10111
Szczegóły |
Tytuł |
10111 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10111 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10111 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10111 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Jacek Pankiewicz
Nos pod cios
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
Nos i tabakiera
Co pamiętam
Dął chłodny, wilgotny wiatr. Schowałem się na łące, między dziczejącymi krzewami. W
suchej i szarej już trawie ułożyłem się i było mi ciepło i dobrze.
Nadszedł jakiś dorosły z tyłu. Znienacka, niedosłyszalnie nadszedł. Ale nie przestraszyłem
się.
– Jak będziesz dalej tak leżał, to umrzesz! – powiedział. Kazał mi zaraz wstać. Nawet nie
zdążyłem się rozgrzać przed wejściem w wasz świat. To pamiętam.
1956
5
Amor a Psyche
Mężczyzna patrzy pod nogi, na porastający trawą krawężnik, idzie do kłody. Ci, którzy go
mijają, nie popatrzą w jego stronę, wolą nie stykać się spojrzeniem.
Pies podchodzi do siedzącego na kłodzie człowieka, zwraca ku niemu głowę, zatrzymuje
się, patrzy chwilkę, odwraca i dopiero wtedy odchodzi – niespiesznie, bo jego pan tak właśnie
zachowałby się tu, gdyby takie zachowanie było mu jeszcze w głowie.
Istoty swojskie, o mniej wyćwiczonych formach, interesują się, co tu dużo mówić, byle
czym! Taki mija człowieka i bez powodu węszy w trawie, obskakuje cały krzew agrestu – i to
musi jeszcze za nim iść opiekunka! Dziewczyna podchodzi, również zaczyna szukać w trawie,
wyjmuje z kieszeni lusterko i grzebień, na dobre przestraja sobie włosy.
Mężczyzna, na którego nawet nie spojrzała, myśli już, że to wszystko przez niego.
– Czy on je trawę? – pyta.
– ...Tak – odpowiedź pada z góry, nie od razu. Niech on w tej zwłoce i nieprzerwanej pracy
nad puklami zauważy jej naturalność.
– Jarosz – o, to się rzadko zdarza wśród psów.
– Śledzie też lubi – uzupełnia dziewczyna. – Jak tylko zobaczy papier, to zaraz leci.
– Papier?
– Po śledziach.
Przypatruje się teraz już odważnie gospodarzowi kłody. Zaraz dodaje speszona, żeby to
patrzenie było nie za długie.
– Z takim to jeszcze trudniej niż z dzieckiem.
– Ale ten, o widzi pani – co tam idzie. Pies jak filozof!
Po dłuższej chwili.
– Wolałabym mieć jednak dziecko.
Mężczyzna ledwo wierzy sobie i zaczyna przyglądać się jej coraz dokładniej... Ależ z całą
pewnością, tak – może je pani mieć! Trzeba być człowiekiem czynu!
– Chyba tak – godzi się melancholijnie dziewczyna.
– To... jakiej om rasy, ten pani pies?
– Pies? To jest wilk!
– Ładna rasa.
Ale teraz nie ma już nic do dodania.
– Amor, Amor chodź! – woła dziewczyna. Amor znalazł sobie papier i nie idzie.
– Chodź Amor, dość, już idziemy!
Bierze psa na ręce, pod szyję i zadnie łapy, uniósłszy go wysoko zwraca się jeszcze ku
mężczyźnie nieśmiało, skromniej niż dotąd i nie patrząc wprost.
6
– To... przepraszam. Do widzenia.
Odczuł to, jakby się stało coś złego. Z jego przyczyny!
– Proszę – odpowiada bardzo grzecznie, speszony.
1966
7
Zmiana
Opowiadałeś mi o swoim spacerze. Opowiem ci, jak to jest u mnie.
Nie potrafię, jak ty, wyszedłszy z domu, wrócić jeszcze do tej samej myśli. Świat gdzieś
mija, pędzi w kawalkadzie nowych porządków. I zanika wraz z nimi, pewnie dlatego tylko, że
były podobne poprzednie. Że następne będą po nich, że nie liczy się tylko ta jedna chwila, co
teraz trwa, bo ją zmiecie następna, miałka. W dodatku nie ma w tej zmianie pędu, wcale a
wcale.
A w życiu jeszcze wolniej: nie mając czasu wychodzić na spacer co dzień, wychodzę w
niedzielę, zaraz po wstaniu z łóżka, jeszcze myśli, powolne, stoją w przedsionku zdarzeń.
Niezła pora. W głowie pusto. Cień snu lub nikłe ślady tego, z czym się wczoraj oczy zamknęło.
Najprywatniejsza z prywatnych cenzura odsiewa jady! Teraz patrzysz na prawo –
ogródki przyokienne, bo pilnowane z okna: sen kradziony; patrzysz w lewo – zupełnie pusta
ulica. W tej ciszy i ogródki zbyt samotne, i ulica nie zaplanowana, same możliwości. Drzewa
rozwinięte i już ciemne, bez liści, jak trzeba na zimę. Niektóre z gałęzi zatrzymały po jabłku
lub gruszce, obiecują, albo tylko tak z zapomnienia. Poważmy gospodarz, krząta się i zna
swoją rolę, to czarny salonowiec kruk, dogląda może nie tych gałęzi i owoców, ale kart do
gry, przed fałszywym rozdaniem, to jasne. Patrzysz na niego i wiesz, jak czułby się każdy, kto
nie jest ptakiem w tak wyjątkowo cenionej roli. Jak zagnany do pilnowania cudzego ogrodu.
A on w nim uczestniczy jako majordomus. Dzięki niemu drzewa rozstawiły się w przestrzeni
swobodnie, sąsiadują bez obrazy, nie będzie tutaj żadnych głupich obaw ni podejrzeń – a nie
ma nic lepszego na świecie niż taka właśnie pewność! Idąc za (nimi kolejno rozprostujesz się
sam – w górę i na boki. Na boki, w górę. Nawet stałość tego jednego płynięcia przez powietrze
i czas oddaje ci nie mniej niż długo, długo szykowane spełnienie.
Obok w murach obmurowali się ludzie. Gdzież teraz ich dawny spokój, pewność siebie?
Nie znajdą innego miejsca wśród innych, jak to, które chcieliby długo i dobrze znać wcześniej.
Wtedy zapanują tam niechybnie! A ty wychodzisz z domu Franciszku; coraz częściej
wychodzisz z domu. Oczywiście, usprawiedliwiasz się: nie bez popychania; ale tak się często
wychodzi, albo: tylko tak się wychodzi naprawdę!
Twój oddalający się i wahający, który
nie został jeszcze Przyjacielem
8
List drugi,
Moje wrażenia nigdy się nie łączą. Chociaż mi bardzo na tym by zależało. Ty potrafisz
wybiec z domu i za godzinę do przerwanego zdania wrócić, jakby ono tam – unieruchomione
– na ciebie czekało. Tak długo czeka. Cały świat w nim zaryglowany! Skąd ono bierze, to
zdanie, na wszystko siłę – napiszesz mi?
Zastanawiałem się długo i nad czymś jeszcze. Waham się, czy ci o tym napisać. Otóż pewnych
domów, widoków, a nawet ulic całych – ja się lękam. Lękam od dawna. Jak tylko pamięć
moja działa. A nie rozumiem jak mogą istnieć ludzie, którzy się boją wciąż – niewiadomego.
