani piwo. A za to obrażałeś naszych gości, wdawałeś się w bójki i w ogóle robiłeś, co mogłeś, by zrujnować interes, z którego utrzymuje się mój mąż. Porąbiesz drzewo i pójdziesz sobie. Uderzył pięścią w blat toaletki i zerwał się na równe nogi. - Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób? - huknął. Czy wiesz, kim jestem, kobieto? - Wiem - odpowiedziała, przysuwając się bliżej. - Jesteś Beltzer. Beltzer pijak. Beltzer leń. Beltzer bufon. I śmierdzisz. Śmierdzisz potem, skwaśniałym piwskiem i wymiocinami. Oczywiście, że wiem, kim jesteś! Podniósł rękę, jakby zamierzał uderzyć kobietę, lecz ona roześmiała mu się w twarz. - No, dalej, wielki bohaterze Bel-azar. Uderz mnie! Beltzer minął ją i wybiegł do pustej o tej porze sali, lecz ona podążyła za nim, a jej gniew smagał go jak ognisty bicz. Potykając się, wyszedł na dziedziniec i zmrużył oczy w ostrym świetle dnia. Drewutnia znajdowała się po jego prawej ręce; otwarte pola po lewej. Wybrał ścieżkę po lewej, która wiodła w kierunku wyżyny, lecz uszedłszy zaledwie pół mili, przysiadł na skale i spojrzał na otaczające go pustkowie. Trzy mile dalej stała jego chata. Jednak nie zastanie w niej nikogo; nie znajdzie tam niczego do jędze - nią i picia; tylko wycie wilków i pustkę znaną wyłącznie samotnym. Z sercem pełnym wstydu zawrócił do drewutni. Przy strumieniu zatrzymał się, zdjął z siebie kaftan z niedźwiedziej skóry i wełnianą tunikę. Postawił buty obok odzieży i wszedł do strumienia. Nie mając przy sobie mydła, wyszorował się liśćmi mięty i zmył krew z brody. Kiedy wrócił na brzeg i podniósł tunikę, jej zapach niemal przyprawił go o mdłości. Nisko upadłeś - powiedział do siebie. Wyprał koszulę, bijąc nią o skały, żeby usunąć brud, wykręcił z nadmiaru wody i z trudem wcisnął tunikę na siebie. Kaftan przewiesił przez ramię. Mael widziała, jak wracał na dziedziniec, i zaklęła pod nosem. Poczekała aż do chwili, gdy usłyszała dudnienie siekiery 0 drewniane kloce, i dopiero wtedy wróciła do kuchni, gdzie przygotowywała pieczenie i ciasta na południowy posiłek dla robotników. W szopie Beltzer ciężko pracował, z przyjemnością czując w rękach ciężar siekiery i wygięte stylisko. Jego ramię nie straciło nic ze swojej sprawności. Każdy cios czysto rozszczepiał bierwiona na polana, które miały płonąć na okutych żelazem paleniskach na obu końcach głównej sali gospody. Tuż przed południem przerwał i zaczai przewozić drewno na drugą stronę dziedzińca. Potem zanosił je do tawerny, układając obok palenisk. Mael nie odzywała się do niego, a i on nie miał ochoty narażać się na jej kąśliwe uwagi. Kiedy południowy rytuał posiłku miał się ku końcowi, podała mu talerz rosołu i chleb. Zjadł w milczeniu, marząc o kuflu piwa, o który bał się poprosić spodziewając się nieuniknionej odmowy. Naza powrócił o zmierzchu i przyniósł dzban piwa do szopy. - Jak się czujesz, przyjacielu? - zapytał, napełniając kufel 1 podając go wdzięcznemu Beltzerowi. - Gorzej niż śmierć - odpowiedział, opróżniając kufel do dna. - Nie musiałeś robić tego wszystkiego - powiedział Naza. - Powinieneś był dzisiaj odpocząć. Wczoraj dostałeś tęgie lanie. Beltzer potrząsnął głową. - Twoja żona rozumie mnie lepiej niż ty. Właśnie tego potrzebowałem - powiedział, podnosząc do góry kufel. - Wiesz, to wszystko jest chore, Naza. Byłem najsławniejszą osobą w Gothirze. Tym, który ocalił sztandar. Raczono mnie winem i zapraszano na obiady, a prezenty i pieniądze płynęły strumieniem do moich rąk. Byłem na szczycie. Tam jednak nie było już nic. Nic. Tylko chmury. I odkryłem, że nie można żyć na szczycie. Ale kiedy z niego spadniesz, strasznie za nim tęsknisz! Zabiłbym, żeby tylko znaleźć się na nim na powrót. Zaprzedałbym własną duszę. To takie głupie. Sądziłem, że dzięki sławie stanę się kimś. Tymczasem pozostałem nikim. O tak, szlachetnie urodzeni zapraszali mnie do swoich zamków, lecz ja nie umiałem z nimi rozmawiać ich językiem ani o poezji, ani o polityce. Byłem rolnikiem. Nie umiem pisać ani czytać. Przestawałem z nimi, przesiadywałem i czułem się jak głupiec, którym przecież jestem. Umiem tylko jedno - potrafię machać toporem. Zabiłem kilku Nadirów. Odebrałem sztandar. A teraz nie potrafię ponownie stać się farmerem. Nie pozwala mi na to ten szczyt, na którym byłem. - A może odwiedziłbyś Maggriga i Finna? Nadal mieszkają w Wysokiej Dolinie. Ucieszyliby się na twój widok i mógłbyś pogadać o starych czasach. - To wieczni samotnicy, nigdy nie byliśmy sobie bliscy. Powinienem był zginąć pod Bel-azar. Od tamtego czasu nic nie idzie dobrze. - Śmierć dosięga każdego wystarczająco szybko - powiedział Nazar. - Nie pragnij jej. Wejdź do środka i napij się. - Nie, dzisiaj zostanę tutaj i pomyślę. Żadnego picia. Żadnych bójek. Posiedzę tutaj. - Przyślę ci tutaj dzban i gorący posiłek. Każę też przynieść ci kilka koców. - Nie musisz tego dla mnie robić, Naza, - Jestem ci to winien, przyjacielu. - Nie - powiedział ze smutkiem Beltzer - nie jesteś mi nic winien. I od dzisiejszego dnia będę pracował na utrzymanie. Czterdzieści drewnianych kołków o średnicy dwóch cali wbito w trawnik; ustawiono je po osiem w rzędzie, w odległości około trzech stóp jeden od drugiego. Ośmiu młodych uczniów stało na wprost kołków, czekając na polecenia Chareosa. Poranne słońce świeciło jasno, a lekka bryza pieściła wiązy okalające trawnik. - A teraz, panowie - powiedział Chareos - chcę, żebyście przeszli wzdłuż tych kołków i wrócili najszybciej, jak potraficie. - Czy mogę spytać dlaczego? - zapytał Patris, najstarszy syn Księcia. - Czy nie miałeś uczyć nas władania mieczem? - To prawda, milordzie. Umiejętność trzymania miecza w dłoni to jednak tylko jeden z aspektów szermierczej sztuki. O wszystkim decyduje równowaga. Proszę o zajęcie miejsc. Młodzieńcy podeszli do kołków i ostrożnie wystartowali. Patris płynnie ruszył do przodu, zawrócił i przybiegł do miejsca, gdzie stał Chareos. Pozostali uczynili to mniej zwinnie. Trzej pośliznęli się i musieli powtórzył ćwiczenie; tych Chareos wziął na stronę. - Będziecie ćwiczyć przy kołkach, dopóki nie powrócę powiedział do nich. Jednym z nich był grubasek, Akarin, syn Naczelnego Sędziego miasta. Nigdy nie zostanie dobrym szermierzem, mimo to Chareos lubił tego rezolutnego chłopca. Pozostałych pięciu zabrał Chareos na tor. Ukończono go poprzedniego dnia i Chareos był bardzo zadowolony z wyniku. Skośnie ustawioną deskę przymocowano do znajdującej się na wysokości prawie sześciu stóp nad ziemią platformy z bali. Kloce wyważono na pokrytych smarem drewnianych kulach, dzięki czemu mogły się łagodnie toczyć. Na końcu toru przymocowano powiązaną w węzły linę. Lina umożliwiała przeskoczenie na oddaloną o dwadzieścia pięć stóp drugą platformę, z której trzeba się było zsunąć po śliskiej desce. Młodzieńcy przyjrzeli się konstrukcji, a potem spojrzeli po sobie. - Który chce spróbować pierwszy? - zapytał Chareos. Nikt nie odpowiedział. - W takim razie ty zacznij, Lorin - powiedział mnich, wskazując na rudowłosego syna Dalidy, kapitana Książęcych Lansjerów. Chłopiec niepewnie wbiegł po desce na kloce. Pod jego stopami krzywiły się one i obracały. Bliski upadku wyprostował się jednak i powoli dotarł do liny. Skoczył i przeleciał do drugiego toru, puścił linę, nie znalazł oparcia dla stóp i runął na miękką glebę. Pozostali nie śmiali się; wiedzieli, że ich kolej też nadejdzie. Jeden po drugim padali na ziemię, aż wreszcie pozostał jedynie Patris. Zwinnie wspiął się na deskę i dalej na kloce. Ostrożnie dotarł do liny i skoczył. Tuż przed wylądowaniem odchylił ciało w bok i uginając kolana, opadł w kucki. Chociaż kloce zakołysały się, nie stracił równowagi. Jednak śliska od smaru deska na samym końcu toru pokonała go: pośliznął się i spadł bokiem w błoto. Chareos przywołał chłopców do siebie. Ich piękne tuniki z haftowanego jedwabiu były utytłane w błocie. - Panowie, wyglądacie żałośnie. Jednak wojna sprawi, że wasza sytuacja będzie jeszcze bardziej godna pożałowania. Żołnierz musi walczyć w deszczu i błocie, śniegu i lodzie, w czasie suszy i powodzi. Rzadko się zdarza, że warunki walki są sprzyjające. Przećwiczcie, proszę, to przejście jeszcze dwukrotnie, w tej samej kolejności. Patris, chodź ze mną na chwilę. Odprowadził książęcego syna nieco dalej od pozostałych. - Dobrze ci poszło - powiedział - ale nie było w tym nic odkrywczego. Patrzyłeś i uczyłeś się na błędach kolegów. Natłuszczona deska oszukała cię, ponieważ nie zastanowiłeś się nad tym problemem. - Już wiem, jak po niej zejść, mistrzu Chareosie - powiedział chłopiec. - Nie wątpię. Jednak w czasie prawdziwej wojny oficer może mieć tylko jedną szansę. Rozważaj każdy krok. - Dobrze. Chareos powrócił do trójki chłopców ćwiczących przy kołkach. Z wyjątkiem Akarina radzili już sobie znacznie lepiej. - Niech ci się przyjrzę - powiedział mnich i zarumieniony chłopiec stanął przed nauczycielem. Chareos chwycił fałdę tłuszczu nad biodrem młodzieńca. - Wiesz, oczywiście, że masz nadwagę. Masz silne nogi, ale ciału brakuje równowagi. Jeżeli naprawdę chcesz został szermierzem, musisz ograniczyć dietę do jednego posiłku dziennie. Niech to będzie rosół, mięso i warzywa. Żadnych ciast. Żadnych słodyczy. Jesteś wspaniałym chłopcem, ale matka cię rozpieszcza. Pozostałym chłopcom pozwolił przejść tor, lecz marnie im poszło. Akarin poprosił Chareosa, aby jemu też zezwolił spróbować. - Będą się ze mnie śmiali - błagał. - Proszę, pozwól mi spróbować. Chareos przyzwalająco skinął głową i otyły młodzian pobiegł po desce, przebrnął przez kloce i chwiejąc się, dotarł do liny. Pod jego ciężarem kloce nie ruszały się tak mocno, jak pod innymi. Zawisł na linie, lecz zaraz wypuścił ją z rąk i padł w kałużę błota. Potężnemu pluskowi zawtórował gromki śmiech pozostałych chłopców. Akarin wygramolił się z kałuży i wstał, mruganiem powstrzymując napływające do oczu łzy. Zawsze znajdzie się taki ktoś, pomyślał Chareos, kto musi znosić drwiny. Takie jest prawo grupy. Poprowadził ich na pobliskie pastwisko i otworzył skrzynię zawierającą miecze, kolczugi i maski. Rozdzielił chłopców na pary, przydzielając Akarina Patrisowi. Syn Księcia podszedł do mnicha. - Dlaczego to ja muszę mieć Prosiaka? - spytał z pretensją w głosie. - Ponieważ jesteś najlepszy - odpowiedział Chareos. - Nie rozumiem. - Ucz go. - A kto będzie mnie uczył? - Jako dowódca, milordzie, będziesz miał pod swoją komendą wielu ludzi i nie wszyscy będą utalentowani. Musisz nauczyć się wykorzystać jak najlepiej każdego z nich. Akarin zyska więcej, ćwicząc z tobą niż którymkolwiek innym chłopcem... a ja będę uczył ciebie. - A zatem to teraz mój problem? - Wierzę, że tak będzie najlepiej dla niego i dla ciebie. - Zobaczymy - powiedział Patris. W czasie popołudniowej sesji Akarin wiele się nauczył od Patrisa, choć całe ramiona i nogi miał posiniaczone od niezliczonych ciosów jego drewnianego ćwiczebnego miecza. - Do zobaczenia jutro, panowie - powiedział Chareos, patrząc, jak zmęczeni z trudem wlekli nogi. - Włóżcie na siebie coś bardziej stosownego - zawołał za nimi. Następnego popołudnia Chareos wyszedł do zgromadzonych wokół kołków młodzieńców i zobaczył, że nie było wśród nich Akarina; zamiast niego obok Patrisa stał smukły nieznajomy. - A to kto? - zapytał Chareos. - Mój kuzyn, Aleyn - odpowiedział Patris. - Gdzie jest Akarin? - Zdecydował się przerwać lekcje. - Za twoją namową, milordzie? - zapytał Chareos cichym głosem. - Tak. Myliłeś się, mistrzu Chareosie. Kiedy ja zostanę oficerem, w mojej armii nie będzie miejsca dla nikogo, kto nie okaże się doskonały pod każdym względem. Na pewno nie przyjmę do niej żadnych świń. - Ani ja, milordzie. Proszę, abyś wraz ze swoim kuzynem opuścił natychmiast to miejsce. Pozostali mogą rozpocząć ćwiczenia na kołkach. - Nie ruszać się! - rozkazał Patris, a młodzieńcy zamarli w bezruchu. - Śmiesz mnie obrażać? - zaatakował Chareosa. - Skompromitowałeś się, milordzie - odpowiedział Chareos lodowatym głosem - nie mogę więc służyć ci dalej. A ponieważ ci młodzieńcy to twoi przyjaciele i w pewnym sensie zależni są od twej wspaniałomyślności, nie każę im pozostać, aby nie popadli w niełaskę. Koniec lekcji. Życzę miłego dnia. Chareos skłonił się grupie i odszedł. - Zapłacisz za to! - krzyknął za nim Patris. Mnich zignorował tę uwagę i wrócił do swojej komnaty, ledwie mogąc opanować wściekłość. Nie złościł się na Patrisa, lecz na siebie; powinien był to przewidzieć. Syn Księcia prezentował świetną formę fizyczną, jednak jego charakter pozostawiał wiele do życzenia. Cechowała go nieuleczalna arogancja i niepohamowane okrucieństwo. Po chwili uspokoił się i poszedł do biblioteki. Tutaj, w zaciszu zimnych, kamiennych murów czytelni, zabrał się do studiowania dzieł filozofa Neuceana. Pogrążony w lekturze nie czuł upływu czasu. Nagle ktoś dotknął jego ramienia. - Książę czeka na ciebie w Wielkiej Sali - powiedział Senior Zakonu. Chareos opuścił bibliotekę i przez klasztorne ogrody ruszył w stronę schodów do Wielkiej Sali. Spodziewał się, że odprawienie Patrisa wywoła jakąś reakcję - ale wizyta samego Księcia? I to tak szybko? Stropiło go to nieco. Prawa feudalne w Gothirze znacznie już złagodzono, jednak Książę nadal posiadał najwyższą władzę na Południu i jego kaprys mógł skazać człowieka na chłostę, więzienie bądź też jedno i drugie. Chareos zebrał myśli i wszedł na stopnie. Książę stał sam przy południowym oknie, rytmicznie bębniąc palcami po parapecie. - Witaj, milordzie - powiedział Chareos, a gdy smukły młody człowiek odwrócił się do niego, zmusił się do uśmiechu. Twarz Księcia, o szlachetnych rysach, okalały długie, jasne włosy, uformowane w loki według mody panującej na dworze Lorda Regenta. - I cóż zamierzasz z tym zrobić, Chareosie? - zapytał Książę, gestem wskazując mnichowi krzesło przy oknie. Chareos usiadł, jednak Książę nadal stał. - Mówisz o lekcjach? - Aż jakiegoż innego powodu przybywałbym do ciebie? Narobiłeś niezłego zamieszania. Moja żona żąda dla ciebie chłosty; Kapitan Straży zamierza wyzwać cię na pojedynek; mój syn chce cię powiesić - mimo iż zwracałem im uwagę, że wycofania się z lekcji nie można uznać za zbrodnię. Więc cóż zrobimy? - Czy jest to aż tak ważna kwestia, milordzie? Jest wielu mistrzów szermierki. - Nie w tym rzecz, wiesz o tym, Chareosie. Obraziłeś następcę tronu, a tym samym, jak powiedzą niektórzy, obraziłeś mnie. - Nie można pominąć kwestii rozróżniania dobra i zła powiedział mnich. - Mówisz o tym grubasie? Tak. Chcę właśnie rozstrzygnąć tę sprawę. Proponuję, abyś zaprosił tego chłopca - jak mu na imię? Akarin? - z powrotem na lekcje. Wtedy możesz go przydzielić do kogoś innego i wznowić treningi. Chareos zastanowił się nad słowami Księcia, ale w końcu potrząsnął przecząco głową. - Naprawdę przykro mi, że czujesz potrzebę ingerowania osobiście w tę... drobną sprawę. W porównaniu z zagrożeniem ze strony Nadirów, najazdami handlarzy niewolników i wieloma innymi obowiązkami, którym musisz sprostać, przysparza ci ona jedynie zbytecznego rozdrażnienia. Jednakże nie sądzę, aby chodziło tu jedynie o wznowienie lekcji. Twój syn jest bardzo utalentowany, ale arogancki. Wznowienie lekcji będzie uważał za swoje zwycięstwo. Lepiej mu zrobi zmiana nauczyciela. - I ty mówisz o arogancji? - warknął Książę. - On ma wiele powodów, aby być zarozumiałym. Jest moim synem, a my, potomkowie rodu Arngir, nawykliśmy do zwycięstw. Lekcje zostaną wznowione. Chareos wstał i napotkał lodowate spojrzenie Księcia. - Jestem zmuszony przypomnieć ci, milordzie, że nie jestem płatnym nauczycielem. Podjąłem się, z nieprzymuszonej woli, prowadzić te lekcje. Teraz, jako wolny człowiek, postanawiam zrezygnować z nich. Z nikim nie zawierałem żadnego kontraktu, nie podlegam więc niczyjej jurysdykcji. - A więc mówisz, że nie zamierzasz zdjąć hańby, jaka spadla na moją rodzinę? Uważaj, Chareosie. Pomyśl, co to oznacza. Mnich głęboko i powoli nabrał powietrza w płuca. - Milordzie - rzekł w końcu. - Mam dla ciebie wiele szacunku. Jeżeli w twoim przekonaniu obraziłem cię moim postępowaniem, przyjmij moje najszczersze przeprosiny. Jednak przed rozpoczęciem szkolenia powiedziałem chłopcom wyraźnie, że podczas lekcji wszyscy będą traktowani jednakowo. Nie będzie przywilejów. Patris nie tylko usunął jednego z moich uczniów, ale zabronił pozostałym wykonać mój rozkaz. Według wszelkich reguł, na które on i ty zgodziliście się, musiał odejść. Nie mogę zmienić tej decyzji. - Nie możesz? Powiedz szczerze, człowieku. Nie chcesz jej zmienić. - Nie chcę. Narastała między nimi lodowata cisza, lecz Książę najwidoczniej nie chciał kończyć spotkania i przez kilka minut spacerował tam i z powrotem pod oknem. - A więc dobrze - przemówił w końcu. - Będzie, jak sobie życzysz. Logar przejmie obowiązki mistrza fechtunku. Z tobą, jak było umówione, spotkamy się w zamku rankiem w Dniu Petycji. - Nadal życzysz sobie ćwiczyć ze mną, milordzie? - Tak. Chyba że z tego obowiązku także się wycofujesz? - Ależ nie, panie. Czekam na to z niecierpliwością. Książę uśmiechnął się. - Zatem do zobaczenia - powiedział i odwróciwszy się na pięcie, opuścił salę. Chareos usiadł. Ręce mu drżały, a serce waliło jak młotem. Nie widział sensu w tym, że Książę chciał nadal korzystać z jego usług, i miał niemiłe uczucie, że następna lekcja nie będzie miłym przeżyciem. Czyżby chciał go publicznie poniżyć? Podszedł do okna. Najlepszy to chyba czas, żeby odejść. Pojedzie na północ do stolicy albo na południowy wschód, do Yagrii. Może nawet na południe, przez ziemie Nadirów aż do Drenanu, do Wielkiej Biblioteki. Pomyślał o dwunastu złotych monetach, które wciąż miał ukryte w swoim pokoju. Mógłby za nie kupić dwa konie i zapasy na drogę. Rozejrzał się po Sali; był tutaj prawie szczęśliwy. Znów wrócił myślami do ostatniej nocy na wieży bramnej, gdzie siedzieli z Tenaką Khanem, nadyryjskim władcą o fioletowych oczach. - Dlaczego pozwoliłeś nam żyć? - wyszeptał Chareos. Dwugodzinne nabożeństwo dobiegało końca. Chareos z przyjemnością śpiewał z innymi psalmy, słuchał pomruku modlitw i cieszył się poczuciem przynależności do uczestniczących w porannej mszy. Nie miało dla niego znaczenia, że jego wiara nie dorównuje wierze jego braci. Czuł jedność z Szarym Zakonem i samo to uczucie wystarczało byłemu żołnierzowi. Wstał z klęczek i dołączył do innych wychodzących gęsiego mnichów, którzy mieli pochylone głowy i twarze ocienione kapturami. Poranne słońce było miłą odmianą po chłodzie kościelnej nawy. Chareos przeszedł przez Długi Ogród i ruszył przez tarasy do południowej furty. Za nią klasztorny spokój ginął w zgiełku tłumów zmierzających na targowiska. Chareos dał im się ogarnął i ponieść aż do głównego placu, gdzie wydostał się z tłumu i wszedł w wąską uliczkę wiodącą na targ zwierzęcy. Codziennym licytacjom przyglądali się tu zarówno roztropni farmerzy, jak i szlachetnie urodzeni, a przy otaczających kolistą arenę zagrodach zawzięcie dyskutowano o zaletach poszczególnych byków i koni. Chareos usadowił się na przedniej ławce przy barierce i w milczeniu przyglądał się prezentowanym bykom. Licytowano zażarcie, zwłaszcza gdy szło o byki drenajskie - potężne bestie, krótkorogie, lecz bardzo masywne. Po godzinie wprowadzono konie. Chareos wszedł do licytacji gniadego ogiera, ale przegrał z jakimś młodym szlachcicem siedzącym trzy rzędy za nim. Znowu spróbował szczęścia przy karej klaczy, lecz tym razem pokonał go ktoś z drugiej strony areny. Pozostałe konie w większości były szpotawe lub stare, więc Chareos zaczął już tracić zainteresowanie. Wtedy wprowadzono tego siwka. Chareos nie planował zakupu siwego konia; na dzikich stepach siwki zbyt rzucały się w oczy, w odróżnieniu od gniadych czy kasztanów. Ten koń jednak miał w sobie coś z orła. Długa i wygięta szyja, uszy płasko przylegające do czaszki, oczy pełne ognia i dumy. Prowadzący go człowiek wyglądał na zdenerwowanego, jak gdyby bał się, że lada chwila zwierzę stanie dęba i roztrzaska mu czaszkę. Licytacja szła opornie. Ku swemu własnemu zdziwieniu Chareos podniósł rękę, a ku jeszcze większemu wygrał licytację za połowę sumy, jaką stawiał na ogiera. Siedzący obok mężczyzna pochylił się do niego. - Uważaj, bracie. To koń, który zabił Trondiana. Zrzucił go, a potem stratował na śmierć. - Dzięki za przestrogę - powiedział Chareos, wstając z ławy i zmierzając na zaplecze areny, gdzie znajdowała się stajnia wierzchowca. Chareos wszedł do niego i pogłaskał konia po lśniącym boku. - Słyszę, że jesteś zabójcą, Siwy. Jednak domyślam się, że ta historia ma też drugą stronę medalu. - Ostrożnie sprawdził nogi konia. - Jesteś pięknym zwierzęciem. Wyszedł z zagrody i podszedł do stołu aukcyjnego. - Dziś po południu zabiorę go na przejażdżkę, ale chciałbym, żeby pozostał w waszej stajni aż do Dnia Petycji. - Jak sobie życzysz - odpowiedział licytator. - To będzie razem dwanaście sztuk srebra za konia i sześć miedziaków za utrzymanie przez tydzień. Czy potrzebujesz siodła? Mamy kilka odpowiednich. Chareos wybrał vagryjskie siodło z wysokim łękiem i dobrą uprzężą, uregulował rachunek i opuścił targowisko. Po krótkim spacerze wszedł w ulicę Wełnianą. Tutaj nabył strój do jazdy miękkie skórzane buty, ciemne wełniane spodnie, dwie grube, białe koszule i skórzany kaftan, o podbijanych dodatkowo ra - mionach i rozcięty po bokach dla ułatwienia ruchów. Zakupił również płaszcz z lakierowanej czarnej skóry, laminowany futrem. - Dobry wybór, panie - powiedział do niego kupiec. Skóra pochodzi z Yentrii i pozostanie miękka mimo najsroższej zimy. Jest dokładnie natłuszczona i odporna na deszcz. - Dzięki. Powiedz mi, kto jest tu uznawany za najlepszego płatnerza? - Cóż, można by o tym dyskutować, oczywiście. Jednak mój brat... - Czy twój brat zaopatruje Księcia? - Nie, ale... - A kto zaopatruje Księcia? Mężczyzna westchnął. - To niedaleko stąd. Szukasz Mathlina, ma kuźnię przy Wschodniej Bramie. Idź wzdłuż ulicy Wełnianej aż do tawerny „Pod Szarą Sową”, skręć w prawo i idź dalej aż do świątyni. Za nią to druga po lewej. Mathlin - czarnobrody, potężnie zbudowany Drenaj poprowadził mnicha przez warsztat do budynku za kuźnią. Wisiały tam na ścianach miecze wszelkiego rodzaju - miecze o szerokich klingach, krótkie sztylety, szable i rapiery, używane chętnie przez arystokrację Gothiru. Były tam nawet zakrzywione szable z Dalekiego Wschodu i obosieczne topory. - Jakiej broni poszukujesz, mnichu? - Kawaleryjskiej szabli. - Czy mogę zaproponować, żebyś spróbował w zakładzie Benina? Jego wyroby są tańsze od moich, a znajdziesz tam coś równie odpowiedniego dla siebie. Chareos uśmiechnął się. - Odpowiada mi, płatnerzu, tylko to, co najlepsze. Pokaż mi szablę. Mathlin podszedł do przeciwległej ściany i zdjął ze ściany lśniącą broń. Ostrze było tylko odrobinę wygięte, rękojeść zakończona żelazną osłoną. Mathlin rzucił miecz Chareosowi, który pochwycił ją zręcznie, zważył w ręku, ciął kilka razy powietrze, zakręcił młynka i spróbował pchnięcia. - Źle wyważona - powiedział. - A to czyni ją nieporęczną. Może powinieneś mnie skierować do Benina. Mathlin uśmiechnął się. - Tę wykonał mój czeladnik, a on sporo się jeszcze musi nauczyć. Bardzo dobrze, mnichu. Proszę, pozwól za mną. Zaprowadził Chareosa do następnego pomieszczenia. Znajdujące się tutaj miecze pięknie wymodelowano, mimo iż nie posiadały żadnych ozdób - żadnych złotych liści, żadnych filigranowych srebrzeń. Mathlin zdjął jedną z szabel i podał Chareosowi. Klinga nie miała więcej niż dwa palce szerokości i była ostra jak brzytwa. Osłona rękojeści sięgała poza pięść, zabezpieczając rękę szermierza. - Wykuta z najlepszej ventryjskiej stali i hartowana krwią kowala - powiedział Mathlin. - Jeśli istnieje gdzieś świetniejsza broń, ja jej nie widziałem. Czy jednak stać cię na nią? - Ile za nią żądasz? - Trzy sztuki złota. - Mógłbym za to kupić pięć koni. - Taka jest cena. Nie ma tu mowy o targowaniu się, mnichu. - Dorzuć do tego myśliwski nóż i odpowiednią pochwę, a dobijemy targu - powiedział Chareos. Mathlin wzruszył ramionami. - Niech i tak będzie. Nóż jednak wybierzesz spośród tych wykonanych przez czeladnika. Nic, co ja robię, nie jest tanie. ROZDZIAŁ 2 Tego popołudnia, ubrany w nowy strój, Chareos przygotowywał się do pierwszej przejażdżki na siwku. Sprawdził derkę pod siodło, wygładził zmarszczki i fałdy, które mogłyby obetrzeć grzbiet konia. Potem obejrzał wodze i wędzidło. Zauważył, że to ostatnie było grube i rowkowane. - Wyjmij je - zlecił stajennemu. - To niebezpieczne zwierzę, panie. Wędzidło może okazać się potrzebne. - Potrzebny mi zdrowy koń. To... paskudztwo poszarpie mu pysk na strzępy. - Może to prawda, ale utrzyma go w ryzach. Chareos potrząsnął głową. - Spójrz na jego pysk. Już ma blizny... stare blizny. Podobnie na bokach. Jego dawni właściciele musieli był twardymi ludźmi. Z beczki przy drzwiach wyjął jabłko i swoim nowym nożem myśliwskim podzielił je na ćwiartki. Potem podsunął siwkowi ćwiartkę, lecz koń odwrócił łeb. Stojąc u jego boku, Chareos zjadł sam pierwszą ćwiartkę jabłka; następną znowu podsunął pod pysk konia. Tym razem siwek przyjął poczęstunek, ale jego ślepia wciąż spoglądały czujnie na nowego właściciela.. - Myślę, że będzie szybki - powiedział stajenny. Świadczy o tym jego budowa. A przy tej maści musi był szybki. Przeznaczasz go na popołudniowe przejażdżki, panie? - Być może. Mogę też odbyć na nim kilka podróży. Stajenny zachichotał. - Byle nie po stepach. Tam wypatrzą konia tej maści na milę i będziesz miał na karku więcej rabusiów, niż jest much na psim łajnie. - Będę o tym pamiętał - odparł zirytowany Chareos. Wskoczył na siodło i skierował wierzchowca w uliczkę za wybiegiem. Dwadzieścia minut później znajdował się już u stóp wzgórz na południe od miasta; wiatr rozwiewał mu włosy, a koń galopował ile sił. Chareon pozwolił mu na to przez pełne ćwierć mili, a potem ściągnął wodze i skręcił w lewo, na niewielkie wzniesienie. Na szczycie zwolnił do stępa, dając koniowi odetchnąć. Nie musiał się martwić; po kilku minutach koń przestał chrapać, a sierść na jego bokach tylko trochę zwilgotniała od potu. - Jesteś silny - powiedział Chareos, gładząc długą, gładką szyję - i szybki. Tylko kiedy dowiem się, dlaczego jesteś taki niespokojny? Koń ruszył wolno, lecz kiedy Chareos zachęcił go do cwału poprzez wzgórza, zareagował błyskawicznie. Po godzinie takiej jazdy miasto zostało daleko w tyle, choć Chareos wciąż dostrzegał jego wieże w oddali. Postanowił zawrócić, ponieważ zmierzch nadchodził bardzo szybko, a i wspaniały wierzchowiec zaczął wreszcie zdradzać oznaki zmęczenia. Kierując zwierzę w dół wzgórza, Chareos dostrzegł chmury dymu wzbijające się z południa, spoza wzgórz. Pojechał w tamtą stronę i po chwili natknął się na polankę otoczoną drzewami. Na niej ujrzał grupę żołnierzy siedzących wokół kilku niewielkich ognisk. Rozpoznał oficera, który siedział samotnie opodal - to Logar, faworyt Księcia. - Za wzgórzami, na południe od was, widać wielki pożar - powiedział do niego Chareos. - Nie zauważyliście dymu? - Nie twój interes - rzekł Logar, płynnym ruchem podnosząc się z ziemi. Wysoki, szczupły młodzieniec o zimnych oczach i przyciętej w trójząb brodzie przysunął się blisko wierzchowca. Koniowi najwidoczniej to się nie spodobało, bo cofnął się; Chareos uspokoił wierzchowca. - To rzeczywiście nie jest mój interes - powiedział. Życzę dobrego dnia. Opuścił polankę, wjechał na szczyt i spojrzał w dół, na pobojowisko. Prawie tuzin domów stało w płomieniach, a na ziemi leżało kilkanaście ciał. Obok, przy wielkim spichlerzu, ludzie próbowali ugasić pożar. Chareos zaklął i zawrócił do obozu żołnierzy. Logar grał w kości z młodszym oficerem i obaj podnieśli oczy, kiedy Chareos wjechał na polanę. - Niedaleko jest wioska - powiedział Chareos - na którą napadnięto. Weźmiesz swoich ludzi i pomożesz przy gaszeniu pożarów. I wiedz jedno - doniosę Księciu o zaniedbaniu obowiązków. Krew odpłynęła z twarzy Logara. Podniósł się i chwycił za rękojeść szabli. - Zsiadaj, sukinsynu! Nie pozwolę się obrażać takim, jak ty. - Właśnie pozwoliłeś - powiedział Chareos. - Teraz zrób to, co ci powiedziałem. - Zawróciwszy konia, pocwałował do wsi. Przywiązał konia, tak by wiatr nie wiał mu w nozdrza, i pobiegł na pomoc wieśniakom. Ogień w stodole rozprzestrzeniał się. Chareos zatrzymał przebiegającego obok z wiadrem w rękach człowieka. - Musicie wynieść ze środka wszystko, co się da. Stodoły nie można już uratować. Tamten przytaknął i pobiegł do pozostałych. Przybyli w tym momencie żołnierze rzucili się do pfacy. Trzy z domów uratowano, lecz pożar w stodole nadal szalał. Kilku ludzi z siekierami wyrąbało drzwi na tyłach budynku, umożliwiając innym wyniesienie części worków z ziarnem. Walka z pożarem trwała do późnych godzin wieczornych, lecz w końcu ogień osłabł. Chareos umył w pobliskim strumieniu twarz i ręce. Spojrzał na swoje nowe ubranie. Kaftan był osmalony, podobnie spodnie. Biała koszula poczerniała od dymu, buty zdarte. Usiadł na ziemi. W płucach czuł ogień, a w ustach smak spalonego drewna. Podszedł do niego jakiś młody człowiek. - Zabrali jedenaście naszych kobiet, panie. Kiedy ruszycie w pościg? Chareos wstał. - Nie jestem żołnierzem, przejeżdżałem tylko. Musisz porozmawiać z dowódcą tego oddziału, nazywa się Logar. - Niech będzie przeklęty! - parsknął młodzieniec. Chareos nic nie powiedział, ale baczniej przyjrzał się wieśniakowi. Był wysoki i smukły, miał długie czarne włosy i bystre błękitne oczy pod gęstymi brwiami. Twarz miał urodziwą, chociaż czarną od węgla i dymu. - Uważaj, co mówisz, młodziku - ostrzegł go Chareos. Logar to ulubieniec Księcia. - Nie obchodzi mnie to. Stary Paccus ostrzegł nas przed napadem i już trzy dni temu wysłaliśmy do Księcia prośbę o pomoc. Gdzie byli żołnierze, gdy ich potrzebowaliśmy? - Skąd on wiedział o napadzie? - Jest jasnowidzem; przepowiedział dzień i godzinę. Próbowaliśmy się bronić, ale nie mamy czym. - Kim byli napastnicy? - To Nadrenowie. Bandyci, którzy handlują z Nadirami. Łowcy niewolników! Musimy odbić kobiety. Musimy! - Więc idź do oficera. A jeśli tam niczego nie uzyskasz, idź do Księcia. Dzień Petycji już wkrótce. - Myślisz, że jego obchodzi to, co przydarzyło się kilku biednym wieśniakom? - Nie wiem - powiedział Chareos. - Gdzie jest Paccus? Młodzieniec wskazał na drugą stronę zrujnowanej wioski, gdzie na ziemi siedział zawinięty w koc starzec. Chareos podszedł do niego. - Dzień dobry, starcze. Stary człowiek podniósł oczy, które rozbłysły w świetle księżyca. - A więc zaczyna się - powiedział cicho. - Witaj, Chareosie. Jak mogę ci pomóc? - Poznajesz mnie? Spotkaliśmy się już? - Nie. Jak mogę ci pomóc? - Jest tu młody człowiek, który twierdzi, że wiedziałeś o napadzie. Jest wściekły, co zupełnie zrozumiałe. Skąd wiedziałeś? - Zobaczyłem we śnie. Wiele rzeczy widzę w snach. Widziałem ciebie na polanie za wzgórzem, jak pytałeś podłego Logara o dymy. On i jego ludzie obozowali tam cały dzień, lecz nie chcieli uczestniczyć w bitwie. Kto im to weźmie za złe? - Ja. W wojsku nie ma miejsca na tchórzostwo. - Zatem uważasz to za tchórzostwo, Chareosie? Mówimy o człowieku, który zabił szesnastu ludzi w pojedynkach. Nie, za - płacili mu za to handlarze niewolników. Od czasu gdy w Gothirze zniesiono niewolnictwo, cena za głowę wzrosła czterokrotnie. Jedenaście naszych kobiet przyniesie pewnie z piętnaście sztuk złota za każdą; za Ravennę dostaną więcej. - To rzeczywiście dużo pieniędzy - zgodził się Chareos. - Nadirów stać na to. Ich skarbce są wypchane złotem i klejnotami Drenanu, Lentrii, Yagrii i Mashrampuru. - Skąd wiesz, że Logar przyjął łapówkę? - A skąd wiem, że zamierzasz opuścić miasto w Dniu Petycji? Skąd wiem, że nie wyjedziesz sam? Skąd wiem, że w górach czeka na ciebie stary przyjaciel? Skąd? Ponieważ jestem jasnowidzem, lecz dzisiaj żałuję, że posiadam ten dar. Mężczyzna odwrócił głowę i wbił wzrok w zasypaną popiołem ziemię. Chareos wstał i skierował się w stronę miejsca, gdzie przywiązał konia. Jakaś wysoka postać zastąpiła mu drogę. - Czego chcesz, Logarze? - zapytał. - Obraziłeś mnie. Teraz zapłacisz za to. - Chcesz się ze mną pojedynkować? - Nie znam cię i dlatego Prawo Pojedynku nie ma tutaj zastosowania. To będzie tylko walka. - Ależ znasz mnie, Logarze. Przyjrzyj się uważniej i wyobraź sobie tę twarz pod szarym kapturem mnicha. - Chareos? Bądź przeklęty! Skryjesz się za regułą Zakonu czy staniesz do walki jak mężczyzna? - Wpierw zobaczę się z Księciem i przedstawię mu twoje... dziwne dzisiaj zachowanie. Potem rozważę twoje wyzwanie. Życzę ci dobrej nocy. - Zrobił kilka kroków i odwrócił się znowu. - A przy okazji... kiedy wydasz już zarobione dzisiaj złoto, pomyśl o leżących tutaj ciałach. Widziałem wśród nich dwoje dzieci. Może powinieneś pomóc w ich pochówku. Wierzchowiec stał spokojnie, kiedy Chareos wdrapywał się na siodło. Jeździec obejrzał się na zwęglone szczątki wsi, a potem ostrożnie odjechał w stronę odległego miasta. - Głęboko ubolewam nad tym, iż postanowiłeś nas opuścić - powiedział Senior Zakonu, wstając z krzesła i wyciągając rękę. Chareos przyjął uścisk dłoni. - Ja także bardzo żałuję, Ojcze. Na mnie już czas. - Czas, mój synu? Czym jest czas, jeśli nie tchnieniem pomiędzy narodzinami i śmiercią? Sądziłem, że zbliżasz się do zrozumienia celu Istnienia, ujrzenia roli Źródła we wszystkich stworzeniach. Smuci mnie wielce, gdy cię widzę tak uzbrojonego - powiedział, wskazując na szablę i nóż myśliwski. - Tam, dokąd jadę, mogę ich potrzebować, Ojcze. - Dawno temu nauczyłem się, że miecz nie broni nas przed niczym, Chareosie. - Nie chcę się spierać, Ojcze. Muszę jednak wspomnieć, że to dzięki mieczom obrońców mnisi mogą tu bezpiecznie żyć. Nie umniejszam wagi twoich poglądów. Chciałbym, by wszyscy je dzielili. Jednak tak nie jest. Przyszedłem do was jako człowiek złamany, a wy uleczyliście mnie. Gdyby jednak wszyscy ludzie żyli tak jak ty i ja, nie byłoby na świecie dzieci ani ludzkości. Gdzie wtedy byłaby Wola Źródła? Zakonnik uśmiechnął się. - Och, Chareosie, jak ograniczony jest twój światopogląd! Wierzysz, że to tutaj... to wszystko? Byłeś akolitą, mój synu. Za pięć czy dziesięć lat byłbyś gotów przystąpić do zgłębiania prawdziwych Tajemnic i poznałbyś wtedy cud wszechświata. Daj mi rękę jeszcze raz. Chareos wyciągnął rękę, a mnich ujął ją za palce i odwrócił dłonią do góry. Senior zamknął oczy i znieruchomiał jak posąg. Wydawało się, że nawet nie oddychał. Minuty mijały powoli i Chareosowi zaczął drętwieć cały bark. Uwolnił rękę z uścisku brata i czekał w milczeniu. W końcu mnich otworzył oczy, potrząsnął głową i sięgnął po kielich z wodą. - Twoja podróż będzie długa, przyjacielu, i niebezpieczna. Niechaj towarzyszy ci Pan Wszelkiej Harmonii. - Co widziałeś, Ojcze? - Niektórych smutków nie należy ujawniać przed czasem. Nie ma w tobie jednak zła. Idź już, muszę odpocząć. Chareos wybrał się na ostatnią przechadzkę po terenie klasztoru, nim skierował swe kroki w stronę centrum miasta. Kasztel zbudowano przed kilkoma wiekami dla ochrony północnego szlaku handlowego, lecz kiedy nadyryjskie hordy Ulryka zjednoczyły się po raz pierwszy, Gulgothir - wielkie miasto południa, stolica królestwa Gothir - został zniszczony, a kraj rozdarty na pół. Rzeka uciekinierów popłynęła przez góry na północ, z dala od tyranii Nadirów. Nową stolicę wzniesiono na zachodnim brzegu oceanu, a warownia w Talgithirze stała się najdalej na południe wysuniętym przyczółkiem Gothiru. Od tamtych dni miasto znacznie się rozrosło i kasztel pozostał jedynie niewielką wysepką w centrum kipiącej życiem metropolii. Wielkie Bramy: Dębowa i Żelazna były zamknięte. Chareos przyłączył się więc do stojącej przed boczną furtą kolejki, która powoli przesuwała się przez zewnętrzny dziedziniec. Składała się z petentów: mężczyzn i kobiet wnoszących skargi, które tylko sam Książę mógł rozstrzygnął. Czekało tu ponad dwieście osób. Każda z nich niosła glinianą tabliczkę z numerem. Kiedy wywołano jego numer, petent udawał się do głównej sali i przedstawiał swą prośbę Księciu. Spośród setek oczekujących tylko około tuzina zostanie wysłuchanych. Reszta odejdzie, by powrócić, gdy nastanie kolejny Dzień Petycji. Chareos pokonał kamienne stopnie i podszedł do dwóch wartowników, którzy ze skrzyżowanymi włóczniami stali u szczytu schodów. Na jego widok podnieśli włócznie i pozwolili mu wejść do środka. Trzykrotnie już próbował się skontaktować z Księciem, żeby poinformować go o postępowaniu żołnierzy. Za każdym razem odsyłano go, mówiąc, że Książę jest zajęty i nie wolno mu przeszkadzać. Służący wprowadził go do Sali Jadalnej. Usunięto z niej długie stoły, a Książę wraz ze swą świtą siedział na wprost drzwi. Stał już przed nimi pierwszy petent i opowiadał o złamanym przyrzeczeniu w sprawie zakupu trzech byków; przy dostawie otrzymał połowę umówionej zapłaty, reszty mu odmówiono. Oskarżonym okazał się arystokrata, daleki krewny Księcia. Sprawę uznano za udowodnioną i Książę nakazał wypłacić resztę pieniędzy oraz pięć sztuk srebra jako odszkodowanie za stratę czasu. Arystokrata miał również zapłacić grzywnę w wysokości dwudziestu sztuk złota. Powód ukłonił się nisko i wycofał z izby. Następną wywołaną osobą była wdowa, która twierdziła, że została ograbiona ze spadku przez mężczyznę, który jakoby ją kochał. Wprowadzono skutego łańcuchami delikwenta. Miał posiniaczoną i pokrwawioną twarz i przyznał się do zarzucanego mu czynu. Książę kazał go powiesić. Jeden po drugim przesuwali się petenci, aż około południa Książę wstał. - Bogowie, chyba dosyć jak na jeden dzień - powiedział. Jakiś młodzieniec wpadł przez główne wejście, za nim biegli wartownicy. - Milordzie, wysłuchaj mnie! - zawołał. Dwaj wartownicy chwycili go za ramiona i zaczęli ciągnąć do wyjścia. - Czekajcie! - zawołał Książę. - Niech mówi. Chareos rozpoznał wysokiego młodego wieśniaka i pochylił się do przodu, żeby lepiej słyszeć. - Moja wioska została napadnięta. Porwano jedenaście naszych kobiet, żeby je sprzedać Nadirom. Musimy je odzyskać, milordzie. - Ach, tak, wioska. Smutna sprawa - powiedział Książę. - Niewiele jednak możemy zrobić. Jechaliśmy za nimi aż w góry, lecz udało im się uciec na ziemie Nadirów, a moje prawo tam nie sięga. - Nic więc nie zrobisz? - krzyknął mężczyzna. - Nie podnoś na mnie głosu, wieśniaku! - ryknął Książę. - Płacimy ci podatki i oczekujemy od ciebie obrony. Kiedy jednak o nią prosimy, twoi ludzie kryją się w krzakach, pozwalając, by nas wycięto. Czy teraz tchórze rządzą Gothirem? - Brać go! - krzyknął Książę, a wartownicy skoczyli na chłopca, unieruchamiając mu ręce. - Chcę, aby go wychłostano. Wyprowadzić. - Taka jest twoja odpowiedź? - krzyczał młodzieniec. Taka sprawiedliwość? Książę zignorował go; chłopca wyciągnięto z sali i zamknięto drzwi. - O, Chareos - powiedział Książę. - Witaj. Jesteś gotowy na pokaz? - Jestem, milordzie - odpowiedział Chareos, wysuwając się do przodu. - Czy mogę jednak przedtem dodać słowo do skargi tego młodzieńca? - Nie możesz! - warknął Książę. - Logarze! Wywołany podniósł się z krzesła i podszedł do nich. - W czasie ostatniego pokazu nadwyrężyłem bark - powiedział Książę - i do tej pory go odczuwam. Nie chcąc jednak rozczarować naszych gości, proponuję, byś ty zamiast mnie stanął do walki z bohaterem Bel-azar. - Z przyjemnością, milordzie - odpowiedział Logar. Czy mogę zaproponować, żebyśmy, dla nasycenia spektaklu większym napięciem, pokazali swoje umiejętności, rezygnując z masek i kolczug? - Czy to bezpieczne? - zapytał Książę. - Nie chciałbym być świadkiem jakiegoś tragicznego wypadku. - Nie ma w tym niebezpieczeństwa, milordzie, a z pewnością doda pikanterii pokazowi. - Dobrze - zgodził się Książę, całkowicie ignorując Chareosa. - Niech się stanie, jak mówisz. Wszedł paź, niosąc dwa rapiery. Chareos wybrał ten z lewej ręki i odszedł na stronę, gdzie przystąpił do rozgrzewania mięśni. Odłożył swoją szablę i nóż na półkę. Jego mózg pracował intensywnie. Nie miał wątpliwości co do tego, że Logar będzie próbował go zabić, ale jeśli on zabije Logara, Książę każe go aresztować. Mechanicznie wykonywał kolejne ćwiczenia, rozciągając mięśnie rąk, barków i lędźwi. Spojrzał w stronę siedzących w dwóch rzędach widzów, wśród których dostrzegł młodego Lorda Patri - są. Chłopiec szczerzył zęby w wilczym uśmiechu. Chareos odwrócił się i podszedł do Logara. Obaj podnieśli wysoko broń, pozdrawiając się nawzajem, potem skrzyżowali klingi. - Ruszajcie!-zawołał Książę. Logar natychmiast przypuścił atak. Zakręcił młynka w słynnym pchnięciu Classic Chare, lecz Chareos gładko odparował cios, uskakując na prawo. Oczy Logara zwęziły się w szparki. Jeszcze trzykrotnie żołnierz rzucał się do ataku i za każdym razem bez powodzenia. Chareos zaczynał się denerwować. Logar nie troszczył się w ogóle o obronę, pewien, że - w walce pokazowej - Chareos nie odważy się zadać śmiertelnego ciosu. Dwukrotnie klinga Logara świsnęła tuż obok szyi Chareosa i mnich zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później faworyt Księcia znajdzie lukę w jego obronie. Chareos zablokował kolejny cios i uskoczył w tył, pozbawiając Logara punktu oparcia. Gdy tamten zaklął i ruszył za nim, Chareos odetchnął głęboko, zbierając siły do odparcia ataku. Był pewien, że teraz Logar zamierza go zabić. Czy należało to do planu Księcia, czy też było skutkiem urażonej dumy samego Logara? Miecz faworyta śmignął w kierunku jego oka, lecz Chareos odchylił się, okręcił na pięcie i odskoczył w tył. Logar zakołysał się i uśmiechnął szeroko. Walcząc, przemierzali salę wzdłuż i wszerz. Widzowie, podnieceni, zaczęli dzikimi okrzykami nagradzać każdy atak Logara. Upłynęło jeszcze kilka minut, a potyczka pozostawała wciąż nie rozstrzygnięta. Logar pchnął, Chareos częściowo zablokował pchnięcie, lecz ostrze przeciwnika rozcięło mu skórę na policzku. Na widok krwi widownię zaległa cisza. Wszyscy spojrzeli na Księcia, oczekując decyzji o zakończeniu pojedynku. Ten jednak nie wykonał żadnego ruchu. A więc to plan Księcia, pomyślał Chareos i z trudem powstrzymał ogarniającą go wściekłość. Nie mógł zabić Logara, bo wtedy zostałby aresztowany i sądzony za morderstwo. Z zimną furią w oczach Chareos obrócił się i przesunął na prawo. Logar rzucił się na niego. Chareos odparował trzy ciosy, a potem ciął, omijając zastawę. Koniec ostrza rozpła - tał skórę powyżej prawego oka Logara, sięgając aż do brwi i przecinając ją. Krew zalała mu oczy i upadł w tył. Chareos zwrócił się do Księcia. - Czy pokaz skończony, milordzie? - To nie było ładne - powiedział Książę. - Mogłeś’ go zabić. - To prawda, mogłem, ponieważ nie jest zbyt zręcznym szermierzem. Jednak przy odrobinie szczęścia i ten cios powiedział Chareos, wskazując na swój policzek - mógł przeszyć mi mózg na wylot. Na szczęście nikomu nie stała się krzywda; jego rana nie jest poważna. A teraz, za twym przyzwoleniem... Błyskawicznie odwrócił się, słysząc jakiś dźwięk za plecami. Logar zdołał otrzeć twarz z krwi i biegł teraz na niego z wyciągniętym rapierem. Chareos uskoczył w bok i z całej siły rąbnął rękojeścią swojej broni w czaszkę Logara, tuż za lewym uchem. Ulubieniec Księcia padł nieprzytomny na marmurową posadzkę. - Jak już mówiłem - powiedział Chareos zimno - za twoim przyzwoleniem oddalę się teraz. - Nie jesteś tu mile widziany - syknął Książę. - Ani tutaj, ani w żadnym innym miejscu będącym pod moją jurysdykcją. Kłaniając się, Chareos zrobił trzy kroki w tył i zabrał swoją broń. Z wysoko uniesioną głową wymaszerował z sali, czując otaczającą go wrogość. Większość petentów pozostała na zewnętrznym dziedzińcu, by popatrzeć na chłostę. Chareos zszedł po schodach, nie odrywając oczu od wijącej się pod razami bicza postaci wieśniaka. Podszedł do kapitana Straży i zapytał: - Ile batów już dostał? - Osiemnaście. Kończymy na pięćdziesięciu. - Skończycie na dwudziestu - powiedział do niego Chareos. - Tyle wynosi kara za niesubordynację. - Książę nie określił dokładnej liczby - mruknął oficer. - Może sądził, że znasz prawo - zauważył Chareos, gdy rozległo się kolejne smagnięcie. - Wystarczy - powiedział kapitan. - Odciąć go. Wywleczono chłopca za ty Iną bramę i porzucono obok ścieżki. Chareos pomógł mu się podnieść. - Dziękuję - wyszeptał tamten. - Nie dojdziesz do domu w tym stanie - powiedział do niego Chareos. - Najlepiej chodź ze mną. Wynajmuję pokój w gospodzie „Pod Szarą Sową” i tam cię opatrzę. Tawerna „Pod Szarą Sową” była chaotyczną konstrukcją dobudowaną wokół starej gospody, która wyrosła kiedyś przy górskiej drodze wiodącej do Gulgothiru. Pośrodku tej konstrukcji znajdował się budynek w kształcie litery L, w którym młode kelnerki obsługiwały pijących i jedzących. Po wschodniej i zachodniej stronie dodano do niego dwa nowe budynki, a z tyłu stajnie. Przedzierając się przez mrowie gości, Chareos zahaczył sterczącym końcem szabli o nogę jednego z nich, uderzając go przy tym dotkliwie. - Uważaj, co robisz, sukinsynu! - syknął pijak. Chareos zignorował go, lecz teraz ręką przytrzymywał klingę blisko nogi. Dużo, dużo czasu minęło już od chwili, kiedy ostatni raz miał przy pasie broń, czuł się więc niezręcznie i nieswojo. Przeszedł przez drzwi i wspiął się na spiralne schody prowadzące do korytarza na pierwszym piętrze. Na jego przeciwległym końcu wszedł do dwuosobowej izby, za którą zapłacił minionego popołudnia. Wieśniak spał nadal, oddychał powoli i głęboko; zaordynowany przez aptekarza wywar z lirium utrzyma go do świtu w uśpieniu. Chareos oczyścił już rany i posmarował je gęsim sadłem, przykrywając plecy chłopaka grubą warstwą lnianego płótna. Ślady bicza nie były głębokie, lecz skóra wokół nich odchodziła na boki, spieczona skórzanym rzemieniem. Chareos przeganiał żar na palenisku pod południową ścianą pokoju. Nadchodziła jesień i chłodny wiatr wpadał z sykiem przez wypaczone ramy okna. Mnich odpiął pas z mieczem i usiadł w głębokim skórzanym fotelu przy ogniu. Był już zmęczony, a mimo to nie potrafił się uspokoić. Sanktuarium klasztoru wydało mu się przeszłością tak odległą, że poczuł przygnębienie bolesne jak fizyczny cios. Dzisiaj Książę chciał go uśmiercić i za co? Przez aroganckiego smarkacza? Spojrzał na śpiącego. Chłopiec widział, jak jego wieś zrównano z ziemią, porwano jego ukochanych, a teraz miary jego cierpienia dopełniła chłosta. Sprawiedliwość jest dla bogatych... zawsze tak było. Chareos pochylił się i dorzucił polano do paleniska. Jedna z trzech płonących na ścianach lamp zamigotała i zgasła. Chareos sprawdził pozostałe. Dopalały się i one, więc pociągnął za pas dzwonka przy zachodniej ścianie. Po kilku minutach zapukała do drzwi służąca. Poprosił o oliwę i zamówił posiłek oraz trochę wina. Nie wracała przez pół godziny, a przez ten czas zgasła kolejna lampa. Wieśniak jęknął przez sen, wymamrotał jakieś imię. Chareos podszedł do niego, lecz młodzieniec ponownie pogrążył się we śnie. Służąca wróciła z dzbanem oliwy. - Przepraszam za zwłokę, panie, ale mamy dziś komplet gości, a dwie dziewczyny nie przyszły. Napełniła oliwą lampy i zapaliła je na nowo za pomocą długiego stożka. - Twój posiłek będzie gotowy lada moment. Nie mamy już wołowiny, ale baranina jest bardzo dobra. - Wystarczy baranina. Zatrzymała się w drzwiach i rzuciła mu zaciekawione spojrzenie. - Czy to ten wieśniak, którego dzisiaj biczowano? - zapytała szeptem. - To on. - A zatem ty jesteś Chareos, mnich? Przytaknął, a ona wróciła do pokoju. Była niska i pulchna, o włosach koloru zboża i okrągłej ładnej twarzy. - Może nie powinnam odzywać się nie pytana, panie, lecz poszukują cię jacyś ludzie - uzbrojeni ludzie. Jeden z nich ma bandaż nad okiem. - Czy wiedzą, że jestem tutaj? - Tak, panie. Trzech z nich jest w stajniach, a dwaj inni siedzą teraz w głównej sali. Myślę, że może ich być więcej. - Dziękuję ci serdecznie - powiedział, wciskając jej w dłoń sztukę srebra. Po jej wyjściu zamknął drzwi na zasuwę, powrócił do ognia i drzemał, dopóki nie rozległo się kolejne pukanie do drzwi. Wyjął szablę z pochwy. - Kto tam? - To ja, panie. Przyniosłam jedzenie i wino. Odsunął zasuwy i otworzył drzwi. Dziewczyna weszła i postawiła drewnianą tacę na stoliku obok krzesła. - Nadal tu są, panie. A ten z bandażem na oku rozmawia z właścicielem, Finbalem. - Dziękuję ci. - Możesz wyjść wyjściem dla służby - zaproponowała. - Mam konie w stajni. Nie obawiaj się o mnie. Uśmiechnęła się. - Byłeś bardzo dobry dla tego chłopca - powiedziała i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Chareos zasunął rygiel i zasiadł do posiłku. Mięso było kruche, warzywa miękkie i rozgotowane, a wino ledwie nadawało się do picia. Mimo wszystko posiłek zaspokoił jego głód, usiadł więc w fotelu i zasnął. Spał niespokojnie, lecz gdy się przebudził, męczące sny rozwiały się jak dym na wietrze. Światło przedświtu pomalowało niebo na ciemnoszary odcień. Ogień dogasał, a w pokoju zrobiło się zimno. Chareos przyłożył hubkę do żarzących się węgli i dmuchnął nowe życie w płomień. Natępnie ułożył na palenisku większe polana. Był zmarznięty i zeszty wniały, czuł ból w karku. Kiedy płomień rozpalił się na dobre, Chareos podszedł do młodzieńca. Oddech śpiącego był już płytszy. Chareos dotknął ramienia chłopca, który jęknął i otworzył oczy. Spróbował się podnieść, jednak ból powalił go na posłanie. - Rany są czyste - powiedział Chareos - i chociaż bardzo bolesne, muszę cię prosić, żebyś wstał i ubrał się. Kupiłem dla ciebie konia. Rano wyjeżdżamy z miasta. - Dziękuje... za pomoc. Nazywam się Kiall. - Młodzieniec wstał i skrzywił się z bólu rozdzierającego plecy. - Zagoją się bez śladu - powiedział do niego Chareos. Są czyste i niezbyt głębokie. Ból powodują oparzenia od bicza, ale to minie za trzy, cztery dni. - Nawet nie znam twojego imienia - powiedział Kiall. - Chareos. Teraz ubierz się. Czekają na nas ludzie, którzy mogą utrudnić nasz odjazd. - Chareos? Bohater z Bel-azar? - Tak - mruknął Chareos-ten cudowny olbrzym z pieśni i opowiadań. Czy słyszałeś, co mówiłem, chłopcze? Jesteśmy w niebezpieczeństwie. Dalej, ubieraj się. Kiall zmusił się do wstania i z trudem naciągnął trykoty i buty, nie był jednak w stanie podnieść ramion i włożyć koszuli. Chareos pomógł mu. Ślady bata sięgały aż do bioder Kialla, tak że nie mógł zapiąć pasa. - Dlaczego jesteśmy w niebezpieczeństwie? - zapytał. Chareos wzruszył ramionami. - Wątpię, żeby chodziło im o ciebie. Miałem pojedynek z człowiekiem o imieniu Logar i sądzę, że czuje się nieco upokorzony. Teraz chcę, żebyś poszedł do stajni. Są tam moje konie. Siwy jest mój, a siodło wisi przy boksie. Umiesz siodłać konie? - Byłem kiedyś stajennym. - Dobrze. Dopilnuj, żeby popręg był dobrze dociągnięty. Dwie przegrody dalej stoi kary ogier o pałąkowatym grzbiecie; to najlepsze, co mogłem dla ciebie dostać. Jest stary i prawie na wykończeniu, ale doniesie cię do twojej wsi. - Nie wracam do mojej wsi - powiedział cicho Kiall. Pojadę w pościg za bandytami, którzy porwali Ravennę i pozostałe. - To trafna i rozsądna decyzja - powiedział zirytowany Chareos - teraz jednak bądź tak miły i osiodłaj mego konia. Kiall poczerwieniał. - Zawdzięczam ci życie, lecz nie drwij ze mnie - powie - dział. - Kocham Ravennę od lat i nie spocznę, dopóki ona nie będzie wolna lub ja martwy. - Ta druga możliwość jest bardziej prawdopodobna. Jednak to twoje życie. A teraz podprowadź konia, jeśli można prosić. Kiall otworzył usta, lecz nic już nie powiedział. Pokręcił tylko głową i opuścił pokój. Chareos odczekał kilka minut, a potem zszedł do kuchni, gdzie dwie służki miesiły ciasto na chleb. Przywołał jedną z nich i poprosił, żeby przygotowała dla niego zapas solonej wołowiny, szynki, placków kukurydzianych i nieduży woreczek owsa. Odebrał zamówienie, zapłacił i wyszedł do pustej o tej porze głównej sali. Finbale, właściciel gospody, zawieszał właśnie świeżo wymyte kufle na hakach nad barem. Skinął głową i uśmiechnął się do Chareosa, kiedy ten zmierzał w stronę drzwi. Chareos przystanął i podszedł do niego. - Dzień dobry - powiedział Finbale z szerokim uśmiechem ukazującym braki w uzębieniu. - I tobie - odpowiedział Chareos. - Czy mógłbyś kazać przyprowadzić mojego konia? - Stajnie są tuż po drugiej stronie podwórza, panie. A mój chłopak stajenny jeszcze nie przyszedł. - W takim razie sam się tym zajmij - powiedział Chareos zimnym głosem. - Jestem bardzo zajęty, panie - odparł Finbale już bez uśmiechu i powrócił do swych zajęć. To oznacza, pomyślał Chareos, że wciąż tu są. Przełożył tobołek z żywnością do lewej ręki i wyszedł na dziedziniec. Wokół panowała cisza, na wschodzie wstawało złote słońce. Chłodny ranek promieniał świeżością, a w powietrzu unosił się zapach smażonego boczku. Rozejrzawszy się, Chareos dostrzegł stojący w pobliżu wóz, a za nim niski murek prowadzący do wybiegu dla kur. Po lewej stały otworem wrota stajni. Nigdzie nie było ani śladu Kialla. Kiedy Chareos znalazł się na otwartej przestrzeni, zza węgła budynku wyskoczył jakiś mężczyzna. Chareos odrzucił tobołek i sięgnął po szablę. Wtedy zza wozu wyszli jeszcze dwaj ludzie, a w końcu w drzwiach stajni pojawił się Logar. Z bandaża na jego czole sączyła się krew. - Nieźle sobie radzisz z rapierem - powiedział Logar. A jak władasz szablą? - Jeszcze lepiej - odpowiedział Chareos. - W takim razie nie będziemy ryzykować - syknął Logar. - Zabić go! Gdy dwaj uzbrojeni w miecze wojownicy skoczyli na niego, Chareos zablokował zamaszyste cięcie, okręcił się na pięcie, unikając następnego ciosu, i sam ciął na odlew w szyję pierwszego napastnika. Krew buchnęła z rany i przeciwnik padł, upuszczając broń i przyciskając palce do rany, daremnie usiłując powstrzymać uciekające życie. Drugi napastnik wymierzył cios w głowę Chareosa, który przykucnął i wbił mu ostrze w pierś. Trzeci wojownik cofnął się, przerażony, szeroko otwierając oczy. - I cóż? - powiedział Chareos, mierząc Logara gniewnym spojrzeniem. Książęcy faworyt z krzykiem rzucił się do ataku. Chareos zablokował pierwszy cios, odskoczył przed zamaszystym cięciem, które mogło rozpłatać mu wnętrzności, i błyskawiczną ripostą ciął w lędźwie Logara, rozcinając wielką arterię na wewnętrznej stronie jego uda. Logar upuścił szablę i z niedowierzaniem spojrzał na krew wsiąkającą w trykoty; po chwili nogi ugięły się pod nim i upadł na kolana przed Chareosem. Podniósł oczy na swego zabójcę, zamrugał, po czym powoli osunął się na ziemię. Chareos podszedł do ciała, odpiął jego pas i wsunął broń do pochwy. Kiedy na dziedziniec wjechał Kiall, prowadząc obok siwka Chareosa, dawny mnich rzucił mu oręż Logara, podniósł węzełek z zapasami i wskoczył na siodło. Ostatni z napastników stał opodal, nie odzywając się ani słowem. Nie zwracając na niego uwagi, Chareos skierował swego wierzchowca w stronę południowej bramy. Dziedziniec odgrodzono sznurami, a przy wszystkich wyjściach stali wartownicy. Wokół zgromadził się tłum, za wszelką cenę usiłujący spojrzeć na sztywniejące ciała. Książę pochylił się nad ciałem Logara i wbił wzrok w szarą, pozbawioną krwi twarz. - Fakty mówią za siebie - powiedział, wskazując na ciało. - Widzicie, on nie ma miecza. Został zamordowany i chcę, by mordercę postawiono przed sądem. Któż by pomyślał, że bohater Bel-azar zniży się do tak podłego czynu? - Zgromadzeni wokół niego dworzanie milczeli, a pozostały przy życiu trzeci napastnik unikał spojrzenia Księcia. - Weź dwudziestu ludzi - rozkazał Książę Salidzie, swojemu kapitanowi lansjerów - i przyprowadź mi Chareosa. Salida odchrząknął. - Milordzie, Logar nigdy nie chodził bez broni. To do niego niepodobne. Ci dwaj pozostali mieli wyciągnięte miecze. Chareos jest mistrzem szermierki. Nie mogę uwierzyć... - Dosyć! - warknął Książę i zwrócił się do żyjącego towarzysza Logara. - Ty tam... jak ci na imię? - Kypha, milordzie - odpowiedział tamten, nie odrywając spojrzenia od ziemi. - Czy Logar był uzbrojony, gdy Chareos go zabił? - Nie, milordzie. - Sam widzisz - powiedział Książę. - Czyż można ufać własnym oczom. Czy widzisz miecz? - Nie, milordzie - powiedział Salida. - Przyprowadzę go. Co z wieśniakiem? - Był współsprawcą; zawiśnie obok Chareosa. Dwadzieścia dwie porwane kobiety jechały stłoczone w czterech otwartych wozach. Po każdej stronie wozu jechali wojownicy, ponurzy i dzikoocy. Ravenna znajdowała się w drugim wozie, oddzielona od swych przyjaciółek. Były z nią kobiety i dziewczęta wzięte w dwóch innych napadach. Wszystkie siedziały wystraszone i milczące. Dwa dni wcześniej jedna z branek próbowała uciec; o zmierz - chu zeskoczyła z wozu i pobiegła w kierunku drzew, ale w ciągu kilku sekund jeźdźcy dogonili ją i przy wlekli z powrotem. Pojmane kobiety ustawiono w półkolu i kazano im patrzeć, jak chłostano uciekinierkę. Jej przeraźliwe krzyki wciąż brzmiały w uszach Ravenny. Później kilku mężczyzn wywlekło dziewczynę z obozu i zgwałciło. Następnie związali jej ręce i nogi, po czym rzucili z powrotem na wóz. - To lekcja dla was wszystkich - powiedział mężczyzna z bliznami na twarzy. - Jesteście niewolnicami i macie myśleć jak niewolnice. Tylko w ten sposób możecie przetrwać. Każdą niewolnicę, która spróbuje uciec, czeka taka sama, a nawet gorsza kara. Zapamiętajcie te słowa. Ravenna zapamięta... Czas na ucieczkę przyjdzie później, nie może próbować teraz, gdy są w rękach Nadrenów. Musi być sprytniejsza. Poczeka, aż kupi ją jakiś rozpustny Nadir. Będzie uległa i usłużna, kochająca i wdzięczna... a potem, gdy zdobędzie jego zaufanie, ucieknie. - Skąd jesteś? - szepnęła do niej sąsiadka, a gdy Ravenna podała nazwę wioski, dodała: - Byłam kiedyś w twojej wsi. Na targu z okazji Letniego Przesilenia. Ravenna przyjrzała się jej kościstej postaci, szczupłej kwadratowej twarzy i lśniącym czarnym włosom. Nie przypominała jej sobie. - Czy jesteś mężatką? - zapytała. - Tak - odpowiedziała kobieta, wzruszając ramionami. Jednak to już nie ma znaczenia. - To prawda - odpowiedziała Ravenna. - A ty? - Miałam wyjść za mąż. Za osiemnaście - nie, siedemnaście dni. - Jesteś dziewicą? - zapytała kobieta jeszcze ciszej. - Nie. - Od dzisiaj jesteś. Będą o to pytać. Dziewice otrzymują wyższe ceny. A ponadto te... świnie... nie tkną cię. Rozumiesz? - Tak. Lecz z pewnością mężczyzna, który mnie kupi... - Cóż oni wiedzą? Mężczyźni! Znajdź ostrą szpilkę i pierwszej nocy skalecz się. Ravenna skinęła potakująco. - Dziękuję. Będę o tym pamiętać. Zamilkły, gdy wozy ruszyły w dalszą drogę. Jeźdźcy jechali ostrożnie i Ravenna mimowolnie co chwila oglądała się za siebie. - Nie oczekuj pomocy - powiedziała do niej kobieta. - Zawsze trzeba mieć nadzieję. Kobieta uśmiechnęła się. - Miej więc nadzieję na przystojnego dzikusa, który będzie cię dobrze traktował. Góry wznosiły się przed nimi jak bojowa linia siwobrodych gigantów, a lodowaty, zimny wiatr dmuchał ponad wierzchołkami prosto w twarze jeźdźców. Chareos otulił się swoim płaszczem z futrzanym podbiciem i dopiął pas. Potem spojrzał na wieśniaka. Twarz Kialla poszarzała, z trudem trzymał się w siodle, ale nie skarżył się. Chareos obrócił się i popatrzył w stronę miasta. Zostało już daleko w tyle i za wzgórzami było widać tylko jego najwyższe wieże. - Jak sobie radzisz? - zapytał Kialla. Wieśniak uśmiechnął się blado. Działanie lirium kończyło się i ból szarpał jego plecy jak rozżarzone węgle. Wiekowa chabeta zachowywała się spokojnie i w normalnych warunkach jazda na niej byłaby bardzo wygodna, teraz jednak każdy ruch przysparzał Kiallowi męki. Zatrzymamy się za chwilę - powiedział Chareos - jak tylko wjedziemy między drzewa. Są tam jeziora o kryształowo czystej wodzie. Odpoczniemy i opatrzymy twoje rany. Kiall przytaknął i mocno chwycił łęk siodła. Poczuł mdłości, twarz oblał mu pot. Klnąc w myślach, Chareos podjechał bliżej. Nagle siwy ogier wygiął szyję i capnął zębami starego konia. Chareos ściągnął wodze, a wierzchowiec stanął dęba. Niewiele brakowało, by Kiall spadł z siodła. Ogier wierzgnął i pochylił łeb, lecz Chareos trzymał się zaciekle, mocno ściskając udami beczkowaty kadłub. Przez kilka sekund zwierzę usiłowało wyrzucić go z siodła, a potem, równie nagle, uspokoiło się, jakby nic się nie stało. Chareos zsiadł i poklepał długą szyję konia. Stanął na wprost jego głowy, potarł mu nos, a następnie powoli dmuchnął w każde z jego nozdrzy. - Poznaj mnie - wyszeptał Chareos kilka razy z rzędu. Nie skrzywdzę cię. Nie jestem twoim panem. Jestem przyjacielem. Wreszcie znów dosiadł konia i jechali dalej na południe. Chareos nigdy tędy nie przejeżdżał, lecz podróżnicy opowiadali o osadzie zbudowanej wokół gospody. Miał nadzieję, że ta wieś znajduje się gdzieś blisko - i że jest w niej uzdrowiciel. Kiall miał coraz wyższą gorączkę, a to, jak z doświadczenia wiedział Chareos, mogło oznaczać, że rany jątrzą się. Jako żołnierz wielokrotnie widział ludzi umierających z pozornie błahej przyczyny. Skóra puchła i zmieniała kolor; gorączka rosła, a waga ciała spadała. Przypomniał sobie młodego żołnierza w Bel-azar, który wbił sobie w rękę cierń. Ręka spuchła do trzykrotnej swej wielkości, potem zsiniała, a później sczerniała. Chirurg amputował ją. Mimo to chłopiec zmarł... I umierał w męce. Chareos spojrzał na Kialla i zmusił się do uśmiechu, ale młodzieniec nie odpowiedział mu tym samym. Późnym popołudniem Kiall nie był już w stanie jechać dalej. Wstrząsały nim dreszcze, jęczał, a na plecach otworzyły się dwie długie rany. Chareos przywiązał nadgarstki chłopca do łęku siodła i wyprowadził obydwa konie na brzeg szerokiego jeziora. W jego gładkiej jak lustro powierzchni odbijały się otaczające je góry. Spętał konie i pomógł Kiallowi zejść. Kolana ugięły się pod chłopcem i osunął się na ziemię. Chareos pozwolił mu leżeć, a sam rozpalił ognisko. Jako żołnierz wiele razy widział wychłostanych ludzi. Często sam szok wywołany pobiciem i poniżenie powalały człowieka bardziej niż cierpienie. Kiedy ogień rozpalił się, Chareos obrócił Kialla na plecy i powąchał rany. Nie czuł zapachu zgnilizny. Nakrył chłopca kocem. Młodzieniec był silny i dumny. Nie skarżył się podczas podróży, czym wzbudził uznanie Chareosa. Chareos usiadł przy ognisku i zapatrzył się na górujące nad nim szczyty i na sosny, których zieleń przebijała się przez śnieg. Kiedyś taki widok przywoływał myśli o wolności, o nie ujarzmionym pięknie, wspaniałym majestacie gór. Zdał sobie sprawę, że teraz przypominają mu jedynie o przemijaniu człowieka. Wojny, plagi, królowie i najeźdźcy byli dla tych szczytów niczym. - Cóż was obchodzą moje sny? - zapytał Chareos i jego myśli poszybowały z powrotem do Tury, jak zwykle, kiedy popadał w refleksyjny nastrój. Piękna, czarnowłosa Tura. Dzięki niej czuł się mężczyzną bardziej, niż mógłby sobie życzyć. W niej znalazł całkowite spełnienie. Okazało się jednak, że to, co zdawała się ofiarowywać tak bezinteresownie, bezlitośnie mu potem odebrała. Chareos poczerwieniał na samo wspomnienie. Ilu miała kochanków, zanim odkrył jej niewierność? Dziesięciu? Dwudziestu? Ilu spośród jego przyjaciół przyjęło dar jej ciała? Bohater z Bel-azar! Gdyby tylko wiedzieli. Chareos-Fechmistrz nie pojechał tam walczyć; pojechał, by zginąć. Niewiele w tym było heroizmu. Jednak bardowie nigdy nie dbali o realizm. Śpiewali o srebrnych mieczach i śmiałych czynach - w sagach o Bel-azar nie było miejsca na hańbę rogacza. Wstał z miejsca i podszedł do jeziora, żeby się napić wody. Przyklęknął, a na widok swego odbicia zamknął oczy. Powróciwszy do ogniska, zobaczył, że Kiall śpi spokojnie. Słońce wisiało tuż nad zachodnim horyzontem, a powietrze zrobiło się chłodniejsze. Chareos poluzował koniom popręgi i rozłożył przy ogniu koc dla siebie. Położywszy się na nim, spojrzał w gwiazdy. Był taki moment, że chciał przebaczyć Turze, zabrać ją z fortu i gdzieś daleko rozpocząć nowe życie. Ona jednak roześmiała mu się w twarz. Podobało się jej tam, gdzie była, gdzie zawsze było pełno mężczyzn: silnych, rozpustnych mężczyzn, którzy dawali jej prezen - ty. W myślach widział siebie, jakją bije, jak jej uroda niknie pod jego pięściami. Jednak nigdy tego nie zrobił. Odwrócił się i wyszedł z komnaty, wygnany jej głośnym śmiechem - miłość, której pozwolił zawładnąć swoim sercem, została wydarta z niego szponami zdrady. Nigdy więcej nie zakochał się. Nigdy nie przyjął żadnej kobiety ani do swojego serca, ani do łoża. W oddali rozległo się wycie wilka, samotne, żałobne. Chareos podgarnął ogień i ułożył się do snu. Obudził go ptasi śpiew. Sen nie przyniósł mu ukojenia i Chareos był pewien, że śnił o Turze. Jak zwykle, pamiętał tylko dźwięk jej imienia odbijający się echem w myślach. Usiadł i zadrżał. Ogień prawie wygasł, więc ukląkł przy nim, rozdmuchał żar i przykrył gałązkami maleńkie płomienie. Potem wstał i opuścił obozowisko w poszukiwaniu suchych gałęzi. Kiedy ognisko znów płonęło żywo, podszedł do konia i pogłaskał jego szyję. Wyjął z juków kawałek zimnego mięsa i wrócił w krąg ciepła ogniska. Kiall obudził się właśnie i ostrożnie usiadł. Na twarz powróciły mu kolory. Uśmiechnął się do Chareosa. Eks-mnich odkroił myśliwskim nożem plaster szynki i podał go chłopcu. - Gdzie jesteśmy? - zapytał Kiall. - Jakieś dziesięć mil od starego szlaku handlowego. Wyglądasz lepiej. - Przykro mi, że jestem dla ciebie takim ciężarem. A jeszcze bardziej, że przeze mnie zabiłeś człowieka. - To nie miało nic wspólnego z tobą, Kiall. To mnie ścigali. Nieznośny smarkacz dostał nauczkę i z tego powodu nie żyje już trzech ludzi. To szaleństwo. - Walczyłeś wspaniale. