Schmitt Eric Emmanuel - Trucicielka

Szczegóły
Tytuł Schmitt Eric Emmanuel - Trucicielka
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Schmitt Eric Emmanuel - Trucicielka PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Schmitt Eric Emmanuel - Trucicielka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Schmitt Eric Emmanuel - Trucicielka - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Trucicielkd Strona 2 Strona 3 - Uwaga, idzie trucicielka! G ru p a dzieci nagle zn ieruch om iała, ja k za ­ m ykająca się dłoń. Po cłiw ili pognały sclironić się w głębi wiaty nad ujęciem wodnym , pod ka­ m ien ną ław ką, w cłiło d n ym kącie, z któ rego wszystko widziały, lecz ich nie było widać. Tam, żeby się jeszcze bardziej przestraszyć, dzieciaki wstrzym ały oddech. W prom ieniach południow ego słońca M arie Maurestier przeszła przez ulicę. Była to wysoka siedem dziesięcioletnia kobieta, powolna, pomar­ szczona, zadbana, sztywna i często rozdrażniona. W nakrochm alonym czarnym kostium ie, ściska­ jącym ją na wysokości żołądka, posuwała się na­ przód drobnym i krokam i, albo z obaw y przed upałem, albo z pow odu zapalenia stawów, które pow odowało przykurcze i spowalniało jej chód. Kołysała się z niezdarnym majestatem, czym ro­ biła wrażenie na otoczeniu. Dzieci zaczęły szeptać: - M yślisz, że nas widziała? 7 Strona 4 - Chodźcie, krzykniemy, to się przestraszy! - Nie bądź głupi. O na się nie przejmuje niczym ani nikim. To raczej ty powinieneś panikować. - J a się nie boję. -Jeżeli zrobisz coś, co jej się nie spodoba, p o ­ derżnie ci gardło! Jak tym wszystkim facetom. - N ie boję się, mówię ci... - A jej mężowie byli więksi i silniejsi od ciebie.., - Pfff... Przecież się nie boję! Byty ostrożne i pozwoliły Marie Maurestier się oddalić, unikając wszelkich wyzwisk czy innych złośliwych żartów. Dwadzieścia lat wcześniej po dwóch procesach sąd um orzył sprawę i zw olnił M arie M aurestier z w ięzienia, gdzie przebyw ała w areszcie. W ięk­ szość m ieszkańców Saint-Sorlin uważała, że M a­ rie Maurestier jest niewinna, poza dziećmi, które wolały mijać na ulicach miasteczka morderczynię, bo ich życie stawało się od tego ekscytujące i nie­ zwykłe. D orośli uważali, że Marie Maurestier jest niewinna z nie bardziej racjonalnego powodu: po prostu odrzucali myśl, że m ogą codziennie mijać przestępczynię na wolności, pozdrawiać ją, cho­ dzić tymi samymi co ona ulicami, do tego samego kościoła i tych samych sklepów; dla spokoju d u ­ cha potrzebowali, aby była niew inna tak jak oni. N ikt jej tu tak naprawdę nie lubił, ponieważ ta dama, dum na, powściągliwa, zd oln a do ciętych * 8 * Strona 5 ripost, nie w zbudzała ani sympatii, ani przyjaźni; wszyscy za to cieszyli się z popularności, jaką za­ pewniała okolicy. „T rucicielka z S ain t-Sorlin ”, „Diablica z Bugey”, „M essalina z Saint-Sorlin-en- -Bugey” - przez kilka sezonów te krzykliwe tytuły królowały na pierwszych stronach codziennych gazet, od nich zaczynały się inform acje radiowe i telewizyjne. Cały ten m edialny szum przyciąg­ nął ciekaw skich; nawet jeżeli zainteresow anie trucicielką uważano za chorobliwe, nazwa Saint- -Sorlin zn alazła się na pierw szym planie, a n a­ gły rozgłos m iasteczka skłaniał kierowców, aby zjechać z autostrady i wpaść tu na kawę, prze­ kąsić coś w miejscowej gospodzie, kupić