Bo te moje widoki są jakby już z dawna mi znane. Są groźne; i straszą. Wielu rzeczy
się kiedyś bałem. Przypominam dziś sobie załom muru. Dalej budzi we mnie trwogę. Czuję,
że Tam czai się coś złego.
Tam jest bardzo niebezpiecznie dla mnie. Stale to czuję. I choć już polubiłem, bardzo nawet,
coraz to nowe zaskoczenia – nie mogę się uwolnić od tego, co tkwi gdzieś, Tam; na stałe.
Czy może i to, co ma się stać, co może się stać – pójść w stronę tego zastałego? A ja za
nim?
Powroty z takiego miejsca (zdarzały się już szczęśliwe przypadki), wydają mi się od niedawna
prawdziwym uwiecznieniem! Nie z powodu kolejnej wyprawy Tam, lecz aż z tego, że
się w ogóle jest dalej. Gdy inni przechodzą tam obok i osobliwie bez wrażenia – ja ciągle
wracam i upewniam się, pozostaję i bardzo trudno mi odejść. Takie oszołomienie może zdarzyć,
się w nocy, i w światło. I dni pochmurne.
To już list trzeci,
Tak, ranek niedzielny jest bardzo dobrą porą, żeby odgonić zjawy i ujrzeć w jaskrawym
świetle to, co nas oślepia. Iść sobie samemu pustą ulicą, nikt ci nie przeszkadza. Przez uchyloną
zasłonę wystawia głowę mężczyzna, pewnie i patrzy na mnie, zazdrości. Wydaje mu się
jeszcze, że może jest we śnie, że pamięta jak widział gdzieś tak kogoś w szczerej pustce maszerującego.
Ale przecież to nie on. Za kwadrans dowie się znów, że ma wstać. Wysuwa głowę
do mnie i czuje, że nawet jest już gorzej niż myślał, że to może trzeci raz tak samo.
Zasłona wraca nagle w swoje miejsce. Dla mnie znika ta twarz. Choć już daleko odszedłem
i mogłem nawet jej nie zauważyć. Poznaję jak z pamięci, dawny własny smutek, i cudze
oszołomienie! Że nie było o tym komu dorzucić choć prostującego słówka – i że do ciebie
teraz właśnie piszę.
Dochodzę do rogu, a na przystanku czeka starszy człowiek. Rozglądam się za dalszą drogą.
Aż tu się pyta i mówi: gdzie są Uklejki?
Ucieszyłem się, że chce, by mu pomóc. A gdzie Uklejki? Tego to nie wiem, a może on
wie, bo i mówi zaraz, że tam, gdzie lotnisko.
To ucieszyłem się, że wie gdzie są te, o które się pyta, jakieś Sklejki, Więc mu radzę zaraz,
by wsiadł do najbliższego autobusu, właśnie jest przystanek. Jak pan wsiądzie to i dojedzie –
przemądrzam się.
To go zdenerwowało, i już wie, z kim ma do czynienia, i że nie tylko wiedział ode mnie
lepiej, gdzie ma jechać, ale i gdzie teraz jest! Na to pomyślałem głupio, że szkoda, pójdę sobie,
starszy człowiek musi być nieźle mądry, a ja słabo zły, skoro tak mało wiem, co i jak. I
już odchodzę, gdy Starszy za rękaw mnie chwyta, że obowiązku unikam – i gdzie są Klejki?!
Starszy człowiek, myślę sobie, to mu daruję gwałtowność, i czytam z tabliczki za szybą, że
Usklejki tam i tam, i to mu mówię. A ten się pyta do jakiego autobusu ma wejść. To mu podaję
numer, a on dziękuje.
Ależ tu jest tylko jeden numer! – Starszemu już krzyczę w głos. A on, że tak, kiwa głową,
jakbym już mu powtarzał sto razy. I cieszy się. On się ze mnie cieszy. To starszy człowiek,
9
myślę, dlatego tak się cieszy! Ale nie zdążyłem nic powiedzieć od siebie, bo autobus nadjeżdża,
zastawia mi drogę do człowieka. Starszy do mnie teraz tyłem. Teraz za szybą. Ale odwraca
się i kiwa głową. Starszy człowiek myślę, to i dlatego, choć z nieznajomym się żegna.
Zostałem, jak to w niedzielę, już z tym. Dług wobec cudzej wiedzy i niewiedzy spłaciłem.
I wobec własnej niewiedzy. I po raz pierwszy naprawdę – zmienił mi się temat. Teraz inny ja
będzie szedł, inną drogą, na powrót.
Myślę o tobie Franciszku, żebyś tu przyjechał. Nie namyślaj się długo.
Twój N.
1963
10
Na landszafcie
Słońce dawno już zapadło w wodę, landszaft był jak landszaft. Właściwie postlandszaft.
Pora była niemal szara, a trochę szarobłękitna, nawet szarofioletowa?
Stałem na ostatnim z brzegu kamieniu, by nie grzęznąć w piasku, i w garniturze nie do tego
miejsca. Ale do pory. Stałem dla landszaftu, postlandszaftu, jak kto woli, zupełnie jak
wielu innych.
Przychodzili, postali milcząco, przed odejściem pozerkiwali na mnie, to obowiązkowo,
jakby musieli się usprawiedliwiać przed sobą z takiej małodusznej, zbyt skąpej gorliwości.
Nie w ich stylu było więc zapatrzenie się, usprawiedliwiali się, że nie oni sami, lecz i ktoś
jeszcze żyje na tym świecie, więc muszą odejść szybko. Przychodzili zresztą następni.
Musiałem znaleźć jakieś zajęcie dla oczu, żeby nie patrzeć tylko na to, i nie czekać, aż oni
popatrzą na mnie – tak, nie czekać! I tak zaraz zaczną odchodzić. A ja musiałem coś mieć dla
siebie, i to nie tylko dlatego, żeby nie zwracać na nich uwagi. Choć i wiadomo, nawet na nich
zawsze to robi wrażenie, gdy tylko...
Miałem wolny kwadrans, a stałem tu chyba z pół godziny. Miałem wpierw na kwadrans
znaleźć sobie zajęcie – a na morzu było coś bardzo małego i bardzo daleko, punkt prawie,
choć to jak mały stateczek! Kto go wie, czy mały, to było bardzo daleko, i nic więcej nie widać
dla porównania. Skąd miałem wiedzieć, czy to tylko jedno światło zapalało się i znikało,
czy więcej?
Ale to pewnie nie szedł jak po ulicy facet z latarką po wodzie, boby musiał płynąć, a jakby
płynął, to latarni już by nie dał rady... to był statek!
Ale czy sam on przerywał to światło, czy przesłaniała go fala? Wieczorna, przypływ...
Więc jeśli go nie przesłoniła w pełni, to musiał być na tyle wielki, żebym go widział.
I wtedy pomyślałem, że to musi być sygnał. Sygnał wysyłać musi statek albo łódź, która
wzywa pomocy. Wypłynęli za daleko, a teraz czegoś tam brak im, żeby wrócić.
Nie widziałem w pobliżu przystani ani portu, skąd by ktoś mógł jak ja zobaczyć tamten
sygnał. Popatrzyłem na siebie, po ludziach co przychodzili na landszaft. Żaden z nich albo nie
widział – albo widział i nie chciał wiedzieć, co się tam dzieje!