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Byłeś taki opanowany. - Wiesz, dlaczego oni zginęli? - zapytał Chareos. - Nie byli tak dobrzy, jak ty? - spróbował zgadnąć Kiall. - Zgadza się, nie byli, ale to nie jedyny powód. Zginęli, ponieważ mieli po co żyć. Kończ śniadanie. Przez trzy kolejne dni posuwali się coraz dalej w głąb łańcucha gór, przecinając rzeki i strumienie. Nad ich głowami szybowały arktyczne gęsi zmierzające do odległych terenów lęgowych. W wodzie bobry, walcząc z przeciwnymi prądami, budowały swoje żeremia. Rany Kialla goiły się szybko w czystym górskim powietrzu i wkrótce przypiął do pasa szablę Logara. W drodze nie rozmawiali wiele, a i wieczorem, przy ognisku, Chareos trzymał się na uboczu. Siadywał z twarzą skierowaną na północ, zatopiony w myślach. - Dokąd jedziemy? - zapytał Kiall, kiedy siodłali konie rankiem piątego dnia. Chareos milczał przez chwilę. - Jedziemy do osady zwanej Tavern Town. Tam uzupełnimy zapasy. Potem jadę na południe poprzez stepy. I pojadę sam, Kiall. - Nie pomożesz mi uratować Ravenny? - Pierwszy raz od czasu gdy opuścili gospodę, chłopiec wspomniał o napadzie. Chareos dociągnął popręg siodła swojego wierzchowca i dopiero wtedy odwrócił się do młodzieńca. - Nie wiesz, w jakim kierunku pojechali porywacze. Nie znasz imienia ich wodza. Do tej pory kobiety z pewnością zostały sprzedane. To beznadziejna sprawa, Kiall. Zapomnij o niej. - Nie mogę - powiedział młodzieniec. - Kocham ją, Chareosie. Kocham ją od dziecka. Czy kiedykolwiek byłeś zakochany? - Miłość jest dla głupców. To nic więcej jak fala krwi nabrzmiewająca w lędźwiach... żadna tajemnica, żaden czar. Znajdź sobie inną, chłopcze. Zgwałconoją już pewnie tuzin razy, a może nawet stwierdziła, że sprawia jej to przyjemność. Twarz Kialla okryła się bladością. W powietrzu błysnęła szabla Logara. Chareos odskoczył. - Co robisz, u diabła? - Przeproś! Dalej! - rozkazał Kiall, podchodząc i celując szablą w szyję Chareosa. - Za co? Za wykazanie tego, co oczywiste? - Ostrze śmignęło do przodu, lecz Chareos uchylił się przed ciosem i dobył swojej broni. - Nie bądź głupcem, chłopcze. Jesteś zbyt słaby, by walczyć. A nawet gdyby było inaczej, mógłbym cię posiekać na kawałki. - Przeproś - powtórzył Kiall. - Nie - powiedział cicho Chareos. Wieśniak zaatakował z furią, lecz Chareos z łatwością odparował cios. Straciwszy równowagę, Kiall zwalił się na ziemię, upuszczając szablę. Sięgnął po nią, ale powstrzymał go but Chareosa. Kiall przekręcił się i opuściwszy nisko głowę, uderzył bykiem w brzuch Chareosa. Obaj upadli. Pięść Kialla dosięgła podbródka Chareosa. Były mnich zablokował drugi cios, lecz trzeci oszołomił go. Wypuścił broń. Kiall chwycił ją i zerwał się na nogi. Chareos próbował wstać, gdy poczuł ostrze swojej własnej szabli na szyi. - Jesteś zadziwiającym młodzieńcem - zauważył Chareos. - A ty jesteś sukinsynem - syknął Kiall, upuszczając broń i odwracając się plecami. Rany na jego plecach otworzyły się znowu i świeża krew przesiąkała poszarpanymi liniami przez materiał tuniki. Chareos wstał i schował miecz do pochwy. - Przepraszam - powiedział i Kiall znieruchomiał, zwiesiwszy ramiona. Chareos podszedł do niego. - Naprawdę mi przykro. Nie należę do szczególnych wielbicieli kobiet, wiem jednak, co to znaczy kochać. Czy długo byliście małżeństwem? - Nie byliśmy - powiedział Kiall. - Zaręczeni? - Nie. - A więc co? - zapytał zdumiony Chareos. - Miała poślubić innego, syna właściciela całego wschodniego pastwiska, był dla niej dobrą partią. - Jednak ona kochała ciebie? - Nie - zaprzeczył Kiall. - Nigdy mnie nie kochała. Po tych słowach wdrapał się ciężko na grzbiet konia. - Nie rozumiem - powiedział Chareos. - Wyruszasz na ratunek dziewczynie, która cię nawet nie kocha? - Powiedz mi, że jestem głupcem - powiedział Kiall. - Nie, nie, wybacz mi. Jestem od ciebie starszy i cyniczny. Nie powinienem z ciebie drwić. Nie mam do tego prawa. A co z jej narzeczonym? Poległ? - Nie. Po rozmowie z ojcem Ravenny doszli do wniosku, że poślubi jej młodszą siostrę, Karyn. Jej nie porwano. - Niedługo rozpaczał - zauważył Chareos. - Nigdy jej nie kochał; pragnął jej, bo była piękna i bogata. Jej ojciec zajmuje się hodowlą świń, bydła i koni. Jest najbrzydszym człowiekiem, jakiego widziałem, tymczasem jego córki są niebiańsko piękne. Chareos podniósł szablę młodzieńca i podał mu ją rękojeścią do przodu. Kiall spojrzał w dół. - Nie powinienem nosić broni. Nie nadaję się do tego. - Mylisz się - odparł Chareos z uśmiechem. - Masz dobrą rękę, szybkie oko i dumne serce. Brakuje ci tylko umiejętności. Tej ja cię nauczę - podczas poszukiwania Ravenny. - Pojedziesz ze mną? Dlaczego? - Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby - rzekł Chareos, wsiadając na grzbiet siwka. Koń zadrżał. - O nie - szepnął Chareos. Ogier wierzgnął gwałtownie, stanął dęba i wygiął grzbiet w powietrzu, a Chareos poleciał ponad jego głową i z głuchym łoskotem wylądował w śniegu. Koń podszedł i zatrzymał się tuż nad nim. Chareos podniósł się i ponownie dosiadł wierzchowca. - Dziwne zwierzę - zauważył Kiall. - Chyba niezbyt cię lubi. - Wprost przeciwnie, chłopcze. Ostatniego właściciela, którego nie lubił, stratował kopytami na śmierć. Chareos uderzył piętami w boki konia i skierował go na południe. Przez cały ranek jechał przed Kiallem, wiedząc, że nie potrafi udzielić chłopcu żadnych rozsądnych odpowiedzi. Mógłby mu opowiedzieć o chłopcu sprzed trzydziestu lat, którego jedyną nadzieją był wojownik o imieniu Attalis. O tym, jak wojownik ten uratował mu życie i opiekował się nim jak ojciec. Albo o pewnej matce, która także miała na imię Ravenna. Ta dumna, odważna kobieta nie zgodziła się porzucić uwielbianego męża nawet dla syna, którego kochała. Jednak opowiedzieć o tym, znaczyło tyle, co podzielić się tajemnicą, którą Chareos ze wstydem ukrywał - sekretem nie wypełnionego obowiązku, nie dotrzymanej obietnicy. Poczuł na skórze świeży oddech wiatru, w nozdrzach zapach drzew i zapowiedź śniegu. Popatrzył w niebo. Nic nie mógł powiedzieć Kiallowi. Chłopiec był szczęśliwy. Legendarny mistrz szermierki zgodził się towarzyszyć mu, a to, zdaniem Kialla, gwarantowało sukces. Myśli Chareosa wróciły do wiejskiej dziewczyny i mężczyzny, który ją kochał - tak jak on kochał Turę, nie odwzajemnioną, beznadziejną miłością. A jednak nawet teraz, po całym tym bólu i goryczy Chareos poszedłby poprzez morze ognia, gdyby Tura go potrzebowała. Ale ona go nie potrzebowała... nigdy nie był jej potrzebny. No tak, a teraz córka hodowcy świń była w potrzebie. Odwrócił się w siodle i spojrzał na Kialla, który uśmiechnął się i pomachał mu ręką. Wracając spojrzeniem do rozciągających się przed nim gór, Chareos przypomniał sobie dzień, kiedy opuściła go Tura. Siedział sam na niewielkim dziedzińcu za domem. Słońce zachodziło za chmurami, które wydawały się płonąć czerwonym ogniem. Znalazł go tam Finn. Łucznik usiadł obok niego na kamiennej ławce. - Ona cię nie kochała, człowieku - powiedział, a Chareos rozpłakał się jak dziecko. Przez chwilę Finn siedział w milczeniu, potem położył rękę na ramieniu Chareosa i przemówił cicho: Ludzie marzą o wielu rzeczach, Fechmistrzu. Marzymy o sławie, której nie możemy osiągnąć, o bogactwie, którego nigdy nie zdobędziemy. Najgłupsze jednak ze wszystkich marzeń to marzenie o miłości; wielkiej, trwałej miłości. Daj temu spokój. - Nie mogę - odpowiedział Chareos. - A więc ukryj to uczucie, bo wojsko czeka, a do Bel-azar daleka droga. ROZDZIAŁ 3 Jeleń zanurzył pysk w strumieniu, zagarniając długim językiem czystą wodę. Nagle coś silnie uderzyło go w bok; podniósł łeb, a wtedy kolejna strzała przebiła oko i dotarła aż do mózgu. Przednie nogi ugięły się pod nim i padł na ziemię, a z pyska pociekła mu strużka krwi. Z krzaków podnieśli się dwaj myśliwi i rozpryskując wysoko wodę, przebiegli strumień. Obaj mieli na sobie stroje z koźlej skóry, ozdobione frędzlami i wyszywane koralikami. Obaj mieli w rękach rzeźbione łuki z vagryjskiego rogu. Młodszy z nich niewysoki, jasnowłosy, o zdumiewająco niebieskich oczach przyklęknął przy jeleniu i otworzył wielką tętnicę na szyi zwierzęcia. Drugi, wyższy, z gęstą brodą, stał obok i obserwował okolicę. - Nikogo tam nie ma, Finn - powiedział blondyn. Starzejesz się i zaczynasz miewać przywidzenia. Brodacz zaklął cicho. - Wyczuwam tych drani na milę. Są gdzieś blisko. Nie rozumiem dlaczego. Żadna to dla nich gratka. Nie ma żadnych kobiet. Jednak są tu, jestem tego pewien. Śmierdzący Nadrenowie! Mniejszy z myśliwych wypatroszył jelenia i zabrał się do obdzierania go ze skóry za pomocą myśliwskiego noża. Finn nałożył strzałę na cięciwę i stał, bacznie wpatrując się w poszycie po przeciwnej stronie strumienia. - Przez ciebie zaczynam się denerwować - powiedział do niego młodszy mężczyzna. - Jesteśmy razem już od dwudziestu lat, Maggrig, i wciąż odczytujesz ślady w lesie jak ślepiec litery. - Czyżby? A kto powiedział w zeszłym roku, że polują Tatuowani Ludzie? Kto stał na czatach przez cztery noce i nie dostrzegł ani śladu łowców głów? - Byli tam. Po prostu nie chcieli nas jeszcze wtedy zabijać - powiedział Finn. - Jak długo zamierzasz ćwiartować to zwierzę? W tym momencie z krzaków po drugiej stronie strumienia podniosło się czterech mężczyzn. Wszyscy byli uzbrojeni w łuki i miecze, jednak nie trzymali strzał na cięciwach, a ich miecze pozostawały w pochwach. - Nie chcielibyście się z nami podzielić? - zawołał smukły brodacz. - Potrzebujemy całego, żeby uzupełnić zapasy na zimę. W dzisiejszych czasach jelenie zdarzają się niezwykle rzadko odpowiedział mu Finn. Maggrig, który klęczał obok tuszy, schował do pochwy nóż i ujął łuk, jednocześnie wysuwając z kołczana strzałę. - Jest jeszcze dwóch po tej stronie - szepnął. - Wiem - powiedział starszy myśliwy i zaklął w myślach. Mając dwóch Nadrenów w krzakach za plecami, znaleźli się w pułapce. - Nie jesteście zbyt przyjaźnie nastawieni - powiedział Nadren. Z tymi słowami wszedł do strumienia i zaczął się zbliżać do myśliwych, a za nim pozostali. - Możecie się tam zatrzymać - powiedział Finn, napinając cięciwę łuku. - Nie potrzebujemy towarzystwa. Maggrig, pewien, że Finn poradzi sobie z nadchodzącymi z przodu ludźmi, nałożył strzałę na cięciwę, zerkając jednocześnie za siebie. Z rosnących tam krzaków wynurzył się łucznik, mierząc w plecy Finna. Maggrig w jednej chwili napiął łuk i wypuścił strzałę, która przeszyła szyję napastnika. Wypuszczony przez tamtego bełt poszybował nad głową Finna i plusnął w wodę u stóp jego czterech kompanów. - Nie kazałem mu tego robić - powiedział smukły mężczyzna zza wody, dając jednocześnie znak swoim. Zaczęli się cofać. Finn stał bez słowa, bacznie ich obserwując. - Ten drugi jest gotów, żeby spróbować szczęścia - szepnął Maggrig. - Czy musisz tak sterczeć i kusić los? - Na bramy piekielne, mam już dość stania na tym zimnie - powiedział Finn. - Zmuś tego drania, żeby się pokazał. Maggrig ponownie napiął łuk i posłał pocisk w gęste krzaki. Z okrzykiem bólu i zdziwienia drugi łucznik wyskoczył z chaszczy. Strzała przeszyła mu ramię. Finn obrócił się na pięcie i posłał kolejną w pierś napastnika, który padł twarzą w dół na poszycie. Finn okręcił się ponownie, lecz po ludziach ze strumienia nie zostało ani śladu. - Starzeję się, co? - mruknął Finn. - Twoje buty mają więcej rozumu niż’ty. Maggrig chwycił Finna za kaftan i pociągnął go na ziemię. W tym momencie trzy strzały przecięły powietrze dokładnie w miejscu, gdzie przed chwilą stał. Maggrig strzelił w miejsce, skąd nadleciały, ale wiedział, że nikogo nie trafi. - Czas do domu, staruszku - powiedział Maggrig. Kolejna strzała uderzyła w ziemię przed nim, odbiła się od kamienia i rykoszetem wbiła się w tuszę jelenia. Dwaj mężczyźni pospiesznie odciągnęli zwierzę poza zasięg strzał, zawinęli najlepsze kawałki mięsa w skórę i zniknęli w lesie. Przez kilka mil posuwali się bardzo ostrożnie, ale nikt ich nie ścigał. W końcu skręcili i wspinając się po stoku, dotarli do chaty częściowo skrytej pod północnym zboczem góry. Znalazłszy się wewnątrz, Finn rozpalił ogień, zdjął przemoczone buty i cisnął nimi na kamienie przy palenisku. Chata składała się z dwóch izb. Naprzeciw ognia stało pod ścianą wielkie łoże, a przy drzwiach znajdowało się jedyne okno. Podłogę przykrywały niedźwiedzie skóry. Maggrig otworzył drzwi wiodące do warsztatu, w którym produkowali swoje łuki i strzały oraz kuli żelazo na groty. Usłyszał, jak Finn przeklina w pierwszej izbie. - Przeklęci Nadrenowie! Kiedy byłem w twoim wieku, Maggrig, wysyłaliśmy konne patrole, które czyściły góry z podobnej szumowiny. Kiepskie nastały czasy, jeśli wydaje im się, że mogą sobie po prostu przyjść i bezczelnie ograbić uczciwego człowieka z kolacji. Niech ich diabli! - Czemu się tak wściekasz? - zapytał Maggrig. - Zabiliśmy dwóch z nich i zatrzymaliśmy kolację. Nie ponieśliśmy żadnych szkód, nie licząc trzech strzał, których już nie odzyskamy. - Jeszcze wyrządzą. Mordercze dzikusy, całe to ich plemię. Będą na nas polować. - Och, z pewnością, lecz przecież jest wśród nas Wielki Myśliwy Finn, co to węchem wyczuwa kłopoty! Nawet ptak nie może pierdnąć w górach, żeby Finn go nie zwęszył. - Jesteś zabawny jak złamana noga. Mam złe przeczucia, chłopcze; w powietrzu cuchnie śmiercią i ten zapach jest silniejszy od zapachu zimy. - Zadrżał i wyciągnął w stronę ognia swoje duże, kościste ręce. Maggrig nie odpowiedział. On też to czuł. Zaniósłszy poćwiartowanego jelenia na tył warsztatu, Maggrig zawiesił mięso na żelaznych hakach na ścianie. Potem rozłożył skórę i zabrał się do żmudnego zadania oczyszczenia jej z resztek tłuszczu. Będzie potrzebował nowej koszuli na zimę, a rdzawobrunatny kolor tej skóry podobał mu się. Finn wszedł zamyślony, usiadł przy warsztacie i bezwiednie podniósł drzewce strzały, jakby oceniał jej linię. Odłożył ją. Normalnie zacząłby przycinać pióra na brzechwy, teraz jednak siedział bezczynnie, zapatrzony w blat stołu. Maggrig spojrzał na niego. - Znowu bolą cię plecy? - Jak zawsze przed nadejściem zimy. Cholera! Nie cierpię chodzenia do Tavern Town, lecz nie ma innego wyjścia. Trzeba ich uprzedzić o pojawieniu się bandytów. - Moglibyśmy przy okazji odwiedzić Beltzera. Finn potrząsnął przecząco głową. - Będzie jak zwykle pijany. A jeśli ten wieprz jeszcze raz mnie obrazi, to przysięgam, że go wypatroszę. Maggrig wstał i rozprostował plecy. - Wcale tak nie myślisz, jak mówisz. On także nie. Jest tylko samotny, Finn. - Żal ci go, prawda? Mnie nie. Był kłótliwym mężem, a w Bel-azar zachowywał się nieznośnie. Jest jakaś taka nikczemna cecha w tym człowieku, że nie mogę go ścierpieć. - To dlaczego kupiłeś jego topór, kiedy go wystawiono na licytację? - zapytał jasnowłosy myśliwy. - Kosztowało nas to dwa lata zakładania pułapek! I co z nim zrobiłeś? Zawinąłeś w naoliwioną skórę i schowałeś na dnie skrzyni. Finn rozłożył ręce. - Czasami sam siebie nie rozumiem. Sądzę, że nie podobało mi się, że jakiś arystokrata z północy mógłby go zawiesić na swojej ścianie. Teraz tego żałuję; przydałoby się nam nieco gotówki. Kupilibyśmy sól. Cholera, brakuje mi soli. Może wymienilibyśmy ją za kilka łuków? Wiesz, już dawno powinniśmy byli przestać gromadzić broń zdobytą na Nadrenach. Mielibyśmy za nią dość soli, to pewne. Wycie wilka rozdarło ciszę nocy. - Cuchnące sukinsyny! - powiedział Finn, wstając, i przeszedł do większej izby. Maggrig poszedł za nim. - Teraz przyczepiłeś się wilków, co? - Wycie wilka nie wywołuje echa, chłopcze. Czy naprawdę nic nie pamiętasz? - Wychowano mnie na duchownego, Finn. Mój ojciec nie sądził, by umiejętność rozróżniania wilczych głosów czy ech miała mi się kiedykolwiek przydać. Finn zachichotał. - Jeśli odnajdą chatę, możesz do nich wyjść i palnąć im kazanie. - Ilu ich jest, twoim zdaniem? - Trudno powiedzieć - odrzekł Finn. - Zwykle grasują w bandach liczących około trzydziestu ludzi, może mniej. - Lub więcej? - podsunął łagodnie Maggrig. Finn przytaknął. Ponownie usłyszeli wycie wilka. Tym razem bliżej... Na szczycie wzgórza Chareos ściągnął wodze i spojrzał w dolinę za sobą. - O co chodzi? - zapytał Kiall. - Już czwarty raz się oglądasz. - Wydawało mi się, że widzę jeźdźców, słońce odbijało się od hełmów lub włóczni. Może to patrol. - Chyba nie szukają nas, jak myślisz? Nie złamaliśmy przecież prawa. Chareos spojrzał w oczy Kialla i dostrzegł w nich strach. - Nie mam pojęcia. Książę to mściwy człowiek i uważa, iż go obraziłem. Jednak nawet on nie może mnie o nic oskarżyć. Ruszajmy. Powinniśmy dojechać do Tavern Town na długo przed południem. Zaprzedałbym duszę za gorącą strawę i ciepłe łóżko. Nad ich głowami kłębiły się chmury zapowiadające śnieg. Przez dwa ostatnie dni temperatura znacznie spadła. Kiall miał na sobie jedynie wełnianą koszulę oraz trykoty i na sam jego widok Chareos odczuwał jeszcze większy chłód. - Powinienem był kupić rękawice - powiedział, chuchając w dłonie. - Jeszcze nie jest tak zimno - powiedział wesoło Kiall. - W moim wieku już się to odczuwa - odburknął Chareos. Kiall zachichotał. - Wyglądasz na niewiele ponad pięćdziesiątkę. Chareos ugryzł się w język i skierował konia w dół zbocza. Życie to zamknięty krąg, upomniał sam siebie, wspominając czasy, kiedy sam pokpiwał ze starego Kalina, mówiąc, że jest prawie zgrzybiałym starcem. Stary Kalin? Miał przecież zaledwie czterdzieści dwa lata - prawie trzy mniej niż teraz Chareos. Wierzchowiec pośliznął się na zboczu. Chareos ściągnął wo - dze i usiadł głębiej w siodle, odchylając się do tyłu. Siwek odzyskał równowagę i bez dalszych przygód dotarł do stóp wzgórza. Ścieżka przechodziła tutaj w górską drogę wygładzoną drewnianymi, obitymi skórą kołami wozów wożących drewno do Talgithiru. Drzewa chroniły przed wiatrem i Chareos poczuł się nieco lepiej. Kiall podjechał bliżej. Siwek jednak znów chwycił zębami jego konia, który stanął dęba. Kiall przylgnął do grzbietu wierzchowca. - Powinieneś sprzedać tę bestię - powiedział. - Diabeł w nim siedzi. Rada była dobra, lecz Chareos wiedział, że i tak zatrzyma siwka. - Jest narowisty i ma naturę samotnika. Jak ja. Dlatego go lubię. Kiedy wyłonili się z lasu, w dole ujrzeli kilka budynków, wśród których stała gospoda. Z jej dwóch kominów unosił się dym, a przed głównym wejściem było widać gromadkę ludzi. - Źle wybraliśmy czas - mruknął Chareos. - Drwale i robotnicy czekają na południowy posiłek. Dwaj jeźdźcy zjechali do osady. Stajnie znajdowały się na tyłach budynku. Tam też Chareos rozsiodłał siwka i wprowadził go do boksu. Widłami narzucił siana do żłobu i wytarł grzbiet konia. Potem razem z Kiallem poszli do gospody. Była prawie pełna, a ponieważ nie znaleźli wolnego miejsca przy ogniu, usiedli na ławce przy stole. Podeszła do nich pulchna kobieta. - Dzień dobry panom. Mamy mięso w cieście, dobrą pieczeń i pożywny placek miodowy podawany na gorąco. - Czy macie wolne pokoje? - zapytał Chareos. - Tak, panie. Pokój gościnny na górze. Każę tam rozpalić ogień; wkrótce będzie gotowy. - Zjemy w pokoju - powiedział. - A teraz poproszę o dwa kufle wina z korzeniami. Dygnęła i zniknęła w tłumie. Chareos źle się czuł w tłumie; powietrze było ciężkie i duszne od zapachu drzewnego dymu, potu oraz pieczonego na ruszcie mięsa. Po chwili kobieta wróciła i poprowadziła ich do schodów i na piętro, do pokoju gościnnego. Był wielki i zimny pomimo świeżo rozpalonego ognia, stały w nim dwa miękkie łóżka, stół i cztery głębokie, skórzane fotele. - Rozgrzeje się szybko - powiedziała kobieta - aż będziecie musieli otwierać okna. Lewa okiennica trochę ciężko chodzi, ale mocne pchnięcie z pewnością ją ruszy; drewno się wypaczyło. Za moment przyniosę jedzenie. Chareos zdjął płaszcz i przyciągnął do kominka jeden z foteli. Kiall usiadł naprzeciw i pochylił się do przodu; jego plecy szybko się goiły, ale ból nadal dawał mu się we znaki, - Dokąd pojedziemy dalej? - zapytał. - Na południowy zachód, do kraju Nadirów. Tam rozejrzymy się za Nadrenami, którzy napadli na twoją wieś. Przy odrobinie szczęścia dowiemy się, komu sprzedano, Ravennę i będziemy mogli ją wykraść. - A co z pozostałymi? - Na litość boską, chłopcze! Rozrzucą je po całym państwie nadyryjskim. Niektóre przejdą przez kilka rąk. Nie sposób odnaleźć je wszystkie. Rusz głową. Byłeś kiedyś na stepach? - Nie - przyznał Kiall. - To wielki kraj. Ogromny. Bezkresne równiny, ukryte doliny, pustynie. Gwiazdy wydają się wisieć na wyciągnięcie ręki, ale przez rok można iść i nie natknąć się na żadną wioskę. Nadirowie to plemię nomadów. Mogą kupić niewolnice, powiedzmy... w Talgithirze... a za trzy miesiące spotkasz ich w Drenanie. Wędrują tam, gdzie chcą, chyba że Khan wezwie ich na wojnę. Dobrze będzie, jeśli zdołamy odszukać Ravennę. Wierz mi! - Wciąż o niej myślę - powiedział Kiall, odwracając oczy w stronę ognia. - Musi być przerażona. Czuję się winny, gdy tak siedzę w cieple przy kominku. - Nic dobrego nie rodzi się z pośpiechu, Kiall. Mówisz, że jest piękna. A więc nie skrzywdzą jej. Czy jest wciąż dziewicą? - Oczywiście! - syknął Kiall, rumieniąc się. - Dobrze. W takim razie nie zgwałcą jej także. Wyznaczą za nią wysoką cenę, a to może oznaczać, że potrzymają ją miesiąc lub dwa. Uspokój się, chłopcze. - Z całym szacunkiem, Chareosie, ale czy mógłbyś przestać nazywać mnie chłopcem? Ostatni raz wołano tak na mnie ponad pięć lat temu. Mam dziewiętnaście lat. - A ja czterdzieści cztery, co oznacza, że dla mnie jesteś chłopcem. Przepraszam jednak, jeśli cię to obraża... Kiall. Wieśniak uśmiechnął się. - Nie o obrazę chodzi. Myślę, że jestem przewrażliwiony. Chodzi o to, że w twoim towarzystwie czuję się... młody i bezużyteczny. Jestem pomocnikiem aptekarskim; znam się na ziołach i innych lekach. Natomiast nie wiem nic o szermierce. Nie wiedziałbym nawet, gdzie rozpocząć poszukiwania Ravenny. Nazywając mnie chłopcem, podkreślasz jeszcze moją... bezużyteczność w czasie tej wyprawy. Chareos pochylił się i dorzucił polano do ognia. Potem podniósł oczy i spojrzał prosto w szczere, szare oczy młodego człowieka. - Nie mów o bezużyteczności - powiedział. - Dowiodłeś swej wartości, kiedy odważyłeś się powiedzieć prawdę Księciu... i więcej. Nawet jeden na stu ludzi nie wyruszyłby na podobną wyprawę. Nauczysz się, Kiall. Będziesz się uczył każdego dnia. A oto pierwsza lekcja: wojownik ma tylko jednego prawdziwego przyjaciela. Jedynego człowieka, na którym może polegać. Samego siebie. Dlatego dobrze odżywia swoje ciało; trenuje je; pracuje nad nim, jeśli brakuje mu umiejętności, ćwiczy. Jeżeli wiedzy, studiuje. Jednak przede wszystkim musi wierzyć. Wierzyć w siłę swojej woli, swój cel, we własne serce i duszę. Nie mów o sobie ź”le, bo ukryty w tobie wojownik usłyszy twoje słowa i jego wiara osłabnie. Jesteś silny i odważny. Masz w sobie szlachetność ducha. Pozwól jej rosnąć - poradzisz sobie. No dobrze, a teraz gdzie to przeklęte jedzenie? Na zewnątrz dwaj myśliwi dopadali właśnie osady, biegnąc długimi susami. Wyższy z nich spojrzał za siebie i zaklął. Z lasu wynurzyło się czterdziestu jeźdźców z mieczami w dłoniach. Finn wbiegł na stopnie gospody, z rozmachem otworzył drzwi i prawie odskoczył na widok stłoczonej tam masy ludzi. - Bandyci! - wrzasnął, obrócił się i pokłusował do szopy, gdzie Maggrig wspinał się już po linie na stryszek z sianem. Tętent kopyt narastał. Nie oglądając się za siebie, Finn chwycił linę, wspiął się po niej na górę i przyklęknął obok swego szczupłego towarzysza. Maggrig nałożył strzałę na cięciwę swego łuku. - Powinniśmy zostać w lesie - powiedział. - Nie sądzę, żeby tutaj było bezpieczniej. Finn nie odpowiedział. Jeźdźcy galopem wjechali do osady, wrzeszcząc ile sił w płucach i wywijając w powietrzu zakrzywionymi szablami. Niektórzy z nich byli nadyryjskimi wojownikami, o czym świadczyły emaliowane napierśniki, inni renegatami z Gothiru uzbrojonymi w topory i noże. Wszyscy mieli przymocowane do lewego ramienia nieduże tarcze. Kiedy zsiedli z koni i pobiegli w stronę budynków, Finn wypuścił strzałę, która przeszyła szyję jednego z nich. Strzała Maggriga odbiła się od spiczastego hełmu innego wojownika i utkwiła w ręce jego sąsiada. Siedmiu napastników skierowało się w stronę ich szopy i na ten widok Finn zaklął. Kolejna strzała wyleciała ze świstem z jego łuku, lecz zadudniła tylko o podniesioną tarczę. Druga strzała Maggriga dosięgła lędźwi bandyty, który zachwiał się i upadł. Sześciu pozostałych wbiegło do szopy. Finn wstał i rozejrzał się po stryszku. Mniej więcej dziesięć kroków dalej dojrzał klapę drzwi, a przy niej drabinę. Rzucił się do niej i zaczął ją wciągać do góry. Jednak zanim zdołał ją podnieść, jakiś wysoki bandyta podskoczył i wyszarpnął mu ją z rąk. Pociągnięty do przodu łucznik omal nie zwalił się w dół. - Pamiętam cię, ty cuchnący draniu - wrzasnął do Finna Nadren stojący u stóp drabiny. - Jesteś już padliną. Zaraz wypruję z ciebie bebechy. Trzymając przed sobą tarczę, zaczął się wspinać po drabinie. Finn bluznął przekleństwem i podbiegł do Maggriga. - Niezłe miejsce wybrałeś - wyszeptał. Maggrig napiął właśnie cięciwę łuku i posłał strzałę w plecy mężczyzny biegnącego ku gospodzie. - Myślisz, że powinniśmy sobie pójść? - zapytał. - Nie, myślę, że powinniśmy zostać i sadzić kwiatki burknął Finn. Za ich plecami Nadren dotarł już do wejścia na strych. Finn posłał w jego stronę strzałę, lecz tamten odbił ją tarczą i zaczai się wciągać przez otwór wejściowy. Rzuciwszy łuk, Finn podskoczył i uderzył w niego obiema nogami. Prawa stopa grzmotnęła o podbródek napastnika, który jednak utrzymał w dłoni miecz i wymachiwał nim jak opętany. Finn przekoziołkował, unikając ciosu. Maggrig pospieszył mu na pomoc, lecz Finn powstrzymał go gestem. Skoczywszy na równe nogi, czarnobrody wojownik zgarnął z ziemi swój łuk i kołczan i zarzucił je na ramię. - Idziemy! - krzyknął. - Teraz! - Przypadł do podłogi, sięgnął po linę i zjechał po niej na zewnątrz przez otwór strychu. W połowie drogi zwolnił uchwyt i zeskoczył na ziemię. Po chwili dołączył do niego Maggrig. W głębi szopy, schowany za stertą zimowych zapasów drzewa, obudził się Beltzer. Zadudniło mu w głowie, gdy podniósł się i usiadł. Zamrugał i zobaczył Nadrenów otaczających drabinę. Co gorsza, jeden z nich obrócił się i również go dostrzegł. Widząc, że tamten podnosi miecz i rusza do ataku, Beltzer chwiejnie wstał i zacisnął prawą dłoń na trzonku siekiery, której ostrze prawie całkowicie ginęło w pieńku do rąbania drzewa. Wyszarpnął je i skoczył na spotkanie napastnika. Wąska szabla śmignęła ku jego głowie, lecz Beltzer przykucnął i wbił siekierę w żebra bandyty. Drewniane stylisko pękło przy uderzeniu. Jeszcze czterech wojowników obróciło się ku niemu. Beltzer ryknął gniewnie, pochylił głowę i runął na nich. Zwalił z nóg trzech Nadrenów, ale czwarty skoczył nań ze wzniesionym mieczem. W tym momencie strzała przeszyła mu skroń; zatoczył się i padł na kolana. Beltzer tłukł ogromnymi pięściami otaczających go ludzi, którzy ze względu na ciasnotę nie mogli użyć mieczy. Wreszcie wyrwał się z ciżby, poczęstował kopniakiem jednego z leżących i popędził w stronę sterty drzewa. Nadrenowie podążyli za nim. Oparty o tylną ścianę szopy stał wielki topór do ścinania drzew. Beltzer chwycił oburącz długie stylisko i odwrócił się do napastników. Dwóch zginęło w ciągu kilku następnych sekund, a ostatni cofnął się, obrócił i skoczył do wyjścia na podwórze. Strzała z łuku Finna zatrzymała go w połowie drogi: padł twarzą na ziemię. - Co tu się dzieje, u wszystkich czartów? - ryknął Beltzer, lecz po Maggrigu i Finnie nie było już śladu. Usiadł więc na pieńku i patrzył na leżące dokoła ciała. Nagle jakiś ruch zwrócił jego uwagę. To Nadren ze stryszku złaził po drabinie na dół. Rzuciwszy jedno spojrzenie na siedzącego z toporem w ręku Beltzera, w pośpiechu opuścił szopę. Na zewnątrz Finn odrzucił łuk i teraz trzymał w rękach dwa zakrwawione myśliwskie noże. Obok leżały ciała dwóch Nadrenów i Maggriga. Otoczyło go ośmiu jeźdźców. - No, chodźcie, chłopcy - warknął. - Chodźcie i gińcie! Niosąc siekierę na ramieniu, Beltzer niespiesznie wyszedł na zewnątrz i ujrzał Finna otoczonego przez bandytów. - Bel-azar! - wrzasnął. Krąg wokół Finna pękł pod atakiem olbrzyma, a ciosy jego topora rozproszyły napastników. Uzbrojony w krótką włócznię wojownik rzucił się na Finna, lecz ten uskoczył i wbił mu nóż w brzuch. W gospodzie panowało niesamowite zamieszanie. Bandyci wdarli się do środka i szlachtowali bezbronnych robotników. Kilku już nie żyło, inni byli ranni. Pozostali kulili się na podłodze, nie patrząc w oczy stojących nad nimi na straży wojowników. Jeden z Nadrenów, przeskoczywszy przez kontuar, chwycił za gardło żonę Nazy, Mael. Przyłożył ostrze noża do jej prawego oka. Naza leżał w kałuży krwi u jego stóp. - Gdzie to jest, ty tłusta krowo? - syknął wojownik, lecz w tym momencie nagły ruch za jego plecami spowodował, że odwrócił się, mrużąc oczy. Wiodące na zaplecze drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki mężczyzna z lśniącym mieczem w dłoni. Za nim pojawił się drugi, młodszy i też uzbrojony. Wzrok Nadrena zatrzymał się na pierwszym z nich. Nieznajomy nie był młodzikiem, lecz poruszał się zwinnie. - Nie stójcie tak - krzyknął Nadren do swoich. - Brać ich! Robotnicy czmychnęli na boki, tworząc przejście, a kilku Nadrenów pobiegło w stronę przybyszów. Błysnęły miecze i szczęk oręża zagłuszyły jęki konających. Trzymający Mael Nadren patrzył, jak wysoki mężczyzna wyrzyna jego ludzi. W końcu odepchnął Mael, przeskoczył przez kontuar i pobiegł do drzwi, wrzaskiem wzywając pomoc. Jednak zatrzymał się w drzwiach i zaklął, gdyż z lasu na północy nadjeżdżało galopem dwudziestu lansjerów. Nadren jednym susem wypadł na dziedziniec, wskoczył na siodło najbliższego konia i zerwał wodze ze słupka, do którego były luźno przywiązane. - Na koń! Na koń! - zawołał. Lansjerzy już ich jednak dopadli. Bandyci, w większości pieszo, rozpierzchli się na wszystkie strony. Jeźdźcy zawrócili konie i napierali na uciekających. Prawie tuzin napastników, którym udało się dosiąść koni, przypuściło kontratak, usiłując przebić się na południe. W środku gospody Chareos potknął się. Czyjeś ostrze mierzyło w jego głowę. Odskoczył w prawo i wylądował na zbitej masie ciał robotników. Ostatni Nadren stanął nad nim ze wzniesionym mieczem, lecz Kiall zabił go ciosem w szyję. Chareos podniósł się i ruszył do wyjścia. Na otwartym polu przed gospodą zobaczył Salidę i jego lansjerów desperacko walczących prze - ciwko bandytom. Nadrenowie, zdawszy sobie sprawę ze swojej przewagi liczebnej nad żołnierzami, atakowali ze wzmożoną furią. Chareos schował do pochwy miecz i dobył noża. Wbiegł między kotłujących się jeźdźców, jednym ruchem ściągnął z siodła nadreńskiego bandytę i wbił mu nóż między żebra. Wskoczył na konia, wydobył szablę i zaczął się przebijać do Salidy. Wewnątrz gospody Kiall spojrzał na robotników. - Czy to właśnie o tym będziecie opowiadać swoim dzieciom? - krzyknął. - Jak kuliliście się ze strachu w obliczu niebezpieczeństwa? Wstawajcie! Bierzcie broń! Siedmiu z obecnych podniosło się, ale większość pozostała na miejscach. Tych siedmiu uzbroiło się bronią zabitych Nadrenów i podążyło za Kiallem na dziedziniec. - Na nich! - krzyknął młody wieśniak i doskoczywszy do najbliższego jeźdźca, wbił mu w plecy ostrze szabli. Przy szopie Beltzer ukląkł obok Finna, który siedział, trzymając na kolanach głowę Maggriga. Jasnowłosy myśliwy krwawił z rany w czaszce. Beltzer dotknął nadgarstka Maggriga. - Żyje - powiedział, lecz Finn nie zwrócił uwagi na jego słowa. Beltzer zaklął, wstał i odsuwając na bok Finna, chwycił Maggriga za koszulę na piersiach. Wciągnął nieprzytomnego myśliwego z powrotem do szopy, z dala od kopyt kotłujących się koni. Finn zamrugał oczami i poszedł za nim. - Żyje? - wyszeptał. - Zostań z nim - powiedział Beltzer, podnosząc topór. - Dokąd idziesz? - zapytał Finn. - Idę zabić kilku Nadrenów. Potem zamierzam się napić, i to dużo. Olbrzym znów wpadł w ciżbę. Finn usiadł i spojrzał na Maggriga. Sprawdził mu puls. Był równy i mocny. - Mam przez ciebie same kłopoty - powiedział Finn. Szala zwycięstwa powoli przechylała się. Lansjerzy, używa - jacy teraz szabli, byli lepiej wyszkoleni od bandytów, a ponadto do Salidy dołączył Chareos. Ci dwaj wydawali się niepokonani. Kilku Nadrenów wycofało się z walki i popędziło konie do galopu. Następni poszli w ich ślady. W sumie uciekło siedemnastu Nadrenów. Pozostali zginęli na miejscu... Jedenastu lansjerów nie żyło, czterech odniosło poważne rany, a ziemia na dziedzińcu nasiąkła krwią. Zabito też sześć koni, a dwa kolejne trzeba było dobić. Wszędzie dokoła leżały ciała martwych wojowników. W zapadłej nagle ciszy Salida podniósł nogę i zsunął się z siodła. Otarł szablę o koszulę zabitego Nadrena i wsunął ją do pochwy. Chareos podjechał do niego. - Przybyłeś w samą porę, kapitanie - powiedział były mnich. - To prawda, Chareosie. Wielkie dzięki. Dobrze walczyłeś. - Gdy powstają demony, potrzeba rodzi konieczność zacytował Chareos. - Musimy porozmawiać - rzekł Salida, odprowadzając konia na bok. Chareos pojechał za nim aż do studni na tyłach gospody, gdzie najpierw obaj ugasili pragnienie, a potem Salida przysiadł na cembrowinie i powiedział: - Książę kazał cię aresztować. Chce cię widzieć na stryczku. - Za co? - powiedział Chareos. - Nawet Książę musi mieć jakiś powód. - Za zamordowanie Logara. - Jak można oskarżyć o morderstwo człowieka zaatakowanego przez trzech napastników uzbrojonych w miecze? - Logar nie miał broni. - Ach tak... poczekaj chwilę. - Chareos wrócił na pobojowisko i przywołał Kialla. - Daj mi na moment twoją szablę. Zaniósł broń Salidzie. - Poznajesz? Kapitan obejrzał miecz i spojrzał na byłego mnicha. - Tak, to szabla Logara. To jednak nie ma żadnego znacze - nią, Chareosie. Książę ma świadka, którego zeznania obciążają cię i pragnie twojej śmierci. - Wierzysz mi? Kapitan uśmiechnął się ze znużeniem. - Wierzyłem, zanim jeszcze zobaczyłem miecz. Logar był podłym gadem. Nie o to tu jednak chodzi i w związku z tym mam poważny problem. Rozkazano mi przyprowadzić cię z powrotem. Jeśli to zrobię, z pewnością zawiśniesz; jeżeli tego nie zrobię, zdegradują mnie. Dlaczego, na Bara, zrezygnowałeś z tych przeklętych lekcji? Nie czekając na odpowiedź, Salida wstał i powrócił do gospody. Przywołał podoficera i rozkazał mu uprzątnąć trupy. Do siedzącego przy studni Chareosa dołączył Kiall. - Co zrobisz? - zapytał. Gdy Chareos wzruszył ramionami dodał: - Nie możesz wrócić. - Nie - przyznał Chareos - nie mogę wrócić. Nagle padł na nich cień i Chareos został pochwycony w niedźwiedzi uścisk przez olbrzyma, który najwidoczniej zamierzał połamać mu kości. Beltzer kilkakrotnie okręcił nim wkoło i ucałował w oba policzki. - Nie mogłem uwierzyć własnym oczom - powiedział. Fechmistrz? Co robisz w tych stronach? Przyjechałeś mnie odwiedzić? Masz dla mnie jakieś zadanie? Bogowie w niebiesiech, co za dzień! - Postaw mnie na ziemi, małpiszonie! - zagrzmiał Chareos. Beltzer puścił go i podpierając się pod boki, odstąpił krok w tył. - Bogowie, postarzałeś się. Są tutaj Finn i Maggrig. Jesteśmy tu wszyscy! To cudowne. Czekałem, aż coś się wydarzy. Cokolwiek! Jednak mieć was tutaj... cóż, powiedz coś, Fechmistrzu. - Wyglądasz okropnie - powiedział Chareos - a przy twoim oddechu smród gnijących ryb to perfumy. Ponadto myślę, że złamałeś mi żebro. - Kim jest ten chłopiec? - zapytał Beltzer, wskazawszy kciukiem na Kialla. - Nazywa się Kiall. Podróżujemy razem. - Miło cię spotkać - powiedział Beltzer i trzepnął Kialla w plecy. Wieśniak zatoczył się i jęknął. - Co z nim? - Został wychłostany - warknął Chareos, rozcierając żebra - o czym mu chyba właśnie przypomniałeś. Tutaj teraz mieszkasz? - W pewnym sensie. Pomagam Nazie, właścicielowi gospody. Chodź, pewnie umierasz z pragnienia. Wypijmy kielicha lub dwa... albo trzy. Boże, co za szczęśliwy dzień! Przyniosę piwo. - Z tymi słowami Beltzer potoczył się w stronę tawerny. - Co to za jeden? - zapytał Kiall. - To cały Beltzer. Kto go raz zobaczy, nigdy nie zapomni. - Beltzer? - szepnął Kiall. - Złotowłosy bohater z Bel-azar? - Jak widzisz, Kiall. Nie można polegać na tym, co mówią pieśni i sagi. Może kiedyś jakaś ślepa sowa uznałaby Beltzera za przystojnego, jednak i w to wątpię. Widziałem, jak kurtyzany odrzucały jego zaloty, chociaż kieszenie miał pełne złota. - Nie do wiary - szepnął Kiall. - On jest paskudny, gruby i śmierdzi. - To jego zalety - powiedział Chareos. - Poczekaj, aż poznasz go bliżej. Wstał i poszedł do szopy, gdzie Finn pomagał właśnie wstać Maggrigowi. - Wciąż ciągniecie do kłopotów jak ćmy do światła zauważył Chareos z uśmiechem. - Na to wygląda, Fechmistrzu - odparł Finn. - Ten chłopak dał sobie rozbić czaszkę. - Zanieśmy go do mojego pokoju. - Nie chcę zostawać tutaj zbyt długo - powiedział Finn. - Wiesz przecież, że nie znoszę tłoku. - Pamiętam. Może jednak poświęcisz mi godzinkę. Kiall pokaże ci drogę. Chareos podszedł do Salidy, który siedział na ganku biegnącym wokół gospody. - Spotkałem tutaj starych przyjaciół, kapitanie. Będę w swoim pokoju, gdybyś mnie potrzebował. Salida skinął potakująco głową. - Znajdź inną szablę dla swego przyjaciela. Szablę Logara zabiorę ze sobą do Księcia. - A co ze mną, przyjacielu, i co z tobą? - Jedź, gdzie chcesz, Chareosie. I niech cię prowadzi Źródło. Jeśli chodzi o mnie... kto to wie? Nie zawsze byłem kapitanem lansjerów - może są inne rzeczy, które mógłbym robić z przyjemnością. Myślę jednak, że Książe wyśle za tobą innych. Zupełnie odebrało mu rozum, jeśli o ciebie chodzi. - Bądź ostrożny, Salida. - Tak, to świat dla ostrożnych - odrzekł Salida, wskazując ręką na pobojowisko. Ciała usunięto już z gospody, pozostały tylko krwawe ślady na drewnianych deskach podłogi. Wschodni koniec jadalni zamieniono na szpital, gdzie żołnierzom zakładano szwy i bandażowano rany. Chareos zobaczył żonę oberżysty siedzącą obok męża. Naza, który miał głęboko rozcięty bark, a na skroni wielkiego guza, nadal był blady i zszokowany. Chareos podszedł do nich, a kobieta podniosła na niego oczy i uśmiechnęła się ze znużeniem. - Dzięki za pomoc, panie - powiedziała. - Myślałam, że nas pozabijają. - Czego chcieli? - zapytał Chareos. - Jutro jest dzień wypłaty dla drwali. Trzymamy tu srebro. Ludzi jest czterystu, każdy dostaje kwartalną zapłatę; to kusząca kwota. - Rozumiem. Czy mógłbym wziąć trochę jedzenia z kuchni? Mój przyjaciel i ja jeszcze nie jedliśmy. - Natychmiast coś wam przygotuję - ofiarowała się, zarumieniona. - Ależ nie - odparł szybko Chareos. - Zostań z mężem. To dla mnie żaden kłopot, zapewniam cię. - Jesteś bardzo dobry, panie - powiedziała Mael. Chareos wszedł do kuchni. Wszędzie leżały powywracane stoły, potłuczone talerze i garnki, ale na piecu wciąż gotował się wielki gar gulaszu. W tylnych drzwiach pojawiła się służąca. Niska, smukła dziewczyna o ciemnych, kręconych włosach dygnęła na jego widok. - W czym mogę pomóc, panie? - zapytała. - Przynieś coś do jedzenia: mięso, gulasz, chleb... cokolwiek, do pokoju gościnnego na górze. Będziemy też potrzebować trochę wina - pięć kielichów. Aha, i trochę płótna na bandaże. Czy możesz to zrobić teraz? - zapytał, podając jej pół sztuki srebra. Schowała monetę do kieszeni i znowu dygnęła. Chareos powrócił do swego pokoju, gdzie na szerokim łóżku siedział Finn i przemywał szmatką ranę na głowie Maggriga; nie była głęboka, lecz skroń nabrzmiała mu i zsiniała. Beltzer siedział przy ogniu z kuflem piwa w dłoni; Kiall, stojąc przy oknie, spoglądał na niedawne pole walki. Zadziwił sam siebie, gdy poprowadził do walki robotników - czuł ogromne podniecenie, a jego obawy rozwiały się w bitewnym chaosie. Teraz czuł się wojownikiem. Popatrzył w niebo. Było błękitne, a powietrze świeże i czyste. Odwrócił się i uśmiechnął do Chareosa, a potem spojrzał na Beltzera. To prawda, że nie grzeszył urodą, ale toporem wywijał jak olbrzym z legend. Nie widział w akcji Maggriga ani Finna, lecz samo przebywanie w jednym pomieszczeniu z bohaterami Bel-azar napełniało go dumą. Służąca wniosła jedzenie, lecz Kiall nie czuł głodu. Beltzer pierwszy sięgnął po swoją porcję, podczas gdy Chareos usiadł cicho naprzeciw niego i zapatrzył się w ogień. Finn zabandażował już głowę Maggriga i młodszy z myśliwych zasnął. Zapadło milczenie. Kiall, nie przerywając go, przysunął sobie krzesło i usiadł. Nagle ręce zaczęły mu drżeć, a żołądek skręciły mdłości. Chareos zauważył to i podał mu przez stół kawałek czarnego chleba. - Zjedz - powiedział. Kiall przytaknął, zaczął żuć skórkę chleba i po chwili mdłości mu przeszły. - I co teraz? - powiedział Beltzer, stawiając pusty kufel obok krzesła. - Z powrotem do rąbania drew i obijania drwali? - A czego byś chciał? - zapytał łagodnie Chareos. - Chciałbym, żeby było tak jak kiedyś - odpowiedział mu olbrzym. - Nic nie jest takie, jak kiedyś. I powiem ci jeszcze jedno, Beltzer, przyjacielu - nawet wtedy tak nie było. - I ja mam to zrozumieć, tak? Zawsze tak mądrze gadałeś. Jednak słowa nie znaczą więcej niż pierdnięcie świni. Nie jestem jeszcze stary, mogę stanąć oko w oko z każdym. Mogę wypić morze piwa i nadal podniosę beczkę piasku nad głowę. Nie znalazł się też jeszcze człowiek, który by ze mną wygrał w boju. - To zapewne prawda - zgodził się Chareos - ale też nie jesteś już młody. Ile masz lat, Beltzer? Pięćdziesiąt? - Czterdzieści osiem. To nie jest dużo. - To więcej niż miał Kalin w Bel-azar. A czy nie radziłeś mu wtedy, żeby zostawił walkę młodszym? - To były tylko żarty - mruknął Beltzer. - I wtedy nie wiedziałem tego, co wiem teraz. Na bogów, Fechmistrzu, musi być przecież i coś dla mnie! Chareos usiadł wygodniej w fotelu i wyciągnął nogi w stronę ognia. - Wyruszam na wyprawę - powiedział cichym głosem. Beltzer pochylił się do przodu i zabłysły mu oczy. - Opowiedz mi - zachęcił. - Pomagam młodemu Kiallowi odzyskać kobietę uprowadzoną przez Nadrenów. - Szlachciankę? Księżniczkę? - Nie, wieśniaczkę, córkę hodowcy świń. - Co? Dlaczego? Gdzie w tym masz jakąś chwałę? Nadre - nowie od wieków porywają kobiety. Kto zaśpiewa pieśń o uratowaniu córki hodowcy świń? - Nikt - przyznał Chareos - lecz jeśli wolisz zostać tutaj i rąbać drwa... - Tego nie powiedziałem. Nie wkładaj swoich słów w moje usta. Która banda ją porwała? - Nikt tego nie wie. - Do którego obozu Nadirów zmierzają? Chareos wzruszył ramionami. - Nie wiemy. - Jeśli ze mnie drwisz, skręcę ci kark - powiedział Beltzer. - Co w takim razie wiemy? - Wiemy, że ją porwano. Wszystko, co mamy zrobić, to ją znaleźć i odbić. - Do tego potrzebujesz Tatuowanego Człowieka, a on odszedł. Pewnie już nie żyje. - Myślę tak samo - zgodził się Chareos. - Pojadę jednak do Doliny i poszukam go. Chyba że masz lepszy plan? - Wszystko jest lepsze od tego - powiedział Beltzer. Utną ci głowę i skurczą ją do takich rozmiarów, że będą ją mogli nosić przy pasku. Nawet nie mówisz ich językiem. - Ty mówisz. - Muszę się jeszcze napić - powiedział Beltzer i zerwawszy się na nogi, opuścił pokój. - Kim jest ten Tatuowany Człowiek? - zapytał Kiall. I gdzie jest ta Dolina? - Ta Brama nie jest z tego świata - odpowiedział Finn, przyłączając się do nich. - I tylko umysłowo chory głupiec odważyłby się tam iść. Co za grę prowadzisz, Chareosie? Nikt nie pojedzie do Doliny. - To nie żadna gra, Finn - odpowiedział mu Chareos. To zadanie wydaje się niewykonalne... chyba że znajdziemy człowieka, który potrafi podążać śladami ducha. Czy znasz kogoś lepszego w tym niż Okas? - Nie - przyznał Finn. - Ale Dolina? Nie poszedłbym tam, nawet gdyby od tego zależało moje życie. Podobnie Beltzer. Oni nie lubią obcych. - Ja pójdę z tobą - powiedział Kiall. - Pójdę wszędzie, jeśli zwiększy to szansę znalezienia Ravenny. - Pamiętani, kiedy my mówiliśmy tak samo - powiedział z zadumą Finn. - To cud, że żyjemy tak długo, Fechmistrzu. Jeśli chcesz skończyć ze sobą, dlaczego po prostu nie rzucisz się ze skały lub nie otworzysz sobie żył ostrym nożem? Tatuowani Ludzie zabiją cię powoli. Przecież dobrze o tym wiesz. Chareos odwrócił się do Finna z uśmiechem. - Znam niebezpieczeństwo, Finn, i nie pójdę tam bez Beltzera. Z jakichś niewiadomych powodów Okas go lubił. - Pewnie ze względu na zapach - podsunął Finn. - To jedyny człowiek, jakiego znam, który śmierdzi gorzej niż ten wielkolud. Nawet jeśli to prawda, nie podjąłbym się tej wyprawy. - Co cię tak przeraża? - zapytał Kiall. Finn podrapał się w brodę. - Według opowiadań Okasa to gorący kraj pełen zwierząt żywiących się ludzkim mięsem. Ponadto Tatuowani Ludzie zbierają ludzkie głowy i zmniejszają je za pomocą czarów. Jakieś dwadzieścia lat temu pewien arystokrata imieniem Carsis poprowadził w Dolinę niewielki oddział wojska; ich skurczone czaszki znaleziono potem zatknięte na włóczniach u wejścia do Doliny. Przez dziesięć lat te czaszki wydawały ostrzegawcze jęki, gdy ktoś tamtędy przechodził. Widziałem je raz, i słyszałem. Opowiadały o piekielnych męczarniach. - Już ich tam nie ma? - powiedział Kiall. - Nie. Lord Regent wysłał tam oddział lansjerów - ci rozpalili wielkie ognisko i spalili czaszki. - Czy Tatuowani Ludzie wyprawiają się na nasze ziemie? - Czasami, chłopcze. A wtedy człowiek zamyka drzwi i siedzi, czuwając przez całą noc z mieczem i łukiem pod ręką. Nadal chcesz tam iść? Kiall przełknął głośno. - Pójdę wszędzie, gdzie trzeba. - Powiedział bohater - zauważył kwaśno Finn. Drzwi otworzyły się i wszedł Beltzer, niosąc dwa kufle piwa. - Idę z tobą - powiedział do Chareosa. - Powiedział idiota - szepnął Finn. Żołnierze wykopali płytki rów w odległości pół mili od osady. Bezceremonialnie wrzucono do niego odarte ze zbroi i broni ciała Nadrenów. Zwłoki żołnierzy, w sumie jedenaście, owinięto w koce i ułożono na tyle wozu. Te pochowane będą z honorami w Talgithirze. Salida rozkazał zasypać grób Nadrenów kamieniami, aby ich ciał nie rozwłóczyły wilki i lisy kopiące za pożywieniem. Zmierzchało już prawie i Salida był śmiertelnie zmęczony. Siedmiu spośród poległych to rekruci, nie zwyczajni walki, ale pozostali byli zahartowanymi w bojach weteranami. Wśród tych ostatnich znalazł się jego ordynans, bystry i wesoły człowiek imieniem Caphes; zostawił w Talgithirze żonę oraz pięciu synów i Salida niechętnie myślał o tym, że będzie musiał przekazać tę wieść jego rodzinie. Słysząc stukot końskich kopyt, odwrócił się i ujrzał nadjeżdżającego na wielkim białym koniu Chareosa. Były mnich zsiadł z konia. - Chcę się tylko upewnić - powiedział Chareos - że po namyśle nie zmieniłeś zdania co do mojego aresztowania. Salida spojrzał w ciemne oczy, które nie zdradzały myśli stojącego przed nim mężczyzny. - Nie, nie zmieniłem - powiedział, a Chareos skłonił głowę. - Jesteś dobrym człowiekiem, Salida. Proszę, przyniosłem ci szablę Logara. - Podał oficerowi opakowaną w pochwę broń. Następnie zanurzył rękę w jukach i wyjął bukłak z winem oraz dwa oprawne w skórę kielichy. - Przyłączysz się? - zapytał. - Czemu nie? Chodźmy tylko gdzieś, gdzie nie sięga trupi odór. Dość się go już nawąchałem. - Wyglądasz na zmęczonego - powiedział mu Chareos. - Myślę, że nie tylko z powodu bitwy? Poszli w stronę stosu kamieni, gdzie usiedli; Salida odpiął żelazny napierśnik i położył go obok siebie. - Nie, nie tylko. Mam rodzinę, Chareosie. Kiedyś sądziłem, że żołnierz może zmienić świat. - Przyjął od Chareosa kielich czerwonego wina i upił kilka łyków. - A teraz? Mam trzech synów i piękną żonę. Nadirowie znowu się gromadzą i pewnego dnia, wkrótce, przejdą góry i zniszczą Gothir. Co się wtedy stanie z moimi synami i ich marzeniami? - Może nie przyjdą - powiedział Chareos. - Nasz kraj nie jest bogaty, ludzie w Gothirze posiadają tak niewiele. - Oni nie dbają o bogactwa, wojna jest ich żywiołem. A cóż my możemy im przeciwstawić? Liczebność armii zmniejszono do dwóch tysięcy. Teraz nie utrzymalibyśmy nawet Bel-azar. Dopił wino i podstawił kielich po dolewkę. Chareos nalał mu i siedział w milczeniu. - Urodziłem się w nieodpowiednim czasie - ciągnął Salida z wymuszonym uśmiechem. - Powinienem był zostać oficerem w czasach naszej świetności, kiedy wojska Gothiru zalewały ziemie Nadirów aż do gór Delnoch. - Fortuna kołem się toczy - powiedział do niego Chareos. - Naród Gothiru miał swój dzień, podobnie jak Drenajowie i Yagryjczycy. Teraz żyjemy w czasach Nadirów. Przyjdzie czas, że ich oficer, dokładnie tak jak ty teraz, usiądzie na najdalej wysuniętym przyczółku nadyryjskiego imperium i zapłacze nad swym losem oraz marzeniami synów. Salida pokiwał potakująco głową. - Niechaj ten dzień nadejdzie szybko - powiedział z szerokim uśmiechem. - Czy to prawda, że byłeś kiedyś drenajskim księciem? Chareos uśmiechnął się i napełnił swój kielich. - Tak każą nam wierzyć bardowie. - Nigdy nie myślałeś o powrocie do ojczyzny? - Tu jest moja ojczyzna. Ale zastanawiałem się, czy nie przejść przez góry Delnoch... Może pewnego dnia. - Odwiedziłem kiedyś Zamek Tenaki - powiedział Salida. - Niewiarygodne miejsce: sześć wysokich murów obronnych i kasztel o ścianach grubych na trzy stopy. - Ja znałem tę twierdzę jako Dros Delnoch - powiedział mu Chareos. - Powiadano, że jest nie do zdobycia. Wychowano mnie na opowiadaniach o Drussie-Legendzie i Ręku, Księciu z Brązu. Dziwne, że zdobył ją jeden z potomków Ręka. Zamek Tenaki? Nie podoba mi się ta nazwa. - Spotkałeś go kiedyś? Wielkiego Khana? - Tak. Bardzo dawno temu. W innym życiu.-Chareos wstał. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym znaleźć nową szablę dla mojego towarzysza. Wątpię, by Nadrenowie mieli coś równie dobrze wykonanego, ale też żaden z niego szermierz. - Nie ma sensu przeglądać broni po Nadrenach. Kiepska stal, zła robota. Dałem kiedyś szablę mojemu adiutantowi. To dobra broń, a on już jej nie będzie potrzebował. Weź ją z moim błogosławieństwem. - Salida poszedł do stojącego nieopodal wozu i wyciągnął z niego szablę kawaleryjską w drewnianym, powlekanym skórą futerale. - Dobrze wyważona i ostra. - Dziękuję, przyjacielu - powiedział Chareos, wyciągając rękę. Salida uścisnął ją. - Mogę przynajmniej powiedzieć moim synom, że walczyłem u boku bohatera z Bel- azar. - Niech cię prowadzi Źródło, Salida. Kapitan patrzył, jak Chareos dosiadł konia. Wierzchowiec stanął dęba i z miejsca puścił się biegiem. Salida stał jeszcze przez kilka minut, obserwując malejącą w oddali sylwetkę jeźdźca, a potem wrócił do swoich zajęć. Kazał zaprzęgać konie do wozu, a luzaki przywiązać z tyłu. Czekała ich niewesoła droga powrotna do Talgithiru. ROZDZIAŁ 4 Upiorna cisza okrywała wysoki las jak niewidzialny płaszcz, gdy pierwsze promienie zorzy porannej padły na gospodę. Kiall rozglądał się po pozornie opustoszałej osadzie. Z wyjątkiem plam zakrzepłej krwi na śniegu niewiele już zostało śladów wczorajszej bitwy. Beltzer zarzucił na plecy tobołek i zatupał nogami. - Nienawidzę zimna - stwierdził. - Jeszcze nie wyruszyliśmy - powiedział Finn - a ty już narzekasz. Kiall szamotał się, usiłując przecisnąć ręce przez sznury plecaka. Pomógł mu Maggrig, podciągając pętle na rękawy grubego kaftana z koziej skóry, który Kiall miał teraz na sobie. - Jest na mnie za duży - powiedział Kiall. - Oto mi wdzięczność - mruknął Beltzer - za cały trud, jaki sobie zadałem, żeby go dla ciebie zdobyć. - Zdarłeś go z martwego Nadrena - zauważył Chareos. - Musiałem go przedtem zabić - odrzekł zirytowany Beltzer. Chareos zignorował go i zajął się swoim plecakiem. Finn pożyczył mu podbity futrem płaszcz z wielkim kapturem, który teraz Chareos włożył na głowę i zawiązał pod brodą. Odszedłszy na stronę, dobył miecza. Spróbował kilku pchnięć i zastaw, włożył szablę z powrotem do pochwy i zapiął paski plecaka. Opuścił ramiona i plecak zsunął się... a szabla błysnęła w powietrzu. Jeszcze dwukrotnie powtórzył ten manewr. Wreszcie, zadowolony z rezultatu, dołączył do pozostałych. Plecak nie był teraz za bardzo wygodny, gdyż wiszący zbyt nisko na plecach ciężar powodował wpijanie się rzemieni w ramiona, jednak w razie potrzeby można było go łatwo zrzucić. Grupa wyruszyła na pokryty lodem szlak. Chareos nigdy nie przepadał za pieszymi wędrówkami, lecz za radą Finna pozostawił konie w osadzie, płacąc Nazie z góry za ich karmienie i oporządzanie w czasie ich nieobecności. Obaj myśliwi odrzucili propozycję uczestniczenia w wyprawie, Finn jednak zgodził się przynajmniej odprowadzić ich do Bramy Wrzasków. Podążając tuż za Finnem, Chareos rozważał w myślach wszystkie trudy czekającej ich drogi. W lasach wciąż czaili się Nadrenowie, ci jednak nie stanowili wielkiego zagrożenia. Pięciu dobrze uzbrojonych ludzi powinno podziałać na nich odstraszająco, szczególnie po niedawnej porażce. Największym problemem było to, co czekało za Bramą. Tatuowani Ludzie pozostawali tajemnicą. Niektórzy mówili, że kiedyś należeli do tego świata i zostali z niego wyparci przez wielką migrację ludów przed dziesięcioma wiekami. Wtedy to plemiona Drenajów, Gothirów i dzikich Nadirów zalały ziemię z północy, południa i wschodu. Według jednej z legend, Tatuowani Ludzie otworzyli za pomocą czarów bramę między światami, umożliwiając swoim współplemieńcom ucieczkę do ukrytej krainy bogactwa i obfitości. Inna utrzymywała, że Brama znajdowała się tam od czasów sprzed Zlodowacenia i była ostatnim wspomnieniem dumnej niegdyś cywilizacji, a za nią znajdowały się góry złota. Jakakolwiek by była prawda o jej pochodzeniu, Brama rzeczywiście istniała i od czasu do czasu jacyś Tatuowani Ludzie przedostawali się przez nią do tego świata. Jednym z takich przypadków było pojawienie się Okasa w obozie wojskowym na sześć miesięcy przed bitwą pod Bel-azar. Pewnego dnia przykucnął cichutko przy ognisku Chareosa i czekał w milczeniu, aż Beltzer poczęstuje go mięsem i chlebem. Był niewysokim mężczyzną, mającym najwyżej pięć stóp, wydatny brzuch i ozdobioną jasnymi kamykami przepaskę biodrową. Całe jego ciało pokrywały błękitne tatuaże - niektóre miały kształt liści, inne przedstawiały scenki wokół ogniska obwiedzione runicznymi napisami. Twarz miał również wytatuowaną w zawijasy, a pozbawioną zarostu brodę całkowicie zabarwioną na niebiesko wzór tworzył zarost, nad którym widniały woskowane wąsy. Ku wielkiemu zdziwieniu żołnierzy, Okas niewiele mówił we wspólnej mowie, a co jeszcze dziwniejsze, w czasie jego czteromie - siecznego pobytu w obozie to właśnie nieokrzesany Beltzer zdołał opanować jego język. W tym czasie Okas okazał się nieoceniony. W sztuce tropienia śladów nie miał sobie równych - przynajmniej wśród żołnierzy Gothiru. Był też wielkim „poszukiwaczem”. Pewnego razu jeden ze starszych rangą oficerów Chareosa zgubił cenny pierścień i kazał przeszukać kwatery wszystkich poborowych. Okas zawiadomił go poprzez Beltzera, że znajdzie dla niego ten pierścień. Jochell wątpił, chociaż poznał umiejętności Okasa w czasie tropienia nadyryjskich bandytów. Bardziej ku uciesze żołnierzy niż z rzeczywistej potrzeby Okas ujął dłoń oficera i z zamkniętymi oczami trzymał ją przez chwilę w swej ręce. Następnie puścił rękę i truchtem opuścił obóz. Jochell osiodłał konia i podążył za nim; to samo zrobili Chareos i Finn, ciekawi wyniku poszukiwań. Dwie godziny później dotarli na miejsce stoczonej poprzedniego dnia z Nadirami bitwy. Po zachodniej stronie płynął tam niewielki strumień. Okas podszedł do niego i ukląkł nad brzegiem. Wtem zamruczał i wskazał ręką. Jochell podszedł do niego. Tuż pod powierzchnią, ukryty wśród kamyków, leżał złoty pierścień, a jego oczko z opalu pobłyskiwało błękitnie. Uradowany Jochell podarował Okasowi dwie sztuki złota. Ten popatrzył na nie przez chwilę i rzucił je Chareosowi. Tej nocy Okas opuścił ich, przedtem jednak spędził godzinę na rozmowie z Beltzerem. Z nikim więcej nie pożegnał się, po prostu zwinął swój koc i wyszedł z obozu. Rankiem Chareos zapytał Beltzera: - Co ci powiedział? - Kazał mi w najbliższych dniach trzymać się blisko ciebie, Maggriga i Finna. Powiedział również, że pierścień Jochella ozdobi nadyryjską rękę, nim zaświeci zimowy księżyc. - Żałuję, że spytałem - powiedział Chareos. - Nie ma go zaledwie od kilku godzin, a już za nim tęsknię - powiedział Beltzer. - Myślisz, że jeszcze kiedyś go zobaczę? Teraz, maszerując w porannym mrozie, Chareos przypomniał sobie tę rozmowę i wiele innych, które po niej nastąpiły. Beltzer opowiedział mu o ziemi leżącej poza Bramą. Według niego była gorąca i wilgotna, pełna ogromnych drzew i rozległych stepów oraz jezior. Żyły na niej zwierzęta większe niż domy, a także mięsożerne koty o kłach długich jak noże. Była to kraina nagłych burz i nagłych śmierci. - Czy myślisz o tym, by się tam wyprawić? - zapytał wtedy Chareos. Beltzer odwrócił wzrok i zarumienił się. - Chciałbym, ale Okas powiedział mi, że Tatuowani Ludzie zabijają intruzów. Ich historia roi się od masakr i mordów, których przyczyną były nasze plemiona. Boją się, że to może się powtórzyć. Niebo pociemniało, a grzmot sprowadził myśli Chareosa z powrotem do rzeczywistości. Finn zarządził postój i odwrócił się do byłego mnicha. - Wkrótce zapadnie zmrok i zanosi się na duże opady śniegu - powiedział. - Poszukajmy jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy przeczekać. Zbudujemy dwa szałasy i zbierzemy drewno na ogień. Właśnie weszli w gęsty sosnowy zagajnik; Finn i Maggrig przeszukali teren i znaleźli dwa zaciszne miejsca. Kiall patrzył, jak myśliwi przywiązali sznury do czterech młodych drzewek. Potem ściągnęli ich wierzchołki i związali razem. Następnie Finn wysłał Chareosa i Beltzera, żeby nacięli gałęzi z okolicznych sosen. Gałęzie poprzeplatano później przez pnie związanych drzewek, otrzymując w rezultacie półkolisty szałas o średnicy około dziesięciu stóp. Łucznicy pozostawili układanie ścian Kiallowi, Chareosowi i Beltzerowi, a sami przenieśli się około trzydziestu stóp dalej, aby zbudować szałas dla siebie. Zaczął padał śnieg - z początku łagodnie, potem coraz szybciej i coraz gęściej. Wzmógł się wiatr, gwałtownymi podmuchami ciskając śniegiem w twarze pracujących. Szron osiadł na ich brwiach i brodach. Chareos kończył uszczelnianie ścian, a Kiall i Beltzer zgromadzili obumarłe gałęzie na ognisko. Gdy J słońce skryło się za wierzchołkami gór, temperatura zaczęła raptownie spadać. Chareos pozostawił owalny otwór w południowej ścianie, przez który Kłall i Beltzer wczołgali się za nim do środka. W niewielkim szałasie zapłonęło niewielkie ognisko, otoczone kamieniami. Jednak taki płomyk nie wystarczy nawet na ogrzanie rąk, nie mówiąc już o uchronieniu przed śmiercią z zimna, pomyślał z rozpaczą Kiall. Śnieg padał coraz mocniej, przykrywając dokładnie szałasy, a zarazem uszczelniając ściany i odcinając dopływ wiatru. Temperatura wewnątrz zaczęła się podnosić. - Zdejmijcie płaszcze i kaftany - zarządził Chareos. - I tak jest mi zimno - zaprotestował Kiall. - Jak wolisz - odpowiedział Chareos, zdejmując swój futrzany płaszcz i grubą, wełnianą kurtkę. Dorzuciwszy do ognia, położył się, opierając głowę o plecak. Beltzer poszedł w jego ślady, pozbywszy się przedtem swego kaftana z niedźwiedziej skóry. Kiall siedział przez chwilę, drżąc na całym ciele. Nikt się nie odzywał. Po chwili Kiall odpiął agrafę, która spinała jego odziedziczony po Nadrenie płaszcz. Prawie natychmiast pozbył się również kaftana z koziej skóry, czując, jak obejmuje go ciepło ogniska. - Nie rozumiem - powiedział. Chareos podniósł się na łokciu i uśmiechnął się. - Wełna i futro nie tylko bronią ciało przed zimnem, ale też zatrzymują ciepło. Jeśli jesteś zmarznięty, a na zewnątrz jest ciepło, futro nie dopuści, by przedostało się do ciała. - Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wprost? - Niektórzy uczą się najlepiej przez cierpienie - odparł Chareos. Kiall zignorował naganę. - Dlaczego Finn i Maggrig zbudowali dla siebie oddzielny szałas? - zapytał. - Czyż nie ma tu dość miejsca dla nas wszystkich? - Wolą swoje własne towarzystwo - odpowiedział Belt - zer. - Zawsze tak było. Przykro mi jednak, że nie idą z nami za Bramę. Nie znam lepszego strzelca niż Maggrig ani bardziej opanowanego w walce człowieka od Finna. - Dlaczego nie pójdą z nami? - zapytał Kiall. - Mają więcej zdrowego rozsądku - powiedział Chareos. Sny Ravenny były dziwne i chaotyczne. Jako dziecko spoczywała w ramionach matki - bezpiecznych, ciepłych i miękkich. Potem zmieniła się w jelenia pędzącego przez las, ściganego przez wilki o kłach długich, żółtych i ostrych jak sztylety. Wreszcie zmieniła się w ptaka i uwięziona w złotej klatce nie mogła rozwinąć skrzydeł. Obudziła się. Wszędzie wokół leżały śpiące kobiety. Z powodu braku okien w pomieszczeniu panował zaduch. Zamknęła oczy. Jutro stanie naga na targu niewolników. Serce Ravenny zaczęło bić gwałtownie; starała się opanować i uspokoić oddech. Znowu zapadła w sen. Teraz zobaczyła rycerza w lśniącej zbroi wjeżdżającego przez bramę i pierzchających przed nim Nadrenów. Rycerz pochylił się w siodle, podniósł ją z podium i pogalopował z nią w stepy. W bezpiecznym miejscu pośród drzew pomógł jej zsiąść i sam również zeskoczył z konia. Podniósł wizjer hełmu... twarz pod przyłbicą była obliczem dawno nieżyjącego trupa, a ze szczerzącej zęby czaszki zwisały strzępy gnijącego ciała. Krzyknęła... I obudziła się. Jej towarzyszki spały, krzyk był zatem tylko częścią koszmaru. Ravenna ucieszyła się z tego. Owinęła się ciasno cienkim kocem i usiadła. Jej sukienka z farbowanej na żółto wełny była brudna i czuć ją było stęchłym potem. - Przetrwam to - powiedziała sobie. - Nie poddam się rozpaczy. Jednak ta myśl podniosła ją na duchu tylko przez chwilę, po której ponownie przygniótł ją cały ciężar niedoli, łamiąc powzięte postanowienie. Zapłakała cicho. Współtowarzyszka z wozu podniosła się ze swego koca, podeszła do niej i objęła ją szczupłym ramieniem. - Jutro - powiedziała - kiedy staniesz na platformie, nie próbuj uwodzić kupujących. Nadirowie nie zwracają uwagi na kobiety. Traktują je jak bydło. Obawiają się dumnych kobiet. Rozumiesz mnie? Pochyl głowę i słuchaj rozkazów licytującego. Nie myśl o swojej nagości. Bądź potulna i uległa. - Jeśli boją się dumnych kobiet, to może nikt mnie nie kupi. - Nie bądź głupia! - warknęła na nią starsza od niej kobieta. - Jeśli uznają, że wyglądasz zbyt buntowniczo, batem zmuszą cię do uległości albo sprzedadzą komuś, kto lubi torturować kobiety. Potrzebny ci jest pan, który będzie cię traktował obojętnie. Nie ma czegoś takiego jak łagodny Nadir, lepiej więc żeby posiadł cię szybko obojętny dzikus, niż gdyby miał cię katować jak psa. - Skąd wiesz tak dużo? - zapytała Ravenna. - Kiedyś już byłam sprzedana - odpowiedziała kobieta. - Spędziłam trzy lata jako dziwka w Nowym Gulgothirze. Przedtem sprzedano mnie nadyryjskiemu wodzowi. - Ale uciekłaś? - Tak. I znowu ucieknę. - Skąd bierzesz tyle siły? - Byłam kiedyś żoną słabego mężczyzny. Śpij już. A jeśli nie możesz spać, odpoczywaj. Nie chcesz chyba mieć czarnych podków pod tymi ładnymi oczyma. - Jak się nazywasz? - A jakie to ma znaczenie? - odpowiedziała kobieta. Salida wkroczył do głównej sali pałacu; miał zakurzoną zbroję i przekrwione ze zmęczenia oczy. Mimo to szedł wyprostowany, z wysoko podniesioną głową. W sali znajdowało się ponad czterdziestu przedstawicieli najświetniejszych rodów. Skłonił się Księciu i spojrzał mu prosto w oczy. - Czy sprowadziłeś mi Chareosa? - spytał łagodnie Książę. - Nie, milordzie. Przywożę ci jednak szablę Logara. Podniósł wysoko tkwiącą w pochwie broń i położył ją na podium u stóp Księcia. - Przywiodłem ci również właściciela gospody „Pod Szarą Sową”, który był świadkiem walki; czeka na zewnątrz. Mówi, że Logar i dwaj jego towarzysze zaatakowali mnicha, a Chareos bronił się dzielnie. Ten Kypha kłamał. - Prowadzisz śledztwo? - wycedził Książę, wstając z hebanowego krzesła i obrzucając go zimnym spojrzeniem. - Wiem, milordzie, jak wysoko cenisz sobie sprawiedliwość. Jednocześnie muszę ci donieść, że Chareos i ten wieśniak, Kiall, walczyli wraz ze mną i żołnierzami z Talgithiru przeciw licznej bandzie Nadrenów. Chareos zabił co najmniej sześciu z nich w decydującej bitwie. Bez niego i bez pomocy Beltzera, Finna oraz Maggriga z pewnością przegralibyśmy to starcie. Uznałem - był może mylnie - że sprowadzanie tu Chareosa uważałbyś za stratę czasu. Książę milczał przez kilka sekund, a potem uśmiechnął się. - Lubię, kiedy moi oficerowie wykazują inicjatywę, Salida, a to właśnie uczyniłeś. Zniszczyłeś także bandę rabusiów i okazałeś, jak rozumiem, wielką osobistą odwagę. Zostaniesz nagrodzony zarówno za poczynania w bitwie, jak i za roztropność. Idź teraz i odpocznij. Zasłużyłeś’ sobie. Salida skłonił się, zrobił dwa kroki w tył i odwróciwszy się, marszowym krokiem opuścił salę. Świadom tego, iż wszystkie oczy wpatrzone są w niego, Książę powrócił do swoich gości. Przez godzinę przechadzał się wśród nich, okazując dobry humor i pogodny nastrój. Tuż przed zmierzchem wyszedł z sali, szybkim krokiem przemierzył kamienne korytarze kasztelu i wspiął się po schodach do swojej prywatnej komnaty. Wszedł do gabinetu i z rozmachem zatrzasnął drzwi. Przy oknie stał wysoki mężczyzna. Szczupły, z twarzą jastrzębia, na J której blade oczy rozdzielał haczykowaty nos, a od brwi do podbródka biegła białą, poszarpaną linią szrama. Okrywał go czarny, skórzany, pobłyskujący w świetle lampy pas, a za przecinającym pierś tkwiły trzy sztylety. - I cóż, Harokasie? - Ten człowiek, Kypha, nie żyje. Przedziwnym zbiegiem okoliczności zdołał utopić się we własnej wannie - odparł Harokas. - A słyszę, że ta druga sprawa jest już skończona. Książę potrząsnął głową. - Nic nie jest skończone. Ten człowiek znieważył mnie, obrażając mojego syna, a potem zniesławił mnie publicznie. Znajdź go i zabij. - Jestem zręcznym szermierzem, milordzie, ale nie aż tak zręcznym. - Nie każę ci z nim walczyć, Harokasie. Kazałem ci go zabić. - Nie do mnie należy krytykowanie... - Nie, nie do ciebie! - wybuchnął Książę. Zielone oczy Harokasa zwęziły się w szparki, ale nie odezwał się słowem. - Chcę, żeby wiedział, dlaczego umiera - ciągnął Książę. - I co mam mu powiedzieć? - zapytał Harokas. - Czy to, że bohater Bel-azar został skazany na śmierć, ponieważ skarcił zarozumiałego chłopca? - Strzeż się, Harokasie - syknął Książę. - Moja cierpliwość ma swoje granice, nawet wobec tych, którzy służą mi dobrze i wiernie. - Stanie się, jak każesz - powiedział Harokas. Skłonił się i opuścił gabinet. Kiall miał męczący sen. Wciąż widział, jak Nadrenowie najeżdżają jego rodzinną wieś, słyszał ich dzikie okrzyki, a w oczach migotały mu promienie słońca odbijające się od ich hełmów i mieczy. Podczas napadu znajdował się wysoko w górach, gdzie miał zbierać zioła dla aptekarza - a tymczasem wędrował, marząc, wyobrażając sobie, że jest rycerzem lub bardem albo szlachetnie urodzonym wędrowcem. W tym śnie na jawie widział siebie jako człowieka o żelaznej odwadze i zabójczej zręczności. Jednak gdy rozbrzmiały okrzyki Nadrenów, znieruchomiał jak sparaliżowany i bezczynnie patrzył na rzeź, plądrowanie, gwałty i podpalanie. Widział, jak Ravennę oraz pozostałe kobiety przerzucono przez siodła zwycięskich napastników i uprowadzono na południe. I nic nie uczynił. Zrozumiał wtedy, tak jak rozumiał to i teraz, dlaczego Ravenna odrzuciła jego miłość, i kolejny raz cierpiał, tak jak podczas ich spotkania na górskiej łące, przy srebrnym potoku. - Jesteś marzycielem, Kiall - powiedziała wtedy - i nawet cię lubię. Naprawdę. Pragnę jednak czegoś więcej niż marzeń. Potrzebny mi mąż, który będzie budował i hodował. Potrzebny mi silny mężczyzna. - Potrafię zrobić wszystko - zapewnił ją. - Tylko w myślach. Teraz musisz odejść. Jeśli zobaczy cię Jarel, będzie zazdrosny. Byłoby nierozsądnie z twojej strony wzbudzić gniew Jarela. - Nie boję się Jarela. Kocham cię naprawdę, Ravenno. Nie mogę uwierzyć, że to nie ma dla ciebie żadnego znaczenia. - Biedny Kiall - szepnęła, głaszcząc go po policzku. Niepoprawny marzyciel. Miłość? Cóż to jest miłość? Roześmiała mu się w twarz i odeszła. Kiall obudził się. Ciało miał wciąż ciepłe pod kocem, ale twarz zmarzniętą. Podniósłszy się na łokciu, zobaczył, że ogień dogasa. Dorzucił drew i usiadł. Beltzer chrapał, a i Chareos nadal mocno spał. Płomienie polizały drzewo i podniosły się. Kiall rozgrzał nad nimi ręce i owinął się ciaśniej kocem. Pociągnął nosem. Powietrze wewnątrz szałasu było ciężkie