Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 Jacek Pankiewicz Nos pod cios 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Nos i tabakiera Co pamiętam Dął chłodny, wilgotny wiatr. Schowałem się na łące, między dziczejącymi krzewami. W suchej i szarej już trawie ułożyłem się i było mi ciepło i dobrze. Nadszedł jakiś dorosły z tyłu. Znienacka, niedosłyszalnie nadszedł. Ale nie przestraszyłem się. – Jak będziesz dalej tak leżał, to umrzesz! – powiedział. Kazał mi zaraz wstać. Nawet nie zdążyłem się rozgrzać przed wejściem w wasz świat. To pamiętam. 1956 5 Amor a Psyche Mężczyzna patrzy pod nogi, na porastający trawą krawężnik, idzie do kłody. Ci, którzy go mijają, nie popatrzą w jego stronę, wolą nie stykać się spojrzeniem. Pies podchodzi do siedzącego na kłodzie człowieka, zwraca ku niemu głowę, zatrzymuje się, patrzy chwilkę, odwraca i dopiero wtedy odchodzi – niespiesznie, bo jego pan tak właśnie zachowałby się tu, gdyby takie zachowanie było mu jeszcze w głowie. Istoty swojskie, o mniej wyćwiczonych formach, interesują się, co tu dużo mówić, byle czym! Taki mija człowieka i bez powodu węszy w trawie, obskakuje cały krzew agrestu – i to musi jeszcze za nim iść opiekunka! Dziewczyna podchodzi, również zaczyna szukać w trawie, wyjmuje z kieszeni lusterko i grzebień, na dobre przestraja sobie włosy. Mężczyzna, na którego nawet nie spojrzała, myśli już, że to wszystko przez niego. – Czy on je trawę? – pyta. – ...Tak – odpowiedź pada z góry, nie od razu. Niech on w tej zwłoce i nieprzerwanej pracy nad puklami zauważy jej naturalność. – Jarosz – o, to się rzadko zdarza wśród psów. – Śledzie też lubi – uzupełnia dziewczyna. – Jak tylko zobaczy papier, to zaraz leci. – Papier? – Po śledziach. Przypatruje się teraz już odważnie gospodarzowi kłody. Zaraz dodaje speszona, żeby to patrzenie było nie za długie. – Z takim to jeszcze trudniej niż z dzieckiem. – Ale ten, o widzi pani – co tam idzie. Pies jak filozof! Po dłuższej chwili. – Wolałabym mieć jednak dziecko. Mężczyzna ledwo wierzy sobie i zaczyna przyglądać się jej coraz dokładniej... Ależ z całą pewnością, tak – może je pani mieć! Trzeba być człowiekiem czynu! – Chyba tak – godzi się melancholijnie dziewczyna. – To... jakiej om rasy, ten pani pies? – Pies? To jest wilk! – Ładna rasa. Ale teraz nie ma już nic do dodania. – Amor, Amor chodź! – woła dziewczyna. Amor znalazł sobie papier i nie idzie. – Chodź Amor, dość, już idziemy! Bierze psa na ręce, pod szyję i zadnie łapy, uniósłszy go wysoko zwraca się jeszcze ku mężczyźnie nieśmiało, skromniej niż dotąd i nie patrząc wprost. 6 – To... przepraszam. Do widzenia. Odczuł to, jakby się stało coś złego. Z jego przyczyny! – Proszę – odpowiada bardzo grzecznie, speszony. 1966 7 Zmiana Opowiadałeś mi o swoim spacerze. Opowiem ci, jak to jest u mnie. Nie potrafię, jak ty, wyszedłszy z domu, wrócić jeszcze do tej samej myśli. Świat gdzieś mija, pędzi w kawalkadzie nowych porządków. I zanika wraz z nimi, pewnie dlatego tylko, że były podobne poprzednie. Że następne będą po nich, że nie liczy się tylko ta jedna chwila, co teraz trwa, bo ją zmiecie następna, miałka. W dodatku nie ma w tej zmianie pędu, wcale a wcale. A w życiu jeszcze wolniej: nie mając czasu wychodzić na spacer co dzień, wychodzę w niedzielę, zaraz po wstaniu z łóżka, jeszcze myśli, powolne, stoją w przedsionku zdarzeń. Niezła pora. W głowie pusto. Cień snu lub nikłe ślady tego, z czym się wczoraj oczy zamknęło. Najprywatniejsza z prywatnych cenzura odsiewa jady! Teraz patrzysz na prawo – ogródki przyokienne, bo pilnowane z okna: sen kradziony; patrzysz w lewo – zupełnie pusta ulica. W tej ciszy i ogródki zbyt samotne, i ulica nie zaplanowana, same możliwości. Drzewa rozwinięte i już ciemne, bez liści, jak trzeba na zimę. Niektóre z gałęzi zatrzymały po jabłku lub gruszce, obiecują, albo tylko tak z zapomnienia. Poważmy gospodarz, krząta się i zna swoją rolę, to czarny salonowiec kruk, dogląda może nie tych gałęzi i owoców, ale kart do gry, przed fałszywym rozdaniem, to jasne. Patrzysz na niego i wiesz, jak czułby się każdy, kto nie jest ptakiem w tak wyjątkowo cenionej roli. Jak zagnany do pilnowania cudzego ogrodu. A on w nim uczestniczy jako majordomus. Dzięki niemu drzewa rozstawiły się w przestrzeni swobodnie, sąsiadują bez obrazy, nie będzie tutaj żadnych głupich obaw ni podejrzeń – a nie ma nic lepszego na świecie niż taka właśnie pewność! Idąc za (nimi kolejno rozprostujesz się sam – w górę i na boki. Na boki, w górę. Nawet stałość tego jednego płynięcia przez powietrze i czas oddaje ci nie mniej niż długo, długo szykowane spełnienie. Obok w murach obmurowali się ludzie. Gdzież teraz ich dawny spokój, pewność siebie? Nie znajdą innego miejsca wśród innych, jak to, które chcieliby długo i dobrze znać wcześniej. Wtedy zapanują tam niechybnie! A ty wychodzisz z domu Franciszku; coraz częściej wychodzisz z domu. Oczywiście, usprawiedliwiasz się: nie bez popychania; ale tak się często wychodzi, albo: tylko tak się wychodzi naprawdę! Twój oddalający się i wahający, który nie został jeszcze Przyjacielem 8 List drugi, Moje wrażenia nigdy się nie łączą. Chociaż mi bardzo na tym by zależało. Ty potrafisz wybiec z domu i za godzinę do przerwanego zdania wrócić, jakby ono tam – unieruchomione – na ciebie czekało. Tak długo czeka. Cały świat w nim zaryglowany! Skąd ono bierze, to zdanie, na wszystko siłę – napiszesz mi? Zastanawiałem się długo i nad czymś jeszcze. Waham się, czy ci o tym napisać. Otóż pewnych domów, widoków, a nawet ulic całych – ja się lękam. Lękam od dawna. Jak tylko pamięć moja działa. A nie rozumiem jak mogą istnieć ludzie, którzy się boją wciąż – niewiadomego. Bo te moje widoki są jakby już z dawna mi znane. Są groźne; i straszą. Wielu rzeczy się kiedyś bałem. Przypominam dziś sobie załom muru. Dalej budzi we mnie trwogę. Czuję, że Tam czai się coś złego. Tam jest bardzo niebezpiecznie dla mnie. Stale to czuję. I choć już polubiłem, bardzo nawet, coraz to nowe zaskoczenia – nie mogę się uwolnić od tego, co tkwi gdzieś, Tam; na stałe. Czy może i to, co ma się stać, co może się stać – pójść w stronę tego zastałego? A ja za nim? Powroty z takiego miejsca (zdarzały się już szczęśliwe przypadki), wydają mi się od niedawna prawdziwym uwiecznieniem! Nie z powodu kolejnej wyprawy Tam, lecz aż z tego, że się w ogóle jest dalej. Gdy inni przechodzą tam obok i osobliwie bez wrażenia – ja ciągle wracam i upewniam się, pozostaję i bardzo trudno mi odejść. Takie oszołomienie może zdarzyć, się w nocy, i w światło. I dni pochmurne. To już list trzeci, Tak, ranek niedzielny jest bardzo dobrą porą, żeby odgonić zjawy i ujrzeć w jaskrawym świetle to, co nas oślepia. Iść sobie samemu pustą ulicą, nikt ci nie przeszkadza. Przez uchyloną zasłonę wystawia głowę mężczyzna, pewnie i patrzy na mnie, zazdrości. Wydaje mu się jeszcze, że może jest we śnie, że pamięta jak widział gdzieś tak kogoś w szczerej pustce maszerującego. Ale przecież to nie on. Za kwadrans dowie się znów, że ma wstać. Wysuwa głowę do mnie i czuje, że nawet jest już gorzej niż myślał, że to może trzeci raz tak samo. Zasłona wraca nagle w swoje miejsce. Dla mnie znika ta twarz. Choć już daleko odszedłem i mogłem nawet jej nie zauważyć. Poznaję jak z pamięci, dawny własny smutek, i cudze oszołomienie! Że nie było o tym komu dorzucić choć prostującego słówka – i że do ciebie teraz właśnie piszę. Dochodzę do rogu, a na przystanku czeka starszy człowiek. Rozglądam się za dalszą drogą. Aż tu się pyta i mówi: gdzie są Uklejki? Ucieszyłem się, że chce, by mu pomóc. A gdzie Uklejki? Tego to nie wiem, a może on wie, bo i mówi zaraz, że tam, gdzie lotnisko. To ucieszyłem się, że wie gdzie są te, o które się pyta, jakieś Sklejki, Więc mu radzę zaraz, by wsiadł do najbliższego autobusu, właśnie jest przystanek. Jak pan wsiądzie to i dojedzie – przemądrzam się. To go zdenerwowało, i już wie, z kim ma do czynienia, i że nie tylko wiedział ode mnie lepiej, gdzie ma jechać, ale i gdzie teraz jest! Na to pomyślałem głupio, że szkoda, pójdę sobie, starszy człowiek musi być nieźle mądry, a ja słabo zły, skoro tak mało wiem, co i jak. I już odchodzę, gdy Starszy za rękaw mnie chwyta, że obowiązku unikam – i gdzie są Klejki?! Starszy człowiek, myślę sobie, to mu daruję gwałtowność, i czytam z tabliczki za szybą, że Usklejki tam i tam, i to mu mówię. A ten się pyta do jakiego autobusu ma wejść. To mu podaję numer, a on dziękuje. Ależ tu jest tylko jeden numer! – Starszemu już krzyczę w głos. A on, że tak, kiwa głową, jakbym już mu powtarzał sto razy. I cieszy się. On się ze mnie cieszy. To starszy człowiek, 9 myślę, dlatego tak się cieszy! Ale nie zdążyłem nic powiedzieć od siebie, bo autobus nadjeżdża, zastawia mi drogę do człowieka. Starszy do mnie teraz tyłem. Teraz za szybą. Ale odwraca się i kiwa głową. Starszy człowiek myślę, to i dlatego, choć z nieznajomym się żegna. Zostałem, jak to w niedzielę, już z tym. Dług wobec cudzej wiedzy i niewiedzy spłaciłem. I wobec własnej niewiedzy. I po raz pierwszy naprawdę – zmienił mi się temat. Teraz inny ja będzie szedł, inną drogą, na powrót. Myślę o tobie Franciszku, żebyś tu przyjechał. Nie namyślaj się długo. Twój N. 1963 10 Na landszafcie Słońce dawno już zapadło w wodę, landszaft był jak landszaft. Właściwie postlandszaft. Pora była niemal szara, a trochę szarobłękitna, nawet szarofioletowa? Stałem na ostatnim z brzegu kamieniu, by nie grzęznąć w piasku, i w garniturze nie do tego miejsca. Ale do pory. Stałem dla landszaftu, postlandszaftu, jak kto woli, zupełnie jak wielu innych. Przychodzili, postali milcząco, przed odejściem pozerkiwali na mnie, to obowiązkowo, jakby musieli się usprawiedliwiać przed sobą z takiej małodusznej, zbyt skąpej gorliwości. Nie w ich stylu było więc zapatrzenie się, usprawiedliwiali się, że nie oni sami, lecz i ktoś jeszcze żyje na tym świecie, więc muszą odejść szybko. Przychodzili zresztą następni. Musiałem znaleźć jakieś zajęcie dla oczu, żeby nie patrzeć tylko na to, i nie czekać, aż oni popatrzą na mnie – tak, nie czekać! I tak zaraz zaczną odchodzić. A ja musiałem coś mieć dla siebie, i to nie tylko dlatego, żeby nie zwracać na nich uwagi. Choć i wiadomo, nawet na nich zawsze to robi wrażenie, gdy tylko... Miałem wolny kwadrans, a stałem tu chyba z pół godziny. Miałem wpierw na kwadrans znaleźć sobie zajęcie – a na morzu było coś bardzo małego i bardzo daleko, punkt prawie, choć to jak mały stateczek! Kto go wie, czy mały, to było bardzo daleko, i nic więcej nie widać dla porównania. Skąd miałem wiedzieć, czy to tylko jedno światło zapalało się i znikało, czy więcej? Ale to pewnie nie szedł jak po ulicy facet z latarką po wodzie, boby musiał płynąć, a jakby płynął, to latarni już by nie dał rady... to był statek! Ale czy sam on przerywał to światło, czy przesłaniała go fala? Wieczorna, przypływ... Więc jeśli go nie przesłoniła w pełni, to musiał być na tyle wielki, żebym go widział. I wtedy pomyślałem, że to musi być sygnał. Sygnał wysyłać musi statek albo łódź, która wzywa pomocy. Wypłynęli za daleko, a teraz czegoś tam brak im, żeby wrócić. Nie widziałem w pobliżu przystani ani portu, skąd by ktoś mógł jak ja zobaczyć tamten sygnał. Popatrzyłem na siebie, po ludziach co przychodzili na landszaft. Żaden z nich albo nie widział – albo widział i nie chciał wiedzieć, co się tam dzieje! A więc to naprawdę tylko ja jeden zostałem z tym sygnałem – albo przynajmniej się go domyślam. Patrzyłem na przychodzących – i ci odejdą jak poprzedni... Może ich zaalarmować, zawołać do pomocy? Ich wzrok – nie słabszy od mojego! Stoją nieruchomo, aby zaraz szybko zniknąć. Więc jestem sam, tak od początku? Gdy ktoś samotnie wzywa pomocy? 1966 11 Pod pomnikiem Ulica i miasto tego wieczoru podobały mi się. Było świeżo, czułem, że niezadługo zacznie być zielono. Drzewa jakby oplecione już były nadzieją, że jutro lub pojutrze nie będzie źle! Nawet nie pomyślałem, że teraz, po dziewiątej wieczór, idąc sam, mógłbym być gdzie indziej tak na swoim miejscu. Jak właśnie tu! Choć w nogach czułem zmęczenie, zawróciłem jeszcze raz, w stronę tej samej ulicy. Po drugiej stronie mijał mnie ktoś znajomy, na szczęście nie zauważył – i wtedy podszedłem do ławki stojącej na skwerze. To ciekawe, wszystko wyglądało tak, jakby jeszcze przed chwilą siedziało tu mnóstwo hałaśliwych osób! A teraz taka cisza. Widocznie przed sekundą odeszli. Jak tylko usiadłem, to było talk, jakbym się już z góry spodziewał, co się stanie. Dziwne. I podchodzi do mnie jakiś mężczyzna, prosi o ogień. Podchodzi z psem, ale pies się zaraz oddalił. Ja ognia nie mam, mówię mu, a on nie wierzy, czuje się zawiedziony i prosi, żebym wobec tego zgodził się z nim zapalić papierosa. Wyjmuje z kieszeni sporty, carmeny, caro, wszystkie pudełka pogniecione, i widzę że mu bardzo zależy, by mnie poczęstować. Zgodziłem się i pobiegł, dosłownie pobiegł na ulicę poszukać kogoś z zapałkami. Z głębi skweru wychodzi jakiś student, spytałem go o zapałki, przybliżył się, podał ogień, przywołuję częstującego, student odchodzi, a ja proszę tamtego, żeby usiadł. Siadł na rogu ławki i już bardzo spieszy się, żeby powiedzieć: – Pan jest bardzo sympatyczny człowiek, więc ja też, aby nie tracić darmo czasu, od razu się przedstawię: jestem wariat, ha-ha! Wariat – to pana nie odstrasza? – Nnie – uspokoiłem samego siebie. – Pan jest też sympatyczny człowiek. Możemy sobie porozmawiać. – To dobrze, to dobrze! Panie, ja od razu panu powiem, od już przechodźmy do rzeczy! – Cenię szczerość! – przytrzymywałem go chłodno, ale on to przyjął i tak jako wyraźną zachętę. – Jestem za Słowackim, Żeromskim, Dostojewskim i Wańkowiczem. U Żeromskiego cenię przede wszystkim styl, ale wariat jestem, to prawda, dwie rany na wojnie – wskazał na czoło – od tego. Generał – tu wymienił znane nazwisko – walczył ze mną razem, ale już dziś się do mnie nie przyzna. Mam odznaczenia, ale nie latam, bo wie pan, wariat, ha-ha! Latać nie dają, skądże... „Teraz nie pora” – zanucił. – Pan pamięta „Ostatnią niedzielę?” – Bo to ostatnia niedziela? Znam. – Niemożliwe, pan pamięta? – Też mam te swoje dzieści. – A ja mam już synka w wojsku, zapaśnik, wie pan, i psa, też zwichrowany dzikus – patrz pan, jak on się tam tapla w kałuży! Rzeczywiście, pies czegoś szukał na dnie. 12 – To topielec, pan wie? Tylko że jeszcze nie zdążył. Ja mu nawet nie daję imienia, bo szkoda. Dziki pies, panie, boi się suk. – Pan z nim stale spaceruje? – usiłowałem zmienić podmiot. – Dziś zrobiliśmy z piętnaście kilometrów. To akurat, jak jestem w domu. A żonę też mam, ale z nią nie chodzę. Śpię zawsze sam i to na łóżku polowym. Pan nie uwierzy; córki moje to takie tyki, dwie tyki, ha-ha, a ja nie jestem duży, i co pan na to? Dopalił się mój papieros, zagasiłem, on swój też, jak na komendę, i zaraz dorzucił – wskazując na pomnik: – On też jest dobry – ale do matury! Co prawda to prawda, choć i zły nie jest. Cenię go, ale tam, w Paryżu to koledze szpetnie przygadał, co nie? – Zaraz, zaraz... – No ty... – Nie, paszoł won durak, powiedział. – Cenię go, ale czy tamci inni to nie powinni mieć pomników? Powiedz pan! – No, sądzę, że powinni. – To pan jest prawdziwy romantyk! – rzucił się do mnie. – Ja to w panu od razu spotkałem. Wyjął długopis i zapisał coś na sportach. – Dziękuję panu, bo tak to nie miałem do kogo... Zaraz, a po angielsku to pan umie? Bo ja to chodzę na studium i wczoraj oblałem egzamin. – Studium z angielskiego? A jak pan miał być lotnikiem, to nie uczyli? – No tak, ile tego... – Muszę już jechać. Czas. – Panie, ja pana bardzo proszę: bardzo proszę, niech pan weźmie caro, carmeny, jakie pan chce, proszę wziąć ode mnie, koniecznie dwa. Będę bardzo wdzięczny, dziękuję! I’m sorry. Inaczej nie umiem, nie potrafię. – Ja też się cieszę z tej rozmowy. Z pana miły, sympatyczny człowiek. Spojrzał na mnie, bardzo poczciwie, wstał i zadecydował tonem wyroczni, bez odwołania: – Będziesz wiecznie młody. Nigdy się nie zestarzejesz. Proszę cię, nie zapomnij nigdy o tym! Rozeszliśmy się. Ja sam w swoją stronę, on został z psem. Zacząłem gwizdać jakąś własną melodię – była przy mnie cały dzień, a dopiero teraz zabrzmiała. Głos mi się odnowił, idę ulicą, patrzę na innych ludzi. Oni tylko chcą wiedzieć z góry, jak ja mam na nich patrzeć. A czy mogę coś jeszcze zagwizdać? Wypychają mi przed oczy ten swój obowiązek... ale i widzieć i słyszeć mogę tylko ja. Te drzewa też dla siebie wiedzą... 