RaVmf - Haselgard zemsta

Szczegóły
Tytuł RaVmf - Haselgard zemsta
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

RaVmf - Haselgard zemsta PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie RaVmf - Haselgard zemsta PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

RaVmf - Haselgard zemsta - podejrzyj 20 pierwszych stron:

RaVmf Hasselgard - Zemsta Słońce oświetlało skaliste szczyty Gór Smoczych, nadając im jeszcze piękniejszy wygląd. Wiecznie pokryte śniegiem wierzchołki, odbijające promienie słoneczne, majestatycznie dominowały nad otoczeniem. Były wielkie, były niezdobyte. Były także siedzibą smoków, ostatnim miejscem, gdzie stwory te mogły żyć bezpiecznie w swej wspólnocie, bez możliwości zagrożenia ze strony człowieka. Nieraz można było zobaczyć jedno z tych pięknych zwierząt, połyskujące jaskrawo na tle słońca. Czasem donośny pisk, potęgowany przez echo, rozlegał się wśród niższych, zamieszkanych przez ludzi partii Gór Smoczych, przypominając im, że to nie oni rządzą na tym terenie. Gady żyły jednak w odosobnieniu, nigdy nie atakując niedaleko rozmieszczonych miast czy wiosek. Okoliczni mieszkańcy przyzwyczaili się już do ich obecności i nie zwracali na nie większej uwagi. Jednak widok pięknego, uskrzydlonego gada, szybującego w oddali, wzbudzał zachwyt w każdym podróżnym, wędrującym przez góry. Lekki wiatr poruszał źdźbła trawy, rosnącej przy wąskiej dróżce, wijącej się wzdłuż zbocza. Ścieżka ta znajdowała się po wschodniej stronie niższej części Góry Egrrina. Wznosiła się i opadała, zygzakowała, omijała co większe głazy. Raz po raz przecinał ją niewielki górski strumyk. Ciszę zakłócała jedynie muzyka świerszczy, cicha i subtelna, wręcz idealnie pasująca do otoczenia. Kwiaty, rosnące przy dróżce i na łagodniejszych zboczach, zdawały się kołysać w jej takt. Strumyk szumiał cicho, dbając o tło melodii. Natura śpiewała. * Zza wzniesienia wyłoniło się trzech konnych, jadących gęsiego wąską dróżką, położoną tuż przy stromym urwisku. Pierwszy był podstarzałym, około pięćdziesięcioletnim wojownikiem, którego twarz zdobiła niezliczona ilość blizn, nadając jej przykry wygląd. Miał on krótkie, czarne włosy, przemieszane z cienkimi pasemkami siwizny. Nosił czarny, wytrzymały ubiór wykonany z dobrego materiału. Za nim jechał czarnoskóry, umięśniony mężczyzna. Prezentował wąski, czarny zarost, okalający usta, oraz błyszczącą w słońcu łysinę. Nie nosił koszuli, eksponując swój muskularny tors. Jego spodnie koloru brąz, uszyte z cienkiego, lekko szeleszczącego surowca, przypominały dwa obszerne worki. Bacznie wodził błękitnymi oczyma po okolicy. Pochód zamykał ponad dwudziestoletni młodzieniec. Miał krótko przycięte, brązowe włosy, zielone oczy i nieogoloną twarz. Ubrany był w strój ze skóry, profesjonalnie skrojonej i doskonale wygarbowanej. Po owym stroju z łatwością można było odgadnąć, iż jest traperem. - Daleko jeszcze, Hasselgard? - zwrócił się do młodzieńca konny jadący na czele. - Nie, już nie - pytanie wyrwało go z zadumy. Potrząsnął głową. - Co jest, Thundax? Widok się nie podoba? Widok rzeczywiście był piękny. Po prawej stronie jeźdźców, daleko w dole, rozciągała się wspaniała kraina, pełna ciemnych, groźnych lasów, szerokich równin, połyskujących w słońcu jezior. W oddali, na linii widnokręgu zauważyć mogli miasto, położone przy wijącym się niczym wąż trakcie i równie falistej rzece. Obok miasta tudzież niewielkich wsi widzieli wielkie pola uprawne, odznaczające się szerokim wachlarzem barw, z którego najpiękniejszy był złoty, czyli kolor połyskującej w świetle słonecznym kukurydzy. Cały krajobraz wyglądał bardzo idyllicznie. Rozpościerał się on ponad tysiąc metrów pod nogami trzech podróżnych, więc mogli podziwiać okolicę z bardzo dobrej perspektywy. - Podoba, podoba - odparł pobliźniony. - Ale długo już jedziemy, a na myśl o kolejnej nocy na trawie ciarki mnie przechodzą. Za stary już jestem na to, Hasselgard. Dawno minęły lata, kiedy mogłem wytrzymać takie warunki bez pomruku niezadowolenia. Teraz pięćdziesiątka mi stuknęła i powinienem w domu siedzieć, a nie szlajać się po górach i polować na... czego my właściwie szukamy? - Mantikory - odparł traper. - Skleroza to smutna rzecz. I nie zrzędź jak stara baba, bo to do ciebie nie pasuje. Pamiętaj, że nie zmuszałem cię, byś ze mną wyruszył, sam to zaproponowałeś. Teraz musisz wypić piwo, którego sobie nawarzyłeś. - Tak, w porywie młodzieńczej głupoty zgodziłem się na tę wyprawę. Ale nie mów, że mnie nie namawiałeś, bo pamiętam coś innego. I chyba nie myślisz, że sam dałbyś sobie radę z mantikorą. - Prychnął głośno, ale bez śladu pogardy. - No, może lekko wpłynąłem na twoją decyzję - zgodził się młodzieniec. - Myślę, że te kilka butelek wina też miało niewielkie znaczenie - włączył się do dyskusji czarnoskóry. - Ja na przykład byłem tak pijany, że zgodziłbym się samemu stanąć naprzeciw dziesięciu behemotom. Thundax się zaśmiał. - Tak, chyba masz rację, Mobanga. Dawno minęły czasy, kiedy kilka butelczyn trunku nie robiło na mnie większego wrażenia. Oj, stary już jestem, stary. Tym razem zaśmiał się Hasselgard. - A ty czego rżysz? - zaperzył się staruszek. - Może nie jestem już najmłodszy, ale gdybym tylko zechciał, skopałbym ci rzyć, że aż miło! - Dla ukazania łatwości, z jaką by to zrobił, pstryknął palcem. - Nie wątpię, dziadku - odpowiedział traper. Obaj z czarnoskórym wybuchli śmiechem. - Ach, ta dzisiejsza młodzież - stwierdził kręcąc głową Thundax, przyłączając się do spotęgowanego przez ostatnie zdanie rechotu. Gdy się wreszcie uciszyli, Hasselgard wrócił do swych myśli. Przypomniał sobie młodziutkiego, najwyżej szesnastoletniego chłopca, na którego natknął się w przydrożnej karczmie, niedaleko Pandortu. Ów powiedział, że wysłał go pan