chleb w piekarni czy przejrzeć prasę, bo być m oże doj­ rzą gdzieś Marie Maurestier. Wszyscy oni dziwili się, że takie ładne, spokojne m iasteczko, usiane ujęciami wody źródlanej, którego kam ienne b u ­ dowle pokryw ały się w pogodne dni m ilionam i kwiatów róż, hodowlanych lub dzikich, że taka niepozorna miejscowość nad Rodanem pełnym pstrągów i szczupaków, m ogła dać schronienie tak czarnej duszy. C ó ż za przewrotna reklama! G dyby w tym m iasteczku z tysiącem d u sz był ośrodek informacji turystycznej, jego pracownicy nie w ym yśliliby nic lepszego niż M arie M aure­ stier, aby je wypromować; zresztą czyż pewnego dnia mer, zachwycony tym napływem turystów, * 9 Strona 6 nie zadeklarował w porywie entuzjazm u, że jest jej „fanem num er jeden”? Nie trzeba dodawać, że pani Maurestier ostudziła jego zapał lodowatym wzrokiem , w zm ocnionym wrogim milczeniem. M arie M aurestier, z w iklinow ym koszykiem w ręku, przeszła przed gospodą, w ogóle nie zer­ kając do środka, ponieważ wiedziała, co się dzieje za zielonkawym szkłem okien: przykleiwszy nosy do szyb, klienci obserwowali ją uważnie, - To morderczyni! - Wygląda, jakby wszystko m iała gdzieś... - Ale snobka! - I pomyśleć, że przez to coś zginęli ludzie! - Została oczyszczona z zarzutów... - O czyszczonym m ożna być tylko wtedy, gdy m a się brudne ręce, mój drogi! W łaściciel restau­ racji, od którego przed chw ilą próbowałem coś wyciągnąć, pow iedział mi, że nie m a dym u bez ognia... C h ociaż m ieszkańcy jej odpuszczali, nie roz­ praszali podejrzeń turystów , poniew aż p o zb a­ wianie ich tej atrakcji i zniechęcanie do wizyty w Saint-Sorlin nie w ch odziły w grę. N ie dając się prosić, dyskretnie w skazyw ali pod różn ym , którędy chadza M arie M aurestier, ja k i m a roz­ kład dnia, zwyczaje, gdzie znajduje się jej dom na wzniesieniu... A gdy ich pytano, czy uważają ją za winną, odpowiadali ostrożnie: „Kto wie?”. iS 10 * Strona 7 Zresztą nie tylko oni dbali o zachowanie ta­ jemnicy: o M arie M aurestier regularnie przypo­ minały w swoich program ach stacje telewizyjne, podkreślając dw uznaczności i strefy cienia w jej życiu; chociaż dziennikarze musieli inform ować o decyzji wym iaru sprawiedliwości - w przeciw­ nym razie ad w okat M arie M aurestier zm uszał ich do płacenia ciężkich odszkod ow ań - suge­ rowali, że sprawę u m o rzo n o raczej w w yniku „braku konkretnych d o w o d ó w ” niż w ykazan ia niewinności. Dziesięć metrów dalej, przed szyldem tapicera, Marie Maurestier zatrzymała się i sprawdziła, czy w środku jest jej najgorszy wróg. Ha! - był, Ray­ m ond Poussin, stojąc tyłem do szyby, z p ró b ­ kam i m ateriałów w rękach, perorował w najlep­ sze, zwracając się do pary, która powierzyła m u do naprawy fotel. „Ten głąb jest prostacki jak pakuły, którym i wypycha oparcia, i brzydki jak to włosie, którego używa” - pomyślała. W biła w niego ciężkie spoj­ rzenie, kierując całą swoją nienawiść w jego kark, choć nie słyszała jego przemowy. - Maurestier, proszę państwa? To największa zbrodniarka na wolności, jaka chodzi po francu­ skiej ziemi. Trzy razy wyszła za bogatszych i star­ szych od siebie m ężczyzn. W szyscy trzej zmarli kilka lat po ślubie. Pech, prawda? I za każdym #11 Strona 8 razem - ona dziedziczy! No tak, po co zm ieniać dobre nawyki? To przy trzecim , G eorges’u