1964 13 Furtianka Jego wielki gest pozostał. Tak chętnie przyjmuję go za swój! Tak, może i dziś przyjdzie mi się z niego rozliczać. To już nie wierność; to własność. Pierwszy koncert. Płytę nastaw jeszcze raz, posłuchaj. Jesteś tu, w nim, u siebie. Jesteś teraz u siebie! Tak niedawno byłem szczególnie przeciw wszystkim. I widowni tej tam na koncercie – wszystkim. Choć może to było inaczej! Byłem: poza wszystkim. I spoza tego swojego odgrodzenia z mściwą, jakkolwiek tak bezczynną, pasją patrzyłem ludziom w oczy, choćby tym wychodzącym na przerwę. Teraz ją właśnie zauważyłem. Ale zerknąłem tylko, jako na coś niby – być może – nic szczególnego. Dalej gwary, spacery, powrót. Siadłem między nią a ciotką. Słuchałem nie wiadomo czego. Ot, takie spotkanie przypadkowe, ale potem w tłumie na dole byłem już, na jedno, dwa zerknięcia, poszukiwany. Dziwiłem się trochę. Ale dziwiłem już jak król, kiedy w państwie wszystko nadspodziewanie dobrze gra, król zaś wcale nie stara się dziwić, i nie musi. Dziwiłem się trochę. Powiedziała wtedy, niezupełnie do ciotki, i nawet mało zważając na jej obecność: – Tak mi się zrobiło gorąco! To były jej słowa powitania. Mnie tam na odwrót było – chłodno, skurczliwie jakoś. A ona tak... No, to cieszy. Potem dużo jeszcze słuchaliśmy o morzu. Bo muzyka zaczynała taki ruch: od przyrody do przyrody. Człowiek w niej z czasem stawał się wszystkim. Oddałbym siebie lub wszystko każdemu, kto by tak bez warunków zechciał oddalić się od siebie i wejść w morze! Odnalazłem powoli i w sobie coś z podobnego zdecydowania, którym tu na brzegu, bez względu na pogodę można się podzielić z innymi. Wyjść z wydm i – być morzem! Odkryłem też, że ściąga moje gały uwięziony w jej fotelu przypływ. Ludzie wychodzą, chwieją się drzwi. Ludzie i drzwi coś tam skrzypią. Poniektórzy jakoś coś o muzyce. Nie dać się tylko złapać w ten głupi galimatias! Gwizdałem coś jakby tango i przystanąłem. Wyzwolony już od wszystkich. Raptem widzę, i ja niepotrzebny jestem tu, na ulicy o tej porze: pusta dziewiąta wieczór. Ona gdzieś właśnie żegna się z ciotką. Ja usiłuję sobie przypomnieć tę twarz. Ale przecież jej nawet nie pamiętam. Jak ją teraz dogonię gdziekolwiek, jak znajdę? Wierność na jednym kwadraciku wyobraźni zmętniała. Tamta twarz żegna się rzeczywiście gdzieś z ciotką, a ja napataczam się w to miejsce jak owad wędrujący po kosmosie i obojętnie staję przed, to jest przed nią, jak się staje z poczucia obowiązku. 14 Spełnienie go nie było już tak normalne. Moja obudzona, niby tak potężna wierność nie ułatwiała dosłownie niczego. Tchórzyłem więc przez dobre pół kilometra, brnąc za nią w solidnym odstępie, na średnio długiej ulicy. Ale najlepszy to jest róg z łańcuszkiem i kolorowym światłem. Trzeba poczekać. Wtedy – co tam, nie ma się co wstydzić przede wszystkim własnej dykcji! Ona jeszcze zobaczy, jak to potoczyście ułoży się dalej. Sama kulistość się toczy. Toczy się kulistość sama. Naprzód i w tył, w każdą stronę. – Hm, kha! Może byśmy tak porozmawiali? Nawet po drodze... Wątek niby też jak kulistość: Ona zaś nic nie mówi, tylko stoi. Zebrałem się jednak na podanie kierunku i nagle ruszyła. Zgodnie z radą. Po drodze było już tak: – Nie wiem, czy pan ze mną długo wytrzyma. Tak mało kto na to się zdobywa, prawie wszyscy – odpadają. Zdziwiło mnie trochę to słowo w jej kształtnie ułożonych ustach. Ale biorę oddech, i wiem, że teraz będzie próba wytrzymałościowa. Niech się i ja zanurzę! Tlen w morzu na pewno byłby mi potrzebny. Świat powietrzny nie musi być aż tak ciasny jak skafander. Jak się człowiekowi czasem zdaje. – Zbliżało się dziwnie akurat wszystko, czego i sam pragnąłem. Rządziła mną i tamta wierność. Wierność w obliczu obco mknącego świata! Mój zapał rośnie i bogaci się. Ona daje mi nawet czas na to! Patrzę na nią – i już nie pamiętam, co zaczynałem mówić. Dziwny mus tego mówienia ciągnie się i ciągnie – ale jestem przecież rozumiany. Potem w kawiarni. Przy drugiej dopiero szklance wina, (bo się zgodziła na szklanki!) wypowiedziała te swoje słowa, od których rozmowa by się nie zaczęła, lecz wcale nie musi się rwać. – Nie krępuje mnie ta cisza – powiada – chociaż jeszcze tak mało się znamy... To nawet interesujące – dodała po chwili, akcentując ostatnie słowo. Nie spytałem, co znalazła interesującego w jej przede wszystkim milczeniu. Zamówiłem po trzeciej szklance, jakby na dowód identyczności mojego poglądu na sytuację. Wino już stało na stole, a jej ręce i twarz traciły stopniowo na ostrości. Jej palce zjawiały się raczej wprost z mojej wyobraźni. Palce, ręce poruszały się faktycznie w idealnej zgodzie z moim życzeniem. I to było niewiarygodne! Zajmowałem się jakby ich geometrią, nieustannie przebijając się przez ten kawiarniany dym. I przez mój podziw, który był na początku wszystkiego. Dla naszej wspólnej odrębności, która też już się stawała niezależną od wszystkiego. Nie dotykałem nigdy w życiu takich palców! I wtedy zaraz pomyślałem, że nie mam nawet zamiaru jej dotknąć! Nigdy fizycznie. Studziła może i tak całe to moje oszołomienie. Ale ja sam spostrzegłem rychło, spostrzegłem jako to, co wyszło wyłącznie ode mnie, że nic, niczego już po niej więcej nie oczekuję. Tylko tego najwyżej istnienia. Trwania. Doskonałość żyje własnym światłem! – dodawałem sobie, żeby coś ująć w formułkę. Patrzyłem w bezruchu na bezczynnie położone ręce. Siedziała dalej milcząca, może i z jakąś tam nadzieją na mnie, ale – żeby coś ruszyć – nie miałem już i ja sił, by się tak długo zachwycać! Wierność, ta z koncertu, zrobiła sobie ze mną podły żart. A potem swobodnie opadła mi pod nogi, już nie panując nad niczym, a kiedy wyszliśmy – czułem się znów jak kiedyś, przedtem, jak normalnie. Chciałem mieć teraz na to świadków. Choćby jednego albo i jak najwięcej świadków! Ulica dalej pusta. Zagwizdałem sobie cicho – nic, żadnego na Niej wrażenia. Wypadłem jak operetkowy amant, księżyc, który żwawo sobie szedł po niebie, powędrował szybko za chmury. Stoję jak niebo czarny. Mówię Jej, że jest mi coraz bardziej potrzebna, że ja opuszczony i samotny, jak nigdy nikt. 15 Nie wierzy. Mówię, że chcę Jej wszystko od nowa koniecznie opowiedzieć – że musi się coś stać, co zmieni to wszystko! Albo z nami będzie nic! – Zgadzasz się na to zdarzenie? – pytam. – Tak naprawdę też nie wiem, jak ma być! Chciałem Jej zaraz opowiedzieć, co to za wierność anonimowa we mnie się kończy. I w ogóle, że już się dziwię, dlaczego to kiedyś miałem wrócić po nagrodę – cofać się w przeszłość, gdzie do niczego nie umiem już trafić... Patrzę w chmury, chmury są zawsze do czegoś podobne, i domyślam się, że może talk naprawdę istnieje tylko... to ich podobieństwo! Zaczynam nagle być kimś innym, wierność teraz mi już niepotrzebna. Teraz przy Tobie czuję, jakbyś się mogła stać moją jedyną wiernością, odtąd... Powiedziała, że z nią robię eksperyment. Powiedziała po chwili, że może i tak naprawdę myślę, choć nie mogę tak myśleć. Bo w gruncie rzeczy to może i jestem porządnym chłopakiem. Tak Jej się zdaje. Ja tylko teraz tak udaję... Powiedziałem zaraz, że mam sto i tysiąc cech takich, na których ona się nie poznała. Że gdyby nawet i poznała choć jedną, to zawsze się spóźni – bo będzie tak, jakby mnie już dawno przy tym nie było. Czyli i przy niej. Nawet teraz, gdy fizycznie tu jestem. Za daleko, za blisko, za nisko lub za wysoko to było. W pewnej chwili, przed furtką, taki moment: wyciągnęła rękę z rękawiczki – mówi, że jej zimno. Wyciągnęła ją i trzyma przede mną. Sztywną rękę, choć nie z zimna. Zastanawiałem się długo, jak taka ręka sama dotyka. Wreszcie za bramą znikła. Strwożona zakonnica. I furtka tylko, mądra i pewna siebie wiernością swojemu miejscu, pochybotała się dobrą chwilę. 1966 16 Koń 1 Wydaje się, nie byłem gościem spodziewanym. Może nie pamiętał już, że w ogóle istnieję... Jeśli nie przeżyjesz w pamięci, przywitanie nie może być powrotem. Czyje miejsce zająłem, jeśli mnie nie przewidziano? Jak przywitał mnie ojciec? To już dwanaście lat i nic w pamięci. Syn, niby jak syn. Drzewiec sztandaru wstawiony do odpowiedniego uchwytu. Uchwyt potrzebny dla drzewca – czy odwrotnie? Niech mi ktoś podsunie odpowiedź, bo tamta moja, sprzed dwunastu lat, przestała cokolwiek znaczyć! Nazwałem przyjazd powrotem, odebrałem sobie tyle praw, wśród nich najważniejsze: do powrotów innych, nowych. Po co przesądziłem to wszystko tak na okrągło? Odnowione uczucia, wspólny cel, przejęcie zielonej gałązki z pnia – gdybyż to jeszcze! To wtedy – już można by się i zatrzymać? Mam z ojcem robić coś razem. To wielka nadzieja. Ciągnęło mnie. „Będziemy żyć dobrze, wystarczająco dobrze, z naddatkiem dla innych”. Więc są inni, którzy żyją i bez takiej nadziei. Czy oni – mają jeszcze jakie wspomnienia? Ojciec powiedział, żebym wybudował sobie dom. Bo tam, gdzie mieszka teraz, bez bliskich, wygód i bez kobiet, tam przyjąć mnie nie może. I nawet nie chciałby. Wydawało mi się to zadanie nietrudne; wybudować dom. On, właściciel przedsiębiorstwa, którym sam osobiście kieruje, zadysponował sumy. Przed rozpoczęciem budowy mam kłopot. Współudziałowiec przedsiębiorstwa, pan Kapeć, skądinąd autor znanej broszury itp., oświadczył, że wykładnia prawa pozwala mi udzielić pomocy jedynie w zakupie budulca, na tym kończąc. Oświadczenie to – podobno – złożył na posiedzeniu zarządu. Zgromadzeni milczeniem potwierdzili to zdanie. Nie uczestniczyłem nigdy w posiedzeniach zarządu, nawet i tym razem, dlatego brak mi świadectw na zachowanie się ojca. Wiem, że się z innymi zgodził. Ale czy była to wyjątkowa słabość pozycji przecież głównego właściciela, czy przez niego samego obmyślony gest, zmuszający mnie do heroizmu – tego chyba nigdy nie rozstrzygnę. W rozmowach ze mną, zwykle krótkich, w tonie dość obojętnym, nie zaczepił nigdy o ten temat. Ani ja. Dwanaście lat następnych streszczę więc tylko w zdaniu: DOM MÓJ WYBUDOWAŁEM! W tym celu zostałem inżynierem i sam wykształciłem kilkunastu majstrów w budowlanych specjalnościach. Byli dotąd robotnikami w firmie ojca. Od jutra już tam nie wrócą. Sami to zapowiedzieli. Ojciec podszedł dziś do mnie na podwórzu (wnętrza mego domu ani razu dotąd nie oglądał) i mówi: 17 – Może przejechałbyś się ze mną? Wyprowadzę zaraz swój nowy wóz. No, rozchmurz się! Przecież należy ci się z ojcem podróż po tym wszystkim. Z ojcem w podróż! Nie powiedział dokąd jedziemy. Nie, nic nie powiedział. I nie pytałem. W końcu nie chodzi tylko o kierunek. I jakie to dziwne – nie widziałem dla siebie dotąd tej możliwości przez ten okrągły czas mojego pracowitego pobytu. Żadnej takiej możliwości! Aż zobaczyłem, kiedy przed oczy postawiono mi samochód. Trochę aż wstyd, że to dopiero pierwszy raz. I tak nagle! Nie zdążyłem nawet rozstawić mebli, nawet tych, które jeszcze mam, starych i szczerbatych moich mebli – w pokojach pachnących wapnem i farbą, wypieszczonych pod okiem trzynastu ludzi, moim i dwunastu. Już więc wybieram się w drogę. Że też sam nigdy nie wpadłbym na ten pomysł! – Jedziemy – powiedział mój ojciec. Niepohamowaną mam uległość wobec tych pól za szybą! Bardzo odległy wydaje mi się spokój mijanej topoli. Liście migocą na poruszenie wiatru i niosą smukłe dostojeństwo w górę. My i one podróżujemy. Ucieczka czy przyjazd? A może przezorniej byłoby tu wpierw zatrzymać się gdzieś? Wysiąść, popatrzeć? Cel nie jest wyrokiem, to pewne. Ale zaczynam coś podejrzewać... Tylko gdybym wysiadł, to dziwne, nawet nie wiedziałbym, w którą stronę pójść. Zdaje się, że zacząłbym coś nieodwracalnego! A zostaję. Może za następnych kilkanaście lat dojdę znów do sytuacji jak dzisiejsza? Jak my teraz? Wszystko będzie dokładnie tak samo, albo i jeszcze dokładniej niż to samo? Albo pamięć z gorliwości używania zetrze się – i będę znów, jak ten dym – wciąż za ojcem? Odjedźmy stąd! – gorączkowałem się. Dobrze, że wybraliśmy się w daleką podróż. 2 Teraz miejsce kierowcy zajął ojciec. Kierowca usnął niebawem. Widzę, jak to zajęcie od początku mego ojca nudzi. Jak chce mu się drzemać, nawet przymruża oczy – ale samochód jakoś jedzie! Patrzę tylko na szosę, a on skręca za nią w lewo, to w prawo. Samochód jedzie. Jakby to kierownica naśladowała skręty – i oczywiście z wyprzedzeniem w czasie! Przesuwam lekko ojca w bok i sam obejmuję kierownicę – też mam prawo trochę sobie pokierować. Jeśli dotąd jechaliśmy dobrze, to kierując naprawdę – pojedziemy lepiej! Wyrzucam sobie brak nawyku – ale już zwalniam sprzęgło, któremu zawadzała noga ojca, chwytam, ujmuję, dodaję szybkości, hamuję, znów dodaję i tylko oczy – wspieram daleko przed szybą. Jedna droga chwila – rośniemy w przód. Mkniemy miarowo, ale za to jak skutecznie! Wymijamy, zdobywamy! Nawet ojciec przebija się przez swoją drzemkę i zadowolony, że mu to łatwo poszło, jął sobie coś owszem i zanucać wraz. Owszem nieźle. U mnie też – mknie jak błyskawica! W dominancie melodii ojca – z naprzeciwka, zza gór, całą szerokością jezdni wyskakują mi przed nos aż trzy. Gwałtownie skracająca się chwilka i... jeden, najmniejszy samochodzik – przejechałem. Tak żwawo wyskoczyły! Powieka mojego ojca ani drgnęła. Mały wpadł na mój kurs, zresztą nie wpadł – widocznie sam go wybrał! Patrzę na ojca, ma oczy otwarte, siedzi nieporuszony – zdaje się, że zaczyna mi coś świtać! Jeżeli nic nie mówi, jeśli zachowuje się normalnie – znaczy to, że nic się nie stało. Nic takiego w każdym razie. I znaczy, że go to... nie dziwi. Mógłby nawet – wiedzieć o wszystkim zawczasu. Mógł sam być sprawcą! Pan Kapeć przejeżdża obok, uśmiecha się i pyta ojca, czy aby się co nie stało. 18 Nie stało, skądże. Odjeżdża zadowolony. My też ruszamy. Ojciec znowu przy kierownicy, znowu nuci – nie, teraz nawet gwiżdże. A kierownicy to już i nie trzyma. Nie mogę wszystkiego zrozumieć! Czuję ogromne znużenie. Z przejęcia i – nic dziwnego – z tamtej jeszcze roboty. Ojciec jednak jest przewidujący i szczery: – Teraz to już dojedziemy! – powiada. A więc dojedziemy. I choć nie odpowiedziałem nic, to – w ostatnim jakby ułamku milczenia spostrzegam, że ojciec widzi, co mi język gniecie! I tylko dalej gwiżdże. Będę jednak musiał coś wybrać. Z kilkunastu, co najmniej kilkunastu powodów zaliczyć tę podróż do ostatnich! C h o ć m o ż e w n i e j b y ć i n a s t ę p n y p r z y p a d e k... Bo w następną to już ojciec i tak mnie nie zabierze. W następną – musiałbym pojechać sam! Wtedy może zdarzyć się też p r z y p a d e k. A gdybym teraz tak piechotą poszedł? Chwileczkę, chwileczkę. Zanim bym poszedł – – ręce kładę na kierownicy, melodia ojca urywa się – a zaczynała już opowiadać mi o najbliższym mieście. Przy mieście będzie pretekst do pomówienia z ojcem o obiedzie – mówię sobie. I dojeżdżamy. Rzeczywiście, wszystko przesuwa się wolniej, więc teraz już jesteśmy jak w domu. Ojciec żąda, bym starym zwyczajem rozkładał dłonie na oparciu fotela, jedną obok drugiej, dla sprawdzenia czystości. Chce wiedzieć, czy prosto z drogi można będzie zaraz zasiąść do dymiącego kalafiora. Ja tak lubię. Więc w gościnnym mieście! – Ależ on się wydymi, tatku! Musimy się pospieszyć! – i znowu chwytani za kierownicę, co prędzej! Ale ojcowskich uczuć nie przezwycięża się niesubordynacją. Ojciec dalej mi prawi o czymś, ja zajęty, udaję, że słucham, a samochód sam, wolny, jedzie tą swoją średnią, nie za szybko i nie tak jeszcze zupełnie powoli. Bezpiecznie, jak nieśmiało mogę powiedzieć wiedząc to, czego się na własne oczy nawidziałem. Mam obok ojca, którego nie cechuje żadna tolerancja, ale to wobec osób nierównych mu. A teraz ja przecież... Ojciec chyba i sam z niczyjej tolerancji nie korzysta. Gdy my tu szaraczkowie troszczymy się wzajemnie o fundamenty naszego łącznego bezpieczeństwa, a wielu nawet na siebie i bliźnich tylko chucha – ojciec pożycza prawa od handlu. Taki ze mnie rozumowaciel na zapas. W przedzie wreszcie, na stoku spadającej z nami góry, widzimy miasteczko. Miałem kiedyś tam dziewczynę, pomyślałem sobie. I może jeszcze dalej mam? Za tunelem, akurat na zakręcie, zatyka nam drogę sznur kobiet, bab leniwych, które nie pofatygowały się zejść z drogi! Kilka sekund i – z naszej winy – tworzy się istny galimatias: wobec wyraźnej przeszkody nikt nie śmiał chwycić za kierownicę, potrąbić, a przynajmniej – w odpowiednim momencie przyhamować, żeby wozy stanęły w jakiej takiej kolumnie. Stoimy, ale o trosce naszej zawczasu jakby pomyślano. Chłopi, którzy tu się zbiegli, jeszcze przed chwilą tak opuszczeni i samotni, zaczęli teraz przeczesywać gęstwę babską, aż do stopniowego jej rozproszenia. Ładnie zrobione! Czeszą i czeszą, aż oto staje się: od zakrętu szosa zaczyna przebłyskiwać wprost aksamitnym asfaltem. Dumni z czynu podchodzą do nas chłopi, do drzwi samochodów – i obustronnej radości, wymiany zdań i dłoni chyba już nie ujrzysz, Czytelniku, końca! Nie widziałem jeszcze tak dogłębnie, tak wprost żywiołowo uradowanego ojca. Obok wozu stoją też kobiety – urocze żony i matki naszych wyzwolicieli, dopiero co szczęśliwie rozproszone przez przeczesanie. Nad rowem obok z aprobatą dyszą sobie psy ich najwierniejsze. Dałem jednemu dłoń do polizania – obustronnie – i ruszamy. Miasto. 19 Nie idę z ojcem na obiad. – Wpadnę tu do dziewczyny. Jak zechcę wrócić, to odnajdę tatka przy stoliku. A gdybym nie znalazł, to mi ludzie powiedzą gdzie – nieprawdaż? 3 Do dziewczyny. Teraz już tu będąc – do dziewczyny. Jak gdybym cały czas do niej tylko szedł. Bo żebym był i nawet nie wszedł – to już od dawna byłoby niemożliwe! Choć zawsze tylko myślałem, że będę ją przyjmować – u siebie. A nie z przypadku. Nie z podjęcia dawnej roli. Gdyby ona pierwsza tak kiedyś umiała się zdecydować? Dalej mrzonki. Teraz tu jestem. Trzeba trochę życiu pomóc, jakoś przypadkom drogę – ułatwić. Pod jej oknami! Idę wolno. Tak wolno, jak tylko można to nazwać jeszcze chodem. Okna otwarte, słychać gwar dziewcząt. Jeśli zobaczy, jeśli nawet sama nie zobaczy, to jej pokażą. Zawoła, wybiegnie, dogoni. Nie zechce – przejdę. Mijam teraz węgieł domu, jestem widoczny chwilkę także przez okno z tamtej strony. Okno zamknięte. Nie otwiera się. Nie słychać już gwaru. Jakby mnie nigdy tutaj nie było. Zaniedbany kawałek ulicy – to raczej można nazwać drogą. Ścieżką dalej. Ale i ta się kończy. Pośród gruzów nie sprzątnięte cegły i przekwitające łopiany. Teraz, gdybym odwrócił się, widziałbym jej okna. Dzień upada na dziką zieleń. Chciałem zagłuszyć niezgodę z wszystkim i z wszystkimi, wydając im walkę. Teraz, kiedy już wiem, że klęski nie poniosłem, stałem się jeszcze bardziej pusty. Walki nie było. Wszyscy umknęli jej sprytnie. Trwając przy swojej roli chciałbym i ja komukolwiek ofiarować zwycięstwo. Przynajmniej tak. Żeby je odebrać – nikt się nie zgłosił. Zwycięstwo jest albo go nie ma. Oni – już je odnieśli wcześniej. W przekonaniu, że nie trzeba, nie warto; lepiej pozostawić jak jest. Cała ta historia nie ma końca i nie będzie końca. Nie widzę już dla niej atrakcji. Wyjeżdżałem, żeby dziś tu nie wrócić. Stanąłem tu i muszę odejść. Jak człowiek, budzący się rano, łapię się na przytomności. Nie chcę tego przyjąć. Zamykam oczy. Choć sen, tak przykry, kończy się; a dzień już schodzi od progu. Nie widzę i ja dla tego dnia sensu. Ale stój! Oczy w garść! Z lewa w prawo, od łopianu aż po tę rozległość na dole – rozpostarta zielona dolina. Otwieram jeszcze raz oczy – to prawda: w dół, łagodnie od krawędzi na której stoję, pomiędzy jednym a drugim wzgórzem – rośnie jakiś kraj. Nieprzewidziany. I ponad wiarę. Nie wybierany pośród innych. Od środka w prawo idzie koń. Nad koniem jakby człowiek, ale nie – człowieka nie ma. Tam nikogo nie ma. Tylko szerzej niż od łba ku ogonowi – widzę rozwieszoną nad nim gałąź, żerdź, zieloną jeszcze. Która lada moment spadnie. Wtedy – wiem to na pewno! – koń i dolina znikną. Właśnie zaczyna wspinać się pod górę. Mocno i coraz mocniej idzie. To czysty pęd. Dojdzie nawet, choćby i do szczytu!... Wtedy koń i dolina znikną. Jak długo jeszcze potrwa? Jak długo trwa? Czyżby nie doszła tu nigdy moja dziewczyna? Ni ojciec, któremu zostawiłem tam nowe mieszkanie? Ona, oni mieli większą ode mnie szansę, by tu dojść! Gdziekolwiek byłem – byłem tak daleko! 