10179
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10179 |
Rozszerzenie: |
10179 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10179 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10179 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10179 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
ROBERT RANKIN
NOSTRADAMUS ZJADŁ MI CHOMIKA
(Przełożył: Paweł Wieczorek)
Zysk i s-ka
2001
Książkę tę dedykuję
mojemu bardzo dobremu przyjacielowi
Grahamowi Theakstonowi,
legendarnemu reżyserowi Trójnogów.
Zobaczymy, jak wyreżyserujesz TO,
cwaniaczku!
Jestem także winien podziękowanie
panu Seanowi O’Reilly’emu,
gdyż bez jego dziwacznych snów
powstanie tej książki nie byłoby możliwe.
Dzięki, Sean.
SŁOWO DLA TYCH, CO ŁEB NA KARKU NOSZĄ
Niniejsza książka zawiera wiele ustępów,
które część czytelników może uznać za wysoce
niepokojące. Z powodu wątpliwego stanu psychicznego
autora i zagmatwanej fabuły,
zaleca się przeczytanie jej jednym ciurkiem,
a następnie schowanie na wysokiej półce.
Rozdział 1
JEST GDZIEŚ MIASTECZKO BRENTFORD...
Całą Ealing Road skrył śnieg, a w „Latającym Łabędziu” buzował w kominku potężny ogień.
Neville, półetatowy barman, pogwizdywał przedceltycką piosnkę i drapował na przekrzywionej choince ostatnie pasma zdechłej lamety. Zlazł z krzesła i zaczął grzebać w stojącej na kontuarze poobijanej, blaszanej puszce po herbatnikach. Znajdowała się w niej lekko zatęchła kolekcja wspomnień po dekoracjach, wśród których spoczywała wróżka bez skrzydeł, która dobrze służyła „Łabędziowi” przez jakieś piętnaście ostatnich świąt Bożego Narodzenia. Neville uznał, że w znudzonej czarodziejce tkwi jednak jeszcze dość życia i trzeba będzie przemówić do rozsądku hałaśliwym wigilijnym biesiadnikom „Łabędzia”, by trzymali wredne łapska z dala od niej.
Wydobył staroć na światło i delikatnie ściągnął dłonią aksamitny kurz. Elfia postać stanowiła obraz nędzy i rozpaczy, ale tradycja nakazywała, żeby przez najbliższe dwa tygodnie tronowała na czubku choinki i obserwowała, jak brentfordzkie ludziska robią z siebie cholerne przedstawienie. Jako praktykujący poganin Neville zawsze czekał z ubieraniem choinki do Wigilii.
Miało to nasilić magię świąt.
Barman ponownie wgramolił się na krzesło i kiedy nabił figurkę na czubek drzewka, wydało mu się, że na ułamek sekundy przez lico delikatnej laleczki przemknął wyraz zaskoczenia, ale i wyraźnej przyjemności. Potem ostrożnie zszedł i cofnął się kilka kroków, by przyjrzeć się zdrowym okiem wykonanej robocie.
- Niech się święci - stwierdził i podszedł do dozownika whisky po uczciwą miarkę bożonarodzeniowej pocieszycielki.
Wiszący nad barem zegar z reklamą Guinessa wyznał bezgłośnie siedemnastą trzydzieści i w tym samym momencie natarczywy grzechot przy drzwiach poinformował barmana, że przynajmniej dwóch ze wspomnianych przed chwilą biesiadników, wyeksmitowanych niecałe dwie godziny temu, wróciło, by kontynuować zabawę. Neville osuszył swą szklankę, cmoknął i skierował kroki ku drzwiom.
KLIK KLAK zrobiły wielkie mosiężne rygle, ale zawiasy poruszyły się bezgłośnie.
Na progu stały dwa śniegowe bałwany.
- Najwyraźniej zaczyna się robić pełno - powiedział pierwszy.
- Niech Bóg ma w opiece wszystkich obecnych - dodał drugi.