od dymu, mimo to wyraźnie wyczuwał kwaśny odór bijący od Beltzera. To nie sen. Oto siedzi tutaj z bohaterami Bel-azar, którzy razem z nim wyruszyli na ratunek pięknej dziewczynie uwięzionej przez złoczyńców. Jednak rzeczywistość bynajmniej nie dorównywała fantazji. Porywczy fechmistrz, cuchnący rębajło i dwaj myśliwi, którzy prawie z nikim nie rozmawiali. Beltzer zachrapał i odwrócił się na bok z otwartymi ustami. Kiall zauważył, że brakowało mu kilku zębów, a i pozostałe były pożółkłe i popsute. Czy to możliwe, by ten tłusty starzec mógł kiedykolwiek uchodzić za złotowłosego bohatera z legendy? Powinienem był zostać we wsi, powiedział sobie, i uczyć się zawodu aptekarza. Przynajmniej byłoby mnie stać na to, żeby się ożenić i postawić dom. Ale nie, marzyciel musiał postąpić po swojemu. Usłyszał chrzęst butów na śniegu na zewnątrz i z przerażeniem wyobraził sobie Nadrenów skradających się, żeby ich zaskoczyć we śnie. Niezdarnie podniósł się na nogi i szybko włożył ubranie. Wtem usłyszał głos Maggriga. Naciągnął buty i na kolanach wyszedł na zewnątrz przez niski otwór. Niebo miało kolor głębokiego, aksamitnego błękitu, a nad górami na wschodzie właśnie wstawało słońce. Maggrig i Finn obdzierali ze skóry cztery białe króliki. Śnieg dookoła był zbryzgany krwią. - Dzień dobry - powiedział Kiall. Młodszy z mężczyzn uśmiechnął się i pomachał mu ręką, Finn zignorował powitanie wieśniaka. Kiall podszedł do nich. - Ranne z was ptaszki zauważył. - Tylko dla niektórych - burknął Finn. - Może przydasz się na coś? - Rzucił w niego królikiem, a Kiall niezgrabnie zabrał się do oprawiania zwierzyny. Finn pozbierał wnętrzności królików i cisnął je w krzaki. Potem oczyścił skórki z tłuszczu i wepchnął je głęboko do swego plecaka. Kiall otarł zakrwawione ręce o śnieg i usiadł pod skałą. Obok stał oparty łuk Finna i Kiall sięgnął po niego. - Nie dotykaj! - warknął Finn. Kiall rozgniewał się. - Myślisz, że ci go ukradnę? - Nie dbam o to, ale nie dotykaj go. Maggrig przysunął się do Kialla. - Nie bierz sobie tego do serca - powiedział cicho. Żaden łucznik nie lubi, gdy ktoś dotyka jego łuku. To... przesąd, jak sądzę. Widzisz, każdy łuk jest przystosowany do ręki jednego tylko łucznika. Finn sam sporządza je dla siebie. Nawet mnie nie pozwala ich używać. - Nie musisz mnie usprawiedliwiać - powiedział kwaśno Finn. Maggrig zignorował tę uwagę. - Kiedy dotrzemy do naszej chaty, zobaczysz wiele łuków - powiedział do Kialla. - Finn z pewnością podaruje ci jeden z nich, odpowiedni do długości i siły twojego ramienia. - Nie przyniesie to żadnego pożytku - powiedział Kiall. - Nie mam oka do łucznictwa. - Ja też nie miałem, kiedy spotkałem Finna po raz pierwszy. Zadziwiające, czego można się nauczyć, przebywając z mistrzem. Finn zdobył już każdą możliwą nagrodę. Nawet talizman Lorda Regenta w zawodach przeciwko najlepszym łucznikom z sześciu krajów: Drenajom, Yagryjczykom, Nadirom, Yentrianom oraz strzelcom z Mashrampuru. Nikt nie mógł się z nim równać. - Nie mógł i nie może - mruknął Finn, ale jego twarz złagodniała i rozjaśniła się uśmiechem. - Nie zwracaj na mnie uwagi, chłopcze - powiedział do Kialla. - Nie bardzo kocham ludzi. Jednak nie życzę ci źle i mam nadzieję, że znajdziesz swoją panią. - Szkoda, że nie idziecie z nami - powiedział Kiall. - Nie pójdziemy. Nie chcę, żeby zmniejszyli moją głowę i zatknęli ją na palu ani by moja skóra powiewała przed jakimś nadyryjskim namiotem. Moje dni wojaczki dawno już przeminęły. Wyprawy i tym podobne rzeczy zostawiam takim młodym ludziom jak ty. - A przecież Beltzer idzie - przypomniał mu Kiall. - On nigdy nie wydorośleje - mruknął Finn. - Jednak dobrze mieć go przy sobie w potrzebie, to prawda. - I Chareosa - powiedział cicho Maggrig. - Tak - przyznał Finn. - Dziwny człowiek ten Chareos. Jednak obserwuj go bacznie, chłopcze, i ucz się. Takich ludzi nie spotyka się zbyt często, jeśli wiesz, o co mi chodzi. - Jestem pewien, że wiem. - To człowiek żelaznych zasad. On wie, że świat składa się z różnych odcieni szarości, lecz żyje tak, jak gdyby był tylko czarno-biały. Jest w nim szlachetność; rycerskość, jeśli wolisz. Zrozumiesz, co mam na myśli, nim wasza wyprawa dobiegnie końca. No, dość już gadania. Obudź swych towarzyszy. Jeśli nie chcą głodować, niech lepiej wstaną. Nie mam zamiaru na nich czekać. Przez kilka następnych dni śnieg nie padał, lecz i tak bardzo wolno posuwali się naprzód przez góry. Piątego dnia prowadzący grupę Maggrig podszedł zbyt blisko do legowiska samicy irbisa i jej młodych. Wydawało się, że zwierz wystrzelił na nich z poszycia, warcząc i plując. Maggrig został zbity z nóg, a na jego ramieniu pojawiło się krwawe rozdarcie. Pozostali podbiegli, krzycząc ile siły - a mimo to zwierzę przysiadło tylko przed nimi na tylnych łapach i obnażyło kły. Finn odciągnął Maggriga poza ich zasięg, po czym wszyscy wycofali się i obeszli irbisa szerokim łukiem. Ręka Maggriga była rozcięta, ale niezbyt głęboko. Finn zaszył i obwiązał ranę. Następnego ranka dotarli do doliny, w której była ukryta chata myśliwych. Zerwała się śnieżyca. Z pochylonymi głowami przebijali się przez nią aż do oblodzonych drzwi chaty. Śnieg zasypał okna i drzwi. Beltzer odsunął go na boki swymi ogromnymi dłońmi. Wewnątrz panowało lodowate zimno i chociaż Finn natychmiast rozpalił ogień, minęła godzina, zanim zrobiło się cieplej. - Mieliśmy szczęście - powiedział Beltzer, gdy wreszcie zrzucił kaftan z niedźwiedziej skóry i przykucnął na kocu przy palenisku. - Ta wichura mogła zerwać się kilka dni wcześniej i unieruchomić nas w górach na całe tygodnie. - Może ty tak uważasz, kurzy móżdżku - powiedział Finn - jednak mnie wcale się nie uśmiecha mieć dom zapchany spoconymi ciałami. Beltzer wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Jesteś najmniej gościnnym człowiekiem, jakiego znam. Gdzie znajdę coś do picia? - W studni przed chatą. A gdzie indziej? - Myślę o piwie, winie lub choćby nawet spirytusie słodowym? - Nie mamy tego. - Wcale? - zapytał Beltzer, szeroko otwierając oczy ze zdumienia. - Ani kropelki? - Ani kropli - odparł Maggrig z uśmiechem. - Teraz nadal jesteś zadowolony? Twarz miał bladą, a pot zalewał mu oczy. Spróbował wstać, lecz opadł z powrotem na krzesło. - Co z tobą? - spytał Finn i podszedł do młodszego myśliwego. Maggrig wzruszył ramionami. - Nie... czuję się... - I osunął się bokiem na ziemię. Finn podniósł go i zaniósł na posłanie, przy którym dołączył do nich Chareos. - Ma gorączkę - powiedział, przyłożywszy dłoń do skroni łucznika. Maggrig otworzył oczy. - Pokój wiruje... pić... - Finn przyniósł kielich wody i podtrzymał mu głowę. Kiall odchrząknął. - Jeśli zagotujesz trochę wody, przyrządzę dla niego lekarstwo. Finn odwrócił się do niego gwałtownie. - A ty kim jesteś... czarownikiem? - Byłem pomocnikiem aptekarza, a w Tavern Town kupiłem trochę ziół i proszków. - Cóż, chodź i obejrzyj go, chłopcze. Nie stój tak! Kiall podszedł do łóżka. Najpierw zbadał ranę na skroni Maggriga; zasklepiła się i goiła dobrze, jednak jego nauczyciel mówił zawsze, że rany głowy powodują zaburzenia całego organizmu. Być może ta druga rana, odniesiona w spotkaniu z irbisem pogorszyła stan i tak już osłabionego myśliwego. Starając się przypomnieć sobie, co mówił Ulthen o ranach tego typu, Kiall zdjął bandaż z ramienia Maggriga; w rozcięciu, choć zaognionym i poszarpanym, nie dostrzegł śladów ropy, widomego znaku zakażenia. Kiall napełnił wodą niewielki miedziany kocioł i zawiesił go nad ogniem. Po kilku minutach woda zawrzała. Otworzył swój tobołek i wyjął zeń grubą, zawiniętą w naoliwiony papier paczkę. Wewnątrz znajdowało się kilka mniejszych zawiniątek, każde oznaczone ręcznym rysunkiem liścia lub kwiatu. Kiall wybrał dwa z nich, otworzył je i krusząc wyjmowane z nich liście, wrzucił je na gotującą się wodę. Zamieszał wywar łyżką. Potem zdjął kocioł z ognia i odstawił do wystygnięcia. - Pachnie wspaniale - powiedział Beltzer. - Skąd możesz wiedzieć? - syknął Finn. - Co tam zrobiłeś, chłopcze? - To napar z liści wierzby i żywokostu. Obie te rośliny dobrze zwalczają gorączkę, a żywokost ponadto oczyszcza krew i dodaje sił choremu. - Na co jeszcze pomaga? - zapytał Beltzer. - Pomaga zrastać się kościom i leczy opuchliznę, powstrzymuje krwotoki. Ponadto używano go, jak mówił mój nauczyciel, do zapobiegania gangrenie w ranach. Ach, tak... jest też dobra na reumatyzm. - A więc jeśli masz więcej składników, zagotuj jeszcze jeden kociołek, mój chłopcze - powiedział Beltzer. - Mam reumatyzm w kolanie. Piekielnie mnie boli. Kiedy wywar ostygł, Kiall zaniósł go do łóżka Maggrigowi, a Finn pomógł mu napoić rannego. Z początku Maggrig krztusił się, potem jednak wypił połowę napoju i opadł na łoże. Kiall przykrył go kocem, a Finn usiadł przy nim i ocierał mu pot z czoła. Beltzer przysunął się do nich i dopił napój, głośno czkając. Przez ponad godzinę stan Maggriga pozostawał bez zmian, ale, potem zapadł w sen. - Nabrał trochę rumieńców - orzekł Finn, szukając wzrokiem potwierdzenia u Kialla. Ten przytaknął, chociaż nie mógł dostrzec żadnej zmiany. - Czy wyjdzie z tego? - zapytał Finn. - Zobaczymy jutro - odpowiedział ostrożnie Kiall. Wstał i rozprostował plecy. Rozejrzawszy się dokoła, zobaczył, że Beltzer zasnął już przy ognisku, natomiast Chareos gdzieś zniknął. Drzwi do drugiej izby stały otworem i Kiall podszedł tam. Wewnątrz było zimno, ale dość wygodnie. Chareos siedział przy warsztacie i oglądał kawałki drewna przygotowane na łuk. - Mogę się przyłączyć? - zapytał wieśniak. Chareos podniósł wzrok i przytaknął. - Jak się czuje Maggrig? - Sam nie wiem - szepnął Kiall. - Pracowałem z Ulthenem zaledwie parę miesięcy. To lekarstwo na pewno zmniejszy gorączkę. Nie jestem jednak pewien, co sądzić o ranie. Kot mógł mieć coś za pazurami - jakiś brud, gnijące mięso... - Cóż, ma dwie możliwości: przeżyje lub umrze. Rób, co możesz. - W tej chwili niewiele mogę zrobić. Trochę za cienki ten łuk, prawda? - ciągnął dalej, przyglądając się smukłemu prętowi drzewa w rękach Chareosa. - To tylko jedna z trzech części. Finn złączy je razem, żeby osiągnąć większą elastyczność. Czy wiesz, jaki to gatunek drzewa? - Nie. - Cis. Dziwne drzewo. Kiedy je przekroisz, zobaczysz dwa odcienie, jasny i ciemny. Odcień jasny jest sprężysty, drzewo ciemne jest zgniatalne. - Podniósł kołek do góry i pokazał Kiallowi. - Widzisz? Z jasnego drewna robi się część zewnętrzną, która musi był bardzo elastyczna; ciemne daje się od wewnątrz, gdzie ulega skurczeniu. Piękne drewno. Będzie z niego wspaniała broń. - Nie wiedziałem, że jesteś łucznikiem. - Bo nie jestem, Kiall. Jestem jednak żołnierzem, a żołnierzowi przydaje się znajomość działania różnych śmiercionośnych narzędzi. Zaczynam marznąć i zgłodniałem. - Chareos odłożył drewno i poszedł do głównej izby, gdzie Finn zasnął już u boku Maggriga, a Beltzer leżał nieruchomo na podłodze. Chareos przestąpił przez olbrzyma i dorzucił drew do ognia. Potem wyjął z plecaka suszone mięso oraz owoce i podzielił się z Kiallem. - Dzięki, że zgodziłeś się mi pomóc - powiedział cicho Kiall. - To wiele dla mnie znaczy. Finn powiedział mi, że jesteś rycerzem. Chareos uśmiechnął się i usiadł wygodnie na krześle. - Nie jestem rycerzem, Kiall. Jestem samolubny jak większość ludzi. Robię, co chcę, idę, gdzie chcę. Przed nikim nie odpowiadam. I nie dziękuj mi, zanim jej nie uwolnimy. - Dlaczego zgodziłeś się iść ze mną? - Czy na każde pytanie musi był jakaś odpowiedź? odparował Chareos. - Może nudziłem się. Może dlatego, że moja matka miała także na imię Ravenna. A może dlatego, że jestem tajemniczym księciem, który żyje, szukając rzeczy niemożliwych. - Zamknął oczy i milczał przez chwilę. - A może sam tego nie wiem - wyszeptał. Późnym rankiem gorączka opuściła Maggriga. Obudził się głodny. Finn nie okazał ulgi, zabrał swój łuk i kołczan, po czym wraz z Beltzerem i Chareosem wyruszył w śnieg na poszukiwanie drogi do Doliny Bramy. Kiall pozostał z młodym myśliwym; przygotował śniadanie z mleka i miodu oraz rozpalił ogień. Potem przysunął krzesło do łóżka Maggriga i przegadali większość przedpołudnia. Maggrig nie chciał mówić o bitwie pod Bel-azar, opowiedział za to Kiallowi o tym, jak kiedyś był uczniem w klasztorze. Uciekł stamtąd w swoje szesnaste urodziny i przyłączył się do grupy łuczników z Talgithiru. Spędził z nimi dwa miesiące, zanim wysłano go do fortecy; tam spotkał Finna i pozostałych. - Nie jest to najbardziej przyjazny człowiek, jakiego znam - powiedział Kiall. Maggrig uśmiechnął się. - Naucz się nie zważać na szorstkie słowa i sądzić po czynach. Gdyby nie on, nie przeżyłbym Bel-azar. Jest chytry jak lis i ma duszę wojownika. Nawet skała nie jest tak twarda jak Finn. Jednak nigdy nie przepadał za towarzystwem. Wasza obecność tutaj musi go doprowadzać do szaleństwa. Kiall rozejrzał się wokół. - Jak ty to znosisz? Mówię o życiu tutaj. Jesteście daleko od cywilizacji, a te góry są dzikie i niedostępne. - Finn uważa, że to miasta są dzikie i niedostępne - odparł Maggrig. - To dobre życie. W lasach obfitość jeleni i kozic, są też gołębie i króliki oraz mnóstwo korzeni i bulw do gotowania polewki. A musiałbyś zobaczył góry wiosną, rozbłysłe kolorami pod niebem tak błękitnym, że wyciska łzy z oczu. Czego więcej można pragnąć? Kiall spojrzał na młodego myśliwego - na jego jasnobłękitne oczy i prawie idealnie regularne rysy twarzy. Nic nie odpowiedział. Maggrig napotkał jego spojrzenie i skinął głową porozumieli się bez słów. - Opowiedz mi o Ravennie - zachęcił go Maggrig. - Czy jest piękna? - O tak. Ma długie i ciemne włosy, brązowe oczy. Jest długonoga, a kiedy chodzi, kołysze biodrami. Jej śmiech przypomina blask słońca po burzy. Znajdę ją, Maggrigu... kiedyś ją znajdę. - Mam nadzieję, że tak - powiedział myśliwy, wyciągając rękę i klepiąc Kialla po ramieniu - i sądzę, że się nie rozczarujesz. Może już nie być taka, jaką ją pamiętasz. Może też być piękniejsza niż twoje wspomnienia. - Wiem. Może być żoną jakiegoś Nadira i mieć stadko dzieciaków przy spódnicy. To nieważne. - Masz zamiar wychowywać je jak swoje? - zapytał Maggrig. Jego nieodgadniony wyraz twarzy sprawił, że Kiall zarumienił się. - Nie myślałem o tym, ale... tak, jeśli tego będzie sobie życzyła. - A jeśli będzie chciała, żebyś ją zostawił w spokoju? - Co przez to rozumiesz? - Przykro mi, przyjacielu, to nie czas na krytykę. Jednak, o ile wiem, ta dama już raz cię odrzuciła. Może to zrobić ponownie. Kobieta zmienia się, kiedy ma dzieci; żyje dla nich. A jeśli ich ojciec będzie je kochał - a Nadirowie kochają swoje dzieci - może zechce pozostać z nim. Rozważałeś taką możliwość? - Nie - powiedział Kiall szczerze - ale ile takich możliwości musiałbym rozważyć? Ona może już nie żyje lub została sprzedana do burdelu. Może była chora albo komuś poślubiona. Jednak niezależnie od sytuacji, jeśli tylko żyje, będzie wiedziała, że ktoś się o nią troszczy, troszczy tak bardzo, że przyjechał za nią. A to wydaje mi się najważniejsze. Maggrig pokiwał głową. - Co do tego zgadzam się z tobą, przyjacielu. Mądrą głowę nosisz na swoich ramionach. Odpowiedz mi jednak, jeśli możesz, na takie pytanie: czy ta dama ma inne zalety prócz urody? - Zalety? - Czy jest dobra, kochająca, wyrozumiała, czuła? - Ja... ja nie wiem - przyznał Kiall. - Nigdy o tym nie myślałem. - Człowiek nie powinien ryzykować życia dla samego piękna, Kiallu, ponieważ piękno przemija. Równie dobrze mógłbyś ryzykować życie dla kwiatu róży. Pomyśl o tym. Finn obszedł dokoła opuszczone obozowisko. Śnieg był tu twardo ubity ciężkimi butami, a obok stały trzy opuszczone szałasy. - Ilu ludzi? - zapytał Chareos. - Powiedziałbym, że około siedmiu, może ośmiu. - Jak dawno? - dopytywał się Beltzer. - Wczoraj. Stąd ruszyli na wschód. Jeśli natknęli się na nasze ślady, doprowadzą ich one prosto do chaty. - Czy jesteś pewien, że to Nadrenowie? - zapytał jeszcze Chareos. - W tych okolicach nie ma nikogo innego - powiedział Finn. - Trzeba wracać. Maggrig nie nadaje się do walki, a twój wieśniak to żaden dla nich przeciwnik. Kiall stał w drzwiach, czując na twarzy ciepłe promienie słońca. Wiszące z dachu długie sople ociekały równomiernie wodą. Odwrócił się twarzą do środka chaty. - Jakie to niezwykłe - powiedział do Maggriga, który kroił sarninę do dużego kotła. - Słońce jest ciepłe jak w lecie, a lód topnieje. - Jeszcze jesień - odpowiedział Maggrig. - Ta burza to tylko przedsmak zimy. Często je miewamy. Temperatura spada gwałtownie na kilka dni, a potem jest jak na wiosnę. Za dzień lub dwa śnieg zniknie. Kiall naciągnął buty i podniósł szablę, którą podarował mu Chareos. - Dokąd idziesz? - zapytał Maggrig. Kiall zaśmiał się. - Zanim wrócą, chciałbym trochę poćwiczyć. Jak wiesz, nie jestem w tym zbyt dobry. - Ja też nie. Nigdy nie mogłem opanować tej sztuki. Maggrig ponownie zajął się rosołem, dodając do niego warzywa oraz szczyptę soli. Powiesiwszy kocioł nad ogniem, znów opadł na fotel. Czuł się słabo, miał mdłości i wciąż wirowało mu w głowie. Kiall wyszedł na zalaną słońcem polanę i ciął szablą powie - trze od lewej do prawej. Niezła broń, ostra klinga, powleczona skórą rękojeść i metalowa osłona nadgarstka. Wiele razy, jako dziecko jeszcze, wędrował przez las z kijem w garści, udając rycerza - wrogowie padali trupem pod jego szatańską bronią, zadziwieni niezwykłą zręcznością Kialla. Zważył szablę w dłoni, a następnie gradem cięć i pchnięć zaatakował niewidzialnych oponentów: trzech, czterech, pięciu zginęło pod migoczącą stalą. Pot płynął strumieniem po plecach Kialla, a ręka zaczęła mu omdlewać ze zmęczenia. Padli kolejni dwaj przeciwnicy. Obrócił się na pięcie, by odparować cios zza pleców... i jego szabla zadzwoniła o grot nadlatującej strzały, rozszczepiając jej drzewce. Kiall zamrugał oczami i spojrzał na leżący na śniegu zniszczony pocisk. Potem podniósł oczy i zobaczył stojących na skraju lasu Nadrenów. Jeden z nich stał z łukiem w dłoni i otwartymi ze zdziwienia ustami. W sumie było ich siedmiu - w tym czterech z bandażami na głowach lub rękach. Wszyscy stali w milczeniu, wpatrując się w szermierza. Kiall zamarł z przerażenia. Myśli przelatywały mu przez głowę jak błyskawice. - To była niezła sztuczka - powiedział jeden z przybyszów - niski, krępy mężczyzna o czarnosiwej brodzie. - Nigdy nie widziałem, żeby ktoś przeciął strzałę w locie, i nie wierzyłem, aby to było możliwe. Kiall spojrzał jeszcze raz na strzałę i wziął głęboki oddech. - Zastanawiałem się, kiedy wreszcie się pokażecie - powiedział, dziwiąc się, że zdołał przemówić tak spokojnym głosem. - Nie kazałem mu strzelać - powiedział wódz Nadrenów. - To mnie nie obchodzi - odparł wyniośle Kiall. - Czego tu chcecie? - Jedzenia. To wszystko. Zauważył, że Nadren zerknął na prawo od niego i odwrócił się. W drzwiach chaty stał teraz Maggrig, w rękach trzymał napięty łuk. Zapadło ciężkie milczenie. Nadrenowie stali spięci, z rękami na broni. Jeden z nich zbliżył się do wodza i szepnął mu coś, czego Kiall nie usłyszał. Wódz skinął głową i spojrzał na Kialla. - Jesteś jednym z tych wojowników z miasta. Razem z tobą był tam taki wysoki - zimny jak lód. - Tak - przyznał Kiall. - Wspaniała bitwa, nieprawdaż? - Posiekał nas na kawałki. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. - Jest bardzo zręczny - powiedział Kiall - ale ciężki jako nauczyciel dla takich, jak ja. - On jest twoim Fechmistrzem? - Tak. Trudno o lepszego. - Teraz widzę, dlaczego z taką łatwością przeciąłeś strzałę w locie. - Nadren rozłożył ręce. - Jednakże, skoro musimy walczyć lub zginąć z głodu, czas sprawdzić nasze umiejętności. Ze skórzanej pochwy na biodrze wyjął krótki miecz. - Czy to rozsądne? - zapytał Kiall. - Macie czterech rannych. Wynik można raczej przewidzieć. Poza tym wojownicy winni walczyć o coś bardziej wartościowego niż miska rosołu. Tamten nie odpowiadał przez chwilę, a potem uśmiechnął się do Kialla. - Zaprosiłbyś nas do środka? - zapytał spokojnie. - Oczywiście - odrzekł Kiall. - Naturalnie, na znak dobrej woli, musielibyście zostawić broń na zewnątrz. - Ha! A cóż wam wtedy przeszkodzi zaszlachtować nas wszystkich? - A co przeszkadza mi zrobić to teraz? - odparował Kiall. - Zarozumiały z ciebie ptaszek-warknął wódz. - Jednak widziałem cię w akcji i myślę, że masz ku temu powody. Ze szczękiem wepchnął miecz z powrotem do pochwy, odpiął klamrę pasa i rzucił broń na ziemię. Pozostali poszli za jego przykładem. - No, gdzie ten rosół? Kiall także schował broń i gestem zaprosił ich do środka. Maggrig zrobił krok w tył, odsłaniając wejście. Kiall odetchnął powoli i głęboko, żeby uspokoić nerwy, i poszedł za nimi. Atmosfera w chacie była z początku dość napięta. Maggrig usiadł na łóżku, wyjął osełkę i długimi pociągnięciami ostrzył na niej swój myśliwski nóż. Kiall nalewał zupę. Była jeszcze nie dogotowana, ale Nadrenowie pochłonęli ją w mgnieniu oka. Jeden z mężczyzn wydawał się słabszy od pozostałych. Miał zranione ramię, a przez grubą warstwę bandaża sączyła się krew. Kiall podszedł do niego. - Pozwól, że to obejrzę - powiedział. Nadren nie protestował, więc Kiall delikatnie odwinął bandaż. Rozcięta tkanka wywinęła się, rana była zaogniona i spuchnięta. Kiall owinął ją bandażem i wyjął zioła z plecaka. Znalazłszy te, których potrzebował, podszedł do rannego. - Co to? - mruknął tamten. - Wygląda jak zielsko. - Ma wiele nazw - odparł Kiall. - Najczęściej nazywają je Tłusta Kura. Karmią nią kurczęta. - Nie jestem kurczakiem! - Goi również ropiejące rany. Wybór należy do ciebie. - Jesteś także medykiem? - zapytał wódz. - Wojownik musi znać się na ranach i sposobach ich leczenia - odrzekł Kiall. - Zgódź się - powiedział wódz i wojownik uspokoił się, lecz w jego ciemnych, nieruchomych oczach Kiall widział nienawiść. Młodzieniec nasunął na miejsce oderwany płat ciała, zszył ranę i na wierzch położył wyjęte z plecaka liście. Maggrig przyniósł kawał świeżego płótna, którym Kiall opatrzył ranę. Wojownik nie powiedział ani słowa. Poszedł pod ścianę i zwinąwszy się w kłębek, zasnął. Wódz Nadrenów podszedł do Kialla. - Nazywam się Chellin - powiedział. - Obszedłeś się z nami dobrze. Dziękuję ci. - Jestem Kiall. - Miałbym zajęcie dla kogoś takiego jak ty. Jeśli kiedyś zawitasz w pobliże Środkowych Szczytów, pytaj o mnie. - Będę o tym pamiętał - powiedział Kiall. Atmosfera w pomieszczeniu złagodniała, a Nadrenowie rozluźnili się. Kiall przeganiał żar na palenisku i zjadł trochę rosołu. Zaproponował posiłek Maggrigowi, który odmownie potrząsnął głową i uśmiechnął się. Kiedy popołudniowe słońce rozpoczęło powolną wędrówkę ku zachodnim wierzchołkom, Chellin podniósł swych ludzi i razem z Kiallem wyszedł na zewnątrz. W chwili gdy zbierali broń, nadeszli Chareos, Beltzer i Finn. Chareos trzymał w dłoni szablę. Kiall pomachał do nich ręką, a potem obrócił się do Chellina. - Szczęśliwej drogi - powiedział. - Tobie także. Cieszę się, że nie było tu lodowego wojownika, kiedy przyszliśmy. Kiall zachichotał. - Ja też. Do Kialla podszedł wojownik, któremu młodzian opatrywał ranę. - Ból prawie ustąpił - powiedział beznamiętnie. Wyciągnął rękę i wręczył Kiallowi złotego raq. - To niepotrzebne - powiedział do niego Kiall. - Przeciwnie - odrzekł tamten. - Nie jestem ci nic dłużny. Następnym razem, kiedy cię zobaczę, zabiję cię, tak jak ty zabiłeś mojego brata, gdy napadliśmy na gospodę. Kiedy odeszli, Kiall wrócił do chaty. Już na schodkach usłyszał śmiech Chareosa. Maggrig właśnie zabawiał pozostałych opowieścią o Kiallu - Pogromcy Strzał. Kiall zarumienił się. Chareos podszedł do niego i poklepał go po ramieniu. - Dobrze się spisałeś - powiedział. - Szybko przemyślałeś i opanowałeś sytuację. Tylko jak udało ci się odbić strzałę? - To przypadek. Nawet nie wiedziałem, że tam byli. Ćwiczyłem z szablą i odwróciłem się na pięcie. Strzała uderzyła o ostrze szabli. Chareos uśmiechnął się szeroko. - Jeszcze lepiej. Wojownik potrzebuje szczęścia, Kiall, a ci Nadrenowie poniosą w świat opowieść o twojej zręczności. Przyda ci się taka sława. W końcu wiele ryzykowałeś! Maggrig opowiedział mi, jak groziłeś, że w pojedynkę wybijesz ich do nogi. Przejdźmy się trochę. Fechmistrz razem z młodym wieśniakiem poszli w kierunku odchodzącego blasku słońca. - Jestem z ciebie zadowolony - powiedział Chareos - ale sądzę, że nadszedł czas, abym udzielił ci kilku lekcji. Może wtedy nie będziesz musiał blefować, gdy następnym razem napotkasz na swej drodze zbrojnych ludzi. Przez godzinę Chareos pracował z młodzieńcem, pokazując mu, jak trzymać broń, jak obracać nadgarstkiem, jak wykonywać pchnięcia i parować ciosy. Kiall okazał się pojętnym, obdarzonym szybkim refleksem uczniem. W przerwie usiedli obaj na zwalonym pniu. - Umiejętności nabywa się ciężką pracą, Kiall, ale żeby stać się niepokonanym, trzeba znacznie więcej. Sztuka władania mieczem wymaga magii, którą posiada tylko niewielu. Nie mówię tu o broni ani o pracy nóg - walkę wygrywasz w myślach. Walczyłem kiedyś z człowiekiem zręczniejszym ode mnie, silniejszym i szybszym. Przegrał z powodu uśmiechu. On pchnął, ja odparowałem, a kiedy nasze miecze się zwarły, uśmiechnąłem się do niego. Zdenerwował się, może pomyślał, że z niego drwię. Natarł na mnie z wściekłością i zabiłem go... tak po prostu. Nigdy nie pozwól, by zapanował nad tobą gniew, uraza lub strach. Łatwo takiej rady udzielać, trudniej się do niej dostosować. Ludzie będą cię obrażać, wyśmiewać i wykpiwać. To jednak tylko dźwięki, Kiallu. Będą ranili ludzi, których kochasz. Będą robili wszystko, aby cię rozgniewać lub rozczulić. Jednak tylko w jeden sposób możesz zadać im ból - zwyciężając. A żeby tego dokonać, musisz zachować spokój. Chodźmy teraz jeść, jeżeli Nadrenowie coś dla nas zostawili. Chareos siedział pod rozgwieżdżonym niebem, na ramionach miał luźno zarzucony płaszcz, a chłodny, nocny wiatr dmuchał mu w twarz. W chacie zapadła już głęboka cisza, przerywana tylko miarowym chrapaniem Beltzera. Biała sowa wzbiła się w niebo i zanurkowała. Chareos nie dostrzegł ani jej ofiary, ani miejsca mordu. Z poszycia wyskoczył lis i nie zwracając uwagi na człowieka, przebiegł przez śnieg. Chareos pogrążył się we wspomnieniach dni młodości, czasów sławy i chwały, nocy pełnych rozpaczy i czarnej melancholii. I cóż osiągnąłeś, zapytywał siebie? Zaiste, cóż można było osiągnąć? Przypomniał sobie rozstanie z rodzicami i długą, zimną podróż, która po nim nastąpiła; tak trudną dla małego chłopca. Odepchnął od siebie te strzępy wspomnień. Wiek chłopięcy spędzony w Nowym Gulgothirze zapamiętał jako czas samotności - mimo przyjaźni i wsparcia Attalisa, jego Fechmistrza i opiekuna. Chareos nigdy nie czuł się swobodnie wśród rówieśników, a co gorsza, nie potrafił się przyzwyczaić do dziwnego stylu życia arystokracji Gothiru. Dopiero wyruszywszy w podróż na północ, zrozumiał ich. Mijali właśnie wioskę przytuloną do zbocza góry. Ponad osadą zwieszał się przerażający nawis głazów i kamieni. - Wygląda niebezpiecznie - zauważył Chareos, a Attalis skinął głową. - Pewnego dnia runie - powiedział. - Niewielu z nich przeżyje. - Dlaczego więc mieszkają tutaj? - Bo zawsze tak było, chłopcze. Po pewnym czasie przestali zauważać niebezpieczeństwo. Strach panuje nad tobą, dopóki się z nim nie oswoisz, potem traci swą moc. Właśnie tak postępowali Gothirowie, od zawsze żyjący pod groźbą nadyryjskiej inwazji, której nie mogli zapobiec. Arystokracja wydawała nie kończące się uczty, bankiety, bale i korzystała z różnych innych uciech: utrzymywano symboliczną armię do obsadzania murów Bel-azar. Chareos dorastał w tych czasach apatii i ustawicznego świętowania. Będąc, dzięki naukom Attalisa, doskonałym szermierzem, otrzymał przydział do Kawalerii - elitarnego oddziału stworzonego przez samego Lorda Regenta. Z zakłopotaniem wspominał teraz swą dumę, gdy wręczono mu płaszcz i srebrną szablę. Stał przed galeryjką, razem z dwustu innymi młodzieńcami, nie odrywając oczu od Lorda Regenta, siedzącego na hebanowym tronie. Czuł się mężczyzną, do którego uśmiechnął się los. Dwa tygodnie później jego świat legł w gruzach. Attalis, dumny jak zawsze, wdał się w jakiś nieistotny spór z faworytem Lorda Regenta, Targonem. Dyskusja przerodziła się w krwawą bójkę, której skutkiem było publiczne wyzwanie starca na pojedynek. Walka odbyła się na królewskim dworze. Nie trwała długo. Chareos, wysłany na patrol, dowiedział się o niej dwa dni później. Attalis padł na kolana przebity pchnięciem w ramię, a jego broń ze szczękiem uderzyła o kamienną posadzkę. Wtedy Targon doskoczył do niego i bocznym cięciem rozciął starcowi krtań. Chareos poprosił o okolicznościowy urlop dla przygotowania pochówku i otrzymał go. Za swoje mizerne oszczędności i po zaciągnięciu długu na poczet przyszłorocznej pensji, zakupił kawałek ziemi, marmurowy sarkofag oraz posąg na grób. Wykonawszy to zadanie, odszukał Targona. O głowę wyższy od Chareosa, smukły jak trzcina szermierz był szybki i pewien swych umiejętności. Jak poprzednio, pojedynek odbył się na królewskim dworze. Targon obdarzył Chareosa szyderczym uśmiechem. - Mam nadzieję, że dostarczysz nam więcej rozrywki niż tamten starzec - powiedział. Chareos nie odezwał się. Wbił czarne oczy w smagłą twarz przeciwnika i dobył pożyczonego na tę okazję rapiera. - Boisz się, chłopcze? - zapytał Targon. - I powinieneś się bać. Lord Regent podniósł rękę, a obaj mężczyźni prezentowali broń. Pojedynek rozpoczął się gwałtowną serią pchnięć, zastaw i ripost. W ciągu kilku sekund Chareos zrozumiał, że przeciwnik przewyższa go klasą. Jednak zachował spokój - zrodzony z przekonania, że niezależnie od wyniku spotkania, zatopi ostrze w ciele przeciwnika. Przesuwali się tam i z powrotem po dziedzińcu, a ostrza ich mieczy migotały w blasku porannego słońca. Trzykrotnie broń przeciwnika zadrasnęła Chareosa - dwa razy w ra - mię i raz w policzek. Cienka strużka krwi spływała mu aż do podbródka. Jednak Targon bezskutecznie usiłował znaleźć lukę w jego obronie, aby zadać śmiertelny cios. Tracąc cierpliwość, zaatakował jeszcze gwałtowniej, lecz jego młody przeciwnik blokował każdy cios. Odstąpili od siebie, pot zalewał im twarze. - Nie spieszno ci umierać - zauważył Targon. Chareos uśmiechnął się. - Władasz rapierem jak nadyryjska kobieta - powiedział. Targon poczerwieniał i runął do ataku. Chareos zablokował cios, wygiął nadgarstek i wbił rapier głęboko w prawe ramię Targona, przecinając mięśnie, rozrywając więzadła i ścięgna. Targon wypuścił z rąk rapier i po raz pierwszy strach zagościł w jego jasnych oczach. Przez kilka sekund Chareos stał nieruchomo, przyglądając się przeciwnikowi, a potem jego rapier z sykiem przeciął powietrze i rozpłatał krtań Targona. Szermierz Lorda Regenta zatoczył się w tył, podnosząc ręce do gardła. Krew zabulgotała mu między palcami i osunął się na kolana. Chareos podszedł do niego i oparł but o pierś umierającego. Jednym pogardliwym pchnięciem przewrócił Targona na plecy. Widzowie obserwowali scenę w milczeniu, a potem Lord Regent przywołał Chareosa, podczas gdy paziowie doskoczyli do Targona, próbując zatamować krwotok. - Odebrałeś mu nie tylko życie, ale i godność - powiedział Lord Regent. - Gdybym mógł, milordzie, powędrowałbym za nim do Piekieł i zniszczyłbym również jego duszę - odpowiedział Chareos. Tego popołudnia Chareos stanął samotnie nad grobem Attalisa. - Jesteś pomszczony, przyjacielu - powiedział. - Umarł tak samo jak ty. Nie wiem, czy ma to dla ciebie jakieś znaczenie. Pamiętałem jednak o twoich naukach i nie pozwoliłem, by kierowała mną nienawiść. Myślę, że byłbyś z tego dumny. - Przez chwilę milczał i w oczach stanęły mu łzy. - Byłeś mi ojcem, Attalisie. Nigdy nie powiedziałem ci, jak wiele dla mnie znaczyłeś, i nigdy nie podziękowałem ci za twoją przyjaźń i towarzystwo. Czynię to teraz. Spoczywaj w pokoju, przyjacielu. Ćwierć wieku później, siedząc przed chatą Finna, Chareos-Fechmistrz ponownie opłakiwał starca, utratę nadziei i ruinę swych marzeń. Attalis marzył, że pewnego dnia wrócą do domu i odbudują wszystko, co zostało zniszczone. Utraciwszy starego, Chareos na zimno przemyślał to marzenie i bez skrupułów zrezygnował zeń. Teraz otarł oczy połą płaszcza. - Co pomyślałbyś o tej wyprawie, Attalisie? - szepnął. Wyprawa po córkę świniarza? Tak, prawie słyszę twój śmiech. Wstał i wszedł do chaty, gdzie na palenisku dogasał już ogień, było ciepło i przytulnie. Kiall i Beltzer spali tuż przy ognisku, a Maggrig, pogrążony w głębokim śnie, na wielkim łożu pod przeciwległą ścianą. Z drugiej izby sączył się strumień światła. Chareos przeszedł cicho przez pierwszy pokój i zajrzał tam. Przy warsztacie siedział Finn i niespiesznie przycinał pióra na nowe strzały. - Nie mogłem zasnąć - powiedział Chareos, siadając naprzeciw czarnobrodego myśliwego. Finn opuścił nogi na podłogę i przetarł oczy. - Ani ja. Co się z nami stało? Chareos wzruszył ramionami. W świetle pochodni Finn wyglądał znacznie starzej, jakby jego twarz była wyrzeźbiona z tekowego drewna. Na szyi i pod oczami kładły mu się głębokie cienie, a w gęstej brodzie połyskiwały srebrne pasma. - Ty chyba znalazłeś spokój, przyjacielu - powiedział Chareos. - Tutaj, wysoko w górach, masz więcej swobody i przestrzeni niż królowie. - Nieciekawe to życie dla chłopca, chociaż nigdy się nie skarży. - Ten chłopiec ma już trzydzieści sześć lat. Jeśli nie podoba mu się takie życie, to jest na tyle dorosły, i na tyle mężczyzną, aby powiedział to głośno. - Być może - powiedział Finn bez przekonania. - Może jednak nadszedł już czas, by ruszyć dalej. - Nigdzie nie znajdziesz piękniejszego miejsca, Finn. - Wiem - mruknął myśliwy - ale chodzi tu jeszcze o coś innego. Nie jestem już młody, Chareosie, czuję się staro. Zimą bolą mnie kości, wzrok też już nie ten, co kiedyś. Pewnego dnia umrę. Nie chcę zostawiać go... Maggriga... samego w tej głuszy. Niezbyt kocham ludzi - ich pokrętne móżdżki, kiepskie maniery, wieczne szukanie okazji do kradzieży, kłamstwa i obmowy. Może to tylko ja tak ich widzę. Maggrig, ten sobie daje z nimi radę, lubi ich towarzystwo. Czas, by przypomniał sobie, jak żył wśród nich. - Rozważ to jeszcze - poradził Chareos. - Jesteś tutaj szczęśliwy. - Byłem. Nic jednak nie trwa wiecznie, Fechmistrzu. Ani życie, ani miłość, ani marzenia. Uważam, że doświadczyłem wszystkich trzech w ilości większej, niż przypada przeciętnemu człowiekowi. Jestem naprawdę rad. - Cóż więc zrobisz? Finn podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Chareosa. - Nigdy nie miałem wielu przyjaciół. Chyba nigdy ich nie potrzebowałem. Jednak ty, i ten opasły wieprz, jesteście moją najbliższą rodziną. Dlatego pójdziemy z wami, jeśli nas weźmiecie, oczywiście. - Nie musisz o to pytać, Finn. - Dobrze - powiedział Finn, wstając. - Zdjąłeś mi ciężar z serca. Może nawet znajdziemy tę dziewczynę. Kto wie? Tsudai bez większego zainteresowania przyglądał się aukcji. Nie gustował w tych kobietach Gothirów o bladej skórze, zimnych, niebieskich oczach i wielkich krowich piersiach. Odwrócił się od okna i spojrzał na ciemnowłosą kobietę, siedzącą na przykrytej atłasem otomanie. Oto prawdziwa nadyryjska piękność. Pierwszy raz zobaczył ją, gdy Tenaka Khan przywiózł ją do Ulrickham. Miała wtedy czternaście lat, złotą cerę i dumne spojrzenie. Tsudai zawsze uważał, że dumne kobiety to przekleństwo, i zapragnął potraktować ją pejczem, zobaczyć, jak wije się u jego stóp. Nawet teraz to wspomnienie wywołało przypływ podniecenia. Podszedł do otomany i usiadł przy kobiecie. Kiedy z nikłym uśmiechem odsunęła się od niego, poczerwieniał, ale opanował złość. - Twój brat, Jungir, przesyła ci pozdrowienia. Ma nadzieję, że cieszysz się dobrym zdrowiem - powiedział Tsudai. Potwierdzę, ponieważ jesteś piękna jak nigdy, Tanaki. - A dlaczego nie miałabym być zdrowa? - zapytała. Czyż Jungir nie przysłał mnie na to odludzie, żebym odetchnęła świeżym powietrzem? - Zrobił to dla twego bezpieczeństwa, Księżniczko. Słyszał pogłoski o spisku i lękał się o twoje życie. Roześmiała się na te słowa, a melodyjny śmiech nie złagodził podniecenia Tsudai. Ich oczy spotkały się i po raz pierwszy wydało mu się, że dostrzegł w jej spojrzeniu odrobinę ciepła. - Po co bawimy się w te głupie gierki, Tsudai? Nie ma tu nikogo prócz nas dwojga, a my wiemy, dlaczego mój brat wysłał mnie tutaj. Wymordował swoich własnych braci, a zapewne także i ojca. Co go powstrzymuje przed zamordowaniem siostry? Powiem ci co. Jestem jedyną nadzieją Nadirów na dziedzica tronu. Mimo całej swojej sprawności w obchodzeniu się z bronią i końmi, Jungir jest bezpłodny. Tsudai zbladł. - Nie wolno ci tak mówić! Gdybym powtórzył twe słowa Khanowi... - Nawet ty nie odważyłbyś się powiedzieć tego głośno, choćby jako cytat. A jaki jest prawdziwy powód twego tutaj przyjazdu, Tsudai? Przełknął gniew, niewygodnie mu było siedzieć w pełnej zbroi należnej jego wysokiej randze. Sięgnął do sprzączki na plecach przytrzymującej napierśnik. - Nie rozbieraj się - zadrwiła z niego. - To nie przystoi. - Nie przystoi? Cóż ty wiesz o tym, co przystoi, a co nie? Ty, która chełpisz się długą listą barbarzyńskich kochanków na jedną noc. Nie jest to postępowanie godne księżniczki krwi. Tanaki wstała i wyciągnęła ręce nad głową, podkreślając w ten sposób swą smukłą, gibką figurę. Krótka, jedwabna tunika uniosła się w górę, ukazując gładkie, złote uda. - Robisz to, żeby mnie rozpalić - warknął Tsudai, wstając, świadom ogarniającej go fali podniecenia. - Nawet wulkan nie zdołałby tego dokonać - powiedziała. - Po raz ostatni proszę, powiedz, dlaczego tu jesteś? Głęboko zajrzał w jej fiołkowe oczy, z trudem tłumiąc pragnienie, by ją uderzyć, powalić pięścią i zmusić, by padła przed nim na kolana. - Twój brat chce tylko się dowiedzieć, czy masz się dobrze - powiedział Tsudai. - Czy tak trudno to zrozumieć? Zaśmiała się i ten dźwięk podrażnił jego uczucia jak żądła os. - Czy mam się dobrze? Jaki on słodki! Widziałam, jak twój adiutant oglądał nowe niewolnice. Czyżby wielki wojownik, Tsudai, pełnił teraz rolę stręczyciela? Czy podobały ci się któreś z nich, Tsudai? - Żadna, chociaż jest wśród nich jedna czy dwie, które mogą być odpowiednie. Mylisz się jednak co do mnie, Tanaki. Przyjechałem tutaj, żeby z tobą porozmawiać. Wiem, jak niebezpieczne jest twoje położenie. Zdajesz sobie sprawę, że w każdej chwili twoja śmierć może okazać się konieczna. Przed czterema laty miałaś szansę zostać moją żoną. Teraz jeszcze raz daję ci tę szansę. Zgódź się i będziesz bezpieczna. Przysunęła się bliżej i owiał go zapach jej perfum. Podniosła ramiona, położyła ręce na jego barkach i zajrzała w jego ciemne, skośne oczy. - Bezpieczna? Z tobą? Pamiętam, jak poprosiłeś mnie o rękę. Rozważyłam twoją ofertę z należytą powagą. Wysłałam szpiegów do twego pałacu, Tsudai. Wszystkie twoje kobiety noszą blizny od bicza. Wiem, czego pragniesz - powiedziała ochrypłym szeptem - lecz nigdy tego nie dostaniesz! - Nagle roześmiała się znowu i zrobiła krok do tyłu. Jego ręka wystrzeliła do przodu. Uchyliła się poza jej zasięg, a potem znów się zbliżyła. Tsudai zesztywniał, czując na szyi ostrze sztyletu. - Mogłabym cię w tej chwili zabić - powiedziała. Teraz on z kolei roześmiał się i odsunął od siebie jej rękę. - Jednak nadal chcesz żyć, prawda? Napad na mnie byłby twoją zgubą. Podałem ci pomocną dłoń, Tanaki. A teraz poczekam. Gdy nadejdzie twoja godzina, to Tsudai przywiezie ci tę wiadomość. To do Tsudai będziesz kierować swe błagania, l powiem ci już teraz, że żadne prośby mnie nie wzruszą. Kiedy spotkamy się ponownie, nie będziesz już taka dumna. Wojownik odwrócił się na pięcie i wymaszerował z komnaty. Tanaki schowała sztylet i nalała sobie kielich wina. Głupio postąpiła, wzbudzając gniew Tsudai. Jako najbliższy doradca Jungir Khana był osobą, o której przyjaźń należało zabiegać. Było jednak w tym człowieku coś, jakiś wewnętrzny chłód, jakaś podłość, której nie mogła znieść. Jej ojciec, Tenaka, nie ufał mu. - Nie mam nic przeciwko człowiekowi, który trzyma w ryzach swoją służbę - powiedział Tenaka do córki - lecz nie ma u mnie miejsca dla nikogo, kto potrzebuje bata, zbliżając się do kobiety. Tanaki przełknęła ślinę, przypominając sobie ojca, jego ciepłe fioletowe oczy i przypominający promień zorzy uśmiech czuły, uspokajający. Ścisnęło ją w żołądku, a do oczu nabiegły łzy. Jak to możliwe, że umarł? Jak to możliwe, że ten największy na świecie człowiek nie żyje? Zamrugała oczami, odganiając łzy, i podeszła do okna, za którym odbywała się aukcja. Którą z kobiet wybierze Tsudai? Rzadko współczuła którejkolwiek z niewolnic, ale dzisiaj... Zobaczyła, jak wywlekają na podium ciemnowłosą, młodą kobietę i obdzierają ją z żółtej sukienki. Miała dobrą figurę i niezbyt duże piersi. Tanaki przeniosła wzrok na licytatora Tsudai i zobaczyła, że podnosi rękę. Nie był jedynym chętnym, ale i tak kobieta została sprzedana nadyryjskiemu generałowi. - Bądź ostrożna, dziewczyno - szepnęła Tanaki. - Od tego zależy twoje życie. ROZDZIAŁ 5 Osłabienie Maggriga spowodowane gorączką trwało jeszcze pięć dni, podczas których Chareos uczył Kialla podstaw szermierki. Beltzer, w niezmiennie złym nastroju, odbywał samotne wędrówki po lesistych zboczach. Finn spędzał większość czasu w warsztacie, wykańczając nowy łuk. Otaczający chatę śnieg prawie zniknął, a słońce ogrzewało góry promieniami tak ciepłymi jak w lecie. Rankiem szóstego dnia, gdy poszukiwacze rozpoczęli przygotowania do drogi w stronę doliny Bramy Wrzasków, Finn wezwał Beltzera do warsztatu. Pozostali otoczyli ich kołem, a myśliwy wyciągnął ze schowka pod ławą dębową skrzynię z miedzianymi okuciami. Finn otworzył skrzynię i wyjął z niej podłużny przedmiot, owinięty w naoliwione skóry. Położył go na ławie, po czym rozciął myśliwskim nożem rzemienie. Skinął na Beltzera. - To twoje. Bierz. Olbrzym odwinął skóry i oczom wszystkich ukazał się lśniący, obosieczny topór. Stylisko i uchwyt miały długość męskiej ręki - wykonane z dębu nasączonego żywicą i wzmocnione srebrnym drutem. Ostrza topora - półokrągłe i ostre - były ozdobione runicznymi znakami wytrawionymi kwasem i inkrustowanymi srebrem. Dłoń Beltzera zacisnęła się na broni. Podniósł topór. - Miło mieć go z powrotem - powiedział i nie dodając ani słowa, długim krokiem opuścił warsztat. - Głupi, niewdzięczny wieprz! - zagrzmiał Maggrig. Nawet ci nie podziękował. Finn wzruszył ramionami i uśmiechnął się, co mu się rzadko zdarzało. - Wystarczy mi, że ją ma - powiedział. - Kosztowała cię przecież majątek. Przez dwa lata nie mieliśmy soli i prawie niczego innego. - Zapomnij o rym. To już przeszłość. Chareos zbliżył się do Finna i położył mu rękę na ramieniu. - To bardzo szlachetne. Bez tego topora nie był w pełni sobą. Sprzedał go w czasie, gdy pił na umór w Talgithirze, i nigdy nie dowiedział się, co się z nim stało. - Wiem. Ruszajmy w drogę. Podróż do Doliny trwała trzy dni. Nie natrafili na żadne ślady Nadrenów i tylko raz, daleko na południu, dostrzegli samotnego jeźdźca. Powietrze było tutaj dość rozrzedzone, więc mało rozmawiali ze sobą. Wieczorami siadywali przy ognisku, ale chodzili spać wcześnie, a wstawali o świcie. Dla Kialla był to dziwny czas. Czas przygody - pełen obietnic. Tymczasem ci ludzie, towarzysze z czasu wojny, prawie się nie odzywali. Przerywali milczenie tylko po to, aby pogadać o pogodzie lub przygotowaniu jedzenia. Ani razu nie wspomnieli o Nadirach, Bramie czy wyprawie. A gdy Kiall próbował poruszać te tematy, zbywali go wzruszeniem ramion. Sama Brama rozczarowała Kialla. Przypominała kilkanaście innych, spotkanych po drodze, a jej pokryte sosnowym drzewem skrzydła otwierały się na głęboką rozpadlinę w skalnej ścianie. Przed nią rozpościerała się łąka, a u podnóża wił się strumień. Po łagodnych wzgórzach spacerowały jelenie, a opodal pasły się owce i kozy. Finn i Maggrig wybrali miejsce na obozowisko, zdjęli plecaki i wyruszyli, żeby upolować coś na kolację. Chareos wszedł na pobliskie wzgórze i rozglądał się po okolicy, a Beltzer rozpalił ognisko i usiadł, obserwując tańczące płomienie. Kiall zajął miejsce naprzeciw łysego olbrzyma. - To piękny topór - powiedział. - Najlepszy - mruknął Beltzer. - Ludzie mówią, że Druss-Legenda miał topór pochodzący z czasów Starszych, który nigdy nie rdzewiał i nigdy się nie stępił. Nie wierzę jednak, aby był on lepszy od tego. - Miałeś go w Bel-azar? Beltzer podniósł wzrok, wbił w Kiałla swe małe, okrągłe oczka. - Dlaczego to miejsce tak cię fascynuje? Nie było cię tam, nie masz pojęcia, jak tam było. - Na pewno wspaniale. Przecież to część naszej historii powiedział Kiall. - Garstka przeciwko potędze. Czas bohaterów. - Raczej czas tych, co umieją przetrwać. Wielu dobrych ludzi zginęło tam już pierwszego dnia, a wielu tchórzy wytrwało prawie do ostatka. Byli tam złodzieje, mordercy i gwałciciele. Unosił się smród rozpłatanych brzuchów i rozciętych wnętrzności. Słychać było jęki, błagania i łkanie. Nic dobrego nie działo się w Bel-azar. Nic. - Jednak zwyciężyliście - upierał się Kiall. - Czczono was w całym kraju. - O tak, to było dobre. Mówię o chwale. Parady i bankiety, no i kobiety. Nigdy przedtem nie miałem tylu kobiet. Młodych i starych, grubych i chudych. Nie mogły się wprost doczekać, żeby rozłożyć nogi dla bohatera z Bel-azar. To, co działo się potem było naprawdę wspaniałe. Na bogów, oddałbym duszę za jakiś trunek! - Czy Chareos czuje tak samo? Myślę o Bel-azar. Beltzer zachichotał. - On myśli, że ja nie wiem... ale wiem. Fechmistrz miał kiedyś żonę - powiedział, wykręcając w bok głowę, żeby sprawdzić, czy Chareos jest wciąż na szczycie wzgórza. - Bogowie, jaka ona była piękna. Ciemne włosy, które lśniły jak naoliwione i niebiańskie ciało. Miała na imię Tura. Była córką kupca, którego cieszyło to, że pozbył się kłopotu! W każdym razie Chareos wziął ją od niego i zbudował dla niej dom. Ładny. Z dużym ogrodem. Po jakichś czterech miesiącach małżeństwa wzięła sobie pierwszego kochanka. Był zwiadowcą w Kawalerii - po prostu pierwszym z wielu, którzy dokazywali w łożu zbudowanym przez Chareosa. A on - ten Fechmistrz, najstraszliwszy wojownik, jakiego widziałem - nic nie wiedział. Kupował jej prezenty, wciąż o niej mówił. My wszyscy wiedzieliśmy. Nagle odkrył prawdę... nie wiem jak. Było to tuż przed Bel-azar. Człowieku, jak on się starał zginąć! Bardziej niż ktokolwiek inny. Los - jak zawsze - okazał się przewrotną suką. Nikt nie zdołał go zabić. Nosił przy sobie krótki miecz i sztylet i chronił go jakiś czar. Zważ, że miał mnie u swego boku, a mnie nie tak łatwo zabić. Kiedy Nadirowie odjechali, był niepocieszony. Kiall nic nie powiedział, zapatrzył się tylko w ogień, zatopiony w myślach. - Zaskoczyłem cię, chłopcze? - spytał Beltzer. - Cóż, życie jest pełne niespodzianek. Jest chore. Nie było lepszego męża od niego. Bogowie, jak on ją kochał! Czy wiesz, jak skończyła? Kiall potrząsnął przecząco głową. - Została dziwką w Nowym Gulgothirze. Fechmistrz nie wie, ale widziałem ją tam. Uprawiała swój proceder w dokach. Za dwa miedziaki. - Beltzer roześmiał się. - Nie miała dwóch przednich zębów i nie była już taka piękna. Wtedy ją posiadłem. Dwa miedziaki. W alejce. Błagała, żebym ją ze sobą zabrał. Zrobiłaby dla mnie wszystko. Mówiła, że nie ma przyjaciół ani dachu nad głową. - Co się z nią później stało? - Rzuciła się do wody w dokach i utonęła. Znaleziono jej ciało pływające pośród odpadków. - Dlaczego jej nienawidziłeś? - zapytał Kiall. - Tobie nic przecież nie zrobiła. - Nienawidziłem jej? Myślę, że tak. Powiem ci dlaczego. Ponieważ przez cały czas, gdy przyprawiała rogi Chareosowi, nigdy nie chciała tego zrobić ze mną. Gardziła mną. - Czy przyjąłbyś jej propozycję? - Oczywiście. Mówiłem ci, że była piękna. Kiall spojrzał w twarz Beltzera i przypomniał sobie pieśń o Bel-azar. Po chwili odwrócił oczy i dorzucił drew do ognia. - Nie chcesz już rozmawiać, młody Kiallu? - zapytał Beltzer. - Niektórych rzeczy lepiej nigdy nie usłyszeć - odpowiedział wieśniak. - Żałuję, że mi powiedziałeś. - Życie dziwki rzadko jest miłą dla ucha historią. - Tak, chyba masz rację. Nie myślałem jednak o niej, lecz 0 tobie. Twoja historia jest równie odrażająca. Kiall wstał i odszedł od ogniska. Słońce zachodziło już i wydłużało cienie. Odnalazł Chareosa siedzącego na przewróconym drzewie, wpatrzonego w zachodzące słońce. Niebo płonęło, nad górami powiewały czerwone sztandary. - Pięknie - powiedział Kiall. - Zawsze lubiłem zachody słońca. - Jesteś romantykiem - stwierdził Chareos. - Czy to źle? - Nie, to najlepszy sposób na życie. Kiedyś też taki byłem 1 wtedy byłem najszczęśliwszy. - Chareos wstał i rozprostował plecy. - Zachowaj swoje marzenia, Kiall. Są ważniejsze, niż myślisz. - Dobrze. Czy lubisz Beltzera? Chareos roześmiał się głośno, a jego śmiech, głęboki, pełen szczerego rozbawienia, odbił się echem po całej dolinie. - Nikt nie lubi Beltzera - powiedział. - A najmniej on sam. - Dlaczego więc pozwalacie mu być z wami? Dlaczego Finn odkupił jego topór? - Ty jesteś marzycielem, Kiall. Ty mi powiedz. - Nie wiem. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Jest taki ordynarny, wyraża się tak grubiańsko i w ogóle nie rozumie, co to przyjaźń czy lojalność. Chareos pokiwał głową. - Nie sądź go po jego słowach, przyjacielu. Gdybym stał tu samotnie, otoczony przez setkę Nadirów, i zawołał jego imię, przybiegłby natychmiast. To samo zrobiłby dla Finna czy Maggriga. - Trudno mi w to uwierzyć - powiedział Kiall. - Miejmy nadzieję, że nigdy nie zobaczysz tego na własne oczy. O świcie następnego dnia poszukiwacze zagłębili się w sosnowy las na północy, podążając jelenią ścieżką, która zbiegała do płytkiego strumienia. Przeszli go i wspięli się na strome, lecz niewysokie zbocze, wychodząc na znajdującą się tuż za nim polanę. Nagle zerwał się wiatr, a powietrze wokół rozdarły niesamowite, piskliwe jęki. Finn i Maggrig zeskoczyli w bok ze ścieżki i zniknęli wśród poszycia. Beltzer wyjął z wiszącej u pasa pochwy topór, splunął w dłonie i zastygł w oczekiwaniu. Chareos również znieruchomiał, położywszy dłoń na rękojeści szabli. Kiall zadrżał i z trudem powstrzymał niepohamowaną chęć, by odwrócić się i uciec ile sił w nogach. Jęk powtórzył się przeciągłe wycie, mrożące krew w żyłach. Chareos ruszył naprzód, Beltzer za nim. Czując, że pot zalewa mu oczy, Kiall nie był w stanie zrobić ani kroku. W końcu nabrał tchu w piersi i poszedł za nimi. Pośrodku polany, około pięćdziesięciu kroków dalej, stała wielka kamienna budowla, a przed nią, zatknięte na ozdobionych piórami i kolorowymi kamykami włóczniach, tkwiły dwie odrąbane głowy. Kiall nie mógł oderwać oczu od ich skurczonych twarzy. Oczodoły ziały pustką, lecz usta poruszały się z każdym jękiem. W polu widzenia znowu pojawili się Maggrig i Finn. - Nie możemy ich uciszyć? - syknął Beltzer, a Chareos potakująco skinął głową. Podszedł szybko do pierwszej włóczni i sięgnął ręką za rozszczepioną czaszkę. Jęk natychmiast ucichł. Chareos podniósł głowę i położył ją na ziemi, a potem powtórzył tę czynność z drugą czaszką. Wszystko ucichło z wyjątkiem podmuchów wiatru. Nadeszli pozostali wędrowcy. Chareos przykucnął, podniósł milczącą teraz głowę i obrócił ją w palcach. Wyjąwszy nóż, wbił go głęboko w skalp i odwinął skórę, która naciągnęła się niewiarygodnie, nim uległa i odsłoniła drewnianą czaszkę pod spodem. Chareos wstał i przyłożył usta do drewna - w tejże chwili rozległ się ten sam mrożący krew w żyłach dźwięk. Rzucił czaszkę do Finna. - To tylko coś w rodzaju fletu - powiedział były mnich. - Wiatr wchodzi w trzy otwory w podstawie czaszki, a zamocowane wewnątrz trzciny wywołują dźwięk. Piękna robota. Pochyliwszy się, podniósł skórę, ujmując ją za włosy. - Nie wiem, co to jest - powiedział - lecz to na pewno nie ludzka skóra. Widzicie, włosy są przyszyte. Kiall podniósł drugą głowę i obejrzał ją uważnie. Teraz trudno było pojąć, dlaczego wzbudzała taki strach. Odwrócił ją. Wiatr dmuchnął w otwory i znowu wydobył się ten niski jęk. Kiall podskoczył i upuścił głowę, nie przestając kląć nawet wtedy, gdy inni ryknęli śmiechem. Chareos podszedł do budowli. Składała się z dwóch wysokich na dwanaście i szerokich na trzy stopy kamiennych kolumn, pokrytych napisami w nie znanym mu języku. Na tych kolumnach wspierała się ogromna poprzeczna belka, tworząc toporną bramę. Chareos przykucnął pod nią, przebiegając oczami napisy. Kiall zajrzał na tył bramy. - Tutaj są jakieś symbole - powiedział - i kamień ma inny kolor. Jakby jaśniejszy... - Zrobił krok do przodu. - Stój! - zawołał Chareos. - Nie próbuj przejść przez nią. - Dlaczego? - zapytał Kiall. Chareos podniósł z ziemi okrągły kamyk. - Łap - powiedział i rzucił kamyk poprzez otwór bramy. Kiall wyciągnął ręce, lecz kamyk zniknął. - Teraz rzuć czymś do mnie - rozkazał Fechmistrz. Kiall usłuchał. I ten kamień zniknął. - No więc jak, przechodzimy? - zapytał Beltzer. - Jeszcze nie - powiedział do niego Chareos. - Powtórz mi wszystko, co Okas opowiadał ci o Bramie. - Niewiele o tym mówił. Brama prowadzi do innego świata. To wszystko. - Czy nie powiedział, że wiedzie do wielu innych światów? - Owszem - przyznał Beltzer, ale i tak nie wiemy, jakiego potrzeba zaklęcia. - No właśnie - powiedział Chareos. - Czy Okas wspominał, kiedy przejdzie przez Bramę? W dzień, o północy czy 0 zmierzchu? - Nie przypominam sobie. Czy to ważne? - Czy wejdzie od strony północnej czy południowej? - Nie wiem. Przejdźmy przez nią po prostu i zobaczmy, co tam znajdziemy - nalegał Beltzer. Chareos wstał. - Chwyć mnie za rękę i trzymaj mocno. Policz do pięciu 1 wciągnij mnie z powrotem. - Podszedł do wejścia i wyciągnął rękę. Beltzer ujął jego nadgarstek, a Chareos pochylił się do przodu. Jego głowa powoli znikała z pola widzenia. Beltzer poczuł, jak ciało Chareosa robi się bezwładne - nie liczył do pięciu, tylko natychmiast wciągnął go z powrotem. Fechmistrz był blady jak śmierć, na jego wąsach osiadł szron, a usta zsiniały z zimna. Beltzer ułożył go na trawie, a Finn zaczął rozcierać zmarznięte kończyny. Po chwili Chareos otworzył oczy; spojrzał na Beltzera ze złością. - Powiedziałem, policz do pięciu. Nie do pięciu tysięcy. - Byłeś tam tylko przez kilka uderzeń serca - powiedział do niego Finn. - Co widziałeś? - Uderzeń serca? Byłem po drugiej stronie przynajmniej godzinę. Nie widziałem nic prócz śniegu i lodowatej burzy. Na niebie świeciły trzy księżyce. - Usiadł. - Co możemy zrobić? - zapytał Beltzer. - Rozpal ognisko. Pomyślę. Tylko przypomnij sobie wszystko, co pamiętasz o Okasie i jego plemieniu. Wszystko. Beltzer przykucnął na trawie obok Chareosa. - Nie jest tego wiele, Fechmistrzu. Nigdy nie miałem pamięci do szczegółów. Nazywają siebie Ludźmi ze Świata Snu, nie wiem jednak, co to oznacza. Okas próbował mi to wyjaśnić, ale nie pojąłem. Słowa wirowały mi w głowie jak płatki śniegu. Myślę, że oni uważają świat za żywą istotę, jednego ogromnego boga. Czczą jednak jednooką boginię zwaną Łowczynią, a księżyc jest według nich jej ślepym okiem. Jej zdrowym okiem jest słońce. Finn rozpalił ognisko i dołączył do nich. - Widziałem ich kiedyś - powiedział. - W górach. Poruszali się nocą, chyba polowali. - A zatem poczekamy, aż wzejdzie księżyc - powiedział Chareos. - Wtedy spróbujemy. Czas płynął wolno. Finn ugotował dziczyznę, resztki upolowanego poprzedniego dnia jelenia. Beltzer owinął się kocem i spał z ręką na toporze. Kiall odszedł od ogniska, kierując się w stronę grzbietu pobliskiego wzgórza. Siedział tam sam, myśląc o Ravennie, wyobrażając sobie radość, jaką poczuje na jego widok. Zadrżał, ogarnięty nagle falą przygnębienia. Czy kiedykolwiek ją odnajdzie? A jeśli tak, to czy ona nie roześmieje mu się w twarz, jak to robiła wcześniej? Czy nie wskaże na swego nowego męża i nie powie: „To mój mąż. Jest silnym mężczyzną, a nie marzycielem, jak ty”? Za plecami usłyszał jakiś dźwięk i odwróciwszy się, ujrzał nadchodzącego Finna. - Chcesz był sam? - zapytał Finn. - Nie, wcale nie. Finn usiadł i spojrzał na otaczające ich góry. - To piękny kraj - powiedział - i pozostanie taki, dopóki ludzie nie odkryją go i nie zbudują tutaj swoich miast i miasteczek. Mógłbym tu żyć aż do końca moich dni i nigdy tego nie żałować. - Maggrig powiedział mi, że nienawidzisz życia w mieście - rzekł Kiall. Myśliwy przytaknął. - Nie przeszkadzają mi nie kończące się pustynie z kamienia i cegły - po prostu nie lubię ludzi. Po Bel-azar ciągano nas od miasta do miasta, aby tłumy mogły się na nas gapić. Można by pomyśleć, że jesteśmy co najmniej bogami. Nienawidziliśmy tego wszyscy - z wyjątkiem Beltzera. On znalazł się w swoim żywiole. Chareos pierwszy powiedział: „Dość”. Pewnego dnia po prostu odjechał. - Słyszałem, że miał smutne życie - powiedział Kiall. - Smutne? W jakim sensie? - Myślę o jego żonie. Beltzer powiedział mi o tym. - Beltzer ma za długi język, a prywatne sprawy człowieka powinny takimi pozostać. Widziałem ją trzy lata temu w Nowym Gulgothirze. Jest nareszcie szczęśliwa. - Nie żyje - powiedział Kiall. - Została uliczną kurtyzaną i zabiła się. Finn potrząsnął przecząco głową. - Tak, Beltzer też mi tak mówił, ale to nieprawda. Była kurtyzaną, ale potem wyszła za mąż za jakiegoś kupca i urodziła mu trzech synów. O ile wiem, wciąż są razem. Mówiła mi, że spotkała Beltzera - to był najgorszy okres w jej życiu. W to mogę uwierzyć. Czuję to samo, ilekroć na niego spojrzę. Beltzer po prostu słyszał o kurtyzanie, która się utopiła, a reszta to jego pobożne życzenia. Była szczęśliwa, kiedy ją spotkałem - szczęśliwa, po raz pierwszy w życiu. Cieszyłem się jej szczęściem. - A więc nie nienawidzisz jej? - A dlaczego miałbym ją nienawidzić? - zapytał Finn. - Zdradziła Chareosa - odpowiedział Kiall. - Została sprzedana Chareosowi przez ojca. Nigdy go nie kochała. Była płocha i zuchwała. Przypominała mi młodego jelonka, którego kiedyś spotkałem. Polowałem, a on mnie dostrzegł. Nie rozpoznał łuku ani myśliwego, nie czuł strachu. Kiedy tak stałem z napiętym łukiem, przydreptał do mnie. Rzuciłem strzałę na ziemię, a on podszedł i obwąchał mnie. Tura była podobna. Jeleń szukający myśliwego. - To znaczy, że ją lubiłeś? Finn nie odpowiedział, wstał i poszedł w dół zbocza. Słońce zachodziło, a migoczący upiornie księżyc można już było dostrzec za chmurami. Chareos zaczekał, aż księżyc wzniesie się wyżej. Srebrny blask skąpał prastary kamień Bramy, który połyskiwał i lśnił jak zimne żelazo. Chareos wstał i pokręcił głową, żeby rozciągnąć mięśnie szyi oraz barków i pozbyć się napięcia wywołanego przez lęk. Gdzieś w głębi świadomości migotało ostrzegawcze światełko; jakiś głos nakazywał ostrożność. Przeczucie mówiło mu, że znalazł się na początku drogi, która może doprowadzić go tam, gdzie wcale nie chciał dojść, drogi mrocznej i pełnej niebezpieczeństw. Nie rozróżniał słów przestrogi, czuł tylko przejmujący, lodowaty strach. - Jesteś gotowy? - zapytał Beltzer. - Czy wolałbyś, żebym ja spróbował? Chareos nie odpowiedział. Podszedł do Bramy i wyciągnął rękę. Beltzer chwycił go za nadgarstek, a on pochylił się do przodu i stopniowo połowa jego ciała zniknęła. Po kilku sekundach cofnął się. - Nie wiem, czy to jest właściwe miejsce, ale opis się zgadza. Za Bramą rozciąga się dżungla. Słońce świeci jasno. Obrócił się do Maggriga i Finna. - Potrzebuję tylko Beltzera. Wszyscy pozostali powinni zostać tu i poczekać na nasz powrót. - Nudzi mnie bezczynne siedzenie - powiedział Finn. Pójdziemy z tobą. Chareos skinął głową. - Chodźmy więc, zanim powstrzyma nas zdrowy rozsądek. Odwrócił się ponownie i zniknął im z oczu. Za nim poszedł Beltzer. Maggrig i Finn razem przekroczyli Bramę. Kiall został sam na polanie. Serce waliło mu w piersiach, a strach ogarnął go jak fala przypływu. Przez kilkanaście uderzeń serca stał nieruchomo, po czym z dzikim okrzykiem skoczył w Bramę wylądował na plecach Beltzera i odbiwszy się od nich, runął na błotnistą ścieżkę. Beltzer zaklął, pochylił się i postawił go na nogi. Kiall uśmiechnął się przepraszająco i spojrzał wokół. Otaczały ich ogromne drzewa, z których zwisały girlandy winorośli. U ich podnóża rosły krzewy o spiczastych jak włócznie liściach i fioletowych kwiatach. Panujący tu skwar sprawił, że podróżnicy szybko zaczęli się pocić w swych zimowych strojach. Jednak na Kiallu największe wrażenie wywarł zapach - duszący i lepki odór rozkładającej się roślinności, zmieszany z piżmową wonią niezliczonych kwiatów, roślin i grzybopodobnych porostów. W oddali, gdzieś z lewej strony, rozległ się nagle gardłowy ryk, któremu zawtórowała kakofonia ćwierkań spomiędzy gałęzi drzew. Skakały po nich małe czarne stworzenia o długich ogonach. Takie same huśtały się na pędach winorośli. - Czy to demony? - szepnął Beltzer. Nikt mu nie odpowiedział. Chareos obejrzał się na Bramę. Z tej strony lśniła srebrzyście, a pismo runiczne było mniejsze, ozdobione symbolami gwiazd i księżyca. Popatrzył na słońce. - Tutaj już prawie południe - powiedział. - Jutro o tej porze będziemy wracać. A teraz proponuję, żebyśmy poszli tą ścieżką i spróbowali odnaleźć wieś. Jak myślisz, Finn? - Pomysł równie dobry jak każdy inny. Oznakuję ścieżkę, na wypadek gdybyśmy się zgubili. - Finn wyjął nóż i wyciął nim strzałkę wskazującą na Bramę. Obok niej wyrył cyfrę 10. Cyfra oznacza liczbę kroków. Zatoczę szeroki krąg wokół ścieżki, znakując pnie w podobny sposób. Jeśli się rozdzielimy, szukajcie tych znaków. - Wiedząc, że Finn kieruje swoje uwagi do niego, Kiall skinął potakująco głową. Ostrożnie ruszyli w drogę i przez prawie godzinę maszerowali krętym szlakiem. W tym czasie Finn często znikał, wchodząc w las z lewej, a powracając z prawej strony drogi. Czarne stworki wędrowały wraz z nimi, od czasu do czasu zwieszając się na ogo - nach z niższych konarów drzew i skrzeczały na przybyszów. Wspaniałe czerwono-błękitno-zielone ptaki siedziały na gałęziach i czyściły pióra zakrzywionymi dziobami. Po godzinie Chareos zarządził postój. Upał był nieznośny, a ich odzież przesiąknięta potem. - Idziemy mniej więcej na południowy wschód - powiedział do Kialla. - Pamiętaj o tym. Z prawej strony dobiegł ich jakiś szmer. Klinowate liście rozchyliły się... i w polu widzenia pojawił się monstrualny łeb. Twarz, tylko trochę przypominająca ludzką, miała kolor smoły. Błyszczały w niej małe i okrągłe oczka. Z ust sterczały długie, ostre kły, a gdy stwór wyprostował się na całą, mniej więcej sześciostopową wysokość, zobaczyli także ogromne barki i ręce. Beltzer dobył topora i wydał swój bojowy okrzyk. Stworzenie zamrugało oczami i stało nieruchomo. - Ruszamy. Powoli - powiedział Chareos. Ostrożnie poszli dalej ścieżką, Chareos pierwszy, a Finn - z łukiem gotowym do strzału - ostatni. - Jakież to plugastwo - szepnął Kiall, oglądając się w tył na milczącego stwora, który stał na ścieżce za nimi. - Nie przystoi mówić w ten sposób o matce Beltzera powiedział Maggrig. - Nie zauważyłeś, jak się rozpoznali? Finn i Chareos zachichotali. Beltzer zaklął. Ścieżka rozszerzyła się i opadała w kierunku nieckowatego zagłębienia między drzewami. Wokół zagłębienia stały chaty, a przed nimi wciąż dymiły paleniska. Nikt jednak już ich nie użyje do gotowania strawy. Wszędzie leżały ciała - niektóre na ziemi, część powbijana na pale, inne przybite do drzew na skraju wioski. Wielkie, spasione ptaszyska całymi chmarami pokrywały zwłoki lub wysiadywały brzydkimi rzędami na dachach. - Myślę, że właśnie znaleźliśmy Tatuowanych Ludzi powiedział Finn. Kiall siedział na stoku nad zniszczoną wsią i patrzył, jak jego towarzysze kręcą się wśród ruin. Finn i Maggrig okrążali chaty, odczytując ślady, podczas gdy Beltzer i Chareos posuwali się od jednej do drugiej w poszukiwaniu pozostałych przy życiu mieszkańców. Nikogo nie znaleźli. Kiall poczuł, jak ogarnia go rozpacz. Już trzeci raz w życiu oglądał skutki napadu. Podczas pierwszego porwano Ravennę, a inne kobiety, starsze, zgwałcono lub okaleczono. Mężczyzn zabito. Z drugiego, którego był świadkiem i w którym brał udział, pamiętał donośny szczęk mieczów i sztyletów oraz żądzę mordu. A teraz obserwował trzeci - najgorszy ze wszystkich. Ze swego punktu obserwacyjnego widział ciała kobiet i dzieci, wszystkie ślady barbarzyńskich czynów, do których tu doszło. To nie była wyprawa po niewolników. Ktoś chciał zniszczyć plemię Tatuowanych Ludzi. Po jakimś czasie Maggrig zarzucił na ramię łuk i dołączył do Kialla. - To odrażające - powiedział myśliwy. - Wygląda na to, że niczego nie zrabowano. Około dwustu wojowników otoczyło dziś rano wieś, po czym wymordowało prawie wszystkich jej mieszkańców. Znaleźliśmy prowadzące na północ ślady świadczące o tym, iż niewielkiej grupie Tatuowanych Ludzi udało się przedrzeć i uciec. Było ich może z tuzin. Jednak wrogowie ruszyli za nimi w pościg. - Dlaczego ktoś zrobił coś takiego, Maggrig? Co przez to zyskał? Myśliwy rozłożył ręce. - Nie potrafię ci na to odpowiedzieć. Kiedyś brałem udział w napadzie na obóz Nadirów. Znaleźliśmy wcześniej ciała kilkunastu naszych ludzi przypiekanych nad ogniskami, z wypalonymi oczami. Podążyliśmy za bandytami do ich wsi i pojmaliśmy wszystkich. Nasz oficer, człowiek cywilizowany, rozkazał przyprowadzić ich dzieci i ustawić je przed jeńcami. Potem zabił je na oczach rodziców. Później Nadirów powieszono. Powiedział nam, że Nadirowie nie boją się śmierci, więc zabicie ich nie jest dostateczną karą. Natomiast wymordowanie ich dzieci - to sprawiedliwość. Maggrig umilkł. Kiall spojrzał w stronę wsi. - Nie ma sprawiedliwości w żadnym takim uczynku rzekł. Nadeszli pozostali i cała grupa wycofała się na wzgórze, żeby rozłożył obóz. Finn nie mógł rozpalić ogniska, bo drewno było zbyt wilgotne. Siedzieli więc kręgiem, niewiele rozmawiając. - Czy wśród zabitych znaleźliście Okasa? - zapytał Kiall. Chareos wzruszył ramionami. - Trudno powiedzieć. Wiele ciał odarto prawie zupełnie ze skóry, ale nie zauważyłem tatuaży, które on miał. - Czyżbyśmy trafili na toczącą się wojnę? - Nie - odpowiedział Finn. - Tatuowani Ludzie są nieduzi i mają krzywe nogi. Ślady wskazują, że napastnicy byli wysocy. Znalazłem to - ciągnął, wyjmując z kieszeni kaftana z jeleniej skóry złamaną bransoletkę. Na jej widok Beltzer westchnął głośno. - Wielkie nieba! - krzyknął. - Ile to waży? Finn rzucił mu bransoletkę. - Musi był warta z tysiąc raq - powiedział olbrzym. - Właściciel wyrzucił ją, kiedy się złamała - powiedział Finn. - Tutaj złoto nie ma chyba wielkiej wartości. - To prawda - zgodził się Chareos, pokazując mały haczykowaty grot strzały, również wykonany ze złota. - Zaczyna mi się tu podobać - zauważył Beltzer. - Może wrócimy do Gothiru bogaci. - Wystarczy, jeśli wrócimy żywi - odparował Chareos. - W pełni zgadzam się z tobą - szepnął Finn, wyciągając do Beltzera dłoń, na której ten z ociąganiem położył bransoletkę. Chareos wstał. - Nadchodzi zmierzch - powiedział. - Myślę, że powinniśmy wracać do Bramy i tam założyć obóz. Włożył na plecy tobół i poprowadził grupę