20 Koń od paru już minut dla mnie tylko idzie – i jeszcze te parę minut. Jeżeli nie zejdę, nie skoczę. Jeszcze nie znam się na tym. Ale to ja jestem Jeźdźcem. Nie jest to ważne kimkolwiek byłem w życiu. Jestem jego Jeźdźcem od urodzenia. Dolina i koń są w potrzebie! Są moim cudem. Nawzajem odejmiemy sobie ten ciężar. 1965 21 Kres prostej 1 Wrzucił pięćdziesiątkę do automatu i wybrał numer. Długa, długa cisza, wreszcie: – Halo? – głos miała miękki, ale tak daleki, że sprawiający wrażenie nieobecności. Jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że złamał i własne postanowienie, żeby nie dzwonić, że nawet i teraz jeszcze powinien odłożyć słuchawkę. Ale Anta domyśli się, że to on, choć nie zdążył się odezwać. On nie musi jej okazywać aż takiej słabości. – Jak się czujesz? – wypowiedział jak najspokojniej, po zwłoce, dzięki której mogła już dojść do formy. – To ty Procie – powiedziała wyraźniej. Cisza następnie rosła i może nawet on sam został z niej całkowicie wyeliminowany. Jeżeli ona tego nie przerwie! – pomyślał; poczuł się na łasce nie do zniesienia. – Jak się czujesz, chciałem wiedzieć – wyznał troskliwie. – A wiesz, nie bardzo – chwyciła to, lecz głos zanikał pewnie już w gardle. – ...tak tak, słyszę. Ja też – nie bardzo – starał się ją zachęcić do siebie, dźgnąć do aktywności – co ci jest, powiedz! – Z domu dzwonisz? – odpowiedziała słabym głosem. – Ależ skąd, chodzę po mieście. Chcę się koniecznie zaraz z tobą spotkać! – Niemożliwe – odpowiedziała jeszcze bardziej głucho. – Ależ muszę, rozumiesz? Mam tu ważne rzeczy! – Nie ma mnie na ważne rzeczy. Może innym razem, mój drogi. – Jesteś aż tak zajęta! umówiona? – Nie, siedzę w domu. – Nie wypuszczą cię? – Ja nie chcę – a po chwili znacznie agresywniej – nie muszę tylko dlatego, że ty chcesz! Rozumiesz!? – Odłożyła słuchawkę. Po godzinie zadzwonił. Odezwała się młodsza siostra. – Anty nie ma. – Jak to nie ma? – Wyszła. – Dawno wyszła? – Nie wiadomo. Wyszła i nie wiadomo kiedy wróci. Trzask. Również i siostra nigdy z nim w ten sposób nie mówiła. Więc to się dzieje na pełną skalę! Odwiesił słuchawkę, zapalił papierosa. Rzucał palenie, ale znalazł się jeden na ekstraokazję. Dziwne, ale smakował. Wyszedł z nim na powietrze i do późnej nocy wyrabiał kilometry ulicami miasta. 22 W domu zebrał rzeczy Anty, rozrzucone na krzesłach i w łazience, zapakował do torby, odstawił torbę na szafę i postarał się, żeby była jak najmniej widoczna. Jak by tego się pozbyć teraz bez ceregieli? Pocztą – to kłopotliwe; odwieźć? – właściwie nie wiedział gdzie. Zostawi to wszystko do jutra! Dotąd – ona zwykle do niego dzwoniła: rozmawiali czy spotykali się tylko wtedy, kiedy ona miała na to chęć, a więc była w odpowiednim nastroju, przygotowana. Dzwoniąc dzisiaj pierwszy, okazał się widać dodatkowo naiwnym: uznał, że zdobędą się na jakieś wspólne plany, wyjazd. A przeświadczenie takie, a już zwłaszcza plan nie mógł być przyjęty przez nią, jeśli nie wpadła na to pierwsza. Naiwnie wierzył, że kiedyś może by powstał jakiś ich wspólny język, własna gramatyka na przykład, a nie spełnianie cudzego rytuału – – Może kiedy zaczęliby nawet i błądzić wspólnie – to nie musi być takie nieprzyjemne? A może w miejsce długich przemówek czy kłótni – zdobyliby się i na porozumienie nieme, szybkie, krótkie jak na komendę, zmienną komendę, ale za to wspólną, szaloną i tak nieodpowiedzialną? Przecież zdarzały się innym i takie. Oni nie mają do tego prawa? Gdy się ocknął z drzemki, zapragnął wyjść z domu, wyjść a nawet uciec jak najdalej, znaleźć się daleko nie wiadomo z kim. I porozmawiać o czymś nowym, byle bez zobowiązań! Wstał, przebrał się, zatrzasnął drzwi. Do kawiarni, w której nie był może z dziesięć lat, przychodził zawsze jeden taki chłopak, wieczny chłopak, Prot nie znał nawet jego imienia, ale Wieczny Chłopak, jeżeli tam jest, interesuje się wszystkim, i wszystkimi, on nawet się przejmuje cudzymi sprawami tak, jakby to były jego sprawy. Ale go nie zastał. Panie o wyrazistych rysach i pełnej obfitości otaksowały jego samego spojrzeniami dość bezceremonialnie i wyraźnie na nie. Jakiś problemowy! On sam poczuł dziwnie, że jest tu nie tylko nieobecny, ale i gdyby nie ten dziwny smak jakby siarki w ustach, dobrze, że nie ochota na mdłości – pewnie by w ogóle nie istniał. Odczekać! Odstawić od siebie to wszystko, przynajmniej na jakie dwa dni! Potem reszta się sama ułoży. 2 Agnieszka siadła obok Prota na kanapie, podwinęła zgrabnie nogi i zapaliła papierosa. – Auta? Przecież to taka miła dziewczyna! Zaciągnęła się mocno i z przesadną ulgą już, apatycznie zatopiła się w swoim własnym zmęczeniu. Nie wiedzące o odprężeniu, palce jej drgały, także gdy podnosiła papierosa do ust. – Mówiła wczoraj o tym Miasteczku, że ją tam męczyłeś. Spała zdaje się całą noc bez poduszki – i to przez ciebie – zakończyła ironicznie. – Ty chyba wiesz o niej wszystko – powiedział. – Co wiem, to tylko od Włodka, który tu znosi różne wieści. A ona sama była w poniedziałek u nas, przed wyjazdem do domu. Włodek może i wie o niej więcej, bo się w niej kocha. – Czy rzeczywiście? Jeżeli o niego chodzi, to myślę, że jest ci jednak zawsze wierny. Jak on to godzi? – Och, to nie wiesz? Między nami już dawno skończone! Rozwodzę się z Włodkiem, to postanowione. – A, jeżeli tak, to – zaczynam właśnie zastanawiać się, czyby mu się jednak nie przysłużyć. – Przysłużyć, Procie? – Dałbym mu telefon do Anty. Jeśli go, oczywiście, dotąd nie ma. Niechaj zadzwoni, rozweseli. Może nawet pocieszy. Między nami skończone. – Wiesz, jak to mogłoby być, Procie? 23 – Otóż wiem. Złączyłyby się dwie bezwładności. Bo że ciążą ku sobie to fakt. W przyszłości zresztą będą tylko o tym pisać powieści, zobaczysz! To jest temat na całą wieczność! – No i? – niecierpliwi się już Agnieszka. – Masz rację, chyba jednak nie zrobimy tego. – A dlaczegóż by to nie, Procie? – Jest prawie całkiem wzburzona. Palce jej przestały nawet drgać. W ciszy, jaka powstała teraz, Prot zrozumiał, jak bliski jest straty również i towarzystwa Agnieszki. Jeśli nie skończy tematu po jej myśli – na którą on ją sam podpuścił. Angażował się zawsze o wiele szybciej niż tych dwoje, a tu haczyk połknięto w mig. Już widział, jak rozgoryczona Włodkiem i usprawiedliwiona ponad wszystko Agnieszka – oczekuje tylko od niego nagrody za całe swoje przegrane życie, jak powiada – to jest całą swoją przebiegłość. Przebiegłość, którą wykazała jeszcze w Miasteczku, na pewnym balkonie, w deszczowy wieczór, kiedy on został sam, absolutnie sam wobec wszystkich, ona mu przyniosła i podarowała też wszystko, i nawet więcej, niż śmiał się spodziewać. Anta była akurat niedaleko, w pokoju, i nie przyszła. – O cóż wam mogło pójść z Włodkiem? – zapyta teraz, przerywając jej rozległe pytanie, które wisi w powietrzu. Nawet na balkonie wtedy nie zwolniła go jednak, bo nie potrafiła, z poczucia nieobecności tamtej, Anty. 3 Czytając „Ucieczkę na południe” Mrożka, myślał już tylko o trzech takich, co żyli wyłącznie własnym pomyślunkiem; i był zdecydowany przerwać tę lekturę, i na tej lekturze dzień pracy. Zerknął na siedzącą z tylu koleżankę Marlenę – to go zastopowało. Koleżanka M. z absolutnym zapałem kreśliła dalej wciąż przerabiane szpargały, nic nie wskazywało, że pofolguje (sobie i innym) w najbliżej przewidywanym czasie. Jeszcze za kwadrans trzecia! Wrócił do książki, ale oto między kartkami jej, przy końcu, odkrył złożony na czworo karteluszek gazety. „Bohaterowie na własną odpowiedzialność” – przeczytał. Pasowało to nieźle i do niego samego. A było o dzielnych chłopskich synach, którzy zbierając wióry po obróbce ciesielskiej, gdzieś tam nie opodal dworu rządcy na tych wiórach uczyli się rysować wpierw litery, a później zdania. Niektórzy to nawet zdania pięknym wierszem – podawał autor – trochi o wytrwałości własnej, a trochi i o szyćkim, jeno nie o próżnicy. Inni z nich gorliwie ponarozpisywali się o owym – i tak doszło aże do „Gazety Niedzielnej”, chtóra drukowała się jeszcze bardzo po staroświecku! Niektóre i stare, dzisiek nieważne zasady wartałoby jesce przywrócić! – podsumowuje autor. Co dej Boże. „Szczególnie dają one młodzieży obraz tylu już przezwyciężonych plag i zahamowań w rozwoju tej tak niezwykle pracowitej grupy...” Całych jeszcze zostało dziesięć minut! Tak trudno przeżyć już się stało nie dzień, ale kwadrans, a nawet trochę poniżej. Jeśli się oczywiście nie chce ująć niczego innym, wszystko co warto zatrzymać dla siebie, i tak dalej. Natura ludzka dopiero w aktywności znajduje swe powołanie! – jasne. – Za pięć trzecia! – odpowiada na wszystko tarcza. Przynajmniej koleżanka Marlena musi mu jednak pofolgować. – Ależ głowa! – skarży się i krzyczy jej nad uchem, ratując przed przekreśleniem ostatnią bodaj dzisiaj wersję (a jeśli to kwintesencja!) – zapomniałbym, że jestem umówiony z kimś z Ministerstwa! Proszę to powiedzieć w razie czego. Marlena, koleżanka, łamie się wyraźnie między zmieszaniem a jakby głośno objawioną treścią niesłusznego być może! tekstu – i uśmiechem: bo tak, uśmiecha się rzeczywiście. Oraz ledwo zauważalnie kiwa Protowi głową na zgodę. 24 Pozostawiając, jak należy, rozłożone teczki z pismami od i do, z płaszczem na ręku wyskakuje na korytarz. Unika czekania na windę, zawsze może się ktoś trefny napatoczyć. Zeskakuje co drugi, trzeci, a nawet piąty stopień – gdzie jest najbliższy automat?! Nie zdążył przyhamować, decyduje się nie wpaść na barierkę, i uratować człowieka przed zgnieceniem, sobą, innym człowiekiem: to tylko zwichnięcie, drobnostka, chciał do tamtego się nawet uśmiechnąć, podnosi się z kolan, ale jeszcze się jakoś nie podnosi, „nic się nie stało” do tamtego, niech sobie wreszcie pójdzie, niech ucieka! Spadł tylko na ostatni stopień przed równią. Zwykłe zwichnięcie, już sobie nadciągnął nogę, już wstaje. Dobrnął do drzwi wyjściowych. Uderzyło go w oczy pełne światło. Dzień! I rozpuściło resztki bólu. Wrzucił do automatu pięćdziesiątkę, wybrał numer. Po piątym sygnale daleki głos. – Anta? Anta! dzień dobry. Chcę cię zapytać, czy zgodziłabyś się – zatkał się – jeszcze raz zobaczyć dzisiaj ze mną? Zauważył, że głos mu brzmiał nad wyraz przychylnie. – Nie bądź taki wściekły na mnie – powiedziała, może i się usprawiedliwiając, prosząc – – – Ja? Ależ nie, tylko trochę źle się czuję, rozumiesz noga, ale to nie jest wcale z twojego powodu, jak ze spotkaniem? Teraz, zaraz „Pod Kurierem”! Prawie już nie było możliwości sprzeciwu i odwrotu, rozumiał to i zawieszał słuchawkę, lecz wolno, bo dawał jej jeszcze głos; i zdążyły go dopaść słowa: – ...sobie wyobrażasz! jak ty mnie w ogóle traktujesz! Ręka zdrętwiała, zapadło milczenie, a po nim głos jakby urwany, z innej rozmowy: – Dobrze, do widzenia. Weszła i siadła na stołku naprzeciw, bez powitania. Zauważył, że ma niemal szarą twarz, za okularami uciekające oczy. A gdy wyszli, stała wpatrzona w ziemię, jak przyspawana do rozkazu, który za chwilę ma paść! Odczuł pulsujące płaty bólu w szyi i na plecach. Więc to nie tylko noga. Trochę zawirowało mu w oczach. Ale nic. – Nie powiedziałeś, gdzie mamy iść. – Proszę, żebyśmy do mnie do domu – powiedział łamiącym się głosem. Możesz to sobie i trojako rozumieć, pomyślał. – Nie będę chodzić do żadnych domów! – A co ty proponujesz – ty? – ...nie myślałam o niczym takim. – Mam do ciebie jedną prośbę, Anta – mówił biorąc ją pod ramię – chcę, żebyś nam kupiła coś do jedzenia w sklepie naprzeciwko, bo mnie boli noga i ja tu sobie poczekam. – To ja poczekam, a ty idź kup. Obcość, z którą walczył, narastała już i w nim samym. Jego rola tutaj – jakże daleka stawała się od oczekiwanej! Mrzonką jest szturmować cudze bariery, pomyślał. Wysiadając z autobusu podszedł do kantoru konduktorki i wstawił do jej urzędowo zawieszonej w powietrzu ręki, może w wyczekiwaniu na drobne, bukiecik niezapominajek, kupiony na wszelki wypadek. Konduktorka spojrzała pytająco, trzeźwo, ale potwierdził jej ciepłym uśmiechem, na jaki tylko może się zdobyć nagroda za zaskoczenie. Znał przypływ tej nagłej radości i momentu zdziwienia. – Może to i nie dla mnie, ale takie ładne – powiedziała. – Kupowałem je już myśląc, że to dla pani! Anta stała obok, opanowana w sobie. Może trochę, trochę skromniejsza niż zwykle i przez to – bez żadnej próby obrony. To jest kres mojej prostej! – pomyślał z zawzięciem. A gdy już wysiedli, pomyślało mu się, że dzieje się dobrze. Tak spokojnie przychodzi sobie kres. 1965 25 Krok za falą – krok przed falą Ustępliwy już jestem od dziecka. Przed gwałtownością ojca. Przed entuzjazmem gracza. Dlaczego, zdawałoby się, muszę przegrywać nawet w bilard z nowicjuszem? Uderza on w kule tak, jakby każda wpadająca w otwór doliczała mu ważny punkt, i to nie tylko w liczniku rzeczy udanych, lecz we wszystkich najważniejszych; to już nie zarobiona złotówka, to zapał, który wyzwolił się ponad wszystko, dlatego nie zna miary! Ileż energii musiał mieć przedtem, zaoszczędzonej dla tego entuzjazmu! I jak mu nie współczuć – nie uznać jego wygranej za najważniejszą? Jego entuzjazm teraz jest i moją sprawą. Ja go wyzwoliłem. Ani mi w głowie przeciwstawiać temu reguły gry czy własną wygraną – o którą miałbym się jeszcze postarać! Żeby w końcu zniszczyć to wszystko! Zgadzam się na przegraną i jestem ustępliwy. Im, przed chwilą biedakom, wydaje się zaraz, że szukam u innych, u nich właśnie, wszystkiego, czego sam nie posiadam i osiągnąć nie mogę. Że gdybym tylko potrafił, przychodziłbym tu do nich, żeby imponować – ludziom, którzy nie znają nawet mojego języka. Cóż za nie przystający do rzeczy pomysł! ...A ja szukam najtęskniej i u innych tego, co sam posiadam, i to w dodatku trochę ponad. Nad własne potrzeby. Szukam i chcę to zrównoważyć. Dlatego potrzebny mi partner – troszkę rozumiejący. I czyż to nie z n a c z n i e ważniejsze – od zwycięstwa? Błahej wspaniałości, gdzie fala goni falę – i musi? Bo jest przed następną. Umiejętność wyboru, w każdą stronę, w poprzek – oto i dla mnie sztuka do stosowania. 1972 26 Jej słowa O, nie może być już między nami równości! Gdy zjawiła się przed kinem z tym uśmiechem – zaraz odwracali się do niej wszyscy! Czekałem nastroszony jak gbur – naprzeciw takiej kobiecości! A nie bałamut, co zapomina się na moment, by – rozpalić to zadziwienie publiczne... Tak być miało. Rano, dzwoniąc do niej, skwapliwie na wszystko się godziłem. – Jesteśmy tacy sami! – wykrzykiwała w telefon. – Oboje jesteśmy pechowcami. – Tak, to prawda, dlatego będziemy się wspierać! I oczywiście, nikt nie dotrzymał obietnicy. Więc dlaczego? Do kina przyszła spóźniona jak należy. Lecz zdążyła jeszcze coś rozpocząć, co w myślach pewnie wynosiła już od dawna. Nigdy dotąd jej się to nie udało! Zamyślić – spełnić. Wejście na oczach tłumu! Moja rola zaś to jak sprężyny wynoszącej całe to zachcenie w konkretność. I że się tak dałem zaskoczyć! Gdybym przynajmniej tę obronę pozycji własnej mógł przełożyć na później! Przecież tak naprawdę nie miałem o nią żadnych obaw... Ktoś myślący trzeźwo na pewno spojrzałby na to inaczej. Ale czy widziałby ją tak płynącą w powietrzu, przychodzącą? Pewnie nie widziałby jej wcale. I jak jednomyślny i wdzięczny był jej tłum, kiedy się na swoim spodziewaniu nie zawiódł! Mogliśmy nie zawieść się i wzajemnie, kiedy będąc już w domu, uwolnieni zostaliśmy od tej radości publicznej i świadków. Rozłóż może proszę tapczan – powiedziałem – poszukam czegoś w lodówce. Niczego nie znalazłem, postawiłem tylko czajnik na gazie. – Muzyki żadnej nie masz. Włączyłem. Rozlałem. Wypiliśmy po jednym. – Dlaczego znów tak stoisz? – pytam. – Nie zabawiasz mnie. Łóżko zaraz każesz mi słać. A cóż to ja – od ścielenia? – Pewnie się pomyliłem, jeśli tak, przepraszam. – Dlaczego więc mnie tak traktujesz? – Ale – niby? Wróciłem z herbatką, przytomniej na wszystko spojrzałem. Zrozumiałem, że słowa, jej słowa rzucone przed chwilą, pytanie urażonej nadal czeka, a nawet ściga mnie. Ona nie pozwoli mi go pominąć. Jakikolwiek będę – liczyć się może tylko to pytanie. Więc nie ma między nami równości. To dalej gwiazda, choć bez tłumu. Wycofałem się, boczkiem do garnków, zmywania – coś przełożyć, może i wyrzucić. Aż zebrało się i to we mnie, coś lekkiego, co mogłem teraz już wypowiedzieć bez oporu. I także bez wysiłku. Jakby cały pokój na to czekał, całe mieszkanie! 