A więc to naprawdę tylko ja jeden zostałem z tym sygnałem – albo przynajmniej się go
domyślam.
Patrzyłem na przychodzących – i ci odejdą jak poprzedni... Może ich zaalarmować, zawołać
do pomocy?
Ich wzrok – nie słabszy od mojego! Stoją nieruchomo, aby zaraz szybko zniknąć.
Więc jestem sam, tak od początku? Gdy ktoś samotnie wzywa pomocy?
1966
11
Pod pomnikiem
Ulica i miasto tego wieczoru podobały mi się. Było świeżo, czułem, że niezadługo zacznie
być zielono. Drzewa jakby oplecione już były nadzieją, że jutro lub pojutrze nie będzie źle!
Nawet nie pomyślałem, że teraz, po dziewiątej wieczór, idąc sam, mógłbym być gdzie indziej
tak na swoim miejscu. Jak właśnie tu! Choć w nogach czułem zmęczenie, zawróciłem
jeszcze raz, w stronę tej samej ulicy. Po drugiej stronie mijał mnie ktoś znajomy, na szczęście
nie zauważył – i wtedy podszedłem do ławki stojącej na skwerze. To ciekawe, wszystko wyglądało
tak, jakby jeszcze przed chwilą siedziało tu mnóstwo hałaśliwych osób! A teraz taka
cisza. Widocznie przed sekundą odeszli.
Jak tylko usiadłem, to było talk, jakbym się już z góry spodziewał, co się stanie. Dziwne. I
podchodzi do mnie jakiś mężczyzna, prosi o ogień. Podchodzi z psem, ale pies się zaraz oddalił.
Ja ognia nie mam, mówię mu, a on nie wierzy, czuje się zawiedziony i prosi, żebym
wobec tego zgodził się z nim zapalić papierosa. Wyjmuje z kieszeni sporty, carmeny, caro,
wszystkie pudełka pogniecione, i widzę że mu bardzo zależy, by mnie poczęstować.
Zgodziłem się i pobiegł, dosłownie pobiegł na ulicę poszukać kogoś z zapałkami. Z głębi
skweru wychodzi jakiś student, spytałem go o zapałki, przybliżył się, podał ogień, przywołuję
częstującego, student odchodzi, a ja proszę tamtego, żeby usiadł.
Siadł na rogu ławki i już bardzo spieszy się, żeby powiedzieć:
– Pan jest bardzo sympatyczny człowiek, więc ja też, aby nie tracić darmo czasu, od razu
się przedstawię: jestem wariat, ha-ha! Wariat – to pana nie odstrasza?
– Nnie – uspokoiłem samego siebie. – Pan jest też sympatyczny człowiek. Możemy sobie
porozmawiać.
– To dobrze, to dobrze! Panie, ja od razu panu powiem, od już przechodźmy do rzeczy!
– Cenię szczerość! – przytrzymywałem go chłodno, ale on to przyjął i tak jako wyraźną
zachętę.
– Jestem za Słowackim, Żeromskim, Dostojewskim i Wańkowiczem. U Żeromskiego cenię
przede wszystkim styl, ale wariat jestem, to prawda, dwie rany na wojnie – wskazał na
czoło – od tego. Generał – tu wymienił znane nazwisko – walczył ze mną razem, ale już dziś
się do mnie nie przyzna. Mam odznaczenia, ale nie latam, bo wie pan, wariat, ha-ha! Latać nie
dają, skądże... „Teraz nie pora” – zanucił. – Pan pamięta „Ostatnią niedzielę?”
– Bo to ostatnia niedziela? Znam.
– Niemożliwe, pan pamięta?
– Też mam te swoje dzieści.
– A ja mam już synka w wojsku, zapaśnik, wie pan, i psa, też zwichrowany dzikus – patrz
pan, jak on się tam tapla w kałuży!
Rzeczywiście, pies czegoś szukał na dnie.
12
– To topielec, pan wie? Tylko że jeszcze nie zdążył. Ja mu nawet nie daję imienia, bo
szkoda. Dziki pies, panie, boi się suk.
– Pan z nim stale spaceruje? – usiłowałem zmienić podmiot.
– Dziś zrobiliśmy z piętnaście kilometrów. To akurat, jak jestem w domu. A żonę też
mam, ale z nią nie chodzę. Śpię zawsze sam i to na łóżku polowym. Pan nie uwierzy; córki
moje to takie tyki, dwie tyki, ha-ha, a ja nie jestem duży, i co pan na to?
Dopalił się mój papieros, zagasiłem, on swój też, jak na komendę, i zaraz dorzucił – wskazując
na pomnik:
– On też jest dobry – ale do matury! Co prawda to prawda, choć i zły nie jest. Cenię go, ale
tam, w Paryżu to koledze szpetnie przygadał, co nie?
– Zaraz, zaraz...
– No ty...
– Nie, paszoł won durak, powiedział.
– Cenię go, ale czy tamci inni to nie powinni mieć pomników? Powiedz pan!
– No, sądzę, że powinni.
– To pan jest prawdziwy romantyk! – rzucił się do mnie. – Ja to w panu od razu spotkałem.
Wyjął długopis i zapisał coś na sportach. – Dziękuję panu, bo tak to nie miałem do kogo...
Zaraz, a po angielsku to pan umie? Bo ja to chodzę na studium i wczoraj oblałem egzamin.
– Studium z angielskiego? A jak pan miał być lotnikiem, to nie uczyli?
– No tak, ile tego...
– Muszę już jechać. Czas.
– Panie, ja pana bardzo proszę: bardzo proszę, niech pan weźmie caro, carmeny, jakie pan
chce, proszę wziąć ode mnie, koniecznie dwa. Będę bardzo wdzięczny, dziękuję! I’m sorry.
Inaczej nie umiem, nie potrafię.
– Ja też się cieszę z tej rozmowy. Z pana miły, sympatyczny człowiek.
Spojrzał na mnie, bardzo poczciwie, wstał i zadecydował tonem wyroczni, bez odwołania:
– Będziesz wiecznie młody. Nigdy się nie zestarzejesz. Proszę cię, nie zapomnij nigdy o tym!
Rozeszliśmy się. Ja sam w swoją stronę, on został z psem. Zacząłem gwizdać jakąś własną
melodię – była przy mnie cały dzień, a dopiero teraz zabrzmiała.
Głos mi się odnowił, idę ulicą, patrzę na innych ludzi. Oni tylko chcą wiedzieć z góry, jak
ja mam na nich patrzeć. A czy mogę coś jeszcze zagwizdać? Wypychają mi przed oczy ten
swój obowiązek... ale i widzieć i słyszeć mogę tylko ja. Te drzewa też dla siebie wiedzą...
1964
13
Furtianka
Jego wielki gest pozostał. Tak chętnie przyjmuję go za swój! Tak, może i dziś przyjdzie mi
się z niego rozliczać. To już nie wierność; to własność.
Pierwszy koncert. Płytę nastaw jeszcze raz, posłuchaj. Jesteś tu, w nim, u siebie. Jesteś teraz
u siebie!
Tak niedawno byłem szczególnie przeciw wszystkim. I widowni tej tam na koncercie –
wszystkim. Choć może to było inaczej! Byłem: poza wszystkim. I spoza tego swojego odgrodzenia
z mściwą, jakkolwiek tak bezczynną, pasją patrzyłem ludziom w oczy, choćby tym
wychodzącym na przerwę.