na północny zachód. Posuwali się ostrożnie, często przystając, podczas gdy Finn patrolował drogę przed nimi. Kiall denerwował się coraz bardziej. Wiedział, że mają niewielkie szansę usłyszeć choćby legion wojowników wroga przy nieustannym wrzasku czarnych stworków, dobiegających z oddali rykach polujących kotów oraz szmerze niewidocznych rzek i strumieni. Trzymał się blisko Chareosa, a Beltzer z ogromnym toporem w dłoni strzegł tyłów. Idący przodem Finn przypadł do ziemi i trzykrotnie podniósł w górę pięść. Potem przetoczył się w lewo i zniknął im z oczu. Maggrig przykucnął w poszyciu, Beltzer i Chareos poszli szybko w jego ślady. Kiall został sam na środku ścieżki. Nagle ujrzał trzech mężczyzn wlokących młodą kobietę, którzy na jego widok przystanęli zdumieni. Byli wysocy, o brązowej skórze i czarnych prostych włosach. Na ich rękach i kostkach połyskiwało złoto. Dwaj mieli broń z ciemnego drzewa, a trzeci był uzbrojony w nóż z polerowanego złota. Na szyjach nosili sznury kolorowych paciorków, a na twarzach mieli wojenne, wielobarwne malunki. Kobieta była drobna, o skórze koloru miedzi. Na czole miała błękitny tatuaż. Całe jej ubranie stanowiła przepaska ze zwierzęcej skóry. Kiall powoli dobył szabli. Jeden z wojowników wrzasnął i rzucił się na niego, wysoko unosząc drewnianą pałkę. Kiall wykonał błyskawiczny unik, którego nauczył go Chareos, odbił się i skoczył, przebijając pierś przeciwnika. Brunatnoskóry wojownik zatoczył się w tył, gdy Kiall wyszarpnął ostrze z jego ciała. Spojrzał w dół, zobaczył buchającą z rany krew i padł twarzą na ziemię. Młoda kobieta wyrwała się oprawcom i przebiegła ścieżką obok Kialla, który odsunął się, robiąc jej miejsce. Pozostali wojownicy stali bez ruchu, nie wiedząc, co robić. Nagle z lasu wypadł tuzin ich towarzyszy. Kiedy tamci rzucili się ku niemu, Kiall dał susa w gąszcz. Stracił równowagę, potknął się i zjechał po błotnistym zboczu, aby rozciągnąć się jak długi u jego podnóża. Łapiąc oddech, z trudem stanął na nogi. Podniósł szablę i spojrzał w górę: ciemnoskórzy zbiegali za nim. Odwrócił się na pięcie i popędził wąską ścieżką. Szerokie, nisko zwisające liście smagały go po twarzy, kolczaste gałęzie rozrywały ubranie. Dwukrotnie potknął się i upadł, ale mrożące krew w żyłach okrzyki ścigających go myśliwych podsycały strach i dodawały mu sił do ucieczki. Gdzie podziali się jego przyjaciele? Dlaczego nie przyszli mu z pomocą? Przedarł się przez ostatni odcinek gęstego poszycia i wypadł na błotnisty brzeg wielkiej rzeki, szerszej niż największe jeziora w jego ojczyźnie. Oddychał z trudem, a w uszach słyszał łomot własnego serca. Dokąd pójść? Stracił poczucie kierunku, a słońce przysłaniały ciężkie, niskie chmury. Z lewej strony usłyszał nawoływania, skręcił więc w prawo i puścił się biegiem wzdłuż brzegu rzeki. Wtem z wody wychynął ogromny smok, w jego wydłużonym pysku bielały rzędy kłów. Kiall krzyknął i uskoczył w tył. Włócznia przeleciała mu nad głową i odwróciwszy się, zobaczył atakującego go ciemnoskórego wojownika. Napastnik wpadł na Kialla i razem potoczyli się po brzegu. Szabla wypadła Kiallowi z rąk przy upadku, więc zerwawszy się z ziemi, uderzył przeciwnika pięścią i zwalił go na bok. Wojownik podniósł się, lecz Kiall podskoczył i stopami grzmotnął w jego pierś, aż zadudniło. Cios posłał tamtego wprost w ciemną toń rzeki. Gdy podniósł się z trudem i zaczął brnąć do brzegu, za jego plecami wychyliła się z wody straszna smocza paszcza i monstrualne szczęki zacisnęły się na nodze ciemnoskórego. Nieszczęśnik zawył z bólu i zaczął dźgać smoka złotym nożem. Krew splamiła powierzchnię wody i wojownik, wciągnięty pod wodę, zniknął Kiallowi z oczu. Po chwili młodzian oderwał wzrok od makabrycznego widoku i podniósł szablę. Rozejrzał się, szukając śladów nieprzyjaciela. Nagły ruch za plecami sprawił, że odwrócił się, unosząc broń. To uratowana dziewczyna gestem przywoływała go do swej kryjówki w gąszczu. Podbiegł do niej i wczołgał się w gęst - winę krzewów o klinowatych liściach. Kobieta starannie zasłoniła otwór. Kilka sekund później na brzegu pojawili się pozostali nieprzyjaciele. Stanęli nad wodą i spoglądali na walkę umierającego wojownika ze smokiem. Gdy dobiegła końca, czarni wojownicy przykucnęli kręgiem i rozmawiali niskimi głosami; jeden z nich wskazał na ścieżkę i Kiall podejrzewał, że spierają się, w którą stronę ruszyć. Nagle na dłoni Kialla wylądował duży, bezwłosy i spasiony pająk. Chłopiec stłumił okrzyk przestrachu. Dziewczyna pochyliła się nad nim i zręcznie zgarnęła owada z jego ręki, po czym ostrożnie umieściła na liściu. Myśliwi nad brzegiem podnieśli się i odeszli w dżunglę. Kiall usiadł wygodnie i uśmiechnął się do dziewczyny. Nie odpowiedziała tym samym, ale przytknąwszy rękę do swej piersi i skroni, położyła ją potem na jego ustach. Nie wiedząc, jak zareagować, ujął jej dłoń i pocałował ją. Dziewczyna usadowiła się obok niego, zamknęła oczy i zasnęła. Sam przez jakiś czas nie mógł zasnąć, zbyt przerażony, by opuścić bezpieczną kryjówkę. Po chwili jednak zapadł w sen i obudził się, kiedy księżyc świecił już wysoko nad drzewami. Kobieta usiadła, a potem wyczołgała się na otwartą przestrzeń. Kiall poszedł zajej przykładem. Szepnęła coś do niego w języku, jakiego nigdy przedtem nie słyszał. - Okas? - zadał pytanie. Przechyliła głowę. - Szukam Okasa. Wzruszyła ramionami i potruchtała wzdłuż brzegu rzeki. Poszedł za nią przez skąpaną w świetle księżyca dżunglę, wspinał się na wzgórza, przebijał przez zarośnięte winoroślą łukowate przejścia, aż dotarli do wylotu wielkiej pieczary, przed którym dziewczyna zatrzymała się i wyciągnęła rękę. Ujął ją i został wprowadzony do środka. Zamigotały pochodnie i zobaczył około trzydziestu Tatuowanych Ludzi, którzy siedzieli wokół rozpalonych w kamiennych kręgach ognisk. Podeszli do nich dwaj młodzi mężczyźni. Po krótkiej rozmowie z dziewczyną zaprowadzono Kialla w głąb pieczary. Na podwyższeniu siedział tam ze skrzyżowanymi nogami niemal bezzębny starzec. Całe jego ciało pokrywały tatuaże, a dolna część twarzy była siną plamą, imitującą brodę i podkręcone wąsy. Kobieta powiedziała coś do starca, którego twarz pozostała bez wyrazu, jak wykuta z kamienia. W końcu dziewczyna zwróciła się do Kialla i upadła przed nim na kolana. Ujmując jego rękę, ucałowała ją dwukrotnie, a potem wstała i odeszła. - Jestem Okas - powiedział starzec. - Ja jestem... - zaczął Kiall. - Wiem, kim jesteś. Czego chcesz ode mnie? - Pomocy. - Dlaczego miałbym udzielać pomocy duchowi Tenaki Khana? - Nie wiem, o czym mówisz - powiedział Kiall. - Chcę tylko odnaleźć kobietę, którą kocham. To wszystko. - Gdzie gruby Beltzer? - Zgubiłem ich, kiedy zostaliśmy zaatakowani. - Na Azhtacków, to także wiem! Daj mi rękę. - Kiall usłuchał, a Okas ujął ją i odwrócił otwartą dłonią do góry. Utraciłeś kobietę - twoją, a zarazem nie twoją. Teraz zaś bierzesz udział w wyprawie, której nie rozumiesz, a która zadecyduje o losie ludzi, których nie znasz. Naprawdę, Kiall, jesteś częścią Świata Snu. - Czy pomożesz mi? Chareos mówi, że potrafisz podążać ścieżkami ducha; mówi, że bez ciebie nigdy nie odnajdziemy Ravenny. Starzec uwolnił jego rękę. - Moje plemię dobiega kresu swoich dni, słońce świeci teraz dla Azhtacków. Jednak niebawem wstanie nowy dzień i wtedy Azhtackowie ujrzą ruinę swych domostw, mękę swoich braci. Nie sprawia mi to jednak przyjemności. Nie chcę też być tutaj, kiedy przyjdą po moje dzieci. Zamierzałem umrzeć dzisiaj, spokojnie, na tym kamieniu. Tymczasem teraz pójdę z tobą i umrę na innym kamieniu. A wtedy znajdę się w Świecie Snu. - Nie wiem, jak ci dziękować - powiedział Kiall. - Chodź - powiedział stary, zsuwając się na kamienną podłogę - poszukajmy duchów przyszłości. Chareos wyrwał miecz z ciała umierającego Azhtacka i obejrzał się, sprawdzając, czy któryś z przyjaciół nie potrzebuje pomocy. Beltzer z uniesionym toporem stał nad zabitym wojownikiem. Maggrig i Finn pochowali noże do pochew i nakładali strzały na cięciwy. Wokół nich leżały ciała dziewięciu Azhtacków. Chareos spojrzał na słońce; dochodziło południe i przyzywała ich srebrnoszara Brama. - Gdzież, na Bara, podziewa się Kiall? - syknął Chareos. Finn dołączył do niego. - Oznakowałem tyle drzew, ile mogłem, Chareosie. Sądzę, że nie żyje. Beltzer przyklęknął obok zabitego i zaczął zrywać złotą obręcz, którą tamten miał na skroniach. W tym momencie Maggrig krzyknął ostrzegawczo, a spomiędzy drzew wybiegła grupa Azhtacków. - Wycofujemy się! - zawołał Chareos. Beltzer zaklął i wstał. Maggrig i Finn przebiegli przez Bramę. Beltzer podniósł topór i wydał bojowy okrzyk. Azhtackowie zwolnili. Beltzer odwrócił się i pędem przebiegł Bramę, za nim ruszył Chareos. Po drugiej stronie księżyc świecił jaśniej, a po skwarze dżungli chłód wydawał się przeszywać do szpiku kości. Przez Bramę przeleciała włócznia i wbiła się w śnieg. Beltzer stanął przy jednym z filarów. Kiedy wyłoniła się z niej ręka, a po niej głowa, ciął toporem, odrzucając pierwszego napastnika w tył. Zapadła cisza. - Tyle złota - powiedział Beltzer - a ja nie wziąłem ani kawałeczka. - Uszedłeś z życiem - przypomniał mu Finn. Beltzer odwrócił się do niego. - A cóż ono warte? - Dość tego! - ryknął Chareos. - Po drugiej stronie został nasz towarzysz. Przestańcie się kłócić i dajcie mi pomyśleć. W kręgu głazów, opodal Bramy, Maggrig rozpalił ognisko, przy którym wszyscy zasiedli. - Chcesz wracać, Fechmistrzu? - zapytał Maggrig. - Nie wiem, przyjacielu. Mieliśmy szczęście, że udało się nam uciec. Sądzę, że teraz postawią straże przed Bramą - a to podwaja niebezpieczeństwo. - Myślę, że powinniśmy wrócić - powiedział Beltzer. Ja zaryzykuję. - Dla chłopca czy dla złota? - zapytał Maggrig. - Dla obydwu, jeśli musisz wiedzieć - odburknął Beltzer. Chareos potrząsnął głową. - Nie - rzekł - to byłaby głupota. Co prawda Kiall jest tam sam, ale roztropny z niego chłopak. Finn zrobił znaki na drzewach, więc Kiall - jeśli tylko żyje - odnajdzie drogę do Bramy. Poczekamy na niego tutaj. - A jeśli masz rację co do straży, hę? - dopytywał się Beltzer. - Jak się przez nie przedostanie? - Podejrzewam, że bardziej będą zwracali uwagę na przybyszów z tej strony. Może uda mu się przebić. - Czy nie zapominasz o czymś, Chareosie? - zapytał Maggrig. - Jeśli wybierze niewłaściwy czas, nie wiadomo, dokąd przeniesie go Brama. - Jak powiedziałem, jest roztropny. Poczekamy tutaj. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Zerwał się wiatr, sypiąc w nich garściami śniegu; ogień trzeszczał i nie dawał zbyt wiele ciepła. - Możemy tu zamarznąć na śmierć - marudził Beltzer. Po tamtej stronie jest przynajmniej ciepło. - Prawda, jest zimniej, niż przewidywałem - zauważył nagle Finn. - Kiedy przechodziliśmy, była odwilż. Pogoda nie powinna się zmienić tak szybko. - To wcale nie musiało być szybko - powiedział Chareos, owijając się ciaśniej opończą. - Kiedy pierwszy raz zajrzałem za Bramę, wydawało mi się, że przebywałem tam, zesztywniały z zimna, przynajmniej przez godzinę. Wy powiedzieliście, iż upłynęło zaledwie kilka sekund. Teraz byliśmy za Bramą przez dobę. Tutaj mógł minąć tydzień lub miesiąc. - Lepiej, żeby to nie był miesiąc, Fechmistrzu - powiedział cicho Maggrig. - Bo jeśli masz rację, to utkniemy w tej dolinie na całą zimę. A nie ma w niej dość zwierzyny. - Bzdury! - parsknął Beltzer. - Przeszlibyśmy po prostu przez Bramę i poczekali jeszcze kilka ich dni, wracając tutaj na wiosnę. Czyż nie tak, Chareosie? Fechmistrz pokiwał głową. - A więc na co czekamy? - zapytał Beltzer. - Wracajmy i odnajdźmy chłopca. Finn przygryzł wargi, powstrzymując złośliwą replikę, a Beltzer podniósł się z ziemi. W tym momencie zobaczyli, jak z ogniska ulatuje iskierka, zatrzymuje się w powietrzu i powoli rośnie w lśniącą kulę. Beltzer otworzył ze zdumienia usta i chwycił topór. Chareos i pozostali wpatrywali się w kulę - widzieli, jak urosła do rozmiarów ludzkiej głowy. Jej kolor blaknął, aż stała się prawie przezroczysta i dostrzegli w niej obraz Bramy otoczonej zaspami śniegu. Finn westchnął, kiedy w kuli pojawiły się dwie maleńkie postacie przekraczające Bramę. - To Okas-powiedział Beltzer, zaglądając w kulę. - Jest z nim nasz chłopiec. Odwrócił się, ale Brama była pusta. Scenka wewnątrz wiszącej w powietrzu kuli zamigotała i zmieniła się; teraz zobaczyli wnętrze chaty Finna i płonący na palenisku ogień. Okas zasiadał przed nim ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczami. Kiall siedział przy stole. Kula zniknęła. - Znalazł starego - powiedział Beltzer. - Znalazł Okasa. - Tak, i wrócił przed nami - dodał Finn. Wszyscy czterej wstali. Chareos zgasił ogień i ruszyli poprzez śnieg. W chacie Okas otworzył oczy. - Wracają - powiedział. - Już traciłem nadzieję - odpowiedział Kiall. - Dwanaście dni to długo w tej dżungli. Okas zaśmiał się. - Opuścili ją przed nami. Ja jednak wiem, jak korzystać z Bramy. Wstał i przeciągnął się. Niewysoki, miał nie więcej niż pięć stóp, przygarbione ramiona i wydatny brzuch. Równie dobrze mógł mieć sześćdziesiąt, jak i sto lat, a wyglądał tak, jak gdyby mocniejszy podmuch był w stanie połamać mu kości. A przecież wędrował przez śnieg ubrany jedynie w przepaskę na biodrach i sprawiał wrażenie, że nie odczuwa zimna ani zmęczenia. Na śniegu zostawiał ślady tak płytkie, jakby nie ważył więcej niż ptak. Spojrzał na Kialla. - Powiedz mi wszystko, co wiesz o Wielkim Khanie. - Dlaczego cię to interesuje? Nie rozumiem - powiedział Kiall. - Byłem przy tym, jak poprowadził swe wojska na Drenajów - odpowiedział Okas. - Byłem też przy tym, jak maszerował na Bel-azar. Khan to silny człowiek. Być może wielki człowiek. Jednak teraz nie żyje, prawda? - Nie wiem o nim zbyt wiele. Podbił Drenajów i Yagryjczyków. Umarł kilka lat temu i pochowano go w grobowcu Ulryka. - Nie, to nieprawda - powiedział Okas. - Pochowano go w nie oznaczonym grobie. Jednak ja wiem gdzie. Jak umarł? - Nie mam pojęcia. Chyba na serce. Tak umiera większość ludzi, nawet królowie. Jesteś pewien, że Chareos wraca? Okas skinął głową. Nalał sobie kielich wody. - Wysłałem im wiadomość. Wracają. Gruby Beltzer jest zawiedziony. Chciał wrócić na drugą stronę i odnaleźć w dżungli ciebie i złoto. Gruby Beltzer zawsze chciał był bogaty. - Jest twoim przyjacielem? - Wszyscy ludzie są moimi przyjaciółmi - powiedział Okas. - Wszyscy jesteśmy częścią Snu. To prawda, bardzo lubię grubego Beltzera. - Za co? Co można w nim lubić? - zapytał Kiall. - Zapytaj mnie o to ponownie za pół roku. Teraz będę spał. Mam więcej lat, niż na to wyglądam. Kiałl pomyślał, że to chyba niemożliwe, ale nic nie odpowiedział. Okas usiadł przed paleniskiem, skrzyżował ramiona na piersi i zasnął w tej pozycji. Kiall zdmuchnął pochodnię i położył się na łóżku przy ścianie. Tamci wracali. Poszukiwanie Ravenny trwało. Spał bez snów. Minęły jeszcze dwa dni, nim utrudzeni wędrowcy dotarli do zacisznej chaty. Beltzer pierwszy znalazł się w środku. Porwał w ramiona Okasa, zamknął go w niedźwiedzim uścisku i zakręcił nim dokoła, aż mały człowieczek roześmiał się radośnie. - Jak to możliwe, że nadal żyjesz, grubasie? - zapytał. - Jak to się stało, że nikt cię jeszcze nie zabił? - Wciąż próbują - odpowiedział Beltzer. Postawił Okasa na ziemi i uważnie przyjrzał się jego pooranej zmarszczkami skórze oraz kaprawym oczom. - Na Źródło, sam wyglądasz, jakbyś był martwy. - Wkrótce będę - powiedział z uśmiechem Okas. - Wzywa mnie Sen. Jednak jeszcze przez jakiś czas pozostanę z moimi przyjaciółmi. - Odwrócił się do Chareosa, który zrzucił sztywny od lodu płaszcz i zdejmował z siebie przemoczone ubranie, trzęsąc się z zimna przed paleniskiem. - Ty i ja, rozmawiać powiedział Okas. - Zaplecze dobre miejsce. - Już teraz? - Tak - odpowiedział Okas, idąc w stronę warsztatu. Chareos wyjął z tobołka czystą tunikę, włożył ją i poszedł za Okasem. Starzec sięgnął po rękę Chareosa i uścisnął ją mocno. - Usiądź - nakazał - i opowiedz mi o wyprawie. Chareos wyjaśnił okoliczności napadu na wieś, opowiedział o miłości Kialla do Ravenny. - Pozostali przyłączyli się z różnych powodów. Beltzer to zagubiona dusza, po tym, jak spadł ze swojego szczytu. Finn obawia się, że po jego śmierci Maggrig zostanie sam. - A ty? - Ja? Nie mam nic lepszego do roboty. - Czy to cała prawda, Chareosie? Czy nie nosisz w sobie marzenia? - To nie jest moje marzenie. Nigdy nie było moje. Okas wspiął się na krawędź stołu i usiadł na nim, a jego nogi zadyndały w powietrzu, nie sięgając nawet do połowy wysokości stołu. Spojrzał uważnie na Chareosa. - Nie twoje marzenie, powiadasz. A więc ty także nie rozumiesz sensu tej wyprawy i nie znasz jej celu. Powiedz mi o Tenace Khanie i tej nocy na wieży bramnej. Chareos uśmiechnął się. - Czy ty wiesz wszystko, Okasie? - Nie, dlatego pytam. - Przyszedł do nas i rozmawialiśmy o wielu rzeczach: miłości, życiu, władzy, podbojach, obowiązku. Był mądrym człowiekiem. Miał wizję, lecz, jak mówił, gwiazdy stały na drodze do jej realizacji. - Co przez to rozumiał? - Nie wiem. Nie był już młodzikiem. Może myślał o śmierci. - Jak umarł? - O ile wiem, zasłabł podczas uczty. Pił wino i jego serce nie wytrzymało. - Co się wydarzyło potem? Po uczcie? Chareos rozłożył ręce. - Skąd mam wiedzieć? Pochowano go w grobowcu Ulryka. W uroczystości pogrzebowej uczestniczyły tysiące ludzi. Nasi ambasadorowie - a także inni - z Yentrii i ze Wschodu. Potem jego najstarszy syn, Jungir, został Khanem. Wymordował swych braci i nadal rządzi Nadirami. Co to ma wspólnego z naszą wyprawą? A może jesteś po prostu ciekaw? Okas podniósł rękę z wyprostowanym wskazującym palcem i zakręcił nią w powietrzu. Z palca trysnęło złote światło, tworząc lśniący krąg. Kolejne kółka krzyżowały się z pierwszym, splatały ze sobą, aż powstała kula zawieszona w powietrzu. Okas opuścił dłoń i nakreślił obok złotą linię. - Oto, jak wy postrzegacie tę wyprawę; zwyczajnie, prosto, początek, koniec. Tak jednak - powiedział, spoglądając na kulę - wygląda prawda o niej. Z waszą linią krzyżuje się wiele innych. Znam twoją tajemnicę, Chareosie. Wiem, kim jesteś. Jesteś synem ostatniego Księcia na Dros Delnoch. Jesteś dziedzicem Brązowej Zbroi. A to czyni cię krewnym Tenaki Khana i potomkiem zarówno Ulryka, jak i Księcia Regnaka, drugiego Księcia z Brązu. - Mam nadzieję, że ta tajemnica zostanie między nami wyszeptał Chareos. - Nie pragnę wrócić do kraju Drenajów i nie chcę, aby ktoś mnie tu szukał. - Jak sobie życzysz... lecz więzy krwi mają wielką moc, która działa przez wieki. Sam to kiedyś odkryjesz. Dlaczego Tenaka Khan pozwolił wam żyć? - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. - A duchy przyszłości? - Kolejna zagadka - odparł Chareos. - Czyż nie jesteśmy wszyscy duchami przyszłości? - To prawda. Jednak w języku Nadirów to wyrażenie można przetłumaczyć jako towarzysze ducha, albo nawet orszak ducha. Czyż nie tak? - Nie znam się na niuansach języka Nadirów. Cóż to w końcu za różnica? Okas zeskoczył ze stołu i lekko wylądował na podłodze. - Zaprowadzę was do nadyryjskiej wsi, gdzie przetrzymywano Ravennę i pozostałe kobiety. Wtedy zobaczymy. - Czy ona wciąż tam jest? - Trudno powiedzieć. Dopiero w jej domu będę w stanie podjąć ślad jej duszy. Okas wrócił do pierwszego pomieszczenia, gdzie Kiall dźwignął właśnie na stół ciężki tobół. Kiedy go otworzył, po drewnianym blacie rozsypały się złote ozdoby, migocąc w świetle pochodni. Były wśród nich bransolety, naszyjniki, brosze, pierścienie, a nawet pas z klamrą z litego złota. - O radości! - krzyknął Beltzer, zanurzając wielkie paluchy w stercie złota i podnosząc tuzin ozdób. - Chareos mówił, że jesteś przedsiębiorczy, ale nie oddał ci sprawiedliwości. - Chyba będziemy mogli wykupić za to Ravennę - powiedział Kiall. - Moglibyśmy za to kupić setkę kobiet - odparował Beltzer. - Kiedy to podzielimy? - Nie podzielimy - stwierdził Kiall. - To jest na wykupienie Ravenny. Beltzer poczerwieniał. - Ja także na to zapracowałem - powiedział - a ponadto musiałeś je zdjąć z ciał ludzi, których zabiłem przy Bramie. Część tego jest moja. Moja! - Zgarnął garść złota i zaczął je wpychać do kieszeni. Kiall zrobił krok do tyłu i wyjął miecz. Beltzer dostrzegł ten ruch i chwycił za topór. - Dość tych głupstw! - ryknął Chareos, stając między nimi. - Schowaj miecz, Kiall. A ty, Beltzer, odłóż złoto na miejsce. - Ale Chareosie... - zaczął Beltzer. - Odłóż, mówię! Beltzer cisnął złotem o stół i wielkimi krokami odszedł do kominka. Chareos obrzucił Kialla gniewnym spojrzeniem. - Jest trochę prawdy w tym, co mówi. Pomyśl o tym! Kiall stał, milcząc przez chwilę, a potem spokojnie powiedział do Chareosa: - Podziel to sprawiedliwie. Moją część przeznaczę na wykupienie Ravenny. Finn podszedł do stołu, podniósł jeden z pierścieni i wsunął go na palec. - To mi wystarczy - powiedział. Maggrig wybrał bransoletę. Chareos nie wziął nic. Beltzer wstał i popatrzył na nich. - Nie zawstydzicie mnie - syknął. - Wezmę, co moje! Zgarnął część łupu do kieszeni i odszedł z powrotem do kominka. - Wyruszamy o świcie w kierunku Tavern Town - powiedział Chareos. - Kupimy tam zapasowe konie. Ponieważ jesteś już bogaty, Beltzer, sam sobie kupisz konia, a także żywność i potrzebny ekwipunek. ROZDZIAŁ 6 Mówisz, że grozi mi wielkie niebezpieczeństwo, nie wiesz jednak, skąd nadejdzie? - zapytał Jungir Khan spokojnym, lecz lodowatym głosem. Odchylił się do tyłu na swym wykładanym kością słoniową tronie i popatrzył na klęczącego przed nim szamana. Shotza nie odrywał wzroku od dywanika, na którym klęczał, i starannie ważył słowa. Był już trzecim szamanem Jungir Khana; pierwszy skończył na palu, drugi został uduszony. Miał zamiar pozostać ostatnim. - Wielki Khanie - rzekł - działa tu jakaś magiczna bariera, której pokonanie zabierze mi trochę czasu. Wiem już, skąd się biorą te czary. - I skądże to? - szepnął Jungir. - To Asta Khan, panie. - Shotza zaryzykował spojrzenie, żeby zobaczyć, jakie wrażenie wywrze to imię na siedzącym nad nim człowieku. Twarz Jungira nie zdradzała żadnych uczuć, ale jego czarne oczy zwęziły się. - On jeszcze żyje? Jak to możliwe? Był już starcem, gdy mój ojciec został Khanem. Prawie dwadzieścia lat temu opuścił namiotowe miasto, żeby umrzeć w samotności. - Nie umarł jednak, panie. Żyje nadal w Księżycowych Górach. Jest tam wiele jaskiń i tunele, które przebiegają przez środek świata. Jungir podniósł się z fotela. Tak jak ojciec, był wysoki, jak na Nadira. Kruczoczarne włosy nosił związane w ciasny węzeł na czubku głowy, a brodę przyciętą w trójząb. Jego ciemne, skośne oczy nie zdradzały mieszanego pochodzenia. - Wstań - rozkazał niewysokiemu szamanowi i Shotza usłuchał. Miał zaledwie pięć stóp wzrostu, był żylasty i łysy. Chociaż jeszcze nie przekroczył sześćdziesiątki, twarz znaczyły głębokie bruzdy. Jungir zajrzał w dziwnie bezbarwne oczy szamana i uśmiechnął się. - Boisz się mnie? - zapytał. - Jak wiatru śmierci, panie. - Czy mnie kochasz? - Kocham? Jesteś moim Khanem. W twoich rękach spoczywa przyszłość Nadirów - odpowiedział Shotza. - Po cóż ci jeszcze moja miłość? - Nie jest mi potrzebna. Jednak twoja odpowiedź podoba mi się. Opowiedz mi teraz o Asta Khanie. Khan wrócił na tron, usiadł i odchylił głowę do tyłu, spoglądając na jedwabny sufit, który nadawał sali tronowej wygląd ogromnego namiotu. Jedwabie były darem ze wschodniego królestwa Kiatze, częścią posagu, jaki przysłano wraz z ofiarowaną mu oblubienicą. - Asta opuścił plemię Wilków i stopniowo został zapomniany - zaczął Shotza. - Wszyscy sądziliśmy, że umarł. Jednakże przy ostatniej pełni księżyca, kiedy próbowałem podążyć za Srebrną Nicią twojego przeznaczenia, napotkałem gęstą ścianę mgły otaczającą znak twego domu. Próbowałem ją przebić i z początku odniosłem pewien sukces. Potem mgła zgęstniała jeszcze bardziej. Poszybowałem wysoko, nie mogłem jednak znaleźć jej wierzchołka. Używając wszelkich arkanów sztuki, których nauczył mnie mój mistrz, przebiłem w końcu ten mur, ale tylko na moment. Jednak zdążyłem dojrzeć twarz Asty Khana. W tejże chwili wyczułem, że w nadchodzącym roku czekają cię kłopoty. Shotza oblizał wargi i raz jeszcze rozważył swe słowa. - Zobaczyłem Zbroję z Brązu unoszącą się w powietrzu pod twoją gwiazdą oraz szermierza o wielkiej zręczności. Wtedy Asta wyczuł moją obecność, zostałem odrzucony w tył, a ściana znów zamknęła się przede mną. - Czy to wszystko, co widziałeś’? - zapytał cicho Jungir. - Wszystko, co widziałem wyraźnie - odpowiedział Shotza, bojąc się skłamać władcy. Khan skinął głową. - Znajdź Astę Khana i zabij go. Weź stu ludzi z mojej straży przybocznej. Przetrząśnij góry. Przynieś mi jego głowę. - Z całym szacunkiem, Wielki Khanie, możesz wysłać nawet tysiąc ludzi, i tak go nie znajdą. Asta był największym z szamanów; żadna ludzka siła nie zdoła go pokonać. - Jego magia jest silniejsza od twojej? Shotza zamknął oczy. - Tak, milordzie. Żaden żywy człowiek nie zdoła go pokonać. - A ja, Shotza, nie zwykłem zadowalać się służbą ludzi gorszych niż najlepsi. - To prawda, panie. Jest pewien sposób, w jaki można go pokonać. Mam sześciu zdolnych uczniów. Razem - i po złożeniu koniecznych ofiar - możemy pozbyć się Asty Khana. - Koniecznych ofiar? - Krewni Asty Khana powinni zostać zabici w noc Zimowego Zrównania. - Ile takich ofiar potrzebujesz? - Przynajmniej dwadzieścia. Może trzydzieści. Każda kolejna jeszcze bardziej osłabi starego. - A ty, oczywiście, znasz miejsce pobytu jego rodziny? - Znam, milordzie. - Pozostawiam więc tobie wszystkie przygotowania, Shotza. A jeśli chodzi o zagrożenie ze strony Brązowej Zbroi - czy może zapowiadać kolejne powstanie Drenajów? - Nie sądzę, panie. Widziałem zarys zbroi, lecz gwiazda znajdowała się na północy. Niemożliwe, by Drenajowie zagrażali ci od strony ziem Gothirów. Kiedy jednak przebiję się przez obronę Asty, będę wiedział więcej. Dowiem się wszystkiego. Shotza skłonił się głęboko. Jungir odprawił go skinieniem ręki, a szaman podążył do swojej kwatery, gdzie usiadł na przykrytym jedwabiem łożu. Z dala od przenikliwych oczu Jungir Khana mógł sobie pozwolić na strach. Położył się i wsłuchał w kołatanie serca. Oddychał z trudem. Powoli uspokoił się, dziękując w myślach bogom Stepów, że Jungir nie dopytywał się dokładniej o inne wizje. Widział bowiem niemowlę owinięte płaszczem, leżące na zimnej kamiennej podłodze. A nad dziecięciem unosił się ponury duch Tenaki Khana, Władcy Wilków. Jungir popatrzył za odchodzącym małym człowieczkiem, a potem przez długą chwilę siedział w milczeniu. Wyczuwał strach Shotzy i domyślał się, że szaman zobaczył znacznie więcej, niż odważył się powiedzieć. Żaden czarownik nie mówił nigdy całej prawdy. Tacy już byli. Skryci, podstępni i przebiegli, karmili się intrygą i kłamstwem. Mieli jednak swoje zalety. Shotza zdecydowanie przewyższał pozostałych i wykazał wielką odwagę, otwarcie uznając przewagę Asty Khana. Jungir wstał i przeciągnął się. Podszedł do wiszącej płachty zasłaniającej okno i odsunął ją. Przed jego oczami rozciągało się nowe miasto Ulrickham zbudowane z niskich, parterowych domostw wzniesionych z glinianych cegieł. Jednak we wnętrzu każdego z nich rozwieszono płachty namiotów, które dla Nadirów były symbolem domu. Nomadowie prowadzący od dziesięciu tysięcy lat koczowniczy tryb życia źle się czuli w kamiennych miastach. Jednak Tenaka kazał je budować, razem z ich szkołami i szpitalami. - Nie wypada, aby największy naród świata żył jak dzikusy - powiedział do Jungira. - Jakże mamy urosnąć w siłę? W jaki sposób wziąć w swoje ręce losy świata, jeśli nie przyjmiemy cywilizacji? Nie wystarczy budzić trwogę na polu walki. Podobne stwierdzenia nie przynosiły mu popularności wśród starszych nadyryjskich wodzów, lecz nie ośmielili się sprzeciwić komuś, kto dokonał tego, co nie udało się samemu Ulrykowi. Czy mogli zdradzić człowieka, który pokonał okrągłookich połu-’ dniowców? Jungir odszedł od okna i powędrował do Sali Bohaterów. Tutaj, zwyczajem przejętym od podbitych drenajskich plemion, umieszczono posągi nadyryjskich wojowników. Jungir zatrzymał się przed podobizną ojca i spojrzał głęboko w zimne, szare oczy. - Dokładnie takim cię pamiętam, Ojcze - szepnął. Zimnego i dalekiego. Posąg zdradzał rękę mistrza; ukazywał całą siłę smukłej postaci Khana, doskonały zarys szczęki, szlachetność postawy. W jednej ręce Tenaka trzymał długi miecz, w drugiej hełm Ulryka. - Kochałem cię - powiedział Jungir. Zimny podmuch wiatru zawirował płomieniami świec. Na kamiennej posadzce zatańczyły cienie, pozornie ożywiając posąg. Jungirowi wydało się, że kamienne oczy nabierają fioletowego blasku, a usta krzywią się w dobrze znanym, cynicznym uśmieszku. Zadrżał. - Naprawdę cię kochałem - powtórzył - ale znałem twoje plany. Dobrze mnie wyszkoliłeś, Ojcze. Ja też miałem swoich szpiegów. Nikt nie powinien chcieć żyć wiecznie... nawet Tenaka Khan. A gdyby ci się udało, gdzie znalazłby miejsce Jungir? Wieczny spadkobierca nieśmiertelnego boga? Nie. W moich żyłach również płynie krew Ulryka. Miałem prawo rządzić, stworzyć moje własne życie. Posąg milczał. - Jakie to dziwne, Ojcze. Nie ma różnicy między mówieniem do ciebie teraz a rozmową z tobą za życia. Zawsze miałem wrażenie, że mówię do kamienia. Cóż, płakałem, kiedy umarłeś. I nieomal powstrzymałem cię przed wypiciem tej trucizny. Nieomal. Wyciągnąłem do ciebie rękę. Spojrzałeś mi w oczy i nie powiedziałeś ani słowa. Jedno twoje słowo i byłbym cię powstrzymał. Odwróciłeś wzrok. Zastanawiam się, czy wiedziałeś, że trucizna sięga twojej duszy? Czy wiedziałeś, w tej ostatniej chwili, kiedy leżałeś na podłodze, a ja klęczałem przy tobie, że to ja wsypałem ten czarny proszek do twego wina? Wiedziałeś? - Jeszcze raz popatrzył w zimne oczy posągu. - Dlaczego nigdy mnie nie kochałeś? - zapytał. Posąg pozostał jednak nieruchomy i milczący. Dwanaście dni straconych za Bramą drogo kosztowało wędrowców, gdyż ostra śnieżyca uwięziła ich w chacie na następnych osiemnaście dni. Żywność kończyła się, a Finn nieomal przypłacił życiem wyprawę na polowanie. Udało mu się ustrzelić jelenia, ale złapany przez zamieć musiał szukać schronienia w jaskini. Wejście do niej zasypała lawina i tylko dzięki czarom Okasa Chareos oraz pozostali zdołali odnaleźć myśliwego i wydostać go z pułapki, przekopawszy tunel w śniegu. Dziewiętnastego dnia zimowa burza przycichła, a mimo to dopiero po trzech tygodniach utrudzeni wędrowcy wdrapywali się na ostatnie wzniesienie przed Tavern Town. Beltzer poprowadził ich do drzwi gospody i załomotał w nie, wołając Nazę. Nieduży oberżysta aż zakrzyknął z radości na widok olbrzyma i zamknął go w uścisku. - Bałem się, że zginąłeś - powiedział. - Wejdźcie! Wejdźcie! Mael właśnie rozpaliła na kominku. Wkrótce zagrzejecie się. Wchodźcie! - Gdzie są wszyscy? - zapytał Kiall. - O tej porze roku nie wyrąbuje się drzew - odpowiedział Naza. - Przez następne dwa miesiące nikt tu do nas nie zajrzy. Większość przełęczy jest nieprzejezdna. Usiądźcie przy ogniu. Przyniosę wam wina. - Jego uśmiech zbladł na widok wchodzącego Okasa. - On... on... - wy stękał. Tak, tak - rzucił szybko Chareos. - Jest też przyjacielem, który jak i my nie jadł od trzech dni. - Najpierw wino - mruknął Beltzer, obejmując ramieniem Nazę i prowadząc go w stronę piwnicy. Kłody na palenisku zajęły się już i buchnęły płomieniem, ale mimo to w środku było dość zimno. Chareos przysunął sobie krzesło i usiadł. Pod zmętniałymi oczami miał fioletowe sińce. Nawet wytrzymały zwykle Finn wyglądał na wyczerpanego. Jedynie po Okasie i Kiallu nie było widać żadnych śladów trudnej przeprawy przez góry. Starzec zdawał się wcale nie odczuwać chłodu, a młodzieniec okrzepł i nabrał sił w czasie minionych dni. - Jesteśmy za starzy na takie rzeczy - powiedział Finn, czytając w myślach Chareosa. Ten przytaknął, zbyt zmęczony, by odpowiedzieć. Powróciwszy z winem, Beltzer zanurzył pogrzebacz w palenisku i poczekał, aż rozżarzy się do czerwoności. Potem zanurzył go w dzbanie z winem. Nalał pięć kielichów i podał jeden każdemu z podróżnych. Swój opróżnił jednym haustem i ponownie napełnił. Naza przyniósł im chleb, wędzony ser i zimne mięso. Po posiłku Chareos powoli wdrapał się na górę, do gościnnego pokoju, ściągnął buty i zasnął, zanim dotknął głową poduszki. Finn i Maggrig zajęli drugi pokój, a Okas położył się na kamieniach przed kominkiem i tam zasnął. Kiall i Beltzer zostali sami, a olbrzym zawołał o trzeci kielich wina. - Przyniosła je Mael. - Zakładam, że nadal jesteś bez grosza? - zapytała. - A właśnie, że nie - powiedział Kiall. - Zapłać rachunek, Beltzer. Beltzer zaklął pod nosem i zanurzył rękę w kieszeni, z której wyjął gruby złoty pierścień. Mael wzięła go i zważyła w dłoni. - To wystarczy na pokrycie około połowy twojego długu u Nazy - powiedziała, trzymając nadal wyciągniętą dłoń. - Twarda z ciebie kobieta - jęknął Beltzer. Zapuścił rękę do kieszeni i grzebał, starając się wyłowić jakąś niedużą sztukę, ale natrafiał tylko na duże. Wreszcie wyjął bransoletkę. - To dziesięciokrotnie przewyższa wartość mojego długu - powiedział do niej. Mael roześmiała się, wzięła klejnot i obejrzała go dokładnie. - Nigdy nie widziałam tak kunsztownej roboty ani takiego czerwonego złota. Naza da ci za to dobrą cenę. Masz rację, to jest warte o wiele więcej niż twój dług. Dopilnuję, abyś otrzymał zwrot reszty. - Nie kłopocz się tym - powiedział Beltzer, czerwieniąc się. - Zatrzymaj ją. Pewnie któregoś dnia wrócę tu bez grosza przy duszy, jak zwykle. - Jest w tym sporo prawdy - odpowiedziała. Kiedy odeszła, Beltzer zwrócił się do Kialla. - No i co się tak gapisz, chłopcze? Nigdy nie widziałeś, jak ktoś reguluje swoje długi? Kiall wypił za dużo wina i głowę miał lekką, a myśli jasne. - Nigdy nie widziałem, żebyś ty to zrobił. - Co przez to rozumiesz? - Brałem cię za samolubnego, chciwego wieprza - powiedział Kiall z uśmiechem, nie zwracając uwagi na rosnący gniew Beltzera. - Zawsze spłacam moje długi - oświadczył Beltzer. - Czyżby? Nawet nie podziękowałeś Finnowi za wykupienie twojego topora, a kosztowało go to niemało. - To sprawa między mną a Finnem. Nie do ciebie należy liczenie. A teraz powstrzymaj język, zanim ci go przytnę! Kiall zamrugał oczami i szybko wytrzeźwiał. - Jesteś także kłamcą - powiedział. - Powiedziałeś mi, że Tura nie żyje, utopiwszy się w dokach. Wszystko to kłamstwa. I nie boję się ciebie, ty opasły wieprzu. Nie groź mi. Beltzer zerwał się z ławy, Kiall też wstał i złapał za rękojeść szabli. Jednak nie zdążył jej dobyć, bo palce Beltzera chwyciły za kołnierz jego kaftana i podniosły go w powietrze. Beltzer zamierzył się pięścią drugiej ręki, ale Kiall kopnął go w krocze. Olbrzym jęknął z bólu i upuściwszy młodzieńca, zatoczył się w tył. Teraz Kiall dobył szabli. Beltzer uśmiechnął się szyderczo i ruszył na niego. - Co masz zamiar z tym zrobić, chłopcze? Dźgniesz starego Beltzera? Naprawdę? - Kiall cofnął się, widząc, że sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Beltzer skoczył na niego i wytrącił mu broń. Kiall rąbnął go pięścią w podbródek. Olbrzym, nie zrażony ciosem, otwartą dłonią plasnął w szczękę młodzieńca, aż Kiall potoczył się po podłodze. Półprzytomny Kiall wstał i z pochyloną głową rzucił się na olbrzyma. Beltzer uniósł kolano i z potworną siłą wyrżnął nim w głowę Kialla, który runął jak długi... Kiedy się ocknął, siedział na krześle przy kominku, naprzeciw Beltzera. - Chcesz wina? - zapytał Beltzer. Kiall potrząsnął przecząco głową. W głowie mu huczało. - Niezły z ciebie zawodnik, chłopcze, a któregoś dnia możesz nawet zostać prawdziwym wilkiem. Wilki jednak są zbyt mądre, żeby drażnić niedźwiedzia. - Będę o tym pamiętał-obiecał Kiall. - A teraz poproszę o to wino. Beltzer podał mu kielich. - Kocham starego Finna i on wie, jak wiele znaczy dla mnie to, że odzyskałem mój topór; nie potrzebował słów. Tam, w Bel-azar, Finn został ściągnięty z wałów przez nadyryjskich wojowników. Chareos, Maggrig i ja zeskoczyliśmy za nim i odbiliśmy go. To ja taszczyłem go na moim grzbiecie i utorowałem nam drogę do bramy. Nie podziękował mi wtedy; nie było takiej potrzeby. Rozumiesz? - Chyba tak. - To wino. To przez nie za dużo gadam. Nie lubisz mnie, prawda? Kiall spojrzał na płaską, brzydką twarz pod łysą, błyszczącą czaszką; popatrzył w małe okrągłe oczka. - Nie bardzo - przyznał. Beltzer pokiwał głową ze smutkiem. - Cóż, nie przejmuj się tym. Sam także niezbyt siebie lubię. Jednak byłem na szczycie, chłopcze. Nikt mi tego nie odbierze. - Ja także byłem na szczycie - powiedział Kiall. - Nie na moim. Może kiedyś będziesz, kto wie. - Cóż w nim takiego szczególnego? - Nic - odpowiedział Beltzer. - Dlaczego więc powinienem tego pragnąć? Beltzer podniósł oczy znad kielicha. - Bo tam znajduje się twoja pani, Kiall. Blask księżyca skąpał kamienne mury, a polująca sowa zanurkowała nisko nad opuszczonymi blankami. Chareos słyszał jęki rannych i umierających, chociaż nie widział nigdzie rozpostartych na kamieniach ciał ani krwi zbierającej się w kałuże przy wiodących do bramy stopniach. Kiedy przysiadł na krawędzi zębatych murów, spoglądając w dolinę Bel- azar, jęki ucichły, powoli zamieniając się w echa pamięci. Okolica wydawała się teraz zupełnie bezludna. Tam, gdzie kiedyś obozowe ogniska Nadirów świeciły jak gwiazdy, które pospadały na ziemię, teraz połyskiwała jedynie trawa, osamotnione kamienie i dawno obumarłe, rozłupane przez piorun drzewo. Chareos był sam. Nie pamiętał, jak przybył do Bel-azar, ale nie wydawało się to istotne. Czuł, że w jakimś sensie znalazł się w domu - bezpieczny wśród duchów przeszłości. Bezpieczny? Na skraju pola widzenia pojawiały się jakieś cienie, które rozpłynęły się w mroku, gdy wyszedł im na spotka - nie. Cofnął się do zbutwiałej bramy i po krętych schodach wszedł na koliste wały. Wyciągnął z pochwy miecz i czekał. Usłyszał drapanie szponów po schodach, poczuł charakterystyczną woń stworzeń zamieszkujących ciemności; odór szlamu na futrze, słodkawy, przyprawiający o mdłości smród z paszcz, które żywią się padliną. Z trzaskiem zamknął górne drzwi. Nie było w nich zasuwy i musiał wsunął w uchwyt swój miecz, żeby je zaryglować. Ciężkie ciała zaczęły uderzać w drewno. - Beltzer! - krzyknął Chareos. - Na pomoc! Żadnej odpowiedzi. - Maggrig, Finn! - Najwidoczniej zostałeś sam, krewniaku. - Chareos usłyszał nagle cichy głos i odwrócił się, wiedząc już, kogo zobaczy. Na krawędzi muru siedział wysoki mężczyzna, czarne włosy miał związane na karku, a jego fioletowe oczy wydawały się szare w blasku księżyca. - Ty mi pomożesz? - szepnął Chareos. - Krewniak zawsze pomaga krewniakowi, przyjacielu. Czyż nie jesteś z mojej krwi? - Owszem, jestem. Pomożesz mi? Proszę? Drzwi pękły, a szponiasta dłoń rozszarpała drewno... - Odejdź! - krzyknął Tenaka Khan. Syczenie za drzwiami ucichło, a szponiasta dłoń zniknęła. - To twoi pomocnicy? - zapytał Chareos. - Nie, lecz i one wiedzą, co to siła. I potrafią wyczuć strach, tak jak lew wyczuwa krew. Czego się boisz, Chareosie? - Nie wiem, jak się tutaj znalazłem. Jestem sam. - To nie jest odpowiedź. Sprowadził cię twój strach, co jednak jest jego źródłem? Chareos roześmiał się, lecz w tym śmiechu nie było radości. - I ty o to pytasz? Ty, który zabiłeś moich rodziców i uczyniłeś ze mnie wyrzutka? Powinienem cię nienawidzić, Tenako. Kiedyś myślałem, że tak jest. Potem jednak przyszedłeś sam do tej wieży i siedziałeś, rozmawiając z nami. Chareos spojrzał na siedzącego przed nim mężczyznę. Był ubrany dokładnie tak jak tamtej nocy, przed wielu laty, w czarne buty do konnej jazdy i skórzane spodnie oraz koszulę z czarnego jedwabiu haftowaną srebrem. - Nazwałeś mnie krewniakiem - wyszeptał Chareos. Wiesz, kim jestem? - Poznałem cię od razu, kiedy zobaczyłem cię w tej wieży - odpowiedział Tenaka. - Krew poznaje krew. - Powinienem był cię zabić! - syknął Chareos. - Za całe moje cierpienie. Miałem dwanaście lat, kiedy wyprawiono mnie z Dros Delnoch. Tej nocy, kiedy twoje hordy szturmowały ostatni mur, zabrano mnie z fortecy i zawieziono do kraju Gothirów. Ostatnimi słowami mojego ojca było: „Pomścij mnie, mój synu. I pamiętaj o Drenajach”. Moja matka już nie żyła. I po co? Po to, by taki zdradziecki kundel jak ty mógł wprowadzić nadyryjskie dzikusy do ostatniego bastionu cywilizacji. Dlaczego się lękam? Ty śmiesz mnie o to pytać? - I nadal pytani - odpowiedział spokojnie Khan. - A ty tylko opowiadasz mi historię, którą i tak już znam. - Jesteś potomkiem Księcia z Brązu i wychowali cię Drenajowie. Jak mogłeś ich zniszczyć? - Rzeczywiście, jak? - odpowiedział Khan. - Jeśli naprawdę znasz moją historię, nie powinieneś o to pytać. Jak wiesz, do czternastego roku życia przebywałem u Nadirów. Myślisz, że byłeś jedynym dzieckiem, które cierpiało ból i odrzucenie? Nienawidzono mnie za moje drenajskie pochodzenie. Potem wysłano, na mocy ślubnego kontraktu mojej matki, do Drenajów. Czy myślisz, że różnili się czymś od Nadirów? Nie. Dla nich byłem stepowym barbarzyńcą - kimś, kogo mogli kąsać i torturować. Nauczyłem się jednak żyć wśród nich. Walczyłem za nich. Należałem do Smoka. Zaprzyjaźniłem się nawet z kilkoma z nich. A kiedy szalony imperator, Ceska, zaprowadził terror w ich krainie, ryzykowałem życie i duszę, żeby pomóc Drenajom. Spłaciłem swój dług. Sprowadziłem Nadirów, którzy zgnietli wojsko imperatora, i pozwoliłem, by Ray van i twój ojciec utwo - rzyli nową republikę. Dlaczego więc zaatakowałem Dros Delnoch po latach? Ponieważ byłem Khanem! Ponieważ nadszedł czas Nadirów. A jeśli mnie oskarżasz o zdradę, co z tobą? Dlaczego nie usłuchałeś rozkazu ojca? Dlaczego nie wróciłeś do domu? - Po co? - krzyknął Chareos. - Żeby tam umrzeć? Co przez to zyskałeś? - A więc tu leży źródło twojego strachu? - odpowiedział Tenaka Khan. - Bałeś się spróbować. Bałeś się porażki. - Nie waż się mnie osądzać! - zagrzmiał Chareos. Zdrajca i morderca nie będzie wytykał moich wad. Tenaka rozłożył ręce. - A kogóż to zdradziłem, Chareosie? Byłem Khanem Nadirów. Raz ocaliłem Drenajów. Uczciwie ostrzegłem ich, że wrócę. Ty zdradziłeś swego ojca i wszystkich swoich przodków aż do Regnaka, drugiego Księcia z Brązu. On utrzymał Dros Delnoch mimo przeciwności na pozór nie do pokonania. Całe pokolenia Drenajów poległy w obronie ojczyzny, ale nie ty. Ty zadowoliłeś się poślubieniem ladacznicy i zwycięstwem w drobnej bitewce tutaj, pod Bel-azar. Chareos wyszarpnął miecz z uchwytów i zamierzył się nim na Tenakę. - Czy tak zamierzasz odpłacić mi za uratowanie twojej duszy? - zapytał łagodnym głosem Tenaka. - Przed chwilą błagałeś mnie o pomoc przeciwko duchom ciemności. Chareos opuścił miecz. - Czyż więc jestem tchórzem? - szepnął. - Jest wiele rodzajów tchórzostwa, Chareosie. Ktoś potrafi stawić czoło tuzinowi wrogów z mieczem w dłoni, a nie potrafi znieść choroby, która go paraliżuje. Inny z uśmiechem wyjdzie naprzeciw śmierci, ale boi się lat cierpienia i trudów, z których składa się życie. Czy jesteś tchórzem? Chareos usiadł na blankach i opuścił wzrok na trzymany w dłoni miecz. - Nigdy nie bałem się żadnego wroga. Masz jednak rację, jestem tchórzem. Nie miałem dość siły, aby wrócić do Drenajów... i nadal nie mam. - Odnalazłeś Tatuowanego Człowieka? - Tak. Tak, odnaleźliśmy go. I będzie nam towarzyszył w naszej... wyprawie. - Czy uważasz, że ta wyprawa uwłacza ci? - zapytał Khan. - Udajemy się na ratunek córki świniarza porwanej przez Nadrenów. Czy słońce spadnie z nieboskłonu, jeśli się nam nie powiedzie? Tenaka wstał i położył ręce na ramionach Chareosa. - Wróciłem do kraju Drenajów, żeby zabić szaleńca. Zamiast tego znalazłem tam przyjaciela, miłość oraz dom, z którego utraty nawet nie zdawałem sobie sprawy. Z Księcia Cieni zamieniłem się w Wielkiego Khana i poprowadziłem Nadirów ku wyżynom, o jakich nie śnili. Pamiętasz pierwszą noc na tej wieży? - Jakże mógłbym zapomnieć? Pozwoliłeś nam przeżyć. - Pewnego dnia, już wkrótce, zrozumiesz dlaczego. Chareos obudził się. Ogień zgasł, w pokoju było zimno; zadrżał i nakrył się szczelniej kocem. Wciąż jeszcze widział przed sobą fioletowe oczy i czuł mocny uścisk rąk na ramionach. Drzwi otworzyły się i wszedł Okas. Cicho podszedł do łóżka i przysiadł na nim. - Świta już - powiedział. - Twoja wyprawa cię wzywa. - Miałem sen, Okasie. - Ja też. Śniło mi się posłanie z sitowia i ciepła kobieta. - A mnie Tenaka Khan. - Czy był w Bel-azar? - zapytał Tatuowany Człowiek. - Tak. - Chareos usiadł. - Skąd wiesz? - Nie wiem - odparł Okas, mrugając. - Pytam. - A dlaczego pytasz? Starzec milczał przez chwilę. - Jest w tym jakaś tajemnica. Tenakę Khana pochowano obok jego przodka, Ulryka, w Wielkim Grobowcu. Jego syn, Jungir, zapieczętował grobowiec i kazał rzucić nań tysiąc zaklęć, aby nikt nie mógł go otworzyć. - Wiem o tym - rzucił Chareos niecierpliwie. - Nie wiesz - powiedział Okas - bo inaczej rozwiązałbyś tajemnicę. Ja rozumiem, że świat kryje wiele tajemnic. Umiem czytać w sercach ludzi. Jednak Źródło Wszechrzeczy ma swoje tajemnice, których nie potrafię zgłębić. Tenaka Khan umarł i został pochowany - to wiemy. Jego syn obawiał się, żeby nikt nie wszedł do jego grobowca; to także wiemy. Tajemnica tkwi w czym innym, Chareosie: dlaczego kości Tenaki leżą ukryte w Bel-azar? - To niemożliwe. Byłoby to świętokradztwem. - To prawda. Chareos potrząsnął głową. - Nasza wyprawa nie ma nic wspólnego z Tenaka Khanem. Nie będziemy nawet w pobliżu Bel-azar. - Jesteś pewien? - Postawiłbym na to moje życie. Okas nie odpowiedział. ROZDZIAŁ 7 Chien-tsu nie należał do ludzi miłujących podróże. Nie lubił kurzu Stepów ani tej jałowej, niegościnnej krainy; szczególnie odrażające wydawały mu się niskie zabudowania, fetor panujący w miastach oraz ledwie skrywana wrogość Nadirów. W domu, w Hao-tzing powiadano, że Nadirowie są blisko spokrewnieni z ludami Królestwa Środka. Chien-tsu wątpił w to - pomimo podobieństwa koloru skóry i języka nie mógł uwierzyć w ich wspólne pochodzenie. Sformułował własną teorię, według której bogowie stworzyli najpierw Nadirów, a potem, zdawszy sobie sprawę z koszmarnych usterek tego gatunku, wykreowali doskonałych ludzi, którym oddali na własność Państwo Środka. Ta znienawidzona misja potwierdzała jedynie ową teorię. Wydawało się, że Nadirowie nie odczuwali potrzeby mycia się, a ich ubrania pozostawały nie prane przez cały sezon. Zapewne przez całe dziesięciolecia, pomyślał. I cóż to za kraj! Choć podróżował właściwie bez bagażu, co nie przystoi ambasadorowi Najwspanialszego Miasta, z największą trudnością udawało mu się znajdować kwatery dla czterdziestu dwóch służących, jedenastu konkubin oraz sześćdziesięciu członków Straży Królewskiej. Z konieczności ograniczył tabory do szesnastu wozów transportujących rzeczy niezbędne do życia, takie jak namioty, łóżka, stoły, krzesła, prześcieradła z miękkiego jedwabiu, harfy, flety, dwie emaliowane wanny i pięć dużych luster. I mógł zabrać tylko dwadzieścia pięć skrzyń osobistego bagażu, zawierającego - zupełnie zresztą niewystarczającą garderobę podróżną. Chien-tsu dziwił się, że Imperator przystał na małżeństwo jednej ze swych córek z barbarzyńcą. Mądrość nakazywała jednak nie kwestionować decyzji Boskiego Władcy. A Chien-tsu, o czym wiedzieli wszyscy kulturalni ludzie, odznaczał się mądrością daleko przekraczającą jego trzydzieści dwa lata. Przed miastem ściągnął wodze konia i westchnął. Większość budynków nie grzeszyła urodą, a wznoszący się ponad nimi pałac - choć zbudowany z arogancką, niemal prymitywną prostotą zaprojektował ktoś zupełnie pozbawiony dobrego smaku. Miasto otaczały mury z blankami i sześcioma kwadratowymi wieżami. Nie powiewały na nich chorągwie. Chien-tsu zatrzymał tabor i kazał rozbić namiot. Kiedy wykonano rozkaz, polecił rozstawić lustra i przygotować kąpiel. Służące zmyły kurz z jego ciała i wtarły weń aromatyczne olejki; jego długie czarne włosy starannie wypomadowano i zaczesano w tył, po czym upięto na skroniach grzebieniami z kości słoniowej. Następnie ubrano go w obcisłe spodnie z lamowanego złotem, błękitnego jedwabiu oraz buty ze złotymi paskami. Na koszulę z najbielszego jedwabiu nałożono emaliowany napierśnik z drewna i skóry, ozdobio - ny wizerunkiem złotego smoka. Długi, zakrzywiony miecz zawieszono miedzy jego łopatkami, a dwa noże w lśniących, drewnianych pochwach umieszczono za satynową szarfą opinającą talie. Rozkazał przynieść prezenty dla Jungir Khana: siedemnaście skrzyń odpowiadających wiekowi nowej Królowej Nadirów. Będzie miło, zadecydował Chien-tsu, zobaczyć znowu Mai-syn. Najmłodsza z prawowitych cór Imperatora odznaczała się zapierającą dech w piersiach urodą i potrafiła wybornie grać na dziewięciostrunowej harfie. Dosiadł konia i powiódł swój orszak składający się z pięciu lokajów oraz trzydziestu czterech tragarzy w stronę pałacu. Powitało ich dwudziestu żołnierzy pod dowództwem noszącego srebrny łańcuch na piersi oficera, który pochylił głowę w niedbałym ukłonie. Chien-tsu zesztywniał, ponieważ ten ukłon wyraźnie odbiegał od ukłonu uważanego za uprzejmy. Podniósłszy głowę, spojrzał w oczy oficera... milczenie przeciągało się. Niegrzecznie było rozpoczynać rozmowę, lecz Chien-tsu był coraz bardziej poirytowany. - No - warknął w końcu oficer. - Czego chcecie? Chien-tsu zaniemówił ze zdumienia, starał się jednak opanować gniew. Nie uchodziło rozpoczynać pierwszego dnia wizyty w mieście od zabójstwa. - Jestem Chien-tsu, ambasador Najwyższego Imperatora przysłany na dwór Jungir Khana. Przybyłem z należnymi darami z okazji urodzin Królowej. Zechciej łaskawie zaprowadzić mnie przed oblicze władcy. Jak oczekiwał Chien-tsu, wyraz twarzy oficera zmienił się. Skłonił się ponownie, tym razem nawet niżej, niż wymagała grzeczność. Potem szczekliwym głosem wydał rozkaz i dwudziestu żołnierzy rozstąpiło się. - Pójdź za mną - powiedział do Chien-tsu. Za wielkimi wrotami nie było dziedzińca, lecz labirynt tuneli. Po chwili wyszli do rozległego zadrzewionego ogrodu na wschód od bramy. Na prawo ciągnął się rząd stajen. Chien-tsu zsiadł z konia i oddał go w ręce służby. Przejął ich drugi oficer - wyższy od pierwszego i noszący srebrny napierśnik oraz hełm. Ten oficer złożył przepisowy ukłon Chien-tsu i uśmiechnął się. - Witaj, ambasadorze. Nasz pan nie spodziewał się ciebie tak szybko. - Czyż nie jest to dzień urodzin? Tamten wyraźnie się zmieszał. - Proszę, chodź za mną - powiedział. Zagłębili się w kolejną plątaninę tuneli i korytarzy, aby wreszcie znaleźć się w wielkim holu przed podwójnymi dębowymi drzwiami, nabijanymi srebrem. Przed drzwiami stali czterej wartownicy. Kiedy podszedł do nich oficer, rozstąpili się, a drzwi otworzyły się z rozmachem. Wewnątrz, ku zdziwieniu Chien-tsu, wielka sala przypominała gigantyczny namiot o ścianach z najdelikatniejszego jedwabiu. Na jego końcu, na podwyższeniu, Wielki Khan na wpół leżał na satynowej otomanie. Chien wszedł i skłonił się nisko, pozostając w tej pozie przez obowiązkowy czas dziesięciu uderzeń serca. Khan gestem zaprosił go bliżej. - Witaj, ambasadorze, sprawiłeś nam nieoczekiwaną przyjemność. - Głos mężczyzny miał głębokie i mocne brzmienie. Khan wstał i zszedł z podwyższenia. - Nie spodziewaliśmy się ciebie przed dniem jutrzejszym. Chien podniósł dłonie i zaklaskał w nie, a trzydziestu czterech tragarzy, zbliżywszy się, ustawiło skrzynie w jednym rzędzie przed Khanem. Tragarze wycofali się z pochylonymi głowami i opuszczonym wzrokiem. - Wielki Khanie, przybyłem z darami od Boskiego Władcy Złotego Królestwa dla uczczenia pierwszej rocznicy twego małżeństwa i aby zapytać, w imieniu Jego Wysokości, czy Mai-syn nadal jest radością twego domowego ogniska. - Bez wątpienia tak - odpowiedział Jungir. - A teraz zajrzyjmy do skrzyń, jeśli pozwolisz. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał Chien, ukrył jednak konsternację i otworzył srebrny zamek pierwszej skrzyni. Wyjąwszy z niej piękny, ozdobiony perłami płaszcz ze srebrnego jedwabiu, zaprezentował go Khanowi. - Ładny - skomentował Khan. - Czy we wszystkich są ubrania? - Nie, Wielki Khanie - powiedział Chien z wymuszonym uśmiechem. Otworzył drugą skrzynię, w której znajdowały się szmaragdy, niektóre wielkości ludzkiej pięści. - Jaką wartość mają one w waszym kraju, powiedzmy, w przeliczeniu na konie i ludzi? - zapytał Khan. - Można by za nie wyposażyć armię w sile dziesięciu tysięcy kawalerzystów na całe lato - odpowiedział Chien. - Dobrze. Podobają mi się. A w pozostałych? Niektóre zawierały złoto, inne perfumy, przyprawy i sztuki odzieży. Największe wrażenie wywarła na nadyryjskim wojowniku ostatnia skrzynia. Chien wyjął z niej oślepiająco lśniącą szablę. Jej garda wykonana była ze złota inkrustowanego drogimi kamieniami, z rękojeścią oplecioną złotą nicią. Gałkę rękojeści, mlecznobiałego koloru, wyrzeźbiono w kształcie wilczego łba. Jungir podniósł miecz i ciął nim powietrze. - Doskonały - powiedział z błyszczącymi z zachwytu oczami. - Wprost niewiarygodnie wyważony, a ostry nad podziw. Jestem niezmiernie rad. Przekaż moje podziękowania swemu władcy; powiedz, że nie domyślałem się nawet, iż jego ziemie kryją takie bogactwa. Kiedy ruszasz w powrotną podróż? Jutro? - Jak sobie życzysz, Wielki Khanie. - To akurat dobry dzień, ponieważ wkrótce zima skuje lodem nasze porty, a nie chciałbym, żeby twoja podróż stała się uciążliwa. - To uprzejmie z twojej strony, że troszczysz się o moje wygody, lecz Jego Wysokość życzył sobie, abym zobaczył się z jego córką i przekazał jej wyrazy jego miłości i oddania. - Przekażę jej twoją wiadomość - powiedział niedbale Jungir. - Nie wątpię, Wielki Khanie, że zrobisz to o wiele zręczniej ode mnie. Mój pan jednak kazał mi zobaczyć się z nią osobiście, a zapewne zgodzisz się ze mną co do tego, że poddany musi zawsze wykonywać rozkazy swego władcy. - To prawda - przytaknął Jungir - obawiam się jednak, że będzie to niemożliwe. Ta... Królowa przebywa w moim pałacu na południu. To około dwóch miesięcy drogi stąd. Jestem pewien, że twój władca zrozumie, iż nie mogłeś spełnić jego życzenia. - Ależ ja mogę je spełnić, Wielki Khanie. Pojadę na południe, a potem do domu. Za twoim przyzwoleniem, oczywiście? Twarz Jungira spochmurniała, ale pozostał na niej przyjazny uśmiech. - Nie doradzałbym tego, ambasadorze. Stepy są... niebezpieczne dla obcych. Wiele plemion wciąż niepokoi... obcokrajowców. - Rozumiem, panie. Nawet w Państwie Środka mamy problemy z bandytami i włóczęgami, którzy nie podporządkowują się woli Imperatora. Jestem jednak pewien, że moi żołnierze poradzą sobie z nimi. Jestem też głęboko wdzięczny za twą troskę o bezpieczeństwo zwykłego ambasadora. Jungir uśmiechnął się z przymusem i wrócił na podwyższenie. - Zostaną ci przydzielone kwatery, ambasadorze, a mój szambelan dopilnuje, byś otrzymał przewodników i konieczne na podróż zapasy. A teraz czekają na mnie sprawy państwowe. Chien skłonił się, ale niezbyt nisko. Wyprostował się. - Jestem ci niezmiernie wdzięczny za poświęcony mi czas, panie. - Zrobił siedem kroków w tył, zamiast przepisowych dziesięciu, i odwrócił się. Kiedy wielkie drzwi zamknęły się za posłem, Jungir zwrócił się do stojącego przy jego boku barczystego wojownika. - Poprowadzisz ich na południe i będziesz z nimi jeździł przez tydzień. Potem zostaną zaatakowani. Nikt nie przeżyje. Rozumiesz, Kubai? - Rozumiem, panie. - Dopilnuj, żeby nie kręcili się po pałacu. I nie chcę, żeby ktoś wspomniał choć słowem o tej żółtej dziwce. - Jak sobie życzysz, Khanie. Szambelan poprowadził Chiena poprzez labirynt korytarzy do trzech dużych, połączonych ze sobą komnat. Umieszczone w zachodniej ścianie okna wychodziły na potwornie brzydki ogród. W pierwszym pokoju znajdowało się łóżko, cztery krzesła, stół i trzy lampy. W drugim stało tylko wąskie łóżko i jedna lampa, a trzeci pysznił się metalową wanną, trzema beczkami wody i kilkoma cienkimi ręcznikami. - To prawie zbytek luksusu - powiedział Chien bez cienia drwiny. Szambelan uśmiechnął się krzywo i wyszedł. Chien odwrócił się do swego lokaja, Oshiego, żylastego eks-niewolnika, który służył jego rodzinie od czterdziestu lat. - Poszukaj judaszy - rozkazał mu w niezrozumiałym dla innych dialekcie Kiatze. Oshi skłonił się i przez kilka minut kręcił się po pokoju. - Nie ma ich tutaj, panie - orzekł wreszcie. - Czyż nie ma końca tym obelgom? - mruknął Chien. Uważają, że jestem zbyt mało ważny, by mnie śledzić? - To dzikusy, milordzie. - Idź i zobacz, gdzie umieścili Sukai i pozostałych. Przyślij Sukai do mnie. - W tej chwili, panie. A może przedtem przygotuję kąpiel? - Wykąpię się jutro. Niewykluczone, że ci Nadirowie nasikali do beczek z wodą. - Oshi zachichotał i wyszedł. Chien wyjął z kieszeni lnianą chusteczkę i odkurzył jedno z krzeseł. Za jego plecami jakiś ciemny kształt śmignął przez pokój i Chien błyskawicznie obrócił się na pięcie, wyszarpując z rękawa niewielki sztylet. Ostrze świsnęło w powietrzu i czarny szczur zginął na miejscu, przecięty prawie na pół. Po kilku minutach, w czasie których Chien spoglądał z okna na szarozielone krzaki w królewskim ogrodzie, ktoś dyskretnie zapukał do drzwi. - Wejść! - rozkazał Chien. Do pokoju wmaszerował Sukai i pokłonił się najniżej, jak pozwalał mu emaliowany napierśnik. Oficer trzymał przy piersi swój żelazny hełm. Nie był nazbyt wysoki ani barczysty, lecz jego sprawność w posługiwaniu się długim, zakrzywionym mie - czem chantanai była znana w całym Królestwie Środka. Służył Chienowi od jedenastu lat i ani razu od tego czasu Chien nie widział, aby włosy Kubai były nie uczesane, nie wypomadowane i nie polakierowane. Teraz zwisały mu z ramion w nieładzie. - Czemu przychodzisz tu, wyglądając jak najnikczemniejszy wieśniak? - zapytał Chien, nadal używając dialektu Kiatze. - Tysiąckrotnie przepraszam, szlachetny panie - odparł Sukai. - Szykowałem się do kąpieli, nie sądziłem, abyś chciał czekać, aż ubiorę się odpowiednio. - Miałeś rację, Sukai. Postąpiłeś jednak niewłaściwie, przygotowując się do kąpieli, nie sprawdziwszy uprzednio, czy nie będę cię potrzebował. Okazuje się, że w mieście barbarzyńców trudno przestrzegać zasady cywilizowanego zachowania. Sprawdziłeś swój pokój? - Sprawdziłem, panie. Nie znalazłem sekretnych przejść ani otworów podsłuchowych. - Haniebne! - To paskudny naród. Oshi wszedł cicho, ukłonił się dwukrotnie i wtedy zobaczył martwego szczura. Wyjął z niego nóż Chiena i podniósł zwierzę za ogon. - Ma pchły - powiedział, odsuwając go od siebie na wyciągnięcie ręki. - Wyrzuć go przez okno - rozkazał Chien. - Jeżeli pozostawimy go tutaj, z pewnością podadzą go nam na kolację. - Oshi cisnął trupa do ogrodu pod oknem i poszedł do ostatniego pokoju, żeby oczyścić nóż, a Chien zwrócił się do wojownika: - Jutro wyruszamy na południe. - Tak, milordzie. Chien zawahał się i zamknął oczy. Skoncentrował się i wyczuł obecność innego ducha w komnacie. Uśmiechnął się. A więc to tak, pomyślał, nie są aż takimi dzikusami. Dotknął palcami pasa; Sukai zrozumiał wiadomość i gładko przeszedł z dialektu Kiatze na język Nadirów. - Czy Lord Khan dostarczy nam przewodników, panie? - Oczywiście. To szlachetny władca, ze szlachetnego rodu. Jednak nie sądzę, że powinniśmy wszyscy nadużywać jego gościnności. Zbierzesz oddział dwudziestu wojowników, którzy odprowadzą kobiety i całą służbę z wyjątkiem Oshiego z powrotem do Kiatze. Prześlę wiadomość dla Boskiego Imperatora informującą go o powodzeniu naszej misji i serdecznym przyjęciu Jungir Khana. Podróż na południe byłaby zbyt ciężka dla moich dziewcząt. - Tak, panie. - Weźmiemy ze sobą tylko jeden wóz - z darami dla Królowej. Wszystkie moje rzeczy pojadą do Kiatze. - Oprócz twego namiotu, panie? - Nie, wraz z nim. Wezmę ze sobą farby i pędzle, to wszystko. Po drodze możemy spotkać jakieś ciekawe kwiaty. Jego palce poruszyły się, jakby strzepywał niewidoczny pył z rękawa. Sukai skłonił się. - Zauważyłem tu wiele czerwonych kwiatów, milordzie. - Zobaczysz ich znacznie więcej. Rysy twarzy Sukai stwardniały. - Czy wolno mi będzie napisać do mojej rodziny, panie? - Oczywiście. Teraz zostaw mnie. Zobaczymy się o świcie. Kiedy oficer wyszedł, do pokoju wrócił Oshi ze świeżo oczyszczonym nożem w ręce. Chien włożył broń do naoliwionej pochwy ukrytej w rękawie. Oshi przysunął czyste krzesło do okna, a Chien usiadł, na pozór pogrążony w myślach. Skupił je na obcym duchu obecnym w pokoju i ujrzał chudego, pomarszczonego starca o bladych oczach i twarzy łasicy. Chien pozostał w bezruchu, aż obraz podglądacza rozpłynął się. - Oshi! - Tak, panie? - Idź do kuchni i poszukaj chleba. Nie będą pewnie mieli ryby, więc wybierz jakieś suszone mięso, które nie jest jeszcze bardzo popsute. - W tej chwili. Chien złożył ramiona na piersi i pomyślał o Mai-syn. To miejsce musiało jej się wydać bardziej niż plugawe. Skupił swoje myśli na jej pięknej twarzy, próbując porozumieć się z jej duszą. Jednak napotykał jedynie kosmiczną ciszę. Może odległość jest zbyt duża, pomyślał. A może to nie to, podpowiadała mu ciemniejsza strona jego natury. Do drzwi zapukał szambelan, który poinformował Chiena, że Jungir Khan wydaje ucztę na jego cześć. Odbędzie się ona tego wieczoru o wschodzie księżyca. Lord Ambasador może przybyć w towarzystwie dowódcy swojej straży. Chien przyjął zaproszenie z ukłonem. Jaką nową zniewagę planują te dzikusy na ten wieczór, zastanawiał się. Wielka sala była pełna wojowników usadowionych przy stołach, które zsunięto, tworząc ogromny, otwarty z jednej strony prostokąt. Jungir Khan, ubrany w obcisłą tunikę z czarnej, haftowanej złotą nicią skóry, siedział na południowym końcu sali, przed podwyższeniem tronowym. Chiena posadzono po prawej ręce Khana, a z kolei po jego prawej siedział skrępowany i niewiele jedzący Sukai. Po lewej stronie Jungira siedział zasuszony człowieczek, którego Khan przedstawił jako Shotzę, nadwornego szamana. Chien pochylił się w jego kierunku. - Wiele słyszeliśmy o umiejętnościach nadyryjskich szamanów - powiedział. - Podobnie jak my o nadwornych czarownikach Kiatze odpowiedział Shotza. - Czy to prawda, że produkują maleńkie, złote maszyny, które latają w powietrzu, naśladując ptaki? - Boski Król posiada trzy takie maszyny - odpowiedział Chien-tsu. Shotza skinął głową, lecz nie wydawał się przekonany. Uczta polegała na pochłanianiu ogromnych ilości mięsiwa, którego w ojczystym Kiatze nie tknęłyby nawet dworskie psy. Przeważnie było już bardziej niż lekko nadpsute. Żeby je przełknąć, goście obficie posypywali je przyprawami. Chien jadł niewiele, a pił jeszcze mniej. Jak mu powiedziano, spożywany przez Nadirów alkohol destylowano ze skwaśniałego koziego mleka. - Bardzo pomysłowo - odpowiedział. A w duchu dodał: To do was pasuje. Nie kończącą się ucztę urozmaicały pokazy akrobatów i kuglarzy. Nie byli nazbyt zręczni, ale Chien oklaskiwał ich uprzejmie. - Wiele słyszeliśmy - rzekł nagle Jungir Khan - o żołnierskich umiejętnościach ludu Kiatze. Czy twój oficer nie zgodziłby się ich zaprezentować? - O jakich umiejętnościach myślisz? - zapytał Chien. - O szermierce. - Z całym szacunkiem, Lordzie Khanie, nie jest to możliwe. Dusza wojownika rezyduje częściowo w jego mieczu. Nie wolno go dobywać w innym celu niż dla odebrania życia, a to, jak się obawiam, będzie wykraczało poza ramy pokazu zręczności. - Pozwól mu więc walczyć na śmierć i życie - powiedział Khan. - Obawiam się, że cię nie rozumiem, panie. Czy to jakiś żart? - Nigdy nie żartuję na temat walki, ambasadorze. Proszę jedynie, aby twój człowiek zaprezentował sztukę wojenną Kiatze. Twoja odmowa będzie źle widziana. - Mam nadzieję, milordzie, że nie uznasz moich słów za odmowę. Proszę cię tylko, abyś jeszcze raz rozważył swoje słowa. Czy śmierć w czasie uczty nie będzie złą wróżbą? - To zależy od tego, kto umrze - odpowiedział zimno Khan. - Dobrze więc, milordzie - powiedział Chien i zwrócił się do Sukai. - Khan życzy sobie ujrzeć zręczność oficera Kiatze w pojedynku. Proszę, spraw mu tę przyjemność. - Wedle rozkazu - odpowiedział Sukai. Wstał i przeskoczył przez stół. Nie był wysoki ani zbyt barczysty. Jego twarz, szeroka i płaska, o ciemnych oczach, była gładko wygolona z wyjątkiem cieniutkich, obwisłych wąsików. Wyciągnął swój długi, zakrzywiony, oburęczny miecz i czekał; palcami dotknął piersi. Chien odczytał sygnalizowane pytanie i z trudem ukrył dumę. - Czy życzysz sobie mojej śmierci? - pytał Sukai. Chien podniósł dłoń i dotknął swych starannie polakierowanych włosów. Sukai zrozumiał i ukłonił się. Jungir Khan wskazał wojownika z przeciwnego końca sali. - Pokaż naszemu gościowi, jak walczą Nadirowie - zawołał, a wskazany wskoczył do wewnętrznego kwadratu. - Wybacz, panie - powiedział Chien z kamiennym wyrazem twarzy. - O co chodzi? - Nie wydaje się sprawiedliwe stawianie przeciwko Sukai tylko jednego zawodnika. Obrazi go to śmiertelnie. Twarz Khana pociemniała. Podniósł w górę rękę. Zapadła cisza. - Nasz gość, ambasador kraju Kiatze, powiedział, że jeden wojownik nadyryjski nie jest przeciwnikiem dla jego Fechmistrza. - Rozległy się gniewne pomruki. Khan ponownie podniósł dłoń, uciszając gwar. - Czy może to być prawdą? - Nie! - zagrzmieli biesiadnicy. - Twierdzi również, iż jego mistrz poczuje się urażony, jeśli stanie przeciw niemu tylko jeden zawodnik. Czyż możemy obrazić tak wspaniale prezentującego się wojownika? - Odpowiedzi nie było, Nadirowie czekali na wskazówkę swego Khana. Nie, nie możemy obrażać naszych gości. Dlatego też ty, Ulaju, i ty, Yet-zanie, dołączycie do swego towarzysza. - Obaj wymienieni wyskoczyli na środek. - Niechaj zacznie się walka zarządził Jungir. Nadirowie ustawili się półkolem przed nieruchomą postacią Sukai, który nadal trzymał swój miecz na ramieniu. Nagle pierwszy z Nadirów rzucił się naprzód, a za nim skoczyli pozostali. Sukai okręcił się na pięcie, a jego miecz opadł w dół, przecinając obojczyk i pierś pierwszego z atakujących. Uchylił się, odbił pchnięcie, ściął głowę drugiemu wojownikowi, przyklęknął i wbił miecz w brzuch trzeciego przeciwnika. Potem Sukai wsunął miecz do pochwy na plecach i czekał, stojąc z rękami wspartymi na biodrach. U jego stóp leżały trzy ciała, a ich krew plamiła mozaikową posadzkę. - Jest świetnym wojownikiem - powiedział Jungir Khan, przerywając panującą ciszę. - Nieszczególnie, milordzie - odpowiedział Chien, starannie skrywając radość. - Uważam, że ostatni cios zadał dość niedbale. Czwarty przeciwnik bez trudu mógłby go w tym momencie zabić. Jungir nie odpowiedział, tylko dał znak ręką. Służba przybiegła na środek sali, odsunięto stoły i wyniesiono z sali trupy. Plamy krwi posypano trocinami. Uczta ciągnęła się jeszcze przez godzinę, lecz Jungir nie odzywał się już do ambasadora z kraju Kiatze. Przed północą biesiadnicy poczęli się rozchodzić. Chien wstał i pokłonił się Jungirowi. - Za pozwoleniem, panie? Khan skinął głową. - Niech dobry los sprzyja ci w czasie podróży - powiedział. - Jestem pewien, że tak będzie, skoro ty tego pragniesz odpowiedział Chien. - Dzięki