Reinold, przyjaciel Hasselgarda jeszcze z czasów dziecinnych, a teraz sołtys niewielkiej wsi, położonej na łagodnym zboczu Góry Egrrina. Zadaniem chłopaka było znalezienie kogoś, kto uwolniłby sioło od potwora, który się tam pojawił i jął zabijać mieszkańców. Według chłopca, zaczęło się to dwa tygodnie wcześniej. Przewidziana była także nagroda, aczkolwiek niewielka. Traper nie przypuszczał, by znalazło się wielu śmiałków, chętnych do walki z morderczą bestią, jaką niewątpliwie była mantikora, za tak marne wynagrodzenie. Na pytanie, czy ktoś, jak do tej pory, zainteresował się wiadomością, chłopak odparł, że tylko jeden dziwnie wyglądający mężczyzna. Hasselgard nie wypytywał o szczegóły, ale miał swoje przypuszczenia. Mógł to być bestiobój, który z pewnością zażegnałby problem, pozbawiając przy tym trapera możliwości zarobku. Mógł to być równocześnie ktokolwiek inny, nie mający zamiaru wyruszyć na stwora, zbyt długo ociągający się z wyruszeniem lub zbyt słaby, by przeżyć pojedynek. Niezależnie od tego, nic nie stało na przeszkodzie odwiedzeniu starego znajomego. To, że usłyszał o całej historii i zarazem o swoim przyjacielu z dzieciństwa, było czystym przypadkiem. Ale, korzystając z okazji, traper postanowił odświeżyć starą znajomość i ewentualnie zarobić za jednym zamachem. Świadom, że sam nie poradzi sobie z tak trudnym przeciwnikiem jak mantikora, udał się do Pandortu, gdzie mieszkał jego dobry przyjaciel, Thundax. Mimo iż był to już podstarzały człowiek, utrzymywał się w dobrej formie, a jego wartość podwyższało doświadczenie i ograniczona, ale przydatna znajomość magii. Tak się złożyło, że Thundax właśnie gościł w swym domu Mobangę, którego Hasselgard wcześniej nie znał. Gdy traper przy obfitej kolacji i sporej dawce alkoholu przedstawił przyjacielowi sprawę, ten nie wahał się długo. Niby uzyskał w mieście wysoką pozycję i spory majątek, miał znaczne wpływy w wielu interesach, udzielał się trochę w polityce i współpracował ze szlachtą i arystokracją, a pośrednio doradzał nawet królowi, ale wciąż pociągało go życie wojownika-włóczykija, które wiódł w czasach swej młodości. W ten sposób zgromadził wiele dóbr i stał się bogaty, co umożliwiło mu drogę do dalszych sukcesów. Mobanga z kolei, po wypiciu tegoż wieczoru za dużej, jak na swoje możliwości, ilości wytrawnego wina z piwnic Thundaxa, zdecydowanie zgłosił chęć udziału w tym przedsięwzięciu, jakiekolwiek by ono nie było, po czym zwymiotował i zasnął. Wyruszyli następnego dnia w południe, zakupiwszy wcześniej prowiant i zabrawszy broń oraz niezbędny ekwipunek. Jedyną rzeczą, jak zdawał się mieć w posiadaniu Mobanga, był szeroki, mocno zakrzywiony miecz. Był niezwykle ostry i świetnie wyważony. Miał masywną rękojeść, wysadzaną czerwonymi klejnotami. Czarnoskóry był do tej broni bardzo przywiązany. Z dumą w głosie mówił, że była to jedyna rzecz, którą zabrał ze swego domu w Madombii, kiedy opuszczał rodzinne strony, aby wyruszyć w świat w celu poszukiwania przygód. Z Thundaxem sprawy miały się zupełnie inaczej. Długo nie mógł się zdecydować, który oręż zabrać ze swej imponującej zbrojowni (gdzie, jak twierdził, znajdowały się jedynie bronie zdobyte na pokonanych przeciwnikach, znalezione w kryptach i podobnych miejscach lub ukradzione z najpilniej strzeżonych fortów). W końcu wybrał dwa miecze, tyleż noży i dmuchawkę. Pierwszy z mieczy był bardzo dobrze wyważony, a jego ostrze lśniło nienaturalnie, zdradzając ukrytą w nim magię. U nasady brzeszczotu, tuż przy rękojeści, znajdowało się owalne wycięcie długości i grubości kciuka. Dzięki niemu przy każdym cięciu oręż zdawał się śpiewać. W rzeczywistości powietrze, przelatujące przez dziurę, wywoływało wysoki gwizd. Cały efekt potęgowała magia. Drugi miecz był niemalże doskonały. Rękojeść, wytopiona z brązu, pokryta skórą nieznanego zwierzęcia, była tak utworzona, by dopasować się do każdej dłoni. Ostra jak brzytwa klinga, szeroka u nasady, zwężała się wraz z oddalaniem od uchwytu. Zrobiona była ze stopu rzadkiego i niezwykle lekkiego metalu oraz srebra. Całość była bardzo wytrzymała. Ostrze broni, od rękojeści do połowy swej długości, pokryte było runami, których znaczenia Thundax nigdy nie poznał i nie chciał poznawać. W mieczu drzemała ukryta moc, która jeszcze nie została wyzwolona. Oręż był niewątpliwie dziełem krasnoludów z Gór Huungward, o czym świadczył ów wyjątkowy metal, którego wydobycie, obróbka i przetapianie były monopolem huungwardzkich brodatych kowali. Przy tych wspaniałych okazach dwie najzwyklejsze w świecie siekiery Hasselgarda prezentowały się raczej słabo, ale była to jego ulubiona broń, którą władanie opanował do perfekcji. Poza tym traper miał jeszcze długi łuk i komplet strzał. Uzbrojenia dopełniał nóż, przezornie ukryty w bucie. Nagły krzyk smoka był tak głośny i zaskakujący, że jeźdźcom serca podskoczyły do gardeł, a Mobanga prawie spadł z konia. Gad na krótką chwilę przysłonił słońce, po czym zniknął wśród gór, odprowadzany pełnymi zachwytu spojrzeniami dwójki podróżnych. W spojrzeniu Thundaxa nie było zachwytu, jedynie szacunek. - Piękne zwierzę - skomentował Hasselgard. - To prawda - potwierdził Mobanga, poprawiając swą pozycję w siodle. Spojrzał na Hasselgarda, przechylając lekko głowę do tyłu, mrużąc oczy i wysuwając podbródek. Robił to często i już niemalże bezwarunkowo, mimowolnie nadając sobie wyraz skupienia i grozy. - Piękne i waleczne. Żeby zabić smoka potrzeba podobno kilkudziesięciu mężnych wojowników. Słyszałem, że łuski smoka są twardsze niż jakikolwiek pancerz. Poza tym to mądre stwory. Trudno je zaskoczyć lub okrążyć. - A jak atakuje się takiego kupą, to zionie taki w kupę ogniem i zostaje z kupy krwawa plama - skwitował dowcipnie traper. Mobanga nie kontynuował tematu, z natury był