Teraz ją właśnie zauważyłem. Ale zerknąłem tylko, jako na coś niby – być może – nic
szczególnego. Dalej gwary, spacery, powrót.
Siadłem między nią a ciotką. Słuchałem nie wiadomo czego. Ot, takie spotkanie przypadkowe,
ale potem w tłumie na dole byłem już, na jedno, dwa zerknięcia, poszukiwany. Dziwiłem
się trochę.
Ale dziwiłem już jak król, kiedy w państwie wszystko nadspodziewanie dobrze gra, król
zaś wcale nie stara się dziwić, i nie musi. Dziwiłem się trochę.
Powiedziała wtedy, niezupełnie do ciotki, i nawet mało zważając na jej obecność: – Tak mi
się zrobiło gorąco!
To były jej słowa powitania. Mnie tam na odwrót było – chłodno, skurczliwie jakoś. A ona
tak... No, to cieszy. Potem dużo jeszcze słuchaliśmy o morzu. Bo muzyka zaczynała taki ruch:
od przyrody do przyrody. Człowiek w niej z czasem stawał się wszystkim. Oddałbym siebie
lub wszystko każdemu, kto by tak bez warunków zechciał oddalić się od siebie i wejść w morze!
Odnalazłem powoli i w sobie coś z podobnego zdecydowania, którym tu na brzegu, bez
względu na pogodę można się podzielić z innymi. Wyjść z wydm i – być morzem! Odkryłem
też, że ściąga moje gały uwięziony w jej fotelu przypływ.
Ludzie wychodzą, chwieją się drzwi. Ludzie i drzwi coś tam skrzypią. Poniektórzy jakoś
coś o muzyce. Nie dać się tylko złapać w ten głupi galimatias!
Gwizdałem coś jakby tango i przystanąłem. Wyzwolony już od wszystkich. Raptem widzę,
i ja niepotrzebny jestem tu, na ulicy o tej porze: pusta dziewiąta wieczór. Ona gdzieś właśnie
żegna się z ciotką. Ja usiłuję sobie przypomnieć tę twarz. Ale przecież jej nawet nie pamiętam.
Jak ją teraz dogonię gdziekolwiek, jak znajdę?
Wierność na jednym kwadraciku wyobraźni zmętniała. Tamta twarz żegna się rzeczywiście
gdzieś z ciotką, a ja napataczam się w to miejsce jak owad wędrujący po kosmosie i
obojętnie staję przed, to jest przed nią, jak się staje z poczucia obowiązku.
14
Spełnienie go nie było już tak normalne. Moja obudzona, niby tak potężna wierność nie
ułatwiała dosłownie niczego. Tchórzyłem więc przez dobre pół kilometra, brnąc za nią w solidnym
odstępie, na średnio długiej ulicy.
Ale najlepszy to jest róg z łańcuszkiem i kolorowym światłem. Trzeba poczekać. Wtedy –
co tam, nie ma się co wstydzić przede wszystkim własnej dykcji! Ona jeszcze zobaczy, jak to
potoczyście ułoży się dalej.
Sama kulistość się toczy. Toczy się kulistość sama. Naprzód i w tył, w każdą stronę.
– Hm, kha! Może byśmy tak porozmawiali? Nawet po drodze...
Wątek niby też jak kulistość: Ona zaś nic nie mówi, tylko stoi.
Zebrałem się jednak na podanie kierunku i nagle ruszyła. Zgodnie z radą. Po drodze było
już tak:
– Nie wiem, czy pan ze mną długo wytrzyma. Tak mało kto na to się zdobywa, prawie
wszyscy – odpadają.
Zdziwiło mnie trochę to słowo w jej kształtnie ułożonych ustach. Ale biorę oddech, i
wiem, że teraz będzie próba wytrzymałościowa. Niech się i ja zanurzę! Tlen w morzu na
pewno byłby mi potrzebny. Świat powietrzny nie musi być aż tak ciasny jak skafander. Jak
się człowiekowi czasem zdaje.
– Zbliżało się dziwnie akurat wszystko, czego i sam pragnąłem. Rządziła mną i tamta
wierność. Wierność w obliczu obco mknącego świata!
Mój zapał rośnie i bogaci się. Ona daje mi nawet czas na to! Patrzę na nią – i już nie pamiętam,
co zaczynałem mówić. Dziwny mus tego mówienia ciągnie się i ciągnie – ale jestem
przecież rozumiany.
Potem w kawiarni. Przy drugiej dopiero szklance wina, (bo się zgodziła na szklanki!) wypowiedziała
te swoje słowa, od których rozmowa by się nie zaczęła, lecz wcale nie musi się rwać.
– Nie krępuje mnie ta cisza – powiada – chociaż jeszcze tak mało się znamy... To nawet
interesujące – dodała po chwili, akcentując ostatnie słowo.
Nie spytałem, co znalazła interesującego w jej przede wszystkim milczeniu. Zamówiłem
po trzeciej szklance, jakby na dowód identyczności mojego poglądu na sytuację.
Wino już stało na stole, a jej ręce i twarz traciły stopniowo na ostrości. Jej palce zjawiały
się raczej wprost z mojej wyobraźni. Palce, ręce poruszały się faktycznie w idealnej zgodzie z
moim życzeniem. I to było niewiarygodne! Zajmowałem się jakby ich geometrią, nieustannie
przebijając się przez ten kawiarniany dym. I przez mój podziw, który był na początku wszystkiego.
Dla naszej wspólnej odrębności, która też już się stawała niezależną od wszystkiego.
Nie dotykałem nigdy w życiu takich palców!
I wtedy zaraz pomyślałem, że nie mam nawet zamiaru jej dotknąć! Nigdy fizycznie. Studziła
może i tak całe to moje oszołomienie. Ale ja sam spostrzegłem rychło, spostrzegłem
jako to, co wyszło wyłącznie ode mnie, że nic, niczego już po niej więcej nie oczekuję. Tylko
tego najwyżej istnienia. Trwania.
Doskonałość żyje własnym światłem! – dodawałem sobie, żeby coś ująć w formułkę. Patrzyłem
w bezruchu na bezczynnie położone ręce. Siedziała dalej milcząca, może i z jakąś
tam nadzieją na mnie, ale – żeby coś ruszyć – nie miałem już i ja sił, by się tak długo zachwycać!
Wierność, ta z koncertu, zrobiła sobie ze mną podły żart. A potem swobodnie opadła mi
pod nogi, już nie panując nad niczym, a kiedy wyszliśmy – czułem się znów jak kiedyś,
przedtem, jak normalnie. Chciałem mieć teraz na to świadków. Choćby jednego albo i jak
najwięcej świadków!
Ulica dalej pusta. Zagwizdałem sobie cicho – nic, żadnego na Niej wrażenia. Wypadłem jak operetkowy
amant, księżyc, który żwawo sobie szedł po niebie, powędrował szybko za chmury.
Stoję jak niebo czarny. Mówię Jej, że jest mi coraz bardziej potrzebna, że ja opuszczony i
samotny, jak nigdy nikt.
15
Nie wierzy.
Mówię, że chcę Jej wszystko od nowa koniecznie opowiedzieć – że musi się coś stać, co
zmieni to wszystko! Albo z nami będzie nic!
– Zgadzasz się na to zdarzenie? – pytam. – Tak naprawdę też nie wiem, jak ma być!