- Dobry wieczór, Jim, John - odparł Neville, odsuwając się na bok, by pozwolić wejść najsławniejszej pijackiej spółce „Łabędzia”. Jim Pooley i John Omally (obaj wieczni kawalerowie) strząsnęli z ramion tumany śniegu, zatarli dłonie i ruszyli w stronę baru.
Neville poczłapał za nimi, wszedł za kontuar, płynnym ruchem opuścił podnoszoną na zawiasach część lady, poprawił muchę i przyjął profesjonalną pozycję*. [Nie mylić z inną profesjonalną pozycją.]
Trzymając prosto zgarbione zwykle ramiona i wysoko unosząc czoło, zaindagował:
- Czego dżentelmeni zażyczą?
- Dwie pinty large’a, jeśli można, Neville - odparł Pooley, klepiąc o kontuar dłonią, która skrywała odliczone dokładnie monety. Neville nalał dwa duże kufle najlepszego w lokalu piwa.
Jim uniósł szkło do ust.
- JO HO HO! - zawołał po skosztowaniu łyczka.
John także upił łyczek maleńki i zlustrował choinkę.
- Widzę, iż nasza dobra wróżka wzniosła się jak co roku feniksowo z puszki po herbatnikach.
- Święta... - odparł Neville pozbawionym jakiegokolwiek tonu głosem. - Któż się nie zgodzi, co?
John i Jim popijali, śnieg krystalizował się im na ramionach, po czym odparowywało go gorąco buchającego ognia.
- Zamówiłeś występ, Neville? - spytał Omally.
Neville dotknął czubkiem palca szczupłego nosa.
- Johnny G Band. Chłopaki z Northfield. Stare, ale jare przeboje i tego typu.
Omally skrzywił się.
- Słyszałem o nich. Błazny jeden w drugiego.
- Decyzja browaru... - stwierdził Neville i to zakończyło dyskusję.
Na zewnątrz śnieg padał dalej, a dyliżans pełen podróżnych dopytywał się o drogę do Dingly Dell.
Drzwi saloonu otwarły się, wpuszczając do środka tuman bieli, wiekowego mężczyznę i pokrytego śniegiem psa.
- Dobry wieczór, Neville - przywitał się Stary Pete i pokuśtykał do baru. - Ciemny rum, jeśli byłbyś uprzejmy, i coś na rozgrzewkę dla młodego Chipsa.
Barman przystawił szklaneczkę pod dozownik, a wolną ręką nalał do osobistej miski psa chochelkę grzanego wina. Stary Pete przesunął po wypolerowanym blacie dokładnie odliczone monety i odebrał napoje.
- Pogarsza się? - spytał Neville.
Wiekowy przybysz wydał z siebie posępne burknięcie.
- Święta - stwierdził. - Któż się nie zgodzi, co? Nie ma jeszcze Normana?
Półetatowy barman pokręcił wybrylantynowaną makówką i zabrał się za polerowanie kufli.
- Zaraz wpadnie.
W „Latającym Łabędziu” wigilia Bożego Narodzenia zawsze miała w sobie coś religijnego. Spełniany tego dnia rytuał niewiele się różnił od obrządku sumy. Zaczynano od modlitw wstępnych, po czym przechodzono do błogosławieństwa, śpiewania hymnów, ofiarowania i komunii, a zamykano ceremonię modlitwami końcowymi. Trzeba było mieć się nieźle na baczności, by nie pogubić się w niuansach.
Pooley, który zakończył modlitwy wstępne, mógł przejść do pierwszego błogosławieństwa.
- Za Boże Narodzenie - zaproponował, unosząc kufel. - Kolejne Boże Narodzenie, nie więcej i nie mniej.
Omally stuknął kuflem o kufel i kumpla i z wyczuciem wydudlił go do dna.
- Nie mniej i nie więcej - przytaknął. - Proszę jeszcze dwa podobne, Neville.
Kiedy barman był zajęty swoimi sprawami, Stary Pete położył na kontuarze ciężką, opakowaną w kolorowy papier paczkę.