27 – Zdaje mi się – powiedziałem jak najłagodniej – że nie będę mógł dzisiaj z tobą spędzić tego wieczoru. Wybacz! Te parę słów – a jakbym się dowiedział, na co reaguje. Zwróciła i ona na mnie uwagę! Zaczęła coś tam niezgrabnie przekładać, szykować. – Wiesz, to dobranoc... mój drogi! – powiedziała wstając. I choć zdziwiłem się na te słowa – były wzruszające! 1977 28 Nos i tabakiera Czy świat jest dla nas przychylny? Filipowi niełatwo przychodzi odpowiedzieć na to pytanie. Dlatego przynajmniej raz w roku czyni wszystko, aby odpowiedź stała się możliwa. Kobietom, które poznaje tuż przed 11 kwietnia przedstawia się cudzym imieniem, najchętniej – Grzegorz, Michał albo Robert. Aby w dniu imienin, kiedy wypaść może następne spotkanie, nie doświadczyć przychylności przypadkowej. Wie, że i sam w sobie ma jeszcze trochę do odkrycia, ale jeśli to zrobi ktoś – tym lepiej. W biurze zachowuje dystans i chłód, choć bardzo nieprzyjemny wydaje mu się potem każdy szept za plecami. Ta obcość otoczenia dzisiaj... Filip uważa, że ludzie są po prostu roztargnieni, nieuważni, nie wyciągają do końca wniosków. Choć w jeden dzień powinno być inaczej. Może się zdobędą na pewien wysiłek i większą delikatność dla mnie? Kilka osób z pracy zaprosił na kawę. A teraz dziwi się, że nawet ci wybrańcy rozmawiają i bawią się w jego towarzystwie trochę tak, jakby jego tam w ogóle nie było. Równie miło byłoby im i beze mnie, pomyślał ze złością. Zadzwoniła E. właśnie w chwili, gdy wychodzili goście. Tak, sprawisz mi dużą przyjemność, powiedział, żeby to usłyszeli jeszcze na odchodnem. Rzadko spotykają się ostatnio, raz w miesiącu, a i to nie zawsze. Filip ma zasady wobec kobiet. Nie dzwoni nigdy pierwszy. Kiedyś się wreszcie odezwie. I będzie to dzień, kiedy sama zechce przyjść, bez proszeń. Również i przy E. godzinami potrafi milczeć, myśląc o czymś zupełnie nie związanym z jej towarzystwem. Choćby dla wewnętrznej swobody, powiada, lubię się upewnić, że nie jestem niczym krępowany. Czuje się wtedy właśnie w zgodzie z sobą. Pragnienie posiadania E. rodzi się raczej jako harmonijne spełnienie porządku dnia. Powiedziała kiedyś, że jest krańcowym egoistą. To dobrze czy źle? – zapytał nie zaskoczony. Przychodzę do ciebie, mówiła znów raz jakoś pokornie, bo mi wystarcza to, co dajesz. A poza tym – jesteśmy przecież bardzo podobni! Ja też jestem egoistką, wiesz o tym? Może dlatego tak rzadko teraz do mnie dzwoni? Nie obchodzi mnie, co robi poza mną. Jesteśmy oboje tolerancyjni. Wie, że jej uroda zwraca uwagę mężczyzn, ale gdy są we dwoje, prawie nigdy nie patrzy na nią tak... jak: by patrzyli tamci. Jak każdy mężczyzna. Zamyka oczy i zdaje mu się, jakby był z nie znanym jeszcze ideałem. A ona jest obok, w zasięgu dotyku, i to potwierdza. Tak czując jej bliskość i ciepło, nieraz podejmował się rozstrząsać sprawy, którym nie podołali inni – jakby korzystał z pomocy najinteligentniejszego z możliwych partnera! E. tylko słucha go zachwycona i trwa w milczeniu. 29 Aż kiedyś, w chwili oracyjnego uniesienia, wykrzyknął dwa czy trzy słowa, a może formułę, która zdawało się wiązała sensownie wszystko, co dotąd nieudolnie chciał złożyć, i jeszcze przed chwilą mu się nie udawało. Dziś już nie pamięta tych słów. Nie przytaknęła mu wtedy, ani nie zaprzeczyła. Żadne z nich nie wróciło do tego zdarzenia podczas następnych spotkań. Jakby mimochodem niedawno powiedziała, jak ją tamte słowa zabolały. Nie wiem, co one dla ciebie naprawdę znaczyły, mówiła, ale stałeś się przez moment taki obcy! Tylko przez moment? – próbował obrócić to w żart. Ale się nie uśmiechnęła. Puste przestrzenie atakuje teraz czułością i pieszczotą. I zadowolony jest przy rozstaniu, że podarował jej wszystko, czego mogłaby chcieć lub zapragnąć. W niedzielę zbudził się rześki i przychylny całemu światu. Dzień stawał się piękny; z daleka, pokonując spory kawał drogi, przyjechała do niego siostra. Była jedyną, do której czuł prawdziwe przywiązanie. Jeszcze niedawno będąc u niej powiedział – to stąd tylko wyjeżdżam, bo u ciebie jest moje główne miejsce. Od dawna Filip podkreśla, że jest monistą – nie lubię mieć dwóch poglądów na jedną sprawę. Ludzie potwierdzają, że jest szczery wobec innych, a także konsekwentnie odnosi swą krytykę i do siebie. Irytuje go tylko, że E. postępuje z mian ostatnio inaczej niż dawniej. Podejrzewa nawet, że tylko do niego odnosi się coraz mniej przychylnie. Tak, będzie to musiał dziś wyjaśnić. Po godzinie siostra wyjechała. A po południu opuściła go E. Filip czuje ulgę, że tak wszystko sobie powiedzieli. I cieszy się, że będzie miał teraz dużo czasu dla siebie. Bo niechęci do ludzi ma jeszcze więcej. Niech wszystko przestanie istnieć choćby na kilka godzin. Albo przynajmniej w tym dniu. Jeden dzień dla Filipa, raz w roku! A potem oddałby komuś wszystko, swoje zdolności i całą wolność. I patrzył z boku, jak i co się z nią dzieje? Albo i nie patrzył. 1961 30 Żywy klasyk Nie poznałbym go, gdyby nie był zapowiedziany. Starzec taki, trochę sprzed wojny, drugiej światowej, trochę z innych stron świata. Nawet z innej planety. Ale mówił pewnie, do rzeczy. Ciekawiej od wszystkich, co tam byli, to też pewne. Wyrozumiały mentor – na pewno takim sam chciałby siebie widzieć. Przyglądając się jego twarzy nabierałem pewności, że to łukami pomarszczone czoło i symetrycznie falujące linie policzków, ta uroda funkcjonalna i aż wzbudzająca zgrozę ascetycznością wyrazu – skutkiem choroby jest. Ale może i niekoniecznie, może po prostu została s p o r z ą d z o n a. Lat temu kilkanaście zaledwie był o rok starszy ode mnie. Dziś – co najmniej o te kilkanaście, a może i ponad dwadzieścia. Moja z początku niewiara w żywą, ludzką prawdziwość tego teatralnego oblicza to była pamięć chłopca, który mi się przygląda, z zazdrością pewnie, chłopiec stojący już sztywno w grupie oficjeli, co zdążył pośród nich wnijść, ale jeszcze się nie poczuł, uwiera go garnitur i spojrzenie ma z postoju, lecz potoczystość jego błąka się obok, za plecami, ramieniem. Za dużo w tym co widać, co sam teraz czuje, było nieruchawości. Niby bezradny, ale już dumny z siebie, schizofrenik z przytroczonymi do podłogi podeszwami. No i został własnym reżyserem. Nogi niosły go po urzędowo ruchomych schodach. Oblicze nabierało cech IIK – Idealnie Imponującej Konstrukcji. I tylko niejaka bladość jest jeszcze tropem dla mojej wyobraźni. Dla mojej i może jeszcze paru innych. . . . . . . . . . . . . . . . I może nawet – jego własnej? Gdyby teraz tak spojrzał na mnie przez moment, na mgnienie, przyszłoby – może przyjdzie mu do oczu tamto chłopięco szczere, zazdrosne o żywe patrzenie... Tymczasem on mówi wciąż do mnie ze szklanej kuli telewizora. 1974 31 Instancja 1 Trochę się obawiam, że wszystko już wróciło do normy. Jak każde miejsce, gdzie nie mógłbym pomyśleć o sobie nic nowego, jest mój dom. Najwyżej kłócą się w nim – stare duchy. Muszę uciekać i zostawić ten świat. Nie mogę tu zaznać spokoju. Muszę uczynić sobie nową przestrzeń. Od paru miesięcy myślę o tym wyjeździe. Nieważne są sprawy, choć nie do pominięcia i wszystko opóźniają. A jeden człowiek stamtąd – już umarł. I nigdy się nie poznamy. Życie zmienia motywy i toczy się dalej. Więc przyjadę – i nie poznam jego dzieła. Ale dojadę. Gdzie wtórują marnie grajkowie z parafii. Gdzie nie ma granic. I nim słońce stanie wysoko – każdy może przyjść swobodnie. Przyjdziesz, dołączysz w ten ranek wypełniony dokoła, zaczniesz potem jak tamci pytać – jak w ogóle można było myśleć, że to złuda? Kamera na pień. Żywy, odsłonięty z kory. Tak i nie wyżej. Trwałość i solenny wiek! Nie jesteśmy tu pierwsi! Tak było i może zawsze tak będzie. Potem jeszcze dowiesz się j a k, gdy ułożysz się pod tę gałąź dolno-górną. Jak już tam zostaniesz. To co przychodzi, to jakbyśmy sami do niego szli. Ono nad nami, a my już coraz bardziej w nim. Tu wszystko jeszcze może się stać. Przed tobą twardy żywy pień. Ten las. Nie byłem w nim przez lat dwanaście. A jakby tych lat wcale nie było. Wchodzisz, a jakbyś znalazł to, czego już nie ma. I przecież wszystko szło nie tak. I nie w tę stronę. 2 Zaczynaliśmy przegrywać tu, przy Oczku. A szukaliśmy mądrości i pomocy. Teraz mamy pomoc. W uznaniu faktu, że niekonieczna. Tak całkiem niekonieczna była mądrość. Wiemy, że żyć trzeba koniecznie. A jeśli chodzi o życie poza koniecznością – to niekoniecznie. Więc jesteśmy mądrzy. Po drodze sporo czasu nam zeszło. Jak można w ogóle być otwartym, kiedy się żyje w takim środowisku i widzi, co się dokoła dzieje. Kto kogo i za ile! Nasza mądrość ma dzisiaj akurat tyle lat, co my wtedy. – Byłem przez cały czas otwarty jak balon – mówi Hetka. – Nigdy nie było takich za wiele, może dlatego dali sobie spokój. To prawda, człowiek zawsze jest, nie tylko w jednym miejscu, ale jeszcze w długim czasie. Nikt mu tego nie odbierze. Choćbyś i był wiecznie dla 32 innych taki sam. Zwłaszcza jak wtedy. Tam nie powiem, akurat ja się zmieniłem wiele. Nie rozwinąłem się, tak i powiadają. Dowód na samoróbstwo, powiadają, tylko do pewnych granic. Sam dla siebie zostałem władzą i początkiem! – tak ja powiadam. Słyszę go po raz pierwszy z taką aż długą przemową. Więc może się zmienił? I po raz pierwszy chyba komplementuję go, choć w myśli. – Jest tu dzisiaj także i Pierwszy – mówi Flita, siadając na ścieżce. – Widziałem go. Raczej się nie zmienił. – O nie, to na pewno! – Nie spodziewasz się chyba, że nasz pogląd na niego może być kiedykolwiek obiektywny... – Co takiego? – Wiem, że znaliście się, kiedy mnie jeszcze w firmie nie było. Nie przepadaliście za sobą, mówiąc delikatnie. – Czy ty nie za bardzo przejmujesz się kruchością cudzych poglądów? – Znam całą jego historię, to mi wystarczy. – On przecież nie ma żadnej własnej historii. Musiałby ją dopiero zacząć. Ten jego dziwnie oszczędny ukłon, który sprowokowałeś – nie mówi tobie nic? To powiedziałem i poczułem od razu, jakby nie odszedł stary czas. Na dobrą sprawę nie ma do tego tam żadnego powodu. To szczelny system! – To idealny system – poprawił mnie głośno Flita. – Nigdy właściwie nie będziemy mogli powiedzieć o Pierwszym nic więcej. Nigdy nie zbliżysz się do niego na tyle, i to jest właśnie to! – Przecież dla mnie to wcale niepotrzebne! Zrozumże, zrozum to, Flito jeden! – Nie rozumiem. – On sam będzie chciał, kiedy już się dowie, wyczuje, że mnie na tej znajomości nie zależy. – A przecież ciekawość?! – Jak przez ciekawość! Ciekawość to jest pierwsze odczucie ludzkie. On działa raczej – tylko z obawy. Dlatego też nie będę o jego towarzystwo zabiegać. Nawet na bezludnym Oczku. Tym samym i on nie będzie mógł się zamknąć przede mną na dwa spusty. – Ale fachowiec to z niego doobry! – broni się Flita. I przegapił rybę. Linkę szarpnął za mocno i uwolnił. Wstąpiłem do łodzi. Znowu, by wędrować na drugi brzeg. Do Oczka. 3 Niemowa. Człowiek, który rozumie więcej, niż może wysłowić. Który jest sam. Ma przeświadczenie, że istnieje prawdziwy język, ale go nie zna. Jeszcze nie zna. Albo też nie ma (chwilowo?) warunków, by go poznać. Przekroczyć siebie! Poddać się najgłębszemu pragnieniu? Czuć własną jedność z możliwościami świata? Las, przez który jedziesz, otula się przestrzenną intymnością. Koń, na którym siedzisz, zastąpi twoją siłę i czujność, zgodzi się na najtrudniejsze – że na nim siedzisz. Jakbyś tego nie zauważał. Gonisz za muzyką wędrownika w ciemności. Jakbyś to z nią dopiero, niespieszny i zatopiony w słuchaniu, przechodził tu, nie zauważając, że i samo coś mknie podobnie, jak myśl leniwa nie istniejącego jeszcze świata. Światło w nocy, brnięcie lekkie i nieskrępowane – to pierwszy fakt w wyobraźni, tak ci teraz bliski. A idziesz w dzień! Czy przyniesiesz do starego planu jeszcze coś, na co się tutaj czeka? Widzisz tylko, co zrobiłeś lub możesz jeszcze zrobić – oraz tę pustkę za sobą, samotność u celu. Jeszcze przechylasz się czule nad granicą niedalekich możliwości i wpadasz w zachwyt nad trafnością chwilowego wyjścia! 33 Ale wielkie zmęczenie jest potem. I myśl o pustce. Mały pies i Duży pies w jednej pomieszkiwali budzie. Żyło im się zgodnie. I gdy czasem oba wychodziły na szerokie schody domostwa, Duży wędrował powoli, ciężko i bez wrażeń. Mały zaś, czyli Kropka – Kropka cieszyła się schodami podwójnie. Albo i potrójnie. Wybiegała wpierw szybko do połowy wysokości i zachwycona spoglądała na Dużego. Był od niej teraz o tyle mniejszy!! Potem wracała, obiegała go dookoła, a gdy tak zachęcony ruszał znów pod górę – wyprzedzała go, znudzona wolnym tempem, i by podziwiać swój wyczyn jeszcze raz – wracała do Dużego, by i teraz cieszyć się właśnie jego wielkością. Ostatecznie – także i wejście na schody liczyło się dopiero, gdy wkraczali razem. Duży miał Małego, który był z Dużym. Orałem kiedyś z ojcem pole i zmierzchało się. Szedłem za pługiem sam po raz pierwszy, i tak byłem do tego zapalony, że nie chciałem przerwać. A tu nie było już widać, nawet i granicy zoranego. Stanęliśmy w jednej chwili obaj, gdy w oddali, nad niewyraźnością ziemi błysnęły światła. I tak zapalać się poczęło coraz częściej. W wysoką łunę tam, gdzie się zapodział kawałek horyzontu. Miejsce, w które dalej i bez wahania mógłbym wejść. Wracaliśmy po nie dokończonej orce, w nieoświetlonym kierunku, do domu. 4 Właśnie przyjechała Michałka. Siadać nie siada, fotel jej podsuwam, wzrokiem gdzieś goni, skąd przyszła. Chyba u mnie miejsca nie zagrzeje. – Nie na długo tylko! Ona i tak obrazi się, że tu u ciebie jestem! – Jaka znów ona? – A nie widziałeś wtedy, jak odeszła naburmuszona, że nie poprosiłeś ich nawet za próg? Między nami mówiąc, to już dla świętego spokoju mógłbyś... U nas to zawsze tak jakoś – nie może być jak w rodzinie! – Czy nie uważałabyś raczej, że to ona się całkiem od was, czy tam od nas... odwróciła? – Ja tam nie wiem, co z nią jest, i z nim... czy z wami wszystkimi. Wszyscy dzisiaj tacy są mądrzy! W naszym domu tylko ja byłam zawsze taka głupia! – Że potrafisz wyjść z nas wszystkich najlepiej? – Jak to niby? – Najwięcej masz i teraz, i wszystkim możesz jeszcze pomagać. Dom wybudowałaś, duży, przyjmujesz gości... – Rzeczywiście! A ty to co? Źle masz tutaj urządzone? Zdrowia nie masz. Tak samo harujesz jak głupi. Jak kiedyś jeszcze w domu, tak i teraz. A twoja siostra to już w drzwiach do mnie mówi, że bardzo się spieszy! Jak tylko za próg stanę. A potem plotkowała jeszcze kwadrans z jakąś. – Coś się przestało dla niej liczyć... – Dla mnie to ona siostrą i tak zostanie. Choćby nie wiem co! Przez okno widzę, jak człowiek spaceruje w parku, I zdaje się, że jest zadowolony. Tęsknię za Alką. W tym parku bywaliśmy razem. Teraz jakby stanęła tu nagle przede mną. 5 – Na powietrzu s t a n o w c z o mi się lepiej z tobą rozmawia! – powiedziała Alka. Każdy podobny monolog był pełen odkryć, choć rzucanych w rytmie komend. – Wiedziałam, że ciebie spotkam! Kiedy jeszcze miałam siedem lat, wiedziałam! – Twoje oczy zdradzają cię dla mnie całego. Lubię to! 34 – Ale tylko do pewnego stopnia. Potem przestajesz być męski. – Potem? Nie zwykła odpowiadać na byle pytania. Dbała za bardzo o ścisłą więź j e j intencji z praktyką. Odkryła. także i co innego. Jesteś już trzeci w całym życiu. A tak bym chciała, żebyś był pierwszy! Praktyka sama, jej własna, bezczelnie zastawiała pułapki. Nie licząc się nawet z Intencją. – Śniło mi się dziś, jak szedłeś z jakąś dziewczyną – i to przede mną. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego idziesz nie ze mną. Po raz pierwszy chyba byłam o kogoś zazdrosna! – Potem wszedłeś do pokoju, słyszałam twój głos. Na jawie, ale było to zwykłe przedłużenie snu. Zdarzyło się nam z Alką zabłądzić w lesie. Po godzinie forsownego marszu – pierwszy człowiek. Mężczyzna. – Przepraszam pana, w którą stronę będzie stąd do Miasta? – To dość daleko. A może państwa podwieźć? Alce miejsca w samochodzie ustąpił nawet pies. Przedtem jego państwo musieli się dość nachwalić zapasami grzybów. Weszliśmy w czystą filozofię. – Najlepiej to szukać w takim miejscu, gdzie już coś było – wyjaśnił nam ostatecznie tajemnicę swego sukcesu pan. – Mąż ma rację. Jak już długo szukam i nic nie znajduję, to zaraz wracam gdzie byłam, albo gdzie coś znalazł mój mąż. I przynoszę jeszcze więcej od niego? To pan na to: – Albo jak się wraca do samochodu i zaraz przy nim, to wtedy nigdzie daleko, ale trzeba szukać i szukać, aż się nazbiera – i można by już zacząć wsiadać do samochodu! Ale wtedy jeszcze trzeba szukać. – Taak, to pamiętasz Rysiu, jak jednego wieczora zbierałam ci prawdziwki spod samych kół? Mąż tę prowokację od razu puszcza mimo uszu. – Znam jedno takie miejsce – powiada jeszcze – no, tylko że tam piechotą trzeba iść ze trzysta metrów od drogi... – To jakby tak człowiek już szedł i szedł – włączam się wreszcie – toby mu było po drodze! – Trzeba by wtedy tylko chyba iść, a nie jechać, Rysiu! – uzupełnia pani. Całkiem przyjazna. Dobra małżonka widać, nie mogłaby i dla mnie być zła! Ale po chwili zaraz pyta: – Jak tam podjedziesz, Rysiu, kiedy już nie można? – Ależ kochanie! – odpowiada na sposób oczywisty mąż. – Kochanie, Rysiu, to dlaczego ty nie możesz mnie, złotko, zrozumieć? Ze trzy dni później powiedziała mi Alka: – Od czasu jak zaczęłam ci ufać – mam silne osłabienie woli! Naopowiadasz różnych rzeczy, a ja potem wracam do domu i widzę siebie taką, jaką byś mnie widział ty. – Za to kiedy mi powiesz coś miłego, to jestem potem tak strasznie rozpieszczona! i jest mi tak dobrze, że – zasypiam zaraz. Miałem sen. Siedziałem w zarębie muru i nic mi nie było trzeba – wtedy podeszła ona. Powiedzieć, że podwinęła się jej skarpetka. Mówi, że mnie słucha i że rozumie. Chce robić dużo dobrego. A zaraz potem: – Nic już nie mów! Gdybym choć raz uwierzyła, że wszystko, co mówisz, jest naprawdę – nie zniosłabym tego! Staram się wymknąć zmęczeniu, które opanowuje mnie coraz silniej. Jutro może spojrzę na wszystko inaczej. I da się żyć? Jak żyją wszyscy ludzie? 