za ucztę. Niechaj bogowie pobłogosławią cię tak, jak na to zasługujesz. W towarzystwie Sukai wymaszerował z sali. Dotarłszy do kwatery, zwrócił się do oficera. - Przepraszam - powiedział - że uraziłem twoją godność. Nie powinienem godzić się na propozycję Khana. Sukai skłonił się nisko, trzykrotnie pogłębiając ukłon. - Nie przepraszaj, panie. Żyję po to, by ci służyć. Wszedłszy do swego pokoju, Chien stwierdził, że Oshi zdjął z łóżka nadyryjską pościel i zastąpił ją jedwabnymi prześcierad - łami oraz poduszką napełnioną gęsim puchem. Sam służący spał u stóp łoża. Chien rozebrał się, starannie poskładał ubranie i ułożył je na krześle pod oknem. Potem spoczął na łożu, marząc o pachnącej kąpieli. Oshi stanął w nogach łóżka. - Czy potrzebujesz czegoś, panie? - Nie, dziękuję ci. Oshi ponownie ułożył się na podłodze, a Chien patrzył przez okno na jasno świecące gwiazdy. Mai-syn prawdopodobnie nie żyła. Nie czuł żadnego ciepła płynącego z jej duszy. Już nigdy jej śmiech nie rozlegnie się pod Niebem, już nigdy jej śpiew nie doda czaru nocy. Jednak nie był tego pewien i dlatego musiał przynajmniej rozpocząć tę podróż na południe. Chien nie miał natomiast najmniejszych wątpliwości, że jeśli nie żyła, to jego oddział zostanie zaatakowany i wycięty w pień, gdy tylko znajdą się za miastem. Jungir Khan nie pozwoli, aby wieść o śmierci córki dotarła do Imperatora. Nie, zamordowanie Chiena zostanie przypisane rabusiom bądź bandytom i w ten sposób strumień kosztownych prezentów nadal będzie płynął, przynajmniej przez kolejny rok. Musi znaleźć jakiś sposób, żeby przechytrzyć Khana. Honor tego wymagał. Przez kilka godzin Chien leżał, nie zmrużywszy oka. Wreszcie uśmiechnął się. I zasnął. Chociaż dopiero zbliżało się zimowe przesilenie, dojeżdżając do osady Kialla, podróżnicy czuli w powietrzu ciepło wczesnej wiosny. Sercem młodego człowieka targała burza uczuć, gdy spoglądał ze wzgórz na widoczne w dolinie drewniane budynki i nową palisadę. Niby wracał do domu, a jednak... Mieszkały tu wszystkie marzenia jego dzieciństwa, duchy młodzieńczych za - baw wciąż zapełniały lasy na szczytach wzgórz. Znał tu każdy zakręt każdej ścieżki, wszystkie kryjówki, zwalone drzewa i ukryte pieczary. A jednak wieś się zmieniła. Po spalonych budynkach nie było już śladu, a na obrzeżu stało dwanaście nowych. Piekarz Tanai został zabity w czasie napadu, a jego dom i piekarnia zrównane z ziemią. Teraz na tym miejscu stała nowa piekarnia, a Kiall czuł się tak, jakby ktoś rozżarzonym nożem dotknął jego wspomnień, wycinając nim drogie sercu obrazy. Chareos poprowadził swą niewielką grupę w dół zbocza, a potem przez nie dokończoną palisadę na główny plac wsi. Ludzie przerywali pracę i odprowadzali ich wzrokiem, a wysoki, gruby mężczyzna w zielonej, wełnianej tunice - z wydatnym brzuchem ciasno opiętym szerokim, skórzanym pasem - podszedł do nich zdecydowanym krokiem i stanął, splatając na piersiach krzepkie ramiona. - Czego tu chcecie? - zapytał basowym, napuszonym głosem. Chareos zeskoczył z siodła i podszedł do niego. - Szukamy schronienia na tę noc. - Obcy nie są tu mile widziani. Kiall nie mógł już tego znieść; przełożył nogę przez łęk siodła i zeskoczył na ziemię. - Nie jestem tu obcy! - warknął. - A kim, na Bara, ty jesteś? Nie znam cię. - Ani ja ciebie - odparł tamten. - Wyłóż swoje racje albo zapłacisz za to. - O czym on mówi? - prychnął Beltzer. - Mówi o łucznikach ukrytych w zaułkach wokół nas wyjaśnił Finn. - Aha - mruknął Beltzer. Chareos rozejrzał się i dojrzał łuczników. Wyglądali na podenerwowanych i przestraszonych, palce im drżały na napiętych do strzału łukach. Wiedział, że w każdej chwili jakiś przypadkowy pocisk mógł rozpętać walkę. - Nie jesteśmy Nadrenami - powiedział spokojnie. - Byłem tutaj tego dnia, kiedy napadnięto wioskę, i próbowałem pomagać ludziom. Ten młody człowiek pochodzi stąd, to Kiall. - Cóż, nie znam go i nie sądzę, aby mi na tym zależało odpowiedział kwaśno mężczyzna. - Nazywam się Chareos. Mógłbyś mi przynajmniej wyświadczyć tę grzeczność i również się przedstawić. - Nie muszę był grzeczny dla takich jak wy - oświadczył mężczyzna. - Zjeżdżajcie stąd! Chareos rozłożył ręce i podszedł jeszcze bliżej. Nagle chwycił tamtego za tunikę i przyciągnął do siebie. W prawej ręce Chareosa błysnął myśliwski nóż, którego ostrze dotknęło krtani wieśniaka. - Nie znoszę źle wychowanych ludzi - powiedział cicho. - A teraz każ swoim ludziom, żeby opuścili broń, albo poderżnę ci gardło. Mężczyzna przełknął ślinę, przyciskając skórę do ostrza. Wąska strużka krwi spłynęła na tunikę. - Odłóżcie... odłóżcie broń - szepnął. - Głośniej, głupcze! - syknął Chareos, a przywódca uczynił, jak mu kazano. Łucznicy niechętnie opuścili broń, lecz zbliżyli się i ciasnym pierścieniem otoczyli grupę. Wciąż trzymając przed sobą mężczyznę, Chareos zwrócił się do nich. - Gdzie jest Paccus-Jasnowidz? - zawołał. Nikt nie odpowiedział. Kiall wysunął się naprzód. - Czy nikt mnie nie pamięta? - zapytał. - Ani ty, Ricca? Ani ty, Anas? To ja - Kiall. - Kiall? - powiedział wysoki, chudy mężczyzna o dziobatej twarzy. Podszedł bliżej i przyjrzał się młodemu wojownikowi. - To naprawdę ty - powiedział ze zdziwieniem. Wyglądasz jednak zupełnie inaczej. Dlaczego wróciłeś? - Żeby odnaleźć Ravennę, oczywiście. - Po co? - zapytał Anas. - Z pewnością jest już żoną jakiegoś Nadira, jeśli nie spotkał jej gorszy los. Kiall poczerwieniał. - Mimo to odnajdę ją. Co się tutaj dzieje? Kim jest ten człowiek? I gdzie jest Paccus? Anas wzruszył ramionami. - Po napadzie wiele rodzin postanowiło przenieść się na północ i osiąść w pobliżu Talgithiru. Tutaj przybyły nowe rodziny. Ten człowiek to Norral; to porządny człowiek i nasz przywódca. Palisada i łuki to jego pomysł. Mamy zamiar bronić się w przyszłości, Kiall. Kiedy Nadrenowie wyprawią się znowu na nasze ziemie, przekonają się, że nie jesteśmy już takim łatwym celem. - Co z Paccusem? - Umarł trzy dni temu. Z tyłu, za nimi, Chareos schował nóż do pochwy i odepchnął Norrala. Beltzer i pozostali zeskoczyli z koni. Kiall spojrzał na tłum wieśniaków. - Nie jesteśmy bandytami - powiedział. - Jestem z tej wsi i gdy nadejdzie ranek, odjedziemy stąd w poszukiwaniu kobiet porwanych w czasie tego napadu. Przywieziemy je z powrotem. Może nie znacie tych wojowników, którzy mi towarzyszą, ale na pewno słyszeliście o nich. Ten oto to Chareos Fechmistrz, a ten to Beltzer od Topora. Ten mężczyzna z ciemną brodą to słynny łucznik, Finn, a obok niego stoi jego przyjaciel, Maggrig. To bohaterowie z Bel-azar i moi przyjaciele. Tamten człowiek z kolei to mistyk z krainy Tatuowanych Ludzi; on poprowadzi nas śladem ducha, dopóki nie uwolnimy naszych kobiet. Anas spojrzał na Beltzera surowym wzrokiem. - On jest tym sławnym rębajłą? - Owszem, kozi móżdżku! - zagrzmiał Beltzer, dobywając topora i podsuwając lśniące ostrze pod nos Anasa. - Może chcesz lepszego dowodu? - Ależ nie - powiedział Anas, odsuwając się. Norral podszedł do Chareosa. - Tysiąckrotnie przepraszam - szepnął. - Nie wiedziałem... Proszę w gościnę. Uczynicie mi zaszczyt, spędzając noc w moim domu. Chareos skinął głową. - To miło z twojej strony - rzekł w końcu, zmuszając się do uśmiechu. - Ja także proszę o wybaczenie. Zupełnie słusznie poczułeś się zaniepokojony widokiem sześciu uzbrojonych mężczyzn, a podjęte przez ciebie środki ostrożności są godne pochwały. Norral skłonił się w podziękowaniu. Poczęstował ich wyśmienitym posiłkiem, przyrządzonym przez jego dwie nadobne córki, Beę i Karę. Zdominował rozmowę przy stole, przez cały wieczór racząc ich niezwykle drobiazgową relacją ze swego niezbyt interesującego życia, przeplataną anegdotami o możnych i sławnych obywatelach Gothir: politykach, arystokratach i poetach. Wszystkie miały identyczne zakończenie: każdy z wielkich chwalił Norrala za jego roztropność, dowcip, dalekowzroczność i inteligencję. Beltzer pierwszy chwycił ze stołu dzban wina i wyszedł w chłód nocy. Maggrig i Finn wkrótce poszli w jego ślady. Obojętny na płynący z ust Norrala potok dźwięków Okas zwinął się w kłębek na podłodze i zasnął. Chareos i Kiall siedzieli z farmerem prawie do północy, lecz kiedy ten nadal nie wykazywał żadnych oznak zmęczenia, Chareos ziewnął teatralnie. - Pragnę ci podziękować - powiedział - za niezwykle miły wieczór. Jednak o świcie ruszamy w dalszą drogę, więc jeśli pozwolisz, zostawię cię w towarzystwie Kialla. Jest z nas najmłodszy i z pewnością wiele się od ciebie nauczy. Bezgranicznie znudzony Kiall stłumił złość i przygotował się na dalszy ciąg przygód Norrala. Jednak kiedy odszedł ostatni z herosów Bel-azar, Norral stracił ochotę na rozmowę z byłym wieśniakiem. Pod pierwszym lepszym pretekstem udał się na spoczynek. Kiall wstał i wyszedł przed dom. Tylko Beltzer nie spał jeszcze i Kiall usiadł przy nim. - Czyżby temu staremu gadule skończyły się opowieści? - zapytał olbrzym. - Nie. Skończyli mu się słuchacze. - Na bogów, on nie potrzebuje palisady; mógłby po prostu odwiedzie któregoś wieczoru wioskę Nadrenów. Unikaliby później tego miejsca jak zarazy. Kiall nie odpowiedział, tylko podparłszy twarz rękami, patrzył na otaczające go budynki. Spod zamkniętych okiennic wydobywały się cienkie strużki światła. - Co ci dolega, chłopcze? - zapytał Beltzer, sącząc ostatki wina. - Wszystko jest inne - odpowiedział Kiall. - To już nie jest mój dom. - Wszystko się zmienia - powiedział Beltzer - z wyjątkiem gór i nieba. - Przecież minęło zaledwie kilka miesięcy. Teraz... jest tak, jakby Ravenna nigdy nie istniała. - Nie stać ich na długotrwałą żałobę, Kiall. Rozejrzyj się. To wieś ciężko pracujących ludzi: muszą siać, uprawiać i żąć zboże; trzeba karmić, poić zwierzęta i opiekować się nimi. Ravenna to zeszłoroczny zbiór. Na bogów, człowieku, wszyscy jesteśmy tylko zeszłorocznym plonem. - Nie powinno tak być - protestował Kiall. - Mylisz się, chłopcze. Tylko tak może być. - Podniósł z ziemi pusty dzban i podał go Kiallowi. - Co widzisz? - A cóż tu można zobaczyć? Wypiłeś go do dna. - Właśnie. Dobre wino, ale skończyło się. Co gorsza, wysikam je jutro pod drzewem, a wtedy nikt nie rozróżni, czy było to wino czy woda. - Nie mówimy o winie, lecz o ludziach. O Ravennie. - Nie ma żadnej różnicy. Opłakali ją... a teraz życie toczy się dalej. Okas skoro świt ruszył na wzgórza w poszukiwaniu duchowych śladów. Kiall z kolei odnalazł siostrę Ravenny, która mieszkała już w domu Jarela. Uśmiechnęła się na jego widok i zaprosiła go do środka. Jarel siedział przy oknie i spoglądał na góry. Karyn nalała Kiallowi kielich rozcieńczonego wodą wina. - Miło znów cię zobaczyć - powiedziała z uśmiechem. Była tak podobna do Ravenny, że serce ścisnęło mu się boleśnie. Te same wielkie oczy, te same czarne, lśniące włosy. - I ciebie - odpowiedział. - Jak sobie radzicie? - Na jesieni oczekuję dziecka Jarela - powiedziała. - Gratuluję wam obojgu - powiedział. Jarel odwrócił się od okna. Był dobrze zbudowanym młodzieńcem o czarnych, mocno kręconych włosach i głęboko osadzonych, błękitnych oczach. - Dlaczego musisz ciągnąć tę sprawę? - zapytał. - Po co ścigać umarłych? - Ponieważ ona nie umarła - odpowiedział Kiall. - Równie dobrze mogłaby - parsknął Jarel. - Jest zhańbiona... skończona w świecie cywilizowanych ludzi. - Nie dla mnie. - Niepoprawny marzyciel. Opowiadała o tobie, Kiall; śmiała się z twoich głupich pomysłów. Cóż, nie przy woź jej tutaj, nie będzie tu mile widziana. Kiall odstawił na stół kielich z winem i wstał. Ręce mu się trzęsły. - Powiem ci to tylko raz, Jarelu. Kiedy ją tu przywiozę, a powiesz o niej choćby jedno złe słowo, zabiję cię. - Ty? - prychnął Jarel. - Śnij dalej, Kiall. Kiall podszedł do miejsca, gdzie Jarel stał z rękami wspartymi na biodrach i szerokim uśmiechem na ustach. Wieśniak był wyższy od niego o głowę i o wiele cięższy. Pięść Kialla wylądowała na twarzy osiłka z taką siłą, że aż zachwiał się na nogach. Z rozciętej wargi trysnęła krew. Zdumiony, otworzył usta, a potem jego oczy rozbłysły gniewem i skoczył do przodu - jednak natychmiast znieruchomiał na widok noża w ręku Kialla. Wtedy poczuł strach. Kiall dostrzegł to i uśmiechnął się. - Zapamiętaj moje ostrzeżenie, Jarel. Zapamiętaj dobrze. - Zapamiętam - powiedział wieśniak - ale ty wiedz jedno: nikt nie pragnie powrotu tych kobiet. Cóż więc zrobisz? Zbudujesz dla nich nową wieś? Dwóch spośród mężów porwanych ożeniło się ponownie. Dwadzieścia rodzin odeszło stąd, nikt nie wie dokąd. Do czego one mają wracać? Nikomu już na nich nie zależy. - Mnie zależy - powiedział Kiall. - Nawet bardzo. Odwrócił się do Kary n. - Dziękuję za gościnę. Nic nie powiedziała, więc schował nóż i wyszedł z ich domu na oblany słonecznym blaskiem plac. ROZDZIAŁ 8 Okas usiadł pod szeroko rozgałęzionym wiązem i skupił myśli na widocznej u stóp wzgórza wiosce. Jej obraz pływał, budynki rozmazały się i rozwiały jak mgła w promieniach słońca. Nie panował już nad wizją, a czas stracił wszelkie znaczenie. Zobaczył góry lodu pokrywające ziemię, wypełniające wszystkie wgłębienia, zsuwające się z wierzchołków wzgórz. Powoli, leniwie, w miarę upływu stuleci, lód ustępował, a na jego miejscu wyrastała wysoka trawa. W dolinie pojawiły się ogromne, ociężałe stwory, których zwaliste kończyny ocierały się o młode drzewa i łamały ich kruche pnie. Czas mijał, trawa rosła. Ostre wierzchołki wzgórz wygładzały wiatry. Na południowym stoku ukorzenił się pierwszy dąb, wiążąc glebę. W jego konarach zagnieździły się stada ptaków. Zawarte w ich odchodach nasiona dawały początek innym drzewom i niebawem Okas ujrzał młody las rozpościerający się na wzgórzach. Pierwsza grupa ludzi nadeszła z zachodu, odziana w skóry i futra, uzbrojona w narzędzia z kości i kamienia. Rozłożyli się obozem nad strumieniem, upolowali wielkiego łosia i poszli dalej. Za nimi przyszli następni, a pewnego jasnego dnia na wzgórzach pojawił się młody mężczyzna z kobietą u boku. Wskazał ręką na ziemię, zataczając krąg obejmujący góry. Zbudował dom 0 długim, spadzistym dachu. Szałas nie miał komina; w dwóch miejscach dachu pozostawiono otwory i kiedy spadł śnieg, Okas zobaczył wydobywający się z nich dym. Z biegiem lat w pobliżu osiedlali się inni przybysze, a młody kiedyś człowiek, który został ich przywódcą, zestarzał się. Jakieś dzikie plemię najechało dolinę i wymordowało wszystkich mieszkańców osady. Na jakiś czas zagarnęli ich domy, lecz potem, zwyczajem wszystkich nomadów, ruszyli dalej. Domy zmurszały i runęły, stając się nawozem dla gleby, zręby porosły trawą. Okas patrzył na mijające wieki, czekając z niezmąconym spokojem, oceniając upływ czasu z położenia gwiazd. Wreszcie dostrzegł znajome budynki z czasów bliższych jego teraźniejszości 1 przeniósł się duchem do wioski. Skupiwszy myśli na Kiallu, poczuł, że przyciąga go niewielki domek na jej zachodnim skraju. Widział w nim narodziny chłopca, dumny uśmiech na twarzy jego utrudzonej matki, szczęście w oczach ojca, który ostrożnie wziął dziecko na ręce. Okas odprężył się i pozwolił płynąć obrazom. Zobaczył, jak matka Kialla umarła w połogu; jak chłopiec zaczął ledwie stawiać pierwsze kroki. Widział, jak jego ojciec zranił się przy upadku i zmarł w wyniku gangreny. Obserwował, jak chłopiec dorasta, wychowywany przez obcych. Potem zobaczył ciemnowłosą dziewczynę, Ravennę. W końcu ujrzał napad - Nadrenów atakujących wieś, błysk mieczów w słońcu, migotanie włóczni. Okas odwrócił wzrok i poczekał do momentu, gdy napastnicy poprowadzili swoje branki na wzgórza, gdzie czekały wozy wyładowane łańcuchami i kajdanami. Podążał za nimi przez ponad sto mil aż do otoczonego palisadą miasta, tam jednak obraz zniknął. Otworzył oczy i rozprostował plecy, tłumiąc jęk, gdy ścięgna nad biodrem napięły się boleśnie. Wiatr przeszywał go na wskroś i poczuł się śmiertelnie zmęczony. Mimo to musiał spróbować jeszcze raz. Sygnał był wciąż mocny i gdy Okas nawiązał z nim kontakt, jego duch uniósł się z ciała i szybko poszybował ponad stepem. Z tej wysokości góry wyglądały pięknie, w śnieżnym płaszczu i koronie z chmur. Duch Okasa opadł na najwyższy szczyt i zanurzył się głęboko w jego mrocznym wnętrzu. Wreszcie znalazł się w pieczarze, w której migotały pochodnie, a przy niewielkim ognisku siedział starzec. Okas przyjrzał mu się uważnie. Chudą szyję starca otaczał naszyjnik z zębów lwa, a rzadka siwa broda przypominała pasemko dymu. Kiedy ciemne oczy starca otworzyły się, a ich spojrzenie spoczęło na Okasie, było w nim tyle bólu i smutku, że Okas był bliski łez. - Witaj, bracie - powiedział Asta Khan, po czym skrzywił się i zapłakał. - Jak mogę ci pomóc? - zapytał Okas. - W jaki sposób cię ranią? - Mordują moje dzieci. Nic nie można zrobić. Wkrótce wyślą przeciwko mnie swoje siły i wtedy będę potrzebował twojej pomocy. Przybędą demony, a nie wystarczy mi sił, aby je posłać z powrotem do piekieł. Jednak przy twojej pomocy może się to udać. - W takim razie będę tutaj... i sprowadzę pomoc. Asta Khan skinął potakująco głową. - Duchy przyszłości. - Tak. - Czy przyjdą tu, jeśli ich o to poprosisz? - Myślę, że tak. - Muszą stawić czoło nieopisanym koszmarom. Demony odkryją ich ukryte lęki i urzeczywistnią je. - Przyjdą. - Dlaczego robisz to dla mnie? - zapytał Asta. - Wiesz, czego pragnę. Wiesz wszystko. - Nie wszystko - odparł Okas. - Nikt nie wie wszystkiego. Asta jęknął i upadł na podłogę. Okas siedział w milczeniu, czekając, aż starzec podniesie się i otrze z oczu łzy. - Teraz mordują najmłodsze dzieci; nie potrafię złagodzić ich cierpienia. - Ani też nie pragniesz tego - powiedział Okas. - Chodź, weź moją rękę. Duch Asta Khana podniósł się z kruchego ciała. W tej postaci wydawał się młodszy, silniejszy. Okas ujął wyciągniętą dłoń i pozwolił, by jego własna siła przeszła do szamana. - Dlaczego? - spytał ponownie Asta. - Dlaczego robisz to dla mnie? - Może nie robię tego dla ciebie. - A dla kogo? Dla Tenaki? Nie był twoim panem. - Wystarczy, że to robię. Muszę wracać do swojego ciała. Przybędę, kiedy będziesz mnie potrzebował. Gniew Kialla nie trwał długo. Kiedy poszukiwacze czekali na skraju lasu na Okasa, przysiadł obok Chareosa, dając upust swoim uczuciom. Chareos szorstko uciął potok jego słów. - Chodź ze mną - powiedział ostro. Potem wstał i odszedł między drzewa, poza zasięg uszu pozostałych. Odwrócił się wtedy do Kialla z nieruchomą twarzą i gniewem w ciemnych oczach. - Nie marnuj na mnie swego obłudnego gniewu, chłopcze. Nie życzę sobie tego. Kiedy pojawili się bandyci, nie zrobiliście nic, ani ty, ani żaden z tych wieśniaków. Oczywiście, że wydaje im się, że nie chcą powrotu porwanych. A dlaczego? Ponieważ musieliby przeglądać się w lustrze własnego tchórzostwa. Musieliby żyć dzień po dniu z tym lustrem przed oczami. Mijając jedną z byłych branek, zawsze przypominaliby sobie swoje wady. Dlatego przestań narzekać. - Dlaczego tak się rozgniewałeś? - zapytał Kiall. - Mogłeś mi to po prostu wyjaśnić. Wyjaśnić?... - Chareos odchylił głowę do tyłu i zapatrzył się w niebo. Przez kilka sekund nie odzywał się ani słowem i Kiall zrozumiał, że Chareos stara się opanować gniew. W końcu usiadł na ziemi i gestem zachęcił Kialla, aby do niego dołączył. Młodzieniec usłuchał. - Nie mam czasu na wyjaśnianie wszystkiego, Kiall - powiedział spokojnie starszy mężczyzna - i nie mam na to ochoty. Zawsze uważałem, że człowiek musi sam myśleć za siebie. Jeżeli będzie oczekiwał od innych uzasadnienia i motywacji swoich czynów, to jego mózg stanie się pustym i bezużytecznym organem. Dlaczego się gniewam? Zastanówmy się nad tym przez chwilę. Jak myślisz, skąd Nadrenowie wiedzieli, na którą wieś uderzyć? Gdzie mieszkają atrakcyjne kobiety? - Nie wiem. - Więc pomyśl, do diaska! - Wysłali może zwiadowców? - spróbował Kiall. - Tak. A jeszcze? - Słuchali opowieści handlarzy, pośredników, wędrownych druciarzy, którzy odwiedzają takie wsie? - Dobrze. A czego szukają w tych opowieściach? - Informacji - odpowiedział Kiall. - Nie rozumiem, do czego to prowadzi. - Daj mi trochę czasu. W jaki sposób jedna wieś dowiaduje się o tym, co się dzieje w drugiej? - Od kupców, wędrowców, poetów. Wszyscy oni przenoszą informacje - odparł Kiall. - Mój ojciec mówił, że w ten sposób zachęcają do zakupu. Ludzie gromadzą się wokół ich wozów, żeby usłyszeć najnowsze plotki. - Właśnie tak. A jaką to plotkę zaniesie następny handlarz? Kiall poczerwieniał i przełknął głośno ślinę. - Historię o bohaterach z Bel-azar, którzy wyruszyli na poszukiwanie Ravenny - wyszeptał. - A kto usłyszy o tej bandzie herosów? - zapytał Chareos, jego oczy zwęziły się w szparki, a usta rozciągnęły w cienką kreskę. - Nadrenowie - przyznał Kiall. - Przepraszam. Nie pomyślałem. - Rzeczywiście, nie pomyślałeś! - zagrzmiał Chareos. Słyszałem twoją rozmowę z tym wieśniakiem i widziałem, jak groziłeś mu nożem. Zapamiętaj jedno, Kiall. To, co my robimy, jest łatwe. Rozumiesz, łatwe! To oni ciężko pracują. Mając nadzieję i modląc się o wystarczającą ilość deszczu, żeby zboże wzeszło, i dostatecznie dużo słońca, żeby dojrzało; żadnej pewności, że susza, głód lub bandyci nie pozbawią życia ich oraz ich najbliższych. Nigdy mnie nie proś o wyjaśnienia. Pracuj swoją głową. Spomiędzy krzaków wychylił się Finn. - Okas wrócił. Mówi, że mamy do przebycia sto mil. Przeważnie w trudnym terenie. Posłałem Maggriga z powrotem, żeby kupił żywność. Czy to w porządku, Fechmistrzu? - Tak. Dzięki, Finn. Wyruszymy, jak tylko Maggrig wróci, i rozłożymy się obozem daleko stąd. Nie zniosę następnej nocy z tym świętoszkowatym nudziarzem. - Pomyśl tylko, Fechmistrzu. Dzisiaj będzie opowiadał we wsi, jak ty go wychwalałeś. Przejdziesz do pamięci jako Chareos, przyjaciel wielkiego Norrala. - Zapewne jest w twych słowach sporo prawdy - przyznał ze śmiechem Chareos. Przedzierając się długimi krokami przez poszycie lasu, dotarł do miejsca, gdzie Okas siedział cicho obok Beltzera. Staruszek wyglądał na śmiertelnie zmęczonego. - Chciałbyś trochę odpocząć? - zapytał go Chareos. - Nie możemy. Przed nami długa droga. Będę spał wieczorem. Jakieś cztery mile stąd na południe znajdziemy dobre miejsce na obóz. - Czy dziewczyna żyje? - zapytał Chareos. Kiall stanął za jego plecami. - Żyła, kiedy ją dowieźli do fortu - powiedział Okas. Nie mogłem zobaczyć nic więcej. Nie mam nic, na czym mógłbym się oprzeć - jedynie miłość Kialla. To za mało. Gdybym ją znał, odnalazłbym ją wszędzie. - Jak długo potrwa podróż? - Około trzech tygodni. Może miesiąc. To trudny teren. I musimy zachować ostrożność. Nadirowie, bandyci, Wilki, Nadrenowie. I... inne niebezpieczeństwa. - Jakie inne niebezpieczeństwa? - zapytał Beltzer. - Demony - odrzekł Okas. Beltzer nakreślił na czole i na piersi Znak Obronnego Rogu, Finn zrobił to samo. - Skąd demony? - zapytał Chareos. - Cóż ta wyprawa ma wspólnego z czarami? Okas wzruszył ramionami i skierował wzrok ku ziemi. Zaczął kreślić koła w pyle pod stopami. Chareos ukląkł przy nim. - Powiedz, przyjacielu, dlaczego demony? Okas podniósł głowę i napotkał spojrzenie ciemnych oczu Chareosa. - Prosiliście mnie o pomoc - powiedział. - I jestem tutaj, żeby wam pomóc. Co się stanie, jeśli ja poproszę o pomoc? - Jesteś naszym przyjacielem - odpowiedział Chareos bez wahania. - Jeśli potrzebujesz mojej pomocy - lub któregokolwiek z nas - wystarczy, że poprosisz. Czy te demony prześladują cię? - Nie. Jest jednak pewien stary człowiek - wróg Jungir Khana. Żyje samotnie w górach daleko stąd. To właśnie jemu obiecałem pomóc. Jeśli pójdę sam, zginę. Mimo to muszę pójść. - A więc pójdę z tobą - zadeklarował Chareos. - I ja - powtórzył jak echo Beltzer, kładąc swą wielką dłoń na ramieniu Okasa. Okas pokiwał głową i wrócił do kreślenia kół na piasku. Nie odezwał się już i Chareos zostawił go w spokoju. Kiall podszedł do Chareosa. - Muszę z tobą pomówić - rzekł, oddalając się od pozostałych. Chareos poszedł za nim w cień rozłożystego wiązu. W jaki sposób pomoże nam to odnaleźć Ravennę? - zapytał młodzieniec. - W żaden, Kiall. Możemy tam zginąć. - To dlaczego nam pomaga? Czy cała ta droga była nadaremna? - zagrzmiał Kiall. - Przyjaźń zobowiązuje. Ten starzec zginie bez naszej pomocy. A czego po mnie oczekiwałeś? Niewiele jest cnót na tym świecie, chłopcze, lecz przyjaźń należy do tych, które sobie cenię. Jeśli jednak żądasz uzasadnienia, które nie ma nic wspólnego z honorem, rozważ jedno: Jakie mamy szansę na odnalezienie Ravenny bez Okasa? - Chareos chwycił Kialla za ramię. Nie mam wyboru, przyjacielu. Żadnego. Kiall przytaknął. - Ja także pójdę - powiedział. Maggrig wrócił z zapasami żywności - suszonym mięsem, owsem, solą i słodkim kleikiem przyrządzanym z miodu i korzenia kurkumy. Poszukiwacze wyruszyli w drogę na południe; pochód otwierali Chareos i Okas, za nimi podążali Kiall, Beltzer i Maggrig. Finn jako zwiadowca szedł przodem, szukając śladów bandytów. Kiall podjechał do Maggriga. - Przeraża mnie myśl o walce z demonami - zwierzył mu się. - Mnie także - przyznał Maggrig. - Kiedyś, kiedy przebywaliśmy w Nowym Gulgothirze, widziałem wypchanego potwora. Tego dziesięciostopowego wilkołaka zabił Ananais drenajski bohater, podczas wojen Ceski, kilkadziesiąt lat temu. Nigdy jednak nie widziałem demonów. Finn mówił mi, że zamordowały jednego z jego przyjaciół. Zwykle nawiedzały go we śnie, a on budził się z krzykiem. Pewnej nocy krzyczał przez sen, ale już się nie obudził. Nie znaleziono na nim żadnych śladów. Kiall zadrżał. Beltzer ściągnął konia, zrównując się z nimi. - Nadyryjscy szamani umieją ich przyzywać - rzekł. Znałem kiedyś człowieka, który przeżył spotkanie z demonami. Ograbił nadyryjską świątynię. Wtedy zaczął miewać sny; ścigano go, biegł przez las, nie miał broni, a potwory każdej nocy były coraz bliżej. - I co zrobił? - zapytał Maggrig. - Odbył pielgrzymkę do Świątyni Trzydziestu w pobliżu Mashrampuru. Kazali mu oddać ukradziony przedmiot - kielich, jak przypuszczam. Znowu przyśnił mu się las - tyle że tym razem byli z nim mnisi, wszyscy ubrani w srebrne zbroje, a w rękach mieli miecze jaśniejsze niż pochodnie. Pokonali demony, a duszę człowieka zabrali do szamana Nadirów, który ich wysłał. Zgodzili się zwrócić kielich i sny się skończyły. - Miał szczęście - powiedział Maggrig. - Wcale nie. Zginął wkrótce potem w bójce o przygodną kurtyzanę. Beltzer spiął konia ostrogami i podążył za Chareosem i Okasem, którzy wjeżdżali na niewielkie wzgórze. Przed nimi rozciągała się długa dolina, a za nią pozornie jałowy, smagany wichrem krajobraz nadyryjskich stepów. Tanaki wstała z łóżka, przeciągnęła się i podeszła do okna. Otworzyła okiennice i wyjrzała na pusty plac. Słysząc jakiś szmer za plecami, odwróciła się i uśmiechnęła na widok przybysza. - Grzeczność nakazuje zapowiadać swoją wizytę, Harokasie - powiedziała do zabójcy o jastrzębiej twarzy. Wzruszył ramionami. - Nie w moim zawodzie - odparł z szerokim uśmiechem. - Nie oczekiwałam ciebie wcześniej jak za kilka tygodni. Powiedz, że jechałeś tu dzień i noc, żeby nasycić oczy moją urodą. - Zrobiłbym tak, gdybym mógł, Księżniczko. Przynoszę jednak wieści, które cię zainteresują. Nadjeżdża tu grupa ludzi, którzy zamierzają odbić jedną z niewolnic. Jest prawdopodobne, że twoje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. - Ilu? - Sześciu. Zachichotała. - Myślisz, że przestraszę się sześciu mężczyzn? Gdybym miała dobry dzień, to prawdopodobnie sama poradziłabym sobie z nimi. - Ci jednak są szczególni, Księżniczko. Dowodzi nimi Chareos Fechmistrz. Jest wśród nich Beltzer od Topora, a ponadto legendarni łucznicy, Finn i Maggrig. - Bohaterowie z Bel-azar? Cóż ich może obchodzić jakaś wiejska dziewucha? - Rzeczywiście, co? - Jak się o tym dowiedziałeś? - zapytała Tanaki. - Chełpili się tym w jednej z wiosek. Cała okolica żyje tylko tą historią. - Jest jednak coś, o czym mi nie mówisz - powiedziała, a na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. - Masz całkowitą rację, Księżniczko - odpowiedział, otwierając dla niej swe ramiona. Weszła w nie, a kiedy pocałował ją, odsunęła się od niego. - Później - powiedziała. - Najpierw opowiedz mi wszystko. - O, nie - powiedział i zgarnąwszy ją z ziemi, zaniósł do kwadratowej sypialni na tyłach holu. Kochali się przez ponad godzinę; w końcu wyciągnął się wygodnie na poduszkach i przymknął oczy. - Teraz mi powiedz - odezwała się, opierając głowę na łokciu i spoglądając na niego. - Wiesz, gdybym potrafił się zakochać, zakochałbym się w tobie, Księżniczko. Jesteś silna, inteligentna, odważna i bystra. A w łóżku... - Tak, tak. Ja także jestem pełna podziwu dla ciebie. Tymczasem mów! - I jesteś taka prostolinijna. Podziwiam to. - Jej twarz pociemniała. - Dobrze już, dobrze - powiedział z uśmiechem. - Książę rozkazał mi zabić Chareosa. - A ty chciałbyś, żebym wykonała to zadanie za ciebie? - Cóż, starzeję się i jestem coraz bardziej zmęczony. - Zauważyłam - powiedziała, siadając. - Tak więc otrzymałam zadanie. - Po co przyjechał tutaj Tsudai? - zapytał, a ona odwróciła się do niego, zastanawiając się, czy troska, którą dostrzegła w jego oczach, jest prawdziwa. Oceniła, że nie, więc wzruszyła ramionami i wstała. - Jak to się dzieje, że wiesz o wszystkim, Harokasie? Jesteś jasnowidzem? - Nie, jestem słuchaczem. A kiedy jeden z generałów Jungir Khana przemierza stepy, domyślam się, że nie czyni tego dla rozrywki. - Przyjechał kupić kobiety, to wszystko. - Teraz to ty coś przemilczasz. Chcesz, żeby zginął, Księżniczko? - Nie! - powiedziała ostro. - Jak sobie życzysz. Jednak on cię nienawidzi, wiesz o tym? - Mówi, że mnie kocha. Harokas jęknął i podniósł się z łóżka. - Nie zna nawet znaczenia tego słowa. - A ty znasz? - zapytała, wślizgując się w tunikę. - Czasami myślę, że tak. Co zrobisz w sprawie Chareosa? - Jeszcze dzisiaj wyślę jeźdźców. - Wyślij najlepszych, Księżniczko. - Bohaterowie z Bel-azar umrą przed upływem tego tygodnia. - Być może - powiedział cicho. Pomimo pozorów pustki ziemia na skraju Stepów obfitowała w rozmaite formy życia i ten cud dzikiej przyrody zafascynował Kialla. Całe dotychczasowe życie spędził w dolinie. Znał zwyczaje jeleni i kóz, tutaj jednak spotykał stworzenia rzadkiej urody, których zachowania były czasami równie tajemnicze co komiczne. Czternastego dnia podróży dostrzegł wysoko na niebie wielkie ptaki o długich prostokątnych skrzydłach, krążące i szybujące na niebie. Rozpoznał w nich sępy - jednak jakiegoś nie znanego mu gatunku - spiął więc konia i dopędził Finna, który jechał o jakieś pół mili przed grupą. Finn ściągnął wodze swojego rumaka i poczekał na młodzieńca. - Czy coś się stało? - zapytał myśliwy. - Nie. Obserwowałem sępy. Czy ich obecność oznacza czyjąś śmierć? - Raczej życie - odparł Finn z uśmiechem. - Kołują w ten sposób, szukając partnera. Przyjrzyj się, a zauważysz, że samce przelatują wokół samic. Stopniowo ich ruchy staną się lustrzanym odbiciem. Sępy wzbijały się w górę i wirowały w zapierających dech w piersiach ewolucjach. - Tyle piękna u tak odrażających stworzeń - szepnął Kiall. - Dlaczego odrażających? - zaprotestował Finn. - Czy dlatego, że żywią się padliną? Oczyszczają ziemię, Kiall. W ten czy inny sposób przyczyniają się do jej piękna. - Czemu parzą się w zimie? Czy zimno nie zagraża jajom? - Nie - odpowiedział Finn. - Po złożeniu jaj samica wysiaduje je przez dwa miesiące. Kiedy wylęgną się młode, będzie je karmiła jeszcze przez kolejne cztery. To długi okres jak na ptaki. Posuwali się coraz dalej; przeprawiali się przez spadające kaskadami z gór strumienie, wezbrane teraz od topniejącego śniegu. Szesnastego dnia Finn złowił trzy duże pstrągi, które upiekli na kolację. Złapał je gołymi rękami, budząc podziw Kialla. Myśliwy potrząsnął głową. - To żadna sztuka, Kiall. Dla nich także zima to okres godów - powiedział. - Ukrywają się we wgłębieniach płytkiego dna strumienia, żeby złożyć jaja. Nieruchomieją wtedy, a jeśli człowiek działa szybko i pewnie, potrafi wsunąć ręce pod brzuch ryby i wyciągnąć ją z wody. Z każdym dniem dostrzegali coraz więcej form życia-wielkie, grzebieniaste perkozy na płytkich jeziorkach; łyski; czaple odprawiające swe komiczne tańce godowe, podskakujące na patykowatych nogach, żeby zwrócić uwagę partnerki; ogromne czarne kanie, które pikowały i nurkowały, spotykając się w powietrzu. Okas jeszcze bardziej zamknął się w sobie; często jechał z zamkniętymi oczami, a raz spadłby z konia, gdyby nie pomoc Beltzera. Siedemnastego dnia po południu Okas podjechał na swoim koniku do Chareosa. - Musimy znaleźć jakąś kryjówkę - powiedział. - Dlaczego? Czy zbliżają się wrogowie? - Tak, to także. Jednak nadchodzi noc demonów. Chareos skinął głową i podjechał do Finna. Myśliwy pogalopował na zachód, gdzie z przyprószonej śniegiem ziemi wznosiły się skalne ściany. Przed zmierzchem wędrowcy rozłożyli obozowisko w głębokiej pieczarze na zboczu wzgórza. Zjedli w milczeniu, siedząc wokół małego, migoczącego ogniska. Okas zabronił spożywać jakiekolwiek mięso, a sam siedział z pochyloną głową i zamkniętymi oczami. W końcu podniósł głowę i spojrzał na Chareosa. - Czeka nas noc pełna niebezpieczeństw - rzekł cicho. Siły, które staną przeciw wam, są potężne złem, mocarne podstępem. Nakarmiono je śmiercią wielu, wielu ludzi. - Opowiedz nam o starcu, którego mamy chronić - zaproponował Chareos. Oblał go zimny pot, czuł na skórze chłodny powiew nocnego wiatru. Patrząc na niego, Kiall poczuł strach. Beltzer także siedział w milczeniu, z napięciem wpatrując się małymi, okrągłymi oczkami w Okasa. - Nazywa się Asta Khan i przez wiele lat był szamanem Tenaki Khana, Władcy Wilków. Kiedy Tenaka... zmarł... Asta opuścił plemię i wyruszył w podróż, która zakończyła się w Księżycowych Górach. Syn Tenaki, Jungir, i jego szaman zdecydo - wali, że nadszedł czas, aby Asta umarł. Poświęcili czterdziestu członków rodziny Asty po to, by wzmocnić siły duchów i osłabić starca. Dzisiaj demony zaatakują. - A dlaczego on stanowi tak wielkie zagrożenie dla Jungira? - zapytał Finn. - Zna sekret, który Jungir chce zachować w tajemnicy. Jungir Khan zamordował swojego ojca. - I to wszystko? - zapytał Beltzer. - Nie, nie wszystko - przyznał Okas-ale tylko tyle wiem na pewno. - Czy zdołamy pokonać demony? - zapytał Beltzer. Czy mój topór może je zranić? - Wkroczymy do ich świata. A tam, owszem, mogą umierać. Jednakże wielka jest ich moc. Jesteś silny, gruby Beltzerze, lecz tam, dokąd podążymy, liczy się siła serca, a nie ciała. To miejsce cudów i wiary, siedziba Ducha. - Jak się tam dostaniemy? - zapytał Finn. - Ty nie idziesz - odpowiedział Okas. - Dwaj z nas muszą pozostać, żeby bronić ciał tych, którzy pójdą. Ty, Finn, nadajesz się do tego najlepiej. Kiall zaczął oddychać płytko, a serce zatrzepotało mu jak uwięziona ćma. Nie odezwał się jednak. - Ja idę - zadeklarował się Chareos - Beltzer również. - Spojrzał na Maggriga, a potem na Kialla. Jasnowłosy myśliwy uśmiechnął się do Kialla, wyczuwając jego przerażenie. - Ja pójdę z wami - oznajmił Maggrig. - Nie - rzekł Okas. - Ty zostaniesz. Nadchodzą wrogowie, którzy odnaleźli nasze ślady. Dotrą tu w nocy. Twoja łucznicza zręczność będzie potrzebna tutaj. - A więc - powiedział Kiall drżącym głosem - ja muszę pójść? - Nie ma żadnego przymusu, przyjacielu - odpowiedział Okas z łagodnym uśmiechem. - To zadanie dla duchów przyszłości. Może zdołamy zwyciężyć tylko w trójkę z Chareosem i Beltzerem. - Ja... ja pójdę - powiedział Kiall. - To ja rozpocząłem tę wyprawę, pójdę zatem na spotkanie każdego niebezpieczeństwa. - Głośno przełknął ślinę. Chareos wyciągnął rękę i poklepał go po ramieniu. - Dobrze powiedziane, Kiall. - Trzymaj się blisko mnie, chłopcze - powiedział do Kialla Beltzer, podnosząc topór. - Dopilnuję, żebyś wrócił cały i zdrowy. - Jużczas-powiedziałOkas. - Finn,kiedy sięoddalimy, zgaś ogień i obserwuj ścieżkę. Jeśli los będzie nam sprzyjał, wrócimy przed świtem. - Wstał i poprowadził towarzyszy w głąb pieczary, gdzie zasiedli kręgiem. Okas zaintonował pieśń w niezrozumiałym dla nich, syczącym języku. Słuchając jej, Kiall poczuł, że kręci mu się w głowie. W oczach zawirowały mu gwiazdy, a uszy wypełnił szum rwących rzek. Zapadła ciemność, mrok tak gęsty, że Kiall stracił wszelkie poczucie istnienia. Odzyskał świadomość w nagłym błysku światła i stwierdził, że wraz z towarzyszami znajduje się w innej pieczarze, przed innym ogniskiem. Leżało tam ciało starego człowieka, pozornie uśpionego. Duch starca uniósł się z ciała i podpłynął do nich. Asta Khan nic nie powiedział, tylko nisko pokłonił się Okasowi. Tatuowany Człowiek klęknął i nakreślił w pyle duży krąg. Potem wstał, ujął Astę za rękę i wprowadził go do środka kręgu. Asta Khan usiadł, a Chareos, Beltzer, Kiall i Okas stanęli wokół niego. Ze ścian jaskini uniosły się chmury ciemnego dymu i zamknęły się wokół nich. Beltzer uniósł topór, a Chareos i Kiall dobyli mieczy. Usłyszeli jakiś złowrogi syk. Okas zaczął śpiewać, a Asta Khan przyłączył się do niego. W kręgu rozbłysło białe światło, odbijając się od mieczy wędrowców. Dym rozwiał się, ukazując wysoką postać w czarnej zbroi, czarnym skrzydlatym hełmie z opuszczoną przyłbicą i z rękami skrzyżowanymi na piersi. - Czas umierać, Asta Khanie - powiedziała zjawa. Finn klęczał przy nieruchomych ciałach przyjaciół, przyglądając się im w milczeniu. Potem wstał i podniósłszy z ziemi łuk, poszedł do wylotu jaskini, gdzie przyłączył się do niego Maggrig. Przez jakiś czas siedzieli tam obaj, bez słowa obserwując promienie księżyca tańczące na gałęziach drzew. - Co robimy? - szepnął Maggrig. Finn wzruszył ramionami. - Ty sprawdź ścieżkę po lewej; ja zajmę się prawą. Tylko nie oddalaj się zbytnio od wejścia do jaskini. - Maggrig przytaknął skinieniem głowy i uśmiechnął się. Nałożył strzałę na cięciwę i odszedł żwawym krokiem, a po chwili zniknął w poszyciu. Finn odczekał kilka minut z zamkniętymi oczami, pozwalając, by ciemność wyostrzyła mu słuch. Nocną ciszę przerywały różne odgłosy, skryte w szumie wiatru i złowrogim szeleście liści. Otworzył oczy i powoli przyjrzał się ścieżce. W końcu, zadowolony z efektu, wyszedł na światło księżyca i poszedł w prawo. Było tam wiele dobrych kryjówek, lecz on potrzebował takiej, która dawałaby pole do strzału. Łuk nie jest najlepszą bronią do nocnej walki. W świetle księżyca trudno ocenić odległość. Ponadto dobra pozycja obronna mogła się okazać pułapką, jeśli nie zapewniała bezpiecznej drogi odwrotu. Przykucnął za osłoną krzewów i spróbował zlokalizować Maggriga. Nie dostrzegł ani śladu jasnowłosego myśliwego i uśmiechnął się. Wreszcie się czegoś nauczył! Minęła godzina... potem druga. Finn zamknął oczy i skupił uwagę na dźwiękach nocy wygładzał je, dostosowywał do rytmu ziemi, szukał dysonansów. Nie znajdował ich, i to go martwiło. Okas rzadko się mylił i jeśli powiedział, że nieprzyjaciel jest blisko, to znaczy, że jest blisko. Finn oblizał wargi i poczuł przyspieszone bicie serca. Jeżeli ich nie widział i nie słyszał, pozostawały tylko dwie możliwości: albo Okas pomylił się, albo ścigający byli równie zręczni jak ścigani. Powoli i zwinnie Finn przypadł do ziemi i spojrzał za siebie, na wylot jaskini. Nie dostrzegł ani śladu ruchu. Popatrzył na skalną ścianę, starając się jak najdalej sięgnąć wzrokiem na boki. Nic. Skały, trawa i ciemne, nieregularnie wyrastające krzewy. Odchylił się w tył, napiął łuk i założył strzałę. Jeśli wrogowie byli rzeczywiście zręczni, to mogli widzieć, jak on i Maggrig opuszczali pieczarę. Na myśl o niebezpieczeństwie, jakie mogło zagrażać Maggrigowi, był bliski paniki, lecz z premedytacją stłumił to uczucie. Jeżeli tamci rzeczywiście ich dostrzegli, to teraz z pewnością skradali się, żeby go zabić. Jednak Finn starannie wybrał kryjówkę i zajmował teraz bardzo dogodną pozycję. Prawą flankę zabezpieczały głazy, a przed nim i po lewej rozciągało się pole ostrzału. Za plecami miał wąską ścieżkę, ostro skręcającą w prawo, z powrotem do skalnej ściany. Leżąc na brzuchu, poczołgał się na łokciach, aż skrył się za osłoną traw. Stracił trochę pola ostrzału, ale zyskał zabezpieczenie przed bezpośrednim atakiem i pewność, że jego wrogowie nie widzą go. - Nonsens - powiedział sobie. - Nikogo tam nie ma. Zaczynasz się bać własnego cienia. Myśl, człowieku, myśl! Postaw się na miejscu ścigających. Widziałeś zdobycz. Co powinieneś zrobić? Musisz go zmusić, żeby wystawił się na strzał. Jak? Daj mu cel. Pokaż się. Finn zaryzykował spojrzenie na otwartą przestrzeń znajdującą się teraz z prawej strony. Tak, tu właśnie kazałbym pokazać się komuś. Wtedy Finn musiałby wstać, żeby wycelować. Obrzucił spojrzeniem gąszcz za plecami. Morderca mógł czyhać tylko w dwóch miejscach: przy karłowatym buku, za grubym srebrnym pniem lub za okrągłym głazem prowadzącym do wylotu jaskini. A może jest ich dwóch? Finn poczuł pot spływający mu po twarzy. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem był natychmiastowy odwrót. Nieprzyjaciel miał przygniatającą przewagę. Jednak to oznaczało, że powinien pobiec z powrotem do jaskini, a zatem wyjść na otwartą przestrzeń. Nawet jeśli uda mu się dotrzeć do pieczary, tam w środku będzie w pułapce. Poza tym zostawi Maggriga samego. Delikatnie odłożył łuk na ziemię, podniósł do ust złożone kciukami dłonie, czterokrotnie pohukując basowo jak sowa. Z przodu dobiegł go warkliwy kaszel borsuka. A więc Maggrig był wciąż bezpieczny. Co więcej, wiedział 0 niebezpieczeństwie i wypatrzył jednego z napastników. Finn opadł pod krzaki i wycofał się bezgłośnie. Na otwartą przestrzeń przed nim wyszedł mężczyzna z łukiem w ręku. Żeby oddać strzał, Finn musiał wstać. Mężczyzna ruszył w kierunku kryjówki Finna. Ten wziął głęboki oddech 1 wstał, napinając cięciwę łuku. Nagle okręcił się na pięcie. Z tyłu, zza wielkiego głazu oddalonego o jakieś dwadzieścia kroków, wychylił się drugi napastnik; Finn posłał strzałę, która przebiła czaszkę łucznika, i zanurkował w krzaki. Dwie strzały przecięły powietrze w miejscu, gdzie stał przed chwilą. Nisko skulony, przesadzając krzaki i głazy, Finn wybiegł ze swojej kryjówki i przypadł za obalonym drzewem. Widział stąd ciało zabitego. Teraz sytuacja podobała mu się znacznie bardziej. Polowali na niego z wielką zręcznością, nadmiernie ufając swoim umiejętnościom. Teraz, gdy jeden z nich nie żył, dwaj pozostali zaczęli się pewnie denerwować. Ponownie przypadłszy do ziemi, Finn odczołgał się w tył i nie wstając, nałożył drugą strzałę. Musieli zaatakować z przodu. Czy mogli zastawić jakąś pułapkę? Widzieli, że Finn jest praworęczny; a więc zapewne nadejdą z prawej. Dałoby to im dodatkowy ułamek sekundy na oddanie morderczego strzału. Przekręcił się na prawo i czekał. Nagle zza powalonego drzewa wypadł wojownik z długą włócznią w ręku. Finn strzelił mu w pierś. Tamten zachwiał się. Drugi nadbiegł z lewej... Odrzuciwszy łuk, Finn przetoczył się po ziemi, wyrwał z pochwy myśliwski nóż, uchylił się od pchnięcia włócznią i wbił ostrze w brzuch atakującego. Przytrzymał ciało umierającego i zza tej osłony omiótł wzrokiem okolicę. Nie dostrzegł nikogo. Zaklął, puścił ciało i pobiegł po swój łuk. W chwili gdy, zagarnąwszy go z ziemi, wyprostował się, dostrzegł podnoszącego się z krzaków łucznika. Już był martwy i wiedziało tym... Strzała Maggriga utkwiła wysoko w ramieniu łucznika. Tamten krzyknął i wypuścił swój pocisk, lecz ten przeleciał obok Finna, który znów skrył się w krzakach. - Do jaskini, Finn! - wrzasnął Maggrig, łamiąc wszelkie zasady bezpieczeństwa. Finn obrócił się i ujrzał trzech ludzi pędzących przez otwartą przestrzeń. Posłał za nimi strzałę, ale odległość była zbyt wielka i pocisk chybił celu. Odrzucił łuk, chwycił nóż i popędził za tamtymi. Oni jednak już zniknęli w jaskini i wiedział, że nadejdzie za późno. - Wytrwaj albo wszyscy zginiemy - powiedział Okas. Kiall zrobił głęboki wdech i spojrzał na wirujący dym. Dym rozwiał się, ukazując migotliwy krajobraz nagich szczytów i bezlistnych drzew. Na ich tle ujrzał sześć łuskowatych potworów o wielkich paszczach pełnych ostrych kłów. Z wyciągniętymi łapskami człapały w jego stronę i Kiall cofnął się, przerażony. Potwory nie miały dłoni ani łap. Zamiast nich sterczały spuchnięte twarze o ostrych zębach, które szczękały i zgrzytały w przegniłym ciele. Każdy z demonów miał ponad siedem stóp wzrostu, a ich zrogowaciała skóra wydawała się odporna na ciosy wąskiej szabli Kialla. Młodzieniec spojrzał w prawo, szukając wsparcia Chareosa. Nie znalazł nikogo. Osamotniony Kiall zerknął w lewo. Znajdowały się tam otwarte drzwi, za którymi dojrzał zieloną łąkę; wyglądała jak dywan usiany wiosennymi kwiatami. Bawiły się tam dzieci, a ich śmiech wpadał przez zapraszająco uchylone drzwi. Kiall odwrócił się, słysząc za plecami zgrzytanie zębów. Demony zbliżały się. Gdyby tylko przebiegł przez te drzwi, byłby bezpieczny. - Wytrwaj albo wszyscy zginiemy. - Z otchłani pamięci dobiegł go głos Okasa. Pomyślał o Ravennie. Jeżeli zginie tutaj, już nikt jej nie uratuje. Zza drzwi usłyszał głos. - Szybko, Kiall, biegnij! Tutaj jest bezpiecznie! Zaryzykował spojrzenie w tamtym kierunku i zobaczył matkę, uśmiech na jej słodkiej twarzy, rękę uniesioną w powitalnym geście. - Nie mogę! - krzyknął. Podniósł miecz. Drzwi zniknę ły... Demony ruszyły do ataku. Beltzer ze zdumieniem zamrugał oczami. Nie miał pojęcia, gdzie podziali się inni, wiedział tylko, że stoi samotnie naprzeciw sześciu uzbrojonych ludzi. Ubrani w czarne zbroje, dzierżyli w rękach długie miecze. Nie było w nich nic demonicznego; z ponurymi, lecz ludzkimi twarzami szykowali się do ataku. Olbrzym poczuł, że topór ciąży mu w rękach, oparł go więc na ziemi. Spoglądając w dół na swoje dłonie, zobaczył, że są pomarszczone i pokryte wątrobianymi plamami. Ręce miał pomarszczone i chude, nogi kościste, obciągnięte zwiotczałymi mięśniami. Poczuł na plecach chłodny podmuch i odwrócił się powoli, by popatrzeć na krajobraz za plecami. Ziemia wznosiła się tam, tworząc potężną górę. Płynęły ożywcze strumienie, a słońce świeciło pełnym chwały blaskiem. - Wracaj na górę - powiedział jeden z wojowników. Nie zamierzamy zabijać starca, który nie ma dość siły, by podźwignąć swój topór. Wracaj. - Chareosie? - szepnął Beltzer. Oblizał dziąsła i nie znalazł w nich zębów; poczuł przygniatające zmęczenie. - Tam, na górze, odzyskasz młodość - powiedział wojownik. - Wtedy będziesz w stanie nas pokonać. Zrób tylko jeden krok do tyłu, a odzyskasz siłę w członkach. Beltzer cofnął się o krok. Rzeczywiście. Poczuł, jak prężą mu się mięśnie, a oczy widzą wszystko wyraźniej. Wystarczy, że cofnie się na górę, a znajdzie siłę, by pokonać wojowników. - Wytrwaj albo wszyscy zginiemy. - Dobiegł go głos Okasa z otchłani pamięci. Beltzer musiał zebrać wszystkie siły, żeby unieść topór. Spojrzał na posępnych wojowników. - Chodźcie więc - powiedział. - Nie cofnę się nawet o krok. - Głupcze! - syknął przywódca. - Czy myślisz, że nam sprostasz? Możemy cię zabić w mgnieniu oka. Czemu nie miałbyś odzyskać sił, żeby przynajmniej stoczyć porządną walkę? - Masz zamiar tak gadać cały dzień? - ryknął Beltzer. Porządną walkę? Chodźcie, chłopcy, zapracujcie na swoją zapłatę. Wojownicy zwarli szereg i natarli. Beltzer ryknął wściekle. Nagle topór znów stał się lekki w jego dłoniach i na atak odpowiedział atakiem. Jego kończyny znowu były mocarne, a ostrze rąbało i cięło napastników. Dosięgały go ich miecze, nie odniósł jednak żadnej poważnej rany. W ciągu kilku sekund wojownicy byli martwi, a ich ciała zniknęły. Beltzer spojrzał w stronę góry. Jej też nie było, a w miejscu tym ziała głęboka przepaść, której dno ginęło w oddali. Odwrócił się do niej plecami. I czekał na kolejnych wrogów. Chareos znów znalazł się w cienistych murach Bel-azar, w księżycowym blasku tańczącym na zboczach wzgórz i migoczącym na trawach doliny. Mieszkańcy ciemności wspinali się po schodach - a Tenaka Khan nie nadchodził z pomocą. - Tędy - dobiegł go cichy, kobiecy głos i odwróciwszy się, ujrzał drugie schody wiodące w dolinę. Kobieta weszła w krąg księżycowego światła; jej uroda zaparła mu dech, - Tura? Wielkie nieba, Tura? - To ja, ukochany. Nie mogę patrzeć, jak umierasz. Chodź ze mną. - Nie mogę. Muszę pomóc przyjaciołom. - Jakim przyjaciołom, Chareosie? Jesteś sam; opuścili cię. Chodź ze mną. Kocham cię, zawsze cię kochałam. Byłam taka głupia, Chareosie, ale możemy to wszystko naprawić. Znowu może być pięknie. Jęknął, a dusza wyrywała mu się z piersi. Wielka, szponiasta łapa roztrzaskała drzwi klatki schodowej. - Chodź prędko! - krzyknęła kobieta. - Nie! - odkrzyknął Chareos. Skoczył i wbił miecz w rozdziawioną paszczę potwora, przebijając tkankę chrzestną i mózg. - Pomóż mi! - Chareos odwrócił się i zobaczył, że drugi potwór wydostał się na górę i wlecze Turę w ciemności nocy. - Wytrwaj albo wszyscy zginiemy - dobiegł go z otchłani pamięci głos Okasa. Krzyknął w udręce, lecz pozostał na miejscu. Dwa następne potwory rzuciły się na niego; zrobił unik i zabił pierwszego ciosem w serce, a drugiego płaskim cięciem, które dosięgło szyi. Usłyszał śmiech i odwróciwszy się, ujrzał kobietę ściskającą potwora. Spojrzała na Chareosa-jej twarz była biała jak całun, źrenice szeroko rozwarte, a oczy zwężone w szparki jak u kota. Powoli podniosła nogę, ocierając nią o udo potwora. - Nigdy nie byłeś mężczyzną - powiedziała. - Jak myślisz, dlaczego potrzebowałam tylu kochanków? Odwrócił się do niej plecami, lecz nie przestawała mu ubliżać. - Spałam z nimi wszystkimi, Chareosie. Z Finnem, z Beltzerem. Ze wszystkimi twymi przyjaciółmi. Wszystkim opowiedziałam o tobie. Powiedziałam im, jak płakałeś w naszą pierwszą miłosną noc... śmiali się z tego. - Zostaw mnie w spokoju! Jeszcze jeden potwór wdrapał się po schodach, ale Chareos przykucnął, unikając zamachu szponiastej łapy, i ciął go szablą przez brzuch. Potwór runął z powrotem w ciemność. Jej głos zabrzmiał bliżej i łagodniej. - Mówiłam tak, żeby cię zranić - szepnęła. - Przepra - szam... Tak mi przykro. - Podeszła jeszcze bliżej, a Chareos cofnął się o krok. - Mimo strasznych krzywd, jakie ci wyrządziłam - ciągnęła - nigdy mnie nie zraniłeś. Nagle uniosła rękę. Szabla Chareosa przecięła jej szyję i głowa kobiety potoczyła się po podłodze obok bezwładnie padającego ciała. Z palców wysunął się mały, zakrzywiony nóż. - Nie - powiedział Chareos - nigdy nie skrzywdziłbym Tury. Jednak ty nie byłaś Turą. Kiall bez wytchnienia ciął otaczające go potwory. Szponiaste łapy rozdzierały mu skórę i zadawały ból, lecz jego miecz wciąż, zmuszał je do odwrotu. Pośliznął się i upadł, a demony skoczyły na niego. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się jakiś wojownik w czarnej zbroi, uzbrojony w dwa krótkie miecze, zasłonił go sobą i odgonił potwory. Kiall z trudem podniósł się z ziemi i obserwował wojownika. Zręczność nieznajomego zapierała dech w piersi; płynął i wirował jak tancerz, lecz każdy ruch jego lśniących mieczy był zabójczy dla demonów. Kiedy zginęła ostatnia bestia, mężczyzna podszedł do Kialla i uśmiechnął się. - Dobrze walczyłeś - powiedział. Kiall spojrzał w skośne, fiołkowe oczy i twarz o twardych, okrutnych rysach. - Kim jesteś? - zapytał. - Jestem przyjacielem Asty Khana. Ciemność ogarnęła Kialla, zamrugał oczami... I znalazł się z powrotem przed ogniskiem w jaskini. Okas i Asta siedzieli razem, Beltzer i Chareos na stojąco trzymali przy nich straż. - Czy przyjdą znowu? - zapytał Beltzer. - Nie wiem - odparł ze znużeniem Okas. - Nie przyjdą - rzekł Asta Khan, a jego oczy rozbłysły. Nadszedł czas, aby wrogowie poznali moją moc. - Zamknął oczy... i zniknął. Trzysta mil od tego miejsca Shotza wrzasnął ze strachu. Pierwszy z jego dwunastu akolitów, pogrążony w głębokim transie, padł z rozdartą piersią i sercem rozerwanym na kawałki. Shotza próbował wybiec z komnaty, lecz twarda jak stal mgła zabarykadowała drzwi. Jeden po drugim jego uczniowie umierali w milczeniu, aż wreszcie został tylko szaman. Z mgły powstała postać, na widok której szaman cofnął się. - Oszczędź mnie, potężny Asto - błagał. - Wykonywałem tylko rozkazy Khana. Oszczędź mnie, a pomogę ci go zniszczyć. - Nie potrzebuję do tego twojej pomocy - odparł Asta, unosząc się w powietrzu tuż nad drżącym szamanem. Dłoń ducha śmignęła ku piersi Shotzy, wysuwając długie szpony, które wbiły się w ciało ofiary. Straszliwy ból ścisnął serce szamana, który chciał krzyknąć - lecz zginął, nim zdążył wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. ROZDZIAŁ 9 Beltzer zbudził się pierwszy. Przeciągnął się, rozprostowując zesztywniałe kości. W tym momencie ujrzał wbiegających do jaskini napastników. Przetoczył się na kolana i sięgnął po topór. Ognisko wygasło, światło było słabe. Beltzer wydał swój bojowy okrzyk i ruszył do ataku. Dwaj napastnicy skoczyli na niego, trzeci skulił się i przebiegł obok. Beltzer zignorował go i wbił topór w pierwszego z bandytów. Miecz rozciął skórę beltzerowego kaftana, o włos mijając mięsień uda. Beltzer wyrwał topór z ciała padającego wojownika i zamaszystym ciosem uderzył drugiego w żebra, przecinając je i wbijając ostrze w płuca. Okręcił się na pięcie, przygotowany na atak z tyłu, ale trzeci napastnik leżał już zabity przez Chareosa. W tym momencie do pieczary wbiegł Finn z nożem wznie - sionym do ciosu. Zatrzymał się na widok Beltzera i Chareosa, którzy stali nad ciałami napastników. - Ale z was wartownicy - mruknął Beltzer. Finn wepchnął nóż do pochwy u pasa. - Zabiliśmy trzech i raniliśmy czwartego - powiedział ale i tak wymanewrowali nas. - Ilu jeszcze zostało na zewnątrz? - zapytał Chareos, ocierając miecz z krwi. - Nie wiem - odpowiedział Finn. - Sprawdź - powiedział do niego Chareos. Finn skinął głową, odwrócił się na pięcie i wybiegł z jaskini. Beltzer usiadł i zachichotał. - Pamiętna noc, prawda, Fechmistrzu? - O tak - przytaknął Chareos z roztargnieniem, podchodząc do miejsca, gdzie wciąż spali Okas i Kiall. Przyklęknął i potrząsnął ramieniem Kialla. Młodzieniec otworzył oczy i wzdrygnął się. - Och - szepnął. - Jesteśmy bezpieczni? - Jesteśmy z powrotem w jaskini - odpowiedział Chareos. - Dopiero się okaże, czy jesteśmy tu bezpieczni. Dobrze sobie radziłeś po tamtej stronie. - Skąd wiesz? - zapytał Kiall. - Żyjesz - odpowiedział krótko Chareos. - Czy nie powinniśmy pomóc Finnowi i Maggrigowi? zapytał Beltzer. - Nie. To ich rozgrywka. Przeszkadzalibyśmy im tylko. Chareos wyjął z tobołka krzesiwo, oczyścił ognisko z popiołu i rozniecił nowy ogień. We trójkę zasiedli wokół niego, rozkoszując się ciepłem. Na zewnątrz rozległ się przeraźliwy krzyk i Kiall aż podskoczył. - To mógł był krzyk Maggriga lub Finna - powiedział. - Rzeczywiście - zgodził się Beltzer. - Może coś zjemy? - Dobry pomysł - odrzekł Chareos i zwrócił się do Kialla. - Przygotuj owsiankę. Mój żołądek zaczyna podejrzewać, że odcięto mi krtań. - A co z Finnem? - pytał Kiall. - Zje, jak wróci - odpowiedział Beltzer z uśmiechem. Kiall podszedł do miejsca, gdzie stały plecaki, i wyjął skórzany woreczek z owsem. Spojrzał na Okasa. - Wciąż śpi - powiedział. - Wątpię - powiedział Chareos. Trzej wędrowcy siedzieli w milczeniu, a owsianka bulgotała i gęstniała w miedzianym kotle nad ogniem. Rzadkie, szare światło przedświtu rozświetliło już niebo, kiedy Kiall nalał strawę na dwa drewniane talerze. - Nie jesz? - spytał Beltzer, kiedy Kiall usiadł opodal. - Nie, straciłem apetyt - odparł młodzieniec, obrzucając wzrokiem okrwawione zwłoki.-Jak możecie myśleć o jedzeniu w takim smrodzie? Beltzer wzruszył ramionami. - To tylko mięso, chłopcze, flaki i wnętrzności. Po chwili do jaskini wszedł Finn. Usiadł przy nich, oczy miał podkrążone i zmęczone. Niedługo po nim nadszedł Maggrig. Obaj bez słowa zabrali się do jedzenia. - I cóż? - zapytał Chareos, kiedy skończyli posiłek. - Jeszcze czterech. - Dostaliście wszystkich? - zagadnął Beltzer. - Tak, ale z trudem. Byli dobrzy, bardzo dobrzy. Co robimy dalej? - Czekamy na Okasa - odpowiedział Chareos. - Powinniście przespać się trochę. - Finn przytaknął i poszedł w odległy koniec jaskini, gdzie owinął swe chude ciało w koc i spoczął na ziemi, wsparłszy głowę o siodło. - Prawie nas dostali - powiedział Maggrig. - Co najmniej jeden z nich miał lepszą pozycję. Jego strzała przeleciała o palec od głowy Finna. - Znaleźliście ich konie? - zapytał Chareos. - Tak. Zdjęliśmy z nich siodła i puściliśmy je wolno. Finn uważa, że to szpica jakiejś większej grupy - prawdopodobnie tej samej, która porwała Ravennę. - A więc polowali na nas - powiedział Chareos. - Oczywiście, że polowali - prychnął Beltzer. - Dlatego trupy walają się po całej okolicy. - Myślę, że Chareosowi chodzi o nas w szczególności wtrącił Maggrig. - Nie próbowali po prostu obrabować jakiejś niewielkiej grupy podróżników; szukali nas. - Z czego to wywnioskowałeś? - zapytał Chareosa Beltzer. - Powiedz mu, Maggrig - rzekł Chareos. - Po pierwsze, ich umiejętności. Byli nadzwyczaj ostrożni, co zdaniem Finna i moim świadczy o tym, że byli uprzedzeni o naszej sile. Po drugie, mimo poniesionych strat nie przerwali ataku. Gdybyśmy byli jedynie grupką podróżnych, nie wiedzieliby, co wieziemy, a dla koni i odrobiny żywności nie warto umierać. - A więc - mruknął Beltzer - wieść już się rozeszła. - Na to wygląda - przytaknął Chareos. - To zadziwiające - powiedział Chien-tsu. - Nadyryjski szaman już nas nie podgląda. - Sukai ściągnął siwka i spojrzał na rozciągający się w dole pod nimi obóz. - Być może zamierzają zaatakować dziś w nocy, milordzie - powiedział żołnierz, zsiadając z konia. Chien-tsu przełożył lewą nogę przez łęk siodła i zeskoczył na ziemię. - Nie. Zaatakują jutro o zmierzchu - przynajmniej taki jest plan tego człowieka, Kubai. Tak umawiał się wczoraj z zabójcami, z którymi spotkał się o zmroku. Chien dobrze sobie zapamiętał niemiły śmiech Kubai, omawiającego masakrę „tych żółtków” z dwoma nadyryjskimi sługusami. Jego duch unosił się tuż nad tą trójką i dobrze słyszał, jak wzgardliwie nazywali go „zniewieściałym głupcem” i „malowaną kukłą”. - To irytujące - powiedział Sukai. - Irytujące? Przykro mi, zamyśliłem się. - Przyjąć śmierć z rąk takich barbarzyńców. - O tak, masz rację - przyznał Chien. - Miło byłoby mieć jakiś wybór. Poniżej dwudziestu żołnierzy rozpalało trzy ogniska. Ze swego miejsca na szczycie wzgórza Chien widział siedzącego na uboczu przewodnika, Kubai. Chien rozpiął guziki jedwabnego czerwonego kaftana, ozdobionego brokatem, i podrapał się pod pachą. - Bez żalu rozstanę się z tym strojem - rzekł. - Zaczyna cuchnąć. - To należy do twego planu, milordzie - powiedział Sukai z szerokim uśmiechem. - To prawda, ale to strasznie nieprzyjemne. Kto założy go jutro? - Nagasi, panie. Jest tego samego wzrostu i budowy. - Muszę go przeprosić; co innego umrzeć za swego pana, a całkiem co innego umierać w brudnym kaftanie. - To dla niego zaszczyt, milordzie. - Zgadzam się, lecz najważniejsze jest dobre wychowanie. Zobaczę się z nim dziś wieczorem. Czy uczyniłbym mu zbyt wielki zaszczyt, zapraszając go na wspólny obiad? - Obawiam się, że tak, milordzie. - Chyba masz rację, Sukai. Ty i ja zjemy obiad razem, choć obawiam się, że „obiad” to zbyt górnolotne określenie potrawki z gotowanego królika. Jednak mam jeszcze trochę dobrego wina, które skończymy. Chien dosiadł konia i poczekał na Sukai. Oficer wskoczył na swego ogiera i zaklął cicho. - Co cię martwi, przyjacielu? - zapytał Chien. - Ten człowiek, Kubai. Gorąco pragnę oddzielić jego głowę od tułowia. - Pochwalam i podzielam tę chęć. Jednakże jest niezwykle istotne, aby żołnierze Kiatze nie popełnili żadnej zbrodni na ziemi Nadirów. Możemy jedynie się bronić. - Jak sobie życzysz, panie - mruknął Sukai, spinając konia ostrogami i kierując go w dół zbocza, w stronę obozowiska. W południe następnego dnia nadyryjski zwiadowca, Kubai, oznajmiwszy, iż udaje się na polowanie, odjechał galopem na południowy zachód. Sukai popatrzył za nim, a następnie zawrócił konia i zatrzymał kolumnę. Chien-tsu zrównał się z nim. - Mamy jakieś cztery do pięciu godzin - powiedział Chien. - Czas zaczynać. - Sukai wydał komendę, a dwudziestu strażników zsiadło z koni, spętało je i stanęło na baczność. Chien w milczeniu przeszedł wzdłuż szeregu, zatrzymując się tylko raz, po to by skarcić żołnierza, u którego zauważył nie doczyszczoną broń. Żołnierz poczerwieniał. - Wszyscy wiecie - powiedział Chien, zatrzymawszy się przed szeregiem - że zostaniemy zdradzeni. Nadirowie zaatakują nas o zmierzchu. Ważne jest, by wierzyli, iż nas zaskoczyli. Dlatego, kiedy nadejdą, będziecie siedzieć przy ogniskach. Możecie pozostawić osiodłane konie. Kiedy już zaatakują, możecie walczyć, jak wam podyktuje serce. Chciwość Nadirów i ich krwiożerczość świadczą o tym, iż pewnego dnia wyruszą na królestwo Kiatze. Pamiętajcie o tym i spiszcie się dobrze. Spodziewam się, że żaden z was nie zginie, nie zabiwszy przedtem co najmniej czterech wrogów. Nie będzie odwrotu; wszyscy umrzecie tutaj. Chien odwrócił się, a po chwili ponownie stanął twarzą do nich. - W normalnych okolicznościach nie musiałbym dodawać nic więcej, ale znajdujemy się pod obcym niebem i daleko od domu. Niech mi więc będzie wolno powiedzieć jedno: jesteście wspaniałymi wojownikami, najlepszymi ludźmi. W innym przypadku nie byłoby was tutaj. Będę obserwował bitwę z pobliskie - go wzgórza; potem upewnię się, czy Mai-syn żyje. Jeśli nie, odnajdę Jungir Khana i utnę mu głowę. To wszystko. Chien zdjął ozdobiony brokatem czerwony kaftan i przywołał do siebie Nagasi. Wojownik zdjął napierśnik, włożył kaftan i skłonił się Chienowi. - Poproszę, aby Oshi ułożył twoje włosy w sposób bardziej przypominający fryzurę arystokraty - rzekł Chien i odszedł do stojącego przy wozie Sukai. Wojownik spoglądał w niebo, które groziło burzą. - Ilu ludzi wyślą przeciw nam, milordzie? - Nie wiem. Dlaczego myślisz o tym? - Jeśli będzie ich mniej niż stu, możemy zwyciężyć, a to nie będzie zgodne z tak starannie opracowanym przez ciebie planem. - To prawda - odparł posępnie Chien. - Wydaje mi się jednak, że - po twoim pokazie na bankiecie - będą chcieli zapewnić sobie pożądany wynik. Jungir Khan wyśle co najmniej setkę zbrojnych. - A jeśli zwyciężymy? - zapytał Sukai. - To zwyciężycie i obmyślimy nowy plan - powiedział Chien. - A czy teraz mógłbyś łaskawie ściąć mi włosy? - Ludzie zobaczą - zaprotestował Sukai. - To nie wypada. Chien wzruszył ramionami. - Muszę uchodzić za nadyryjskiego nomada. W tym barbarzyńskim kraju szlachcic z krainy Kiatze nie ma szans przetrwać. Zrób to, Sukai. - Usiadł na ziemi. Sukai wyjął parę długich, mosiężnych nożyc i zabrał się do ścinania bujnych, pokrytych grubą warstwą lakieru włosów, pozostawiając jedynie węzeł na czubku głowy. Chien wstał, zdjął koszulę i spodnie z błękitnego jedwabiu oraz wysokie buty. Podniósł płócienną zasłonę na tyle wozu i wyciągnął nadyryjski kaftan z koziej skóry, skórzane bryczesy oraz parę paskudnych jeździeckich mokasynów. - Zakładam, że to oczyszczono? - zapytał, trzymając kaftan w wyciągniętej ręce. Sukai uśmiechnął się. - Trzykrotnie, panie. Nie została w nim żywa ani jedna wesz czy pchła. - Śmierdzi spalonym drewnem - mruknął Chien, wciągając kaftan na ramiona. Wcisnął na siebie źle dopasowane bryczesy, zapiął pas z surowej skóry, wreszcie włożył mokasyny. - Jak wyglądam? - zapytał. - Nie pytaj, proszę - powiedział Sukai. Wojownik wezwał Oshiego, który przyprowadził dwa konie z nadyryjskimi siodłami z kiepsko wyprawionej skóry. Nie miały strzemion. - Tamte siodła zakopcie - nakazał Chien. Wojownik skinął głową. - Jeszcze jedno - dodał Chien. - Byłoby dobrze, gdyby Nagasi zginął, odniósłszy rany twarzy. - Już mu to wyjaśniłem - powiedział Sukai. - A więc czas na pożegnanie, przyjacielu. - Rzeczywiście. Niech twe ścieżki będą proste, a dni długie. Chien skłonił się. - Patrz na mnie z Niebios, Sukai. Chwycił się końskiej grzywy i wskoczył na siodło. Oshi wgramolił się na grzbiet swojej klaczy i obaj galopem opuścili obozowisko. Chien i Oshi wspięli się wysoko na wzgórza, gdzie ukryli swe konie w gęstej kępie topoli. Potem przez godzinę siedzieli w milczeniu; Chien modlił się, a Oshi - zabawny w stroju nadyryjskiego wojownika - rozważał, jak zdoła zatroszczyć się o swojego pana w tej jałowej, barbarzyńskiej krainie. Chien, zakończywszy modły, wstał i wspiął się na skalny nawis, z którego rozciągał się widok na dolinę. Zgodnie z rozkazem Sukai kazał rozniecić ogniska, przy których odpoczywali ludzie. Chien pozwolił, by zawładnął nim gniew. Niedopuszczal - ne, żeby wojownika klasy Sukai poświęcać w taki sposób; to żaden honor zginąć w tej zdradzieckiej i barbarzyńskiej krainie. Przy odrobinie szczęścia wiadomość, którą wysłał do Imperatora za pośrednictwem najbardziej zaufanej konkubiny, przerwie strumień darów dla Khana. A może nawet skłoni Imperatora do zwiększenia liczebności armii. Oshi przyczołgał się do Chiena. - Czy nie powinniśmy oddalić się bardziej od miejsca akcji, panie? - zapytał stary sługa. Chien potrząsnął przecząco głową. - W żadnym razie nie przystoi, abyśmy pozwolili im umrzeć samotnie. Jeżeli nawet narażamy przez to siebie, niech tak będzie. Słońce zniżało się powoli ku zachodowi i Chien dostrzegł na południowym zachodzie chmurę pyłu. Serce uderzyło mu mocniej i z trudem zachował spokój. Chciał chłodnym okiem ujrzeć ostatnie chwile życia Sukai. Miał nadzieję - choć słabą - że pewnego dnia napisze o tym wiersz i osobiście wręczy go wdowie po nim. Kiedy nadyryjskie siły dotarły na wierzchołki wzgórz otaczających obozowisko, Chien zlustrował je wprawnym okiem. Z dumą stwierdził, że oddział liczył prawie trzystu ludzi. Nareszcie doczekał się uznania ze strony barbarzyńców: trzystu przeciwko dwudziestu. Chien nieomal czuł radość Sukai, widząc, jak jego dwudziestu żołnierzy rzuciło się do koni. Sukai zajął pozycję w środku i dobył obu swych mieczy. Obok niego jechał Nagasi w czerwonym kaftanie Chiena. Z bojowymi okrzykami na ustach Nadirowie ruszyli do ataku. Sukai, na szpicy uformowanego trójkąta, dźgnął konia ostrogami i pogalopował na spotkanie wroga. Spod końskich kopyt podniósł się kurz. Chien próbował wstać, lecz powstrzymany przez Oshiego, niechętnie usiadł. Widział, jak Sukai wycina sobie drogę przez szeregi Nadirów, i zdawało mu się, że w ostatnim szeregu dostrzega zdrajcę Kubai. Sukai prawie go dosięgał, gdy jego włócznia trafiła go w szyję; zabił jej posiadacza, wbił drugi miecz w ciało innego nadyryjskiego wojownika i padł na ziemię. Walka nie trwała długo, ale Chien poczekał, żeby policzyć trupy Nadirów. Około dziewięćdziesięciu zginęło lub odniosło rany. Kubai przejechał przez szeregi swych żołnierzy, dotarł do ciała Sukai i kopnął je trzykrotnie. Potem odciął głowę od ciała i podniósł ją za włosy. Wymachiwał nią przez chwilę, a potem cisnął o ziemię, aż potoczyła się w pył. Chien ruszył do koni, a Oshi za nim. - Dobrze walczyli, panie - rzekł Oshi. Chien skinął głową i wskoczył na konia. - Khan drogo zapłaci za śmierć Sukai. Przysięgam na dusze moich