- W tym roku to naprawdę cacuszko - wyjawił piwoszom.
Jeśli chodzi o kolejną część sumy, czyli ofiarowanie, wśród stałych bywalców „Łabędzia” wytworzyła się tradycja, by tego szczególnego wieczoru nagradzać całoroczny wysiłek barmana. To, że Neville powinien bez uszczerbku przetrwać kolejny rok za kontuarem „Latającego Łabędzia”, było sprawą najwyższej wagi, niestety z biegiem czasu w tradycję obdarowywania go wkradł się duch niezdrowej konkurencji i członkowie pijącej populacji rywalizowali między sobą o znalezienie najoryginalniejszego, najegzotyczniejszego albo najniezwyklejszego prezentu.
Wykorzystując jako leitmotiv Boże Narodzenie (jego dostępność i tak dalej), dzielni Brentfordczycy jak na komendę bombardowali pogańskiego barmana błyskotkami natury chrześcijańskiej. Choć wszystkich mocno to zaskakiwało, ironia tego nigdy nie docierała do Neville’a.
W zeszłym roku otrzymał - między innymi - wielki ręcznik kąpielowy z nadrukiem postaci z Całunu Turyńskiego, który jednak niewiele ułatwił mu wycieranie się po wyjściu z wanny, kolejne oryginalne gwoździe z Krzyża, niepodobne do żadnych, jakie już miał w szufladzie, butelkę płynu po goleniu z łzami Maryi Dziewicy oraz lakier do nóżek wanny Marii (to ostatnie było od dyslektyka).
Każdy prezent zawsze był jednak przyćmiewany przez ten, który przynosił Norman Hartnell* [Nie mylić z innym Normanem Hartnellem.] ze sklepu na rogu. Prezent Normana stanowił zazwyczaj punkt kulminacyjny wieczoru.
Pooley i Omally pokiwali Staremu Pete’owi głowami i pomachali mu, po czym poklepali się po wybrzuszonych kieszeniach kurtek.
Neville podał kolejne pinty, goście usiedli, zaczęli opróżniać szklanice i dyskutować o sprawach minionego dnia.
Nad ich głowami, by szukać skarpet grzecznych dzieci, spłynęły z nieba podzwaniające dzwoneczkami, ciężko załadowane sanie, ciągnięte przez sześć reniferów, a wiozące szamana, ustrojonego w czerwień i biel świętego grzyba. Padający śnieg przypominał puszyste kłębuszki bawełny i wspinał się ku kresce na ścianie Biblioteki Pamięci. Burza śnieżna wdmuchała do pubu kilku dalszych biesiadników.
Roger de Courcey de Courcey, który zajmował się zakupami programów dla wielkiej stacji telewizyjnej w mieście, podszedł, lekko się zataczając, do baru, prowadząc pod rękę parkę szczególnie paskudnie wyglądających wiedźm. Na wigilijnym śledziku, gdzie trafił do „Pola Rogeta” (i gdzie nieźle się zaprawił), wydawały się istnymi kopiami Cindy Crawford. Śnieg otrzeźwił go nieco.
- Geje i transwestyci... - stwierdził Roger, a jego oksfordzki akcent wywołał u słuchaczy pokrzywkę i odbił się od błyskotek.
- Założyłeś się, że to zrobisz, Roger? - spytał Neville. - Miałbyś ochotę na papierową torebkę, kiedy ci się zbierze?
Roger jęknął, po czym dodał: „hm, hm”, „maszynistki” i „rany julek”.
- Im szybciej, tym lepiej - uznał Omally. - Mam nadzieję, że masz na nie pozwolenie.
Wiedźmy zachichotały.
- Chiba musie do toaliety - stwierdziła jedna z nich.
Stary Pete odszedł z psem do stolika z boku sali. Zegar na Bibliotece Pamięci wybił szóstą.