Chciałem Jej zaraz opowiedzieć, co to za wierność anonimowa we mnie się kończy. I w
ogóle, że już się dziwię, dlaczego to kiedyś miałem wrócić po nagrodę – cofać się w przeszłość,
gdzie do niczego nie umiem już trafić...
Patrzę w chmury, chmury są zawsze do czegoś podobne, i domyślam się, że może talk naprawdę
istnieje tylko... to ich podobieństwo! Zaczynam nagle być kimś innym, wierność teraz
mi już niepotrzebna. Teraz przy Tobie czuję, jakbyś się mogła stać moją jedyną wiernością,
odtąd...
Powiedziała, że z nią robię eksperyment.
Powiedziała po chwili, że może i tak naprawdę myślę, choć nie mogę tak myśleć. Bo w
gruncie rzeczy to może i jestem porządnym chłopakiem. Tak Jej się zdaje. Ja tylko teraz tak
udaję...
Powiedziałem zaraz, że mam sto i tysiąc cech takich, na których ona się nie poznała. Że
gdyby nawet i poznała choć jedną, to zawsze się spóźni – bo będzie tak, jakby mnie już dawno
przy tym nie było. Czyli i przy niej. Nawet teraz, gdy fizycznie tu jestem.
Za daleko, za blisko, za nisko lub za wysoko to było. W pewnej chwili, przed furtką, taki
moment: wyciągnęła rękę z rękawiczki – mówi, że jej zimno. Wyciągnęła ją i trzyma przede
mną. Sztywną rękę, choć nie z zimna. Zastanawiałem się długo, jak taka ręka sama dotyka.
Wreszcie za bramą znikła. Strwożona zakonnica.
I furtka tylko, mądra i pewna siebie wiernością swojemu miejscu, pochybotała się dobrą
chwilę.
1966
16
Koń
1
Wydaje się, nie byłem gościem spodziewanym. Może nie pamiętał już, że w ogóle istnieję...
Jeśli nie przeżyjesz w pamięci, przywitanie nie może być powrotem.
Czyje miejsce zająłem, jeśli mnie nie przewidziano? Jak przywitał mnie ojciec?
To już dwanaście lat i nic w pamięci. Syn, niby jak syn. Drzewiec sztandaru wstawiony do
odpowiedniego uchwytu. Uchwyt potrzebny dla drzewca – czy odwrotnie?
Niech mi ktoś podsunie odpowiedź, bo tamta moja, sprzed dwunastu lat, przestała cokolwiek
znaczyć! Nazwałem przyjazd powrotem, odebrałem sobie tyle praw, wśród nich najważniejsze:
do powrotów innych, nowych. Po co przesądziłem to wszystko tak na okrągło?
Odnowione uczucia, wspólny cel, przejęcie zielonej gałązki z pnia – gdybyż to jeszcze! To
wtedy – już można by się i zatrzymać?
Mam z ojcem robić coś razem. To wielka nadzieja. Ciągnęło mnie.
„Będziemy żyć dobrze, wystarczająco dobrze, z naddatkiem dla innych”.
Więc są inni, którzy żyją i bez takiej nadziei. Czy oni – mają jeszcze jakie wspomnienia?
Ojciec powiedział, żebym wybudował sobie dom. Bo tam, gdzie mieszka teraz, bez bliskich,
wygód i bez kobiet, tam przyjąć mnie nie może. I nawet nie chciałby.
Wydawało mi się to zadanie nietrudne; wybudować dom. On, właściciel przedsiębiorstwa,
którym sam osobiście kieruje, zadysponował sumy.
Przed rozpoczęciem budowy mam kłopot. Współudziałowiec przedsiębiorstwa, pan Kapeć,
skądinąd autor znanej broszury itp., oświadczył, że wykładnia prawa pozwala mi udzielić
pomocy jedynie w zakupie budulca, na tym kończąc. Oświadczenie to – podobno – złożył na
posiedzeniu zarządu. Zgromadzeni milczeniem potwierdzili to zdanie.
Nie uczestniczyłem nigdy w posiedzeniach zarządu, nawet i tym razem, dlatego brak mi
świadectw na zachowanie się ojca. Wiem, że się z innymi zgodził. Ale czy była to wyjątkowa
słabość pozycji przecież głównego właściciela, czy przez niego samego obmyślony gest,
zmuszający mnie do heroizmu – tego chyba nigdy nie rozstrzygnę. W rozmowach ze mną,
zwykle krótkich, w tonie dość obojętnym, nie zaczepił nigdy o ten temat. Ani ja.
Dwanaście lat następnych streszczę więc tylko w zdaniu: DOM MÓJ WYBUDOWAŁEM!
W tym celu zostałem inżynierem i sam wykształciłem kilkunastu majstrów w budowlanych
specjalnościach. Byli dotąd robotnikami w firmie ojca. Od jutra już tam nie wrócą. Sami
to zapowiedzieli.
Ojciec podszedł dziś do mnie na podwórzu (wnętrza mego domu ani razu dotąd nie oglądał)
i mówi:
17
– Może przejechałbyś się ze mną? Wyprowadzę zaraz swój nowy wóz. No, rozchmurz się!
Przecież należy ci się z ojcem podróż po tym wszystkim.
Z ojcem w podróż! Nie powiedział dokąd jedziemy. Nie, nic nie powiedział. I nie pytałem.
W końcu nie chodzi tylko o kierunek. I jakie to dziwne – nie widziałem dla siebie dotąd tej
możliwości przez ten okrągły czas mojego pracowitego pobytu. Żadnej takiej możliwości!
Aż zobaczyłem, kiedy przed oczy postawiono mi samochód. Trochę aż wstyd, że to dopiero
pierwszy raz. I tak nagle! Nie zdążyłem nawet rozstawić mebli, nawet tych, które jeszcze
mam, starych i szczerbatych moich mebli – w pokojach pachnących wapnem i farbą, wypieszczonych
pod okiem trzynastu ludzi, moim i dwunastu. Już więc wybieram się w drogę.
Że też sam nigdy nie wpadłbym na ten pomysł!
– Jedziemy – powiedział mój ojciec.
Niepohamowaną mam uległość wobec tych pól za szybą! Bardzo odległy wydaje mi się
spokój mijanej topoli. Liście migocą na poruszenie wiatru i niosą smukłe dostojeństwo w górę.
My i one podróżujemy.
Ucieczka czy przyjazd? A może przezorniej byłoby tu wpierw zatrzymać się gdzieś? Wysiąść,
popatrzeć?
Cel nie jest wyrokiem, to pewne. Ale zaczynam coś podejrzewać... Tylko gdybym wysiadł,
to dziwne, nawet nie wiedziałbym, w którą stronę pójść.
Zdaje się, że zacząłbym coś nieodwracalnego!
A zostaję. Może za następnych kilkanaście lat dojdę znów do sytuacji jak dzisiejsza? Jak
my teraz? Wszystko będzie dokładnie tak samo, albo i jeszcze dokładniej niż to samo?
Albo pamięć z gorliwości używania zetrze się – i będę znów, jak ten dym – wciąż za ojcem?
Odjedźmy stąd! – gorączkowałem się. Dobrze, że wybraliśmy się w daleką podróż.