przodków. Skierowali konie na południowy zachód i pojechali w kierunku dalekich gór. Z mieczem na plecach, z łukiem w dłoni, Chien popędził rumaka do galopu. Czuł zimny powiew wiatru na ogolonej głowie, lecz serce rozgrzewało mu wspomnienie niedawnej bitwy. W oddali góry wzbijały się w niebo poszarpanymi szczytami, przerażające ogromem, otoczone kłębami chmur. - Czy będziemy się przez nie przeprawiać, milordzie? zapytał z obawą sługa. - Jest tam wąska przełęcz, bezpieczna dla podróżnych. Tam się udamy. - Czy te góry mają jakąś nazwę? Czy nawiedzająje duchy? - To Góry Księżycowe... a duchy nawiedzają każde miejsce, Oshi. Nie martw się tym. - Martwię się o ciebie, panie. Gdzie znajdę dla ciebie żywność? Gdzie się wykąpiesz? Jak zdołam oczyścić twoje ubranie? Chien uśmiechnął się i ściągnął wodze. Jadąc stępa, odwrócił się do Oshiego. - Nie zabrałem cię ze sobą, żebyś mi służył. Jesteś ze mną dlatego, że jesteś stary i jesteś moim przyjacielem, Oshi. Służyłeś mojemu ojcu pracowicie i lojalnie, a mnie wiernie i z oddaniem. Wciąż pamiętam, jak siedziałem na twoich kolanach i słuchałem opowieści o smokach i herosach. Pamiętam, jak poiłeś mnie seichi i karmiłeś ryżowymi plackami przy ognisku. To ty, Oshi, wyleczyłeś mnie z moich dziecinnych strachów - moich koszmarów. Nie nazywaj mnie już nigdy milordem. Mów do mnie: Chien, tak jak mówiłeś, kiedy byłem dzieckiem. - A więc postanowiłeś umrzeć, milordzie? - wyszeptał Oshi, mrugając oczami, żeby strząsnąć łzy. - Nie sądzę, abym mógł oczekiwać, iż rzucę wyzwanie całemu nadyryjskiemu narodowi i przeżyję. Przysiągłem zabić Jungir Khana. Jeśli to będzie konieczne, pójdę prosto do jego pałacu i zrobię to na oczach wszystkich jego generałów. Czy uważasz, że zdołam uniknąć odpowiedzialności za taki czyn? - Mógłbyś go zastrzelić z łuku - podpowiedział Oshi. - To prawda. Wtedy jednak nie wiedziałby, za co umiera. Wybiorę miecz. Przedtem jednak musimy się upewnić co do losu Mai-syn. Kiedy tego dokonamy, znajdziemy okręt i odeślemy ciebie do domu. - Nigdy nie zostawiłbym cię, milordzie... Chien. Cóż począłbym ze sobą? Jak ty poradziłbyś sobie beze mnie? Razem zabijemy Khana. - Ktoś musi zawieźć wiadomość Imperatorowi. Dam ci także listy do moich żon. Będziesz wykonawcą mojego testamentu. - A więc wszystko zaplanowałeś? - zapytał cicho Oshi. - Na tyle, na ile można teraz cokolwiek przewidzieć. Wszystko może się zmienić. Jedźmy więc i poszukajmy dobrego miej sca na obozowisko. Rozłożyli się w starym korycie wyschniętej rzeki, rozpalili ognisko pod pionową ścianą brzegu i zjedli lekki posiłek złożony z suszonych owoców. Chien nie miał nastroju do rozmowy. Zdjął z siodła koc, owinął się nim i ułożył do snu. - Tutaj, milordzie - powiedział Oshi. - Wyzbierałem kamienie, a pod nimi jest miękki piasek. Zgarnąłem go trochę na zagłówek. Będzie ci tu wygodniej. Chien przesunął się na przygotowane przez Oshiego miejsce; rzeczywiście było wygodniejsze i osłonięte od wiatru. Położył się i zasnął. Śnił o domu i kremowobiałym pałacu, o jego tarasowych ogrodach oraz wkomponowanych w pejzaż strumykach i wodospadach. Panował tam taki spokój. Nagle obudził go stukot końskich kopyt na kamieniach rzecznego koryta. Odrzuciwszy koc, Chien wstał. Księżyc świecił wysoko na niebie, pełny i jasny. Nad nim stał Kubai z szerokim uśmiechem na twarzy, obok niego czterech nadyryjskich wojowników. Oshi obudził się i wtulił w skały. - Czy sądziłeś, że nie umiem liczyć? - zapytał Kubai. Szukałem cię wśród trupów. Wiesz dlaczego? - Bardzo chciałbym wiedzieć - powiedział Chien, składając ręce na piersi. - Przez niego - odparł Kubai, wskazując na Oshiego. Nigdzie nie było jego ciała. Sprawdziłem więc trupa, którego wzięliśmy za ciebie. Miał pokaleczoną twarz, ale za słabo, żeby mnie oszukać. - Twoja inteligencja przyprawia mnie o zawrót głowy rzekł Chien. - Masz całkowitą rację. Brałem cię za śmierdzącego, głupiego, zdradzieckiego barbarzyńcę. Myliłem się, nie jesteś głupcem. Kubai roześmiał się. - Nie jesteś w stanie mnie rozzłościć, żółtku. A wiesz dlaczego? Ponieważ dzisiaj usłyszę twoje jęki. Będę cię obdzierał ze skóry po kawałeczku. - Kubai dobył miecza i ruszył na niego, ale Chien nawet nie drgnął. Wciąż czekał ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. - Nie zamierzasz nawet się bronić, żółtku? Ręka Chiena wystrzeliła do przodu i Kubai stanął jak wryty, gdy nóż o hebanowej rękojeści przeszył mu krtań. Chien podskoczył i kopnął w głowę Kubai, rzucając go z impetem o ziemię. Towarzyszący mu Nadirowie ruszyli do ataku. Chien przykucnął, unikając ciosu miecza, wyprostował palce dłoni i wbił je w przeponę wojownika. Tamten zgiął się wpół, tracąc oddech. Chien uchylił się i kantem dłoni ciął w szyję drugiego. Potem padł na ziemię, przetoczył się po kamieniach i jednym płynnym ruchem natychmiast skoczył na równe nogi. Pozostali dwaj Na - dirowie podchodzili już znacznie ostrożniej. Ręka Chiena znów skoczyła jak wąż i jeden z nich padł z nożem w oku. Ostatni zaczął się cofać, lecz nim zajął się Oshi, który wyrósł za jego plecami i wbił mu cienki sztylet w serce. - Nie powinieneś tak ryzykować - powiedział do niego Chien. - Jesteś na to za stary. - Przepraszam, milordzie. Kubai wyszarpnął nóż z szyi i klęczał teraz na dnie rzecznego koryta, a krew obfitym strumieniem spływała mu na kaftan. Chien pochylił się i podniósł swój nóż. - Na wypadek, gdyby cię to interesowało - powiedział powiem ci, że twoje płuca napełniają się właśnie krwią. Mówią, że człowiek może przy tym doświadczyć najpiękniejszych wizji. Tymczasem ty nie zasługujesz na taką przyjemność. Z tymi słowami wbił nóż w serce Kubai i pchnięciem rzucił trupa na piach. - Miałem cudowny sen - powiedział. - Byłem w ogrodzie, w domu i... przypominasz sobie ten krzew, który próbowaliśmy sadzić przy kamiennym murze pod południową bramą? Oshi przytaknął. - A więc ten krzew zakwitł, a kwiaty miały najpiękniejszy odcień purpury. Pamiętam ich woń, zapach, który zawstydzał moje róże. Zastanawiam się, czy on się w ogóle zakorzenił? - Tak sądzę, milordzie. Masz dobrą rękę do kwiatów. - Z przyjemnością o tym myślę. Nadir, którego Chien wcześniej uderzył w splot słoneczny, głośno jęknął. Wojownik Kiatze wstał i wymierzył mu potężne kopnięcie w skroń. Sucho trzasnęły kręgi szyjne i Oshi skrzywił się. - O czym to mówiłem? Ach tak, o kwiatach. Tej ziemi przydałoby się więcej kwiatów. Może wtedy Nadirowie bardziej interesowaliby się poezją niż wojną. Siodłaj konie, Oshi. To miejsce wprawia mnie w melancholię. Przez kolejne trzy tygodnie podróżnicy posuwali się jedynie nocą, za dnia ukrywając się w lasach lub poszarpanych jarach, których było pełno w okolicy. Po ciemku musieli jechać z największą ostrożnością, ponieważ teren wznosił się wielkimi skokami z jednego skalistego płaskowyżu na drugi. Piarżyste i zdradliwe ścieżki często zmuszały wędrowców do zsiadania z koni i posuwania się piechotą. Okas czterokrotnie ostrzegł ich przed pościgiem, a dwukrotnie widzieli z ukrycia oddziały Nadrenów szukające ich śladów. Finn jednak zatarł je i hordy przeszły obok. Na stepach trudno o wodę, tak więc musieli często nadkładać drogi w poszukiwaniu skalnych jezior. Większości z nich pilnowały jednak straże i wędrowcy nieraz odchodzili z niczym. Tę niewielką ilość wody, którą wieźli ze sobą, wykorzystywali do przepłukiwania końskich nozdrzy i pysków. - Nasi wrogowie mają nad nami przewagę - powiedział Finn, gdy po raz trzeci obozowali spragnieni. - Wiedzą, że nie możemy podróżować bez wody, przestali więc nas tropić. Zamiast tego strzegą wszystkich studni i stawów. - Nie wszystkich - rzekł Okas. - O godzinę drogi stąd znajduje się zbiornik skalny. Jest płytki, ale wodę ma zdatną do picia. - Dlaczego nikt go nie strzeże? - zapytał Chareos. - Jest strzeżony, ale nie przez ludzi. - Jeśli mowa o kolejnych demonach - wychrypiał Beltzer - to wolę ssać trawę jeszcze przez jeden dzień. - To nie demony, lecz lwy - powiedział Okas. - Lwy. Nie obawiajcie się jednak; umiem postępować ze zwierzętami. Orientując się według księżyca, wędrowcy przekroczyli płaskowyż, owinąwszy uprzednio szmatami kopyta koni, żeby stłumić tętent. Ścieżka początkowo wiła się w dół, potem skręciła w prawo i pobiegła stromo w górę. W miarę jak zbliżali się do stawku, konie coraz bardziej denerwowały się, czując w powietrzu woń lwich odchodów. Okas szedł pierwszy i w końcu doprowadził ich do szerokiej, nieckowatej kotlinki. Ujrzeli w niej osiem lwów: samca, trzy samice i cztery małe. Pierwsze podniosły się samice, obnażając kły. Okas zaczął cicho nucić jakąś pieśń; powoli poszedł w stronę zwierząt i usiadł dziesięć kroków od nich. Dźwięki rytmicznej melodii odbijały się echem od skał. Jedna z lwic miękkim krokiem zbliżyła się do Okasa, zatoczyła wokół niego krąg, bijąc ogonem po ziemi. Szturchnęła pyskiem ramię i głowę starego, a potem usiadła obok niego. Pozostałe zwierzęta nie zwróciły na niego uwagi. Chareos usłyszał w myślach głos Okasa: „Poprowadź konie do wodopoju. Daj im się napić do syta. Wy zróbcie to samo i napełnijcie bukłaki. Potem wycofajcie się. Niech nikt się nie odzywa”. Chareos odwrócił się do towarzyszy i położył palec na ustach. Finn skinął potakująco głową i bez słowa podeszli do wody. Okas nie przestawał śpiewać, a wędrowcy poprowadzili przerażone konie do stawku. Dokuczliwe pragnienie przezwyciężyło strach i wierzchowce zanurzyły łby w wodzie. Chareos upadł na brzuch i zaczerpnął haust chłodnego płynu. Przez kilka minut trzymał wodę w ustach, a potem pozwolił, by spłynęła do wyschniętej krtani. Pił, aż poczuł, że nie przełknie już ani kropli. Dopiero wtedy napełnił bukłaki. Inni uczynili dokładnie to samo. Kiall zanurzył głowę pod powierzchnię wody. - To było dobre - powiedział, siadając. Lew ryknął. Konie stanęły dęba, a Beltzer z trudem utrzymał wodze w dłoni. Lew wstał i truchtem podbiegł do Kialla. - Nie ruszaj się! - usłyszał Kiall nieme wołanie Okasa. Siedź nieruchomo. Zupełnie nieruchomo. Lew węszył wokół Kialla, odsłaniając żółte kły. Pieśń Okasa rozbrzmiewała teraz nieco głośniej hipnotycznym rytmem. Pysk zwierzęcia zawisł tuż przed nosem Kialla, a szpony otarły się o jego skórę. Czuł cuchnący oddech zwierzęcia. Po chwili lew pomaszerował z powrotem do stada i usiadł. Kiall stanął na chwiejnych nogach. Chareos chwycił wodze jego konia i podał mu je bez słowa; powoli wszyscy wycofali się z kotliny, zeszli po stromym zboczu i przystanęli dopiero na płaskowyżu. Okas dołączył do nich i wszyscy razem jechali galopem przez godzinę, zanim, tuż przed świtem, rozłożyli obóz w płytkim wulkanicznym parowie. Finn poklepał Kialla po ramieniu. - Nie każdy może się pochwalić tym, że pocałował go lew - rzekł. - To coś, o czym można opowiadać dzieciom. - Myślałem, że chce odgryźć mi głowę - powiedział Kiall. - Sam chciałem to zrobić - warknął Chareos. - Nie widziałeś, jak dałem wam znak, żeby zachować milczenie? Brałeś lekcje głupoty czy masz wrodzony dar? - Zostaw go, Fechmistrzu - powiedział Finn. - Ty też byłeś kiedyś młody. Czy wiesz, dlaczego on cię tak trącał, Kiall? - Nie. - Lwy mają w pysku gruczoły zapachowe. Często oznaczają w ten sposób swoje terytorium. Miałeś szczęście, bo najczęściej obsikują jego granice. - W takim razie czuję się podwójnym szczęściarzem stwierdził Kiall z uśmiechem. Zwrócił się do Okasa: - Kiedy dotrzemy do osady Nadrenów? - Jutro... może pojutrze. - Starzec wzruszył ramionami. - Pościg jest wszędzie. Nadal musimy posuwać się bardzo ostrożnie. - Jak myślisz, czy Ravenna jeszcze tam będzie? - zapytał Kiall Chareosa. - Wątpię. Dowiemy się jednak, dokąd ją zabrali. - Przykro mi z powodu popełnionego błędu - przeprosił Kiall, widząc, że Chareos wciąż się złości. Były mnich uśmiechnął się. - Finn ma rację, wszyscy kiedyś byliśmy młodzi. Nie pozwól tylko, aby popełnianie błędów weszło ci w nawyk. Teraz musimy porozmawiać o czymś innym. Nie możemy uratować wszystkich przetrzymywanych przez Nadrenów kobiet - zbyt mało nas na to - więc przygotuj się na rozczarowanie, Kiall. Będzie dobrze, jeśli uda się nam ustalić, dokąd wysłano Ravennę, ale nie licz na nic więcej. Rozumiesz mnie? - Jeśli one tam są, to chyba powinniśmy spróbować. - A co by to dało? Sam widzisz, jak trudno nam się dostać do osady. Czy potrafisz sobie wyobrazić, jak nikłe mielibyśmy szansę na jej opuszczenie? Kiall miał ochotę spierać się, szukać czegoś, co podważałoby argumenty Chareosa. Jednak widział stepy na własne oczy i wiedział, że obarczeni dwudziestoma uwolnionymi kobietami nie mieliby żadnej szansy ucieczki. Mimo to nie potrafił wydobyć z siebie słowa odpowiedzi. Odwrócił wzrok i patrzył w gwiazdy. - Wiem, że ślubowałeś, Kiallu - ciągnął Chareos. Wiem, ile to dla ciebie znaczy. Jednak to była nie przemyślana obietnica. Życie składa się z kompromisów, a człowiek może zrobić tylko tyle, ile zdoła. - Tak jak powiedziałeś, to ja ślubowałem - odrzekł Kiall. - I przyznaję, że postąpiłem głupio. Może jednak uda się je odkupić? Mam za co. - Oni sprzedadzą ci je, a dzień później lub nawet jeszcze wcześniej, dogonią cię, zabiją i odbiorą to, co sprzedali. To nie są ludzie honoru. - Zobaczymy - powiedział Kiall. - Może będzie tak, jak mówisz. Nie decydujmy jednak, póki nie nadejdzie dzień. - Dzień nadejdzie, gdy tylko wstanie świt - powiedział Chareos. Kiall ułożył się do snu, lecz przeróżne myśli przychodziły mu do głowy. Kiedyś wyobrażał sobie, że jak rycerz wyrusza na poszukiwanie ukochanej; widział, jak wraca z nią do wsi, czuł jej wdzięczność i nieustającą miłość. Jednak od jej porwania minęły cztery miesiące i mogła już zostać poślubiona jakiemuś dzikusowi albo zabita. Co do pozostałych kobiet, większości z nich nie znał zbyt dobrze. Zawsze był nieśmiały w towarzystwie kobiet, a one wyśmiewały się z jego rumieńców. Lucia, córka piekarza, zawsze była dla niego miła. Cóż jednak mógł jej teraz zaoferować? Jej ojciec został zabity, dom spalony. Gdyby ją przywiózł z powrotem, nie miałaby nawet gdzie mieszkać i zapewne musiałaby szukać pracy w Talgithirze. Była też Trianis, siostrzenica Paccusa-jasnowidza. I z jej krewnych nikt nie został przy życiu. Przebiegł w myślach listę imion porwanych: Cascia, Juna, Colia, Menea... było ich tak wiele. Chareos miał rację. Jak mogli uratować dwadzieścia lub więcej kobiet i przeprowadzić je przez stepy? Jeżeli jednak nawet nie spróbują, Kiall zyska opinię kłamcy i bufona. Spał aż do południa. Tuż po zmierzchu wędrowcy ruszyli w dalszą drogę, unikając otwartej przestrzeni i wykorzystując każdą nierówność terenu. W końcu Okas poprowadził ich krętą jelenią ścieżką do otoczonej topolami polanki, na której zarządził postój. Zsiadł z konia i wszedł na szczyt niewielkiego pagórka. Chareos i inni dołączyli doń i zobaczyli, że znajdują się przed dużą osadą ludzką. Miasto otaczała wysoka palisada z czterema drewnianymi wieżami na rogach. Za nią wznosiło się około sześćdziesięciu domów i jakiś długi budynek. Palisady strzegli wartownicy, a nad bramami wisiały latarnie. - To przypomina jakąś przeklętą fortecę - powiedział Beltzer. - Nie zamierzamy jej zdobywać - odpowiedział mu Chareos. - Bogom niech będą dzięki - rzekł Beltzer. Chareos oglądał rozmieszczenie budynków i ruchy ludzi wewnątrz miasta. Ponieważ dopiero co wstał świt, niewielu mieszkańców kręciło się po uliczkach. Dwie kobiety niosące drewniane wiadra na nosidłach podeszły do przeciwległej ściany palisady i boczną bramą wyszły na zewnątrz. Chareos przyjrzał się jej dokładniej; ciężką metalową kratę podnoszono za pomocą dwóch drewnianych kołowrotów umieszczonych na wałach. Chareos zszedł ze szczytu pagórka i dołączył do pozostałych. - Nie damy rady niepostrzeżenie wejść do miasta - oznajmił im - jeśli nie będziemy mieli kogoś w środku. - Kogo? - zapytał Beltzer. - Pójdę sam - zaproponował Chareos. - Nie - powiedział Kiall. - Nie powinniśmy narażać naszego przywódcy. Co zrobimy, jeśli cię pojmają? Ja pójdę. - I cóż im powiesz, chłopcze? - zarechotał Beltzer. - Że przyszedłeś po swoją panią i lepiej, żeby ci ją oddali, bo inaczej?... - Coś w tym rodzaju - powiedział Kiall. Wstał i podszedł do konia. Szybko opróżnił juki ze złota, zatrzymując tylko jeden pierścień z czerwonego kruszcu. Potem powrócił do grupy. Powiem ich wodzowi, kimkolwiek jest, że chcę odkupić porwane kobiety. Jeżeli potraktuje mnie przychylnie, dam wam sygnał z palisady; podniosę w górę prawą rękę i pomacham nią. Jeśli uznam, że zdrada wisi w powietrzu, podniosę lewą rękę. - Co mamy wtedy zrobić, generale? - szydził Beltzer. Przypuścić szturm do cytadeli? - Bądź cicho, ośle! - warknął Chareos. - Jak dotąd, plan jest dobry. O północy będziemy z Finnem czekać pod południową ścianą palisady. Jeśli do tego czasu nie dasz nam znaku, wejdziemy i poszukamy cię. Bądź ostrożny, Kiall. Ci ludzie to zabójcy. Życie nie ma dla nich żadnego znaczenia. - Wiem - odparł Kiall. Kiedy dosiadał konia, usłyszał nie wypowiedziane głośno słowa Okasa: - Będę z tobą, będę patrzył twoimi oczyma. Uśmiechnął się do Tatuowanego Człowieka i ubódł piętami konia. Słońce było już wysoko, kiedy pokonawszy trawiaste zbocze, dotarł do osady. Spojrzał w górę na wartownika, który trzymał strzałę na cięciwie; Kiall pomachał mu ręką i uśmiechnął się. Brama podniosła się i wjechał do środka. Czuł, jak pot spływa mu strużką po plecach, i nie miał odwagi ponownie spojrzeć na łucznika. Podjechał do miejsca, gdzie przywiązywano konie, i zsiadł. Obok była studnia. Wyciągnął z niej wiadro wody i napił się z zardzewiałej, metalowej chochli. Usłyszał szmer za plecami, odwrócił się i ujrzał czterech wartowników zbliżających się z mieczami w dłoniach. - Nie przybywam we wrogich zamiarach, przyjaciele. Przyjechałem, żeby kupić kobietę, no, może dwie. - A wiec zobaczmy to twoje złoto - powiedział wysoki mężczyzna. Kiall włożył rękę do kieszeni i wyjął pierścień. Rzucił go mówiącemu, który dokonał uważnych oględzin. - Bardzo ładny - powiedział. - A reszta? - Ukryta, dopóki nie dobijemy targu. - Ukryta? Hm, znam kilka sztuczek, które niezawodnie sprawiają, że człowiek wyśpiewa każdy sekret. - Jestem tego pewien - powiedział Kiall. - A teraz zaprowadź mnie do tego, kto tutaj dowodzi, kimkolwiek by był. - Skąd wiesz, że to nie ja? - zapytał tamten z szyderczym uśmiechem. Kiall zniecierpliwił się. - Nie wiem. Po prostu domyślam się, że wasz dowódca ma trochę więcej oleju w głowie. - Ty śmierdzielu! - Miecz tamtego uniósł się w górę, a Kiall uskoczył w prawo i dobył szabli. - Zostaw go! - ryknął ktoś za nimi i mężczyzna znieruchomiał. Przez tłum gapiów przecisnął się wysoki, czarno odziany człowiek. - A tobie co do tego? - zapytał szermierz. - Znam go - odparł tamten - i nie chcę, żeby go zabito. Kiall bacznie przyjrzał się mówiącemu. Tamten miał szczupłą twarz o orlich rysach i policzek przecięty poszarpaną blizną, haczykowaty nos, a twarz smagłą i hardą. Kiall nigdy przedtem go nie widział. - Czemu wścibiasz swój długi nos w cudze sprawy, Harokasie? - prychnął szermierz. Nieznajomy uśmiechnął się zimno i dobył miecza. - Jesteś głupcem, Githa! Nigdy nie nadejdzie dzień, w którym pokonałbyś mnie na szable. Githa nerwowo przełknął ślinę i cofnął się, pojmując, iż posunął się za daleko. - Dość! - wrzasnął Kiall, starając się jak najlepiej naśladować autorytatywny ton głosu Chareosa. Obaj mężczyźni znieruchomieli. - Ty - powiedział Kiall, podchodząc do Githy. Oddaj mi pierścień i wracaj na palisadę. Tamten zamrugał oczami, które zalewał mu spływający z czoła pot, i chętnie usłuchał. Nie patrząc na Harokasa, schował miecz do pochwy i pospiesznie odszedł. Napięcie minęło, a tłum gapiów powoli się rozproszył. Harokas roześmiał się szeroko i potrząsnął głową. - Nieźle, jak na wieśniaka - powiedział. - Całkiem nieźle. Widzę, że Chareos dobrze cię wyszkolił. Czy jest gdzieś w pobliżu? - Być może. Jesteś jego przyjacielem? - Nie, ale muszę się z nim pilnie zobaczyć. Szukam was już od czterech miesięcy. - Dlaczego? - Mam wiadomość od Księcia - powiedział Harokas. Zaczerpnął chochlą wody z wiadra i napił się. - A co ty tutaj robisz, Kiallu, tak daleko od domu? - Jeśli przybywasz od Księcia, to powinieneś wiedzieć. Tutaj przyprowadzono porwane kobiety. - A ty zamierzasz je odbić? Jakże szlachetnie z twojej strony. Szkoda tylko, że się spóźniłeś. Ostatnią z nich sprzedano kilka miesięcy temu. To tylko miasto targowe, Kiall. Średnio co trzy miesiące nadyryjscy kupcy i książęta przyjeżdżają tutaj, aby nabyć niewolnice. Kiall stłumił ogarniającą go rozpacz. - Jak to możliwe, że ty - człowiek Księcia - jesteś tu mile widziany? - Jestem mile widziany w wielu dziwnych miejscach. Chodź, zaprowadzę cię do przywódcy, o którego pytałeś. Może wtedy znajdziesz odpowiedź na to pytanie. Kiall poszedł za nim przez alejki na główny plac. Tutaj wznosił się budynek, który zauważył ze wzgórza. Harokas wszedł do środka i zaprowadził Kialla na oddzielone kotarami zaplecze. Na ich powitanie z otomany podniosła się jakaś kobieta. Miała krótko ostrzyżone, ciemne włosy, duże, skośne oczy i pełne wargi. Ubrana była w czarną, krótką tunikę ściągniętą pasem, spod której wystawały długie, bose nogi. Kiall zamrugał, usiłując nie wytrzeszczać oczu. Podeszła do niego blisko, zbyt blisko, a on zaszurał nogami, próbując zwiększyć dzielącą ich odległość. Spojrzał jej w oczy i zauważył, że są błękitne z odcieniem fioletu. - Widzisz - rzekł Harokas - spełniam twe życzenie, Kiallu. Oto dowódca, którego chciałeś spotkać. Kiall skłonił się, świadomy, że się rumieni. - Miło mi... że... to znaczy... - Czy on jest niedorozwinięty? - zapytała Harokasa. - Nie sądzę, Księżniczko. - Czego tu chcesz? - zwróciła się do Kialla. Wziął głęboki oddech. - Szukam kobiety. - Czy to miejsce wygląda na burdel? - prychnęła. - Nie. Wcale nie. Chodzi o to, że szukam konkretnej kobiety. Porwano ją z mojej wioski i chcę ją odkupić. - Odkupić? Nasze ceny są wysokie. Stać cię na to? - Myślę, że tak. Jak wysokie? - To zależy od tego - powiedziała kobieta - jak jest piękna. - Ma na imię Ravenna. Jest najpiękniejszą... Zająknął się i urwał, spojrzawszy w oczy stojącej przed nim kobiety. W tym momencie pojął, że Ravenny nie można było uznać za piękność, zwłaszcza w porównaniu z tą kobietą. Poczuł się jak zdrajca, pozwalając sobie na taką myśl. - Jest... myślę, że jest... piękna - wydukał w końcu. - Podróżujesz z bohaterami Bel-azar? - zapytała. Słysząc jej słowa, poczuł zimny dreszcz przebiegający po plecach. Zawahał się przez krótką chwilę, zastanawiając się, czy nie skłamać. - Tak - odpowiedział. Skinęła głową. - Zawsze lepiej mówić mi prawdę, Kiallu - rzekła i ujmując go pod ramię, podprowadziła do otomany. Niedbałym gestem odprawiła Harokasa; pozostawiwszy Kialla stojącego przed kanapą, wyciągnęła się na niej i złożyła głowę na błękitnej poduszce. - Opowiedz mi o tych bohaterach - powiedziała. - Co chciałabyś wiedzieć? To silni ludzie, odważni, wprawni w wojennym rzemiośle. - A dlaczego interesują się tą... tą dziewczyną? - Po prostu chcą, aby bezpiecznie wróciła do... kochających ją ludzi. - A ty jesteś jednym z nich? - Nie. A właściwie... tak. - A więc tak czy nie? Usiądź przy mnie i wyjaśnij mi to. Przysiadł na skraju otomany, czując na swoich nogach ciepły dotyk jej stóp. Odchrząknął i opowiedział jej o swojej miłości do Ravenny, która postanowiła poślubić Jarela. - Nie winie jej za to. Miała oczywiście rację. Ja zawsze byłem marzycielem. - I nie masz innej kobiety? - zapytała. - Nie. - Żadnych skradzionych na halach całusów, lekkich muśnięć podczas ukradkowych schadzek? - Nie. Usiadła tuż przy nim i położyła mu rękę na ramieniu. - Ostatnie pytanie, Kiallu, i radzę, odpowiedz na nie szczerze. Wiele od tego zależy. Czy powiedziałeś mi o waszej wyprawie całą prawdę? Chodzi wam jedynie o Ravennę? - Powiedziałem prawdę - odpowiedział. - Przysięgam. Przez kilka sekund patrzyła mu w oczy, a potem skinęła głową i uśmiechnęła się. Zdjęła rękę z jego ramienia, niepostrzeżenie chowając z powrotem mały sztylet wyjęty ze schowka za poduszką. - Bardzo dobrze, rozważę twoje słowa. Niczego nie obiecuję. Idź na plac i znajdź Harokasa. Dopilnuje, żeby cię nakarmiono. Kiall wstał i skłonił się niezgrabnie. Kiedy odwrócił się, żeby wyjść, przemówiła nagle: - Powiedz, Kiallu, ufasz mi? - Chciałbym, pani. Człowiek powinien wierzyć w piękno. Płynnym ruchem podniosła się z kanapy i podeszła do niego. Przycisnęła się do niego, oparła ręce na jego ramionach, a jej usta znalazły się zaledwie o cal od ust młodzieńca. - A czy ty jesteś w stanie zawierzyć pięknu? - Nie - szepnął. - I masz rację. Idź już. ROZDZIAŁ 10 Zaczyna mnie męczyć to bezczynne siedzenie oświadczył Beltzer. - Co on tam robi? Czemu nie daje znaku? - Spotkał się z przywódcą - powiedział Okas, przysuwając się do niego. - To było interesujące spotkanie. - Staruszek zachichotał. - A będzie jeszcze bardziej. - Dlaczego? - zapytał Chareos. - Kim jest ten przywódca? - To nie on, Fechmistrzu, lecz ona. - A więc na razie nic mu nie grozi? - pytał Chareos. Uśmiech zniknął z twarzy Okasa. - Nie jestem tego pewien. Był taki moment w czasie ich rozmowy, kiedy groziło mu wielkie niebezpieczeństwo. Czułem, że chciała go zabić. Coś jednak powstrzymało jej dłoń. - Nie powinniśmy byli go posyłać - powiedział Maggrig. - Brak mu doświadczenia. - Przeciwnie - rzekł Okas. - Sądzę, że to właśnie brak doświadczenia ocalił mu życie. To twarda, bardzo twarda kobieta. Mimo wszystko Kiall jednak... wzbudził jej zainteresowanie. - Chce go do łóżka, czy o tym mówisz? - wtrącił Beltzer. - Być może; ona z pewnością należy do kobiet drapieżnych, a takie często pociąga niewinność. Jest w tym jednak coś więcej, czuję to. Wypytywała go o was. - I po wiedział jej? - syknął Beltzer. - Tak. I chyba właśnie to ocaliło mu życie. - Jeśli to ona jest przywódcą - powiedział Chareos - to pościg ruszył za nami na jej rozkaz. - Właśnie - odrzekł Okas. - Ciekawe, prawda? - Coś się tutaj nie zgadza - powiedział Chareos. - Tak - przyznał Okas. - Jest jeszcze coś. W osadzie przebywa mężczyzna, który pomógł Kiallowi. Nazywa się Harokas i powiedział mu, że chce z tobą pomówić, Chareosie. - Harokas? Nie znam nikogo o takim imieniu. - Twierdzi, że jest posłańcem od Księcia, cokolwiek by to miało znaczyć. - Założę się, że nic dobrego - mruknął Beltzer. - Cóż więc robimy? - Czekamy - powiedział Chareos. - Ona może wysłać przeciw nam zbrojnych - spierał się Beltzer. - To prawda - zgodził się Chareos. - Mimo to czekamy. - Nie rozumiem, dlaczego jeszcze żyjesz, wieśniaku powiedział Harokas, siedząc z Kiallem przy stole w zatłoczonej gospodzie. - Tanaki nie obchodzi się zwykle tak łagodnie z wrogami. - Nie jestem jej wrogiem - powiedział do niego Kialł, kończąc talerz gorącego rosołu. - Nie jesteś? - Dlaczego miałbym być? - To tutaj właśnie twoją ukochaną wywleczono na aukcyjne podium. Czy cię to nie złości? Kiall wyprostował się i spojrzał w zimne oczy człowieka z blizną na twarzy. - Owszem, złości. Chcesz powiedzieć, że to... Tanaki... dowodziła napadem? - Nie - odparł Harokas. - Tanaki jedynie kontroluje aukcje. Nadreńscy jeźdźcy zjeżdżają tutaj ze wszystkich stron. Musiałbyś zobaczyć to miejsce w dzień targowy; to coś niezwykłego. - Nadal nie rozumiem, jak podwładny Księcia może tu być mile widziany - powiedział Kiall. Harokas zarechotał. - To dlatego... że nie rozumiesz jeszcze... praw rządzących tym światem. Nie widzę też nic złego w objaśnieniu ci ich. Szybko się nauczysz. Wiesz, oczywiście, że Lord Regent zakazał przed dziesięcioma laty handlu niewolnikami? - Tak. Zniósł też prawo feudalne. To było dobre posuniecie. - To zależy od punktu widzenia. Jeżeli byłeś niewolnikiem lub poddanym, to rzeczywiście był dobry krok. Nie w przypadku arystokraty. Bogactwo szlachetnie urodzonych pochodziło kiedyś wyłącznie z ziemi. Już tak nie jest - nie w obliczu inwazji Nadirów. Pola, co prawda, przynoszą plon, ale ziemie Gothirów są żyzne i żywność tania. Prawdziwe zyski zawsze jednak pochodziły z handlu niewolnikami. Lord Regent nie brał tego pod uwagę, wprowadzając swoje nowe prawa. Czy zaczynasz rozumieć? - Nie - przyznał Kiall. - Tak wolno myślisz? A uważałem cię za bystrego młodzieńca. Zapomniałem, że jesteś także marzycielem, a to musi wpływać na twój sposób postrzegania świata. - Harokas pochylił się do Kialla. - Arystokracja nigdy nie zaprzestała handlu; zmieniła tylko sposób prowadzenia interesów. Napad na twoją wioskę przeprowadzono za przyzwoleniem Księcia. Ma on swój udział w zyskach, a ja jestem tutaj po to, by udział ten był sprawiedliwy. Kiall poczuł w ustach smak żółci. Przełknął ślinę i wypił łyk piwa, które kupił dla nich Harokas. - Płacimy mu podatki. Oczekujemy jego ochrony. A on sprzedaje nas, żeby napchać sobie kieszenie? - Świat nie jest piękny, prawda, chłopcze? - Po co mi to mówisz? Dlaczego? Harokas wzruszył ramionami. - A dlaczegóż by nie? Niewielkie są szansę, że ujdziesz stąd z życiem. Ponadto może sam mam już tego dosyć. Przetarł oczy. - Starzeję się. Kiedyś wierzyłem w bohaterów kiedyś, kiedy byłem młody, jak ty. Teraz wiem, że bohaterowie nie istnieją - a przynajmniej nie są nimi ci, których chcielibyśmy za takich uważać. Każdy człowiek ma własne powody każdego swojego uczynku. Zazwyczaj egoistyczne. Spójrz na swoich przyjaciół. Dlaczego są z tobą? Myślisz, że troszczą się o los Ravenny? Skądże. Usiłują tylko odzyskać dawną chwałę, utraconą młodość. Chcą znów usłyszeć swoje imiona w pieśniach. - Nie wierzę w to - odparł Kiall. - Chareos i pozostali ryzykowali swoje życie dla mnie i dla Ravenny. A ty obrażasz ich już tym, że wymieniasz ich imiona. Dzięki za posiłek. Kiall wstał i opuścił jadłodajnię. Na zewnątrz powietrze było chłodne i świeże. Kiall podszedł do palisady. Dwaj wartownicy nie zwrócili nań uwagi, gdy wychylił się i popatrzył w stronę obozu. Poczekał jednak, aż w myślach usłyszał głos Okasa. - Co masz nam do powiedzenia? - zapytał Okas. - Nic - odpowiedział Kiall. - Przekaż Chareosowi, żeby nie zbliżał się do miasta. Czekam na rozmowę z tą kobietą, Tanaki. - Bądź z nią ostrożny. Zabijała już nieraz i jeszcze zabije. - Dobrze, będę. Jednak... ona mnie niepokoi. Poczuł, jak Okas opuszcza go, i poszedł z powrotem na główny plac. Wielka platforma, na której odbywały się aukcje, wspierała się na sześciu słupach z okrągłych kamieni. Wyobraził sobie stojącą na niej Ravennę, otoczoną przez obmacujących ją pożądliwym wzrokiem mężczyzn. Zamknął oczy i próbował przywołać w pamięci jej obraz. Ujrzał jedynie oczy Tanaki, szeroko rozwarte i skośne. Prawie podskoczył, gdy nagle ktoś poklepał go po ramieniu. - Tak myślałem, że to ty - powiedział Chellin. Przez moment Kiall nie poznawał krępego wojownika, potem uśmiechnął się. - Jesteś daleko od gór, Chellinie. Miło mi, że dotarłeś tu bezpiecznie. Mężczyzna usiadł na ławce i podrapał się po długiej, siwej brodzie. - Nie było to łatwe. Ty też przebyłeś długą drogę. Jak się mają twoi przyjaciele? - Żyją - odparł Kiall. - Nielichy wyczyn, biorąc pod uwagę liczbę wysłanych za wami ludzi. - Cieszę się, że nie było cię wśród nich - powiedział Kiall. - Byłem. Wróciliśmy dziś rano. Jednak przy odrobinie szczęścia wkrótce wyjaśnicie spory z Księżniczką i nie będziemy się musieli spotykać na polu bitwy. - Księżniczką? - Tanaki. Nie wiedziałeś, że pochodzi z nadyryjskiej rodziny królewskiej? - Nie, nie wiedziałem. - Jest najmłodszym dzieckiem Tenaki Khana. - Co ona tu robi? - zapytał zdumiony Kiall. Chellin zaśmiał się. - Niewiele wiesz o Nadirach, prawda? Kobiety nic dla nich nie znaczą, są warte mniej niż konie. Tanaki miała jakiś zatarg z bratem, Jungirem; zesłał ją tutaj za karę. - Jest bardzo piękna - powiedział Kiall. - Jest piękna i ponętniejsza od wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem. Człowiek umarłby szczęśliwy, gdyby się z nią przespał. Kiall poczerwieniał i odchrząknął. - Dokąd teraz się udasz? - zapytał. Chellin wzruszył ramionami. - Kto wie? Może znowu na północ. Może nie. Zmęczyło mnie już takie życie, Kiall. Być może pojadę na południe, do kraju Drenajów. Kupię farmę, założę rodzinę. - I poczekasz, aż przyjadą bandyci, żeby ci ukraść córki? Chellin pokiwał głową i westchnął. - Tak jak wszystkie marzenia, i to blaknie, kiedy mu się bliżej przyjrzysz. Mam nadzieję, że sprawy między tobą a Księżniczką dobrze się ułożą. Lubię cię; nie chciałbym, żeby kazali mi cię zabić. Chellin wstał i odszedł, a Kiall pozostał na miejscu jeszcze przez godzinę. Potem przyszedł po niego jeden z wojowników. - Wzywają cię - rzekł. Kiall wstał i poszedł za nim do dworu. Jak poprzednio, Tanaki czekała, siedząc na otomanie. Teraz miała na sobie krótką tunikę z białego lnu; odkryte nogi i stopy były nagie. Nie nosiła żadnej biżuterii ani ozdób z wyjątkiem srebrnej klamry u szerokiego, czarnego pasa. Wstała na powitanie. - Witaj przy moim ognisku, Kiall, usiądź i porozmawiaj ze mną. - Co chcesz usłyszeć, pani? - Niewiele. Podaj mi choć jeden przekonujący powód, dlaczego nie powinnam cię zabić. - Czy zabijasz bez powodu? - zapytał. - Czasami - odpowiedziała. - Czy to takie niezwykłe? - Nawykłem do niespodzianek, Księżniczko. Powiedz, pomożesz mi odnaleźć Ravennę? Wzięła go za rękę i poprowadziła do otomany. Posadziła go, a sama usiadła obok, z ręką wspartą na jego ramieniu. - Nie jestem pewna. Wiesz, że wysłałam ludzi, którzy mieli was zabić? - Tak - szepnął, czując jej ciepły oddech na szyi i policzku. - Zrobiłam to, ponieważ usłyszałam, że grupa jeźdźców chce pomścić napad. Myślałam, że chcecie mnie zabić. - Nigdy nie mieliśmy takiego zamiaru. - I raptem spotykam wysokiego, przystojnego i niewinnego młodzieńca, który poszukuje kobiety, mimo iż ona o niego nie dba. Ten mężczyzna intryguje mnie. - Jej usta dotknęły jego policzka, a dłoń przesunęła się po jego piersi i sięgnęła twardych mięśni brzucha. Twarz młodzieńca spłonęła rumieńcem, oddychał płytko. - Zastanawiałam się-ciągnęła głosem niskim i rozmarzonym - jak to możliwe, że człowiek, który nigdy nie zaznał miłości, może tak wiele ryzykować. - Jej ręka zsunęła się niżej. Jego palce zacisnęły się na jej nadgarstku. - Nie igraj ze mną, pani - szepnął, zwracając się do niej twarzą. - Wiesz, że twoja uroda ma na mnie... nieodparty wpływ. Tak się jednak składa, że zostało mi nieco... poczucia godności. Powiedz po prostu, gdzie jest Ravenna, i pozwól mi odejść. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, potem dziewczyna odsunęła się. - Jakże cudownie mi odmawiasz; nie siłą, lecz przyznając się do słabości. Oddajesz decyzję w moje ręce. Bardzo dobrze, Kiallu. Jednak byłoby lepiej, gdybyś nie wiedział, gdzie ona jest. Mówię ci to ze szczerym współczuciem. Dziś rano prosiłam, byś mi zaufał. Teraz powtarzam tę prośbę. Porzuć tę wyprawę i wracaj do domu. - Nie mogę, pani. - Zginiesz. Zginą twoi przyjaciele. Wszystko na próżno. Ujął jej rękę i delikatnie ucałował wnętrze dłoni. - Więc tak się stanie. Powiedz mi. Wyprostowała się. - Ta dziewczyna, Ravenna, została kupiona przez człowieka o imieniu Kubai. Wysłano ją do miasta niezbyt odległego stąd i ofiarowano innemu mężczyźnie. Ten zabrał ją na drugi koniec stepów do Ulrickham. - Pojadę tam. I odnajdę ją. - Oddano ją Jungir Khanowi. Te słowa uderzyły Kialla jak ostrza sztyletów. Zamknął oczy i pochylił głowę. - Sam widzisz - powiedziała łagodnie - że ta wyprawa nie ma sensu. Ulrickham to miasto-twierdza. Nikt nie zdoła wejść do haremu Khana i wykraść jedną z jego żon. A gdyby ci się nawet udało, gdzie schronisz się przed jego zemstą? To wielki Khan; na jego rozkazy staje pół miliona ludzi. Na całym świecie nie znajdziesz bezpiecznego miejsca. Kiall spojrzał na nią i uśmiechnął się. - Mimo to muszę spróbować. Teraz będzie to jeszcze trudniejsze ze względu na ciebie. - Nie rozumiem. Wstał i potrząsnął głową. - Nie mogę ci tego wyjaśnić. Wybacz. Czy mogę odejść? Przez chwilę wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale tylko przyzwalająco skinęła głową. Ukłonił się i wyszedł. W powrotnej drodze kłębiły mu się w głowie rozmaite myśli i ogarnął go głęboki smutek. Teraz już wiedział, że nie kochał Ravenny; była jego młodzieńczym marzeniem, nieosiągalną pięknością. Cóż jednak miał teraz począć? Przecież ślubował. I choćby kosztowało go to życie, dotrzyma obietnicy. Usłyszał za sobą tupot końskich kopyt i odwrócił się. Harokas dopędził go cwałem i ściągnął wodze. - Czy mogę ci towarzyszyć? - zapytał. Kiall również zatrzymał wierzchowca. - Nie pragnę twego towarzystwa, panie. Jeżeli jednak chcesz się spotkać z Chareosem, nie będę cię powstrzymywał. - A zatem to musi mi wystarczyć - powiedział Harokas. Kiall ruszył galopem i zanim dotarli na szczyt wzgórza, jego koń ciężko dyszał. Harokas podążał za nim, nieco wolniej. Chareos, Beltzer i Okas siedzieli na polance, Maggriga i Finna nie było nigdzie widać. Kiall zsiadł z konia i zaczął opowiadać Charoesowi o Ravennie, lecz Fechmistrz uciszył go gestem. - Wiem rzekł, nie spuszczając z oka nadjeżdżającego za Kiallem jeźdźca. Harokas zsiadł z konia i skłonił się Chareosowi. - Szukałem cię bardzo długo - powiedział. - Mam dla ciebie wiadomość od Księcia. Zostałeś oczyszczony z wszelkich zarzutów i będziesz zawsze mile widziany w Talgithirze. Kapitan Salida opowiedział Księciu o twoich mężnych poczynaniach w Tavern Town. - To wszystko? - spytał zimno Chareos. - Tak, to wszystko. Czy teraz łucznicy wyjdą już z ukrycia? - Trudno mi uwierzyć w taką wspaniałomyślność Księcia - powiedział Chareos - i zastanawiam się, dlaczego wysłał za mną wojownika. Czyżbyś był płatnym zabójcą? - Wszystko jest możliwe, Chareosie - odpowiedział Harokas z uśmiechem. - Uważam, że powinniśmy go zabić - powiedział Beltzer. - On mi się nie podoba. - A ty mnie, tłusty ośle! - parsknął Harokas. - Zamknij się i słuchaj lepszych od siebie. Beltzer podniósł się ciężko z ziemi i zarechotał. - Pozwól mi skręcić mu kark, Chareosie. Powiedz tylko słowo. Z gąszczu wynurzył się Finn. - Chareosie! - zawołał. - Musisz to zobaczyć: cała armia Nadirów zbliża się do miasta. Nie sądzę, żeby to była przyjacielska wizyta. Tanaki patrzyła za odchodzącym młodym człowiekiem, a potem wstała, wyciągnęła ręce nad głowę i wygięła plecy w łuk. Z mieszanymi uczuciami wróciła do prywatnej części mieszkania. Niewinność Kialla zdumiewała ją i przerażała jakby znalazła piękny kwiat na skraju przepaści. Nalała sobie kielich wina i podniosła go do ust. Młodzieniec poszukujący ukochanej; marzyciel. Zmrużyła oczy. - Świat ma dla ciebie wiele szokujących niespodzianek szepnęła. Chłodny wiatr poruszył ciężkie zasłony, dotknął jej nagich nóg. Zadrżała. - Brak mi ciebie, Ojcze - powiedziała, znów przywołując w pamięci obraz wysokiego, smukłego wojownika. Zobaczyła jego powolny uśmiech, łagodzący surowe rysy twarzy. Tanaki była jego ulubienicą - chociaż jej narodziny przyczyniły się do śmierci matki, Renyi. Tenaka Khan całą miłość przelał na swą jedyną córkę, podczas gdy synowie musieli żebrać o dobre słowo - czy choćby skinienie, które można by interpretować jako pochwałę. Pomyślała o najstarszym bracie, Jungirze. Jak bardzo pragnął akceptacji ojca. Teraz Jungir jest Khanem, pozostali bracia Tanaki zginęli zamordowani, a ona żyła, czekając jedynie na nieuchronny koniec. Uśmiechnęła się, przypominając sobie ostatnie spotkanie z Jungirem. Tak chciał jej śmierci. Jednakże generałowie Khana nigdy nie przystaliby na całkowite wyniszczenie rodu Tenaki, ponieważ, jak powszechnie wiadomo, Jungir był niepłodny. Ani jedna z jego czterdziestu żon nie poczęła. Tanaki zaśmiała się. Biedny Jungir. Mógł ujeżdżać najdziksze konie, mistrzowsko władać lancą czy mieczem, mimo to Nadirowie spoglądali nań podejrzliwie, jego nasienie bowiem nie było dość silne. Tanaki przycisnęła ręce do brzucha. Nie miała wątpliwości, że ona jest płodna. I być może kiedyś, kiedy Jungir podda się w końcu, zostanie przywrócona do łask i poślubiona jednemu z generałów. Przed oczyma stanęła jej twarz Tsudai i dziewczyna wzdrygnęła się. Nie on! Tylko nie on. Jego dotyk przypominał oślizły dotyk jaszczurki, a wspomnienie jego czarnych jak grób oczu przyprawiło ją o dreszcz. Nie, nie Tsudai. Odepchnęła od siebie jego obraz i pomyślała o Jungirze takim, jakiego widziała ostatnio, siedzącym na tronie i spoglądającym na nią z góry. - Jesteś bezpieczna, dziwko, na razie. Wiedz jednak... przyjdzie taki dzień, kiedy zobaczę twoje poniżenie. Czekaj na ten dzień, Tanaki. Tak więc nie zabito jej, ale zesłano tutaj, na to niegościnne pustkowie na dalekim południu. Nie było tu wiele rozrywek, oprócz mocno idącego do głowy alkoholu i młodych ludzi, których brała do swego łoża. Jednak nawet to szybko jej się znudziło. Z nudów zaczęła się przyglądać nieudolnie prowadzo - nemu handlowi niewolnikami. Odbywał się na zatłoczonych targowiskach, ceny były niskie, brakowało centralnego punktu, gdzie można by wystawiać niewolników na licytację, nie było ustabilizowanych cen. W niespełna cztery miesiące Tanaki zdołała zorganizować miasto targowe, a po roku kontrolowała już wszystkie wyprawy niewolnicze do kraju Gothir. Ustabilizowano ceny, a nowe targowisko przynosiło ogromne zyski. Złoto niewiele znaczyło dla Tanaki, która spędziła dzieciństwo otoczona bogactwem podbitych ludów. Handel zajmował jednak jej żywy umysł i odpędzał myśli o zemście Jungira. Wiedziała, że niezależnie od presji wywieranej przez generałów, nadejdzie czas, gdy Jungir stanie się dostatecznie silny, aby pozbyć się siostry. Dziwne, ale nagle uzmysłowiła sobie, że nie czuje do niego nienawiści. Tak łatwo było zrozumieć jego motywy. Przez lata tęsknił za miłością ojca, a nie zyskawszy jej, znienawidził wszystko, co ojciec kochał. Tanaki odsunęła zasłonę i spojrzała przez wąskie okna. - Niczego ci nie zostawił, Jungirze - szepnęła. - Podbił cały świat; zjednoczył plemiona; założył imperium. Co zostało dla ciebie? Biedny Jungir. Biedny, bezpłodny Jungir! Jej myśli wróciły do młodego Kialla. Ujrzała jego twarz; szare, łagodne oczy, w których jednak migotały stalowe błyski. Widziała w nich również pasję, nieokiełznaną i dziką, drzemiącą w ukryciu jak wulkan przed erupcją. - Miło byłoby nasycić się twoją niewinnością. - Uśmiechnęła się, a jej twarz złagodniała. - Nie mogę tego zrobić pojęła z żalem. - Księżniczko! Księżniczko! - krzyczał Chellin, biegnąc przez salę. - Nadyryjscy wojownicy! Wyszła mu na spotkanie. - Cóż z tego? - zapytała. - Tutaj zawsze pełno nadyryjskich wojowników. - Lecz nie z królewskiej gwardii Wilków, Księżniczko powiedział Chellin. - Prowadzi ich Tsudai. Tanaki poczuła, że zaschło jej w ustach. - Czy bramy są zamknięte? - Tak, pani. Jednak ich jest około trzystu, a my mamy mniej niż pięćdziesięciu ludzi. I większość z nich ucieknie przy pierwszej sposobności. Tanaki podeszła do skrzyni z ciemnego dębu i podniosła ciężkie wieko. Wyjęła szeroki pas, na którym umieszczone były dwa krótkie miecze. - Nie pokonamy ich, pani. Po co przybyli? Wzruszyła ramionami i nie odpowiedziała. A więc, pomyślała, ten dzień nadszedł. Nigdy więcej nie spojrzy w błękit nieba, nigdy więcej nie zobaczy kołującego nad górami orła. Nikt więcej jej nie posiądzie, oddając całą swą duszę. Zawrzał w niej gniew. Nie zważając na Chellina, wyszła z budynku, pomaszerowała w stronę murów i wspięła się na palisadę, żeby obejrzeć Wilki Khana. Jak powiedział Chellin, było ich ponad trzystu, w srebrnych spiczastych hełmach podbitych wilczym futrem i srebrnych, lamowanych złotem napierśnikach. Na pozór jechali bezładnie, lecz jeden rozkaz wystarczyłby, aby ruszyli do ataku, sformowawszy klin albo trzy kolumny. Byli wprost niewiarygodnie zdyscyplinowani. Tenaka Khan stworzył ten oddział gwardii królewskiej pół wieku wcześniej i wyszkolił go w stopniu niespotykanym dotąd wśród Nadirów. Plemieńcy nadal poczytywali sobie za honor przyjęcie w szeregi Wilków. Na każdych stu ubiegających się o to, tylko jeden otrzymywał hełm i napierśnik z wytłoczonym herbem Wolfsheadów. Wśród nich jechał Tsudai, wojownik nie mający sobie równych, najznamienitszy z generałów. Wokół Tanaki zgromadzili się ludzie. - Co robimy? - zapytał jeden. - Po co przyjechali? - dodał inny. - Przybyli, żeby mnie zabić - powiedziała Tanaki, zdziwiona spokojnym tonem swego głosu. - Czy nas też zabiją? - zapytał jakiś tęgi żołnierz. - Zamknij tę parszywą gębę! - wrzasnął na niego Chellin. Tanaki podniosła w górę ręce, nakazując ciszę. - Biegnijcie do koni i uciekajcie przez żelazną bramę. Pospieszcie się! Zabiją każdego, kogo tu spotkają. Niektórzy natychmiast rzucili się do ucieczki, ale Chellin nie ruszył się z miejsca. - Nie pozwolę cię wziąć, póki żyję. Uśmiechnęła się i dotknęła dłońmi brodatych policzków starego wojownika. - Nie zdołasz ich powstrzymać. Sprawisz mi jednak przyjemność, jeśli przeżyjesz, Chellinie. Idź! Wahał się przez chwilę, a potem zaklął i pobiegł po konia. Nadirowie podjechali znacznie bliżej i Tenaki wyraźnie widziała już twarz generała. Tsudai uśmiechał się. Podniósł ręce, a jeźdźcy ustawili się po obu jego bokach w szyku bojowym. - Czego tu chcecie? - krzyknęła Tanaki. - Chcemy ciebie, dziwko! - zawołał Tsudai. - Mamy cię przywieźć do Ulrickham na sąd. Tanaki czuła rosnący gniew, ale zdołała zachować spokój. - Jakim prawem nazywasz dziwką córkę Wielkiego Khana. ty pomiocie cuchnącego kozła? Tsudai zarechotał. - Mam tu trzystu wojowników, Księżniczko. W drodze do Ulrickham każdy z nich skorzysta z twego ciała. Podróż zajmie nam sześćdziesiąt dni. Nawet mój ograniczony umysł potrafi wyliczyć, że pięciu mężczyzn dziennie zazna rozkoszy, którą tak chętnie obdarzałaś cudzoziemców i szumowiny, którymi się otaczasz. Pomyśl o tym, Księżniczko, trzystu mężczyzn! - Po co mnie ostrzegasz, ty śmierdzący kundlu? - Może się zdarzyć, że nie będziesz chciała cierpieć takiego upokorzenia. Z pewnością ktoś pochodzący z królewskiego rodu wolałby odebrać sobie życie. Mimo strachu Tanaki zmusiła się do śmiechu. - Podobałoby się to memu szacownemu bratu, prawda? Nie, Tsudai. Chodź i weź mnie. Przeżyję. A kiedy generałowie usłyszą o tym, jak byłam traktowana w twoich rękach, dożyję dnia, kiedy obedrą ze skóry twoje podłe ciało. Rozłożył ręce. - Jak sobie życzysz. Księżniczko, lecz na twoim miejscu nie liczyłbym zbytnio na poparcie innych khanów. Lord Jungir będzie wkrótce świętował narodziny dziedzica. Wszystkie znaki wskazują, że będzie to chłopiec. - Łżesz! Jungir jest bezpłodny. - Nigdy nie kłamię, Tanaki! Wiesz o tym. Jedna z żon Khana jest brzemienna. - Zatem miała kochanka - parsknęła bez namysłu Tanaki. Jednak zamarło w niej serce. Żony i konkubiny Khana trzymano w otoczonym palisadą pałacu, pilnowanym przez eunuchów. Nikt nie mógł się przedostać do środka takiej fortecy, a gdyby nawet jakimś cudem zdołał tego dokonać, któraś z tuzinów konkubin niezwłocznie doniosłaby o tym Khanowi. - Wyjdziesz czy wolisz, żebyśmy przyszli po ciebie? zawołał Tsudai. - Chodź! - odkrzyknęła. - Czemu sam nie przyjdziesz? Tsudai zarechotał i skinął ręką, a dwudziestu wojowników podbiegło do palisady i zarzuciło na ostre bale sznury przymocowane do haków. Nadirowie zwinnie stanęli na siodłach i wspięli się po linach. Tanaki dobyła mieczy. Pierwszy napastnik, który wychylił głowę znad palisady, zginął od ciosu w szyję. Drugi padł z przeszytym na wylot płucem. Kolejni pojawiali się w polu widzenia. Tanaki czekała na nich z mieczami ociekającymi krwią. Podchodzili do niej z dwóch stron. Skoczyła w górę, zakręciła się w powietrzu i uderzając w tył, rozcięła krtań następnemu. Potem zeskoczyła na stojący przy palisadzie wóz wyładowany workami ze zbożem. Wygramoliła się spomiędzy nich i pobiegła w stronę dworu. Czterech ludzi przecięło jej drogę, ale skręciła w alejkę, przystanęła i odwróciła się. Sześciu nadbiegło za nią. Zaatakowała z furią i rozdając ciosy na prawo i lewo, przebiła się przez nich. Na wałach przyklęknął wojownik z procą. Zakręcił nią nad głową i wypuścił mały okrągły kamyczek, który uderzył Tanaki w skroń. Zachwiała się i prawie upadła. Jeden z mężczyzn podbiegł do niej... szybko obróciła się i trzymanym w prawej ręce mieczem przebiła mu pierś. Żołnierz padł do tyłu, chwytając rękami za ostrze. Drugi kamyczek świsnął tuż przy jej głowie. Przykucnęła i zatoczyła się w stronę szopy. Plecami przywarła do drzwi. Wirowało jej w głowie i czuła ogromną słabość. W polu widzenia pojawili się dwaj następni Nadirowie. Osunęła się, a tamci skoczyli na nią. Uniosła miecz i prawie odrąbała rękę jednemu z nich. Czyjaś pięść grzmotnęła ją w czaszkę, wyszarpnięto jej z rąk broń. Dwa kolejne ciosy sięgnęły jej twarzy. Upadła na kolana. Zewsząd otaczali ją teraz mężczyźni, zdzierali z niej ubranie. Wciągnęli ją do szopy, rzucili nagą na pokrytą słomą podłogę. - No, no, już teraz nie wyglądasz jak księżniczka. - Słowa Tsudai były zimne i szydercze. Usiłowała wstać, jednak kopnięcie w twarz rzuciło ją z powrotem na ziemię. - Mówiłem o pięciu dziennie, ale tych dwunastu wojowników przynajmniej walczyło o ciebie. Zostawiam cię pod ich troskliwą opieką. Spojrzała przez opuchnięte oczy i zobaczyła, jak żołnierze rozpinają pasy z surowej skóry, dostrzegła żądzę na ich twarzach. Coś w niej zadrżało i pękło. Łzy pociekły jej po policzkach. - Niech trochę pokrzyczy - rzekł Tsudai - ale nie pokaleczcie jej zanadto. Jeszcze wielu czeka na swoją kolej. Generał wyszedł z ciemnej szopy na słońce i stał przez chwilę, nasłuchując pomruków mężczyzn i cichych jęków dumnej niegdyś księżniczki. Nagle krzyknęła, długo i przeraźliwie. Tsudai pozwolił sobie na uśmiech. Długo czekał na tę chwilę. Minęły cztery lata, od kiedy wyniosła księżniczka Tanaki po raz pierwszy odrzuciła jego oświadczyny. Jeszcze przed kilkoma miesiącami dał jej drugą szansę. Teraz wreszcie pojmie głębię jego nienawiści. Znowu rozległ się krzyk. Bardziej zwierzęcy niż ludzki, pomyślał. Dziwne, jak wiele rozpaczy może nieść taki dźwięk bez słów... Krzyki niosły się z wiatrem, wysoko w góry. - Bogowie, co oni z nią robią? - spyta! Kiall. - To, co zwykle robią Nadirowie - syknął Beltzer. Gwałcą ją. Myślę, że zaraz potem ją zabiją. - Szkoda - skomentował Harokas. - Przystojna kobieta. - Musimy coś zrobić - powiedział Kiall, zrywając się na nogi. Chareos chwycił go za pas i pociągnął z powrotem w dół. - Dobry pomysł - przytaknął Beltzer. - Może osiodłamy konie i zaatakujemy tych trzystu Nadirów? Dorośnij, Kiall. Koniec z nią. - Kiall ma rację - powiedział cicho Okas. Beltzer odwrócił się do niego z otwartymi ze zdziwienia ustami. - Uważasz, że powinniśmy ich zaatakować? - Nie, przyjacielu. Jednak ona jest częścią tej... tej wyprawy. Wiem to. Czuję. - Przybyliśmy tu, żeby ratować córkę wieśniaka - powiedział Beltzer. - Już nie - rzekł Okas. - Co przez to rozumiesz? - zapytał Chareos. Okas przetarł zmęczone oczy. - Wszystko zaczyna się teraz układać w jedną całość, przyjaciele. Wszystkie nici. Zaczynam rozumieć. Ta dziewczyna, Ravenna, została sprzedana Jungirowi Khanowi. Posiadł ją i to ona właśnie oczekuje jego dziecka. Uczynił ją Kianą Wilków, Królową. Tak więc zamierzacie wykraść Królową Nadirów. Beltzer ryknął śmiechem. - Coraz lepiej. W takim razie powinniśmy ich zaatakować. To będzie dobra wprawka przed potyczką z całą nadyryjską armią! - Ta kobieta tam, na dole, to córka Tenaki Khana, siostra Jungira. Ona zna pałac. Będzie nam bardzo pomocna - powiedział Okas. - Pomocna? - powtórzył Chareos. - Nie możemy jechać dalej. Samo rozważanie takiej możliwości to szaleństwo. - Ta wyprawa ma o wiele większe znaczenie, niż ci się wydaje, Chareosie- Fechmistrzu - ciągnął Okas. - Dużo większe. Czy tego nie rozumiesz? Sen z Bel-azar, duch Tenaki Khana? To wszystko część wielkiej całości. - Jakiej całości? - spytał Finn, klękając przy Tatuowanym Człowieku. Dziecko - odparł Okas. - On urodzi się wcześnie... za dwanaście tygodni. Gwiazdy wskazują, że będzie wielkim królem, może największym. Będzie potomkiem Ulryka i Tenaki Khana, a także Regnaka, Księcia z Brązu. Będzie wojownikiem i mężem stanu. Jako Khan Nadirów poprowadzi wojska na cały świat. - I twoim zdaniem powinniśmy zabić to dziecko? - zapytał Beltzer. - Nie. Moim zdaniem, powinniśmy kontynuować tę wyprawę i zobaczyć, dokąd nas ona zaprowadzi. - Do pewnej śmierci, i to wszystkich - oświadczył Chareos. - Nie mówimy już o wykupieniu lub wykradzeniu wiejskiej dziewczyny. Mówimy o Królowej Nadirów! - Pozwólcie mi coś powiedzieć - rzekł cicho Kiall. Masz rację, Chareosie, to wszystko jest zbyt... zbyt przytłaczające. Czy mogę zaproponować, żebyśmy posuwali się krok po kroku? Pomyślmy najpierw, jak pomóc Tanaki. Potem zadecydujemy, co robić dalej. Chareos westchnął i potrząsnął głową. - Jest nas tylko sześciu i nie znamy terenu. A ty chcesz, żebyśmy ułożyli plan odbicia więźnia z rąk trzystu najdzikszych wojowników, jakich mają Nadirowie? Cóż, czemu nie? Ile razy można umrzeć? - Nawet nie próbuj odpowiadać na to pytanie - odezwał się Harokas. - W rękach Nadirów więzień może umierać powoli, przez wiele dni, z których każdy następny jest boleśniejszy od poprzedniego. - Jesteś samym ukojeniem - prychnął Beltzer. - Zachodzi słońce - powiedział Finn. - Jeśli chcemy odbić dziewczynę, to dziś w nocy mamy największe szansę. Szczegól - nie jeżeli żołnierze rozłożą obóz poza murami. Wtedy wystarczy tylko zejść tam, przekraść się obok nich i wynieść dziewczynę. - Och, tylko tyle? - zadrwił Beltzer. - Wiem nawet, kto będzie dźwigał tę sukę. To ja, prawda? - Prawda - przyznał Finn. - Pójdę z wami - rzekł Harokas. - Lubię tę kobietę. Nie masz nic przeciwko temu, że będę trzymał się blisko ciebie, prawda, Chareosie? - Ależ nie. Tylko nie stawaj mi za plecami, Harokasie. Słońce zachodziło już, gdy Chareos klęknął na zboczu wzgórza. Nadirowie wywlekli dziewczynę z szopy i rzucili jej nagie ciało w pył placu. Była bezwładna jak szmaciana lalka. Potem dwaj z nich wciągnęli ją na platformę aukcyjną i przywiązali do słupa. Chareos odwrócił oczy od tego widoku i popatrzył w stronę jeźdźców za murami. Rozsiedli się przy ogniskach. Generał i czterej jego ludzie weszli do dworu, tak więc za palisadą zostało siedemnastu wojowników. Zbyt wielu... Kiall przyniósł Chareosowi posiłek złożony z suszonego mięsa oraz owoców i w milczeniu usiadł obok. Co ja tu robię?, pomyślał Chareos, Co to za szaleństwo? Ta kobieta nic dla mnie nie znaczy, ta wyprawa również. Kto będzie pamiętał za tysiąc lat, że narodził się kolejny nadyryjski król. Spojrzał w dół na nieruchome, rozciągnięte na platformie licytacyjnej ciało i pochylających się nad nim mężczyzn. - Masz jakiś plan? - szepnął Kiall. Chareos odwrócił się do pobladłego młodego człowieka. - Czy myślisz, że jestem bogiem wojny, Kiallu? Możemy wejść do środka - i pewnie nikt nas nie zauważy. Potem jednak będzie nas siedmiu, sześciu - nie licząc Okasa, który nie jest wojownikiem - przeciwko siedemnastu. Załóżmy, że pokonamy wszystkich siedemnastu, czy zrobimy to cicho? Nie. Zaalar - mujemy tych zza muru. Czy możemy pokonać wszystkich trzystu? Nawet ty znasz odpowiedź na to pytanie. - Cóż więc zamierzasz? - Nie wiem, chłopcze! - parsknął gniewnie Chareos. Odejdź i daj mi pomyśleć! Niebo pociemniało, jasno zaświecił księżyc. Pomysły jeden po drugim rodziły się w głowie Chareosa, który badał je, drobiazgowo analizował... i odrzucał. W końcu zawołał do siebie Finna i wyłożył mu swój plan. Myśliwy słuchał z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Czy to jedyny sposób? - zapytał, gdy Chareos skończył. - Jeśli masz lepszy plan, jestem z tobą - odparł Chareos. Finn wzruszył ramionami. - Cokolwiek powiesz, Fechmistrzu. - Najchętniej powiedziałbym, żebyśmy poszli do domu i zapomnieli o tym szaleństwie - powiedział Chareos z wymuszonym uśmiechem. - Byłbym za... - przyznał Finn. - Dlaczego w takim razie nie idziemy? Teraz Chareos wzruszył ramionami i wskazał na oświetlone blaskiem księżyca miasto, gdzie nagie ciało Tanaki leżało przywiązane do aukcyjnego słupa. - Nie znamy jej - powiedział Finn cicho. - To prawda. Widzieliśmy jednak jej cierpienie. Czy jestem równie naiwny i romantyczny jak Kiall? - Tak, ale to wcale nie jest złe, przyjacielu. Podzielam twój pogląd. Nigdy nie pokonamy zła, jeżeli prawi ludzie będą siedzieć bezczynnie. - A więc jesteśmy parą głupców - oświadczył Chareos i tym razem jego uśmiech był szczery. Finn wyciągnął rękę, którą Chareos uścisnął. - Cokolwiek zrobimy, nie osiągniemy niczego, co zrozumiałby świat - powiedział Finn. - W takim razie nie dbajmy o świat - odpowiedział Chareos, wstając. - Masz rację - powiedział Finn. - Dobrze, że to rozumiemy. Była już prawie północ, gdy Finn i Maggrig wyjechali z obozu. Chareos, Harokas, Kiall i Beltzer powoli schodzili po zboczu w kierunku otoczonego palisadą miasta. Okas pozostał w lesie, siedząc ze skrzyżowanymi nogami i przymkniętymi oczami. Zaczął cicho śpiewać swoją pieśń i z trawy uniosła się mgła, która skryła czterech wojowników, gdy wyszli na otwartą przestrzeń. ROZDZIAŁ 11 Mgła sunęła w dół zbocza, okrywając ich jak upiorny koc migoczący w blasku księżyca. Chareos dotarł do tylnej ściany palisady i odnalazł żelazną kratę. Beltzer stanął przy nim. - Co teraz? - szepnął olbrzym. - Podniesiemy ją? Krata miała cztery stopy szerokości i prawie siedem wysokości. Beltzer podał topór Kiallowi i chwycił za jej dolną belkę. Mięśnie na jego szyi i barkach nabrzmiały, furta zgrzytnęła i podniosła się o cal. Harokas i Chareos przyłączyli się do niego: krata uniosła się jeszcze o stopę. - Wystarczy - syknął Kiall, opadając na plecy i prześlizgując się pod nią. Chareos obrócił się do Beltzera. - Możesz ją tak utrzymać? Olbrzym przytaknął mrukliwie. Chareos przykucnął i przetoczył się na drugą stronę, lądując obok Kialla. Obaj wspięli się po schodach; nie postawiono tu straży. We dwóch obrócili kołowrót nad bramą, napinając sznur i uwalniając Beltzera od ciężaru. Szybko wrócili do bramy, przez którą właśnie przeciskał się Beltzer, a za nim Harokas. - Teraz zaczekamy - szepnął Chareos. Zza murów miasta dobiegł ich tętent galopujących koni. Finn wjechał do obozowiska Nadirów, tratując dwa ogniska. Wojownicy zerwali się na równe nogi, obudzeni tętentem kopyt. Finn ściągnął wodze i wstrzymał konia. Nałożył strzałę na cięciwę, wymierzył i przeszył krtań najbliższego wojownika. Z drugiej strony obozu nadleciał dziki okrzyk i oto Maggrig wypadł galopem z mgły. Nadirowie rzucili się do koni. Finn zastrzelił następnego wojownika, potem ubódł konia piętami i pocwałował na południe. W nadyryjskim obozie podniósł się rwetes. Żołnierze szukali swoich mieczy, w pośpiechu siodłali konie. W ciągu kilku minut obozowisko opustoszało. Tsudai wybiegł ze dworu, wdrapał się na palisadę i ujrzał swoich żołnierzy, którzy, podzieliwszy się na dwie grupy, ruszyli w pościg za napastnikami. Gwałtownym ruchem obrócił się do nadbiegającego adiutanta. - Skocz tam i dowiedz się, o co chodzi! Żołnierz popędził do konia, wskoczył na siodło i galopem przejechał bramę. Chareos i Beltzer weszli przez okno na tyłach długiego budynku i zakradli się do środka, gdzie czterej nadyryjscy oficerowie siedzieli przy stole i grali w kości. Chareos doskoczył do graczy i ciął w szyję najbliższego. Beltzer dołączył doń i ściął dwóch następnych, zanim zdążyli się podnieść. Czwarty próbował uciec; zerwał się, podbiegł do drzwi i szarpnięciem otworzył je na oścież. W tym momencie dosięgnął go nóż Harokasa. Harokas chwycił padające ciało i położył je na podłodze. Na zewnątrz Kiall, trzymając się w cieniu, podchodził do platformy licytacyjnej, gdzie - przywiązana do słupa - leżała nieprzytomna Tanaki. Nagle na plac wbiegli trzej wojownicy; Kiall przykucnął za beczkami z wodą i czekał. Tamci wspięli się na palisadę, z której Tsudai obserwował pościg. Kiall nie słyszał ich rozmowy. Ostrożnie wyszedł na otwartą przestrzeń, wdrapał się na platformę i klęknął przy Tanaki. Przeciął sznury krępujące jej nadgarstki. Jęknęła, czując jego dotknięcie. - Już dość - błagała. Oczy miała podbite i opuchnięte, wargi rozbite, a całe ciało posiniaczone i zakrwawione. Kiall zacisnął zęby i czekał. Wojownicy zeszli z częstokołu na plac, usłyszał ich śmiech. Ukryty za słupem, zobaczył, jak jeden z Nadirów wskazał ręką na Tanaki i skręcił w kierunku platformy. Pozostali przyjęli to gwizdami i zwrócili się do Tsudai. - To nadal wasz dzień - powiedział do nich. Pierwszy wszedł już na podium, rozpiął pas i opuścił spodnie. Kiall wyskoczył zza słupa i wbił miecz w pachwinę Nadira. Tsudai szeroko otworzył oczy ze zdumienia. - Wilki do mnie! - wrzasnął. Z szopy wybiegło dziewięciu ludzi z mieczami w dłoniach. - Brać go! - krzyknął Tsudai. Wojownicy rzucili się naprzód, lecz kiedy dobiegali do platformy, uderzył w nich Beltzer, tłukąc i siekąc toporem. Za nim nadbiegli Chareos i Harokas. Kiall skoczył z platformy wprost na trzech wrogów, przewracając ich na ziemię. Czyjś miecz drasnął go w ramię, ale młodzieniec podniósł się szybko i przebił leżącego pod nim przeciwnika. Harokas uchylił się przed zamaszystym cięciem, a potem przeszył mieczem swego przeciwnika. Wyciągnął ostrze w samą porę, aby osłonić się przed ciosem zadanym przez następnego przeciwnika. Chareos wysłał dwóch na tamten świat i obrócił się, by pomóc Harokasowi. Beltzer walczył jak berserker. W ciągu kilku sekund padł ostatni z nadyryjskich wojowników. Tsudai przebiegł po palisadzie i zeskoczył na ziemię, przetaczając się, by złagodzić upadek. Chwycił wodze rumaka i wskoczył na jego nie osiodłany grzbiet. Chareos usiłował odciąć mu drogę, ale koń minął go galopem. - Bierzcie dziewczynę! - zawołał Chareos. Beltzer rzucił swój topór Kiallowi i wszedł na podium. Podniósł Tanaki i przerzucił ją sobie przez ramię. Chareos poprowadził grupę do żelaznej bramy i dalej w mglistą noc. Powoli opuszczali strefę zagrożenia, kierując się na szczyt wzniesienia. Po kilku minutach usłyszeli tętent końskich kopyt. - Na ziemię! - syknął Chareos. Wszyscy przypadli do ziemi. Jeźdźcy minęli ich zaledwie o kilka kroków. Chareos wstał. - W którą stronę? - szepnął Beltzer. Słyszeli nawoływania Nadirów, ale mgła wokół nich zgęstniała jak mleko i zniekształcała dźwięki, stłumione teraz i niesamowite. Kiedy dotarli na szczyt wzgórza, Beltzer ciężko dyszał i poczerwieniał z wysiłku. - Starzeję się - powiedział i przystanął na chwilę, żeby złapać oddech. Przed Chareosem pojawiła się nagle lśniąca kula. - Dzięki niech będą Źródłu! - szepnął. Kula przesunęła się w prawo. Chareos oraz jego towarzysze podążyli za nią i wkrótce znaleźli się ponad mgłą, pod względnie bezpieczną osłoną drzew. Okas nadal siedział na trawie, ale otworzył oczy, słysząc nadchodzących. - Usiądźcie wokół mnie kręgiem - rzekł. - Dziewczynę połóżcie pośrodku. Beltzer delikatnie położył nieprzytomną wciąż Tanaki na trawie i wszyscy usiedli wokół. Okas zamknął oczy, po czym znów zaczął śpiewać, cicho i monotonnie. Beltzer przyjrzał mu się bacznie. Starzec schudł okrutnie, na jego twarzy wykwitły szare plamy, a wargi przybrały kolor tatuaży na brodzie. Beltzer szturchnął Chareosa, wskazując na Okasa. Chareos skinął głową. Okas płacił wysoką cenę za rzucane czary. Nagle na polanę wyjechali nadyryjscy wojownicy. Beltzer drgnął i sięgnął po topór, ale Chareos chwycił go za rękę. Jeźdźcy wydawali się bezcieleśni jak duchy. Powoli przejechali obok wędrowców. Kiall zadrżał, obserwując ten przemarsz widm. Okas otworzył oczy i osunął się bokiem w trawę. Chareos z Kiallem podskoczyli do niego, ale starzec odprawił ich gestem i ułożył się do snu. Chareos przykrył go kocem, a Kiall obrócił się do dziewczyny. W jasnym świetle księżyca zobaczył jej opuchniętą i posiniaczo - na twarz. Lewe oko miała zupełnie zapuchnięte, prawe otoczone siną obwódką. Ostrożnie uniósł koc. Nogi i pośladki również były mocno posiniaczone i podrapane, a uda pokryte zaschniętą krwią. Beltzer również klęknął przy dziewczynie. - Potrzebujesz pomocy? - zapytał Kialla. - Nie. Nic nie możemy zrobić. Przydałoby się rozpalić ognisko, moglibyśmy ją ogrzać. - Nie możemy ryzykować - powiedział Chareos. - Nie wiem, jak silny jest czar ani jak długo będzie działał. - Nie wiem, dlaczego jest wciąż nieprzytomna - powiedział Kiall. - Jest mocno pobita, ale wydaje się, że wszystkie kości ma całe. - Już to kiedyś widziałem - powiedział Chareos. - To nie rany ciała, lecz duszy. Paskudna sprawa, Kiall. Tanaki jęknęła cicho, a Kiall położył się obok niej i pogłaskał ją po twarzy. - Już dobrze - szepnął jej do ucha. - Jesteś wśród przyjaciół. Śpij, pani. Odpoczywaj. Chareos przykrył ją swoim kocem, a Beltzer zdjął kaftan i zwinąwszy go w rulon, podłożył jej pod głowę. Obróciła się na bok, wysuwając rękę spod koca. Palce zacisnęły się w pięść, a potem rozchyliły i wbiły się w ziemię. Kiall łagodnie chwycił ją za rękę. Po chwili oddech Tanaki wyrównał się i zasnęła. Jeszcze trzy razy upiorni jeźdźcy przejeżdżali przez polanę. Raz jeden z nich zsiadł z konia o trzy kroki od wędrowców i badał ślady na trawie. Wyglądał na zaskoczonego i powiedział coś do towarzyszy, ale nie było słychać jego słów. Potem wsiadł na konia i odjechał w las. Noc mijała powoli. Kiall spał niespokojnie obok Tanaki, Chareos zaś i Beltzer siedzieli i gwarzyli cicho. Harokas odszedł na skraj lasu i tam ułożył się do snu. Świt zastał Chareosa i Beltzera na zboczu wzgórza, skąd wypatrywali Finna i Maggriga. Obozowisko Nadirów opustoszało, miasto było ciche. - Są sprytni - zauważył Beltzer. - Nic im nie będzie. - Chciałbym być tego pewien - rzekł Chareos. - Za bardzo ryzykowali; nie powinienem był prosić ich o to. - Są dorośli, mogli odmówić. A poza tym odzyskaliśmy dziewczynę. Chareos był zmęczony. Bolały go plecy, wyciągnął się na trawie. - Powinieneś przespać się trochę - powiedział Beltzer. Ja zostanę na straży. Chareos przytaknął. - Uważaj na człowieka Księcia. Nie pozwól, żeby zaszedł cię od tyłu. - Myślisz, że on jest płatnym zabójcą? - Myślę jedynie, że trzeba na niego uważać - Chareos zamknął oczy i zapadł w sen. Słońce wspięło się wyżej, a Beltzer wciąż siedział obok Chareosa, z toporem na kolanach, myśląc o swojej górze. Czuł się tak dobrze, nieomal znów młodo. Nieomal. Dźwiganie dziewczyny nadszarpnęło jego siły, podobnie jak walka w mieście. Ogromną dłoń zacisnął na stylisku topora. - Stać nas jeszcze na jedną lub dwie potyczki, prawda? mruknął. Nagle, daleko na zachodzie, ujrzał jeźdźca, który jechał, chowając się za nierównościami terenu. Beltzer osłonił dłonią oczy i próbował zidentyfikować nadjeżdżającego; wydawało mu się, że to Finn. Beltzer popatrzył dokoła i nie dostrzegł pościgu. Już miał zbudzić Chareosa, lecz zawahał się. Śmiertelnie znużony Fechmistrz z pewnością potrzebował odpoczynku. Jeździec powoli wjeżdżał na zbocze. To był Finn. Zsiadł z konia i wprowadził go na polanę, a potem wrócił do Beltzera. - Gdzie Maggrig? - zapytał. - Jeszcze nie wrócił - odpowiedział Beltzer. Finn opadł na ziemię. - Nie sądziłem, że