35 6 Z zamkniętych ścian, wąskich ulic i wyczerpanych możliwości! Uciekam i entuzjastycznie pogrążam się w tłumie. Jednak czuję brak łączności wśród tylu spraw! I obcość budynków, w których dzieją się te wszystkie rzeczy – może i dla nas najważniejsze? Czyżby nie można było żyć p o z a tą potrzebą łączności? Zobojętniam się, żeby móc wielu wybaczyć. A ona – jej też? – Będę ciebie pamiętać, jak idziesz do swego domu Za Górką i masz półotwarte usta, jak teraz. A ja odwrócona stoję i płaczę! Skąd znam te słowa? Tego nie mogła ona sama powiedzieć! Powiedziałem przy niej kiedyś: człowiek, który za bardzo przejmuje się sobą – jest już przez to bezradny. Zastałem wetkniętą w drzwi kartkę. Pracowałam dziś nad sobą 3 godziny nawet podobał mi się ten m u s Na korytarzu śmierdzi smażona cebula. Poczułem to, teraz jakoś od nowa. Każdy pitrasi sobie jak potrafi! I to już jest taki los!? 7 W „Hortexie” sławnym smacznie dają jeść. Głośnik na górze, odwrócony do ściany, ale gra dalej. – Czy przypadkiem można by coś zamówić?– spytałem po wyczekiwaniu. Kelnerka sumiennie wyliczała mi powody, dla których jest aż tak zajęta. Przerwałem przy trzecim: – proszę bulion i pieczeń. Piecze się. Na marmurowych schodach przenikanie. Stykam się ze znaną mi z postury i elegancji ruchów, wiotką i zwiewną, rozmawia ze mną i nie rozmawia, godzi się na jakąś propozycję, którą złożyłem zorientowawszy się, że tego w o g ó l e oczekuje. Schodzimy teraz w dół i oto mam jeszcze przed sobą inną, w kolorowych skarpetkach do kolan. Chcę, by nas minęła, bo zmierza ku górze. Ale zastąpiła mi drogę tak, jakby była starszą druhną, a ja jedynym tu zaprzysiężonym harcerzykiem. Z miejsca zaczęła mnie besztać, jak za grubą niestosowność, może o to, iż w obecności obcej stoję i rozmawiam z nią, niekompletnie ubraną, choć okazało się i to dopiero w chwili, gdy oderwałem spojrzenie od jej skarpet. Na propozycję wyjścia stąd natychmiast – tylko jeszcze się bardziej rozgniewała... jakby nie wykluczając pewnej możliwości poprawy z mojej strony. I pozostania tu razem, jednak pod warunkiem. Nie zna co prawda mojego nazwiska ani numeru szczepu, lecz gdy zajdzie potrzeba, potrafi mnie ukarać jak należy – to mówią jej ściągnięte aż do ukosu oczy. Oddaliłem się sam. Udało się! Pierwsza zdawała się ciągle iść za mną, gdziekolwiek się udawałem, i każdym powolnym mi krokiem jakby przystawała bezzwłocznie na wszystko, co jej ofiarowałem. Lekkomyślnie i tylko na próbę zwalniałem ten marsz. Znaleźliśmy się w suterenie, w daremnym poszukiwaniu zacisznej sali, lub przynajmniej wyjścia z labiryntów budynku. Druhna jednak czuwała opodal. Nie tracąc nic z miny egzekutora. Jakiś mężczyzna w uniformie zbierał wyłożone w dyżurce listy i gdy się doń zbliżyłem, widziała w tym pewnie okazję, by mnie zdekonspirować. 36 Ale tylko spytałem o wyjście. Mężczyzna potwierdził jedynie, że to suterena, co już i tak było widoczne, tak samo jak bezużyteczność jego funkcji. Na którymś z pięter dopiero mogłem wrócić do poufałej pogawędki z Pierwszą. Ciało przyzwoitości tym samym musiało od nas odstąpić. Nie wiedziałem tego dotąd. Więc dla zdominowanej na początku, gdy nie musiała się na nowo wstydzić cudzej niekompletności. garderoby – poczułem już drugą i trzecią odrobinę sympatii na pewno i cokolwiek opiekuńczej – – Poprosiłem o jeszcze jedno piwo i rachunek. Suto doprawiona pieczeń suszyła mi gardło. Gdzie mi się skończyła historia? Gdzie zaczęła? – ...Naprawdę nic o tobie nie wiem – odpowiedziała mi wreszcie, jak echo. Kto tak nieśmiało teraz mówił? – Dobrze wiem, co robię! – odpowiadam. – ...Jest coś jeszcze dla mnie! Tylko nie wiem, czy musisz tak zawczasu wiedzieć, jaki to ja jestem? Za mało cię, przypuszczam, interesuję! – Chyba zawsze tak musi być, na początku – słyszę. Odrywając się od paru dziwnych spojrzeń, opuszczam bar. 8 Gdyby mężczyzna, przypadkowy przechodzień, nie wyłonił się zza drzew tak znienacka, nie wydałoby się nam, naraz obojgu, że ktoś wdziera się w naszą wspólną ważną tajemnicę. Wiemy już, że ją mamy! Spojrzeliśmy po sobie z uśmiechem – tak wyrozumiali dla zamiaru wspólnej obrony. A wszakże żaden motyw, żadne nic przedtem nas nie łączyło. Staliśmy tylko chwilę, w zdziwieniu wspólni, różni, a podobni w jednym. Napastliwy chłop i chwiejna dziewczyna – umknęli nawzajem z naszej wyobraźni. Teraz już szukamy u siebie pomocy. – Lubię las – powiedziałem – i chyba go rozumiem. Jak wierzący rozumie religię, a modlący się Boga; może jeszcze jak artysta cudzą sztukę – żeby wejść w nią i nawałęsać się do woli. Ta wczoraj jeszcze nie znana mi, szła teraz w gąszcz coraz większy. Szła i nie oddalała się zbytnio ode mnie. Wreszcie znalazła gniazdo kurek, które wprawiły ją w niesamowitą pewność siebie. 9 Uczucie – to jak kreska. Jak gładzenie. Mówić i mówić móc długo. Do kogoś coś wyrażać. Lub przynajmniej napisać o tym list. Idę po własnej ulicy i błądzę. Przystaję i od zawrotu głowy nie wiem, w którą stronę mam teraz dalej iść. Pies zaskakuje mi drogę. Niby wyprzedza, potem wraca, podskakuje pod rękę, wciska zimny nos. Idę sam, zdziwiony, nieufny, jak ślepy. Pies podskakuje i ze zdwojonym rozpędem podbija mi dłoń do góry. Cieszy nas, że tak wysoko. – O, jaki towarzyski! – usprawiedliwiam się, gdy podchodzi jego pan. – Saba, co tobie? Saba wracaj! – strofuje ktoś zgorszony i zazdrosny. 10 37 – Nie wiem, co się ze mną dzieje. Przyszłam. Po prostu przyszłam! Myślałam, i nawet często myślałam, że jesteś inny. Ale nie. O, jak to dobrze! Mówię jej, jakbym mówił tylko do siebie. – Zdawało mi się, przez bardzo długi czas, że ja wcale na ciebie nie czekam. – Nie myślałeś nic o mnie?! – Zdawało mi się. Nie rozumiesz, jakie to było dla mnie ważne... A przecież i teraz wiem, że pójdziesz stąd niezadługo. – Ja?... – Tak będzie już zawsze. – Ależ skąd ci to do głowy...? – Więc czujesz ten lęk w sobie – już go czujesz? I dookoła nas co się dzieje? – Zdaje mi się, że teraz... tak. Zdaje mi się, jakbym nie była już z tobą wcale. – O tak! Bo jesteśmy bezbronni. Wiele nam brakuje. Ja sam nie daję ci radości i zapomnienia. I tego wszystkiego, z czym przyszłaś – że będzie. – Jestem już jakby– twoim odbiciem w samej sobie! – Zdaje ci się. Sobie i innym chcesz siebie tylko opowiadać. Dla mnie – nie zostałabyś tu nigdy! – Wiesz, nigdy nie potrafię do niczego się zmuszać. Może i pójdę sobie. I tak miałam już iść. Wszystko do tej pory, co wiedziała, przynosiła do mnie. I opowiadała bez obawy. Teraz już nie. Nie zdołam nic odwrócić. 11 Grają na powrót do domu – do starego domu. Idę teraz sam, polną drogą, dookoła letnio, cicho. Letniością i ciszą tak intensywną, że zatrzymuje się czas i jego presja na mnie. Tak, teraz już wiem, nikt nade mną się czule, jak ten czas, nie zatrzymywał. A niedorajda wrasta wciąż tylko w starą perspektywę. Tęskniłem do ciszy dawnej, możliwej i czułej! Oto mam ją! Koniec. Wróciłem do starego domu. Z niewoli tamtego dzieciństwa długo uciekałem. Kiedy każdy miał jakiś księżyc pod oknem, altanę w bzach. A jakie to wszystko ubogie teraz! Miejsca, gdzie dawne zaułki, nie poznasz nawet. Nie można wracać, gdyż i ziemi tej j a k b y nie ma! Żegnasz się z plamą. Która istnieje tylko w tobie. I – Ścieżki, które przypominasz w innym lesie, i na zagonie innym. Tak tylko, przy okazji. Przyszedłem się też pożegnać i z wami, o imiona ludzkie! Zbytnio śpieszyło się w niepamięć. Wśród powinności, które wyznaczyli wam inni, na spotkaniach, których lepiej było uniknąć, w bezimiennej masie zdarzeń spełnia się n i e w a s z rytuał. Wy go jedynie powtarzacie, składacie jak po kosteczce szkielet. Nazajutrz zapominacie o wszystkim co było – czym żyło się nawet i przez miesiące, lata. Wasz egzamin z życia i przeżycia – to zapowiedź! Dla was chwila – choćby i przeogromna! – pęcznieje przaśno w sierocy tobołek rozsądku. Zdrowego! I kto wieczorem powie z was: Wiem! to zdarzyło mi się dziś naprawdę! To jest moje, istnieję i ja! Albo choćby: całkiem niezłe mam tu miejsce. Wiem, potrafiłbym także zżyć się z innym. Ale pewno nie pojadę do wielu. Więc powiedzmy, że to już tu. 38 12 wszyscy świadkowie jego niepowiedzenia się przyszli złożyć pokłony Nie bo przetrzymał ale że przyszedł nowy i całkiem inny jakiego się nawet w ogóle nie spodziewali! Czyż nie decydują drobne wahnięcia przekonań? Gdyby tak móc dodać brakującą odrobinę nadziei i pewności! W chwili gdy już się całkiem zdaje, że odtąd moje możliwości będą tylko się zmniejszać, maleć będzie cel – oddalać i olbrzymieć! Przeżyłem niespodziankę. Dar od przechodniów, ludzi niegdyś mi bliskich. Uznali mnie, mimo że nie osiągnąłem żadnej z liczących się wspaniałości: trwałego sukcesu, siły, ani władzy nad innymi – oni mnie uznali. Że jestem. Drzewo. Ciągłe wybieganie od siebie. I tło, któremu daje ono swoje rysy; nie istnieje bez niego. A drzewo istnieje razem z tłem. Ma moc wydarcia się na wszystkie strony! Jak ją zdobywa? Zdaj sobie najpierw sprawę z nieodwracalności. Jesteś teraz w lesie. Jakby wolny, a i rozległy na pełną dalekość. Popatrz za siebie, co minąłeś, i powiedz wszystko o tym. Nie jesteś po to, żeby stąd odejść na pusto, ale swobodny. Zgódź się, wychodziłeś dotąd często, na chwilę. Teraz jak paski posklejać to wszystko, co się może połączyć. Jeśli trzeba, to i poznaczyć. I żeby potem nie było śladów łączenia. Załatwia czas, łaskawy. Wśród rozkrzyczanego święta tylu bez entuzjazmu, wśród nabożnego przymusu, spełnianego jak niegdyś i dziś, w tej ostrożności nieuważnej i bez troski – nie stój jak różdżkarz, smutny i prawie niewidoczny. Jeszcze zobaczą i oni samych siebie – ale ty pierwszy. Bo zobaczyć to muszą w tobie. Na razie niech chłonie ich cała świętująca niemożność. Ty nie będziesz już tym i taki, jaki jesteś dziś. – Taaki ktoś! – odwrócą się od potłuczonych luster i zaczną się w ciebie wpatrywać. – Że też on w ogóle jeszcze jest możliwy! 13 Walę w ścianę, dobijam się, a jak się dobiję – wypraszam sobie. Cztery razy przed siódmą warczą rano, może mniej widocznie wieczorem. Rury. Nie u was? – Nie u nas! Potem znów od rana: rury konkretniejsze od wszystkiego. A moje własne przewody w skurczu się zwężają. Daleko to jeszcze? Od kilkunastu dni nadchodzi coś nowego. Mozolnie, i oczywiście, z tego powodu żadna u nas gwałtowność. Ale idę sobie na skwer i do podmokłego lasu – wszędzie sprzyjająca zapowiedź. Jednak to wiosna! – krzyczą – i już bez odwołania! Napisałem w zimie coś takiego: JAK Z TRUDNOŚCI ZROBIĆ OKAZJĘ? Nocą wyszedłem na mróz i odkryłem we mgle, co robić warto! Szukać słabego punktu w sobie. Szukaj a znajdziesz i to niedaleko! Program przyjemnego wzrostu. Potem wszystko samo się ułoży, choćby i w galopującym pędzie. Pytam siebie, a każdy mi wymienia litanię c u d z y c h błędów. Albo zupełnie, całkiem inaczej; pytam, a ty – przepraszam, rzeczywiście! I mamy już wspólników do życia! 39 Trudno było czekać nie wiadomo dokąd. Że tak wcześniej ja o tym nie pomyślałem. Człowiecze, wieści ci mój głos: Walcz, miej nadzieję – to twój los! Czekanie i smutek ów milkliwy nie trwają wiecznie. Zechce je łaskawie przeciąć jedna śmierć. Nie zmieni i przecie nie uchyli poczucia obowiązku. A celu? Ten pan był już bardzo blisko tego tam, i musiał zrezygnować ze wszystkiego. Ale dał sobie wiarę. I zdobył się, by napisać te słowa: „Nigdy nie zdołałem dogonić ani uchwycić radości, lecz całe życie, słaniając się, szedłem za nią. Dzięki temu jestem czymś więcej, niż jestem, jestem czymś lepszym, piękniejszym, więcej wartym niż masa skurczonych mięśni w niespokojnej skórze...” 14 Panie bywają w lecie nad jeziorem. A nocą rodzi się księżyc, spomiędzy drzew sierpniową nocą. Przychodzą na pomoc dziwiąc się, że przybywa on właśnie z ciemniejszej strony. A jeżeli od samego środka ciemności? Wśród parującej wody, cicho, bo to zjawa, przybliżają się dostojnie dwa potężne żywioły. Obecne już! I trzeci i czwarty także. Woda z powietrzem przecinają się na granicy widoczności, czerń rozdziera jaskrawość czerwoną. Martwa ze smugą zapada się w głębie. – Ależ patrz, on ją goni! – O, tak, już dogania! Będzie niezła nauczka dla żonki, co nie? Para zawirowała na wodzie. Zdyszana publiczność aż jęknęła. Po uniesionym dziobie samca, odwróconym teraz bokiem do światła, spływa szarawa ciecz i niknie. Zerwał się znowu, zasapał, i w skoku, rozanielony raz jeszcze, opadł tuż za nią. Skrzydeł nie poderwał za wysoko! Leniwy łabędź w surowym od uroków tle. Zrobił nam paskudny zawód. Uległy już byłem, nieważne od jak długo, tej obezwładniającej sile misterium, zjawiskom ruchu i ciszy, uroczystej prostocie dalekich, i bardzo bardziej dalekich, krewnych: światła i wody. Czasem nie można sobie nawet wyobrazić długości własnego pokrewieństwa! Poza ludzką jest miarą i poza miarą tylko żywych stworzeń. 15 Nie potrafię już niczego się uczepić we śnie ni na jawie. Mądrzejszy ciągle, ale żyć coraz trudniej. Cokolwiek śnię i jeśli tylko śnię, zaraz mi się jawią jakieś rzeczywiste przeszkody z wczoraj, wczorajszego realnego dnia, martwota realnego dnia, martwota jawy zabija i sen. Sprawdzam, czy dobrze zamknąłem drzwi po trzy razy. Budzę się, gdy już przez sen czuję że i tego ranka i dnia nie będzie inaczej. Atrakcje wyczerpały się. Wyjechać – zostawiwszy tak wszystko! Tylko na rozum zdołałem wypędzić siebie w tę podróż. Powoli zacząłem chodzić byle gdzie, wcale nie szukałem towarzystwa ni wrażeń, w które tak bardzo chciałem jeszcze być bogaty! Chodzę, spoglądam, nie dziwię się. Niczemu się nie dziwię i nieźle mi się patrzy. Wiem, że co roku dzieje się tak obok, i nie chcę już niczego na pewno. Chcę, by mi było lżej. Bym czuł się bardziej niezależnie. Od wszystkiego i wszystkich, którzy mnie otaczają. Od siebie samego. Od drzew i trawy, których zaproszenie wcale mnie nie ścina z nóg. Cóż, mogę pójść, mogę tam i nie pójść. To także będzie nieźle widziane przeze mnie! 40 Zacznę od niezaczynania, to teraz jest bardzo ważne. Cokolwiek się zacznie – nie kończyć samemu ostatecznie. Nie odwoływać się do żadnej perspektywy, na której to i owo zawisło. Aż wyjechałem furą na łąkę, i to łąkę moją, bardzo dawną! Nie było mnie na niej ze dwadzieścia lat, może więcej. Wyjechałem zwyczajnie, jak wyjeżdżało się tam po siano lub z grodzeniem płotu. Lub przejeżdżało z wielką wyprawą wojenną. Albo z drzewem z lasu. Grabiło się siano prosto z wody. Siadało pod świerkiem, który daje cień. Mała jodełka obok stoi okapem nade mną. I nad ostatnim miejscem pewnego Niemca, który wykopał je sobie wcześniej, choć z inną myślą niż zostania. Na mnie nad tą starą trawą czekało spełnienie się świata. A świeżo porzucona armatka i zapach spalenizny otwierały mi tylko nowy smak, na nowe życie! Znikły. Osie trzeszczą, bo wyboisto. – Na lewo zjedź, przez łąkę Jaśka! Już jej nie pilnuje. – Wyjechał on gdzie? – Umar jakoś zimo. – Chorował? – Nie. Litra nie dokończył. Mówili jakoś, że przez nio. Zostawiła żonka jego. Zostawił i on łonke. 16 CO TO ZA NUMER? Wielu pasażerów komunikacji miejskiej, dobiegając do autobusu czy tramwaju w ostatniej chwili, nie zdąży zauważyć numeru umieszczonego na przedniej szybie. A jeśli wsiądą jak ja, to patrzą na tablice w środku pojazdu. Tak było właśnie w sobotę, gdy wsiadałam do „Ikarusa” nr boczny 20-29. Zapytałam kierowcy, czy to jest „163”. – Nie widziała pani? – odpowiedział – przecież jest tablica z przodu. Wyjaśniłam więc sytuację i zapytałam. Nie muszą być – odpowiedział. Jedna z naszych czytelniczek kupiła od dawna poszukiwaną szafkę kuchenną, której producentem są Wyszkowskie. Radość z zakupu trwała krótko. Po przewiezieniu szafki okazało się, że jedna z czterech nóżek nie ma gwintu. W sklepie przy ulicy Rokossowskiej klientce wymieniono wybrakowaną część. Wynika jednak, że sklep nie jest w stanie wymieniać każdej złej części. Niełatwo jest zgrabnie zagospodarować małą kuchnię. Dlatego gospodyni nieobojętny jest nawet kierunek otwierania drzwi lodówki. Niestety! Producenci rodzimych lodówek upodobali sobie produkcję wyłącznie z lewej ku prawej. OBSERWACJE. Niewielki wyjątek robią raz na kwartał. DYŻURY SZPITALI. 17 Wróciliśmy, choć na krótko. A Milion znów wyjechał na odpoczynek. Jeśli bez znajomości, towarzystwa, to i ze złą opinią. – Żebyś mi Kasiu nie biegała z nieznajomym! Pilnuj się, bo Mamusia ma teraz czas na plażę!... I nie denerwuj się tylko, pamiętaj! Poprosiłem siebie o zwrócenie uwagi na własną osobę. Dla pewności. Niech no mnie teraz spróbuje kto zagadnąć! 