Po dwóch i trzech skapywali kolejni wigilijni celebranci, strzepywali śnieg z budrysówek i ściągali wysokie do bioder rybackie buty, stawiając je niedaleko buzującego ognia.
Wreszcie przybył Johnny G. Był niski, ciemnowłosy i żylasty, poruszał się jednak bez pomocy laski i sprawiał wrażenie, jakby miał jeszcze wszystkie swoje zęby. To szczegóły, ale dodały Neville’owi otuchy.
Zamawianie „występu” przypomina nieco kupowanie używanej cortiny od Leo Felixa. W praniu okazuje się, że nie dostało się dokładnie tego, co zdawało się człowiekowi, że kupił, trudno jednak określić, jak do tego doszło.
Właściciele pubów godzą się z góry na to, że wynajmując zespół, który ma grać od ósmej do jedenastej, zawierają umowę z natury rzeczy w dużej części symboliczną. Gdyby miało się zdarzyć, że o wpół do ósmej pojawi się choć jeden spośród „zawodowców” z własnym wzmacniaczem, jak i kompletem strun do gitary, każdy właściciel pubu uznałby się za wybrańca bogów. Gdyby miało się pojawić dwóch muzykusów (albo więcej) i rozpoczęli swe „produkcje” przed upływem następnej godziny, właściciel pubu prawdopodobnie popełniłby samobójstwo, uznając, że przeżył już wszystko, co może przeżyć człowiek w trakcie pojedynczego żywota. Albo i więcej.
Johnny G wychynął mężnie z metrowej już zaspy, z wysłużoną gitarą i trzydziestowatowym wzmacniaczem na grzbiecie.
- Można w rogu, szefie? - spytał.
Neville tępo kiwnął głową.
- Nie naciągaj za mocno strun - powiedział. - Ma przyjść śpiewak z opery, a szybki w drzwiach nie były jeszcze wymieniane.
Johnny kiwnął ciemnowłosą główką, jakby zrozumiał.
- Blueberry Hill, Jack to a King - takie rzeczy?
- Takie rzeczy. - Neville podniósł głowę, gdy Johnny znów zaczął walczyć z żywiołami, by wykopać kolejny sprzęt z tyłu pocztowej furgonetki, którą „pożyczył” na wieczór.
Można by zmarnować wiele papieru i wylać morze atramentu, próbując opisać sprzęt Johnny’ego. Jego historię, pochodzenie oraz katastrofy, jakie co wieczór na niego spadały. Nie tutaj jednak i nie takiego wieczoru jak ten. Niech wystarczy stwierdzenie, że po mniej więcej półgodzinie i pięciu minutach oraz trzech niemal śmiertelnych uderzeniach prądem zakończył instalację skomplikowanej konstrukcji. Zasiadł za archaiczną perkusją firmy Premier, zarzucił na ramię pas rickenbackera, co w niejednej już bitwie uczestniczył, zamocował na szyi stelaż do harmonijki ustnej i najwyraźniej był gotów do odjazdu.
- Johnny G... Band? - spytał podejrzliwie Neville.
- Pięć rzeczy - odparł John. - Wokal, gitara, perkusja, harmonijka i mirliton. Raz, dwa! - zawołał pospiesznie do mikrofonu i bar wypełniło wycie sprzężenia, potrząsającego dozownikami i napędzającego stracha młodemu Chipsowi.
Neville znów pokręcił głową.
- Święta - stwierdził. - Któż się nie zgodzi, co?
W śniegu, który miał już metr dwadzieścia, kawałek w górę ulicy, Maleńki Tim przyciskał drobny fioletowy nosek do szyby sklepu Normana na rogu, wchłaniając z upojeniem reklamy woodbine’ów.
Każdą z osobna i wszystkie razem.
Wigilia w „Łabędziu” zdążyła się już nieźle rozkręcić. Kasa dźwięcznie pobrzękiwała, może nawet dźwięczniej od Johnny G Band, a goście śpiewali, nie żałując gardeł.