małomówny. Hasselgard nie wiedział wiele o smokach, więc się nie odzywał. Nie odzywał się też Thundax, choć dysponował szeroką wiedzą na temat tych stworzeń. Wyjął z sakwy fajkę, zapalił i rozkoszował się jednym z najdroższych tytoniów, dostępnych w Pandorcie. W pewnej chwili, podziwiając równinny krajobraz, zogniskował spojrzenie na wyłaniającym się zza skał trakcie. Przypatrzył się uważnie. Niewielkie kropki, wielkości mrówek, przesuwały się niezwykle powoli w kierunku północnym. Trzymały się blisko siebie. Poruszały się w szyku. I było ich naprawdę dużo. - Hej, zerknijcie no tam szybko! - krzyknął na swoich towarzyszy, wskazując palcem wydłużający się odcinek drogi pokrytej mrowiem punkcików, daleko w dole. Hasselgard i Mobanga podjechali z wolna do swego kompana, spojrzeli we wskazanym kierunku. Traper przysłonił oczy od słońca i przyglądał się przez chwilę. W końcu zapytał cicho: - Co to może być? Mnóstwo ludzi, uzbrojonych. Jakieś sztandary, chorągwie... - Armia - odpowiedział cicho Thundax, nie kryjąc zdziwienia. Wyjął z plecaka pozłacaną lunetę. Rozłożył ją, po czym przyłożył do oka i spojrzał w dół. - Armia barona Bahandyla Kostava. Jak na razie tylko jej początek, regiment pikinierów pod dowództwem kapitana Szlezara Harouda, jeśli dobrze pamiętam - przyjrzał się uważniej herbowi na jednej z chorągwi. Z trudem odróżnił głowę wilka szczerzącą kły, łatwiej czerwono żółte tło. - Tak, to na pewno Haroud. Mówią na niego Wilczur, głównie z powodu wyjątkowej urody i nienagannych manier. - Uśmiechnął się szeroko, prezentując rząd białych zębów, niewiele ustępujących tym z herbu. - Przed nami teren opada i rozszerza się - powiedział nagle Mobanga. - Podjedźmy kawałek, zauważyłem niewielką łączkę. Możemy się na niej uwalić i stamtąd obserwować widowisko. Nie czekając na odpowiedź towarzyszy, pokłusował naprzód. Podążyli za nim. Ścieżka rzeczywiście opadała łagodnie, a po chwili poszerzyła się tak, że cała trójka mogła bez ryzyka jechać obok siebie. Dojechali do niewielkiej łąki, oddzielającej lewą stronę dróżki od skalnej ściany. Zsiedli z koni, dając im się najeść świeżej trawy. Sami usadowili się na niewysokim pagórku, z którego mieli świetny punkt widokowy. Czarnoskóry wyjął z juków antałek piwa, popił i podał traperowi. - No, dobra. Mówcie, co tam widzicie, bo ja jedynie ciemną, wydłużającą się masę. - Ja potrafię odróżnić pojedynczych ludzi - stwierdził Hasselgard i pociągnął z beczułki. - Ale kim są, nie wiem. Tyle tylko, że zbrojni. Thundax, ty nam objaśnij sytuację. Wygląda na to, że łapiesz się w tym wszystkim. - A już ci - odrzekł mu wojownik, opierając się plecami o skałę i nabijając fajkę nowa porcją tytoniu. - Jak się robi w polityce i woju, to trzeba się łapać, na bieżąco być. A ja nie od wczoraj z wojskiem związany jestem. Dobra, zobaczmy. - Spojrzał przez lunetę, skupił wzrok na kolejno pojawiających się w jego zasięgu żołnierzy z armii barona Kostava. - Pierwszy był regiment pikinierów pod dowództwem... - Już mówiłeś - przypomniał traper. - Pod dowództwem Wilczura. Dalej. - Hm, konnica. Czarna flaga, żółty krzyż. Musi to być kapitan Gregreth i jego oddział lekkiej kawalerii. Stu chłopa na schwał, a szybcy i zdyscyplinowani jak jasna cholera. Gregreth potrafi żelazną ręką rządzić podkomendnymi. - Pyknął z fajki, tworząc kółeczku dymu, które rozwiało się przy pierwszym podmuchu wiatru. - Dalej mięso armatnie, piechota. Wsiochy uzbrojone jedynie w widły, kije, dzidy, czasem w jakiś przerdzewiały miecz, odziedziczony po ojcu. Tymi, jak widzę, dowodzi jakiś burak, nikt znany. Dalej znowu regiment pikinierów, tych zawsze jest dużo. - Przyjrzał się uważniej. - Ci są z innego miasta. Lepsze zbroje, gorsze piki. A dowodzi ten stary pijus, Żaba. - Żaba? - zdziwił się Hasselgard. - Hrabia Possiv Gharan, tłusty głupiec. Zna się na taktyce, jak moja dupa na grze w karty. Ale ma, sukinkot, wpływy i kasę, dlatego utrzymuje stanowisko. A i tak w boju dowodzi jego podwładny, dowódca straży przybocznej, Kivan. Słyszałem, że gardzi Possivem, ale otrzymuje spore wynagrodzenie za służbę, więc nie narzeka. - Znasz tych wszystkich ludzi? - zapytał Mobanga. Starszy wojownik kiwnął potakująco głową. Czarnoskóry mruknął z uznaniem, po czym wybałuszył oczy, przyglądając się pochodowi. - Niech to, nic nie odróżniam. Mów dalej, Thundax - łyknął z antałka. Przeczekali w milczeniu przemarsz pikinierów pod dowództwem Żaby, raz po raz pociągając łyk piwa. W końcu szyk grupy, wyłaniającej się zza skał, uległ zmianie. - O, to niespodzianka - wyraził zdziwienie Thundax. - Co, co jest? - zaciekawił się także Hasselgard, zerkając w dół. Dla niego byli to jedynie kolejni żołnierze. - Oddział najemników z Pandawy. Czarni Chłopcy, jak się zwykło ich nazywać z racji czarnego ubioru, czarnej zbroi, a nawet malowanych na czarno mieczy. Świetnie wyszkoleni, pod komendą Dzikiego Rozenthala, stratega jakich mało. W oddziale jest też kilku reaverów, z wysmarowanymi na czarno klatami. Ci są najbardziej niebezpieczni. Cholera! - podniósł nagle głos, odejmując lunetę od oka. - Przecież Czarni Chłopcy są diablo drodzy! Kostava nie byłoby na nich stać. Sam nie mógłby ich opłacić... Zamilkł, zamyślił się. Towarzysze nie przerywali rozważań Thundaxa, do czasu, gdy Hasselgard spostrzegł kolejną, węższą grupę, pojawiającą się za najemnikami. Potrącił wojownika. - A ci, to kto? - zapytał, wskazując palcem zbrojnych. Wojownik z powrotem przyłożył przyrząd do oka. - Rycerstwo. Pasowani imbecyle, zmobilizowani przez barona. Spójrzmy na herby. - Wytężył wzrok. - Czarna pantera na tle lasu... Fritz Postawny, znaczy to. Dalej, błękitne tło, jakiś stwór, mury zamku. Sir Rotzto Hulleste, znośny gość. Uczciwy, co się rzadko zdarza u rycerzy. Ale jest jeszcze młody. Dalej jakieś