Jar- din, m oim koledze, podejrzenia jego pięciorga dzieci rozpętały śledztwo: ich ojciec cieszył się świetnym zdrowiem, a gdy tylko ożenił się z tym potworem , zaczął gasnąć, p ołożył się, a dwa ty­ godnie przed śmiercią wydziedziczył je na rzecz obcej kobiety! Tego było ju ż za wiele! Policja od­ kopała ciała poprzednich mężów, w których spe­ cjaliści wykryli podejrzane ślady arszeniku. Wsa­ dzili ją do więzienia, czekając na proces, ale za późno - i dla mężów, i dla pieniędzy. A co wesoła wdówka zrobiła z odziedziczoną fortuną? Wydała na kochanka, to byl jakiś Rudy czy Johnny albo Eddy, miał jakieś takie imię, niby amerykańskie. A, ten to z kolei był m łody, nie jakieś próchno, jak wcześniejsi, tylko przystojniak, m iłośnik sur­ fin gu z Biarritz, który całą kasę przepuścił w ka­ synie, strwonił na ciuchy i samochody. Z faceta był niezły żigolak, taki tuman, rozum u nie miał za grosz. N o, trudno mieć o to do niego preten­ sje, on przynajmniej zabrał jej to, co ściągnęła od innych. M ów i pan, że jest sprawiedliwość? Ano nie! Jego też zgładziła, playboya. Nie dla forsy, ale dlatego, że ją rzucił. N ik t go ju ż nigdy nie widział. Ta Maurestier przysięga, że uciekł za gra­ nicę. M oim zdaniem jego trup gnije na dnie m o­ rza z kamieniem u nogi. Jedna tylko osoba miała * 12 * Strona 9 wiedzieć o jej zbrodn iach, jej siostra. Blanche. Ładna dziewczyna, trochę niedorozwinięta; star­ sza siostra, ta Marie Maurestier, od zawsze się nią opiekowała. W sum ie nawet taka szm ata może żywić szczere uczucia; są kwiaty, które rosną na łajnie. Tak, tylko że jej siostra też zginęła! W sa­ mym środku śledztwa! Dobrze, zgoda, tej śmierci Maurestier nie m oże być winna, bo gdy jej siostra zginęła, siedziała w areszcie, a to w dodatku była kraksa samolotu, w której stu trzydziestu dwóch pasażerów w jednej sekundzie zostało startych na proszek. D oskonałe alibi... Ale m im o wszystko jakie m iała szczęście! Jakby nad zbrodniarzam i czuwał jakiś bóg! Bo od momentu, gdy zginęła jej głupia siostra, która plątała się w zeznaniach na każdym przesłuchaniu, raz jako świadek oskarże­ nia, raz obrony, Maurestier i jej adwokat poczuli się spokojniejsi, poprawili się, zaczęli opowiadać wszystko w taki sposób, żeby uniewinnić diablicę. M arie M aurestier, stojąc na ulicy, o d gad ła z bezładnych ruchów Raym onda Poussina, który stawał się coraz bardziej czerwony, że mówi o niej. Klienci, zafascynowani całą sprawą, nie zauważyli, zo kobieta, o której mowa, stoi naprzeciw nich, Iu ż za rzucającym przekleństwami oskarżycielem. W ykorzystała śm ierć swojej siostry do cna, la M aurestier! T ryskając łzam i jak fo n tan n a, pow tarzała, że poza w szystkim szczęśliw ie się ■:ł- 13 * Strona 10 złożyło, że m łodsza siostra zginęła w tej strasz­ nej katastrofie lotniczej, bo inaczej oskarżon o by ją, Marie, o wysłanie siostry na tam ten świat. Bo wszyscy uważali, że zabija ludzi, których ko­ cha, swoich mężów, siostrę; miała nawet popełnić zabójstwo bez trupa, tego Rudy’ego, Johnny’ego, Eddy’ego - jakoś tak mu było, jak jakiem uś hip­ pisowi - niby jej kochanka, a przecież on uciekł z Francji przed wierzycielami i podejrzanym i in­ teresami, które się za nim ciągnęły. Toczyły się przeciw niej postępowania i cokolwiek się działo, wszyscy uważali, że to krym inalistka. Jej adw o­ kat trzym ał