41 – No, i pogoda dopisała! – uprzedza moją elokwencję sprzątaczka. – Tylko ta duchota od ludzi, ale i te odjado. Powietrza u nas panu nie zbrakuje! – wymiata do czysta igliwie ze ścieżki. – Wszystko z deszczu. Naleci tego po nocy! Jak jest ostrzejszy wiater, to i trzy razy się zamiata... – No i dzień dobry pani! – cedzę i kłaniam się nieznajomej. – Przeciskając się wczoraj do recepcji trąciła mnie pani w żebro i powiedziała „przepraszam”! – Dzień dobry... panu – skończyła z obawą. – No i dzień dobry! – powtarzam dla rozpędu. Może uda się jakoś złamać ten sceptycyzm. – No i? – Co? Ja powiedziałam: no i? – Skądże! Ja powiedziałem! Taki mamy właśnie początek dnia, z szansą znaczy się, typu no i... jakby tak rzec. – Nie rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć! – Tylko tak – się usprawiedliwiam. – Przepraszam panią, że ją d e r a n ż u j ę! – Co? – Chciałem powiedzieć, że ten ranek z panią mógłby być inny. Znacznie trudniejszy niż bez, proszę pani! Bardzo znacznie! – dorzuciłem już godnie, lecz z tonem w dół. Była to wszak tylko godność bez znajomości. Nie angażujemy się zbytnio i zawczasu, proszę Miliona! – Ej, filozof! Lepiej powiedz, co i jak było potem! – Co potem? Nic potem. Ta, co teraz przyszła, to ci powiem, że i sam byś nigdy takiej nie wymyślił! Patrzeć było i dotykać! Aż oko stawało dęba! A jak szła, to się i w oczach mieszało. – A jak było? – Nic nie było. Facet inny akurat wychodził i wyszedł. Taki bez nerwów jakiś, jak pragnę... Padłby trupem, gdyby mniej uważny był! Na pagórek wybiegasz rankiem. Dookoła masz wszystko i wybierasz. Lepiej postać tak chwilę. Nic nie stracić. Zmieni się wszystko jeszcze wiele razy. Światłem, wysokością drzew, proporcjami stałości. Wrócisz strudzony po południu. Owionie cię nowy rozgrzany zapach, ciężki krok twój, leniwość każą siąść byle gdzie i bez cienia. Dźwięk nieobecny, choć możliwy w powietrzu może usłyszysz. Odpoczynek. Przyjedziesz tu jeszcze. Może przypomnisz wieczorem, a może i niewiele zboczysz z drogi; bo mało masz czasu, ponaglany tu i tam. Nim uświadomisz sobie, w czerni skupienia, w tej anonimowej przytulności, że przyjechałeś tu, i po co – nie będziesz już pamiętał nic ze zwyczajnego zapachu ranka; mało albo wcale z południa. Dopiero na tym skraju stając na nowo – nie będziesz nawet wiedział, na co masz ochotę. Powoli zapomnij o tym, Milionie. 1977/78 42 Kompleks warunkowy Już czas wreszcie spisać opowiadanie – na pożegnanie świadka. Nie gonię i tak dostatecznie żwawo za swoją dawną myślą, a choćby i tak, to tym lepiej. Lecz na wezwanie stare trzeba odpowiedzieć. Jeśli jaki świadek mój jeszcze w dawności został, niechaj mi psikusów nie doczepi, niech pomoże. A myśl dawna, moje ograniczenie mówiło jakoś tak, że zawsze w sposób wiążący musiałem od czegoś zależeć. Czegoś jednego aktualnie. Mimo że zawsze również było coś, co się akurat miało stać. I się nie stawało, bo ja nie mogłem. A nie mogłem przez ten jeden powód, warunek. Kolejno wiele ich było, teraz to nie takie ważne. Ni kroku postąpić naprzód! – oto węzeł. Nawet zadurzyć się nie mogłem przelotnie w przebiegającej przez bramę dziewczynie, która schwyciła światło we włosy! I tak dalej, i tak dalej. Mój świadek, dziś już bezimienny, tego może nie pamięta, ale był on obecny we mnie wciąż w negatywie – jako niespełnienie powinności z mojej strony, a jako świadczenie niemożności przez niego. Wciąż odczuwałem, że nie mogę. Że ktoś, świat cały albo i ten świadek, zwłaszcza on, choć potrafił się przeistoczyć w zjawisko – mógłby mi tę zasłonę paraliżu zdjąć, uchylić – byłbym wtedy do wszystkiego zdolny! Jakże tego pragnąłem oczywiście! Potem wiedziałem już, że nie potrzebuję świadka. Aby osiągnąć powodzenie i spełnić coś – bardzo potrzebuję w ogóle partnera. Może i partnerów wielu, w każdej sprawie – partner będzie odtąd nie tylko moim świadkiem (że mogę), ale i zmieniającym się często poświadczeniem okoliczności, będzie się podług ich zmieniał, na ich obraz niemal, choć nie bezkrytycznie. Niech pilnuje własnego zamiaru, by i mnie nie zaprzepaścić. Niechaj ochroni siebie, a także i mnie. My teraz wszyscy równi, w prawie jednacy, a z natury we wszystkim różni. Będziemy umieli doskonale stanąć naprzeciw siebie i zrozumieć się! Pomyślałem sobie, że i mój partner może mieć jeszcze partnera, który go, w najbardziej niestosownej chwili powiedzmy, zdenerwuje! To przeniesie się i na minie, a nawet na czwartą stronę. Cóż za lekkomyślność! Wynik nie do przewidzenia. Pomyślałem wtedy, że może lepiej i nie mieć stałych partnerów! Stały partner to ciężar! Wybierać za to chciałbym każdej chwili. Partnerów tylu chcę mieć jak wielki jest świat! Dopiero w pełni ze światem żyjąc ścieram ten stary kompleks warunkowy, moje poczucie zależne od spełnienia warunku. Jakby to cała egzystencja moja zawisła od woli jakiegoś jedynego! Bądźmy sobie wszyscy świadkami! We wszystkim. 1983 43 Melomanom nielicznym, paru Słuchając Schumanna i Schuberta wędrujesz podług kreski, którą prowadził wytrwale tamten los: smutny i coraz smutniejszy; a nawet tak już do współczucia, że bardziej być nie może. – To droga wstecz, powiadam. Upada ku przeszłości. I nic oczywistszego dla mas, jak pójście odtąd naprzód; wbrew przeszkodom piąć się pod górkę, z coraz bardziej rzecz jasna ażurową perspektywą, przynajmniej perspektywką! A nic bardziej niedorzecznego, już stąd patrząc, jak przywiązywać jakąś wagę do jeszcze czegoś tam, co odciąga człowieka i cofa. – Nikt nie jest taki głupi – krzyczymy. Nie musicie nam niczego takiego robić! A bo się i nie chce. Szkopuł w tym, że wędrowanie w przeszłość, spad do tyłu, to jest właśnie jak z górki, górki marzeń czy górki wymysłów; ona wypycha nas jak wszyscy diabli, gdyby się znaleźli na ten przykład w niebie. A wtedy przychodzi taki jeden lub drugi Schu., namaszcza cię szlachetnym współczuciem, wsparciem, my w nim już jak po sumiennej spowiedzi – huzia w przestworza! Gdzie chce! Gdzie zechce! Więc może zastanowić się i aż nad takim urokiem tego spadku? Wiecznie lecącego gdzieś w przepaść! On nam najczęściej dostarczony od przeznaczenia! Ile sił, ile w nim zapędów przepadłych na zawsze! Więc tam są. Wszystko nieomal, co tracimy – to i w nim jest. W Nim! Wartość? Czy i każdą wartość tak się traci? A choćby – wartości szczątek? A nie lepiej – smuteczek naszej małej prywatnej prawdeńki? Cóż może zdać się jeszcze bliższego skórze – niż ta wyziębiana, bez współczucia duszyczka! 1983 44 Na własne oczy Wyszedł za bramę kampu, dobrze jest zostawić wszystkich tych wczasowiczów! Swoją wypowiedź zaczynał wiele razy wcześniej, i musiał przerywać kilkakrotnie. Nie należy mówić do głuchych! Będzie umiał zachować teraz należyty dystans przechodząc obok wielu, wielu. Nie odchodziło, nie ginęło, tylko to słyszał dobrze na długo przedtem, zanim dotarło do uszu. Do ich uszu. Malało w nich, ich oczy zamykały się na jego obecność tak pewnie, jak pewnym było, że utrzymują na twarzach to wiecznie martwe zaciekawienie, że będą wypytywać się sami, jeśli ich nie zaczepi. Takie coś nie wymagające odpowiedzi! Domyślał się i przyjął, że to rozjaśnianie tajemnicy przed nimi wpływa tak na nich odpychająco. Spodziewał się bowiem, że mogli obawiać się bóg wie czego; tacy się obawiają zawsze! czegoś nowego! widać nie należy im niczego prostować. Nie będzie niszczył ich idylli! Obmyślał więc wszystko od nowa, kawałek po kawałku. Ten głos, którym sam się wypowie. Kiedy przejdą wszyscy wczasowicze. I tę powinność własną, którą tu czuje, która go zewsząd otacza, wzbudza się tak łatwo, w każdym nowym zagajniku! Już nie zadawał sobie pytań, nie rozgraniczał niepewności, tylko dopuszczał głos na usta, głos pewny i wiadomo że ma być, a tak – nieprzygotowany! Snuć go będzie mógł długo, bez przerwy, na ile tylko pozwała swobodny dech. Bo nie należy gwałcić niczego ni przyśpieszać – zważać zaś jedynie na to, czy wypowiedź nie chwieje się jakąś słabością wynikającą z zaniedbania lub zbyt silną intencją. To by też nie świadczyło o swobodzie. Intencja była przecież łagodna, jedna we wszystkim. A głos jasny, wydźwięczniały w tej osobności, mówił o istnieniu swobodnym, choć jeszcze bez tej zbiorowej pewności, bez potwierdzenia. Kto nasłuchuje długo, niech usłyszy. Nie był to głos słowny. Nie prostacką osobność rzeczy miał wynosić pod uwagę dnia; udzielnego, nowego dnia, lecz tę resztę nienaruszonej właściwie całości, jaką wybrał dziś od ludzi, na wszystko obojętnych. Którzy już z dawna uważali, że wyniósł tak mało. Bo skoro sam został, bez nich? Tak więc i całość intencji, którą się ucieszył, że teraz miał już w sobie i niósł ją w swym głośnym śpiewie jako rzecz zmysłową i sprawdzalną – taką rzecz wynosił ponad towarzystwo innych, bo jej nikt nie miał z mijanych, i nikt by się na nią nie zdobył. Kiedy już dotarł sam do polany i pagórków, dopiero poznał naprawdę swój głos, nieskrępowany, bardzo silny, nieomal naczynie soczystości. Teraz właśnie, w momencie którymś zauważył, jak jego spojrzenie i fraza równocześnie wypełniają się zarysem wzniesionym i opadają. I jak lekko, naturalnie skłania się ku dołowi ten pogórek. Widzi go sam przecież dopiero co, od teraz – a miał już to wszystko i przedtem, bo na taką tu trafił wspólność i odbicie. 45 Dla nich to może wynalazł ten głos, którego nikt nie potrafił naśladować ni wyćwiczyć, ani nawet odgadnąć. Jakąż to drogą odrywa się od ust i krtani, nie zwyczajny głos, pewniej gwizd może, a wychodzi tak gładko, jak słowa sprawnemu oratorowi, i stwórcze za każdym razem, bo rozplątał oto w powietrzu siatkę niepojętego: symfonię solo, która rozwija się z tematów przeciwstawnych; równoległa, nie kończąca się, bo wypływa z tej samej osnowy. Nad pagórkiem powietrze całkiem już zmiękło od ciepła. Na kwiat wmozolił się ostatni owad. W lekko falującym ruchu dookoła gwizdorowi rozpuścił się czas i ze wzruszeniem tak gwałtownym jak niespodziewanym, zapragnął teraz i w tym miejscu całkiem nieostrożnie – wrócić pod opiekę krzewów swego dalekiego dzieciństwa. Czterdzieści lat oddawał bez wahania za ten mimowolny ruch i podróż. I może jeszcze jaki pospolity gest nad jego głową, który by uczyniła ręka starszej, prostej kobiety. Nie nauczyłaby go pewnie więcej, niż sama umiała. Już chciał ją widzieć na własne oczy. 1978 46 Chaos – i opieka Olśniewające, nieprzewidzialne wprost bogactwo świata stało się jednym wielkim prośbożądaniem: daj! pomóż! zrozum! niczego ode mnie nie oczekuj! Za wskazanie można przyjąć tylko ostrożność – by od razu nie wzbudzić podejrzeń, że chcę tego samego, czego od wszystkich innych chcą, przypadkiem, wszyscy inni. By uwierzyli najbardziej w to: że niczego akurat od nich nie chcę! Odnoszę codziennie wrażenie, że tylko na tej zasadzie mogę proponować i uda ma się zacząć dialog z głodnym i pożądliwym, chorym, bo niezrównoważonym; dialog kruchy i łamliwy, który przy lada akcencie rwie się. Wiem, dojrzeli już tę chorobę lekarze. A cóż czyni lekarz? Pomaga. Jednakowoż nie można się poddać regułom żądających. Wiem, kontakt musi być zawiązany, ale z tej, naszej strony. Inaczej przede wszystkim mniejszość straci. Coś dla siebie, Nie; szansę podjęcia opieki nad większością. 1973 47 Dojrzały pejzaż 1 Znikają precz narzucone porządki, użyteczności; jeden po drugim. Ruszyłeś i dostrzegasz, a wszystko swobodne i piękne. Nie przynależę do żadnych ogólności, powiada. Ale nie wysnujesz już pomysłu z tej nędznej resztki siebie. Sam sobie bądź i nową szkołą i pomysłem. Może nawet już zacząłeś naprawdę istnieć? Tak czyste jest to wejście. Nic się nie narzuca. Możesz wejść i być tam – gdzie zapragniesz. Albo tylko pomyślałeś, że się zbliżasz – właśnie już tam wchodzisz. 2 Samolot gdzieś mruczy. Niegroźny, niewidoczny. Już tylko rozmowny jak wiatr. Wchodzi w wyobrażenie rozległości. A dla ciebie ona ciągle zbyt wrażliwa i bolesna. Opór stawia ci każdy jej kształt. Widzisz, jak kolory reagują za dotknięciem. Odrobinę przenoszą się. Więc czyż i reszta tutaj, jak myślisz, może się dziać z przypadku? Samolot-wiatr zanika. Gęganie ptaków roznosi się dalej stąd, gdzieś – nad śpiew koguci; to południe stąd blisko i wieś. Oślepły pies na uwięzi wypatruje strony tak samo jak ty patrzysz – podług kierunku głosu, a potem szczeka sobie a muzom. Znów wyławia niemo szczątki głosów i znów odrabia swój obowiązek. Merda ogonem z zadowolenia. No i do tych tam. Że dobrze uczynił. 3 Dżdżyk raptem wziął się i mży. Może żeby wyganiać z lasu. Na jego hasło wraca się samolot. Nic już nie śpiewa. Nawet pies. Ptaki znikły w odległych jodłach, tu na ciszę. Taka jest otwartość teraz mokra, że już na pewno w świecie nikt się nie spieszy! Bałby się strząsnąć z drzew. I ja głupi okazuje się, że raptem – wiem, przypomniałem sobie, iż to ostatni dzień zimy. Poturbować taki obraz. Dzwoniący szmer. Lepiej było nie ruszać. 1983 48 Pies ogrodnika, czyli takie sobie mrowisko Na ulicy, przed spacerem, zastanawiając się, którą stronę wybrać – przeżywam prawdziwą rozterkę. Pomiędzy tym, co robiłbym normalnie teraz sam, i tym, co jak uświadamiam sobie, robią gdzieś akurat inni. Ta tam, pośród nich być może, rozgrywa się moja prawdziwa szansa – której nawet nie znam... Stąd właśnie, z uświadomienia rozterki, wynika pewne wyjaśnienie, może usprawiedliwienie nawet: nieuprawiania własnego ogródka. Powiedzmy otwarcie, to tylko zwykłe subiektywne niedomaganie, które – z b o k u p a t r z ą c – do odrobienia jest i nie musi przeszkadzać w niczym! ... No a obok właśnie stoją inni, podobnie skrępowani. – Nas jest większość! – powiadają. – To i pewnie mamy rację. 1972 49 On słyszy Bacha Teraz już wie, że był innym niż inni od dawna. I to do tego stopnia innym! W całkowitym zasłuchaniu dowiedział się, jak bardzo. Dzięki muzyce sam wyrósł w przeszłość, i zadomowił się, jest jak w rodzinie. Całej tej nowej familii już się nie wyrzeknie za nic! Cokolwiek w życiu miał naprawdę, to ją najpierw. Już nierozważnie nie będzie pędził naprzód sam. Już i charakter jego teraz – patrzcie, jaki łagodny! Wie bowiem dobrze, że siła to dla niego o wiele za mało – naprzeciw wierności. Sarabandy słucha: to tak jakby zatrzymać wszystko. Na ziemi stanąć i orać. Myśl i zajęcie w jednym. Każdego, myśli, postaw tak, a będzie wiedział: stanąć i orać ziemię, to od przeznaczenia. Więc będzie słuchał muzyki. I wciąż tylko słuchał. On – oracz. 1963 50 Wskazówka Wybacz panie, wybacz i zauważ, że wybierałem skromnie, najskromniej, że planowałem zwycięstwa drobne, sukcesy zbyt dojrzałe, i tylko to niech mi będzie za wytłumaczenie, żem o ich rację i zasadność troszczył się ile sił, dość często zawczasu – ale też zdarzało się i nie dość w porę: wybacz nierozgarniętemu, żem za dużo bywało strawił – ogrom sił! – na drobiazg. Chciałem cię tylko, tak często, prosić o sił więcej. A tu swoich jakbym wciąż miał niemało. I tylko część ich użyteczną czynił. A było dość przecie, każdemu dość, jeśli się tylko wejrzy na czyn swój wstecz, od dokonania czyli konieczności idąc – do przypadku. Wybacz mi zatem także to, o panie, żem tyle darmo naalarmował, na wyrost i bez skromności właściwej, gdy tak niewspółmiernie wciąż jeszcze między zamachem mojej ręki i tym, na co się umierzyłem. Wybacz prócz tego i moje wielkie jakie tam czyny, oceń skutek. Tak mało przecież podejść miałem lekkich, motylich, i tak niewiele skutków ich lawinnych, wybacz i zmień proporcje. Niechaj choć wiek dojrzały, a zaraz starczy, zaznają miodu już nie tegoletniej Robotnicy, niech poznam słodycz trafienia, skutku. Tyle ci wyznam jeszcze, poskąp mojej sile. Niech się starania uzewnętrznią – w przenośnym zapale, z domysłu a bez sprawcy. Mnie jakby przy tym już – niechaj nie będzie. To co się działo i się dzieje, a będzie dziać tym bardziej – niechaj to stanie się z posługi miękkiej – czasu ni lat ni – może tego zadrgania jednego, jak gdyby kos gwizdnął. Jemu tak i dopomóż panie, na amen. 1982 51 Apostrofa do Hebbla – poety konieczności Notatki przed akcją, z okolic 22 Lipca Upał nieznośny, przynajmniej do czwartej po południu, i to już wszystko. Przez ten czas zdążyłem: wypocić się, po drugie zacząć cośkolwiek rozumieć: że dziś to już nic więcej. To jest pies; a to drugi od pary; oba szczekają właściwie dla rozrywki, choć zaczynają z niesamowitą zajadłością: gdy któryś zobaczy innego psa, mniej groźnego – a szczególnie już za to, że na wolności. Oba psy są zajadłe, bo na uwięzi, i to za wytłumaczenie powinno wystarczyć. Wolnością za to jest gościna, nie psia, ale nasza, i to podwójnie: państwa Pumeksów i moja. Wolnością wreszcie stały się i żniwa – dziwne to, ale w tym roku jeszcze nie zaczęte. Od środy do piątku mówią – może. A dzisiaj jest sobota, więc i nie potrafią się zacząć; wolnością żniwa są, bo człowiek jeszcze na tyle wolny, że wybiera: od kiedy. Nie dziwi mnie, że tak właśnie jest. Choć zawsze było z tym gorliwie i zbyt prędko – przede wszystkim do roboty w polu! Potem ledwo jakoś tam w domu. Teraz już zmęczeni siedzimy przed wyjściem. Każdy tylko ociąga się – do żniw ciągle jeszcześmy nie gotowi! NIE WOLNO CI WYJŚĆ NA ULICĘ! – krzyczy od czasu do czasu Pumeksowa. Więc to niechybny znak, że dzisiaj jest cały dzień na dyżurze. I nas kształci. Nie wolno niczego nie zauważyć, co robi, a zwłaszcza co myśli; już uszy wszystkiego dopilnują. Do Karolka woła ustawiona bokiem i z daleka: postawą wychowuje. Karolek to rozumie tak, że nie on nie rozumie, więc mamusia musi wołać tak na nas. A jak coś zbroi – to babcia i tak wpierw przetransportuje go do mamusi, mamusia sama też nie ukarze, bo nie dostała prawa od pedagogiki, ukarałby tatuś, on taki bardziej prymitywny. Tylko że tatusia tu nie ma. Tatusia przeważ 52 nie nie ma. Mamusia za to o wszystkim nas pouczy i jakoś Karolek rośnie. Karolek może i nam pomoże rosnąć, bo szkolimy się przez niego na zapas, a nie wiadomo, czy będziemy mieli jeszcze więcej dzieci. Mamusia nas oducza, póki ma czas, oczywiście. Bo niedługo już będzie tak NA WCZASACH. Jak tylko babcia wygotuje jedzenia dla żniwiarzy i może ruszą – mamusine wczasy też się skończą, pójdzie sobie. A do żniwa – chłopstwo. 