mi się uda; mało brakowało, a dostaliby mnie. Zabiłem dwóch i wjechałem w pełną wirów rzekę. Straci - łem łuk. Myślałem, że koń utonie; kurczowo trzymałem się łęku siodła. Ale to dobre zwierzę. Dzielnie płynął i znalazł grunt. - Odpocznij - poradził mu Beltzer. Finn potrząsnął głową. - Muszę znaleźć Maggriga. - Nie bądź głupi! Wszędzie są Nadirowie. Maggrig prawdopodobnie przyczaił się w jakiejś dziurze. Poczeka do zmroku, a potem wróci. Jeśli teraz cię zobaczą, doprowadzisz ich do niego. Finn westchnął. - Masz rację. Prześpię się trochę. Obudź mnie, kiedy nadjedzie. Beltzer pokiwał głową. - Mamy dziewczynę - powiedział. - Dobrze nam poszło. Finn nie odpowiedział. Położył się na trawie i zamknął oczy. Beltzer usiadł, opierając się plecami o drzewo, i zapadł w drzemkę. Zbudził się i ujrzał klęczącego nad Chareosem Harokasa. Wojownik o orlim nosie intensywnie wpatrywał się w twarz śpiącego. Twarz Harokasa nie zdradzała żadnych uczuć, lecz Beltzer widział, że bił się z myślami. - Nie budź go - powiedział cicho, a Harokas podniósł oczy. - Przysłano mnie tutaj, żeby go zabić. - Wiem - powiedział Beltzer. - I on także wie. - Jednak nie ma takiej potrzeby, prawda? Przecież wszyscy postanowiliście umrzeć. Cieszę się, że jestem zwolniony z tego obowiązku. Harokas wstał i podszedł do konia. Beltzer patrzył, jak tamten wskoczył na siodło i odjechał. Na środku polany obudził się Kiall. Usiadł i spojrzał na Tanaki. Wyglądała lepiej. ICiall otworzył plecak i wyjął z niego garść liści żywokostu, które wymieszał z zimną wodą. To ziele dobrze robiło na opuchliznę. Przez chwilę zakładał jej okład, aż w końcu, zadowolony z rezultatu, dotknął ręki Tanaki. Dziewczyna drgnęła i obudziła się. - Jesteś wśród przyjaciół - powiedział do niej łagodnym, uspokajającym tonem. - To ja, Kiall. Przygotowałem okład na twoje oczy. Leż spokojnie. Nie odpowiedziała, więc położył na jej powiekach chłodny zwitek materiału. Lekko poklepał jej dłoń. - Wilki? - szepnęła. - Odjechali. - Jak?... - Nic nie mów, pani. Odpoczywaj. Ubiegłej nocy zakradliśmy się do miasta i zabiliśmy tych, którzy cię... napadli. Potem przynieśliśmy cię tutaj. Jesteś bezpieczna. - Dlaczego? - Odpoczywaj teraz. Niech okład zacznie działać. Próbował uwolnił rękę z jej uścisku, ale nie pozwoliła na to. - Dlaczego? - zapytała ponownie. - Ponieważ potrzebowałaś pomocy - odparł niezbyt przekonująco. Został przy niej, a po chwili jej palce rozluźniły uścisk i zobaczył, że znowu zasnęła. Wstał i przeciągnął się. Beltzer spał pod drzewem na skraju wzgórza, Chareos i Finn opodal, na trawie. Nigdzie nie było śladu Maggriga ani Harokasa. Wtem w myślach usłyszał słowa Okasa. - Kiall, słyszysz mnie? - Tak - rzekł na głos, patrząc na śpiącego starca. Głos brzmiał jak szept zza grobu, nieprawdopodobnie odległy, a jednak wyraźny. - Słyszę. - Powiedz Chareosowi, żeby jechał do Księżycowych Gór. Powiedz, żeby poszukał tam Asty Khana. Powiedz, że jest mi przykro. Głos ucichł. Kiall podszedł do Okasa i ukląkł przy jego ciele. Było sztywne i zimne. Tatuowany Człowiek nie żył. Pochowali go na szczycie wzgórza i w milczeniu stanęli wokół grobu. - Umarł pierwszy z nas - rzekł Beltzer, a jego słowa ciężko zawisły w powietrzu. Wrócił do obozowiska, usiadł i zapatrzył się w ostrze swego topora, obracając w dłoniach rękojeść. - Tak mi przykro - powiedział Kiall do Chareosa. Żałuję, że kiedykolwiek was o to poprosiłem. To wszystko wydaje się takie błahe. Nie wiem, dlaczego. - Jesteśmy wolnymi ludźmi, Kiallu. Sami podejmujemy decyzje. - Wiem - powiedział młodzieniec. - Tylko... tyle w tym barbarzyństwa. Spójrz na Tanaki. Jak ludzie mogli zrobić coś podobnego? Nie rozumiem tego. - Ciesz się, że nie rozumiesz. - A ty rozumiesz? Chareos odwrócił się od niego i spojrzał w step. - Tak, przykro to przyznać, ale rozumiem. Nigdy nie pomyślałbym o podobnym uczynku - jednak rozumiem go. Jest częścią wojny, Kiallu, leży w naturze wojownika. On ciągle walczy, chce dominować i zwyciężać. Jednak najważniejszym słowem jest dominować. Innym słowem, o którym należy pamiętać, jest podniecenie. Gniew podnieca człowieka równie szybko jak pożądanie. Te dwie emocje są ze sobą blisko związane. Gniew i żądza. Tak więc wojownik podnieca się w bitwie i walczy, żeby zdominować przeciwnika. Tanaki i kobiety jej podobne stają się ofiarami tego podniecenia. Zdominowane, wykorzystane, poniżone. - Są źli - powiedział Kialł. - Po prostu. - To nie jest takie proste. Wielu z tych ludzi ma żony i dzieci. Może są nawet wspaniałymi ojcami swoich rodzin; wiedzą, co to miłość i litość. - Ja nie okazałbym im żadnej litości. Cieszę się, że ich zabiliśmy. - Cieszysz się? Nigdy nie ciesz się ze śmierci innego człowieka. Nigdy. Ciesz się raczej, że sam żyjesz. Miałem kiedyś nauczyciela, wspaniałego człowieka imieniem Attalis. Powiedział mi, że ścieżka wiodąca do zła często zaczyna się od słusznego gniewu. Nadirowie napadają na wioskę Gothirów; gwałcą i mordują. Grupa Gothirów wyrusza, żeby szukać pomsty; chcą zranić wroga, więc sami także gwałcą i mordują. I tak bez końca. Nigdy... przenigdy... nie ciesz się, że kogoś zabijasz. Chareos odszedł i stanął przy grobie. Kiall zostawił go tam i wrócił do siedzącego samotnie Beltzera. Twarz olbrzyma była nieprzenikniona, lecz drgający mięsień policzka zdradzał targające nim emocje. Obwiedzione czerwonymi obwódkami oczy mrugały gwałtownie. Kiall usiadł naprzeciw niego. - Dobrze się czujesz? - zapytał. - Ja? Ależ tak. Myślałem właśnie o tym, że nic nie jedliśmy. Usta mu zadrżały. Zacisnął szczęki. - Stary głupiec - powiedział. - Głupiec! Poświęcił siebie, żeby nas osłonić. Głupiec. - Beltzer pociągnął nosem, potem chrząknął i splunął. - Do licha, chyba przeziębiłem się. Przy tej pogodzie to nic dziwnego; zimne wichry i kurz. Tylko Źródło wie, jak ludzie mogą tutaj mieszkać. Ja wolę miasto... i gospody. Na co się gapisz? - Przepraszam - powiedział Kiall. - Nie miałem zamiaru się gapić. Wiesz, on przekazał mi dla ciebie wiadomość. Powiedział, żebym pożegnał starego Beltzera. - Naprawdę? Naprawdę tak powiedział? - Tak - powiedział Kiall, brnąc dalej. - Nie wydawało się, żeby był nieszczęśliwy. - Wiesz, co jest najgorsze, chłopcze? Wiesz? - Nie. - On mnie lubił. Tak po prostu. Nie dlatego, że dobrze macham toporem i potrafię zabić paru plemieńców. Nie ma we mnie wiele do lubienia, ale on to odnalazł. I powiem ci jedno śmiej się, jeśli chcesz - ale ja kochałem tego starca. „Stary Beltzer”. To już coś, prawda? Kochałem go. - Dlaczego miałbym się śmiać? Oczy Beltzera wezbrały łzami, które spłynęły na policzki i dalej, aż na rudosiwą brodę. Pochylił głowę i zapłakał. Kiall wyciągnął rękę i położył na jego ramieniu. - Odejdź! - rzekł Beltzer. - Zostaw mnie. Czyż człowiek nawet popłakać nie może w samotności? Kiall wstał i odszedł. Tanaki obudziła się już i siedziała na środku obozowiska, owinięta kocem. Oczy wciąż miała spuchnięte, ale teraz mogła nimi patrzeć. Kiałl usiadł przy niej. - Jak się czujesz? - Lepiej nie pytaj - odpowiedziała Tanaki. - Czy zabiliście ich wszystkich? - Tak. Nie. Jeden - chyba dowódca - zbiegł. - To dobrze. Kiall zdziwił się, lecz nie naciskał, żeby to wyjaśniła. - Chcesz zostać sama? - zapytał. Odpowiedziała uśmiechem i skrzywiła się z bólu, gdy z pękniętej wargi pociekła kropla świeżej krwi. - Nie. Posiedź przy mnie. Lubię twoje towarzystwo. Dlaczego mnie uratowaliście? - Czy to ma jakieś znaczenie? - Dla mnie ma. - Czy to, że byłaś sama i potrzebowałaś pomocy, nie jest wystarczającym powodem? - Nie mówimy o pieśni czy bajce, Kiall. Nie jestem jedną z twoich jasnowłosych dam uwięzionych w wieży. - Przecież jesteś księżniczką - odparł z uśmiechem. Księżniczki zawsze należy ratować. Zignorowała ten uśmiech, a w jej oczach pojawił się gniew. - A pozostali? Dlaczego oni pomagali? - Prosił ich o to Tatuowany Człowiek. Powiedział, że jesteś częścią tej wyprawy. Czy taka odpowiedź cię zadowala? Skinęła głową. - Wynagrodzę wam wszystko. - Nie ma potrzeby. - Ja to ocenię. Nie chcę zaciągać długów. Dokąd pojedziecie teraz? - Odnaleźć człowieka o nazwisku Asta Khan. Spojrzała na niego, jednak nie mógł odczytać wyrazu jej posiniaczonej twarzy. - To on jeszcze żyje? Zadziwiające. Mój ojciec bardzo go cenił. - I nadal ceni - powiedział Kiall. - Co za bzdury opowiadasz? Mój ojciec nie żyje; nie żyje od lat. - Trudno to wytłumaczyć. - Spróbuj! - prychnęła. - Może jestem potłuczona, ale z moją głową jest wszystko w porządku. Kiall, najlepiej jak potrafił, opisał jej pojedynek z demonami oraz wojownika o fiołkowych oczach, który przyszedł mu z pomocą. - Okas powiedział mi, że to był duch Tenaki Khana. - Jak walczył? - Miał dwa krótkie miecze. Wirował jak tancerz; nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Skinęła głową. - To jedno z imion, jakie mu nadano - Tańczący z Mieczami. Był także Księciem Cieni. - Chareos i Beltzer znali go - powiedział Kiall. - Podobnie Finn i Maggrig. Oni wszyscy są bohaterami z Bel-azar; spędził z nimi ostatnią noc oblężenia. - Wiem. Ojciec opowiedział mi o tym. Są duchami przyszłości. - Co to oznacza? Wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Mój ojciec był skrytym człowiekiem. Opowiadał mi o wojownikach Gothirów; mówił nawet, że jeden z nich był jego krewnym - drenajskim księciem. Domyślam się, że musi to być Chareos. Z pewnością nie ten łysy tłuścioch. - Wiem, o co ci chodzi. Beltzer jest niezbyt cywilizowany. Nagle usłyszeli tętent idącego stępa konia. Beltzer zerwał się na równe nogi, chwytając za topór. Kiall wstał i dobywał szabli, gdy Harokas wjechał na polanę i zeskoczył z konia. - Myślałem, że odjechałeś na dobre - powiedział Beltzer. - Ja także - odrzekł ze znużeniem Harokas - ale odnalazłem waszego przyjaciela. - Maggriga? - szepnął Beltzer. - Tak. Słysząc te słowa, Finn skoczył na równe nogi i podbiegł do nich. - Gdzie on jest? - krzyknął i chwycił kurczowo za czarny kaftan Harokasa. Harokas położył rękę na ramieniu Finna. - Pojmali go Nadirowie. - Nie! Tylko nie to! - krzyknął Finn, zataczając się jak od uderzenia. Skoczył do swego konia, lecz Chareos zabiegł mu drogę, chwycił za ramiona i uścisnął. - Poczekaj! - rzekł łagodnie. - Wszyscy pojedziemy. Uspokój się, przyjacielu. Finn jakby zwiotczał w ramionach Chareosa i oparł głowę na piersi Fechmistrza. Chareos zwrócił się do Kialla. - Zaczekasz tutaj z kobietą. Zaraz wrócimy. - To nie ma sensu - powiedział Harokas. - Wszędzie roi się od Nadirów. To szaleństwo. - Nawet jeśli - odparł Chareos - czy zaprowadzisz nas do ciała? - Tak wiele dla was znaczy? Zaryzykujecie życie dla trupa? - Tak. Harokas z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Zatem jedźcie za mną, ale jedźcie ostrożnie. Jechali rzędem za Harokasem przez rzadki zagajnik, który rozścielał się przed nimi szeregiem następujących po sobie wzniesień i rozpadlin, jak niedbale rzucony z niebios płaszcz olbrzyma. Posuwali się bardzo ostrożnie przez niemal godzinę, aż wre - szcie stanęli u stóp skalistego wzniesienia. Harokas zsiadł z konia i poprowadził go pod górę, a pozostali poszli za jego przykładem. Przywiązał konia do wątłej topoli i czekał. Chareos dołączył do niego. Od kiedy opuścili obóz, nikt nie powiedział ani słowa. Finn stanął opodal; miał pobladłą, nieruchomą twarz i udrękę w oczach. Przy nim czekał Beltzer. - Chodźcie za mną - szepnął Harokas - tylko proszę... bez bohaterskich porywów, dobrze? Poprowadził ich do krawędzi skalnej ściany i wąskiej szczeliny wiodącej na niewielką półkę. Tam przykucnął w gasnącym świetle dnia i wskazał ręką na leżący w dole obóz Nadirów. Obozowała tam większość trzystuosobowego oddziału Wilków. Rozpalono sześć ognisk. Pośrodku obozowiska, przywiązany nago do pala, stał Maggrig. Jego ciało pokryte było ranami i oparzeniami. Finn jęknął na ten widok, a Beltzer chwycił go mocno za ramię. - Czy widzieliście dość? - szepnął Harokas. - Nie potrzeba oka wojownika, żeby dostrzec, iż on już nie żyje. Chareos przytaknął skinieniem głowy. Maggrig był torturowany; częściowo obdarto go ze skóry i wykłuto mu oczy. - Oni wciąż was szukają - rzekł Harokas - zatem on nic im nie powiedział. Był odważny. Bardzo odważny. - To prawda - potwierdził Chareos, spoglądając na Finna. - Był wspaniałym człowiekiem. - Moim zdaniem, jego koń złamał nogę - ciągnął Harokas. - Zwykły pech. Prawie udało mu się dotrzeć do wzgórz. - Nic tu po nas - powiedział cicho Chareos. Dotknął ramienia Finna. - Chodźmy, przyjacielu. - Tak - mruknął Finn. Harokas cofnął się z krawędzi półki i wszyscy zaczęli się wspinać w górę szczeliny. Gdy dotarli do koni, Beltzer pierwszy zauważył nieobecność Finna. - Nie! - krzyknął. Odwrócił się, podbiegł z powrotem do szczeliny, a Chareos i Harokas deptali mu po piętach. Wyszli na skalny występ w samą porę, aby zobaczyć Finna schodzącego powoli piarżystym zboczem ku obozowi Nadirów. Beltzer chciał pobiec za nim, ale Chareos szarpnął go za kołnierz kaftana i zwalił go z nóg. Olbrzym ciężko uderzył o ziemię. Popatrzył w górę, prosto w oczy Chareosa. - Zostaw go - powiedział Chareos. - On nie chciałby, żebyś tam z nim był; wiesz o tym. Beltzer zamierzał coś powiedzieć, ale nie mógł wymówić ani słowa. Przetoczył się na kolana, zgarnął topór i powlókł się z powrotem szczeliną. Harokas ukląkł obok Chareosa. Fechmistrz nie zauważył go. Nie odrywał oczu od maleńkiej, czarnej postaci podchodzącej do obozu Nadirów. To byłoby takie łatwe, pomyślał Harokas, kładąc rękę na rękojeści sztyletu... Jedno szybkie pchnięcie między żebra, aż ostrze sięgnęłoby serca. Takie łatwe. Potem mógłby wrócił do Księcia, odebrać swoje złoto i wieść normalne życie. Jednak wtedy musiałby opuścić Tanaki. Zaklął w duchu i cofnął dłoń. Na dole Finn dotarł już do stóp wzgórza i szedł dalej, wyprostowany, z wysoko podniesioną głową. W uszach słyszał szum, jakby odległego morza, a oczy miał zamglone. Tyle lat spędzonych razem, lat pełnych radości i strachu. Zawsze wiedział, że nie należy kochać za bardzo. Wszystko w życiu opiera się na równowadze. Za wszystko trzeba płacić. Lepiej byłoby nie kochać wcale. Minął dwóch nadyryjskich wojowników zajętych ostrzeniem swych mieczy; popatrzyli na niego skonsternowani, potem podnieśli się za jego plecami. Finn spokojnie poszedł dalej. Teraz widział już Maggriga i ślady bestialskich tortur, jakim go poddali. Ktoś chwycił Finna za ramię. Finn niedbałym ruchem wbił mu nóż w szyję. Kiedyś Maggriga powaliła czerwona zaraza. Nikt nie przetrzymał tej choroby, ale Finn przesiadywał przy przyjacielu, błagając go, by żył. Gorączka wypaliła Maggriga na wiór, pozostawiając jedynie przezroczystą skórę opinającą szkielet. Mimo to Finn wyciągnął go z choroby. Przypomniał sobie dzień, kiedy po raz pierwszy zrozumiał, że Maggrig przeżyje. Niebo było szare i ciężkie od chmur, wierzchołki gór zasnute mgłą. Wilgoć skapywała z drzew, a jednak to był piękny dzień - tak niewiarygodnie piękny, że Finn, widząc to wszystko, nie mógł powstrzymać łez. Skoczył na niego następny wojownik. Finn zabił wroga, lecz ten zdołał jeszcze zranić go mieczem w bok. Ból nie był wielki. Łucznik szedł dalej. Coś uderzyło go w plecy, ale nie zwrócił na to uwagi. Był już blisko ciała. Osunął się na kolana i nożem przeciął sznury krępujące ręce Maggriga. Upuścił nóż, podniósł głowę przyjaciela. Krew zalała mu krtań, ale wypluł ją. - Mam z tobą same kłopoty, chłopcze - powiedział, resztkami sił próbując podnieść sztywniejące ciało. Włócznia wbiła mu się w plecy, przeszyła klatkę i przebiła pierś. Poczuł, że Maggrig wysuwa mu się z rąk, i spróbował, z całych sił, łagodnie ułożyć ciało na ziemi. Powoli przewrócił się do przodu, składając głowę na piersi Maggriga. Gdyby tylko zdołał dowieźć Maggriga w góry, wszystko byłoby w porządku. Niebo znów zaciągnęłoby się szarymi chmurami, mgła przywarłaby do drzew. Gdyby tylko... Miecze i włócznie przeszyły ciało Finna, lecz on już tego nie czuł. Chareos obserwował to wszystko z wysokości skalnego występu. Ręce mu drżały i odwrócił wzrok od tej sceny. Głęboko wciągnął powietrze i odchylił się do tyłu. Przez dłuższą chwilę siedział tak w milczeniu, wspominając Finna i Maggriga z czasu w Bel-azar. Potem zwrócił się do Harokasa. - Miałeś swoją szansę - rzekł cicho. - Drugiej nie będziesz miał. Dlaczego mnie nie zabiłeś? Harokas rozłożył ręce i nie odpowiedział. Chareos wycofał się z półki i wrócił do koni. Beltzer siedział na skale; u jego stóp, na ziemi, leżał topór. - Czy godnie umarł? - zapytał olbrzym. - Tak... cokolwiek to oznacza - odparł Chareos. Wskoczył na siodło. - Wracajmy. - Co teraz zrobimy, Fechmistrzu? - zapytał Beltzer. Wczoraj wydaje się takie odległe. Okas nie żyje. Finn i Maggrig nie żyją. Jedziemy dalej? - A do czego mamy wracać? Jedziemy dalej. Spiąwszy konia ostrogami, Chareos wyjechał z polanki. Beltzer podniósł topór, dosiadł swego konia i ruszył za nim. Harokas został sam. Po chwili wskoczył na konia i pojechał za nimi. Usłyszawszy go, Chareos ściągnął konia i poczekał. - I co? - zapytał Chareos. - Nie możecie walczyć z całą nadyryjską armią we trzech - powiedział Harokas. - Co proponujesz? - We czterech szansę byłyby równe. ROZDZIAŁ 12 Chien-tsu otworzył oczy. Dokoła niego góry wznosiły się jak włócznie bogów, potężne i groźne. Między turniami wył zimny wicher. Jego służący, Oshi, siedział skulony przy niedużym ognisku. Twarz miał siną z zimna. Chien zadygotał. - Ona nie żyje - rzekł, mając wciąż przed oczyma Mai-syn taką, jąkają widział ostatni raz, promienną i szczęśliwą, w żółtej jedwabnej sukni, lśniącej w słońcu. - A więc jak zwykle miałeś rację, panie - powiedział Oshi. - Miałem nadzieję, że się mylę. Chodź, poszukamy jaskini. Oshi niechętnie pozostawiał nawet tak iluzoryczne źródło ciepła, ale wstał bez słowa i obaj poprowadzili konie wijącą się w górę ścieżką. Na tej wysokości nie rosły już drzewa, tylko od czasu do czasu jakiś karłowaty krzak wychylał się spod śniegu. Skalne ściany wznosiły się stromo po obu stronach i nigdzie nie dostrzegli ani śladu jaskini czy innego schronienia, oprócz płytkich wgłębień w urwisku. Oshi był przekonany, że umrą tutaj. Od trzech dni nie miał nic w ustach - a ich ostatnim posiłkiem był żylasty zając zabity strzałą z łuku Chiena. Szli dalej. Chien nie czuł chłodu; nie dopuszczał do siebie myśli o nim, a zamiast tego myślał o pięknej Mai-syn. Jego duch przeszukał całą krainę, poszukując jej duszy, nasłuchując muzyki jej myśli. Teraz popadł w ponury nastrój, zimniejszy niż górskie wichry. Ścieżka opadła w wąską dolinę i znowu podniosła się w górę. Na chwilę dosiedli koni, lecz nieruchomo siedząc w siodłach, marzli jeszcze bardziej, więc znowu zsiedli. Oshi potknął się i upadł. Chien odwrócił się. - Jesteś zmęczony, starcze? - Trochę, panie - przyznał Oshi. Chien ruszył dalej. Nie potrafił zmusić sługi, żeby przestał go tytułować, więc dawno zrezygnował. Minęli zakręt ścieżki i nagle ujrzeli starego człowieka, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na głazie. Mężczyzna był niewiarygodnie sędziwy: skóra na jego twarzy była poorana bruzdami jak piaskowiec. Miał na sobie jedynie przepaskę biodrową z jasnej skóry i naszyjnik z ludzkich zębów; z wychudzonego ciała sterczały kości tak ostre jak ostrza noża. Na jego kościstych ramionach leżał śnieg. - Dobry wieczór, ojcze - pozdrowił go Chien i skłonił się. Starzec podniósł głowę i Chien, napotkawszy jego spojrzenie, poczuł się nieswojo. Czarne oczy były mroczniejsze niż noc i emanowały zimnym złem, starym jak sam świat. Mężczyzna uśmiechnął się, ukazując kilka poczerniałych zębów. Jego głos zaszemrał jak świst wiatru nad grobowcem. - Mai-syn rozgniewała Jungir Khana. Oddał ją swoim Wilkom, a ci wykorzystali ją i porzucili. Z rozpaczy podcięła sobie gardło srebrnymi nożyczkami. Stało się to w niespełna miesiąc po jej przybyciu tutaj. Żołądek Chiena ścisnął się boleśnie, lecz jego twarz pozostała bez wyrazu. - Zwykłe „dobry wieczór” wystarczyłoby w zupełności na rozpoczęcie rozmowy, ojcze. Mimo to dziękuję za informację. - Nie mam czasu na uprzejmości, Chien-tsu, ani na wymyślne i próżne ceremonie Kiatze - roześmiał się starzec. Spójrz, to kraj Nadirów. Jest zimny i niegościnny. Tylko silni mogą tutaj przetrwać. Nie ma tu ani zielonych pól, ani żyznych pastwisk. Trzydziestoletni wojownik jest starcem. Szkoda zachodu na piękne słówka. - Machnął ręką. - To jednak nie ma znaczenia. Ważne jest tylko to, że tu jesteś i pałasz żądzą zemsty. Chodźcie za mną. Zwinnie zeskoczył ze skały i odszedł poprzez śnieg. - To demon - jęknął Oshi. - Jego przepaska jest zrobiona z ludzkiej skóry. - Nie obchodzi mnie jego brak gustu w kwestii strojów rzekł Chien. - Jeśli to demon, zajmę się nim. Miejmy jednak nadzieję, że ten demon mieszka w ciepłej jaskini. Podążyli za starcem w kierunku urwiska, wyglądającego w tym miejscu jak lita ściana skalna. Starzec zniknął nagle, a kiedy Chien podszedł bliżej, zobaczył wąską szczelinę, prawie niezauważalną z zewnątrz. Wprowadził w nią swojego konia, a Oshi poszedł za nim. Wewnątrz było ciemno i zimno. Gdzieś ze środka dolatywał cichy śpiew. Na ścianach płonęły pochodnie w zardzewiałych uchwytach. Koń Chiena stanął dęba, więc uspokoił go, głaszcząc po karku i przemawiając doń łagodnie. Wędrowcy poszli dalej i niebawem znaleźli się w oświetlonym pochodniami tunelu, a ten doprowadził ich do głębokiej pieczary z płonącym w niej ogniskiem, którego nie podsycano drewnem. - Usiądźcie - powiedział Asta Khan. - Ogrzejcie się. Zwrócił się do Oshiego: - Nie jestem demonem; jestem znacznie gorszy niż demony. Ty jednak nie musisz się mnie obawiać. - Dzięki, panie. Dzięki - powiedział Oshi z głębokim ukłonem. Asta Khan zignorował ten ukłon, wpatrując się w Chiena. - A ty wcale się mnie nie boisz, Człowieku z Kiatze. To dobrze. Nie czuję się najlepiej w towarzystwie ludzi bojaźliwych. Siadaj! Siadaj! Rozgość się. Dawno już nie przyjmowałem gości. - Od jak dawna tu jesteś? - zapytał Chien, zasiadając przy magicznym ogniu. - Przybyłem tutaj, kiedy zamordowano mojego pana. To Tenaka Khan, Khan Wilków, Książę Cieni - wyrecytował starzec, a jego oczy roziskrzyły się dumą. - Był Wielkim Spadkobiercą Ulryka. - Chyba słyszałem gdzieś to imię - powiedział Chien. W oczach Asty błysnął gniew, ale skrył go pod sztucznym uśmiechem. - Każdy je słyszał, nawet zniewieściali mieszkańcy Kiatze. Zostawmy to. Twój lud jest znany ze skłonności do cynizmu, widziałem jednak, jak walczysz, Chien-tsu. Widziałem, jak zabiłeś Kubaja i pozostałych. Jesteś zręczny i szybki. Bardzo szybki. - Czy mam rozumieć, że potrzebujesz moich umiejętności, ojcze? - Widzę, że twoja myśl jest równie szybka jak ręka. Tak, potrzebuję ciebie. A ty potrzebujesz mnie. To chyba zapowiada interesującą dyskusję. Kto kogo bardziej potrzebuje? - Nie w tej chwili - odpowiedział Chien. - W obecnej sytuacji wcale cię nie potrzebuję. - A więc wiesz, jak dostać się do pałacu Khana? - zapytał Asta. - Jeszcze nie. Ale znajdę sposób. - Nie - rzekł Asta - nie znajdziesz. Tymczasem ja mogę pokazać ci drogę, która wiedzie wprost do sali tronowej. Sam nie przeszedłbyś nią, gdyż powstrzymaliby cię Mieszkańcy Ciemno - ści. Ja dam ci Jungir Khana. Podpowiem, w jaki sposób dokonać zemsty. - A w zamian, ojcze? - Pomożesz duchom przyszłości. - Wytłumacz to. Asta potrząsnął głową. - Najpierw zjemy. Słyszę, jak twojemu słudze burczy w brzuchu. Weź łuk i wyjdź z jaskini. Tam czeka jeleń - zabij go. Chien wstał i poszedł do wyjścia. Stary miał rację, bo niedaleko wylotu jaskini stał jelonek, drżący i z szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami. Chien nałożył strzałę na cięciwę i przez chwilę spoglądał na zwierzę, a potem wykonał zwrot w tył i wrócił do środka. - Oshi, weź nóż i zabij to zwierzę. Takie polowanie mnie nie bawi. Asta Khan aż zatrząsł się ze śmiechu. Chien zignorował go. - Opowiedz mi o Tenace Khanie - powiedział, a starzec głęboko zaczerpnął powietrza. - Był słońcem i księżycem nadyryjskiego ludu. Jego przekleństwem była domieszka obcej krwi. Na pół Drenaj, na pół Nadir, nieopatrznie pokochał kobietę. Nie mówię tu o tym, że ją porwał - chociaż i to zrobił. Jednak on oddał jej swą duszę. Umarła, rodząc jego córkę, Tanaki, a umierając, zabrała ze sobą do Nieba lub Piekła część duszy Khana. Przestał dbać o życie, pozwalając, by lata przepływały obok niego. Jego syn, Jungir, otruł go. Oto Teneka Khan. Co jeszcze chcesz wiedzieć? - Byłeś jego szamanem? - Byłem i jestem. Nazywam się Asta Khan. To ja włożyłem Hełm Ulryka na jego głowę. Ja jechałem przy jego boku, gdy podbijał ziemie Drenajów i Yagryjczyków, gdy wojska Nadirów najechały Mashrapur i Lentrię. Był spełnieniem naszych marzeń. Nie powinien był nigdy umrzeć. Powinien żyć wiecznie, jak bogowie! - I czego ty chcesz, Asta Khanie? - zapytał Chien. Chyba nie samej zemsty? Oczy Asty rozbłysły na chwilę, lecz zaraz odwrócił wzrok. - To, czego ja pragnę, nie powinno ciebie interesować. Wystarczy, że mogę dać ci to, czego ty pragniesz. - W ty m momencie niczego nie pragnę bardziej jak gorącej kąpieli. - A więc zażyjesz jej - obiecał Asta, wstając. - Chodź ze mną. Starzec ruszył w głąb pieczary, gdzie płytkie oczko wodne napełniło się stopionym śniegiem, który spadł ze znajdującej się nad nim szczeliny. Asta ukląkł przy nim i zanurzył rękę w wodzie. Zamknął oczy i wypowiedział trzy szorstko brzmiące słowa, których Chien nie zrozumiał. Woda zaczęła bulgotać i syczeć, a znad jej powierzchni uniosła się para. - Kąpiel dla Jego Wysokości, Lorda Kiatze - rzekł Asta, wstając. - Czy potrzebujesz czegoś jeszcze? - Młodej konkubiny, która poczytałaby mi dzieła Lu-tzana? - Kąpiel będzie ci musiała wystarczyć - powiedział doń Asta, odchodząc. Chien zdjął ubranie i wszedł do jeziorka. Gorąca woda nie parzyła, choć była bliska wrzenia. Przypomniał sobie opowiadanie o Hai-chuanie, młodym człowieku, którego oskarżono o kradzież drogocennego klejnotu. Hai-chuan twierdził, że jest niewinny, skazano go więc na próbę wody. Miał włożyć ręce do wrzątku. Gdyby był niewinny, bogowie ochroniliby skórę jego rąk; jeżeli winny, ręce pokryłyby się pęcherzami i poparzeniami. Pochodził z gór i błagał sędziego, aby wolno mu było odbyć tę próbę pod gołym niebem, przed oczami Boga Wszechmogącego. Wzruszony jego pobożnością sędzia zgodził się. Zabrano go na szczyt wysokiej góry, gdzie zagotowano kocioł wody. Włożył do niej ręce, a po wyjęciu okazało się, że nie ma na nich żadnych śladów. Odszedł wolno. Później sprzedał klejnot i żył jak książę. Chien uśmiechnął się. Wiedział, że stało się to wskutek różnicy wysokości. W górach woda wrze przy znacznie niższej temperaturze. Przez chwilę leżał w kąpieli, a potem wyszedł i powrócił do ogniska, żeby usiąść, nago, przy płonącym ogniu. Oshi odciął już najlepsze kawałki sarniny i jaskinię napełnił zapach pieczonego mięsa. - Teraz opowiedz mi o duchach przyszłości - powiedział Chien. Tanaki popatrzyła za odjeżdżającymi mężczyznami, a potem podniosła się, tłumiąc jęk bólu, który przeszył jej ciało. Wstała chwiejnie i wyprostowała plecy. Poczuła falę mdłości, ale jakoś opanowała skurcze żołądka. - Powinnaś odpoczywać - powiedział Kiall, który zbliżył się z wyciągniętą pomocnie ręką. Nie odpowiedziała. Pochyliwszy się w bok, ostrożnie rozciągnęła mięśnie talii i bioder. Podniosła ręce ponad głowę, rozluźniając w ten sposób napięcie mięśni karku i barków. Wiele lat temu ojciec nauczył ją tych ćwiczeń. - Ciało wojownika - mówił - powinno być zawsze gibkie. Trochę pewniej zakręciła piruet w powietrzu i niezdarnie opadła na ziemię. - Czy mogę pomóc? - zapytał Kiall. - Tak. Wyciągnij ręce przed siebie. - Uczynił, jak chciała, a jej długa noga wyskoczyła w górę i oparła się piętą o jego dłoń. Dziewczyna nachyliła się, chwytając rękami za kostkę, przez chwilę pozostała w tej pozycji, a potem powtórzyła ćwiczenie z drugą nogą. W końcu zrzuciła z ramion koc i stanęła naga przed Kiallem. Zaczerwienił się i odchrząknął. - Połóż ręce na moich ramionach - powiedziała, odwracając się do niego plecami - i delikatnie ugniataj mięśnie kciukami. Tam, gdzie są zaokrąglone i sprężyste, nie zatrzymuj się. Rozmasuj miejsca zwęźlone i napięte. - Nie wiem jak - powiedział, lecz jego dłonie mimowolnie dotknęły już jej skóry. Tanaki usiadła na kocu, a Kiall przyklęknął za nią. Pod gładką, białą skórą wyczuwał palcami silne, twarde mięśnie. - Uspokój się, Kiall. Zamknij oczy. Nie myśl o niczym. Niech twoje ręce szukają same. Jego palce ześliznęły się poniżej łopatek. Po prawej stronie wyczuł grudy, jak gdyby wciśnięto tam kamyki. Bardzo ostrożnie rozmasował je, nabierając pewności siebie, w miarę jak zaczęły znikać. - Dobrze - powiedziała. - Masz wspaniałe ręce. Przynoszą ulgę. Czuł rosnące podniecenie i nienawidził siebie za to. Po tym, co przeszła, nie powinien w ten sposób reagować. Jego dłonie straciły pewność siebie, podniósł się i odszedł. Tanaki okryła się kocem i położyła na ziemi. Ból znacznie zelżał, jednak nigdy nie zapomni potwornego upokorzenia. Wspomnienie spoconych mężczyzn, ich odór, obmacujące ją dłonie i ból pozostaną w niej na zawsze. Zadrżała i zerwała się na równe nogi. W pobliżu przywiązany był koń Kialla; osiodłała go, włożyła stopę w strzemię i wskoczyła na jego grzbiet. Kiall zobaczył to i podbiegł do niej. - Dokąd jedziesz? - zapytał zatroskany. - Przecież nie mogę zacząć nowego życia w takim stroju odparła. - Moje rzeczy zostały we dworze. Potrzebuję też broni. - Pojadę z tobą - zaproponował i wyciągnął rękę. Ujęła ją, a on wskoczył na siodło za jej plecami. - To niezbyt rozsądne, Tanaki. - Tego nie można stwierdzić, dopóki się nie przekonamy - odpowiedziała. Nadirowie zabrali trupy, ale plamy zeschniętej krwi wciąż pokrywały ziemię i deski platformy licytacyjnej. Tanaki zeskoczyła z siodła i weszła do holu. Kiall przywiązał konia i stanął na straży na wałach. W miarę upływu czasu czuł wzrastające napięcie. Usłyszawszy stukot obutych nóg na schodach, obrócił się na pięcie, dobywając szabli. Tanaki roześmiała się. Miała teraz na sobie spodnie z cienkiej, dobrze wyprawionej skóry i wysokie buty do konnej jazdy. Górną część ciała okryła dopasowaną Icolorem do spodni tuniką z kapturem, a do pasa przypięła dwa Icrótkie miecze. Na ramiona zarzuciła podbity futrem płaszcz z czarnej skóry, a w ręku trzymała płócienny tobołek. - Masz wszystko, czego potrzebujesz? - zapytał. - Niezupełnie. Potrzebna mi jeszcze głowa Tsudaja, ale i na to przyjdzie czas. Wrócili do obozowiska i spętali konia. Tanaki wyjęła miecze. - Chodź - powiedziała do Kialla - pokaż mi, co potrafisz. - Nie. Ja... nie jestem zbyt dobry. Widzisz, ja nie jestem wojownikiem. - Zobaczymy. Zmieszany, dobył szabli i przyjął pozycję, której nauczył go Chareos. Kiedy zaatakowała, sparował jej cios, ale ona okręciła się i jej drugi miecz prawie dotknął jego policzka. - Jesteś zbyt sztywny - powiedziała. - Rozluźniam się, kiedy się boję - powiedział z uśmiechem. - Zatem bój się! - powiedziała niskim, zimnym głosem. Jej miecz świsnął tuż przy jego głowie, Kiall odskoczył, ale ona podążyła za nim. Zablokował jeden cios, potem drugi... zawirował w piruecie i przypadł do ziemi. Miecz przeciął powietrze w miejscu, gdzie sekundę wcześniej była jego głowa. Odskoczył w lewo i przekoziołkował, unikając spadającego ostrza. - Tak lepiej - powiedziała. - Jednak jeśli nie jesteś mistrzem szermierki - a nie jesteś - powinieneś walczyć jednocześnie mieczem i nożem. To podwoi twoje szansę. Schowała miecze do pochew, podeszła na skraj wzgórza i spojrzała w dół. Kiall dołączył do niej. - Nadal zamierzasz ratować swoją panią? - zapytała. - Tak, jeśli potrafię. Jednak ona nie jest moją panią, nigdy nią nie była. Teraz to rozumiem. - I mnie za to winisz, Kiall? - O nic cię nie obwiniam, Księżniczko. Byłem głupcem. Marzyłem i wierzyłem, że moje marzenie jest prawdą. - Mamy wiele marzeń - powiedziała. - Wciąż tęsknimy za nieosiągalnym. Wierzymy w bezsensowne bajki. Nie ma czystej miłości; istnieje tylko żądza i potrzeba. - Nie wierzę w to, Księżniczko. - Kolejne marzenie, które chcesz urzeczywistnić? - Mam nadzieję, że nie. Na świecie jest tyle smutku i nienawiści. Byłoby okropnie, gdyby miłość była tylko iluzją. - Dlaczego odszedłeś ode mnie przedtem, kiedy mnie dotykałeś? - Ja... nie wiem. - Kłamiesz, Kiallu. Czułam ciepło twoich dłoni. Pożądałeś mnie, prawda? - Nie! - zaprzeczył odruchowo, a potem odwrócił wzrok i poczerwieniał. - Tak, pożądałem - powiedział ze złością. I wiem, że to było podłe. - Podłe? Jesteś głupcem, Kiall. To była szczera żądza. Nie wstydź się jej, nie pisz o niej wierszy. Miałam pięćdziesięciu kochanków. Niektórzy byli delikatni, inni okrutni, a niektórych nawet polubiłam. A miłość? Gdyby istniała, znalazłabym ją do tej pory. Och, Kiall, nie bądź taki zaszokowany. Życie jest krótkie. Najważniejsza jest radość. Zaprzeczać temu to zaprzeczać życiu. - Masz nade mną przewagę - powiedział cicho. - Nie mam twojego życiowego doświadczenia. Wychowałem się na wsi, gdzie uprawialiśmy ziemię i hodowaliśmy bydło oraz owce. Jednak mieszkali tam ludzie, którzy spędzili ze sobą pół życia. Byli szczęśliwi; wierzę, że się kochali. Potrząsnęła głową. - Kobietę i mężczyznę przyciąga do siebie zwierzęca żądza; pozostają razem ze względów bezpieczeństwa. Kiedy jednak zjawia się lepszy, może bogatszy mężczyzna albo młodsza, piękniejsza kobieta, wtedy - i tylko wtedy - mogą sprawdzić siłę swojej miłości. Spójrz na siebie, Kiallu. Trzy dni temu kochałeś tę kobietę wystarczająco, by ryzykować dla niej życie. Teraz mówisz, że tak naprawdę wcale jej nie kochałeś. Dlacze - go? Ponieważ pojawiłam sieja. Czy to nie potwierdza słuszności mojego rozumowania? Przez chwilę milczał, patrząc w dal. Wreszcie przemówił: - To dowodzi jedynie, że jestem głupcem. Co i tak nietrudno zauważyć. Tanaki podeszła do niego. - Przepraszam. Nie powinnam była tego mówić. Dzięki za uratowanie mi życia. Będę ci za to wdzięczna do końca moich dni. To było szlachetne z twojej strony - i odważne. Dziękuję także za to, że wtedy odszedłeś; to świadczy o twojej delikatność. Daj mi kilka dni czasu, a nauczę cię tej radości. - Nie! - rzekł. - Nie chcę zaznać tego typu radości. - A więc pozostań głupcem - parsknęła i odwróciwszy się, odeszła. Przez prawie trzy tygodnie wędrowcy posuwali się coraz dalej w głąb kraju Nadirów. Przemierzając pustynne stepy, krok za krokiem zbliżali się do odległych szarych gór. Od czasu do czasu zatrzymywali się w małych obozowiskach koczowników, ale najczęściej nocowali w ukrytych jarach, pieczarach lub zagłębieniach. Nie dostrzegli ani śladu pogoni, ani żadnych żołnierzy Tsudaja. Chareos niewiele mówił w czasie tej podróży. Jego twarz pozostawała nieprzenikniona i pochmurna, w oczach miał udrękę. Beltzer również niewiele miał do powiedzenia. Harokas okazał się niezłym łucznikiem i dwukrotnie ustrzelił jelenia. Jednak przeważnie żywili się owocami ziemi w postaci długich, poskręcanych korzeni fioletowawego koloru, z których przyrządzali cienką, lecz pożywną zupę. Tanaki dochodziła do siebie i często wesoło przekomarzała ś? z Harokasem, lecz Kiall dostrzegał strach w jej oczach, gdy tylko któryś z wędrowców podchodził do niej zbyt blisko, widział, jak wzdragała się przy każdym dotknięciu. Przez kilka dni nie poruszał tego tematu. Traktował ją uprzejmie, choć najczęściej nie zwracała na niego uwagi; zgadywał, że wciąż gniewa się o to, co uważała za odtrącenie. Jednak pewnej nocy obudziła się z krzykiem, zerwała z posłania i nerwowo szukała mieczy. Beltzer podniósł się natychmiast ze swym srebrnym toporem w ręku. Chareos i Kiall podeszli do niej. - Wszystko w porządku - powiedział Chareos, wyciągając do niej rękę. - To tylko sen. - Odejdź! Nie dotykaj mnie! - wrzasnęła. Miecz świsnął w powietrzu, a Chareos odskoczył, ledwie unikając ciosu. - Tanaki? - powiedział łagodnie Kiall. - Wszystko w porządku. Miałaś zły sen. Jesteś wśród przyjaciół. Cofnęła się o krok. Oddychała ciężko, a jej fioletowe, szeroko otwarte oczy wciąż spoglądały z przerażeniem. Powoli uspokoiła się. - Przepraszam - szepnęła i odwróciwszy się na pięcie, opuściła obozowisko. Beltzer, mamrocząc pod nosem, powrócił na swoje posłanie. Kiall poszedł za dziewczyną i znalazł ją siedzącą na skale. W świetle księżyca jej twarz miała kolor kości słoniowej. I tym razem oszołomiła go jej uroda. Bez słowa usiadł obok niej. Odwróciła się do niego. - Pewnie uważają, że jestem słaba - powiedziała. - Nikt tak nie myśli - zapewnił ją. - Jednak nie mogę ci pomóc, Tanaki. Potrafię leczyć stłuczenia, zszywać rany, przygotowywać wywary z ziół na gorączkę. Z twoim bólem nie umiem jednak sobie poradzić. - Nic mnie nie boli - powiedziała. - Jestem zdrowa. - Nie sądzę. Każdej nocy rzucasz się we śnie. Często krzyczysz, a czasem płaczesz. Boli mnie, gdy patrzę na twoje cierpienie. Roześmiała się nagle i wstała. Stanęła na wprost niego z rękami opartymi na biodrach. - Wiem, czego chcesz - powiedziała. - Tego samego, czego chcieli tamci żołnierze. Przyznaj się. Bądź mężczyzną! Nie przychodź do mnie ze swoim „Boli mnie, gdy widzę, jak cier - pisz”. Nie obchodzę cię ani trochę. I dlaczego miałabym cię obchodzić? Z twojego punktu widzenia jestem jeszcze jedną nadyryjską dziwką, którą można wykorzystać, gdy przyjdzie ci na to ochota. - Nie tak to widzę - rzekł. - Owszem, jesteś piękna. Tak, wielu mężczyzn pożądałoby twego ciała. Ja jednak mówiłem 0 przyjaźni... i zapewniam cię, że bardzo mnie obchodzisz. - Nie potrzebuję twojej litości - warknęła. - Nie chcę, żebyś patrzył na mnie jak na źrebię ze złamaną nogą albo ślepe szczenię. - Dlaczego jesteś na mnie taka zła? Jeśli powiedziałem lub zrobiłem coś, co cię rozgniewało, to przepraszam. Już chciała coś powiedzieć, ale tylko westchnęła przeciągle 1 opadła na kamień obok niego. - Nie gniewam się na ciebie, Kiallu. - Zamknęła oczy i pochyliła do przodu, opierając łokcie na kolanach. - Nie o ciebie chodzi - dodała. - Nie mogę się od tego uwolnić. Ilekroć zamykam oczy, widzę ich twarze, czuję ich ręce, ich... Za każdym razem. We śnie przychodzą po mnie. Kiedy śpię, wydaje mi się, że ocalenie było snem, a to jest rzeczywistością. Wciąż o tym myślę. Nie chodzi o sam gwałt ani o bicie, to... Jej głos zamarł na chwilę, a Kiall nie odezwał się, pozwalając trwać ciszy. - Zawsze słyszałam o takich okropnościach, lecz dopóki ciebie samego to nie spotka, nie rozumiesz ogromu cierpienia. Co gorsza, nie można sobie tego wyobrazić. Dwóch z tych ludzi przebywało kiedyś w naszym pałacu w Ulrickham. Jeden nosił mnie na rękach, kiedy byłam dzieckiem. Zadaję sobie pytanie, jak mógł mi to zrobić? Dlaczego chciał to zrobić? Mam wrażenie, że świat nie jest już taki, jakim go znałam - jak gdyby zakrywał go welon, który oni zdarli z moich oczu, każąc mi ujrzeć go w całej jego okropności. Jeszcze kilka tygodni temu pożądliwe spojrzenia Harokasa wzięłabym za komplement. Poprawiałyby mi samopoczucie. A teraz? Teraz Wydają mi się spojrzeniami, jakimi lis obrzuca kurczaka. Przerażają mnie. - Spojrzała na Kialla. - Czy rozumiesz coś z tego? - Rozumiem wszystko - odrzekł. Wyciągnął do niej rękę, lecz ona odsunęła się. - Strach - powiedział łagodnie - to zwykle dobry znak. Powstrzymuje nas, nie pozwala rzucać się na oślep; czyni roztropnymi. Chareos mówi, że strach jest jak sługa, który pragnie zostać panem. A jest panem strasznym, dlatego należy z nim walczyć, trzymać go na uwięzi. Jesteś silna, Tanaki. Jesteś z żelaza. Jesteś dumna. Przyjmij moją dłoń. - Chyba nie potrafię - powiedziała. - Pomyśl o tej kobiecie, którą spotkałem po raz pierwszy. Nadal nią jesteś. Cierpiałaś, ale jesteś wciąż Księżniczką Tanaki, córką Tenaki Khana. Płynie w tobie krew wielkich. Wyciągnął rękę, a jej palce podniosły się do niej i cofnęły, jeszcze raz podniosły się szybko i mocno ścisnęły jego dłoń. Łzy nabiegły jej do oczu i osunęła się na pierś Kialla. Objął ją ramieniem i przez chwilę siedzieli tak, nie mówiąc ani słowa. W końcu odsunęła się od niego. - Zatem jesteśmy przyjaciółmi? - zapytała. - Zawsze - odparł z uśmiechem. Wrócili razem do obozu, gdzie samotnie siedział Chareos, spoglądając na wschód. Wydawało się, że ich nie zauważył. Kiall podszedł do niego. - Co z tobą? - zapytał. Chareos spojrzał na Kialla. - Mnie nie musisz pocieszać - rzekł z wymuszonym uśmiechem. - Ładnie się zachowałeś wobec tej dziewczyny. Jesteś dobrym człowiekiem. - Poszedłeś za mną? - Tak. Nie zostałem jednak długo. To wspaniała kobieta, Kiall. Silna i piękna. - Wiem - powiedział, zmieszany, młodszy mężczyzna. - Gdybyś chciał mnie spytać o radę - czego z pewnością nie zrobisz - kazałbym ci zabrać ją daleko stąd, wrócić do kraju Gothirów, założyć rodzinę i wychować dumnych synów. - A co ty zrobiłbyś wtedy? - zapytał Kiall. - Kontynuował tę szaloną wyprawę - odpowiedział Chareos. - Tak, wiem. Teraz nie możesz się wycofać - powiedział ze smutkiem Kiall. - Teraz, gdy pochłonęła życie trzech twoich przyjaciół. - Jesteś utalentowanym młodzieńcem, Kiallu. Masz inteligencję i intuicję. - Żałuję, że poprosiłem cię o pomoc. Naprawdę. - Wiem. Śpij dobrze, chłopcze. Podczas następnych kilku tygodni Tanaki stwierdziła, że nieustannie obserwuje Kialla - ciesząc się jego niepewnym, nerwowym uśmiechem czy pochyleniem głowy w czasie rozmowy. Wobec innych jeszcze nie pozbyła się obaw, lecz przyjaźń Kialla dała jej siłę do pokonywania strachu. Wieczorami Tanaki często odchodziła od ogniska, siadywała oparta o pień drzewa lub skałę i z daleka obserwowała mężczyzn. Mówili niewiele, ale dużo odczytywała z ich gestów. Beltzera postrzegała jako niedźwiedzia; wielką, jednostajną siłę przepojoną goryczą, której nie potrafił wyrazić. Mimo to ruchy miał pewne, a ich szybkość zaprzeczała wielkiej masie ciała. Chareos to leśny wilk, smukły i przebiegły, zawsze oglądający się za siebie, zawsze myślący, zawsze czujny. Harokas był lampartem o pięknym futrze kryjącym dzikie zwierzę. A Kiall? Był najsilniejszy z nich, dostatecznie pewny siebie, by pozwolić sobie na delikatność, wystarczająco skromny, aby być mądrym. Źródłem jego siły była miłość, podczas gdy inni budowali swe fortece na zdolności do przemocy. Zastanawiała się, jakie przypomina jej zwierzę? Wygodnie oparta o drzewo, zamknęła oczy i oddała się wspomnieniom. Znowu była w pałacu Ulrickham. Jungir siedział nad kompletem rzeźbionych żołnierzy, ustawiając je w bojowym szyku, a ona leżała na niedźwiedziej skórze, przytulona do Nameasa, wielkiego psa myśliwskiego. Tenaka Khan dostał go w prezencie od regenta Gothirów i od tej pory pies towarzyszył mu na każdym polowaniu. W walce Nameas stawał się prawdziwym zabójcą, którego straszne szczęki z przerażającą siłą rozszarpywały wrogów, ale w pałacu zmieniał się w łagodnego towarzysza zabaw, a jego wielki łeb raz po raz zwracał się ku przytulonemu doń dziecku, liżąc je dobrotliwie. Tak, to był Kiall. Pies myśliwski. Tanaki często z uśmiechem przywoływała go do siebie i do późnej nocy prowadzili długie rozmowy. Wyciągała do niego rękę, a on ujmował ją i tak siedzieli, patrząc w gwiazdy. Pewnego wieczora, w trzecim tygodniu podróży, Tanaki siedziała samotnie, gdy nagle padł na nią czyjś cień. Pewna, że to Kiall, z uśmiechem podniosła oczy. - Czy mogę się przyłączyć, Księżniczko? - zapytał Harokas, siadając obok. Przełknęła ślinę, ale nie przestała się uśmiechać. - Nie sądziłam, że weźmiesz udział w tej wyprawie powiedziała. - Zawsze uważałam cię za człowieka, który dba tylko o siebie. - I jak zwykle, masz rację, Tanaki - odpowiedział. - Ta wyprawa nic dla mnie nie znaczy. - Dlaczego więc jesteś z nami? - To chyba oczywiste - odparł, wyciągając rękę, żeby dotknąć jej ramienia. Gdy instynktownie cofnęła się, spochmurniał. - Przypominam sobie, że tam, w mieście, nie byłaś taka bojaźliwa. Wiele razy zapraszałaś mnie do swego łoża w długie zimowe wieczory. - To było wtedy - powiedziała, prostując oparte o pień drzewa plecy. - A co się zmieniło? Dobrze nam było razem, Tanaki. Jesteś najlepszą kobietą, jaką kiedykolwiek miałem. A czyja nie zaspokajałem ciebie? - Ależ tak. Jesteś szczodrym kochankiem, Harokasie. Umiesz czekać. To ja się zmieniłam. Potrząsnął głową i roześmiał się. - Zmieniłaś się? Nie, nie ty. Jesteś rozpustną dziewką i w każdym cywilizowanym kraju byłabyś królewską kurtyzaną. Nie, nie oszukuj sama siebie. Nigdy się nie zmienisz. - Odsunął się od niej i uważnie spojrzał w twarz. - Z początku myślałem, że to z powodu gwałtu. Jednak to nie to, prawda? To ten wieśniak. Tanaki od Mieczy zakochała się w prawiczku! - zachichotał. Dobra historia na ożywienie nudnego wieczoru. - Uważaj, Harokasie - ostrzegła go. - Cierpliwość nie jest moją najmocniejszą stroną. Zostaw mnie w spokoju. Posmutniał nagle i potrząsnął głową. - Nigdy bym tego nie zrobił, Księżniczko. Mam cię we krwi. Pragnę cię bardziej niż czegokolwiek na świecie. Przez chwilę milczała, a potem podniosła się i powiedziała: - To, co było między nami, było dobre. Więcej niż dobre. Jednak to już przeszłość; nie ma o czym mówić. Wstał również i złożył jej wyszukany ukłon. - Uważam, że się mylisz, Tanaki. Mimo to nie zamierzam się narzucać; poczekam, aż nabierzesz rozumu. Wieśniak nie jest dla ciebie i nigdy nie będzie. Cóż on wie. Widziałem, jak trzymaliście się za ręce. Słodkie! W łóżku okaże się niezdarnym prostakiem, którym też jest. Pozbawiony niewinności, kimże będzie, jeśli nie jeszcze jednym oraczem? Wiesz, co cię w nim zafascynowało, prawda? To nie zmienia się od zarania dziejów, moja droga: doświadczenie pragnie niewinności, magnetyczny czar dziewictwa. To podniecające, być tą pierwszą i dlatego niezapomnianą. Tylko co potem? Nie, Tanaki, jeszcze nie wszystko zostało powiedziane. Dobranoc. Chien-tsu obserwował małą grupkę jeźdźców, którzy wjechali na przełęcz. Zauważył, że jadący na przedzie często zatrzymy - wał się, badając drogę: patrzył w prawo, w lewo, przed i za siebie. Ostrożny człowiek. Chien z aprobatą pokiwał głową. Wstał, skinął na Oshiego i wyszedł na spotkanie nadjeżdżających. Dosiadający ogiera o pałąkowatym grzbiecie olbrzym podniósł oburącz obosieczny topór i zeskoczył z konia, ale Chien zignorował go. Podszedł do dowódcy i złożył mu ukłon o ułamek cala niższy, niż wymagała etykieta. - Ty musisz być Chareosem-Fechmistrzem - rzekł Chien, patrząc w ciemne oczy mężczyzny. - A wy jesteście z Kiatze - odparł Chareos i zeskoczył z siodła, stając naprzeciw małego wojownika. Chien odczuł jednocześnie zadowolenie i złość. Sprawiło mu przyjemność, że rozpoznano w nim przedstawiciela bardziej cywilizowanej rasy, ale ten człowiek nie odpowiedział na jego ukłon, co świadczyło o braku wychowania. - Tak, nazywam się Chien-tsu. Jestem ambasadorem dworu Kiatze. Szaman, Asta Khan prosił, abym was do niego przyprowadził. - Nie podoba mi się jego wygląd, Fechmistrzu - powiedział Beltzer, stając obok Chareosa. - Ja też nie jestem zbytnio zbudowany twoim - zauważył Chien - oprócz smrodu, który rzeczywiście robi wrażenie. - Masz wielką gębę, jak na takiego pokurcza - syknął Beltzer. - Lepsze to niż być olbrzymem o mózgu wielkości kamyka - odparował Chien, cofając się o krok i stając w bojowej postawie. - Siedź cicho, Beltzer - powiedział Chareos - mamy dość wrogów; nie musimy przysparzać sobie nowych.-Zwrócił się do Chiena i oddał mu głęboki ukłon. - Miło cię spotkać, ambasadorze. Mam nadzieję, że wybaczysz słowa mojego towarzysza. Od tygodni jesteśmy w drodze, nie dojadamy, a ponadto straciliśmy trzech przyjaciół. Nie starcza nam zapasów, wytrwałości i uprzejmości. Chien skinął głową. - Zręczne przeprosiny, panie. Może zechcecie pójść za mną, a potem dopełnimy formalności? W jaskini czeka dziczyzna i ciepły ogień. Chien odwrócił się na pięcie i odmaszerował, za nim Oshi. Beltzer uśmiechnął się szyderczo. - Zuchwały kogucik, co? Niech mnie licho, jeśli go nie polubiłem. - To dobrze - rzekł cicho Chareos. - Gdybyś go zaatakował, zabiłby cię. Nie dodając ani słowa więcej, Chareos wskoczył na siodło i ubódł piętami konia. Znalazłszy się w jaskini, wędrowcy dokończyli dziczyzny z prędkością, która Chienowi bardziej kojarzyła się z obżarstwem niż spożywaniem posiłku. Cóż, to w końcu tylko barbarzyńcy, więc czegóż innego można się po nich spodziewać. - Gdzie Asta Khan? - zapytał Chareos, ocierając tłuste palce o przód koszuli. - Śpi - odpowiedział Chien. - Dołączy do nas wieczorem. Może dokończymy prezentacji? - Oczywiście. To jest Beltzer. - Olbrzym uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. Miała wszelkie estetyczne walory łopaty: krótkie i grube palce, skórę z wżartym w nią brudem i plamami tłuszczu. Chien westchnął i uścisnął ją przelotnie. Harokas skinął jedynie głową, podobnie Tanaki, ale Kiall także podał mu rękę. Ta przynajmniej była czysta. - Dlaczego ambasador ze wschodu jest ubrany jak nadyryjski jeździec? - zapytał Chareos. Chien opowiedział mu o darze dla panny młodej i o napadzie na jego oddział. - Niestety, zdrada to zwyczajna rzecz dla Nadirów - powiedział Chareos. - Nie tylko dla Nadirów - wtrąciła zaczerwieniona Tanaki. - Gothirowie także mogą się poszczycić długą listą zdrad i nie spełnionych obietnic. - Wybacz, Księżniczko - rzekł Chareos. - Masz oczy - wiście rację; mój komentarz był nieuprzejmy. Powiedz mi jednak, ambasadorze, jakie masz plany? Dlaczego nie próbowałeś przedostać się do jakiegoś portu i okrętem powrócić do domu? - Wszystko w swoim czasie, Chareosie - odparł wojownik. - Na razie zaoferowałem swoją pomoc Asta Khanowi, a on chce wam pomóc, co, jak sądzę, czyni nas towarzyszami. - Twoje towarzystwo sprawi nam niezmierną przyjemność, byłbym jednak rad, gdybyś podał nam powód swojej podróży. Czuję się nieswojo w towarzystwie człowieka, który ukrywa swoje zamiary. - Rozumiem. Jednakże oddam się pod twoją komendę i zgadzam się nawet wykonywać twoje rozkazy. Nie musisz wiedzieć więcej. Kiedy moje plany zamienią się z dymu w skałę, powiem ci o nich i - rozdzielimy się. Chien odszedł w głąb pieczary i usiadł przy drugim ognisku rozpalonym dlań przez Oshiego. Był teraz znacznie spokojniejszy. Chareos okazał się prawie cywilizowanym, rozsądnym człowiekiem. Z pewnością nie można było tego powiedzieć o Beltzerze. Ten jednak machał swym ogromnym toporem, jakby broń ważyła tyle, co piórko. Kobieta była naprawdę niezwykła - 0 niezwykle pięknej twarzy, choć ciało miała zbyt chude i chłopięce, jak na gust Chiena. Jednak jej spojrzenie zdradzało zdecydowanie i siłę charakteru. Chien nie dopatrzył się w tej grupie ani jednego słabego punktu i to go cieszyło. Ułożył się do snu. Chareos podszedł do wylotu jaskini i patrzył na gwiazdy. Nieliczne chmury nie przysłaniały nieboskłonu, którego ogrom przyprawiał o zawrót głowy. - Witaj przy mym ognisku - rzekł syczący głos i Chareosowi dreszcz przeszedł po plecach. Powoli odwrócił się. W cieniu przykucnął starzec w cienkiej, skórzanej przepasce na biodrach 1 naszyjniku z ludzkich zębów. - Dziękuję, Asta Khanie - odrzekł Chareos, siadając naprzeciw starca. - Miło widzieć cię w dobrym zdrowiu. - Twoja pomoc miała wielkie znaczenie. Nie zapomnę o tym. - Okas nie żyje - powiedział Chareos. - Wiem. Ochranianie mnie było ciężką próbą, a jemu zostało niewiele sił. Teraz ja wam pomogę. Znam drogę do miasta - do samego wnętrza pałacu. Tam znajdziecie kobietę. - Dlaczego to robisz, szamanie? Tylko nie mów mi o spłacaniu długu: Nadirowie nie postępują w ten sposób. Co chcesz przez to osiągnąć? - A jakie to ma znaczenie? - zapytał Asta z twarzą nieruchomą jak maska oraz zimnymi, nieprzeniknionymi oczami. - Nie lubię być pionkiem w cudzej grze. - A więc powiem ci jedno - ta kobieta wcale mnie nie interesuje. Możecie ją zabrać. Czyż nie tego właśnie pragniecie? A może chcecie czegoś więcej? - Nie - odparł Chareos.- ale w ten sposób mam już dwóch ludzi, którzy realizują swoje tajemne plany. Asta zachichotał, a dźwięk jego śmiechu przyprawił Chareosa o dreszcz. - Mówisz o Kiatze? On pragnie jedynie zabić Jungłr Khana. Nic ponadto. Gdy nadejdzie odpowiedni czas, opuści was. Cóż, zostaje ci więc tylko jeden człowiek o zagadkowych zamiarach. Chareos poczuł niepokój, ale nic nie powiedział. Nie ufał Asta Khanowi i wiedział, że ten wiele przemilczał. Jednak nie umiał znaleźć właściwych słów. Starzec obserwował go bez zmrużenia powiek. Chareos miał wrażenie, że tamten czyta w jego myślach. - Dzisiaj powinieneś odpocząć - powiedział Asta. Jutro podążymy Ścieżką Dusz. Podróż nie będzie łatwa, ale przy odrobinie odwagi i szczęścia przejdziemy. - Słyszałem o tej Ścieżce - szepnął Chareos. - Biegnie pomiędzy światami i ludzie mówią, iż nawiedzają ją złe duchy. Dlaczego musimy iść właśnie tamtędy? - Ponieważ nawet w tej chwili generał Tsudai zbliża się do nas. O świcie będzie w górach. Może jednak wolisz walczyć z trzystuosobowym oddziałem... - Trzech z nas już nie żyje. Nie chcę, by zginęli pozostali. - Niestety, Chareosie, taki właśnie jest los duchów przyszłości. ROZDZIAŁ 13 Beltzer nie mógł zasnąć. Położył się, co prawda, przy migotliwym świetle pochodni i zamknął powieki, ale wciąż widział twarze Finna, Maggriga i Okasa. Przewrócił się na bok i otworzył oczy. Jego topór spoczywał oparty o ścianę jaskini, tuż obok niego. W szerokim ostrzu ujrzał swoje odbicie. Wyglądasz jak twój ojciec, powiedział do siebie, przywołując z pamięci obraz ponurego rolnika i jego nieustanną, nieubłaganą walkę z ubóstwem. Już godzinę przed świtem był na nogach, kładł się spać o północy, dzień po dniu spędzał w polu, tocząc wojnę, której nie mógł wygrać. Kamienista ziemia była prawie jałowa. Mimo to ojcu udawało się jakoś pokonać jej bezpłodność i zmusić do wyprodukowania żywności w ilości wystarczającej do nakarmienia Beltzera i jego pięciu braci. Zanim Beltzer ukończył czternaście lat, trzech z nich opuściło dom; uciekli w poszukiwaniu łatwiejszego życia w mieście. Dwaj pozostali zmarli razem z matką podczas Czerwonej Zarazy. Beltzer został i pracował wraz ze zgorzkniałym starcem aż do chwili, kiedy w końcu, podczas orki, ojciec złapał się za pierś i upadł na ziemię. Beltzer ścinał właśnie drzewa na położonej wyżej łące i widział, jak ojciec pada. Rzucił na ziemię siekierę i popędził do niego. Jednak zanim dotarł na miejsce, staruszek był już martwy. Beltzer nie pamiętał, by ojciec rzekł mu choć jedno dobre słowo, a jego uśmiech widział tylko raz, kiedy upił się pewnego zimowego wieczoru. Pochował go w tej nieurodzajnej ziemi i odszedł, nie oglądając się za siebie. O braciach nie miał żadnych wiadomości. Czasem miał wrażenie, że nigdy nie istnieli. Jego matka była kobietą cichą, twardą i dzielną. Ona także rzadko się uśmiechała, lecz spoglądając w przeszłość, rozumiał, jak niewiele miała powodów do śmiechu. Był przy jej śmierci. Jej twarz straciła wtedy wyraz nieustannego znużenia i stała się prawie piękna. Beltzer usiadł, ogarnięty melancholią. Rozejrzawszy się, ujrzał Chareosa śpiącego przy dogasającym ognisku. Wstał, wziął topór i poszedł w stronę wyjścia, poczuwszy nagle potrzebę spojrzenia w gwiazdy, wystawienia twarzy na podmuch nocnego wiatru. Tęsknił za Finnem. Tej nocy na wieży bramnej, kiedy Nadirowie ściągnęli łucznika z muru, Beltzer skoczył między wrogów, rozdając ciosy na prawo i lewo. Zdumiał się, kiedy u swego boku ujrzał Chareosa i Maggriga. Pochyliwszy się, podniósł Finna, zarzucił go sobie na plecy i pobiegł do bramy. Później, kiedy Finn odzyskał przytomność i zabandażowano mu ranę na skroni, Beltzer podszedł do niego. - Jak się czujesz? - zapytał. - Czułbym się o wiele lepiej, gdybyś nie walnął moją głową o futrynę - mruknął Finn. Bogowie! Cóż to były za czasy! Beltzer poczuł na twarzy powiew wiatru i wszedł w ostatni odcinek tunelu prowadzącego do wyjścia. Nagle stanął jak wryty... Przed nim były tuziny nadyryjskich wojowników, kłębiących się w wejściu. Nie zauważyli go, a on natychmiast cofnął się w cień. Pomyślał o przyjaciołach śpiących spokojnie jakieś trzydzieści kroków dalej. Nadirowie dopadną ich w ciągu kilku sekund. Jeśli pozostanie na miejscu, będzie bezpieczny. Może prze - żyć. Miał przecież złoto zakopane przy chacie Finna; wystarczy mu na lata. Wielkie nieba, nie chcę umrzeć! Wyszedł na spotkanie Nadirom, a światło pochodni zamigotało w jego rudosiwej brodzie, oblało topór purpurowym blaskiem. - Nadirowie! - ryknął, a jego głos odbił się echem w tunelach. Napastnicy dobyli mieczy i ruszyli do ataku. Beltzer nie kazał się prosić. Podniósł topór i z bojowym okrzykiem na ustach pobiegł im na spotkanie. Ostrze topora opadło i pierwsi ranni jęknęli, umierając pod ciosami olbrzyma, który napadł ich w wąskim tunelu. Miecze przeszywały jego ciało, ale nie czuł bólu. Tuż przed nim zamajaczyła jakaś postać. Beltzer machnął toporem i wachlarzowate ostrze rozszczepiło pierś napastnika. Nadir runął w tył. Beltzer zatoczył się, ale utrzymał się na nogach. - No i cóż, chłopcy - powiedział. - Chcecie wejść na moją górę? Zobaczyć gwiazdy? Jeden z wojowników napiął łuk i wypuścił strzałę. Beltzer poderwał topór i strzała odbiła się rykoszetem, rozdzierając mu skórę na skroni. Nadirowie zaatakowali ponownie, ale w ciasnym tunelu mogło mu stawić czoło tylko trzech ludzi naraz. Ryknął gniewnie i uniósł zakrwawiony topór. Czterech kolejnych poniosło śmierć, a potem jeszcze trzech, nim znów się cofnęli. W głębi jaskini Chareos chwycił miecz i popędził w kierunku tuneli. Za nim Harokas i pozostali. Asta Khan zagrodził im drogę. - Nie możecie mu pomóc! - syknął. - To nasz przyjaciel - zaprotestował Chareos, wyciągając rękę, żeby odsunąć starca z drogi. - Wiem! - szepnął Asta. - Dlatego umiera dla was: żeby dać wam szansę. Nie zawiedź go. Załamałby się, widząc, że jego wysiłek był daremny. Nie rozumiesz tego? Chareos jęknął. Wiedział, że to prawda, lecz świadomość tego była niewiarygodnie bolesna. - Chodźcie za mną! - rzekł Asta, odchodząc w ciemność. Zaprowadził wędrowców do drugiej komnaty, mniejszej niż pierwsza; tam ukląkł i wyciągnął ręce obrócone dłońmi na zewnątrz. Nie padło ani jedno słowo, lecz w pomieszczeniu robiło się coraz zimniej. Tanaki zadrżała i przytuliła się do Kialla, który okrył ją połą swego płaszcza. Ciemność przed starcem zdawała się gęstnieć. Wstał. - Za mną - rozkazał. Wszedł w czarne wrota. I zniknął... Przez chwilę wędrowcy stali jak wrośnięci w ziemię; potem za Astą podążył Harokas, za nim Chien i drżący z przerażenia Oshi. - Teraz wy - powiedział Chareos do Kialla. Młodszy mężczyzna spojrzał w oczy Chareosa i odgadł jego zamiary. - Nie, Chareosie. Pójdziemy razem albo razem wrócimy. - Nie chcę twojej śmierci, chłopcze! - Ani ja twojej, jednak szaman ma rację. Beltzer nie chciałby tam ciebie. Jego zwycięstwo to nasza ucieczka. Przekraczając wrota ciemności, Chareos miał w oczach łzy. Tanaki i Kiall poszli za nim. Wokół nich zamknęła się ciemność. W tunelu Beltzer czuł, że powoli traci siły. W jego brzuchu tkwił wbity sztylet, a z okropnej rany na lewym ramieniu lała się krew. Ręka zwisała bezwładnie, domyślał się, że kość jest strzaskana. Jednak w prawicy wciąż ściskał topór, powstrzymując nim ataki wrogów. Ziemia w tunelu zrobiła się śliska od krwi, a wokół odbijały się echem jęki umierających. Znowu natarli, spychając go w tył. Miecz trafił go w bok, gruchocząc żebra. Odpowiedział potężnym ciosem topora, powalając wojownika, który go zranił. Błysnęły kolejne ostrza, przeszywając jego ciało. Ryknął i upadł na kolana. Zaroili się wokół niego, ale zerwał się i raz jeszcze zmusił ich do ucieczki. Krew płynęła z jego szyi i piersi, jedno oko miał zamknięte i zakrwawione. Nadirowie wycofali się, lecz tym razem nie ze strachu. Olbrzym umierał. Żaden wojownik nie musiał już oddać życia, żeby utorować drogę. Stali, przyglądając się rębaczowi, a w ich ciemnych oczach widać było zarówno nienawiść, jak i szacunek. - Macie dość, no nie? - wychrypiał Beltzer, plując krwią. - Nie chcecie już góry starego Beltzera? No, chodźcie. Czego się boicie? To przecież tylko... śmierć. Spojrzał na stojących przed nim mężczyzn i zdał sobie sprawę z tego, że klęczy, a topór wypadł mu z rąk. Spróbował go dosięgnąć, ale ziemia wyszła mu na spotkanie i upadł. Przez moment leżał spokojnie, zbierając siły, a potem wyciągnął rękę; topór był wciąż za daleko. A przecież znaczył dla niego tak wiele. Jeden z Nadirów klęknął obok niego, podniósł topór i umieścił go w dłoni Beltzera. Beltzer spojrzał na niego. - Spotkamy się na górze - powiedział. Mężczyzna skinął głową. Szeroka pierś Beltzera zadrżała w ostatnim rzężącym oddechu. Nadir wstał i pobiegł pędem w głąb tunelu, pozostawiając Beltzera z trupami osiemnastu zabitych przezeń wojowników. Wstrząs w chwili przekroczenia granicy Zaświatów wydarł okrzyk z ust Kialla. Miał wrażenie, że czarny atrament wlewa mu się do oczu i wdziera pod czaszkę, okrywając mózg i duszę ciemnym, czarnym całunem. Kiedy był już bliski paniki, poczuł na swej dłoni rękę Tanaki, ciepłą i żywą. Wtem w rękach Asty Khana rozbłysło złote światło, a gdy stało się dostatecznie jasne, zobaczyli, że znajdują się na wąskiej, srebrzyście lśniącej ścieżce. Blask nie sięgał głęboko w ciemność i Kiall miał wrażenie, że są w owalnej jaskini, której ściany przygniata ciężar oddzielanych przez nie światów. - Nie zbaczajcie ze ścieżki - szepnął Asta. - To miejsce jest jak samo dno piekieł. Kto zejdzie ze ścieżki... zginie. Nie ma ratunku. Jedynym bezpiecznym miejscem jest Srebrna Ścieżka. Za mną. Asta ostrożnie ruszył naprzód, za nim Chien i Oshi, Harokas, Chareos, Kiall i Tanaki. Początkowo posuwali się bez przeszkód. Wkrótce jednak z ciemności zaczęły dobiegać syczące szepty, słyszeli je coraz bliżej, a wszędzie wokół jarzyły się setki lśniących oczu. Ścieżka była zbyt wąska na to, by Kiall mógł iść obok Tanaki i trzymać ją za rękę. Jednak wciąż oglądał się za siebie, czerpiąc siłę z samej jej obecności. Wtem, z prawej strony szlaku wyskoczyły białe wilki i usiadły, spoglądając na wędrowców. To były ogromne bestie, wielkości kucyków. Nagle zawyły i rzuciły się na nich. Kiall chciał odskoczyć, lecz Tanaki chwyciła go za kaftan. - Trzymaj się ścieżki! - syknęła. Bestie podeszły bliżej i szczerząc kły, stanęły tuż przed Srebrną Ścieżką. Grupa podążała przez bezkresną ciemność. Gdzieś blisko rozległ się przeraźliwy wrzask, a potem śmiech, piskliwy, obłąkańczy. Jednak niczego nie dostrzegli. Nad głowami usłyszeli szum skrzydeł, lecz gdy Kiall spojrzał w górę, ujrzał tam tylko ciemność. Znowu na chwilę zapadła cisza. Chareos szedł, nie zwracając uwagi na niesamowite otoczenie. Beltzer nie żył. Finn i Maggrig także. Jego udręczony umysł nie chciał przyjąć do wiadomości tych tragicznych faktów, szukając zapomnienia we wspomnieniach lepszych czasów. Mechanicznie, bezmyślnie kroczył za Harokasem. Po lewej stronie ścieżki odezwał się nieoczekiwanie głos: - Chareosie, pomóż mi. Fechmistrz spojrzał w tę stronę i zobaczył Beltzera, który chwiejnie szedł ku nim, ranny, ale żywy. Jednak gdy tylko Chareos zszedł ze ścieżki, bestia natychmiast zrzuciła z siebie skórę Beltzera i jako łuskowaty potwór zaatakowała szermierza. Chareos znieruchomiał. Kiall rzucił się szczupakiem, objął go ramieniem w pasie i pociągnął na ziemię. Jednak łuskowaty potwór z niesamowitą szybkością obrócił się w powietrzu i ponownie runął do ataku. Maleńki Chien przeskoczył przez leżących i srebrzysta klinga jego miecza rozpłatała kark bestii. Harokas i Tanaki wciągnęli Chareosa z powrotem na ścieżkę, Kiall wgramolił się tuż za nimi, a Chien powoli cofnął się, dołączając do nich. Asta spojrzał na Chareosa i potrząsnął głową. Ci głupcy nigdy niczego się nie nauczą, pomyślał. Ich sądy i rozumowanie opierają się na miłości, honorze, obowiązku, przyjaźni. Nadirowie także doceniali te wartości, jednak patrzyli na nie inaczej. Zamiast miłości do pojedynczego człowieka uznawali miłość do plemienia. Honor i obowiązek nie były dla nich abstrakcyjnymi pojęciami, lecz realnymi wartościami, zdobywanymi przez służbę wybranemu wodzowi. Przyjaźń, wykutą w ogniu walki, cenili najmniej. Na polecenie Khana przyjaciel odciąłby głowę przyjacielowi. Uczyniłby to nie bez żalu, lecz z pewnością bez wahania. Żaden nadyryjski wojownik nie zboczyłby dla przyjaźni ze Srebrnej Ścieżki. Asta poszedł dalej. Gdy ciemność wokół nich zaczęła gęstnieć, usłyszeli głos Asty. - Nie ruszajcie się, dopóki znów nie ujrzycie światła. Potem idźcie jak najszybciej, ponieważ nie utrzymam Bramy zbyt długo. Nastąpiła cisza przerywana jedynie trzepotaniem skrzydeł gdzieś w górze oraz cichym stąpaniem łap po skalistym podłożu obok ścieżki. Wtem ciemność rozdarł błysk przyćmionego, szarego światła, które rozszerzało się i rozciągało. - Teraz! - zawołał Asta i rzucił się w szczelinę. Chien, Oshi, Harokas pobiegli za nim. Chareos, potykając się, przeszedł także, a za nim Kiall. Tanaki skoczyła za nimi, ale potknęła się i jedną nogą zeszła ze ścieżki. Natychmiast jakaś włochata łapa chwyciłają za kostkę. Tanaki przewróciła się, lecz zdołała wyjąć miecz, którym cięła kończynę. Ręka zniknęła, lecz teraz na dziewczynę rzuciły się ogromne wilki. Podkuliła nogi i wpadła w szybko zamykającą się Bramę. Ciężko uderzyła o ziemię, przekoziołkowała i podniosła się na kolana. Brama zniknęła i Tanaki stwierdziła, że klęczy na skalnej półce nad miastem Ulrickham. Kiall pomógł jej wstać. - Nie chciałbym ponownie wędrować tą ścieżką - powiedział. Nie mogąc wydobyć z siebie słowa, skinęła głową. Chareos siedział na uboczu, wbijając wzrok w ziemię. Wyglądał starzej i na bardziej zmęczonego niż kiedykolwiek dotąd. Kiall podszedł do niego. - Był silnym człowiekiem. I dobrym przyjacielem - powiedział. - Był głupcem. Wszyscy jesteśmy głupcami - szepnął Chareos. - Jednak dokończę to, co zacząłem. - Spojrzał na miasto. - Jak myślisz, Kiallu? Zaczniemy oblężenie, żądając oddania Ravenny? - Cokolwiek rozkażesz, Chareosie. Fechmistrz wstał i przeciągnął się. Z uśmiechem wyciągnął rękę i poklepał Kialla po ramieniu. - Życie toczy się dalej, chłopcze. Nie martw się o mnie zbytnio. Podszedł do nich Asta Khan i przykucnął naprzeciw Chareosa. - Pod Ulrickham płynie podziemna rzeka. Wielki Tenaka wiedział o niej i połączył ją z kanalizacją miasta. Kazał również wzmocnić ściany podziemnych tuneli, żeby na wypadek oblężenia miasta dawały możliwość ucieczki. - Czy jest strzeżona? - zapytał Kiall. - Nie przez ludzi. Trudno utrzymać tajemnicę, gdyby znali ją wszyscy żołnierze. Robotnicy, którzy pracowali przy budowie tuneli, zostali zgładzeni. - Jednak coś ich strzeże - rzekł Chareos, a Asta obrzucił go chmurnym spojrzeniem swych czarnych oczu. - Tak, Fechmistrzu. Coś. Użyłem krwi zabitych, aby rzucić zaklęcia. Połączyłem tunel z Niebytem. - Niebytem? - zdziwił się Kiall. - Właśnie stamtąd wyszedłeś - powiedział do niego Asta. - Tyle że pod Ulrickham nie ma Srebrnej Ścieżki. - Musimy znów przez to przechodzić? Nie mogłabym! powiedziała Tanaki. - Możesz! - syknął Asta. - Przejście nie jest długie