się tej linii i to się opłaciło. Badania wykazały, że na cm entarzach w okolicy używano środka chwastobójczego z arszenikiem, a wobec tego każde zw łoki ekshum owane po latach leże­ nia w ziem i wydawały się zatrute, zw łaszcza je ­ żeli dużo padało. O na i jej adw okat wygrali oba procesy. Uwaga, panowie i panie, celowo powie­ działem „ona i jej adw okat” . Nie sprawiedliwość. Nie prawda. W tym m om encie tapicer poczuł dotkliwy ból w karku. Podniósł rękę, żeby odgonić owada, po czym się odwrócił. Marie Maurestier wpatrywała się w niego. Serce starego mężczyzny zamarło, zabrakło m u tchu. Przez kilka sekund wpatrywali się w siebie, ona twardo, on w panice. Emocje, których Raym ond iK- 1 4 -*■ Strona 11 Poussin od zawsze doświadczał w pobliżu tej ko­ biety, były bardzo silne; kiedyś wyobrażał sobie, że to m iłość, do tego stopnia, że zaczął się zale­ cać do Marie Maurestier; dziś ju ż wiedział, że to nienawiść. Po dobrej m inucie M arie M aurestier po sta­ nowiła przerw ać tę walkę na spojrzenia, w zru ­ szyła ram ionam i i poszła dalej, jakby nic się nie wydarzyło. Prosta i sztywna przedefilowała przed ogród ­ kiem kawiarni, w którym rozm ow y natychm iast umilkły, po czym weszła do rzeźnika. Tu też od razu ucichło. Stanęła skromnie w ko­ lejce za innymi klientami, lecz szef, jakby na mocy m ilczącego porozum ienia, przerwał swoje czyn­ ności, dając do zrozum ienia, że najpierw zajmie się nią. N ikt nie zaprotestował. Ludzie nie tylko uzna­ wali ten szczególny status Marie Maurestier, ale w jej obecności od razu stawali się zamyśleni, bo­ leśnie zadum ani. N ie mając odwagi przy niej ga­ wędzić ani nawet zwrócić się do niej, tak bardzo onieśm ielała ich jej legenda, oczekiw ali, że jak najszybciej się oddali. D laczego o niej nie zap o m in ali? D laczego, chociaż uniewinniona, stała się mitem? Dlaczego wciąż o niej m ówili, choć m inęło dziesięć, dwa­ dzieścia lat? if;- 15 Strona 12 Ponieważ w postaci Marie Maurestier było w i­ dać ten podstawowy dysonans, który sprawia, że publiczność zaczyna marzyć, który czyni z ludzi gwiazdy: jej wygląd nie pasował do jej zachow a­ nia. W codziennym życiu pielęgniarka, która po­ ślubia swoich bogatych, starszych pacjentów, to raczej ładna, ujm ująca dziewczyna, o wydatnych kształtach, podkreślająca je seksow nym i ubra­ niami. A M arie M aurestier nawet za m łodu ni­ gdy nie wyglądała m łodo - jej ciało było zwiędłe, przekw itłe ju ż przed przekw itaniem ; ta w ielka klacz o groźnej posturze, nieprzeniknionej twa­ rzy stroiła się w bluzki z wysokim kołnierzykiem, w wielkie okulary skrywające twarz, w buty raczej solidne niż eleganckie. Kobieta, o której pismacy wypisywali, że pożera m ężczyzn, w yglądała na kobietę aseksualną, bez pragnień. Jaki m ógł być związek między tą cnotliwą twarzą Marie a jej wie­ lokrotnym i małżeństwami albo tą nam iętnością do Rudy’ego, włochatego kochanka, palacza join- tów, sportowca w rozpiętej koszuli, z której wyzie­ rała opalona klatka? Inna sprzeczność; w opinii zwykłych ludzi trucicielka, zwłaszcza trucicielka recydywistka, ma rysy ostre, wyraziste, a zza nich wyziera występek, chęć zemsty, niegodziwość; M a­ rie M aurestier w yglądała zaś raczej jak sk ru p u ­ latna nauczycielka, a nawet katechetka - o b n o ­ siła się ze swoją wiarą, bo była bardzo pobożna. -^1 6 * Strona 