1981 53 Wielkie święto Wyjeżdżałem stąd kiedyś TAKŻE w świat, w którym będzie wiecznie trwało wielkie święto. Nie będzie się paść ani orać, kosić, zwozić w burzę i o błyskawicach nocą, znosić grad, wiecznie pędzić za czymś, przenosić wszystko na własnych plecach – tam już będą cię wnosić nawet, żebyś nie zmęczył drogocenych nóg, będą pytać, wypytywać, mówić proszę, proponować, i przyznawać; będą ciebie poszukiwać, byś się nie stracił gdzieś marnie: przypadkowo albo i na nieużytkach. Poznają się na tobie. Będą wiedzieli o tobie wszystko i jeszcze więcej, będą ci służyć pomocą, wszelką. Ty masz, będziesz im miał, spełnić tylko to, czego się umyślą po tobie, chłopaczynie coraz większym, spodziewać. I będzie to wszystko nic, a tylko jedno ciągnące się wiecznie – wielkie święto. Jakie my teraz przeżywamy z rzadka, przy jedzeniu może, albo aż po wypiciu, i kiedy o żywinie całej, jak jej nastarczyć, zapomnisz, kiedy już nóg nie czujesz, bo odtajały, i kiedy sobie czasem rykniesz, znaczy się zaśpiewasz. Tam to będzie i Muzyka dla ciebie wiecznie, a nawet tańce, tam zatańczysz i sam kiedy zechcesz, wszystko ci zagrają. A może muzykę sobie osobno stworzysz, jak wymyślisz? – to i szczęśliwej drogi Franciszku, takie twoje wiano! I jeszcze echo cię nasi, szczęśliwa droga – coraz to na nowych ustach. A każde tylko powtarzają: TAM twoje wiano! Coraz dalej. Będzie wielkie święto! – mówiono. Zaprosisz nas do siebie. No i jakżeby inaczej, myślałem. Pewnie, że zaproszę. Już ma zawsze! BĘDĘ AEROPLANEM WAS WOZIŁ NAD POLAMI! To i uciekaj teraz stąd AEROPLANEM, nie chyłkiem. 1982 54 Wiara i niewiara w życie Więc najważniejsze to poddać się żywiołowi. Czuć, jak w nim miękko i bez hałasu sama przepływa wieczność. Jak nie zatęsknisz po tym do wyolbrzymiania czegokolwiek. I życie jest takie szczelne. Nie ma w nim buntu. W ciągłym jest samorozpędzie! Aż w swoim długim zabieganiu zapomnisz. Co zostawiłeś, gdzie to jest? I że tam, gdzie pędzisz, to nawet nie twój dom. Co mogło być jeszcze. Zostaje wszystko gdzieś tam. I tak jest wiecznie. 1963/83 55 Podobieństwa Z ubogim nie mów o pieniądzach, z ograniczonym – o horyzontach. Niedelikatnie. Urazisz ich, kiedy wspomnisz tylko, czego im bardzo nie dostaje. Przypodobnij się ubogiemu ubóstwem własnym (bo takie znajdziesz – odszukaj je!), ograniczonemu – swoją skłonnością do upraszczania. Gdy staniecie na wspólnym gruncie dopiero – łatwiej w a m pójdzie. Zaczniecie pędzić, w entuzjazmie dla sprawy, w tę samą stronę. I zapominać, jacyście różni. Także o wspólnej boleści, na którą patrzycie teraz z obu stron. 1976 56 Spełnienie nastroju Brak żalów, cisza – inni już odpoczywają. Sama muzyka rozdaje ten nastrój, w którym na nowo, znikąd, ożywają dawne chęci – żeby ten cudzy spokój, wzięty od ludzi tak nierealnych już i niegroźnych, dopełnić sobą. 1963 57 Fazy bez dialogu 1 Lecisz po drzewie w górę – tak najbliżej do nieba. Ale nawet jak na okazałą jego rozłożystość, wielość dróg – ty się u celu nie zmieścisz. Co mówię – już w drodze znikniesz. A na ziemi stoisz chwilowo. Jak tylko spojrzysz w tamtą swoją niemożność – tu stoisz wiecznie. Nie sprzeciwiaj się zatem Ziemi. 2 Sobie się nie sprzeciwiasz. Nawet zsiadając z konia – zjadasz w nagrodę i jego kostkę cukru, bo ty również jesteś głodny. Koń ci się nie sprzeciwia. Nie wierzy jeszcze w sprawiedliwość. Gdy słuchasz muzyki – twoi sąsiedzi, o zgrozo, nie umieją nawet wstrzymać oddechu. Więc ty uznajesz wyższość konia nad towarzystwem z przypadku. Najlepszy jeszcze kontakt masz z dyrygentem. Prowadzi on i w twoim imieniu orkiestrę; a orkiestra was słucha. Muzyka się błąka bezdomna. 3 Uciekasz za często do parku, to twoje zmartwienie. Siadasz na ławeczce, a raptem cóż to? Nie ma cię! Pustka z powietrza bucha jak epidemia. I ma znajomy zapach pań i panów. Używają jednego rodzaju dezodorantu – przecież. Wycieczka mija cię, potem powietrze wraca. Opór przechodzi we współczucie. Wczoraj spotkały się obok ciebie dwa inteligentne małżeństwa: bezwonne. Ale zostałeś wessany pośród nich: inteligencją. Wessany, choć nie zauważony. Bo cichy, więc nie istniejący. Bez obaw fizycznych, bo wszystko było O.K. A może tylko trochę za mało się bałeś, że już na wieki tak zostanie? 58 4 Właśnie jest wiatr od drzew, to lek na wszystko. Bo i szumem zagłusza, i jakoś się trzymasz, może tak będzie aż do szarej godziny? Wszystko kiedyś samo przyjdzie, uspokoi się i zacichnie. A tu spóźnione małżeństwo wpada jak po ogień. Z wyglądu nic ich łączyć nie mogło, ale ślub. Wchodzą – a tu problemów co niemiara. No i w parku przecież żyć łatwiej. Niech nie mówią sobie nic, przecież są we dwoje! – marzysz. Patrz, patrz, oni nie znajdują nawet jednej ścieżki, żeby wiodła w tym samym kierunku. 5 Najtrudniejsze co jest do pojęcia: jak mógłbyś ty, gdybyś był taki jak on – nie, jak mógłbyś, gdybyś był taki jak ona i on... jeszcze inaczej: jak mógłbyś, gdybyś był na jej i jego miejscu – być takim, być takimi, jak są ona i on? Nie, tego nigdy nie mógłbym, ani stanąć na jej, ani na jego miejscu! 6 Ale kiedyś takim przecież byłem. Na nic zdziwienie, na nic święte oburzenie, bo tylko gorzko. Dziewięćdziesiąt i kilka procent przypadków, nawiasem mówiąc. Więc padłeś tu, jako ślad? A może jałowe nasienie? Gdy jedno jest dla nich tylko do pojęcia: jak on mógł, gdy inni mogliby nie móc – – to dlaczegóż by, jakim prawem inni mają móc?! Tego właśnie pojąć nie mogą. Już w miejscu zdziwienia rodzi się święte, wzbogacone oburzenie! Dziewięćdziesiąt i kilka procent przypadków, nawiasem mówiąc. 1982/83 59 Szkic wędrującego pośród bezdomnie stojących Tak wiele ma w sobie z obstawania ostentacyjnego przy urodzie: własnego głosu (mimo zająknienia), niespodzianek frazy, stałego indywidualnego rytmu oraz wszystkich bardzo ryzykownych połączeń – odległości, materii różnorakiej – – tyle nieoględności, samoobnażenia; jakby największym złośliwcom wystawiał siebie tylko za cel. Robiąc dyskretnie oko do wszystkich życzliwych. My, którzy się za takich uważamy, możemy tylko potwierdzić, jak rzeczywiście coraz mniej go fizycznego widzimy w każdej takiej celebracji. Ciałem się przed nami zmniejsza i skrywa albo nawet unieważnia. Ktoś niedawno powiedział już, że więcej go w każdym z nas niż w nim samym. Ale to właśnie on tak sam mówi. Tylko że to, co mówi wprost – wydaje się trochę malutko jak na niego. Ginie gdzieś w iluzji – a rozprawia głośno o potencjalności, miesza to z budowaniem siebie. Zanim naprawdę coś zbuduje – nie znajdzie wśród nas chętnych, by z nim mówić. Z niegasnącym zapałem wystawia choćby i całe życie swoje na ryzyko, krok w drodze do niezauważenia; a wiedzę i doświadczenie i majątek dziedziczny oddaje za bezcen, byle ktoś wziął! Nawet i ta wola jego nie zostaje przez nikogo potwierdzona: że sieje siebie innym; wszędzie, ale to na przekór! To są tylko piaski już przepłukanej dawno pustyni. Wysieje się i zsypany będzie z niczym. 1983 60 Poranny znany motyw Postanowiłem skrócić oczekiwanie. To nie musiało zresztą być dziś. Nawet za tydzień nie byłoby za późno. Myślałem tylko, że mógłby przyjść dzisiaj. Usiadłby za biurkiem, naprzeciwko, i zaczęlibyśmy, niby o interesach. Nie powiem, żeby łatwa to była rozmowa. Nie mamy wspólnych interesów, żadnych jeszcze spraw nie mieliśmy ze sobą. A gdyby przyszedł, nie mówilibyśmy przede wszystkim o interesach. Moglibyśmy może – o jakichś przyjaciołach czy pogodzie. O przyjaciołach z kimś, kto dopiero miałby tutaj przyjść? Z kim o niczym jeszcze nie rozmawiałem? I wyjawić swoją przyjaźń – zdradzając ją właściwie? Powinniśmy wpierw mówić o pogodzie. O pogodzie, ale nieszablonowo. Niech wpierw objawi swoje obyczaje. Ale i to jeszcze zbyt ryzykowne. Bez krztyny poufnych informacji nie może być nieszablonowych rozmów! O pogodzie można i najzwyczajniej. Jak co dzień, od komunikatu. Potem nastawiam się na słuch – i już zagłębiam się w cudzych myślach! Rzecz w tym przejściu, żeby umieć jak najzwyczajniej. Albo nie będzie rozmowy. Przyjdzie, usiądzie naprzeciwko, za biurkiem, nie jako interesant ni wspólnik, nie jako ktoś do snucia opowieści o różnych wspólnych przyjaciołach. Przecież ich możemy nie mieć. Cisza. Przyjdzie i będzie cisza. Albo nawet – przyjdzie i będzie jakby go w ogóle nie było! Więc może on tu jest? A jakby przy nim – mnie nie było? 1970 61 Ostatnim był Bach Teraz to świat jest zimny. Przestudzony i pusto w nim. Każdy ucieka chybko, wolałby być gdzie indziej. Jak tak żyć? kiedy się nic nie zaczyna? Ostatnim to był może jeszcze Bach. Przychodził wzywany nagle jak hydraulik, i zapalał ludziom po prostu, jak ogarek – muzykę sfer. No i pora iść dalej. Chłopiec polną drogą szedł, tam i z powrotem, tak przez dni tysiąc, albo około tego, w wietrze za dnia, latem i zimą, gdy inni jeździli z górki na pazurki, do szkoły, albo dla zabawy. Przewędrował cały świat piechotą, bo to był ostatni zamieszkały świat, i obiecywał sobie, że w nim na zawsze zostanie. Aż dojrzał i okazało się, że nie ma dla niego miejsca. A gdy nauczył się dojrzewać wciąż – świat cały był już zimny. W zimnym świecie nikt niczego nie jest w stanie zmienić. To zdanie podają sobie z ust do ust obcy i bliscy sobie ludzie. To on, który zdążył poznać Bacha, przekonał się, że ludzie nie wiedzą nic. On wie naprawdę, jaki jest świat, i wiedział o tym Bach. Weszła i jednym tchem powiedziała: dzień dobry, śpieszę się bardzo, i potem już swobodniej, śpieszę się powiedziała, to chcę tylko dodać, lecę na zakupy. Nie śmiał jej krępować. Zamknął drzwi, Siłą nikogo tutaj nie będzie. Siada i myśli. O niczym, a przecież. W końcu, w tym wszystkim zawarta jest dla niego jakaś propozycja. Jaka? Miał jeszcze wczoraj jasny pogląd na świat, na te dwa światy. A teraz? 1984 62 F. K. Ucieczki trwają, jak widzę, wciąż, na skalę masową. Już tylko granice muszą być strzeżone. To epidemia. A czyż można w czas epidemii być dość wyrozumiałym dla tylu uciekinierów? Dziś, gdy ucieka prawie każdy? Kostropaty Smok nawet się uśmiecha, i tylko to jest nietypowe. Uśmiecha się, uśmiecha, a potem zaciera pazurki. Czy wiecie, że on i ja tylko – zostaliśmy na tym placu? Jedno jest co prawda, co nas łączy, I on, i ja doceniamy waszą bezbronność. On już chce, żeby tak było w ogóle, bez kresu. Ja umiem się zdobyć na szczególną, chwilową nieuwagę. I rozumiem: pasujemy do siebie tylko my dwaj – jutrzejsi zapaśnicy. Kochałbym się i pasjami w człowieku, który dla Smoka jeszcze żyje – i pewnie nie wie. że bez niego byłby żył również jutro. To, co wygląda na kaprys dla mnie, w nim może rozwinąć się jak w próżni, więc nawet stać się cichym przeznaczeniem. A choćby i wołającym jak dzwon, na wszystkie strony, lecz bezbronnie. Poniektórzy takie różnice uznają za kwestię losu, jaki komu przypadnie: – Ale czy nawet ów bezbronny, cichy lub głodny, jest więcej narażony, gdy czeka – niż jakiś tam w zbroi? Tylko Smok, jeżeli zazdrości, to oczywiście takiemu więcej niż mnie (który dopiero szykuję się na zrogowacenie mych członków). Albo i współczuje z nim Smak, powiemy autorytet twojego strachu. Patrzymy po sobie, jakbyśmy już wszystko sobie powiedzieli. Jeśli wierzyć nie złudzeniom, tylko zaś temu, co on widzi we umie, a ja w nim – wojny nie będzie. Smok mi jej nie wypowie. Myślę, że wydaje się na to zbyt dumny. „Ty zawsze byłeś tak niewiele znaczący!” – mówią mi jego grube łuski i nie tak już świeżo zatemperowane pazury. Ale przez przypadek może zmieniło się również i całe jego przeznaczenie. Trochę jakby to czuł sam Smok. Nasi ukryci świadkowie, ci, których otwarcie dawno już tu nie ma, ze szczelin swoich szepczą mi niezrozumiałe słówka pociechy. Gotowi je w każdej chwili odwołać. Ale dopiero na wyraźne zapytanie z tej strony: więc póki nikt się o nich głośno nie pyta – oni są ze mną. Mówią, bym przetrwał, choćby do jutra. Mówią, żeśmy tak samo, jak i oni, przegrani. Dlatego wolę Smoka. Stoi naprzeciw mnie, otwarcie sobie pokpiwa, ze mnie oczywiście. Ale to mój partner. 1981 63 Pozycja opozycyjna W cienistym parku czyta Orwella. W oryginale, po angielsku. Dokładnie poza zasięgiem tej tam. Intelektualnie i bezczynnie, czyta się i nie czyta, raz żona, raz on, obok sobie spoczywa aparat fotograficzny. Jak znudzi się, to porobią zdjęcia, pełny kolor rzecz jasna, i żadna agfa, jak stereo to i w kolorze oraz chrupki się chrupie, melodyjnie, rytmicznie, zgodnie z wydolnością pobierania, wchłaniania, łatwo się nawet tego nie zauważa, żyje się nie zauważając i oboje pod ręką, jedno drugiemu, sami w sobie i dla siebie, umieją z wszystkiego korzystać, to i dobrze. Tylko żeby nie przepuścić czego. Z wyjątkiem mojego z daleka patrzenia. A ja jestem – żebym zazdrościł, że mają, że dobrze umieją ze wszystkim sobie radzić. Moje oczy są czerwone, a ich niebieskie i piwne. Moim potrzebny jest cały świat. Oni już mają jasne spojrzenie. Moje patrzenie szybkie, ledwo tknięcie – najpierw oczywiście tego nie zauważają, potem dają mi jeden rzut ostrzegawczy, nie zakłócający rytmu sięgania po. Ręka paluszek podaje i schrupie. Włókniste słońce nam świeci – jeszcze wszystkim. Cała nieruchomość powietrza utwierdza to jak jest. Żeby zbadać co jestem wart, odwiedza mnie gołąb. Nic nie dostał, nic nie mam, staje bakiem. Nie poszedłby tam? Może nie śmie. Gołębia i tak pilnuje szybki wróbel. Na wypadek gdyby mi przyszło łatwiej coś mieć, niż im się obu przejść albo przelecieć gdzie indziej. Ale prawda, jest upał, ciężko. Ciężko oderwać oczy od Orwella. Ciężko czytać. Wróbel na podpuchę pierwszy pokazuje, jak łatwo otrząsnąć się z niemoty. Kąpiąc się w piasku. Kogo skusić? Ale wróbelek już przy tamtych. Rzuciła mu nie odrywając oczu coś tam. Książka się wykrzywiła od nieprzeczytanych akapitów. Ciężar spadających liter dzwoni mi w uszach aż tu. Tysiące lat cywilizacji pracowało na cały ten porządek, a teraz obrażone litery same lecą do kosza. Okładki są puste. Ubytki w ilorazie inteligencji zauważy (nocą oczywiście!) wszędobylski sputnik z Zachodu. Przyglądam się intensywnie trawce przed ławką i nie mam nawet poczucia zasiedzenia tutaj. Tak, z pewnością, jestem parszywy nowicjusz. Powietrzem przeszła niewidocznie nowa fala ciepła, może tak mówią do nas gwiazdy? Przemawiają pośrednio przez wpływ słońca, bo my tu jesteśmy podporządkowani. I tak zbliża się pora obiadu, a mieć lub nie mieć to jest właśnie to, co się najsilniej teraz czuje. 1982 64 Proces o las Procesuj się o siebie w ten właśnie sposób. Nieustannie prowadzonym z ludźmi procesem. Miej odwagę odsłonić się aż po najdalsze konsekwencje swej (tak przypadkowej!) historii. I zdaj się na to. Pewnie inny nie ma takiej miary swoich myśli. Ani choćby myśli, która by mierząc – dała uspokojenie. Nie jest ona twoim tytko ryzykiem, jak nie jest już misją – bo cel ostateczny nie najważniejszy. I nie jest jak zwykły sądowy proces. Siebie w nim jako stronę powołując – podsądnym się stajesz. Ale przyjąć i na siebie także musisz – to wieczne, nieomylne powołanie. Żeby proces trwał. I się nie skończył. By las, w który oto wszedłeś, nie był odtąd już nigdy – nielasem tylko! – – A przestać także musisz godzić się z j e d n y m ważnym faktem; i przestać się usprawiedliwiać. Bo fakt jest siłą ledwie. Siła – rzeczy bezwładnością. Zostajesz na trwałe – ty ze swym procesem. I póki on trwa. 1973 65 Prozodium przerw Grało, zaskrzypiało i ścichło. Za chwilę znowu; muzyka, trzask i ta cisza. A za oknem uginają się drzewa, gałęzie szumią klonowe i lipy. Plunąć by na to trzeszczenie, posłuchać uginania się drzew. Ale już umiem pogodzić się z tym; co jest. Ciszę w odcinkach wydziela mi radio. A jest bardzo ważna. Znowu zaskrzypiało – i nic. 1963 66 Kalendarz Nic w tym obrazie, który przecinaliśmy wolnym krokiem, nic prócz jesiennego spokoju, ledwie widocznego z oddalenia czy domysłu, a tu, od środka mogliśmy go sobie jedynie stworzyć, wyobrazić – nic było w zgodzie ze sobą jak bliska i daleka perspektywa. Odprowadzający i im „najbliższe” szczątki ludzkie, które pierwsi w korowodzie prowadzili pod rękę czy na wózku – och, gdybyż to był jeszcze ukierunkowany korowód! – niektórzy wszystkim i wszyscy niektórym przypominali się w tym upozorowanym ruchu może tak, jak pomyślą czasem wierni o bogu-świadku, jeśli w ogóle jeszcze ktoś go – Go! – tutaj wspomniał, przywołał lub stworzył, lub uznał w pełni – byli sami świadkami podobnego bluźnierstwa wzajem, w skali nieporównywalnej z niczym, to na tym widnokręgu, a w wyobraźni? Któż jej tutaj nie przystrzygł starannie dla bliskich? – Pokażę panu – powiedział Doktor K. – i niespodziankę. Która jest dobra dla każdego przed wyjściem stąd. Nie da panu zapomnieć może dłużej, niż potrwa powrót do ruchu, a choćby tylko do tłumu, lecz miałem na myśli prawdziwy ruch, krótko mówiąc – Nie mówił krótko, a obrazek, teraz pojedynczy z kolei, przed którym mnie postawił, był konturowy, prosty i niezagęszczony. O fakturze bladej, ale i miejscami wyraźnej kresce. Nad geometrycznie nieomal okrągłym stawem wisiała lina, ze śladami zwisającymi różnej zawartości stawu – widać niedawno podniesiona z wody. – A na jej końcu wisiał logicznie ciążący ku ziemi pal, więc do niego była zamocowana; na drugim zaś końcu – raczej odwrotnie: stał ktoś nie ciążący ku dołowi, było to wyczuwalne odciążenie tej postaci, dla każdego kto tylko spojrzał. Trzymał się nieruchomo, jak cały tu wielki krajobraz, bardziej przy tym powietrzny niż wszystko w co był, w co mógł być tam zapatrzony, nawet niż cała przejrzystość, która zdaje się, że mu pomagała. Zwisające, podłamane gałęzie na linie, wodorosty, oto co obserwował, może porządkował według pojęć, czy nawet jakiegoś bardziej tajnego porządku. – To jest jeden przestrzał z jego Kalendarza – powiedział Doktor K. i zdziwiłem się, że on sam również. tajemniczo mówi. – Każdego dnia robi przestrzał nowy, z innego zanurzenia i może nawet na innej głębokości – wyjaśniał mi dalej. – Przesuwa się to jak wskazówki zegara na tarczy. I niech mi pan wierzy, że zawsze wyławia się inny materiał. To idzie do całodziennej obserwacji. A któż wie, oczywiście, ile przez. ten czas, jak pacjent tu przebywa, stworzy on nowych, przyzna pan że raczej głęboko ugruntowanych systemów? Więc Doktor K., pomyślałem, również, choćby dorywczo, uczestniczy w Metodzie, która samą siebie najpierw stwarza, zanim się wyprawi na obcy teren, no powiedzmy – w ruchome życie. Trochę nie doceniałem dotąd Doktora K. – I rzeczywiście – odpowiedziałem – jego praca może się oprzeć o sukces. Kiedyś, kiedykolwiek. 