Co prawda zakiełkowały pewne debaty w sprawie tego, jakie właściwie piosenki tymi pełnymi głosami śpiewają, ale pozostawiano przywództwo tym, którzy mieli najsilniejsze głosy i najlepszą pamięć.
Stary Pete odwrócił się plecami do młodego brząkajły i zaczął się produkować na wiekowym pianinie „Łabędzia”. Awanturniczym chórem dołączyli do niego ci, którzy preferowali repertuar bożonarodzeniowy znad Sommy. Johnny walił w struny, nie przejmując się niczym, najwyraźniej nieświadomy faktu, że z jego gitary wypadła wtyczka i tak naprawdę nikt go już nie słucha.
Dla wszystkich zapanował radosny czas.
Omally krążył wśród miejscowych damulek, przystojnie się uśmiechał i wskazywał palcem na gałązkę jemioły, przyszytą do skraju jego płaskiego kaszkietu. Wiedźmy Rogera omijał szerokim lukiem.
Młody Roger zadzwonił już po taksówkę, zarzucił na siebie przebranie i udał się do sracza „Łabędzia”. Najwyraźniej rozmawiał tam z Bogiem przez wielką tubę z białej porcelany. Pooley stał obok drzewka i odgrywał pantomimicznie Wraka Gwiazdy Wieczornej*. [Nie pytaj!]
Neville latał wzdłuż baru i zajmował się wszystkimi, jak mógł. Ryki poszczególnych śpiewających frakcji to się nasilały, to słabły - w zależności od tego, kogo wywoływano do kontuaru albo kogo przycisnęła nagła potrzeba. Brygada Johnny’ego G, składająca się głównie z tych, którym pijaństwo przyniosło wyrozumiałość, wspaniale dochodziła do głosu w okresach, gdy Stary Pete, którego pęcherz nie był już taki jak dawniej, oddalał się do sracza, niestety natychmiast szła w rozsypkę po jego każdym, charakteryzującym się znacznym odzyskaniem wigoru, powrocie. Zegar z reklamą Guinessa pożerał godziny i pełzł ku dziesiątej - tradycyjnej chwili otwierania prezentów dla Neville’a.
Na zewnątrz, w odpowiedzi na modlitwy tysiąca uczniaków (każdy pijaczyna może powiedzieć z wielką znajomością rzeczy, że Wigilia to czas dla dzieci), miejscowy transwestyta, Will Shepherd, prał pod osłoną nocy swą suknię.
Do środka wszedł z zimna taksówkarz, którego ciało chroniły ciasno owinięte, grube futra i buty śniegowe, podobne do tych, jakie preferował kiedyś Nanuk Eskimos (sławny z opisu „żółtego śniegu”). Zaczął się dopytywać o niejakiego pana de Courcey de Courcey, nikt jednak nie miał szczególnej ochoty denerwować kolesia leżącego spokojnie jak niemowlę pod choinką i chrapiącego w najlepsze.
Krótkowzroczny kierowca, już po wigilijnej dawce, zamówił potrójną szkocką i zaczął konwersować z dwoma wiedźmami, które przy jego ograniczonych zdolnościach widzenia wydawały się istnymi kopiami Cindy Crawford.
Staremu Pete’owi wyczerpał się repertuar i wlewał on właśnie w siebie szklanicę rumu na koszt jakiejś biednej ofiary. Omally opierał się żywiołom na podwórzu za knajpą z tymczasową barmanką z „Pod Skurczonym Łbem”, która zgubiła drogę w śniegu. Mniej więcej w tamtym kierunku Jim Pooley prowadził wykonujący taniec conga nietrzeźwy „pociąg”, składający się głównie z nieletniej młodzieży płci żeńskiej.