dwa ptaki, słońce, błękitne tło. Nie mam pojęcia, kto to. Hasselgard i Mobanga słuchali, jak ich towarzysz wymienia kolejne nazwiska rozpoznanych rycerzy: Margetrohn, Sir Tygg Wielki i jego syn, Tygg Młodszy, Sir Lakhat, Sir Warrendoy, będący także kapłanem Tawindana, boga powietrza, Lady Clanella, jedyna kobieta w gronie pasowanych. Thundax każdego z wymienionych obdarzał odpowiednim epitetem, nieraz niewybrednym. Ósemka rozpoznanych przez wojownika ludzi nikła wśród zatrzęsienia innych pasowanych, ubranych w pancerze, uzbrojonych w najlepszą broń, dosiadających bojowych rumaków dopieszczanych przez giermków lub dziarsko maszerujących. - Za nimi karoca, niemal cała ze złota - zauważył cierpko, gdy rycerze, wraz ze swymi giermkami i innymi podwładnymi, już przejechali. - Eskortowana przez gwardię przyboczną na przepięknych rumakach, trzymającą chorągwie z herbem przedstawiającym białego orła na tle brązowego muru. Ciągnięta przez najlepsze wierzchowce w Quarimie. A w niej baron Bahandyl Kostav, właściciel wielu ziem na południe stąd. Baron Kostav postanowił widocznie poszerzyć granice swej własności o ziemie Hana. Stary chciwiec wyruszył na słabszego sąsiada, by wyrwać mu własność, wraz z gardłem zapewne. Hasselgard dostrzegł zmianę w głosie starszego towarzysza. Był on wyraźnie poddenerwowany. Traper nie pytał o przyczynę takiego stanu. Zauważył, że za karocą idzie kolejny oddział pikinierów. Nie wiedział tylko, pod czyją komendą. - Kapitan Xaban i Czwarty Regiment z Gerrn - Thundax odpowiedział na nie zadane pytanie. Odczekał chwilę, aż pojawi się kolejna grupa. Były to stare, kryte wozy. - Wozy z prowiantem - skomentował krótko, już spokojnie. Chwycił leżący na trawie antałek i opróżnił go jednym chałstem. Przetarł rękawem usta. - Jeszcze tylko łucznicy pod dowództwem jakiegoś sierżanta... nie wiem, nie znam go... - odczekał chwilę, popatrzył - ... i konnica gerrnijska z kapitanem Ravallo na czele, zamykająca pochód. Rzeczywiście, po jeźdźcach nikt już się nie pojawił. Thundax wstał, otrzepał spodnie, schował lunetę, przygasił palcem lekko tlącą się fajkę, z której ostatni raz pociągnął przy Possivie Gharanie. Wstali też jego towarzysze. Mobanga podniósł pusta beczułkę, wrzucił do juków. Przeciągnął się i zapytał, ziewając: - Thundax, ilu ich naliczyłeś? - Ponad dwa tysiące. Sporo - odpowiedział od razu. Podrapał się w głowę. Na palcach zostało kilka siwych włosów. - Ech. - Co? - zapytał Hasselgard, opróżniając się na skalną ścianę. - Co powiedziałeś? - Ech - powtórzył Thundax, już w siodle swego czarnego jak noc rumaka. Mobanga też już siedział na swym kasztanie. Traper dopiął spodnie i wskoczył na swego gniadosza. Wszystkie trzy ogiery pochodziły ze stadniny pięćdziesięcioletniego wojownika i odznaczały się dużą wytrzymałością i siłą, wyjątkową urodą oraz nieprzeciętną inteligencją. Były po prostu wspaniałe. Pokłusowali dalej, na północ. Początkowo jechali w milczeniu, zerkając jakby od niechcenia na prawo, gdzie wciąż było widać potężną armię barona Kostava. W końcu koń Thundaxa zrównał się z gniadym rumakiem Hasselgarda. - Niewesoło to wygląda - zaczął starszy z jeźdźców, wskazując ruchem głowy wojsko. - Co najmniej od dwóch dni są na ziemi Hana. - Zauważył pytające spojrzenie kompana. - Han van Smeiter to baron i właściciel tej ziemi. To także mój przyjaciel. Hasselgard pokiwał głową ze zrozumieniem. To dlatego, pomyślał, tak się zdenerwował wtedy, na łące. Ktoś najechał włości jego przyjaciela. - Wielce prawdopodobne, - ciągnął Thundax - że zostawiają za sobą zgliszcza wiosek. To ogólnie znana metoda postępowania wojska znajdującego się na cudzej ziemi: palić, grabić i dupczyć. Ze dwie, trzy już spalili. Puszczą z dymem pewnie jeszcze drugie tyle. - Skąd wiesz? - zdumiał się traper. - Nie masz przecież pojęcia, dokąd zmierzają. - Mam. Jadą w stronę Keuruunu. Tam rezyduje Han. Poza tym w okolicach Keuruunu jest wiele równin, mniej lasów. Tam rozegra się bitwa. Dotarcie na miejsce nie zajmie Kostavovi więcej niż dwa dni. Han nie powinien mieć większych problemów z mobilizacją sił, zwłaszcza że, jak sądzę, już wcześniej wiedział o tym ataku. - Jak to? - nie rozumiał Hasselgard. - Wiedział i nie powiadomił króla? Król pozwala na takie rozboje? Przecież cierpią niewinni ludzie! - Konflikt między Bahandylem a Hanem trwa już od dawna. Zaognił się kilka miesięcy temu. Musiałeś słyszeć o akcjach dywersyjnych obu baronów. - Nie bardzo. - Chociażby atak na twierdzę Por Kahraan i wyrżnięcie wszystkich jej mieszkańców, czego dokonali ludzie Kostava. - To akurat nieprawda. Słyszałem, że była to bandycka napaść, której celem było obrabowanie właścicieli i porwanie, z zamiarem żądania okupu. Coś jednak nie wyszło i wywiązała się walka. - To nie była walka, tylko rzeź - zaprzeczył Thundax. - Na dodatek od początku zaplanowana. Tak jak kilka innych zbójeckich wypadów, organizowanych przez Kostava. Dość by wymienić splądrowanie Warenoar czy atak na rybacką mieścinę Wodołki. - Nie rozumiem. Dlaczego ten cały Han nie przedstawił skargi królowi? Dlaczego nie reagował? - Działania nie były oficjalne, mimo iż wszyscy wiedzieli... Ha! Nawet król wiedział, kto za nimi stoi. Ale niczego nie można było udowodnić, więc skarga byłaby bezcelowa. A jeśli idzie o reagowanie... a jakże, odpłacał się równie krwawymi wypadami. - Bez sensu - Hasselgard wyraźnie się zdenerwował. - I o co oni walczą? O kawał ziemi? To dlatego giną niewinni ludzie? - Głównie tak. Ziemia to wpływy, a wpływy to pieniądze. Kto ma ziemię, ma władzę. A tego pożądają możnowładcy. Ale gdyby tylko o to szło, król nie znosiłby takich aktów okrucieństwa z założonymi rękami. Powstrzymywał go fakt, iż Kostav jest zaufanym człowiekiem samego króla Heinricha I. - Thundax zerknął