13 Krótko mówiąc, cokolwiek o niej opowiadano, jej wygląd nigdy do tego nie pasował: nie p rzy sta w i ani do jej miłości, ani do jej zbrodni. - N ie m a pow od u, żebym była o b słu żo n a przed tymi paniam i i panam i - szepnęła Marie M aurestier pokornym , łzaw ym głosem , jakb y ofiarowano jej ten przywilej po raz pierwszy. - W m oim sklepie robię to, co uważam za sto­ sowne, proszę pani - odparł ze spokojem rzeź- nik. - Ci państwo się zgadzają, prawda? Stojący w kolejce ludzie pokiwali głowami. - Więc wątróbka wołowa dla mnie i płucka dla mojej kotki. M im o woli wszyscy wysłuchali zamówienia jak przepisu na ewentualną truciznę. C zyż Marie M aurestier nie wyglądała po pro­ stu na nieszkodliwą? Gdy zaczynało się ją obserwować, pojawiały się wątpliwości... Chw ilam i jej szare oczy błyszczały twardo, nie do wytrzym ania. G dyby spojrzenie mogło zabijać, w trakcie procesu na pewno sędzia, prokurator generalny i św iadkow ie oskarżenia padliby trupem! Jej wypowiedzi były autorytarne, nieznoszące sprzeciwu; niektórych wyzywała od imbecyli, kretynów, narcyzów, a potem obalała ich zeznania; w takich przypadkach w zbudzała podziw, bo jej repliki trafiały w sedno. Tym, któ- >otem przywrócić Strona 14 dobre imię; nic nie od rastało na ziem i, Ictórą spałiła. Inteligencja tej Icobiety, cłioć w ogółe nie wyglądała na inteligentną, czyniła z niej diablicę. Jakąkolw iek by przyjęła postawę, w prow adzała zamęt. Winna? Jej surowe oblicze nie było wystar­ czająco zepsute. Niewinna? N a jej twarzy brako­ wało czułości. Sprzedać ciało starym piernikom? Nie, to ciało m usiałoby przynajmniej być godne pożądania, w zbudzać pożądanie albo chociaż - samo pożądać. Kochać szczerze tych podstarza­ łych mężczyzn? Nie wydawała się do tego zdolna. Stara dam a schwyciła dwa pakunki, które wrę­ czył jej sprzedawca. - D ziękuję, M ariuszu. Rzeźnik zadrżał. Jego żona za kasą powstrzy­ m ała czkawkę. Imię rozm ów cy w ustach M arie M aurestier brzm iało kom prom itująco. Poza ro­ dzin ą i przyjaciółm i n ikt w m iasteczku nie na­ zywał pana Isidore imieniem, które m u dano na chrzcie, ponieważ nie byt to człowiek, któ ry po­ zw oliłb y sobie na taką poufałość. Przyjął cios oszołom iony, podczas gdy jego żona, z zaciśnię­ tym i zębam i, w ydaw ała M arie drobne, nie p o ­ zwalając sobie na żaden kom entarz. Wyjaśnią to sobie z mężem później. M arie M aurestier wyszła, życząc w szystkim m iłego dnia. W o d pow ied zi na pozdrow ienie usłyszała skwapliwy, lecz niewyraźny pom ruk. 18 * Strona 15 Na chodniku m inęła Yvette i jej dziecko. Nie witając się z m atką, rzuciła się do niemowlęcia. - D zień dobry, kochanie, jak się nazywasz? - zapytała słodkim głosem. Jako że czterom iesięczne dziecko oczywiście nie m ogło odpowiedzieć, Yvette odpow iedziała /a nie. - Marcello. Ciągle traktując z góry matkę, Marie uśm iech­ nęła się do chłopca, jakby to on do niej przemówił. - Marcello? Jak ładnie... To dużo bardziej ele­ ganckie imię niż Marcel. - J a też tak uw ażam - p rzytakn ęła zadow o- ktna Yvette. - Ile m asz braci i sióstr? - Dwie siostry, trzech braci. - Więc jesteś szósty? To dobrze, to dobra cyfra. - Tak? - zawołała Yvette zaskoczona. Nie zwracając uwagi na jej pytanie, Marie ciąg­ nęła rozm owę z dzieckiem: - A d laczego M arcello? Bo twój ta ta jest Włochem? M atka oblała się