2
Teraz miejsce kierowcy zajął ojciec. Kierowca usnął niebawem. Widzę, jak to zajęcie od
początku mego ojca nudzi. Jak chce mu się drzemać, nawet przymruża oczy – ale samochód
jakoś jedzie! Patrzę tylko na szosę, a on skręca za nią w lewo, to w prawo. Samochód jedzie.
Jakby to kierownica naśladowała skręty – i oczywiście z wyprzedzeniem w czasie!
Przesuwam lekko ojca w bok i sam obejmuję kierownicę – też mam prawo trochę sobie
pokierować. Jeśli dotąd jechaliśmy dobrze, to kierując naprawdę – pojedziemy lepiej! Wyrzucam
sobie brak nawyku – ale już zwalniam sprzęgło, któremu zawadzała noga ojca, chwytam,
ujmuję, dodaję szybkości, hamuję, znów dodaję i tylko oczy – wspieram daleko przed szybą.
Jedna droga chwila – rośniemy w przód. Mkniemy miarowo, ale za to jak skutecznie!
Wymijamy, zdobywamy! Nawet ojciec przebija się przez swoją drzemkę i zadowolony, że
mu to łatwo poszło, jął sobie coś owszem i zanucać wraz. Owszem nieźle. U mnie też –
mknie jak błyskawica! W dominancie melodii ojca – z naprzeciwka, zza gór, całą szerokością
jezdni wyskakują mi przed nos aż trzy. Gwałtownie skracająca się chwilka i... jeden, najmniejszy
samochodzik – przejechałem. Tak żwawo wyskoczyły! Powieka mojego ojca ani
drgnęła. Mały wpadł na mój kurs, zresztą nie wpadł – widocznie sam go wybrał!
Patrzę na ojca, ma oczy otwarte, siedzi nieporuszony – zdaje się, że zaczyna mi coś świtać!
Jeżeli nic nie mówi, jeśli zachowuje się normalnie – znaczy to, że nic się nie stało. Nic takiego
w każdym razie. I znaczy, że go to... nie dziwi. Mógłby nawet – wiedzieć o wszystkim
zawczasu.
Mógł sam być sprawcą!
Pan Kapeć przejeżdża obok, uśmiecha się i pyta ojca, czy aby się co nie stało.
18
Nie stało, skądże. Odjeżdża zadowolony. My też ruszamy. Ojciec znowu przy kierownicy,
znowu nuci – nie, teraz nawet gwiżdże. A kierownicy to już i nie trzyma. Nie mogę wszystkiego
zrozumieć!
Czuję ogromne znużenie. Z przejęcia i – nic dziwnego – z tamtej jeszcze roboty.
Ojciec jednak jest przewidujący i szczery:
– Teraz to już dojedziemy! – powiada.
A więc dojedziemy. I choć nie odpowiedziałem nic, to – w ostatnim jakby ułamku milczenia
spostrzegam, że ojciec widzi, co mi język gniecie!
I tylko dalej gwiżdże. Będę jednak musiał coś wybrać.
Z kilkunastu, co najmniej kilkunastu powodów zaliczyć tę podróż do ostatnich! C h o ć m
o ż e w n i e j b y ć i n a s t ę p n y p r z y p a d e k...
Bo w następną to już ojciec i tak mnie nie zabierze. W następną – musiałbym pojechać
sam!
Wtedy może zdarzyć się też p r z y p a d e k.
A gdybym teraz tak piechotą poszedł?
Chwileczkę, chwileczkę. Zanim bym poszedł – –
ręce kładę na kierownicy, melodia ojca urywa się – a zaczynała już opowiadać mi o najbliższym
mieście.
Przy mieście będzie pretekst do pomówienia z ojcem o obiedzie – mówię sobie.
I dojeżdżamy. Rzeczywiście, wszystko przesuwa się wolniej, więc teraz już jesteśmy jak w
domu. Ojciec żąda, bym starym zwyczajem rozkładał dłonie na oparciu fotela, jedną obok
drugiej, dla sprawdzenia czystości. Chce wiedzieć, czy prosto z drogi można będzie zaraz
zasiąść do dymiącego kalafiora. Ja tak lubię. Więc w gościnnym mieście!
– Ależ on się wydymi, tatku! Musimy się pospieszyć! – i znowu chwytani za kierownicę,
co prędzej!
Ale ojcowskich uczuć nie przezwycięża się niesubordynacją. Ojciec dalej mi prawi o
czymś, ja zajęty, udaję, że słucham, a samochód sam, wolny, jedzie tą swoją średnią, nie za
szybko i nie tak jeszcze zupełnie powoli. Bezpiecznie, jak nieśmiało mogę powiedzieć wiedząc
to, czego się na własne oczy nawidziałem. Mam obok ojca, którego nie cechuje żadna
tolerancja, ale to wobec osób nierównych mu. A teraz ja przecież... Ojciec chyba i sam z niczyjej
tolerancji nie korzysta. Gdy my tu szaraczkowie troszczymy się wzajemnie o fundamenty
naszego łącznego bezpieczeństwa, a wielu nawet na siebie i bliźnich tylko chucha –
ojciec pożycza prawa od handlu. Taki ze mnie rozumowaciel na zapas.
W przedzie wreszcie, na stoku spadającej z nami góry, widzimy miasteczko. Miałem kiedyś
tam dziewczynę, pomyślałem sobie. I może jeszcze dalej mam?
Za tunelem, akurat na zakręcie, zatyka nam drogę sznur kobiet, bab leniwych, które nie pofatygowały
się zejść z drogi! Kilka sekund i – z naszej winy – tworzy się istny galimatias:
wobec wyraźnej przeszkody nikt nie śmiał chwycić za kierownicę, potrąbić, a przynajmniej –
w odpowiednim momencie przyhamować, żeby wozy stanęły w jakiej takiej kolumnie.
Stoimy, ale o trosce naszej zawczasu jakby pomyślano. Chłopi, którzy tu się zbiegli, jeszcze
przed chwilą tak opuszczeni i samotni, zaczęli teraz przeczesywać gęstwę babską, aż do
stopniowego jej rozproszenia. Ładnie zrobione! Czeszą i czeszą, aż oto staje się: od zakrętu
szosa zaczyna przebłyskiwać wprost aksamitnym asfaltem.
Dumni z czynu podchodzą do nas chłopi, do drzwi samochodów – i obustronnej radości,
wymiany zdań i dłoni chyba już nie ujrzysz, Czytelniku, końca!
Nie widziałem jeszcze tak dogłębnie, tak wprost żywiołowo uradowanego ojca. Obok wozu
stoją też kobiety – urocze żony i matki naszych wyzwolicieli, dopiero co szczęśliwie rozproszone
przez przeczesanie. Nad rowem obok z aprobatą dyszą sobie psy ich najwierniejsze.
Dałem jednemu dłoń do polizania – obustronnie – i ruszamy.
Miasto.
19
Nie idę z ojcem na obiad.
– Wpadnę tu do dziewczyny. Jak zechcę wrócić, to odnajdę tatka przy stoliku. A gdybym
nie znalazł, to mi ludzie powiedzą gdzie – nieprawdaż?
3
Do dziewczyny. Teraz już tu będąc – do dziewczyny. Jak gdybym cały czas do niej tylko
szedł.
Bo żebym był i nawet nie wszedł – to już od dawna byłoby niemożliwe! Choć zawsze tylko
myślałem, że będę ją przyjmować – u siebie. A nie z przypadku. Nie z podjęcia dawnej
roli.