na przyjaciela, ciekawy jego reakcji. Zrobiło to na nim wrażenie. Traper rozwarł szeroko oczy, otworzył szczękę i zakasłał gwałtownie. Wojownik uśmiechnął się szeroko. Dla niego nie była to nowina. - Teraz to już gówno rozumiem - opanował się wreszcie Hasselgard. - Heinrich I trzyma w naszym państwie poddanego sobie barona, a król na to zezwala? Król Agotronis, zwany Nieustępliwym? Nasz król? - Ten przydomek jest łajno wart - odparł Thundax. - A z tym zezwalaniem, to tak jak ze skargą. Informacja o Heinrichu jest nieoficjalna, oficjalnie więc król ma związane ręce. Oczywiście, próbował usunąć Kostava potajemnie, ale ten też ma wpływy. Nie dał się. A odwołać, bez podania wyraźnej przyczyny, król nie może bez zgody rady. Rady, wśród której Kostav ma przyjaciół. - Polityka - skomentował kwaśno traper, a na znak, co o niej myśli, splunął. - Tak to jest. W końcu Bahandyl zdecydował się na otwarty atak na włości van Smeitera, a królowi to nawet na rękę. Przynajmniej skończą się krwawe najazdy na granicy ziem obu baronów. Gorzej, jeśli Kostav zwycięży i obejmie w posiadanie ziemie Hana, bo w praktyce powiększy to własność króla Heinricha I, a przecież nasze stosunki z Turadanem nie są najlepsze. Agotronis nie będzie chciał narażać się Heinrichowi, bo się go boi. Boi się siły Turadanu. Boi się konfliktu, wojny. Dlatego mówiłem ci, że przydomek Nieustępliwy jest łajno wart. Król jest młody i niedoświadczony, całkowicie zależny od Rady. Rady, która woli stracić część królestwa niż wplątać się w wojnę. Więc Agotronis umyje ręce, nie pomoże van Smeiterowi, znosząc jakoś jego śmierć i utratę jego ziem. Westchnął ciężko, spojrzał na przyjaciela i rzekł poważnie: - On tak, ale ja nie. Nie będę stał obok, gdy mój przyjaciel walczy o swoją własność i życie, na dodatek bez żadnej pomocy ze strony króla. Bo musisz wiedzieć, że Heinrich I sponsoruje Kostava. Stąd w jego wojsku Czarni Chłopcy. Nie ma innego wytłumaczenia. - Zrobił krótką przerwę na zaczerpnięcie oddechu. Traper widział, że jego kompan bardzo się tą sprawą przejmuje. - Nie wiem, ilu ludzi zdoła zebrać Han. Nie wiem czy wygra. Czy ma szansę wygrać. Ale pomogę mu. Pomogę mu, bo jestem jego przyjacielem i nie uśmiecha mi się żyć na ziemiach, należących do wieprza. Wiedz, iż nie chcę, by Pandort, bardzo ważny punkt strategiczny w ewentualnej wojnie, stał się własnością Heinricha. Zrobię co w mojej mocy, by do tego nie dopuścić. Dlatego nie mogę jechać z wami. Aby dotrzeć do Hana przed bitwą, muszę zrezygnować z polowania na mantikorę. Bitwa jest o wiele ważniejsza. Mam nadzieję, że to rozumiesz. Zamilkł, obserwując Hasselgarda. Czekał na jego odpowiedź. Nie czekał długo. - Oczywiście, że rozumiem. Pal licho mantikorę. Ty jesteś wyśmienitym wojownikiem, strategiem, dowódcą. Twoje miejsce jest wśród żołnierzy, zwłaszcza w sprawie, którą uważasz za ważną. Bo dla mnie nie ma większego znaczenia, który możnowładca rządzi tą ziemią. Wszyscy możni są podobni, uciskają chłopów, premiują szlachtę. Dla mnie to nieważne. Jestem najemnikiem, wędrownym rębajłą, bez domu. Wędruję po świecie, żyjąc z miecza... a raczej z siekiery - pogładził z uśmiechem stylisko swojej broni. - Dlatego też, gdyby chodziło o zwykły konflikt między dwoma baronami, wypiąłbym się na to i zajął własnymi sprawami. Jednak urodziłem się w Quarimie, jako dzieciak mieszkałem tu. Kocham swój kraj i nie podoba mi się, że król obcego państwa chce położyć łapy na ojczystej ziemi. Więc z chęcią przyłączę się do ciebie, jeśli pozwolisz. - Naturalnie. - Ale wpierw odwiedzę przyjaciela. Mówiłeś, że dojazd do Keuruunu zajmie Kostavovi około dwóch dni. Jeśli zrezygnuję z mantikory i nie będę marudził w wiosce, spokojnie zdążę przed bitwą, około południa. Więc może jednak pojedziesz razem ze mną do tej wioski? - Nie da rady - odparł po chwili Thundax. - Nawet jeśli nie pomyliłeś się w obliczeniach, to i tak dla mnie to za późno. Najprawdopodobniej wezmę udział w starciu jako kapitan jakiegoś oddziału. A więc będę musiał wcześniej zaznajomić się z moimi ludźmi, poznać strategię, innych dowódców, rozumiesz. Muszę wyruszyć natychmiast. - Spojrzał na jadącego przed nimi Madombijczyka, kołyszącego się w siodle. - Ale Mobanga pewnie dotrzyma ci towarzystwa do wioski. Nie jestem nawet pewny, czy weźmie udział w bitwie. Przecież pochodzi z odległego kraju. Co go obchodzi, kto włada niewielką częścią Quarimu. - No, dobrze. Pojadę z Mobangą do wioski, spotkam Reinolda, powspominamy stare czasy. Jutro z rana wyruszymy do Keuruunu, dojedziemy pojutrze około południa. Spotkamy się na miejscu. - Więc rezygnujesz z mantikory? - Do rzyci z nią! Jak nie my ją zarżniemy, to kto inny. Na pewno ktoś chętny się znajdzie. Chłopak, od którego się o niej dowiedziałem, pewnie jeszcze rozgłasza wieść po karczmach. A może już ktoś rozwiązał problem? Nie wiem, bestiobój, jakaś grupa łowców nagród, lub może sami wieśniacy kupą naparli na jędzę, wbijając jej widły w dupsko. Pieprzyć to. To będzie wizyta czysto towarzyska. - Umilkł na chwilę, wpatrując się w szczyty gór. Wbrew nadziei, nie zauważył żadnego smoka. Potrząsnął głową. - Zapytam Mobangę, co zamierza. Popędził do przodu, zrównał konia z wierzchowcem czarnoskórego. Thundax zerknął na prawo. Nadal widział długi, czarny pas, posuwający się po podobnym do nici trakcie. Znaczenie tej bitwy będzie duże, pomyślał. Rada źle robi, że lekceważy możliwość przejęcia tych ziem przez Kostava. Z możliwością wojny z Turadanem trzeba się liczyć, a Heinrich I, bogatszy o włości van Smeitera, będzie jeszcze groźniejszym przeciwnikiem. Jak to możliwe, że nie wiedziałem wcześniej o wyruszeniu oddziałów Bahandyla? Fakt, ostatnio trochę zaniedbywałem swoje obowiązki, ale żeby tak ważna sprawa uszła mej uwadze? Mam tylko