rumieńcem. Całe miasteczko wiedziało, że Yvette, która sypiała z byle kim, pew­ nie nie m iała pojęcia, kto był ojcem tego dziecka, podobnie jak poprzednich. Odwracając się wreszcie do Yvette, M arie po­ siała jej szeroki uśm iech i w eszła do piekarni 19 Strona 16 z ło t y Placełi. W szyscy w pieliarni słyszeli ro z ­ mowę dw óch kobiet i czuli się zażenowani. C zy M arie M aurestier była w tej rozm ow ie miła czy złośliwa? Nie da się powiedzieć. G dy wy­ powiadała jakąś opinię, nikt nie wierzył, że mówi szczerze, wszyscy uważali, że udaje. To, co demon- strowała gestem czy słowem, wyrażało głównie jej opanowanie: kontrolow ała najlżejsze drgnienie rzęs, z wirtuozerią modulowała głos w taki sposób, że litość, gniew, szloch, milczenie czy poruszenie wydawały się w jej przypadku udawane. Była fascy­ nującą aktorką - dlatego że jej aktorska gra była wyraźnie widoczna. Nie kryła się z nią, nie miała zam iaru sprawiać wrażenia naturalnej; przeciw­ nie, sposób, w jaki grała, przypom inał, że sztuka to przecież coś nienaturalnego. Marie Maurestier była teatralna i nigdy nie porzucała swojej roli, bę­ dąc zawsze św iadom ą siebie. N iektórzy widzieli w tym dowód jej faiszywości; inni - wyraz godności. - Pół bagietki poproszę! N ikt poza Marie Maurestier nie kupow ał ju ż połow y bagietki; a jeżeli ktoś zaryzykow ał, obu­ rzony m łody piekarz posyłał takiego sknerę do wszystkich diabłów. Ale gdy kiedyś spróbował wy­ jaśnić Marie, że sprzedaje albo całą bagietkę, albo nic, ona odrzekła: - Bardzo dobrze. Gdy ju ż pan będzie w stanie upiec chleb, który po trzech godzinach nie będzie 20 Strona 17 i /erstwy, będę go u pana kupow ać co dw a dni. 1’roszę mnie powiadomić. A do tego czasu będę hrała codziennie pół bagietlci. Gdy czeliała na drobne, jaltaś turysclia, nie mo- j;ąc się powstrzym ać, zawołała; - C zy m oże mi pani dać autograf? Marie spoclim urniała, jakby miała się rozzłoś­ cić, ale odpowiedziała wyraźnie: - Oczywiście. - O cłi, dzięliuję pani, dziękuję! Wie pani, tak bardzo panią podziwiam . W idziałam wszystkie programy o pani w telewizji. Marie obrzuciła kobietę spojrzeniem oznacza­ jącym „biedna kretynka”, złożyła podpis, oddała jej notes i wyszła. Jak Marie Maurestier żyła z tą sławą, która nie mijała m im o upływu lat? Choć ostentacyjnie de­ monstrowała, że jej ona ciąży, pewne szczegóły zdradzały, że też się nią bawi; jako nieprzeciętna obywatelka zgadzała się, w sposób całkiem natu­ ralny, zasiadać na honorowym miejscu podczas przyjęć, ślubów i bankietów. G dy m edia chciały przeprowadzić z nią wywiad albo ją fotografować, natychmiast dzwoniła do swojego adwokata, żeby wynegocjował odpowiednie wynagrodzenie. Z e­ szłej zimy, gdy powaliła ją ciężka grypa, po cichu cieszyła się z przybywających do niej z miasteczka pielgrzym ek mieszkańców, zaniepokojonych, że 21 -S Strona 18 m ogą stracić swój historyczny zabytek, i pytają­ cych ojej zdrowie. A tego lata, pewnego skwarnego popołudnia, gdy zatrzym ała się w kawiarni, aby napić się wody z miętą, ale nie miała drobnych, na­ wet nie przeprosiła właściciela, tylko oświadczyła: - W zam ian za wszystkie pieniądze, jakie pan na mnie zarabia, m oże mi pan coś postawić. Marie Maurestier, nieco przygarbiona, jakby ciało jej ciążyło, zawróciła i zaczęła powoli piąć się zboczem na wzniesienie, na którym