Gdyby ona pierwsza tak kiedyś umiała się zdecydować? Dalej mrzonki. Teraz tu jestem.
Trzeba trochę życiu pomóc, jakoś przypadkom drogę – ułatwić.
Pod jej oknami! Idę wolno. Tak wolno, jak tylko można to nazwać jeszcze chodem. Okna
otwarte, słychać gwar dziewcząt.
Jeśli zobaczy, jeśli nawet sama nie zobaczy, to jej pokażą. Zawoła, wybiegnie, dogoni. Nie
zechce – przejdę.
Mijam teraz węgieł domu, jestem widoczny chwilkę także przez okno z tamtej strony.
Okno zamknięte. Nie otwiera się. Nie słychać już gwaru. Jakby mnie nigdy tutaj nie było.
Zaniedbany kawałek ulicy – to raczej można nazwać drogą. Ścieżką dalej. Ale i ta się kończy.
Pośród gruzów nie sprzątnięte cegły i przekwitające łopiany. Teraz, gdybym odwrócił
się, widziałbym jej okna. Dzień upada na dziką zieleń.
Chciałem zagłuszyć niezgodę z wszystkim i z wszystkimi, wydając im walkę. Teraz, kiedy
już wiem, że klęski nie poniosłem, stałem się jeszcze bardziej pusty.
Walki nie było. Wszyscy umknęli jej sprytnie. Trwając przy swojej roli chciałbym i ja komukolwiek
ofiarować zwycięstwo. Przynajmniej tak.
Żeby je odebrać – nikt się nie zgłosił.
Zwycięstwo jest albo go nie ma. Oni – już je odnieśli wcześniej.
W przekonaniu, że nie trzeba, nie warto; lepiej pozostawić jak jest.
Cała ta historia nie ma końca i nie będzie końca. Nie widzę już dla niej atrakcji.
Wyjeżdżałem, żeby dziś tu nie wrócić. Stanąłem tu i muszę odejść.
Jak człowiek, budzący się rano, łapię się na przytomności.
Nie chcę tego przyjąć. Zamykam oczy. Choć sen, tak przykry, kończy się; a dzień już
schodzi od progu.
Nie widzę i ja dla tego dnia sensu.
Ale stój! Oczy w garść!
Z lewa w prawo, od łopianu aż po tę rozległość na dole – rozpostarta zielona dolina.
Otwieram jeszcze raz oczy – to prawda: w dół, łagodnie od krawędzi na której stoję, pomiędzy
jednym a drugim wzgórzem – rośnie jakiś kraj. Nieprzewidziany.
I ponad wiarę. Nie wybierany pośród innych.
Od środka w prawo idzie koń. Nad koniem jakby człowiek, ale nie – człowieka nie ma.
Tam nikogo nie ma. Tylko szerzej niż od łba ku ogonowi – widzę rozwieszoną nad nim gałąź,
żerdź, zieloną jeszcze. Która lada moment spadnie. Wtedy – wiem to na pewno! – koń i dolina
znikną.
Właśnie zaczyna wspinać się pod górę. Mocno i coraz mocniej idzie. To czysty pęd.
Dojdzie nawet, choćby i do szczytu!... Wtedy koń i dolina znikną.
Jak długo jeszcze potrwa? Jak długo trwa? Czyżby nie doszła tu nigdy moja dziewczyna?
Ni ojciec, któremu zostawiłem tam nowe mieszkanie? Ona, oni mieli większą ode mnie szansę,
by tu dojść! Gdziekolwiek byłem – byłem tak daleko!
20
Koń od paru już minut dla mnie tylko idzie – i jeszcze te parę minut. Jeżeli nie zejdę, nie
skoczę. Jeszcze nie znam się na tym.
Ale to ja jestem Jeźdźcem. Nie jest to ważne kimkolwiek byłem w życiu. Jestem jego
Jeźdźcem od urodzenia. Dolina i koń są w potrzebie! Są moim cudem.
Nawzajem odejmiemy sobie ten ciężar.
1965
21
Kres prostej
1
Wrzucił pięćdziesiątkę do automatu i wybrał numer. Długa, długa cisza, wreszcie:
– Halo? – głos miała miękki, ale tak daleki, że sprawiający wrażenie nieobecności. Jakby
dopiero teraz uświadomił sobie, że złamał i własne postanowienie, żeby nie dzwonić, że nawet
i teraz jeszcze powinien odłożyć słuchawkę. Ale Anta domyśli się, że to on, choć nie zdążył
się odezwać. On nie musi jej okazywać aż takiej słabości.
– Jak się czujesz? – wypowiedział jak najspokojniej, po zwłoce, dzięki której mogła już
dojść do formy.
– To ty Procie – powiedziała wyraźniej. Cisza następnie rosła i może nawet on sam został
z niej całkowicie wyeliminowany. Jeżeli ona tego nie przerwie! – pomyślał; poczuł się na
łasce nie do zniesienia.
– Jak się czujesz, chciałem wiedzieć – wyznał troskliwie.
– A wiesz, nie bardzo – chwyciła to, lecz głos zanikał pewnie już w gardle.
– ...tak tak, słyszę. Ja też – nie bardzo – starał się ją zachęcić do siebie, dźgnąć do aktywności
– co ci jest, powiedz!
– Z domu dzwonisz? – odpowiedziała słabym głosem.
– Ależ skąd, chodzę po mieście. Chcę się koniecznie zaraz z tobą spotkać!
– Niemożliwe – odpowiedziała jeszcze bardziej głucho.
– Ależ muszę, rozumiesz? Mam tu ważne rzeczy!
– Nie ma mnie na ważne rzeczy. Może innym razem, mój drogi.
– Jesteś aż tak zajęta! umówiona?
– Nie, siedzę w domu.
– Nie wypuszczą cię?
– Ja nie chcę – a po chwili znacznie agresywniej – nie muszę tylko dlatego, że ty chcesz!
Rozumiesz!? –
Odłożyła słuchawkę.
Po godzinie zadzwonił. Odezwała się młodsza siostra.
– Anty nie ma.
– Jak to nie ma?
– Wyszła.
– Dawno wyszła?
– Nie wiadomo. Wyszła i nie wiadomo kiedy wróci. Trzask.
Również i siostra nigdy z nim w ten sposób nie mówiła. Więc to się dzieje na pełną skalę!
Odwiesił słuchawkę, zapalił papierosa. Rzucał palenie, ale znalazł się jeden na ekstraokazję.
Dziwne, ale smakował. Wyszedł z nim na powietrze i do późnej nocy wyrabiał kilometry ulicami
miasta.
22
W domu zebrał rzeczy Anty, rozrzucone na krzesłach i w łazience, zapakował do torby,
odstawił torbę na szafę i postarał się, żeby była jak najmniej widoczna. Jak by tego się pozbyć
teraz bez ceregieli? Pocztą – to kłopotliwe; odwieźć? – właściwie nie wiedział gdzie. Zostawi
to wszystko do jutra!