nadzieję, że Han był lepiej poinformowany. Król i Rada pokpili sprawę. Ewentualna klęska może być brzemienna w skutkach. Po dwóch godzinach dojechali do rozjazdu. Lewa odnoga wznosiła się nadal lekko ku górze, prowadząc do wioski, prawa natomiast zaczęła opadać i nikła za zakrętem. Jeźdźcy zatrzymali się przed sporym głazem, leżącym pomiędzy dwoma oddalającymi się od siebie ścieżkami. Na kamieniu, sięgającym metra wysokości, lekko zaostrzonym u góry, widniało wyryte koślawo słowo CHAŁUPY i znak <--. - Mogli przynajmniej podać odległość - stwierdził sucho traper, gdy Mobanga przeczytał mu napis. - Nic to, czas nam się rozdzielić - rzekł Thundax, wyciągając prawicę. - Uważaj na siebie, przyjacielu - Mobanga uścisnął podaną rękę. To samo zrobił Hasselgard. Wojownik spojrzał na niebo. - Słońce chyli się ku zachodowi. Mam nadzieję, że dojadę do jakiejś przydrożnej karczmy przed zmierzchem. Na myśl o kolejnej nocy na trawie... - Wiemy, wiemy - przerwał mu z uśmiechem Hasselgard. - Ciarki cię przechodzą. Jedź więc, kapitanie, spotkamy się pod Keuruunem. Thundax okręcił konia, odjechał kilka kroków. - Tylko się nie spóźnij - powiedział jeszcze. - Nie zaczynajcie beze mnie - odrzekł traper, nadal szczerząc zęby w uśmiechu. Wojownik poderwał konia, zmusił go do stanięcia na dwóch kopytach. Krzyknął głośno. Gdy rżący wierzchowiec wrócił do zwykłej pozycji, spiął go ciężkimi butami i pogalopował wijącą się wzdłuż zbocza drogą, wzbijając tuman pyłu. Dwaj jeźdźcy ruszyli bez słowa ku wiosce, w lewo. Jechali chwilę w milczeniu. Pierwszy odezwał się traper: - Nie zmienisz zdania? - Hasselgard, przecież już ci mówiłem, że nie jadę. Już ci tłumaczyłem, że nie będę walczył za jakiegoś barona przeciwko innemu baronowi. Dla mnie, obcokrajowca, to bez różnicy, który z nich tu rządzi. Dla mnie także jest bez różnicy, kto włada tym krajem. Zrozum moją decyzję. Lub przynajmniej zaakceptuj ją. - Masz rację, przepraszam. - Nie przepraszaj, nie masz za co. Po prostu nie wracajmy już do tego tematu. W zamian opowiedz mi o twoim przyjacielu, którego mamy odwiedzić. - O Reinoldzie? - traper podrapał się po szczecinie, porastającej brodę i policzki. - Cóż, znamy się od dziecka... Jechali wolno dróżką, prowadzącą ich głębiej w góry. Już nie widzieli wielkich równin czy lasów, położonych daleko w dole. Teraz ze wszystkich stron otaczały ich skały. Te wypiętrzone wysoko, zdawały się rysować niebo swymi ostrymi wierzchołkami. Te niższe, postrzępione i nieregularne, majaczyły groźnie na tle swych większych braci. Gdzieniegdzie wędrowcy zauważali kwiaty czy krzewy. Drzew nie było w ogóle. Tylko kępki trawy, pokrywające ziemię przy ścieżce lub wyrastające z pęknięć w skalnej ścianie, bezustannie wprowadzały żywszy kolor w szare i smętne otoczenie. Jechali, a Hasselgard opowiadał towarzyszowi o swym przyjacielu, o przygodach z dzieciństwa, o wspólnych wyprawach na ryby lub sarny, o tym wszystkim, co przeżył wraz z Reinoldem w rodzinnej wiosce, a o czym pamiętał. Madombijczyk słuchał w zaciekawieniu, raz po raz zadając jakieś pytanie. Dowiedziałem się o odwadze obecnego sołtysa, o jego mądrości, sprawiedliwości. Dowiedział się też o jego młodszej siostrze, Gallandzie, którą Reinold zawsze troskliwie się opiekował. * Słońce chowało się już za horyzontem, gdy zza zakrętu wyłoniła się wieś, cel ich podróży. Mieścina wyglądała iście stereotypowo. Chaty ustawione były w kształt nieregularnego koła, a średnicę wytyczała szersza niż wcześniej przy zboczu droga. Od razu dało się zauważyć oberżę, jako że był to dużo większy i jaśniejszy budynek od innych, a także dobiegał z niego donośniejszy hałas. Mrok jeszcze nie zapadł, więc jeźdźcy zauważyli młyn, stojący za wioską nad wąskim strumyczkiem, zaczynającym się wśród gór i tam znikającym. Po lewej stronie sioła widzieli niewielkie pola uprawne, za nimi pastwiska, a wszystko to graniczyło bezpośrednio ze ścianą gór. Równolegle do niej wiła się droga, niknąc wśród skał już poza zasięgiem wzroku wędrowców. Podróżni zbliżali się z wolna ku zabudowaniom. Prawie we wszystkich chatach paliło się światło, z oberży dało się słyszeć pijane głosy, śpiewające wiejskie piosenki, a także nieartykułowane krzyki. Na drodze nie było prawie nikogo, jako że pora była późna. Starsza kobieta, która wyszła na dwór, by wygonić kota, patrzyła na przybyszów z lekkim niepokojem. Trzech mężczyzn, wytoczywszy się zza jednego z budynków, przyglądało się im i wymieniało różne uwagi, sepleniąc, bekając i plując. Jeźdźcy przejechali w milczeniu obok nich. Kierowali się ku drewnianej przybudówce przy karczmie, którą, jak zakładali, była stajnia. Mieli rację, choć zsiadając z koni zauważyli, że w środku nie było ani stajennego, ani żadnych zwierząt. Zostawili swoje wierzchowce, narzucili im obroki na szyje i uzupełnili je sianem. Odwrócili się ku wyjściu i zobaczyli trzech mężczyzn, stojących przed stajnią. Wieśniacy chwiali się i opierali o towarzyszy lub o ścianę, by nie upaść. Byli mocno pijani. Hasselgard i Mobanga ruszyli przed siebie, ale jeden z mężczyzn, największy i najbardziej zarośnięty, zagrodził im drogę. - A gdzie to... Hep!... jeśli wolno spytać?... - rzekł bełkotliwym głosem, racząc wędrowców nieświeżym oddechem i widokiem mocno przerzedzonych zębów. - Jesteśmy strudzeni długą wędrówką, więc gdybyś mógł, dobry człowieku, zejść nam z drogi, bylibyśmy wdzięczni - odpowiedział spokojnie traper. Błysk w oku pijusa zapowiadał jednak kłopoty. - Żaden ci ja dobry czło... Hep!... wiek! - wykrzyknął wieśniak, opluwając bluzę Hasselgarda. - Zara... Zara ci rzyć skopię! Obcych nam tu... Hep!... nie trza! Hep! Dość kłopotów spraw... sprawili! - Ryczał, plując i wymachując rękami przed nosem trapera. Z tyłu dopingowały go potakiwania i okrzyki kompanów. - Nie