mieszkała. Z upływem czasu coraz lepiej grała rolę ofiary; te­ raz doskonale ju ż wiedziała, jak nosić piętno po­ myłki sądowej. Oczywiście na początku strzeliła kilka gaf: na przykład po zwolnieniu z więzienia w pewnym wysokonaklądowym czasopiśmie uka­ zały się jej zdjęcia, na których głaskała swoją kotkę lub zbierała w ogrodzie ulubione róże, zadow o­ lona, uśmiechnięta, beztroska. Efekt był katastro­ falny: ta szokująca wesołość nie pasowała ani do wdowy, którą była, ani do kobiety złamanej przez lata niesprawiedliwie spędzone za kratkami, którą być powinna. Gdy tylko ukazał się ten reportaż, inne gazety zaczęły od nowa masowo publikować pełne nienawiści artykuły, które podnosiły wątpli­ wości, węszyły kłam stwa, próbując znów zrobić z niej winną. W skutek tego zaczęła się zachowy­ wać pokornie, niczym wielki zraniony ptak, i ni­ gdy ju ż nie porzuciła tej strategii. 22 * Strona 19 W drapywała się po d górę głów ną ulicą mia- sU‘czka. N a w zgórzu, ponad dacham i i gołym i platanam i, rozpościerały się op u stoszałe mar- ( owe pola winorośli, przygnębiająco regularne, ogołocone, sm utne niczym ściana z palików, na których pom iędzy drutam i wiły się tylko poskrę- I ane łodygi. Przechodząc obok kaplicy, zadrżała. Z budynku d ochodziły dźwięki psalmu. Co? ( ,'zy to możliwe, żeby... Marie rzuciła się na schodki tak szybko, jak rylko pozwalały jej na to artroza i odciski, pchnęła drzwi, w których skrzypnął zam ek, po czym, nie­ ruchom iejąc z wrażenia, dała się otoczyć falom muzyki niczym upajającemu zapachowi, dała się im m uskać, pieścić, przeniknąć. M łody ksiądz grał na fisharm onii. Jego uroda była czysta i bezczelna. M iał skórę tak bladą, jakby ją pudrował, a usta jakby złożone do pocałunku. Był sam w nawie; promieniał, oto­ czony złotym światłem, które niczym jego sprzy­ mierzeniec wpadało przez witraż i kładło się na jego ramionach. O świetlony lepiej niż ołtarz, bar­ dziej pociągający niż Chrystus na krzyżu, wydo­ bywając z instrum entu subtelne dźwięki, które unosiły się aż pod sklepienie, sam był centrum kościoła. Zafascynow ana jego jasnym i, g ład zą­ cymi klawisze dłońm i, Marie przyglądała m u się 5C- 23 * Strona 20 ze wzruszeniem, jakie zwykle wywołuje widok zja­ wiskowej postaci, aż do cłiwili, gdy na zewnątrz kościoła ktoś włączył hałaśliwy silnik m otocykla, co sprawiło, że obrócili się w stronę wejścia. Ksiądz, odkryw szy obecność gościa, przerwał grę i wstał, aby ją przywitać. Marie Maurestier o mało nie zemdlała. Chudy, niewiarygodnie wysoki, raczej chłopięcy niż mę­ ski, rozjaśnił się na jej widok, jak am ant, który sp otyka kochankę. O m al nie otw orzył ram ion, aby ją objąć. - Witaj, córko. Bardzo się cieszę, że przydzie­ lono mi to miejsce, Saint-Sorlin. D opiero skoń­ czyłem sem inarium , to będzie m oja pierwsza pa­ rafia. Czyż to nie szczęście, że zaczynam w takim ładnym miejscu? Z m ieszan a brzm ieniem jeg o gło su , m ro cz­ nym i aksamitnym, Marie wybełkotała, że to m ia­ steczko pow inno się cieszyć. Podszedł do niej energicznie. -Jestem ojciec Gabriel. Zadrżała. Anielskie imię, które kontrastowało z poważnym brzm ieniem jego głosu. - Z kim m am przyjem ność? - zapytał, zd zi­ wiony, że się nie przedstawiła. - Marie... Zaw ah ała się, czy ujaw nić swoje nazw isko. Bała się, że nazwisko, które tyle razy pojawiało ^ 2A ^