zaledwie dwadzieścia kroków. Poprowadzę was. - A kiedy już przejdziemy - spytał Chareos - jak dostaniemy się do Ravenny? Tanaki wysunęła się do przodu. - Ty nie możesz tego zrobić, Chareosie. Asta dobrze o tym wie. Żaden mężczyzna nie zdoła wejść do Miasta Kobiet, ja jednak mogę tego dokonać. - Nie - zaprotestował Kiall. - Nie zgadzam się. To jest... Tanaki roześmiała się. - Nie mów, że zbyt niebezpieczne, Kiall. To wasza jedyna nadzieja. - Ona ma rację - powiedział Asta, a jego oczy zabłysły. - Jest prawdziwą córą Wielkiego Tenaki. Chien-tsu i Harokas dołączyli do nich, przysłuchując się słowom dziewczyny. - Kiedy to zrobimy? - spytał Chien. - Teraz - oznajmił Asta. - Podróż przez Niebyt trwała wiele tygodni, chociaż nam wydawały się one zaledwie godzinami. Ravenna urodzi już za kilka dni. - Czy nie powinniśmy poczekać, aż urodzi? - zapytał Harokas. - Nie! - odparł Asta. - Jungir zabierze wtedy Królową i dziedzica w podróż po kraju. Będą otoczeni wojownikami i trudno będzie do nich podejść. Nie, to musi być teraz. Dziś wieczorem. Chien nic nie powiedział, ale przywarł wzrokiem do twarzy szamana. Wyczuwał, że ten nie powiedział im wszystkiego. Asta Khan nie podobał mu się, lecz ta wyprawa nie miała żadnego zna - czenia dla Kiatze. Pomoże im, a później zażąda swojej zapłaty. Wstał i podszedł do Oshi. Twarz staruszka była szara, oczy szeroko otwarte i nieruchome. Przejście przez Niebyt zatrwożyło go. - Prześpij się trochę, Oshi - powiedział Chien. Starzec potrząsnął przecząco głową. - Śniłbym o tamtym miejscu i nigdy bym się nie zbudził. Chien skinął głową i wyjął z rękawa ostry nóż. - W takim razie bądź tak miły i przydaj się na coś. Ogól mnie. Mały służący uśmiechnął się. - Tak, milordzie. Słońce opadało za daleki, okryty całunem mgły horyzont. Chareos stał sam, spoglądając na miasto, w którym zapalano już pierwsze latarnie. Myślami wrócił do chłopięcych lat i marzeń Attalisa o tym, że pewnego dnia Chareos powróci do kraju Drenajów i odnajdzie ukrytą Brązową Zbroję. - Będziesz wielkim wodzem, synu. Wiem o tym. Widzę to w tobie. Jakże słabo mnie znałeś, pomyślał Chareos. Patrzyłeś na mnie oczami swojej nadziei. Wielki wódz? Powiodłem moich najlepszych przyjaciół na śmierć i teraz leżą bez pochówku, z dala od domu. I cóż osiągnęliśmy, rozmyślał. Czy ich śmierć w jakiś sposób zmieni ten świat? - To jeszcze nie koniec - usłyszał jakiś głos w myślach. - Okas? - powiedział głośno. Jednak nie otrzymał żadnej odpowiedzi i uznał, że zapewne wziął szum wieczornej bryzy za głos starca. Zadrżał. Beltzer ocalił ich wszystkich, stając samotnie w cieniu swojej góry. Chareos uśmiechnął się, czując, jak wielki ciężar spada z jego ramion. Popatrzył w niebo. - Byłeś kłótliwym, śmierdzącym, złośliwym sukinsynem, Beltzer. Jednak nigdy nie zawiodłeś przyjaciela. Niech przyjmie cię Źródło. Niechaj da ci należne miejsce w Sali Herosów. Odwrócił się i zobaczył stojącego opodal, na pół skrytego w cieniu Harokasa. Zabójca zrobił krok do przodu. - Przepraszam, Chareosie, nie zamierzałem podsłuchiwać twojego pożegnania. Szermierz wzruszył ramionami. - To nie ma znaczenia. Czego chciałeś? - Zamierzacie wejść do miasta? - Tak. Harokas pokiwał głową. - Przyszło mi do głowy, że możemy mieć prawdziwy problem, jeśli nam się uda. Nie mamy koni. Nawet jeżeli wyprowadzicie kobietę, jak się stąd wydostaniemy? - Czarownik coś wymyśli - powiedział Chareos niepewnie. - Tak, na pewno - odrzekł Harokas, zniżając głos - ale on prowadzi własną grę. Nawet nie chcę myśleć jaką. Jednak dotychczas ilekroć słyszałem o nadyryjskich szamanach, zawsze wiązało się to ze śmiercią i ofiarami z ludzi. Jak myślisz, czy to dlatego jest mu potrzebna ta kobieta? Kiedy Chareos nie odpowiedział, Harokas kiwnął głową, właściwie pojmując to milczenie. - Tak, wiedziałem, że cię to martwi. Słuchaj, nie pojadę z wami. Zejdę do miasta i kupię konie. Znają mnie tam, a poza tym na razie nie prowadzimy wojny z Nadirami. Kiedy je zdobędę, pojadę na południe, potem zawrócę i poczekam na was za tym urwiskiem, obok topolowego zagajnika. Chareos spojrzał mu głęboko w oczy. - Czy chcesz nas zdradzić, Harokasie? Czy sprzedasz nas za nadyryjskie złoto? Twarz zabójcy pociemniała, ale powstrzymał ostrą odpowiedź. Zamiast tego rzekł: - Mówię to tylko tobie, Fechmistrzu; kocham Tanaki. Od - dałbym dla niej życie. Rozumiesz? Was sprzedałbym w każdej chwili, ale nie ją. Jej nie sprzedałbym nigdy. - Wierzę ci - powiedział Chareos. - Spotkamy się tak, jak mówisz. Harokas minął Chareosa i poszedł ścieżką w dół. Chareos odprowadzał go spojrzeniem, lecz ciemno odziana postać szybko zniknęła w mroku. - Daleki jestem od krytykowania decyzji wodza - powiedział Chien-tsu z niskim ukłonem - jednak nie sądzę, aby można mu ufać. - Poruszasz się bardzo cicho, ambasadorze. - Czasami jest to bardzo przydatne. Czy rzeczywiście spotkamy się z nim w umówionym miejscu? - Nie. Aby się tam dostać, musi przeciąć południowy szlak. Tam zaczekamy. - Doskonale. Może się zdarzyć, Chareosie, że nie będę wam towarzyszył. Czy w takim razie mógłbyś być tak wspaniałomyślny i zaopiekować się moim sługą, Oshim? Dopilnuj, żeby dotarł bezpiecznie do portu. Zostawię mu pieniądze na opłacenie podróży do Kiatze. - Zamierzasz zabić Jungir Khana? Sam? - Taki mam zamiar. Ten barbarzyńca zhańbił córkę mojego Imperatora. Słusznie odebrała sobie życie. Teraz ja muszę pozbawić go życia. To sprawa harmonii i równowagi. Chareos przyjrzał się niewielkiemu wzrostem wojownikowi. Dostrzegł spokojne spojrzenie, dumę i powagę wypisaną na twarzy. - Wydaje mi się, ambasadorze, że życie kogoś takiego jak Jungir Khan to zbyt niska cena za utratę Chien-tsu. - Zręczny komplement - powiedział zdumiony Kiatze. Skłonił się nisko. - A jednak trzeba zrobić to, co musi zostać zrobione. Zejdę z wami do wnętrza ziemi i poczekam, aż uratujecie kobietę. Potem poszukam Khana. Asta Khan poprowadził wędrowców w dół zbocza, aż do szczeliny, pęknięcia w skale o poszarpanych krawędziach. Kiall pochylił się i zajrzał w atramentowoczarną otchłań. - To jest wejście - powiedział Asta. - Teraz zejdziemy na dół. Starzec zwinnie opadł na kolana i na czworakach prześliznął się przez krawędź otworu. Kiall pokręcił głową i popatrzył na Chareosa. Fechmistrz odpasał miecz i zawiesiwszy go na ramieniu, podążył za szamanem. - Poczekaj tutaj, Oshi - powiedział Chien-tsu. - Jeśli nie wrócę, zwróć się do tego człowieka, Chareosa. Służ mu tak, jak służyłbyś mnie. Rozumiesz? - Tak, panie - odpowiedział służący nieszczęśliwym głosem. Tanaki i Kiall jako ostatni zaczęli schodzić w mroczną czeluść. W ścianie znajdowali pewne oparcie dla stóp i rąk, tak więc zejście okazało się łatwiejsze, niż wyglądało na początku. Zszedłszy na sam dół, Asta Khan uniósł do góry ręce i ściany pieczary rozbłysły przyćmionym, żółtym światłem. - Kobieta w zaawansowanej ciąży nie zdoła tędy wejść stwierdził Chareos. - Nie będzie musiała - odparł Asta. - Wszystko przygotowałem. Podszedłszy do ściany, sięgnął za skalny występ i wyjął stamtąd zwój konopnej liny. - Kiedy uwolnimy dziewczynę, wejdziemy na górę i wciągniemy ją. Powiesił zwój na skale i ruszył w głąb jaskini. Poszli za nim poprzez plątaninę tuneli i jakieś pół godziny później dotarli do miejsca, gdzie nie docierało światło. Asta wskazał na tę posępną ścianę ciemności. - Wszyscy wiecie, co znajduje się dalej: Niebyt. Przejdę przezeń z kobietą Tanaki i wojownikiem Chien-tsu. Ty, Chareosie, i twoi przyjaciele pozostaniecie tutaj. - Dlaczego? - zapytał Chareos. - Jeżeli ruszą za nami w pościg, będziecie ubezpieczać nasz odwrót. Wielu z nich zginie w Niebycie, ale niektórzy mogą się przedostać. Ponadto po drugiej stronie mogą się zdarzyć różne rzeczy. Będziecie nas słyszeć - i w razie potrzeby przyjdziecie nam z pomocą. - Powiedziałeś, że nie ma tu Srebrnej Ścieżki - przypomniał Kiall. - Zatem w jaki sposób przejdziecie bezpiecznie na drugą stronę? - Jeszcze nie straciłem mojej mocy, synu - parsknął Asta. - Jednak życie ludzkie jest bardzo kruche. Człowiek nie potrafi istnieć bez zagrożenia, choćby nie wiem jak tego chciał. Odwrócił się do Chiena i Tanaki. - Dobądźcie mieczy i bądźcie gotowi ich użyć. Kiall dotknął ramienia Tanaki. - Uważaj na siebie - powiedział, świadomy niedorzeczności tych słów, ale nie potrafił znaleźć innych. Odpowiedziała uśmiechem i przytuliwszy się do niego, pocałowała go w policzek. - Stańcie teraz blisko mnie - zarządził Asta - i połóżcie ręce na moich ramionach. - Chien stanął po jego lewej, a Tanaki po prawej stronie. Powoli ruszyli w mrok. Kiedy weszli w ciemność, Asta otoczył ich ochronnym pierścieniem ognia. Żar był niewiarygodny, blask palił oczy. - Mogę go utrzymać tylko przez kilka minut - powiedział Asta. - Przygotujcie się! Zaczął biec, a oni pognali za nim. Pierścień ognia nie opuszczał ich niezależnie od tego, jak szybko biegli. Na zewnątrz słyszeli chrobot szponiastych łap na kamieniach i mrożące krew w żyłach ryki polujących bestii. Asta biegł dalej, pozornie niezmordowany. Płomienie przygasły, a za nimi Tanaki zaczęła dostrzegać bezkształtne sylwetki, które biegły tuż za nimi. Zerknęła na Chiena, który odpowiedział jej spojrzeniem swych ciemnych oczu i skąpym uśmiechem. Jakieś pokryte łuskami ramię wyciągnęło się w stronę płomieni. Zaskwierczała spalona skóra i rozległ się upiorny wrzask. - Jesteśmy prawie na miejscu! - zawołał Asta. Nagle płomień rozbłysnął jaśniej - i zgasł. Asta krzyknął. Nad ich głowami zawisł ogromny stwór, a jego skórzaste skrzydła zwaliły go z nóg. Tanaki wbiła miecz w brzuch potwora i postawiła Astę na nogi; czarownik wyrwał się jej i popędził do przodu. Z ciemności wyłonił się kolejny łuskowaty potwór. Miecz Chiena uniósł się, opadł i bestia runęła w agonii u jego stóp. - Biegnijcie, jeśli wam życie miłe! - usłyszeli głos Asty. Zaryzykowawszy spojrzenie w tył, Chien ujrzał ścigające ich ogromne białe wilki. Mały wojownik rzucił się do ucieczki. Widział, jak gdzieś przed nim Asta rozpływa się w ciemności, za nim Tanaki. Przez chwilę poznał smak przerażenia, kiedy na karku poczuł gorący oddech bestii. Jakiś ciężar runął mu na plecy; Chien przewrócił się i przekoziołkował. Kiedy wilk wstał i odwracał się, szykując się do ataku, Chien błyskawicznie wbił miecz w szyję potwora. Stado zawyło i runęło naprzód. Chien obrócił się na pięcie i skoczywszy w otwór, upadł na kolana przed Tanaki i szamanem. Tanaki podała mu rękę, a Chien przyjął ją i podniósł się na nogi. Obejrzał się przez ramię. - Dlaczego te potwory nie ścigają nas tutaj? - zapytał. - Nie mogą. Pomyśl o jeziorze - powiedział Asta. - My możemy przepłynąć jego powierzchnię, ale ryby nie mogą go opuścić; to ich świat. Można by stworzyć dla nich Bramę, ale wymagałoby to ogromnej mocy i wielu dusz. - Nie jestem defetystą, szamanie - rzekł Chien - ale nie wyobrażam sobie, aby w powrotnej drodze ta kobieta zdołała uciec przed wilkami. Szkoda, gdyby została oswobodzona tylko po to, aby zginąć w Niebycie. - Ona nie zginie - powiedział Asta. - Jednak moje siły są ograniczone i oddałem wam tyle, ile mogłem. Kiedy będziemy wracać z nią, utrzymam pierścień. A teraz chodźmy. Tunel rozszerzył się i po raz pierwszy dostrzegli ślady ludzkich rąk - ściany były wygładzone i wzmocnione drewnianymi podporami. W skale wykuto schody, na które Asta wspiął się i przykucnął pod niskim sufitem. Nakazał ciszę i przywołał do siebie Chiena i Tanaki. - Nad nami - szepnął - znajduje się sala tronowa. Teraz dochodzi północ. Nie powinno w niej być nikogo. Jesteś gotowa, Księżniczko? - Tak. - Jeśli sala nie jest pusta, jesteśmy zgubieni - powiedział Asta i po raz pierwszy usłyszeli w jego głosie wahanie. Chien zaśmiał się cicho. - Nie ma życia bez ryzyka, szamanie - przypomniał mu. Asta zaklął szpetnie i pchnął kamienną płytę nad swoją głową. Kamień zazgrzytał i poruszył się. Chien pomógł go odsunąć i umieścić obok otworu. Tanaki podciągnęła się w ciemność sali tronowej. Za nią Chien. - Ja zaczekam tutaj - powiedział Asta. Tanaki pobiegła do głównych drzwi i przyłożyła ucho do szpary. Chien podszedł do niej. - W korytarzu nie powinno być straży - powiedziała Tanaki. - Sypialnie Khana znajdują się po drugiej stronie pałacu. Jednak przed kwaterami kobiet będą straże na zewnątrz oraz uzbrojeni eunuchowie wewnątrz. Chien kiwnął głową. - Pójdę z tobą i poczekam. Powoli otworzyła drzwi i wyszła na oświetlony pochodniami korytarz. Wszędzie panowała cisza. Trzymając się w cieniu, skradali się korytarzem, potem skręcili w lewo i wyszli na boczną uliczkę. Tanaki poprowadziła wojownika opustoszałymi ulicami na rozległy plac, za którym wznosił się wysoki mur; wzdłuż niego spacerowali trzej strażnicy. - Jak wejdziesz do środka? - szepnął Chien. Tanaki uśmiechnęła się. - Odwróć uwagę strażników - powiedziała. Zdjęła pas z mieczem, zostawiła sobie zakrzywiony sztylet i odczekawszy, aż wartownicy przejdą obok nich, podbiegła do muru i przykucnęła w cieniu. Chien pogrzebał w kieszeni i wydobył z niej cztery złote monety. Zatknął je za pas, poczekał na wartowników, a kiedy podeszli, zrobił głęboki wdech i zaczął nucić. Wytoczył się na otwartą przestrzeń, czknął, prawie upadł i powoli poczłapał w ich stronę. - Dobry wieczór, braciszkowie - powiedział. - Co tu robisz, durniu? - zapytał jeden z wartowników, robiąc krok naprzód i przytykając ostrze włóczni do piersi Chiena. - Durniu? - powtórzył Chien, zachichotał i zatoczył się w bok. - Myślicie, że jestem głupcem? Nie ja, bracia. Ja... Rozejrzał się na boki, jakby w obawie, że ktoś może ich podsłuchać. - Ja odkryłem Wielką Tajemnicę. Wyjawił mija pewien szaman. I już nigdy nie będę biedny. Dureń? Nie, bracia, świętuję zdobycie niewyobrażalnego bogactwa. - Bogactwa? - powiedział drugi. - Co to za bzdury? Zmykaj stąd! Chien spojrzał ponad ramieniem tamtego. Tanaki zaczęła już wspinać się na mur. - Bzdury? Nie wierzycie mi. - Machnął ręką. - Dajcie mi miedziaka, a udowodnię wam. Na waszych oczach zamienię je na złoto. Wtedy zobaczycie. O tak, zobaczycie. Mężczyźni zaśmiali się. Jeden z nich położył włócznię na ziemi i sięgnął do kieszeni kaftana. Podał Chienowi miedzianą monetę z topornym wizerunkiem głowy Tenaki Khana. Chien obrócił w palcach monetę i podrzucił ją w powietrze. Zręcznie złapał miedziak, zamknął go w dłoni i zaczął cicho nucić pieśń w niezrozumiałym dla nich dialekcie Kiatze. - Dalej, pospiesz się - niecierpliwił się jeden ze strażników. - Gotowe - powiedział Chien. - Oto twoja moneta. Otworzył dłoń, na której w świetle księżyca zabłysła złota moneta. Mężczyzna wziął ją do ręki, rozdziawiając usta ze zdumienia. - Zrób też jedną dla mnie - powiedział drugi strażnik. Tanaki była już prawie na szczycie ściany. - Dlaczego zawsze ty musisz być pierwszy? - sprzeciwił się trzeci strażnik. - Zamień moją! - Zamienię je jednocześnie - powiedział do nich Chien. Przyjął monety i ponownie zaczął nucić. Tanaki przeskoczyła na drugą stronę muru. - Proszę! - powiedział Chien, podając im złote monety. - Więcej! Zrób dla nas więcej monet - zachęcał pierwszy. - Jutro, kiedy trochę odpocznę - obiecał Chien. - Gdzie się spotkamy? - Czy wiesz, gdzie stoi Gliniany Koń, za barakami Wilków? - Oczywiście - rzekł Chien. - Ale możecie przyjść tylko wy. Nie mogę tego robić dla każdego; wyczerpałoby to moje siły. Tylko wy trzej. - Tak, tak, tylko my. Bądź tam w południe, zgoda? - Dobrze - zgodził się Chien. - Będę tam. A teraz idę do łóżka. A wy wracajcie na posterunki. Odszedł z powrotem w cień. Księżniczka dostała się do środka, co oznaczało zwycięstwo. Wiedział jednak, że nie wydostanie się stamtąd tak łatwo. ROZDZIAŁ 14 Tanaki przeturlała się po szczycie muru, ściskając w dłoni sztylet. Tutaj nie było strażników. Szybko odnalazła schody i zbiegła na dziedziniec. Po jej lewej ręce znajdował się domek wartowników; poprzez zamknięte okiennice sączyło się T - okien światło pochodni. Słyszała rozmowy i śmiechy mężczyzn - zapewne eunuchów. Na wprost rozpościerał się ogród, a po prawej były długie, zbytkownie urządzone pomieszczenia, w któ - rych kobiety Khana spędzały dnie. Tutaj znajdowały się baseny kąpielowe i łaźnie. Za nimi powinny być sypialnie. Wiele konkubin sypiało we wspólnych salach, a tylko nieliczne, uprzywilejowane posiadały własne pokoje. Tanaki przekradła się przez dziedziniec i weszła do nie oświetlonego pokoju dziennego. Trzymając się blisko ściany, przeszła na koniec pomieszczenia i otworzyła drzwi wiodące do obwieszonego gobelinami korytarza. Spało w nim kilka kotów. Minęła drzwi dormitorium i zwinnie wspięła się po schodach na piętro. Znając rozkład kobiecych kwater, próbowała zgadnąć, w którym z głównych pokoi umieszczono Ravennę. Na pewno nie w tym położonym najbliżej sekretnego przejścia do pokojów Khana - ten był zarezerwowany dla jego najnowszej konkubiny. Ravenna z pewnością znajduje się w pobliżu kwater położonych we wschodnim skrzydle. Cicho poszła dalej, aż dotarła do drzwi, które - jak wiedziała - prowadziły do apartamentów wychodzących na wschód. Skąpane w słońcu pokoje były gorące o poranku, a chłodne popołudniami. Otworzyła drzwi i wśliznęła się do środka. Łóżko przysunięto do okna i Tanaki dostrzegła leżącą na nim kobietę. Kiedy podeszła bliżej, zobaczyła, że kobieta jest brzemienna. Tanaki zbliżyła się do łóżka, usiadła na jego skraju i dotknęła ramienia kobiety. - Ravenno - szepnęła. - Ravenno, obudź się! Kobieta otworzyła oczy. - O co chodzi? - powiedziała sennie. - Przysłał mnie Kiall. - Kiall? - Ravenna ziewnęła. - Czy to sen? - Nie. Posłuchaj. Jestem tutaj, żeby cię zabrać z miasta. Twój przyjaciel, Kiall, przemierzył stepy, żeby cię ratować. Na litość boską, zbudź się i posłuchaj mnie! Kobieta podniosła się i usiadła. - Kiall? Marzyciel? - Ten sam. - Nigdy nie zdołamy stąd uciec - szepnęła Ravenna. Wszędzie są straże. - Ja się przedostałam - sprzeciwiła się Tanaki. Ravenna zamrugała oczami i dotknęła dłonią sterczącego brzucha. - Mocno kopie - powiedziała z uśmiechem. Atrakcyjna dziewczyna, pomyślała Tanaki, ale bynajmniej nie piękna. Linia podbródka zbyt mocno zarysowana, oczy za małe. Jednak uśmiech miała promienny. - Ubierz się, Ravenno. Zabiorę cię do Kialla. - Dlaczego przyjechał po mnie? Nie rozumiem. - On też nie. Chcesz stąd uciec? - Nie masz pojęcia jak bardzo. Nienawidzę tego miejsca i tych ludzi. A najbardziej Khana. Niech po tysiąckroć przeklęty będzie jego ród! - Uważaj, co mówisz - prychnęła Tanaki.-Twoje dziecko będzie także pochodzić z jego rodu. Ravenna natychmiast okazała skruchę. - Ja nie chciałam... - Po prostu ubierz się - powiedziała Tanaki. Ravenna, nie ociągając się dłużej, włożyła długą szatę z błękitnego jedwabiu i takież pantofle. - Nie masz płaszcza ani mocniejszych butów? - zapytała Tanaki. - A po cóż nam one? Nigdy nas stąd nie wypuszczają. - Chodź za mną - powiedziała Tanaki i wyprowadziła ją na korytarz. Ravenna szła zbyt wolno i Tanaki obejrzała się, coraz bardziej zirytowana. Jednak nic nie można było na to poradzić. Ciąża była mocno zaawansowana. Kiedy dotarły do drzwi na dziedziniec, Tanaki uchyliła je odrobinę i zerknęła przez szparę. Dwaj wartownicy teraz patrolowali blanki. Tanaki zaklęła. - Co się stało? - zapytała Ravenna. - Straże. Dwóch. - Przejdziemy? - Nie, bo nie możesz biec. Ponownie uchyliła drzwi i obserwowała strażników, licząc, co ile sekund mijają się na blankach. Będą musiały spróbować przemknąć się, zanim wartownicy dojdą do narożników muru i odwrócą się. Trzy razy powtórzyli ten manewr, zanim zwróciła siędoRavenny. - Teraz! - syknęła. Wyszły z bramy na otwartą przestrzeń i przekradły się podcieniami pod mur. - Nigdy nam się nie uda - szepnęła Ravenna. Podeszły do bocznej furtki. Strażnicy byli teraz wprost nad nimi. Tanaki odnalazła rygle. Były zardzewiałe. Zaklęła cicho i pociągnęła za nie. Ze zgrzytem przesunęły się o cal. Tanaki zastygła. Jednak strażnicy nie usłyszeli jej, więc ponowiła próbę. Tym razem wyciągnęła rygiel. Przełknęła ślinę, zrobiła głęboki wdech i otworzyła furtkę. Wyjrzawszy na zewnątrz, ujrzała trzech strażników stojących zaledwie dwadzieścia kroków dalej. Nie sposób było ich ominąć, a wszystkich nie zdoła zabić. Wtedy zobaczyła Chien-tsu. Szedł przez dziedziniec w kierunku wartowników. Jeden z nich, dostrzegłszy go, podniósł włócznię. Mały wojownik okręcił się na pięcie, podskoczył i zwalił go z nóg kopnięciem w skroń. Drugi padł z nożem w krtani. Trzeci ruszył na człowieka z Kiatze, ale ten uchylił się przed pchnięciem włóczni i kantem dłoni zmiażdżył mu krtań. - Teraz szybko! - powiedziała Tanaki, wyprowadzając Ravennę na dziedziniec. Wartownik na murze podniósł alarm, a Chien podbiegł do Ravenny i wziąwszy ją pod rękę, ponaglał do biegu. Wszyscy troje wpadli w pierwszy napotkany zaułek, kryjąc się w cieniu domów. Ravenna ciężko dyszała, a jej twarz płonęła rumieńcem. - Przepraszam - powiedziała, przystając pod murem. Nie mam siły biec dalej. Słyszeli tupot nóg w sąsiedniej uliczce, rozróżniali głosy żołnierzy. Poszli dalej. Chien szedł pierwszy, trzymając w dłoni swój zakrzywiony miecz. Odgłosy pościgu ucichły. - Próbują przeciąć nam drogę przy głównej bramie powiedziała Tanaki. - To dobrze. Chien pomyślał, iż niewiele dobrego w całej tej przygodzie, lecz nie odezwał się. Dotarli do pałacowego korytarza i pobiegli do sali tronowej. Z cienia wyskoczyli na nich wojownicy. Chien ściął pierwszego, uchylił się przed niezdarnym ciosem i położył następnego. Tanaki rzuciła sztyletem w kolejnego napastnika i wtedy zobaczyła Tsudaia. W tym momencie zupełnie zapomniała o celu wyprawy. Przetoczyła się po podłodze, złapała miecz zabitego wojownika i zerwała się na równe nogi. Tsudai runął na nią z bojowym okrzykiem na ustach. Zablokowała jego cios, okręciła się w powietrzu i z całej siły wbiła miecz w jego pierś. - Zgnij w piekle! - syknęła, gdy osuwał się na podłogę. Żołnierze otoczyli Chiena, więc Tanaki wyrwała miecz z ciała Tsudaia i skoczyła mu na pomoc. Miał przeciw sobie sześciu wojowników, ale słyszała odgłosy nadciągających posiłków. Dźgnęła w plecy jednego z żołnierzy, cięła na odlew przez twarz drugiego. Pozostali cofnęli się. Wtedy z otworu w podłodze wynurzył się Asta Khan i wydał niesamowity okrzyk. Lodowaty wicher przeleciał przez salę tronową, a Nadirowie chwiejąc się i wrzeszcząc z przerażenia, podali tyły. Trzej pierwsi upadli na kolana i krew trysnęła im z oczu. Tanaki chwyciła Ravennę za ramię i pociągnęła ją do dziury w podłodze. - Na dół! - rozkazała. Ravenna niezdarnie wcisnęła się w otwór, a Tanaki weszła za nią, pomagając dziewczynie pokonać schody. Chien zamykał pochód. - Szybko - powiedział Asta. - Czar nie powstrzyma ich na długo. Ravenna zachwiała się, ale nie upadła. Chien podał jej ramię. Za plecami usłyszeli tupot kroków na schodach. Dotarli do ściany ciemności. Asta wziął dziewczynę za rękę. Próbowała ją wyrwać, lecz czarownik trzymał ją mocno. - Czas na próbę odwagi, kobieto - powiedział i pociągnął ją za sobą w Niebyt. Tak jak poprzednio, otoczył ich pierścień ognia, w którym pokonywali drogę. Za nimi zaskoczeni Nadirowie ginęli w Niebycie. Ich krzyki mroziły krew w żyłach. Krąg ognia słabł i potwory ciemności zbliżały się coraz bardziej. Na skroniach Asty pojawił się pot, szaman walczył z całych sił. Szponiaste łapy wyciągały się do nich, ale płomień trzymał je w bezpiecznej odległości. Wreszcie dotarli do zewnętrznej granicy próżni i przekroczyli ją. Wykończony Asta osunął się na kamienną posadzkę. Widząc Ravennę, Kiall doskoczył i wziął ją w ramiona. Tanaki przez chwilę obserwowała tę scenę, a potem odwróciła się, mając zamęt w myślach. Chareos pomógł wstał Aście. Starzec odepchnął pomocną dłoń. - Musimy się stąd wydostać - powiedział. - Pomóż kobiecie. Nieście ją, jeżeli będzie trzeba. Ruszyli w powrotną drogę przez plątaninę tuneli i szczelinę w skale. Kiall, Chareos, Tanaki i Chien wdrapali się na górę. Kiall niósł linę. Opuścili sznur i Asta zawiązał pętlę, w której usiadła Ravenna. Powoli we trzech wyciągnęli dziewczynę na powierzchnię. Potem ruszyli z powrotem w kierunku wzgórz. Chareos obejrzał się i zobaczył, że pół mili za nimi otwarły się bramy miasta i wyjeżdża z niej galopem kolumna jeźdźców. Z lewej także dobiegł tupot końskich kopyt. Chareos dobył szabli, okręcił się na pięcie... Harokas ściągnął wodze konia, a za nim zatrzymał się cały rząd niedużych nadyryjskich koników. - Dosiądźcie ich czym prędzej - powiedział zabójca. Pomógł Ravennie wsiąść na pierwszego rumaka, a pozostali poszli za jej przykładem. - Jest tylko jedno miejsce, do którego zdążymy dotrzeć powiedział Asta Khan. - Jedźcie za mną. Popędził konia i ruszył na zachód. Poszukiwacze podążyli za nim, przebywając po drodze szereg niewielkich przełęczy. Po godzinie ostrej jazdy, mając za plecami ścigających ich Nadirów, wjechali w wąską dolinę. Księżyc stał wysoko na niebie i Chareos jęknął na widok zrujnowanej wieży i rysujących się na tle nieba blanków. - Nie! - szepnął. Jednak jechali dalej, wprost ku widmowej fortecy Bel-azar. Wschodnia brama stała otworem, tam też skierowali swe znużone wierzchowce. Chareos z Kiallem zsiedli z koni i pobiegli zamknąć wrota. Harokas znalazł dużą belkę, którą Tanaki wcisnęła w uchwyty rygla. Potem weszli po schodach na mur i z góry obserwowali, jak trzydziestu nadyryjskich jeźdźców przybywa pod fortecę. Asta Khan dołączył do obrońców. Zwinnie wskoczył na mur i stał, patrząc najeźdźców i pozwalając, aby oni go zobaczyli. - Czy zaatakują? - zapytał Kiall. Chareos nie odpowiedział. Asta Khan zaczął tańczyć na nadwątlonym murze, podskakiwać i pląsać. Wył przy tym jak wilk i ten niesamowity dźwięk odbijał się echem po górach. Trzej Nadirowie zawrócili konie w stronę miasta, lecz pozostali zeszli z koni i rozsiedli się na skałach. Asta odwrócił się i zeskoczył na wał; jego czarne oczy rozbłysły. - Boją się - powiedział. - To niezwykłe miejsce. Oni wiedzą, że tu krążą duchy ciemności. Na dziedzińcu poniżej Ravenna krzyknęła boleśnie i objęła rękami brzuch. Kiall z Tanaki podbiegli do niej i pomogli dojść do zrujnowanej strażnicy, gdzie stało pokryte kurzem łoże. Tanaki ściągnęła z materaca przegniły koc i rozścieliła swój. Położyli na nim Ravennę. - Zaczyna się - zawołała. - Czuję to. Kiall usłyszał szmer za plecami i ujrzał stojącego w drzwiach Astę Khana. Szaman promieniał, a w oczach miał triumfalny błysk. Kiallowi dreszcz przebiegł po plecach. - Zostaw nas - powiedziała do Kialla Tanaki, a on usłuchał z ulgą i minąwszy szamana, wyszedł na oświetlony porannym blaskiem dziedziniec. Chareos nadal stał na blankach pod zrujnowaną wieżą strażniczą. Chien-tsu i Oshi rozniecili ogień w pobliżu głównego budynku koszar i siedzieli teraz przy nim, gwarząc cicho. Harokas odprowadził konie do zagrody, rozsiodłał je i wytarł ich pokryte pianą boki. Kiall podszedł do schodów i wszedłszy na mur, dołączył do przyglądającego się Nadirom Chareosa. - Udało się - rzekł Kiall. - Cokolwiek się teraz zdarzy, zrobiliśmy to, co zamierzaliśmy. Chareos podniósł oczy i uśmiechnął się. - Tak, udało się. Odnaleźliśmy twoją panią i przywieźliśmy ją z powrotem na ziemię Gothirów. To nie byle jaki wyczyn. Jednak nie miej zbyt wielkich nadziei, Kiallu. Nie jestem defetystą, ale nie wierzę, by pięcioro zbrojnych i szaman zdołało odeprzeć całą nadyryjską armię. Kiall zachichotał. - Nie potrafię tego wyjaśnić, Chareosie, ale jakoś już się tym nie martwię. Całe życie byłem marzycielem. Teraz mam uczucie, że moje marzenie spełniło się. Nawet śmierć już mnie nie przeraża. - A mnie tak - przyznał Chareos. - Szczególnie tutaj dodał, wskazując na wieżę. - Oto, chłopcze, scena wielkich wydarzeń. Stąd skoczył Beltzer, żeby odbić sztandar. Tutaj spędziliśmy noc z Tenaką Khanem. Tutaj nazwał nas duchami przyszłości. Niezbyt przyjemnie jest siedzieć tu i czekać na śmierć. - I narodziny - powiedział Kiall. - Okas powiedział, że to dziecko będzie wielkim królem - może największym, jaki dotąd żył. To już coś, prawda? Chareos przytaknął i odwrócił wzrok. Wokół wznosiła się forteca, ponura i groźna, czuł drzemiące w kamieniu wspomnienia, znów słyszał jęki ginących i szczęk stali. Dołączyła do nich Tanaki. - To był tylko fałszywy alarm - powiedziała. - Teraz odpoczywa. Wydarzyło się coś nowego? - Nie - odpowiedział Kiall. - Siedzą tylko i czekają. Nie mam pojęcia na co. - Czekają na Jungir Khana - powiedziała. - Nie wiedzą, dlaczego porwaliśmy ich królową, ale nie odważą się podjąć żadnych ryzykownych działań, żeby nie wyrządzić jej krzywdy. Jungir zadecyduje, co dalej. Podeszła do drzwi wieży strażniczej i otworzyła je pchnięciem. Kiall poszedł za nią i wspiął się po schodach, gdzie na samej górze Tanaki usiadła, opierając się plecami o ścianę. - Cóż - powiedziała - a zatem odzyskałeś swoją kobietę. Spojrzał na nią, a potem ukląkł i ujął jej dłoń. - Ona nie jest moją kobietą, Tanaki. Ucieszyłem się, widząc ją, jak na widok starego przyjaciela. Nie mam doświadczenia w takich sprawach, ale chciałbym... chciałbym, żebyś wiedziała, zanim... - Zająknął się i urwał. - Zanim umrzemy? - podpowiedziała. - Tak, zanim umrzemy. Chciałbym, żebyś wiedziała, że cię kocham. Wiem, ty nie wierzysz w miłość, ale wiedz, że wolałbym spędzić jedną noc tutaj, trzymając cię za rękę, niż żyć tysiąc lat bez ciebie. Czy to brzmi bardzo głupio? - Tak - powiedziała, wyciągając rękę i głaszcząc go po policzku - ale cudownie głupio. Wspaniale głupio. - Przyciągnęła go do siebie i dotknęła ustami jego ust. Jego ramiona zamknęły się wokół niej. - Chciałbyś kochać się ze mną? szepnęła. Odsunął się. - Tak, nie zrobimy tego jednak - nie na tych zimnych kamieniach, cuchnących śmiercią i nieszczęściem. Czy możemy posiedzieć razem, przytulając się do siebie? - Jak na niedoświadczonego mężczyznę, dość często mówisz to, co właśnie chciałam usłyszeć - odparła. Słońce wzniosło się wysoko, niebo było bezchmurne i poprzecinane czerwonymi smugami. - To będzie piękny dzień - rzekł. Nie odpowiedziała. Harokas zobaczył ich z dziedzińca i westchnął. Potem ujrzał Astę Khana, który szedł w kierunku głównego budynku, trzymając coś w rękach. Mrużąc oczy w słońcu, Harokas dostrzegł pobielałą ze starości czaszkę, którą szaman niósł do komnaty, gdzie leżała Ravenna. Zabójca patrzył, jak stary znika w środku. Podszedł do siedzącego opodal Charokasa. - To najlepszy moment, żeby odjechać stąd i zniknąć w ziemi Gothirów - rzekł. Chareos potrząsnął głową. - Kobieta straciłaby dziecko. Zbliża się rozwiązanie. Harokas westchnął. - Jeśli zostaniemy, zginiemy wszyscy. Kobieta przecież może ponownie zajść w ciążę, Chareosie. Utrata tego jednego dziecka nie spowoduje chyba żadnego światowego kataklizmu? - To niezwykłe dziecko - upierał się Chareos. - Poza tym to właśnie miejsce jest moim przeznaczeniem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale od lat jestem o tym przekonany. - Asta myśli chyba podobnie. Widziałem, jak wnosił do pokoju tej kobiety jakąś starą czaszkę. Naprawdę, postępowanie szamanów przekracza moje możliwości pojmowania - i jestem z tego rad. - Czaszkę? - Nagle Chareos przypomniał sobie słowa Okasa: Dlaczego kości Tenaki Khana pochowano w Bel-azar? Wstał i zszedł na dół po połamanych stopniach, a potem przeciął dziedziniec i otworzył drzwi strażnicy. Ravenna spała, a przy jej łóżku siedział ze skrzyżowanymi nogami Asta Khan, trzymając na podołku czaszkę. - Co tutaj robisz? - zapytał Chareos. Szaman podniósł wzrok. - Nic takiego, co zaszkodziłoby tej kobiecie, Chareosie. Masz na to moje słowo. - Ani dziecku? - Dziecko nie było przedmiotem naszej umowy, ale urodzi się zdrowe. - Co ty przede mną ukrywasz, Asto? Do jakiegoż to podłego czynu potrzebne ci te... rekwizyty? - Rekwizyty? Gdybyś wiedział, co te kości... - urwał i uśmiechnął się z przymusem. - Dotrzymałem naszej umowy, Fechmistrzu. Nie możesz zaprzeczyć. Jednak ja również mam zadanie do wykonania, a jest ono warte więcej niż moje życie. - Przyrzekasz, że nie skrzywdzisz Ravenny ani dziecka? - Dziecko przyjdzie na świat - odparł Asta z zagadkowym uśmiechem. - Urodzi się silne i będzie szybko rosło. Zostanie Wielkim Khanem. Żadna krzywda nie stanie się ani jemu - ani matce jego ciała. - Chareosie! - dobiegł ich głos Kialla. - Chodź tu szybko! - Fechmistrz odwrócił się i pobiegł na mur. W dali, na otwartej równinie, dostrzegł mrowie konnych galopujących w kierunku fortecy. Na czele jechał odziany w czerń wojownik na siwym ogierze. - Ten sukinsyn chce mnie zabić, jadąc na moim własnym koniu! - zakrzyknął Chareos. - Zobacz, kto jest u jego boku - powiedział Harokas. To dopiero niespodzianka! Na gniadoszu, błyskając lśniącą w słońcu blond czupryną, galopował Książę Talgithiru. Nadirowie zatrzymali się około stu jardów od fortecy i zsiedli z koni, a Książę popędził swego konia w cwał i podjechał do samego muru. - Otwórzcie bramę! - zawołał. Chareos wychylił się poza blanki. - Dlaczegóż to? - zapytał. - Ponieważ ja tego żądam! - ryknął Książę, czerwieniejąc ze złości. W tym momencie rozpoznał Chareosa. - Ach, to ty, Fechmistrzu? Powinienem był się domyślić. Otwórz bramę, a oszczędzimy was wszystkich. - Pytałem o powód - powiedział Chareos. - Nie muszę ci niczego tłumaczyć, szermierzu. Jestem Księciem Talgithiru, mianowanym przez Lorda Regenta. - Twoja władza nie sięga do Bel-azar - powiedział Chareos. - Talgithir jest daleko stąd. Książę odchylił się w siodle i ryknął śmiechem. - Długo cię nie było, Chareosie. Jestem teraz posłem Regenta u Nadirów i należne jest mi posłuszeństwo na terenie całego królestwa. Czy teraz otworzysz bramę? - Nie sądzę - powiedział Chareos. - Nic mnie nie obchodzi twoja funkcja. Jesteś handlarzem niewolników i zdrajcą własnego narodu. Kiedy Lord Regent usłyszy o twoich uczynkach, będziesz wisiał. - Twoje groźby są zupełnie bez pokrycia. Poczekam jednak. Zawrócił konia i pocwałował z powrotem do Nadirów. - Nie rozumiem - powiedział Harokas. - Dlaczego jest taki spokojny? Chareos wzruszył ramionami. - Mam niemiłe przeczucie, że wkrótce się dowiemy. Przez cały ranek Nadirowie pozostali na miejscu, lecz gdy słońce stanęło w zenicie i zniknęły cienie, z zachodu nadleciał tętent koni. Chareos i Kiall pobiegli do zachodniej bramy i otworzyli ją na oścież. Do fortecy wjechało trzystu lansjerów, którymi dowodził Salida. Kiall zaklął. - Oto, dlaczego Książę był taki spokojny. Jego żołnierze wyjechali mu na spotkanie. Teraz naprawdę znaleźliśmy się w pułapce. - Jeszcze nie wiadomo - szepnął Chareos. - Salida nie jest lizusem. - Mało prawdopodobne, aby porwał się na całą nadyryjską armię i swego własnego księcia - powiedział Kiall. Chareos stanął przed jeźdźcami. Salida ściągnął wodze i zsiadł z konia. - Co za spotkanie - powitał Chareosa oficer. - Pojawiasz się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Zdjął z siodła bukłak z wodą i napił się chciwie. - Przed fortecą jest Książę - powiedział cicho Chareos. Jest z nim Jungir Khan i tysiąc Nadirów. - Negocjują układ. To nie ma nic wspólnego z wami rzekł Salida. - Jest pewien drobny problem - odparł Chareos. Salida podszedł do stojącego w pobliżu głazu i usiadł na nim. - Nie wiem czemu, ale jestem tego pewien - powiedział zmęczonym głosem. Chareos usiadł obok i zwięźle przedstawił mu historię ich podróży do kraju Nadirów oraz fakty, które odkryli, a które dotyczyły związków Księcia z Nadrenami. Na koniec opowiedział o odbiciu Ravenny i mającym nastąpić wkrótce porodzie. - Co ja ci zrobiłem, Chareosie? - zapytał Salida. - Dlaczego musisz pojawiać się jak nieprzyjemny zapach zawsze wtedy, gdy życie wydaje się piękne? Właśnie dostałem podwyżkę i awansowałem na dowódcę trzystuosobowego oddziału. Czekamy na podpisanie pokojowego traktatu i mam przed sobą wspaniałą karierę. A ty mi mówisz, że Książę jest zdrajcą i że właśnie porwałeś nadyryjską Królową. Wspaniale! - Co zrobisz? - A czego oczekujesz? Lord Regent chce traktatu - układu, który jego zdaniem zapewni bezpieczeństwo Gothirom. Sądzisz, że zaryzykuje wojnę z powodu ukradzionej wieśniaczki? - Decyzja należy do ciebie, przyjacielu - powiedział cicho Chareos. - Wszystko, czego żąda Jungir Khan, to życie moje i moich przyjaciół. To niewielka cena za pokój, prawda? - Za gwarancję pokoju zapłaciłbym o wiele więcej syknął Salida. Kapitan wstał i spojrzał na swoich ludzi. - Z koni! - zawołał. - Wprowadził konie do środka. Beris! - Młody oficer wystąpił. - Dwadzieścia oddziałów pod mur, osiem w rezerwie. Reszta niech zajmie się końmi i przygotuje coś do jedzenia. - Tak jest. Sir? - O co chodzi? - Czy będziemy walczyć? Sadziłem, że mamy eskortować Księcia powracającego do Nowego Gulgothiru z podpisanym traktatem? - Ja też tak myślałem, chłopcze. Czyż życie nie jest pełne niespodzianek? - Odwrócił się do Chareosa. - Zakładam, że masz dowody na poparcie swoich oskarżeń? - Oczywiście, i to najpewniejsze z możliwych: słowo Królowej Nadirów oraz człowieka, który odbierał zapłatę dla Księcia. Jest tu także nadyryjska Księżniczka, która prowadziła z nim interesy. - To szaleństwo, Chareosie. Zdajesz sobie z tego sprawę, nieprawdaż? - Zdaję sobie sprawę, że jesteś lepszym człowiekiem niż ten, któremu służysz. - Daruj sobie komplementy - mruknął Salida i wszedł do fortecy, a potem po schodach na blanki. Na widok Harokasa jęknął. - Witaj, Salida, stary przyjacielu - pozdrowił go Harokas. Żołnierz mruknął coś pod nosem i spojrzał w stronę swoich ludzi, którzy zajmowali pozycje wzdłuż murów. Ujrzawszy rząd uzbrojonych ludzi, Nadirowie podnieśli się. Książę raz jeszcze dosiadł gniadosza i przygalopował pod mur. - Miło cię widzieć, Salida! - zawołał. - Aresztuj tych ludzi i otwórz bramy. Za jego plecami Nadirowie dosiedli koni i powoli podjeżdżali do fortecy. - Zostałeś oskarżony o zdradę - powiedział Salida. Proszę, żebyś się oddał w moje ręce. Zostaniesz odprowadzony do Nowego Gulgothiru, gdzie staniesz przed sądem Lorda Regenta. - Zwariowałeś? - wrzasnął Książę. - Kto mnie oskarża? Chareos? Człowiek, któremu wybaczyłem morderstwo? - Ja cię oskarżam - powiedział Harokas. - Handlowałeś niewolnikami, a ja odbierałem dla ciebie złoto. Księżniczka Tanaki jest tutaj także. Odpowiedz na to, milordzie. - Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Dalej, Salida, pomyśl o swoim położeniu. Masz trzystu ludzi. Po tej stronie jest ich tysiąc, a kolejny tysiąc można wezwać w każdej chwili. Nie możesz wygrać. Otwórz bramy - zapomnimy wtedy o tej... tej niesubordynacji. - Proszę cię jeszcze raz, panie, poddaj się. - Dopilnuję, żebyś sczezł, nędzny kundlu! - krzyknął Książę. Jungir Khan spiął ostrogami konia i zrównał się z arystokratą. - Dlaczego nie otwierają przed tobą bram? - zapytał łagodnie. - To zdrajcy - warknął Książę. - Zabij ich wszystkich! - Nie potrafisz nawet zapanować nad własnym kapitanem - powiedział Jungir. - Jak więc możesz służyć mnie? Książę chciał coś odpowiedzieć, lecz Jungir Khan błyskawicznym ruchem wbił mu sztylet w pierś. Zdrajca powoli osunął się z siodła. Jungir pchnął do przodu swojego siwka. - Kto dowodzi w tym zamku? - zawołał. - Ja, Salida. - Jestem Jungir Khan. Zejdź, chcę z tobą porozmawiać. Nie uchodzi, by dowódcy negocjowali w ten sposób. Na murze Harokas odwrócił się do Salidy. - Nie słuchaj go, to podstęp. Kiedy tylko otworzysz bramy, wejdą siłą. - Nie powstrzymają ich te stare mury - odpowiedział Salida. Zszedł na dół i rozkazał otworzyć bramę. Chareos poszedł z nim i zatrzymał się w przejściu. Gdy Salida pojawił się na otwartej przestrzeni, Jungir spiął ostrogami rumaka, który nagle stanął dęba, niemal zrzucając jeźdźca z siodła. Jungir mocno chwycił się łęku, a koń opuścił łeb i wierzgnął. Jungir z całej siły szarpnął wodze i ogier upadł, a Khan w ostatniej chwili zeskoczył z siodła i upadł na piach. Rumak - płasko kładąc po sobie uszy i tocząc oczyma skoczył w stronę nadyryjskiego wodza, który szybko uskoczył. Koń stanął dęba, gotowy roztrzaskać mu czaszkę, ale wtedy podbiegł do niego Chareos. - Spokój, Siwy - zawołał. - Do mnie! Słysząc jego głos, ogier odwrócił się i potruchtał do niego, zapomniawszy o leżącym na ziemi Khanie. Chareos poklepał długą szyję konia. Jungir wstał i otrzepał kurz z bryczesów. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego ludzie będą bacznie obserwować dalszy rozwój wydarzeń. Khan stracił w ich oczach twarz. Co gorsza, uratował go wróg. - Czy wszystko w porządku, panie? - zapytał Salida. - Nic mi nie jest. Hej, ty! - krzyknął do Chareosa. Możesz zatrzymać konia. To prezent. - Zwrócił się ponownie do Salidy. - Kapitanie, mówiłeś, że ten zabity to zdrajca. Rozprawiłem się z nim. Teraz proszę o zwrot mojej własności. Odmowa zostanie potraktowana jako wypowiedzenie wojny ludowi Nadirów. Czy tego właśnie pragniesz, kapitanie? - Nie, Wasza Wysokość, nie pragnę tego - odrzekł Salida. - Jednak znajdujesz się na ziemiach Gothirów, a Bel-azar to nasza forteca. Czy zechciałbyś zaczekać, aż zapytam o rozkazy moich zwierzchników w Gulgothirze? Wyślę posłańca; odpowiedź nadejdzie w ciągu doby. - Mógłbym zdobyć te ruiny w godzinę - powiedział Jungir. - Nadirowie są naprawdę groźnym przeciwnikiem - przytaknął Salida. - Daj mi jednak ten jeden dzień. Jungir milczał chwilę. Odszedł na bok, jakby zastanawiając się przed podjęciem decyzji, i przyjrzał się swoim żołnierzom. Zaniepokoił ich ten wypadek z koniem. Plemieńcy przykładali ogromna, wagę do znaków; koń zrzucił Khana, a teraz stał w bramie i pozwalał się głaskać ciemnookiemu wojownikowi. Dobry szaman umiałby znaleźć pomyślny znak nawet w tak niesamowitym wydarzeniu, ale Shotza nie żył, a wszyscy Nadirowie widzieli stojącego na blankach Astę Khana. Na rozkaz Jungira ruszyliby do ataku, jednak ze znacznie mniejszym - z powodu złego omenu - zapałem. A gdyby nie zdołali szybko zdobyć muru, równie dobrze - uznając, że bogowie są przeciw nim mogli zwrócić się przeciwko swemu wodzowi. Jungir błyskawicznie rozważył to wszystko. Ryzyko było naprawdę niewielkie, ale... w taki dzień jak ten? Odwrócił się z powrotem do Salidy. - Ludzie powinni mieć czas rozważyć swoje czyny powiedział. - Daruję wam ten dzień. Tylko pamiętaj: nikt prócz posłańca nie może opuścić fortecy. A każdy, kto nie jest żołnierzem, ma być wydany w moje ręce. Inaczej zniszczę was wszystkich. Prześlij tę wiadomość do Lorda Regenta. Khan odjechał szpalerem swoich żołnierzy, którzy ławą podążyli za nim. Zatrzymali się i rozbili obóz o pół mili od fortecy. - Masz stalowe nerwy - powiedział Harokas do Salidy. - Wy też będziecie musieli je mieć - odparł Salida - jeśli Lord Regent przyśle taką wiadomość, jakiej się spodziewam. Dzień powoli dobiegał końca, cienie zmierzchu powoli zasnuwały dolinę. Nadirowie rozpalili ogniska, a Salida wycofał większość ludzi z murów. Żołnierze zaczęli gotować wieczerzę i niebawem Salida przyniósł miskę gęstej zupy Chareosowi, który siedział pod murem. Fechmistrz przyjął miskę i odstawił na bok, żeby wystygła. - Przykro mi, Salida. Wygląda na to, że znowu przysporzyłem ci kłopotów. Salida wzruszył ramionami. - Jestem żołnierzem, Chareosie. Płacą mi za rozwiązywanie problemów. Jednak - i mam nadzieję, że nie zrozumiesz mnie źle - kiedy będzie po wszystkim, nigdy więcej nie chcę cię widzieć. - W tych okolicznościach to zupełnie zrozumiałe - zgodził się Chareos z krzywym uśmiechem. Spojrzał na ciało Księcia. - Dziwne, był bardzo utalentowanym człowiekiem, a jednak zawsze powtarzał, że zazdrości mi roli, jaką odegrałem w Bel-azar. Często mówił, że chciałby mieć szansę walczyć tutaj. I miał ją... ale opowiedział się po niewłaściwej stronie. - To sprawa punktu widzenia, Chareosie. Niewłaściwa strona to ta, która przegrywa. Jeszcze okaże się, po której my jesteśmy. - Jaka, twoim zdaniem, będzie odpowiedź Lorda Regenta? - Poczekamy, zobaczymy - powiedział Salida, odwracając wzrok. - Też tak myślę - ponownie przytaknął Chareos. Sprzeda nas. Lepsze to, jak sądzę, niż kosztowna wojna, której nie może wygrać. Z domku strażników dobiegła jękliwa pieśń i Salida zadrżał. - Nie podoba mi się ten człowiek - powiedział. - Jak wszyscy szamani Nadirów, cuchnie śmiercią. Podeszła do nich Tanaki, a z nią Kiall. - To pieśń narodzin - powiedziała. - Zejdę na dół i pomogę mu. Chareos ziewnął i przeciągnął się. Był zmęczony, bolały go kości. Podłożywszy pod głowę zwinięty koc, położył się i spróbował zasnąć. - Broń dziecka, Fechmistrzu - usłyszał słowa Okasa. Chareos gwałtownie zbudził się ze snu. Salida powrócił do swoich ludzi, a na murach zostało jedynie sześciu wartowników. Usiadł. Asta Khan przyrzekł, że matce i dziecku nie stanie się krzywda. Gdzie w takim razie kryło się niebezpieczeństwo? Znowu przypomniał sobie słowa wypowiedziane przez Okasa w Tavern Town. - Dlaczego kości Tenaki Khana leżą pochowane w Bel-azar? Tenaka Khan - Król za Bramą, Książę Cieni. Człowiek, który, zdaniem Asty Khana, nie powinien był nigdy umrzeć. Teraz szaman, z czaszką Wielkiego Khana na kolanach, siedział w pokoju rodzącej. Chareosowi zaschło w ustach, gdyż nagle wszystko zrozumiał. Co powiedział Asta? „Żadna krzywda nie stanie się matce jego ciała”. A co z jego duszą? Spojrzał na domek wartowników w dole. Tam, w tym właśnie momencie, Asta Khan czekał, zamierzając zabić duszę nowo narodzonego dziecka. Chareos zerwał się z posłania i zbiegł schodami na dół. Dotarł do drzwi domku i już miał je otworzyć, kiedy usłyszał za plecami jakiś szmer i uchylił się, lecz za późno. Sztylet Asty skaleczył go w policzek. Szaman odskoczył, a Chareos sięgnął po szablę, lecz jego ruchy stały się dziwnie niezgrabne i ociężałe. - Wiedziałem - szepnął Asta Khan. - Wiedziałem, że ty przejrzysz moje zamiary. Za późno jednak, Chareosie. Umieraj w pokoju. Trucizna rozlewała się po żyłach Chareosa. Nogi ugięły się pod nim, stracił przytomność i runął na ziemię. Asta odciągnął ciało pod ścianę budynku, po czym wrócił na swoje miejsce przy łożu. Usiadł na zimnej podłodze i zamknął oczy, uwalniając ducha, który uleciał w przestworza. Ravenna jęczała w bólach, Tanaki siedziała przy niej. Kiall zasnął pod przeciwległą ścianą, ale nagle obudził się i usiadł. - Co się dzieje? - zapytał. - Wody odeszły. Dziecko przyjdzie na świat lada moment - odpowiedziała Tanaki. - Co mogę zrobić? - To, co wszyscy mężczyźni w tej sytuacji. Nic - odpo - wiedziała, łagodząc ostre słowa uśmiechem. Kiall wstał i wyszedł z pomieszczenia. Na zewnątrz powietrze było świeże i czyste. Większość żołnierzy spała, tylko wartownicy spacerowali wzdłuż murów. Rozejrzał się za Chareosem, lecz nigdzie nie dostrzegł śladu Fechmistrza. Widząc, że Chien-tsu podnosi się ze swego posłania, Kiall podszedł do niego. Nieduży mężczyzna przeciągnął się i sięgnąwszy po miecz, umieścił go na miejscu, między łopatkami na plecach. Jego służący spał dalej, cicho pochrapując. - Gdzie jest Chareos? - zapytał Chien. - Pewnie na murach. - Miejmy nadzieję - rzekł Chien i potruchtał w stronę schodów prowadzących na blanki. Przeszukali mury i wieżę strażniczą. Chien był bardzo zaniepokojony. Odwrócił się w stronę dziedzińca i jego spojrzenie spoczęło na nieruchomym kształcie pod ścianą strażnicy. Pobiegli tam obaj, Chien odwrócił ciało i poszukał pulsu. - Co mu się stało? - zapytał Kiall. - Nie wiem. Usłyszałem wołanie jego duszy. Ono mnie obudziło. - Spójrz, ma skaleczenie na twarzy. - Mógł się zranić, padając - powiedział Chien. - Musimy go przenieść do ogniska. Jego ciało jest zimne, ale serce wciąż bije. Chareos przebudził się i ujrzał ponury krajobraz - ołowianoszare niebo, pozbawioną życia ziemię. Na grzbiecie odległego wzgórza stało samotne uschnięte drzewo - stamtąd dobywało się światło. Chareos potrząsnął głową. Nie pamiętał, jak znalazł się na tym pustkowiu. Ruszył w kierunku światła i usłyszał w oddali wycie wilków, głuche i niesamowite. Wspiął się na wzgórze i usiadł obok światła, które emanowało z pewnego miejsca tuż nad ziemią. Wyciągnął rękę, żeby go dotknąć, ale powstrzymał go znajomy głos. - Jest delikatne, Chareosie, i czyste - powiedział Okas i Chareos odwrócił się. Tatuowany Człowiek uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Chareos ujął ją. - Co to za światło? - zapytał. - Są tu dwa światła - odparł Okas. - To dusze bliźniąt Ravenny. - Są piękne - szepnął Chareos. - Dusze wszystkich dzieci są piękne, ale ta dwójka jest wyjątkowa. Oni zmienią świat, Chareosie. Na dobre lub złe. - Jak się tu znalazłeś? A raczej jak ja się tu znalazłem? - Asta Khan otruł twoje ciało. W tej chwili, na tamtym świecie, umierasz. On zamierza zabić to, co widzi jako duszę jednego dziecka. - Już wiem - powiedział Chareos. - Chce przywrócić życie Tenace Khanowi. Czy może to zrobić? - Tak, jeżeli wybierze odpowiedni moment. Dlatego kości Tenaki są w Bel-azar. Z tego też powodu Jungir Khan rzucił tysiąc zaklęć na grób Ulryka - nie po to, by powstrzymać złodziei od wtargnięcia do środka, lecz by uniemożliwić Tenace wyjście na zewnątrz. Jednak Asta oszukał go; podmienił szczątki Tenaki i wywiózł je do Bel-azar, gdzie czekały na duchy przyszłości. - A więc spełniliśmy jego marzenia? - Utrzymaliśmy go przy życiu, kiedy brakowało mu sił. Teraz jednak znowu jest potężny. - Co możemy zrobić? Okas wzruszył ramionami. - Możemy bronić dziecka. - I może nam się to udać? - Nie, Chareosie. Czyż jednak to kiedykolwiek miało jakieś znaczenie? Po wzgórzu przeleciał zimny wiatr, przy wiewając ciemną mgłę, która zgęstniała i zamieniła się w hordę demonów o mętnych czerwonych ślepiach i długich szponach. Wśród nich stał Asta Khan, a obok Tenaka Khan, Król zza Bramy. Chareos wstał i dobył miecza. Stal błysnęła srebrzyście. - Wciąż ze mną walczysz? - prychnął szyderczo Asta. Nic przez to nie zyskasz. Spójrz na me wojska! Jak okiem sięgnąć, wszędzie kłębiły się demony ciemności i Chareos wyczuwał ich żądzę krwi, która odpychała go jak namacalna siła. - Odejdź, Chareosie - powiedział Tenaka Khan. - Zrobiłeś wszystko, co było ci przeznaczone. Duchy przyszłości wypełniły swoją misję: dały mi szansę żyć po raz drugi. - Nie, Wielki Khanie - odrzekł Chareos. - Ty miałeś już swoją szansę i ona minęła. To dziecko zasługuje na to, aby ujrzeć niebo i żyć własnym życiem. Nie wierzę, że moi przyjaciele i ja oddaliśmy życie dla twojej chwały. Zrobiliśmy to tylko dla dziecka. - Dość tego! - krzyknął Asta. - Chcesz nas powstrzymać w pojedynkę? - Przecież on nie jest sam - powiedział Beltzer i stanął u boku Chareosa. Spojrzawszy na przyjaciela, Fechmistrz stwierdził, że Beltzer nie jest już stary i gruby ani łysy. Rude włosy jak lwia grzywa okalały jego twarz, a srebrny topór lśnił srebrzystym blaskiem. Po lewej ręce Chareosa pojawili się Finn i Maggrig, obaj z białymi łukami w dłoniach. Chareos poczuł, że ściska go w gardle i łzy napływają mu do oczu. Otarł je rękawem koszuli. - Teraz, Tenako - rzekł - wiesz już, kim są „duchy przyszłości”. Prowadź swe demony. Pokonamy was wszystkich! Beltzer uniósł topór, a Maggrig i Finn napięli łuki. Asta podniósł rękę, lecz Tenaka powstrzymał go. Khan podszedł bliżej, jego fioletowe oczy były pełne zadumy i smutku. - Myślałem, że stworzono was dla mnie - powiedział. - Wiedziałem, że macie wypełnić jakieś zadanie, dlatego zostawiłem was przy życiu, plamiąc moją sławę zwycięzcy tą jedną klęską. - Popatrzył na światełko nad ziemią i westchnął. Jednak masz rację, Chareosie. Mój czas minął. Niech to dziecko ujrzy niebo. Odwrócił się i odszedł w stronę hordy demonów. Rozstępowały się przed nim i po chwili zniknął z pola widzenia. Asta ruszył w kierunku Chareosa, który zagrodził mu drogę do światła. Szaman wyglądał teraz żałośnie i staro. Mrugając oczami, nieprzytomnie spojrzał na Chareosa. - Musisz mi oddać dziecko - powiedział. - Nie. - Nie chcę go zabić. Nie mogę tego uczynić bez zgody Tenaki. Jednak Nadirowie muszą mieć Khana. Rozumiesz to, prawda? W jego żyłach płynie królewska krew. Oddaj mi je. - A co dasz mi w zamian, Asto Khanie? - Mam antidotum na truciznę. Będziesz żył. - Nie zrozumiałeś mnie. Co proponujesz dziecku? - Moje życie. Będę go bronił przez wszystkie dni mego życia. Nauczę je, jak być Khanem. - W takim razie możesz je wziąć. Zdziwienie Asty z pewnością nie było udawane. - Pozwól, że zobaczę jego duszę. - Nie. Wracaj do Bel-azar i podaj mi swoje antidotum. Zobaczysz dziecko, kiedy się urodzi. - Czy mogę ci zaufać, Chareosie? - Obawiam się, że tak - powiedział Fechmistrz. Asta odwrócił się i zniknął, a wokół demonów ponownie zebrała się mgła. Zawył wiatr i uniósł ją w szare niebo. Bohaterowie Bel-azar pozostali sami na szczycie wzgórza. Światło bliźniaczych dusz rosło, aż dotknęło obumarłego drzewa. W tym momencie na gałęziach pojawiły się liście, zakwitły białe i różowe kwiaty, których delikatne płatki sypały się jak płatki śniegu wokół dusz. ROZDZIAŁ 15 Przez szesnaście godzin Chareos leżał bliski śmierci, prawie nie oddychając. Asta Khan siedział przy nim, wlewał mu w usta jakąś cuchnącą miksturę i rozcierał kończyny, pobudzając krążenie krwi. Chien-tsu ofiarowywał mu swoją pomoc, jednak Asta odprawił go niedbałym gestem. - Czy jest z niego jakiś pożytek? - zapytał Kiall wojownika Kiatze. - Nigdy nie widziałem, żeby ktoś bardziej się starał. Niemal mógłbym uwierzyć, że zależy mu na tym, by Chareos przeżył. Niemal. Kiall wrócił do strażnicy, gdzie Ravenna powiła bliźniaków, zdrowych i silnych. Tanaki wciąż była przy niej, teraz jednak obie spały. Kiall miał już się wycofać, kiedy Tanaki otworzyła oczy; uśmiechnęła się ze znużeniem, wstała i przytuliła się do niego. - Co teraz? - zapytała, podnosząc na niego oczy. - Teraz czekamy na odpowiedź Lorda Regenta. Jedno z dzieci zaczęło płakać i Tanaki podeszła do prowizorycznej kołyski, w której leżeli obaj bracia, i wzięła je na ręce. Zaniosła chłopca do Ravenny, odchyliła koc i przystawiła dziecko do piersi matki. Kobieta nie zbudziła się. Tanaki pogłaskała dziecko po pleckach i odniosła do kołyski. Drugi chłopiec przebudził się, ale nie płakał. Tanaki podniosła i jego, po czym zaniosła do Ravenny. On także napił się łapczywie. - Szkoda, że Ravenna nie jest kobietą Chareosa - powiedziała Tanaki. - Dlaczego? - Mógłby wtedy wyzwać Jungir Khana na pojedynek. Według obyczaju Nadirów Khan nie może wtedy odmówić. W ten sposób uniknęlibyśmy wojny. - Ja mógłbym go wyzwać - powiedział Kiall. Strach błysnął w oczach Tanaki. - Nie zrobisz tego! Widziałam, jak walczysz, i wiem, że nie jesteś ani w połowie tak zręczny jak Jungir. Posiekałby cię na kawałki. - A gdybym miał szczęście? - argumentował. - Taki pojedynek nie zależy od szczęścia. Wybij sobie z głowy ten pomysł. Przystanął w drzwiach. - Naprawdę cię kocham - powiedział. - Wiesz o tym?, - Tak. Wiem. Wyszedł, udając się prosto na mury, gdzie Salida rozmawiał z Harokasem i Chien-tsu. Spojrzał na nieprzytomnego Fechmistrza i ujrzał przy nim szamana, który nie ustawał w wysiłkach. - Myślę, że jego serce nie wytrzymało - orzekł Harokas. - Nie jest już młody - powiedział na to Salida - ale mam nadzieję, że się wyliże. Nadirowie zaczęli się ruszać, wstawali od ognisk, siodłali konie. Salida zerknął w niebo. Ich czas się kończył. Przez zachodnią bramę wjechał galopem jeździec i zeskoczył ze spienionego wierzchowca. Podbiegł do Salidy i podał mu zwój pergaminu zapieczętowany zielonym woskiem i pieczęcią Lorda Regenta. Salida odszedł na stronę, zdjął bojowe rękawice i otworzył zwój. Głośno pociągnął nosem i wolno odczytał dokument; następnie zwinął go ponownie i wetknął za pas. Nałożywszy rękawice, powrócił do pozostałych. Nadirowie sformowali oddział i ruszyli w stronę fortecy, a na ich czele Jungir Khan. Zatrzymali się pod wałem. Jungir spojrzał w górę. - Otrzymałeś odpowiedź, kapitanie Salida? - Tak, Wasza Wysokość. Dostałem rozkaz, aby utrzymać fortecę w imieniu narodu Gothirów i nie wpuszczać do niej żadnych obcych wojsk. - A więc wojna - rzekł Jungir, dobywając miecza. - Poczekajcie! - zakrzyknął Kiall. - Czy mogę coś powiedzieć, Wasza Wysokość? - Kim jesteś, chłopcze? - zawołał Jungir. - Nazywam się Kiall. Ravenna była moją kobietą, porwaną z mojej wioski. Byliśmy zaręczeni. Teraz wyzywam cię na sąd boży, który zadecyduje o jej dalszym losie. Jungir wyprostował się w siodle, spojrzenie ciemnych oczu utkwił w Kiallu. - Rzucasz mi wyzwanie? - Mam takie prawo wedle waszego zwyczaju. Jungir obejrzał się na swoich ludzi. Każdy z nich znał ten zwyczaj i Khan czuł, że spodobała im się odwaga młodzieńca. - A jeśli przegrasz? - zawołał Jungir Khan. - Co wtedy? Otrzymam z powrotem moją kobietę, i co jeszcze? - Mogę mówić jedynie o Ravennie, panie. - Bardzo dobrze. Zejdź. Będziemy walczyć, jeden na jednego. Obiecuję, że zabiję cię szybko, gdyż podążyłeś za swoją kobietą, jak przystoi mężczyźnie. W szeregach otaczających go żołnierzy podniósł się szmer uznania. Wewnątrz fortecy Asta Khan słyszał tę wymianę zdań. Kiedy Kiall zszedł z murów, Asta podbiegł do niego i chwycił go za rękę. - Czego chcesz? - zapytał Kiall, próbując się wyrwać. - Posłuchaj mnie, głupcze, nie musisz zginąć! Pomogę ci w tej walce, jeśli mi zaufasz. - Nie chcę żadnych sztuczek, żadnej magii - powiedział Kiall. - Żadnych sztuczek - zapewnił go Asta. - Powtórz tylko za mną kilka słów. Zrobisz to? Kiall wzruszył ramionami. - Co to za słowa? - Taki wierszyk na szczęście, który otworzy drogę przyjacielowi. Zaufaj mi, Kiallu. Czy nie widzisz, że jestem po twojej stronie? Walczę o życie Chareosa. Czy to nic dla ciebie nie znaczy? Jestem przyjacielem. - Mów - powiedział były wieśniak. Asta zamknął oczy i zaczął nucić: Jesteśmy Nadirami, Dziećmi młodości, Rozlewem krwi, Ciosem topora, Niepokonani. Kiall powtórzył te słowa. - Cóż one oznaczają? - Życie - szepnął cichy głos w jego mózgu i Kiall cofnął się. - Nie bój się - słyszał głos Tenaki Khana. - Jestem wojownikiem, który pomógł ci pokonać demony, i teraz też ci pomogę. Chcę, żebyś się uspokoił i pozwolił mi żyć - tylko przez krótką chwilę. To wszystko, o co proszę w zamian za pomoc, której ci udzieliłem. Kiall czuł wzrastające napięcie, jak rosnące w kotle ciśnienie. - Poddaj się, Kiallu. Pozwól mi oszczędzić twoich przyjaciół. - To moja walka - bronił się słabo. - Jungir Khan otruł mnie - rzekł Tenaka. - Otruł własnego ojca. Musisz mi pozwolić na tę chwilę zemsty. - Ja... nie wiem. - Zaufaj mi. Uspokój się - powiedział Tenaka Khan i Kiall ustąpił. Poczuł, jak moc Tenaki Khana napełnia jego żyły. Ich wspomnienia zlały się w jedno i Kiall stał się świadkiem wielu bitew - ujrzał upadek potężnej Dros Delnoch, doświadczył wielkiej miłości Khana do Renyi, dziecka ocalonego przez tę samą magię, która tworzyła bestie Ceski. Co więcej, stał się pewny siebie, jak urodzony wojownik. Usiłował ruszyć naprzód i ku swemu przerażeniu stwierdził, że nie panuje już nad swoimi kończynami. Jego ramiona wyciągnęły się w górę, płuca wciągnęły głęboko powietrze. - Och - usłyszał swój głos - och, jak dobrze móc znowu oddychać! Tenaka Khan poszedł w kierunku południowej bramy. W tym momencie Tanaki wybiegła z wartowni. - Kiallu! - krzyknęła z przerażeniem w głosie. - Proszę, nie rób tego. Rzuciła się w jego ramiona, a Tenaka pocałował ją w czubek głowy. - Wrócę - powiedział cicho. - On nie może mnie pokonać. - Ależ może. Jest największym szermierzem od czasu mojego ojca. Nikt - może z wyjątkiem Chareosa - nie zdoła go pokonać. - Kochałaś ojca? - zapytał. - Wiesz, że tak. Bardziej niż kogokolwiek na świecie. - A mnie kochasz? - zapytał. Uwięziony we własnym ciele Kiall rozpaczliwie czekał na odpowiedź. - Tak - odpowiedziała po prostu. - Jestem twoja, Kiall. Teraz i na zawsze. - Twój ojciec cię kochał - rzekł. - Byłaś radością pozostawioną... mu przez Renyę. Patrz z murów i nie obawiaj się. Kiall wróci do ciebie. Obiecuję, Naki. Odwrócił się do bramy, odsunął rygiel i poszedł ku oczekującej hordzie. Przez moment Tanaki stała oniemiała. Wydawał się taki inny i nazwał ją zdrobniałym imieniem, którego nie słyszała od czasów dzieciństwa. Odwróciła się do Asty Khana. - Co zrobiłeś? - krzyknęła. Starzec nie odpowiedział, tylko odwrócił się do wciąż nieruchomego Chareosa. Fechmistrz otworzył oczy. - Ja dotrzymałem umowy. Czy ty dotrzymasz swojej? - Dotrzymam - odrzekł Chareos. - Co się dzieje? - Kiall wyszedł, żeby walczyć z Jungir Khanem. - Na Źródło, nie! - jęknął Chareos. - Pomóż mi wejść na blanki. Żylasty szaman podniósł Chareosa na nogi i pomógł mu wejść po schodach. Chareos powoli wszedł na górę. W dolinie przed fortecą Tenaka Khan pewnym krokiem wyszedł na spotkanie syna. Jungir był uzbrojony w wysadzany kamieniami miecz podarowany mu przez Chien-tsu. Tenaka wyjął kawaleryjską szablę, sprawdził jej wyważenie i odrzucił na bok. Minął zdumionego Jungira i stanął przed starym człowiekiem siedzącym na siwym kucu. - Na murach powiedzieli mi, że ty, Subodai, jesteś najstarszym przyjacielem Tenaki Khana - rzekł. Starzec o posępnych oczach skinął głową. - Pożycz mi jeden z tych krótkich mieczy, które Tenaka podarował ci podczas waszego ostatniego spotkania. Stary bacznie spojrzał na Kialla, na jego postawę i przechylenie głowy, na szare oczy przeszywające go spojrzeniem. Zadrżał, wyjął miecz i odwróciwszy go rękojeścią do przodu, bez słowa podał młodzieńcowi. Tenaka odwrócił się i dwukrotnie machnął mieczem w powietrzu. Powrócił do Jungir Khana. - Jeśli jesteś gotów, Wasza Wysokość - powiedział. Jungir zaczął od błyskawicznego ciosu. Tenaka odparował go i przysunął się do niego. - Myślałeś, że uwolnisz się ode mnie za pomocą trucizny, synu? - szepnął. Jungir zbladł. W następnej chwili poczerwieniał z gniewu i natarł wściekle - i znowu. Jednak za każdym razem migoczące ostrze Tenaki Khana parowało jego ciosy. Odsunęli się od patrzących żołnierzy. Jungir wymierzył mordercze cięcie. Tenaka zablokował je i znów przysunął się do syna. - Przed wieloma laty Asta przemycił tutaj moje szczątki. Mimo to wciąż czuję smak trucizny w pucharze, który mi podałeś. - Przestań! - krzyknął Jungir. Odrobinę opuścił miecz, a Tenaka wykorzystał to, skoczył na niego i wytrącił mu broń z ręki. - Podnieś - powiedział. Jungir porwał miecz i rzucił się na Tenakę, zapominając o osłonie. Tenaka odruchowo, zanim zdążył pomyśleć, wbił miecz w pierś syna. Jungir osunął się na niego. - Kochałem cię, ojcze - powiedział - a tobie nigdy na mnie nie zależało. Nigdy. Tenaka pochwycił syna w ramiona i osunął się z nim na ziemię. Łzy nabiegły mu do oczu. - Och, mój synu! Byłem z ciebie taki dumny. Chciałem tylko, żebyś był silny, jak Nadir. Nigdy nie okazywałem moich uczuć żadnemu z was - oprócz Tanaki. Jednak kochałem was - ciebie i twoich braci. Jungirze... Jungirze! Jednak Khan już nie żył. Tenaka z pochyloną głową stał nad ciałem. Wyrwał miecz z rany, odrzucił go i klęknął przy zabitym synu. Stary generał podjechał i zsiadł z konia. Utykał trochę, lecz poza tym był tym samym człowiekiem, którego Tenaka przed laty wybawił od pewnej śmierci. - Kim jesteś? - syknął generał. - Kim? - Jestem tylko człowiekiem - odparł Tenaka, odwracając się, by spojrzeć na swą jedyną córkę. Ten głupi chłopiec oddał mu swoje życie, a on wykorzystał to, żeby zabić ostatniego ze swych synów. W tym momencie pojął, że nie mógłby ograbić swej córki z jej miłości. Nie, lepiej ostatecznie zaakceptować śmierć i ruszyć na poszukiwanie Jungira. - Chodź, Kiallu powiedział cicho. Kiall poczuł, że opuszcza go napięcie. Przeciągnął się i rzekł do generała: - Dziękuję za pożyczenie miecza, panie. Duch Tenaki Khana kazał mi o niego poprosić. - Przez chwilę... - zaczął generał. Potrząsnął głową. Nieważne. Wracaj do fortecy, i tak wkrótce umrzesz. Asta Khan skoczył na blanki. - Subodai! - zawołał. - Czego chcesz, czarowniku? - Syn Khana przyszedł na świat! - Czy to prawda? - syknął Subodai do Kialla. - Tak. Tej nocy. - Przyniosę go wam! - krzyknął Asta. - Nie atakujcie. Kiall poszedł z powrotem do fortecy i dwaj żołnierze otworzyli dla niego południową bramę. Asta szedł właśnie do strażnicy, gdy zatrzymał go Chareos. - Zaczekaj - powiedział. - Ja wyniosę dziecko. Wszedł do wartowni, gdzie Ravenna nie spała już i trzymała przy piersi jedno dziecko. Drugie spało. Usiadł na łóżku. - Nie wiem, jak to powiedzieć, pani. Żeby jednak zapobiec groźbie wojny, obiecałem, że jeden z twoich synów zostanie Khanem. Teraz czuję się jak w pułapce. Dostrzegła cierpienie w jego oczach i wyciągnęła do niego rękę. - Jeden z nich urodził się, aby być Khanem. Drugi zostałby zabity, takie jest prawo Nadirów - powiedziała. - Daj Aście Khanowi to, czego chce. Wychowam drugiego... - Podniosła dziecko od piersi i ucałowałaje czule.-Zabierz go, nim zmienię zdanie. - Pomogę ci go wychować, przysięgam. - Wziął od niej dziecko. - Musisz się postarać, żeby teraz nie płakało. Asta nie może się dowiedzieć o istnieniu bliźniaka. Podszedł do drzwi i wyszedł na zalany słońcem dziedziniec. Asta wybiegł mu na spotkanie i wyciągnął ręce po dziecko. - Nowy Wielki Khan - powiedział z radością. Chareos podał mu dziecko, które zaczęło płakać, lecz Asta pochylił się nad nim i zaczął szeptać mu na ucho coś, co je uspokoiło i uśpiło. - Zrobiłem, co musiałem zrobić - rzekł Asta. - Jednak jestem ci wdzięczny, Fechmistrzu. Chareos skinął głową i stał, patrząc, jak szaman wychodzi do czekającego za bramą wojska. Po kilku minutach Nadirowie opuścili dolinę. Chareos usiadł w słońcu i oparł się o ścianę. Dołączył do niego Salida. - Nigdy nie uwierzyłbym, że Lord Regent może postąpić tak odważnie - mruknął Chareos. - Masz rację - odparł Salida, wyciągając zza pasa pergamin i rzucając go na kolana Chareosa. Fechmistrz rozwinął zwój. Wiadomość była krótka: Daj Jungirowi wszystko, czego będzie chciał. - Chyba tak zrobiliśmy, nie sądzisz? - zauważył Salida. EPILOG Kiall i Tanaki nie czekali na ślub według obrządku Gothirów. Nadyryjskim zwyczajem nacięli swoje dłonie i poprzysięgli sobie wierność przed świadkami z Bel-azar. Potem opuścili fortecę i zniknęli w stepach i ze stronic nadyryjskiej historii. Chien-tsu i Oshi odbyli powrotną podróż do Imperium Kiatze, gdzie ambasadora obsypano girlandami kwiatów i obdarowano ziemią niezwykle piękną i obfitującą w bogactwa. Harokas pojechał z Salidą do Nowego Gulgothiru, gdzie Lord Regent, chociaż niechętnie, nagrodził kapitana awansem i nagrodą. Siedem lat później troje jeźdźców stanęło przed pierwszą bramą Zamku Tenaka. - Kiedyś, mój synu - rzekł Chareos - była to Dros Delnoch, najpotężniejsza forteca Drenajów. W tamtych czasach rządził tu Książę z Brązu. Pewnego dnia ten tytuł będzie twój. Chłopiec spojrzał fioletowymi oczami na sześć masywnych murów wznoszących się nad przełęczą. - Zdobędę ją z przeciwnej strony - powiedział cicho. Chareos uśmiechnął się i zwrócił do żony, Ravenny. - Żałujesz czegoś? - zapytał. - Niczego - powiedziała, biorąc go za rękę. Chłopiec obrócił się w siodle i spojrzał w dal, ku północnym stepom. Tysiąc mil dalej inny chłopiec o fioletowych oczach wstał i popatrzył na południe. - Cóż tam zobaczyłeś? - zapytał Asta Khan. - Wroga - szepnął chłopiec.