Dotąd – ona zwykle do niego dzwoniła: rozmawiali czy spotykali się tylko wtedy, kiedy
ona miała na to chęć, a więc była w odpowiednim nastroju, przygotowana. Dzwoniąc dzisiaj
pierwszy, okazał się widać dodatkowo naiwnym: uznał, że zdobędą się na jakieś wspólne plany,
wyjazd. A przeświadczenie takie, a już zwłaszcza plan nie mógł być przyjęty przez nią,
jeśli nie wpadła na to pierwsza. Naiwnie wierzył, że kiedyś może by powstał jakiś ich wspólny
język, własna gramatyka na przykład, a nie spełnianie cudzego rytuału – –
Może kiedy zaczęliby nawet i błądzić wspólnie – to nie musi być takie nieprzyjemne? A
może w miejsce długich przemówek czy kłótni – zdobyliby się i na porozumienie nieme,
szybkie, krótkie jak na komendę, zmienną komendę, ale za to wspólną, szaloną i tak nieodpowiedzialną?
Przecież zdarzały się innym i takie. Oni nie mają do tego prawa?
Gdy się ocknął z drzemki, zapragnął wyjść z domu, wyjść a nawet uciec jak najdalej, znaleźć
się daleko nie wiadomo z kim. I porozmawiać o czymś nowym, byle bez zobowiązań!
Wstał, przebrał się, zatrzasnął drzwi. Do kawiarni, w której nie był może z dziesięć lat, przychodził
zawsze jeden taki chłopak, wieczny chłopak, Prot nie znał nawet jego imienia, ale
Wieczny Chłopak, jeżeli tam jest, interesuje się wszystkim, i wszystkimi, on nawet się przejmuje
cudzymi sprawami tak, jakby to były jego sprawy.
Ale go nie zastał. Panie o wyrazistych rysach i pełnej obfitości otaksowały jego samego
spojrzeniami dość bezceremonialnie i wyraźnie na nie. Jakiś problemowy! On sam poczuł
dziwnie, że jest tu nie tylko nieobecny, ale i gdyby nie ten dziwny smak jakby siarki w ustach,
dobrze, że nie ochota na mdłości – pewnie by w ogóle nie istniał.
Odczekać! Odstawić od siebie to wszystko, przynajmniej na jakie dwa dni! Potem reszta
się sama ułoży.
2
Agnieszka siadła obok Prota na kanapie, podwinęła zgrabnie nogi i zapaliła papierosa. –
Auta? Przecież to taka miła dziewczyna!
Zaciągnęła się mocno i z przesadną ulgą już, apatycznie zatopiła się w swoim własnym
zmęczeniu. Nie wiedzące o odprężeniu, palce jej drgały, także gdy podnosiła papierosa do ust.
– Mówiła wczoraj o tym Miasteczku, że ją tam męczyłeś. Spała zdaje się całą noc bez poduszki
– i to przez ciebie – zakończyła ironicznie.
– Ty chyba wiesz o niej wszystko – powiedział.
– Co wiem, to tylko od Włodka, który tu znosi różne wieści. A ona sama była w poniedziałek
u nas, przed wyjazdem do domu. Włodek może i wie o niej więcej, bo się w niej kocha.
– Czy rzeczywiście? Jeżeli o niego chodzi, to myślę, że jest ci jednak zawsze wierny. Jak
on to godzi?
– Och, to nie wiesz? Między nami już dawno skończone! Rozwodzę się z Włodkiem, to
postanowione.
– A, jeżeli tak, to – zaczynam właśnie zastanawiać się, czyby mu się jednak nie przysłużyć.
– Przysłużyć, Procie?
– Dałbym mu telefon do Anty. Jeśli go, oczywiście, dotąd nie ma. Niechaj zadzwoni, rozweseli.
Może nawet pocieszy. Między nami skończone.
– Wiesz, jak to mogłoby być, Procie?
23
– Otóż wiem. Złączyłyby się dwie bezwładności. Bo że ciążą ku sobie to fakt. W przyszłości
zresztą będą tylko o tym pisać powieści, zobaczysz! To jest temat na całą wieczność!
– No i? – niecierpliwi się już Agnieszka.
– Masz rację, chyba jednak nie zrobimy tego.
– A dlaczegóż by to nie, Procie? – Jest prawie całkiem wzburzona. Palce jej przestały nawet
drgać.
W ciszy, jaka powstała teraz, Prot zrozumiał, jak bliski jest straty również i towarzystwa
Agnieszki. Jeśli nie skończy tematu po jej myśli – na którą on ją sam podpuścił. Angażował
się zawsze o wiele szybciej niż tych dwoje, a tu haczyk połknięto w mig. Już widział, jak rozgoryczona
Włodkiem i usprawiedliwiona ponad wszystko Agnieszka – oczekuje tylko od niego
nagrody za całe swoje przegrane życie, jak powiada – to jest całą swoją przebiegłość.
Przebiegłość, którą wykazała jeszcze w Miasteczku, na pewnym balkonie, w deszczowy wieczór,
kiedy on został sam, absolutnie sam wobec wszystkich, ona mu przyniosła i podarowała
też wszystko, i nawet więcej, niż śmiał się spodziewać. Anta była akurat niedaleko, w pokoju,
i nie przyszła.
– O cóż wam mogło pójść z Włodkiem? – zapyta teraz, przerywając jej rozległe pytanie,
które wisi w powietrzu.
Nawet na balkonie wtedy nie zwolniła go jednak, bo nie potrafiła, z poczucia nieobecności
tamtej, Anty.
3
Czytając „Ucieczkę na południe” Mrożka, myślał już tylko o trzech takich, co żyli wyłącznie
własnym pomyślunkiem; i był zdecydowany przerwać tę lekturę, i na tej lekturze dzień
pracy. Zerknął na siedzącą z tylu koleżankę Marlenę – to go zastopowało. Koleżanka M. z
absolutnym zapałem kreśliła dalej wciąż przerabiane szpargały, nic nie wskazywało, że pofolguje
(sobie i innym) w najbliżej przewidywanym czasie. Jeszcze za kwadrans trzecia!
Wrócił do książki, ale oto między kartkami jej, przy końcu, odkrył złożony na czworo karteluszek
gazety. „Bohaterowie na własną odpowiedzialność” – przeczytał. Pasowało to nieźle i
do niego samego. A było o dzielnych chłopskich synach, którzy zbierając wióry po obróbce
ciesielskiej, gdzieś tam nie opodal dworu rządcy na tych wiórach uczyli się rysować wpierw
litery, a później zdania. Niektórzy to nawet zdania pięknym wierszem – podawał autor – trochi
o wytrwałości własnej, a trochi i o szyćkim, jeno nie o próżnicy. Inni z nich gorliwie ponarozpisywali
się o owym – i tak doszło aże do „Gazety Niedzielnej”, chtóra drukowała się
jeszcze bardzo po staroświecku! Niektóre i stare, dzisiek nieważne zasady wartałoby jesce
przywrócić! – podsumowuje autor. Co dej Boże. „Szczególnie dają one młodzieży obraz tylu
już przezwyciężonych plag i zahamowań w rozwoju tej tak niezwykle pracowitej grupy...”
Całych jeszcze zostało dziesięć minut! Tak trudno przeżyć już się stało nie dzień, ale kwadrans,
a nawet trochę poniżej. Jeśli się oczywiście nie chce ująć niczego innym, wszystko co
warto zatrzymać dla siebie, i tak dalej. Natura ludzka dopiero w aktywności znajduje swe
powołanie! – jasne.
– Za pięć trzecia! – odpowiada na wszystko tarcza. Przynajmniej koleżanka Marlena musi
mu jednak pofolgować.
– Al