67 Ale się szybko zatrzymałem. – Przecież on drąży jedną i tę samą całość. Coś cały czas, ale jedno tylko. Doktor K. odpowiedział nie zbity z tropu. – Ten staw – powiedział – jest w ogóle jeden, niech pan zważy. I to już fakt nie tylko dla niego. Zabrzmiało to dość złowieszczo. Ale może nawet i uspokajająco, skoro wychodziło z ust Doktora K., cieszącego się dyskretną sławą? 1982 68 Człowiek, który stracił wolę Jeszcze chce się latać ptakom? I wiecznie podług nowego projektu formują się chmury. Pies wielbi pana, ale też zachciewa mu się koniecznie zaczepić i poznawać mnie, obcego. Jednak życie wstrzymało oddech. Może już i nadeszła ta chwila, która dalej trwać nie musi? Z braku przyczyn, czy że za głupia – nie wiem. Ale wiem, że jeśli się usilnie na coś czeka, za długo nie można. A kto uwięzi cudzą, choćby i tak upartą myśl – tak samo jakby niszczył za każdym razem projekt nowej chmury. Zajęcie też beznadziejne. Ale ten cudzy ruch jakby tylko zawieszał i odwieszał moją świadomość na kołku. Ruch ten powtarzają już zmęczeni od nawoływania innych, nikogo o nic nie pytający. A tu kropelka ścieka po skale. I moja myśl niema. Skałą jest wszystko, co się zatrzymało. W miejscu trwa. Czy myśl naga, bez woli i kierunku, zbada choćby zawartość tej skały? Ale kiedy ciągle jeszcze chce się latać ptakom, a pies, wielbi znajomość niepana. 1984 69 Wyglądając Wyglądając przez okno oderwał się od siebie. I tak już został. Choć stał tu, pod jesiennym ciepłym światłem. Ale jakże mógłby rankiem wystać, rankiem i w tym domu, kiedy żyje w nim od bezpamiętnych lat! Być może tylko od równie dawna nie przypuszczał do głowy myśli, że niepilnowanie siebie jest możliwe. I oto stało się możliwe. Teraz gdzie indziej sobie przebywa, albo i wszędzie indziej. A przecież to tylko początek! Przyszłe, które jednak kiedyś będzie, zaczyna się od takiego dnia. Już wcześniej widać, jak się zbliża. Możesz sobie w tej przyszłości ofiarować, co tylko zechcesz. Zaczniesz od tego, co masz. Albo i wszystko to zostawisz na starym miejscu. Jutro nie będziesz pamiętać, jutro ani nigdy, co stało na przeszkodzie, gdy zaczynał się nowy dzień. A oto stary się skończył i niezależny od niego jesteś, bo biegnie nowy, jak wszystko co się zdarza, co do końca i swobodnie się zdarza. Ach, cóż to za krępująca i przy tym daremna była zależność, zanim się ruszyłeś! Im wszystko, którzy zostali, z imieniem i nawet nie nazwanym, bo bojącym się na cokolwiek zdecydować, łatwiej teraz niż na skinienie dostępny będziesz, chętny im będziesz, a nawet i wierny – gdy się to zdarzy: przekroczą ten sam próg, by i tobie odpłacić wzajemnością. Wyrzekną się dawnych oporów, taką chęć w każdym potrafi wzbudzić nowa nieograniczona skala. Odtąd ty i oni wszyscy – staliście się swobodnymi sprawcami! Poznawanie się i sprawianie, i zmiana rytmu (ta wędrówka niejeden ma smak), to jest właśnie uruchomiony czas bez terminu. Termin został skruszony, jeśli zatrzymasz się – – staniesz na powrót w tym oknie. Zapomnisz o Tamtym, jak gdyby nic się nie zdarzyło. Powiedzą, tylko, wyjrzał. Powiedzą, wyjrzał i oderwał się od siebie! Tak powiedzą, gdy ty, tu nie istniejący, jak bardzo dawno zaczęty sen, będziesz do nich wchodził drzwiami, które bezpiecznie zamknięte, trzewiami, albo z anteny ich napiętych włosów. 1983 70 Logika niezależna Któreż to blokowisko, który dom, a klatka 7B i na dziewiątym piętrze z lewej mahoniowe światełko. To w klitce jednookiennej cudzej tam siedzi; układa wiersze. Nikt od niego nie kupuje, nie kupi, nie przeczyta. Nikogo nie zbawi. Ale się martwi i wstydzi przed sobą. – Nie wiem, co im powinienem powiedzieć? Jak pomóc? 1984 71 Zmiana creda Jestem podobny do każdego z was. Każde ze zdań, każde słowo opowiadało o tym na różne sposoby. Jesteśmy podobni w różnych rzeczach, i nie we wszystkim. Gdy świat pragnie się poddać interpretacji zacieśniającej pętlę, albo zawężającej znaczenie słów – nie powiem, że pętli nie widziałem, słowa nie słyszałem. Ale czy się was wyrzekam? Mówienie o podobieństwach jest zajęciem łatwym i zbliżającym do innych; do was. Wystarczy być otwartym, szczerym i tak dalej. Teraz widzę, i mogę wam wiele opowiedzieć o tym, jak starania moje stawały się z każdym rokiem, miesiącem, dniem, z każdym zdaniem i słowem – coraz bardziej utrudzające, wręcz mordercze. Podobieństwa – ich stwierdzenie – pociągają za sobą coś – co i zbliża nas, i przeciw sobie zwraca. Jeśli nie zacznie się proces – – Ani monotonia stylu, jak bywa na początku, ani lekkość idąca z natchnienia logiki, jak na początku początku – nie zdołają nic począć z ową grudką podłoża, nad którą miały zapanować. To gruda nie dokonanych zmian w każdym z nas, nie przewidzianych i nie chcianych. Wszystko to znalazłem i zobaczyłem w sobie; powiecie – egotyk. Co zaś tyczy się was, Bliźni Niedotykalscy, jedno mogę powiedzieć pewne: jesteście nieśmiertelni! Dziesięć razy wolicie zaprzeć się słuchu, udacie niezrozumienie. Świat kręci się dookoła was. Wszystko co było i jest możliwe, przestaje istnieć w tej opuchłej próżni. Kiedyś, owszem, w wolnej chwili, jak się da, mimochodem, zawsze, czyli nigdy, ale czemu nie? Można przyznać się do jakiejś woli zaczynania; czegoś z kimś, z nudów i w ogóle! Wolę już dziś obstawać przy niepodobieństwach i tym wszystkim jak jest, co spotkałem. Jestem inny? – niech będę! i to jest moja nie gruda na czynniki pierwsze rozpuszczona, ale gruzobaza. Czy to aby najlepszy fundament? – spytacie. A niech się tylko kto odważy go pokruszyć! Pomoże mi tylko. Zmierzymy twardość jego kopii. Jeśli zaś odgrodzi się w krecim kopczyku – niech wie, że czymkolwiek to będzie, może być silniejsze od jego siły. Lecz gdy zacznie się coś –to jak na początku, przed podziałem. Gdy słowa były nie tylko dla innych, a robota nie tylko dla siebie. I tak zaczęliśmy wreszcie – od różnic między nami. 1982 72 Zygzak ciszy Zmiana: muchy, dzieci i ptaki umilkły. Widać je już tylko w oddali. Dostojne drzewo nie szeleści, zawczasu stoi na końcu łąki. Z ruchu w bezruch cieniuje, niewidocznie zawraca. Liściopusz-gałęziopusz nic, tylko światłem wstrząsa. I wszystko zaraz niknie niemo. Wróbelek cwany od nóg umyka (nic nie dostał). Bez rozczarowań ciągnie linię zygzakiem w krzaki. I na tym samym froncie co drzewo: ginie już niemy. Zdarzenie robi parę kacznięć szpaków, może nawet wron. Na prawo dalej ludzie schodzą się ponad brzegiem stawu. Dość natrętnie tam idą. Mogliby dla mnie nie istnieć. Mysz zmyka do większej trawy. Trawa przesuwa się w stronę drzewa. Muchy jak na złość się odnalazły – i znowu dają w hałas. Zwanch, źwiznnn, żwansz-żwansz! – Ziiin! – wyróżnił się czerwcowy komar. Tu, bez drzew, bez gałęzi, za dnia? Przybył się ze mną poznać. – Całe życie wędruję bez machania skrzydłami, na silną wolę! – A toś mi pan brat. Tylko proszę tu nie brzęczeć, jak inni. – Nie brzęczeć? Ależ ja chcę pić! Kto mi zapłaci za ciszę, której pan podobno tak pożądasz? – Zgoda, pij pan! i płacimy. Ja za ciszę – pan za krew. – Ziihn! – zafurkotał żółty ze złości, umknął w lepsze strony świata. Nic teraz nie ma. Pusta cisza. 1984 73 Ostatni dzwonek, pierwszy krok Człowiek ograniczony jak ja, jak teraz ja, do bardzo ubogich możliwości, nie podłych ani nędznych, ale ubogich – cóż może sobie i innym dać, prócz tego, że uda mu się choć wytrwać przy żwawej świadomości, podsycając ją jak ogień resztkami niedopałków? A tu przede mną twarz artysty, który uszczęśliwia ludzkość. Tego faceta dawno już przestano nazywać „dobrym człowiekiem”. Ma wszystkie równo siwiejące włosy, długie rzecz jasna. Trochę się kręcą, z fantazją. Oczy duże, większe, wrażliwe, niebieskie – czy aby kiedyś nie były piwne? Facjatka jakby ta sama. A poza tym? Przypomina mi psa, który się długo nudził w ciepłym domu. Siedzi obok i czyta streszczenie sztuki, którą za chwilę pokażą na scenie. Ja patrzę z zapartym tchem, jakby to było kiedyś? Ma dzisiaj do wszystkiego co chce – drogę krótką. Uspokojony, i z tamtej strony czasem zerknie na moją starą, wierną, mysią od napięcia twarz. Przeżył wielką przerwę i wyzwolenie – potem dostał w darze nową, beztroską twarz. – Wiesz, miałem już i zawał – powiada. – Ach, jakie to absolutne przewartościowanie! Ty miałeś zawał? – Nie, chyba nie – odpowiadam. Choć wydaje się, jakbym go wciąż przeżywał. – Tak, rozumiem cię – mówi nie rozumiejąc. Nie rozumiem i ja tego. Szkoda, myślę, bo gdyby i on wiedział, czego nie rozumie, może byśmy wspólnie coś wyrozumieli. Ale obserwuje mnie kątem oka, i widzę, że wcale nie jest taki głupi, jak wypadło. On obserwuje. I myśli. – Rozumieć to nie jest nigdy to, mój drogi, żeby jednocześnie nie rozumieć. Tak powiada. Więc jednak mówi do moich myśli. – Oczywiście, rzekłem przepraszająco, po chwili, wiem, że mniej rozumiem niż ty. Czasem wyobraź sobie, bywa tak, że nie rozumiem nic wcale – lecz odczuwam to jako postęp. – Ile ty masz lat? – pyta się pojednawczo, bo już lekko poirytowany. Zaraz wiek nas złączy. – Czterdzieści dziewięć, a ty? – Ja będę miał za rok – mówi. Ale po głosie widać, że chwali się, ma mniej. I zrobił już o tyle więcej? Gwałcąc siebie, Ten zawał... Chciałem jeszcze popatrzeć w jego nową odprężoną twarz. Ale zniknął, odszedł. Wie, że musi być niedościgniony. No proszę, siedzę tu, a z rana wstawałem bez uzasadnienia. Potem wychodzę zwykle na dwór z obowiązku, by dotlenić serce, przyrządzam sobie śniadanie z wiecznie powtarzalnych kilku rzeczy, których bez przykrości tu nie wymienię, więc nie róbmy sobie przykrości, i siadam do tak zwanej pracy; jeśli pracą można nazwać to, czego się nie opłaca robić nigdy. I 74 wtedy zaczyna mnie boleć głowa. A zatem to znak prawidłowo funkcjonującej wciąż podświadomości! – nie należy się tym przejmować. Mam zdrowy rdzeń w kręgosłupie, tak łatwo jeszcze się nie wariuje! I po tym głośno wypowiedzianym zdaniu zdarza się, że ból zelży albo i ustępuje. Jeszcze jedno równie prawdziwe następne zdanko – a byłbym zdrów! Ja, człowiek czynu, potrzebuję tylko nowej energii do życia, nic więcej. Ale – im skrzętniej się wymiata stare zapasy, tym ostrzejsze są te ranne braki. A tu ambicja. Człowiek sukcesu, który mnie zostawił – on właśnie: nie pragnął nic, tylko okazać mi swój nadmiar. Jego niezrównane możliwości! Siedzę, odeszła mi ochota na teatr. Przede mną jeden tylko dalszy ciąg – i chcę mieć z tym od sukcesu jedno jeszcze spotkanie, ale wymijające, żeby było całkiem po równi. Żadna tam zmiana ról, zwykła mijanka. On mnie i ja jego. Wiem, jak są nierówne szanse, ale niech będzie właśnie póki tak jest! Mam za sprzymierzeńca, którego on nie ma – własne sprzyjające mi ciało, pewnie i coś jeszcze. Ostatni już dzwonek. Życzliwie uśmiechnięty minę go – prąc w przeciwnym kierunku. Na razie to jest tylko wyjście z teatru. 1985 75 Nagroda z wyróżnieniem Idę to i idę. Nie wyróżniam się. Przynajmniej nikt niechaj mnie nie zatrzymuje. Każdy może tak iść. I to jest dobrze per saldo. Na przykład wczoraj – idę i sobie myślę: dobrze jest! Śpiewać umiem dźwięcznie, dźwięczność się roznosi, a mnie nic, absolutnie nic nie jest do niczego potrzebne. Ktoś wszedł w las i tam został, zmartwieje z czasem, biedak. Stąd jest bliżej wszędzie. Tu nic mnie nie spotka. W nagrodę za wytrwałe życie przychodzę do parku. A mogło być gorzej. Jutro, pojutrze już w ogóle mogę nie istnieć. Zżółknę, a potem zzielenieję, przygotują się do życia trawki, które są dziś bez krzty zieloności, drzewa o zeschłych gałęziach; w moim dawnym parku ścieżki ośniedzione mchem gorliwie zalśnią na nowe wydeptanie. I pomyśleć, tyle kapitału gotowego było do wiosny! Ale wszak co martwe to martwe – już nie myślimy! Na ulice wyjdą wreszcie ludzie, wciąż tacy sami, zapomną w ogóle o czym mówić. Może ktoś obcy przyjedzie, młody jakiś trafi się. Wszyscy do niego przyjdą, a on powie, jak mają dalej żyć. I wyczaruje na poczekaniu może nawet jakiś wielki gest. Będzie ich wielką szansą! Aż znudzi mu się, odejdzie i zniknie. Albo go ukamienują. Powiedzą: zgódź się z nami, chwal nas, a wszystko co robimy, co dotąd robiłeś sam, będzie ci nadal służyło nie najgorzej! Ale on się nudzi. Wtedy znowu wszystko utrzyma się w normie. Chyba że – – Po jakiejś wielkiej chwili wszystko stanie się jak było, ale na niby, i świat zacznie być od nowa jakiś taki potencjalny. Gość nie zdąży mi tego powiedzieć. A oni wszystko zapomną, nawet co mówił na początku. „Był tu z nami!” – napiszą. Może i z takimi słowami wykują mu pomnik – jeden, albo i całą serię takich samych pomników! Będą wisiały słowa skrzyżowane, martwe, i ja tego też nie zobaczę. A moje ścieżki, mój cień? – Ach, jakiż tu delikatny popiół! – powie może wrażliwy turysta. Wyróżni mnie. 1982 76 Apostrofa do Hebbla, poety konieczności Tak już zwyczajnie. Dzień przaśny od rana. To świeci, to pokropi. Upałom, słocie w końcu też się skończył grafik – śpią w symbiozie lub na zmianę. Żniwa się zatrzymały w pół – parę dni temu, gdy był upał. A gospodarze wciąż mówią o deszczu i pokazują, gdzie kiedyś woda była w bruzdach. Maszyny tam nie wejdą, choć już były, zanim kośbę przerwano. Kopy nie zwiezione stoją, obok zboże od czekania wyległe. Z nieba ostatniej nocy wreszcie popadało. – No i nie mieliśmy racji? – powiadają. A dziś niedziela, ot, i dzień po czynku, bez uczynku, ten i ów dla kurażu poprawił po sobocie, śpiewa, mówi, że gardło śpiewem suszy, i traktor zapuszcza, jedzie, no powiedzmy, dopatrzyć krów, żeby się pasły i nie leniły, na podwórzach tylko łańcuchowe psy zostają, wyć będą z nudów albo kończyć nocne wołanie do księżyca. Na pastwisku wśród krów spokoju nie brak; polegają, żujkę żują, posapują w dowód szacunku dla siebie. A wokół domu kury zostały pracowite, nie mają podobno zbytku rozumu w czubie, to i za byle ziarnkiem grzebią, żeby ci potem znieść po jajku. Jest już po obrządku rannym i po śniadaniu. Wierni może wysłuchają mszy z radia, a potem, jak kto zechce, pójdą szukać sprawiedliwych dziesięciu, których im przyobiecał Abraham, Bogu a więc także im, w kazaniu na ostatnią niedzielę lipca. I choć samych skłonnych do szukania może się znaleźć więcej niż pięćdziesięciu, będą się rozglądać za innymi, za najmniejszą dopuszczoną liczbą. W polu pusto. W domach oparów pełno jeszcze z nocy. I gdzież ich szukać teraz? Nawet i niekoniecznie sprawiedliwych. Z ulic miejskich ucieczki gorączkowe trwają, do nieznanych pędzimy stron, tu i tam nas nie ma, wiejskich, miejskich, a nawet nijakich. Bywało, pielgrzymowała wieś rankiem, w ciszy polnych dróg, do miasta, pielgrzymowali i z miast na wieś. Ale wtedy łatwiej się szło. Po piasku, trawie, boso i ufnie. W ciszy polnych dróg. Skąd teraz, w piekle hałasu zewsząd, przyjdzie ocalenie tam czy tu? – Jeden może jaki, dobry na wszystkich, to by sie i zdarzył. – Wy zara swoje – a jak na niego traficie? – Taki z liworwerem jag we filmie. – Uż mnie i oczy bolo, nie umie wytrwać po nocy. – Ale taki to wyźmie na renke i z milion w zielonych. – Jednego dnia nie strzymałby za nas, ja wam to mówie! – O, to! to-to. Jestem z nimi. I powód miałbym w sobie. Ten jeden dzień dla mnie to jak w lesie we mgle i w nocy. Muszę tam iść? koniecznie? wystawiać się na każdy cios, bo inni tacy słabi? Powąchać kwiatek, może i za kuksańca. Ale nie ma nic za nic. 77 Codziennie prztyczka w nos wymierza mi najłaskawiej, może i od niechcenia, najbardziej przypadkowy ktoś. Pod szyldem konieczności wpadam w nanizany przez byle kogo splot zdarzeń. Luksus wyrozumiałej anonimowości, dobrodziejstwo rozgrzeszenia! Nie mogę zacząć ja czegoś, z sensem? Jak inaczej utrzymam w cenie szlachetną linię mego nosa, która opasuje najdalej wysunięte czułki mojej twarzy? Broniąc się przed przypadkowym atakiem. Jak zgromadzę siły zdolne do przełamania go, jeśli nie zbuduję sam woli dość zapalczywej, bym dzień i noc pragnął, jak pragną wilki na uwięzi. Które dawno już nie pilnują domu swych skąpych żywicieli, wiedzą co to kij złodzieja, tak samo jak w ręku pana. Więc zdejmę z ich nieartykułowanego języka, którym modlą się po nocach pojedynczo, w duetach i zbiorowo – już nie Wszechwładnego Adresata modlitw, ale żal i wolę dotarcia ze skargą daleko, jak daleko! Żąda tego ode mnie potrzeba ich natury i głód wolności, żąda i nasza ludzka powinność, czyli konieczność właśnie, by chronić co rozpoznamy, dopóki mamy jeszcze węch! Tego właśnie. 1986 78 Opowiadanie chwili Po wiekach wygnania, gonitw i gorączki znalazłem się na tym miejscu: od zawsze i jeszcze przed moim przyjściem, choć tylko przez chwilę, to miejsce mówi jednocześnie na wiele głosów! Warto się kiedyś dowiedzieć, że kogut bywa nie za głośny, a pies z daleka to śpiewa i nie przeszkadza w niczym wyliczaniu kukułki. Jest i nieruchomości mistrz, co zmusza pracowicie próżnię, by utrzymywała go w miejscu, ale za to wysoko. To tam wisi skowronek; w jego niedostrzegalnej osobistości się łączą: czysty chemicznie spokój oraz pasja. Do licha, tutaj można by się jeszcze uczyć wszystkiego od nowa! Grusza młoda, drzewo dla praktycznych, już uschła. Dalej dąb niewidocznie pracuje, żeby żyć nieruchomo. Rozrósł się z takiej gałązki kiedyś, i zagarnia butnie przestrzeń jaką się da. A skowronek śpiewa i śpiewa, pod nim trawy promieniują kwieciem; wszystko i wszystkich ma pod sobą, ale opowiada, chwilowy król. 1986