Johnny G zrezygnował z nierównej walki zarówno z pełnymi zażartości przeciwnikami, jak i z szeregami kufli darmowego piwa zdobiącymi jego wzmacniacz. Leżał zwalony bezwładnie na perkusję i bezgłośnie poruszając wargami, powtarzał słowa piosenki, której matka nauczyła go jeszcze w Poona, i słabosilnie podmuchiwał w mirliton. Ostrokrzew i jemioła robiły dokładnie to, czego się po nich spodziewano, i bez wątpienia wieczór miał zadatki, by zapisać się na trwałe w pamięci.
Neville zastawił kolejną tacę napojami i starł kroplę potu, jaka pojawiła się w nieprofesjonalny sposób na jego profesjonalnym czole. Spojrzał w górę, ku zegarowi z reklamą Guinessa. Zbliżała się dziesiąta, kontuar migotał prezentami, ale gdzie był Norman?
- Kilka pint tutaj! - zawołał Stary Pete, wyciągając do Neville’a pliczek banknotów, w których posiadanie dopiero co wszedł.
Duża wskazówka na zegarze skończyła kolejny obrót i godzina wybiła. Choć nikt niczego nie usłyszał, sygnał odbił się mistycznym echem po pubie i sprawił, że każdy śpiewający, pijący i biesiadujący zamarł wpół ruchu i zamilkł. Chłop w chłopa. Także baba w babę. Nawet Will Shepherd zamarł.
- Życzę wszystkim Wesołych Świąt - zawołał Neville, półetatowy barman, a zebrani w „Łabędziu” ludziska, każdy z czymś do picia w dłoni, zaczęli gromadzić się przy kontuarze.
Omally przeprosił swą prawie nagą i noszącą ślady pierwszych odmrożeń nieoficjalną przyszłą narzeczoną i wtoczył się przez tylne drzwi, zabierając po drodze porzuconego przez kobiety Jima Pooleya, którego oko, jakim wyglądał przez dziurkę od klucza, dostało śnieżnej ślepoty.
- Trzy razy wiwat dla Neville’a! - rzekł schrypłe Omally i tłum ryknął.
Neville odchrząknął, pokrótce podziękował, unikając sentymentalizmu i nie marnując czasu i zatarł dłonie i przy ogólnym aplauzie zabrał się za najbliższą paczkę. Zawierała elegancki komplet spinek do mankietów (z pasującą spinką do krawata), zrobiony z kapsli od butelek do piwa. Był to dar od Wally’ego Woodsa, głównego dostawcy świeżej ryby w Brentford.
- Miłe! - zawył tłum. - Bardzo gustowne!
Wally skromnie przyjął owację.
- To nic wielkiego - stwierdził.
- Zgadza się! - odkrzyknął tłum. - To była ironia!
Drugi prezent wyglądał bardziej tajemniczo - przedmiot nie przypominał ani zwierzęcia, ani rośliny, ani minerału. Tkwiło w nim coś z mitologicznej bestii, ale znacznie bardziej sugerowało, iż jego przodkowie mieli coś wspólnego z kiełkującymi tworami. Neville wyprostował rękę z prezentem i przyglądał mu się uważnie zdrowym okiem. Przechylił głowę na bok i potrząsnął przedmiotem przy uchu.
Tłum zamamrotał.
Ofiarodawca podszedł szybko do kontuaru i szepnął Neville’owi kilka słów do ucha. Zdrowe oko barmana rozszerzyło się.
- Naprawdę, do diaska? - spytał, po czym szybkim ruchem schował przedmiot za kontuarem. - A to niespodzianka. Zawsze chciałem to mieć.
Prezent od Pooleya okazał się bardzo ciekawy. Po odwinięciu warstwy gazet ukazał się metalowy sześcian o boku mniej więcej piętnastu centymetrów, z wąskimi, podłużnymi otworami na górnej i na dolnej ściance.
Neville podejrzliwie potrząsnął kostką.
- To wynalazek opatentowany przez mojego dziadka - wyjaśnił Jim - a nazywa się „Polepszacz Pooleya”. Zamienia podstawowe metale w złoto.
- No cóż - odparł Neville, układając twarz w minę znaną jako „staromodna”. - Bardzo przydatna rzecz.