wiem, kto sprawił wam kłopoty - zaczął pojednawczo Madombijczyk - ale zapewniam, że my... - Gówno prawda! - przerwał mu pijus. - Jak tylko ktoś przyjeżdża, to od razu źle się dzieje u nas! Hasselgard popatrzył na niego z uznaniem, jako że chłop pierwszy raz wypowiedział całe zdanie bez zająknienia. Cały efekt popsuł jednak nagły atak kaszlu, zmuszający krzykacza do skulenia się i wycofania. Jego miejsce chwiejnie zajęli dwaj pozostali, nie pozwalając przybyszom opuścić stajni. Wyrazy ich twarzy świadczyły o chęci do bitki. - Nie chcemy zrobić wam krzywdy - zapewnił zupełnie poważnie Mobanga. Największy z trzech wieśniaków wybuchł śmiechem, przeplatającym się z nieustępującym kaszlem. Próbował coś powiedzieć, ale się zakrztusił. W zamian odezwał się jeden z jego towarzyszy. - Nigda nie pójdzieta. Cóż, pomyślał Hasselgard. Kiepskie to powitanie. Jeśli jednak taka ich wola... Kiedy wydawało się, że już nic nie powstrzyma bijatyki, z zewnątrz rozległ się donośny głos: - Hola, hola! - do stajni wszedł niski, gruby jegomość z charakterystycznymi, bujnymi wąsami, sięgającymi uszu. Spojrzał groźnie na najbardziej owłosionego, który pod tym wzrokiem skulił się jeszcze bardziej. - Tak to witacie gości, Tyus? Wstyd! Już mi stąd, bo skórę wam wygarbuję! Tyus i dwaj jego kompani posłusznie się oddalili, mamrocząc pod nosem. Gdy mijali grubasa, ten kopnął jednego w tyłek. Wieśniak zatoczył się na pozostałych i wszyscy jak jeden mąż upadli na ziemię. - Do domów wynocha! Do żon, moczymordy przebrzydłe! - krzyczał za nimi wąsacz, kiedy pospiesznie się oddalali i niknęli w mroku. - Dziękujemy za pomoc - odezwał się traper, patrząc na rozjemcę. - Gdyby nie wy, nie wiem co by było. - Ja wiem - odpowiedział grubas, szczerząc zęby. - I cieszę się, że zdążyłem uratować im skórę. - Hasselgard odpowiedział uśmiechem. - Przepraszam za nich, ale jak się schlają, nie panują nad sobą. Poza tym... - Urwał i palnął się otwartą dłonią w czoło. - Ja wam tu na stojąco pierduły opowiadam, a wyście strudzeni drogą przecie! Do karczmy zapraszam! Machnął ręką, nakazując, by szli za nim. Skierowali się do drzwi oberży i weszli do środka. Wnętrze nie różniło się zbytnio od standardu, jaki traper zaobserwował w innych tego typu budynkach. Po lewej stronie stały stoły i krzesła, po prawej znajdował się bar i drzwi na zaplecze oraz do kuchni, z tyłu schody na piętro. Gdy znaleźli się w sali, gwar ucichł. Wszystkie oczy odwróciły się w ich stronę. Było tu z dwadzieścia osób, policzył Hasselgard. Sami mężczyźni, większość już podpita. Klientela obserwowała ich z zaciekawieniem. - Co się jopicie, barany! - krzyknął nagle wąsacz. - W kufle się jopcie! Co to, ludziście nie widzieli? Wieśniacy posłusznie zajęli się swoimi sprawami i atmosfera w karczmie wróciła do normy, choć raz po raz traper łowił ciekawe, niekiedy pełne niepokoju spojrzenie. Grubas podszedł do jednego ze stolików i poprosił wędrowców, by usiedli, kopniakami wyganiając okupujących go chłopów. Gdy dwaj podróżnicy zajęli miejsca, wąsacz krzyknął do oberżysty, zamawiając ciepłą strawę i "najlepsze piwsko, jakie ma w tej swojej spelunie", po czym usiadł obok nich. - Z tym piwem to nie miejcie zbytnich nadziei, panowie - rzekł z uśmiechem. - Tarl wszystkich raczy tym samym, bo tylko jedno ma. - W porządku - odpowiedział traper. - Po tak długiej drodze każdy ciepły posiłek czy napitek będzie jak miód. Nie, Mobanga? Czarnoskóry, obserwujący hałasujących wieśniaków z charakterystycznym dla siebie odchyleniem głowy i przymrużeniem oczu, kiwnął potakująco. Karczmarz przyniósł trzy kufle z grzanym piwem, postawił je na stole i odszedł. Wąsacz szybko wychylił zawartość jednego z nich i odstawił puste naczynie. Po imponujących wąsach ściekały strużki płynu. - Więc - zaczął, przecierając rękawem wilgotne usta - co was sprowadza do naszej małej wioski, panowie? - Dwie sprawy, właściwie - odpowiedział Hasselgard. - Jedną z nich jest mantikora, z którą podobno macie kłopoty. - To już nieaktualne - stwierdził wąsacz posępnie, a oczy dziwnie mu posmutniały. - Taa... - westchnął przeciągle traper i łyknął piwa. - Spodziewałem się tego. Kto? Bestiobój? Jacyś łowcy? A może sami go ubiliście? - Bestiak, panie, bestiak, kurwa jego mać. Przepraszam bardzo za mój język, ale z owym bestiakem nienajlepsze wspomnienia mamy. - Może później nam opowiesz, dobry człowieku. - Nazywam się Harad - wyjaśnił grubas, po czym dodał: - Jestem sołtysem. Traper zadławił się piwem. - Co wam, panie? - zatroskał się sołtys. - Jak to? - zdołał wyksztusić wreszcie Hasselgard. Zwrócił się do Mobangi. - Trafiliśmy do dobrej wioski? - Nie sądzę, byśmy mogli się pomylić - odrzekł czarnoskóry, klepiąc towarzysza w plecy. - Więc jesteście sołtysem? - traper zapytał grubasa, gdy wreszcie odetchnął głęboko. - Zgadza się. Od tygodnia. - A co z Reinoldem? - krzyknął rozpaczliwym głosem. - Aaa - pokiwał głową Harad. - Więc o to chodzi. Znał pan Reinolda? - Tak, kiedyś... - znaczenie słów sołtysa nagle uderzyło świadomość trapera. - Jak to... znał? - No, cóż. Chyba jednak będę musiał opowiedzieć wam o zajściu z bestiakem. Grubas rozsiadł się wygodniej na krześle. Karczmarz przyniósł gościom ciepły posiłek i odszedł, zabierając pusty kufel. Harad chwycił nóżkę kurczaka ze swego talerza. - Więc to była ta druga sprawa? - zapytał, wgryzając się w soczyste mięso. Hasselgard kiwnął głową. Nie myślał o jedzeniu, pełen mrocznych myśli czekał na słowa wyjaśnienia. Mobanga też zainteresował się rozmową, jednak nie mógł zlekceważyć pustki w żołądku. Wciągnął w wielkie nozdrza tajemniczy zapach ziół, którymi kucharz przyprawił jadło. Sołtys chrząknął: - Cóż, zacznę chyba od początku. Panowie słyszeliście zapewne o naszych kłopotach z potworem? A jakże, słyszeliście - odpowiedział od razu za nich. - W końcu to była pierwsza sprawa, nie? Tak czy inaczej, gdzieś tydzień temu przybył do nas obcy, brzydki jak noc - splunął na podłogę, dając wyraz swym odczuciom na temat wyglądu wzmiankowanego przybysza. - Od razu pojechał do sołtysa, wtedy to jeszcze był nim Reinold, i pyta, czy z tą mantikorą to jeszcze aktualne. Reinold powiedział, że tak, na to tamten, że zajmie się tym, byle mu powiedzieć, gdzie najczęściej się gnida pojawia, kogo zjadła i takie tam bestiakowe bzdury. - Harad przełknął wyjątkowo duży kawał mięsa. - Ostawił konia, piknego ogiera, w stajni i ruszył w las razem z Ndzunem. Po godzinie Ndzun wraca i mówi, że zaprowadził przybysza w las, a tamten powiedział, że dalej sam sobie poradzi. Czekaliśmy niecierpliwie, aż w końcu obcy wrócił pod wieczór z głową potwora w ręku. Wielceśmy się radowali tamtego wieczora, panie. Tarl stawiał wszystkim kolejkę, śpiewy po stokroć przebijały te nędzne pomrukiwania, jakie dziś słyszycie. Obcy, który w międzyczasie dał się poznać jako bestiobój, też siedział w karczmie i sączył piwsko. Wiecie, panowie - westchnął, potrząsnął głową. - Nikt za bestiakami nie przepada, ale ten w końcu ukatrupił nam potwora, więc żeśmy go zaprosili na zabawę. Próbowaliśmy go zagadywać, jak pokonał stwora i tak dalej, ale nie chciał nic powiedzieć. Nie to nie, jego sprawa, myślałem sobie. - Karczmarz przyniósł kolejne pełne kufle. Grubas chwycił od razu jeden, wychylił zawartość i odstawił, zanim oberżysta zdążył odejść, beknął donośnie. - Tak sobie myślałem. Wtedy do środka wszedł Reinold z pełną sakiewką, uroczyście podziękował wybawcy, dał mu pieniądze i przysiadł się do niego, chcąc porozmawiać. Gada i gada, a bestiak nic. Siedzi cicho i pije. Leje na naszego sołtysa, aż miło. A raczej niemiło. Sołtys zauważył widać, że jak grochem o ścianę i gotowił się już do wyjścia, kiedy to bestiak chwyta go bezczelnie za ramię i mówi, uważajcie panowie, że chce drugie tyle pieniędzy, bo robota była niebezpieczna. Słyszycie go, skurwysyna? Robota niebezpieczna! - Grubas poczerwieniał z gniewu na wspomnienie tamtej sytuacji. Zaczął mówić głośniej. Przestał nawet jeść. - Gdyby nie była niebezpieczna, sami byśmy sobie poradzili! Tak mu rzekł nasz sołtys. Bestiak na to, że wie, ile mu się należy, a dwadzieścia koron, czyli obiecana nagroda, to za mało. Tego było za wiele. Reinold chciał mu coś powiedzieć, ale ubiegł go Tyus, już mocno pijany. Poznaliście Tyusa w stajni, to ten kaszlący - wyjaśnił pospiesznie grubas. - Tyus stuka bestiaka w ramię i mówi, dostał swoje, niech się od sołtysa odczepi. Musicie wiedzieć, panowie, że Reinold był wielce poważany w naszej wiosce, jak i w okolicznych. Wspaniały był to człek, odważny i mądry, choć trochę przygnębiony od czasu... O czym ja znów gadam! - wykrzyknął nagle. Chwycił małą nóżkę kurczaka, włożył całą do ust. Po chwili wyjął ogołoconą kostkę. - Na czym to ja stanąłem... A tak! Bestiak odwraca się i mówi, żeby Tyus pilnował własnego nosa, bo jedno machnięcie mieczem, i nie będzie miał czego pilnować. A miecz miał bestiak imponujący. Zdobiony, z jakimiś napisami, robił wrażenie. Srebrny był - spojrzał na słuchaczy, próbując zaobserwować ich reakcje. Hasselgard słuchał go uważnie od początku, nie tknąwszy nawet jedzenia. Pewien najgorszego, z obawą czekał na potwierdzenie swych przeczuć z ust Harada, choć wiele by dał, by to, czego się spodziewał, nie było prawdą. Mobanga, odchyliwszy głowę lekko do tyłu, słuchał uważnie monologu, racząc się pieczonym mięsem. Cały czas patrzył na mówiącego przez lekko przymrużone powieki. Żaden z wędrowców nie zareagował jednak na wzmiankę o srebrnym mieczu w sposób, jakiego oczekiwał grubas. Właściwie, w ogóle nie zareagowali. Harad westchnął zawiedzony i podjął opowieść. - O czym to ja... Już! - poprawił pozycję na krześle. - Tyus już się szykował, by odpysknąć, gdy sołtys jął uspokajać, mówił, że nie ma powodu, by się kłócić, nagroda wyznaczona była i zmian nie będzie, mówił. Tyus, pijany jak bela, miast usiąść, zwołał kolegów i do bestiaka gada, że jak się co nie podoba, to wara. Wtedy jam już wiedział, że kłopoty będą. Tyusowi się bitki zachciało. I miał ci on bitkę, oj miał! - wąsacz załamał teatralnie ręce. - Parszywy bestiak splunął mu pod nogi, to już wiadomo było, że rozróba będzie, panowie. Myślałem wtedy, że zaczną się nawalać po całej karczmie, stoły wywracając. Ale żem się mylił straszliwie! - Harad złapał się za głowę w kolejnym widowiskowym geście. - Tyus rzucił się na bestiaka, a ten go lewym przedramieniem bach! w szyję uderzył. - Grubas, by należycie oddać gwałtowność tamtego ruchu, uderzył pięścią w stół. - Ledwo widać było ruch ręki! Tyus dostał w gardło i odleciał na stół, dusząc się. To dlatego dostaje czasami ataku kaszlu, co wiedzieliście, panowie - wyjaśnił. - Wtedy dobiegli Greux i... zaraz... O! Greux i Halad! Greux miał w ręku butelkę i chciał ją rozbić na łbie przybłędy, ale ten uniknął, skacząc na kucki i bach! uderzył pięścią od dołu. Greux odleciał, cały we krwi. Potem dopiero żeśmy zobaczyli, że ma złamany kark. Bestiak już miał się rzucić na Halada, który stanął jak wryty, gdy z tyłu na bestiaka jak nie skoczy nasz sołtys! - Grubas niemalże zaczął krzyczeć. Siedział cały spocony i zamaszyście wymachiwał rękami, chcąc zapewne przybliżyć słuchaczom wygląd walki. - Pamiętam, że sołtys wrzeszczał, żeby się tamci uspokoili. Chciał złapać bestiaka za ręce, żeby go unieruchomić, nie bił go przecie, nic złego mu nie robił, chciał ino zakończyć bitkę... Tarl, daj no piwa! Nie widzisz, że zaschło mi w gardle?! - zwrócił się do karczmarza. Przetarł mokre czoło i odetchnął głęboko. Był bardzo zmęczony. W końcu wkładał wiele wysiłku, by jak najwierniej przedstawić zdarzenie w