- I działa - stwierdził Jim, po czym wrzucił do górnego otworu miedziaka. Zazgrzytało, jakby w środku poruszyły się skomplikowane zębatki, i nie dłużej jak po dwóch chwilach do wyciągniętej dłoni Neville’a spadło coś wyglądającego całkiem jak złoty suweren.
Neville wziął monetę między kciuk a palec wskazujący i lekko ją nadgryzł.
- Prawdziwa - stwierdził. - Dzięki, Jim. Ale zaraz, chwileczkę. .. co to za dziwny zapach?
W nasiąkniętym odorem piwa powietrzu „Latającego Łabędzia” nagle dał się czuć paskudny smród, przypominający odór zgniłych jaj albo łazienki z rana po sutej indiańskiej kolacji.
- Jezu! - Neville cofnął się zaniepokojony. - To ta moneta!
Goście „Łabędzia” rozciągnęli się w długi półksiężyc, wielu zatkało nosy, poprzykrywało dłońmi kufle, zaczęli kasłać i wydawać z siebie dźwięki, jakby zbierało im się na wymioty.
- Wywal to pan stąd! - krzyknął ktoś. Jakaś dobra dusza, chętna do pomocy, otworzyła szeroko drzwi, co przyniosło jej tyle, że natychmiast zniknęła pod lawiną śniegu. Neville wyrzucił śmierdzący krążek na ulicę, a ekipa ratunkowa odkopała kumpla i zatrzasnęła drzwi z powrotem.
Neville obdarzył Pooleya najbardziej lodowatym spojrzeniem świata.
- Proces ma jeszcze kilka drobnych wad - wyjaśnił Jim. - Dziadek nigdy nie zdążył się zabrać za usunięcie wszystkich.
Neville zmarszczył czoło w harmonijkę, pomachał sobie przed nosem podstawką pod piwo i odłożył ohydne czarne pudełko na bok.
Tłum przysunął się z powrotem.
Neville odwinął grotę świętego Mikołaja, zrobioną z używanych wyciorów do fajki.
- Ode mnie - stwierdził Stary Pete, klepiąc się w odzianą w marynarski sweter pierś.
Następnie pojawiła się nadmuchiwana lalka Panna Magiczne Usta, do której nikt nie chciał się przyznać, dzban pszenicznego dżinu, do którego wielu się przyznawało, a John Omally chciał, by wszyscy go spróbowali. Ręcznie malowany wizerunek „Latającego Łabędzia”. Poobijane „cynowe” kufle, noszące na wygładzanych brzegach tak niestosowne słowa, jak na przykład „Heinz”. Pudełka cygar z liści kapusty i szereg obiektów tak wyraźnie antycznych, że nawet zmarły legendarny Arthur Negus musiałby sięgnąć do podręczników.
Ktoś stworzył nawet niezwykle wierną podobiznę Neville’a z termostatu i części z morrisa minora z 1963 roku.
Neville otwierał każdą paczkę i rozpromieniał się wielce na widok każdego nowego odkrycia. Był - jak byliby dawni alchemicy - w swoim żywiole.
- Następna kolejka na koszt firmy i podajemy kolację - zawołał, kiedy z kuchni wyszli pracownicy obsługującej „Łabędzia” w Wigilię firmy cateringowej, niosący tradycyjne pojękujące tace*. [Tace nie jęczą. To kłamstwo.]
Zapakowano je po czubki masztów kopcami pieczonych ziemniaków, szwadronami indyczych nóg i mdlejącymi kolumnami ciasta z miętą.
Stary Pete skorzystał z gościnności barmana i wrócił do rozklekotanego pianina, by zaintonować We Wish You a Merry Christmas.
Ci, którzy byli w stanie dołączyć między kęsami i przełykaniem, robili to jak cię mogę.
W środku całego ucztowania i świętowania nagle gwałtownie otwarły się drzwi saloonu, ukazując zadziwiającą postać w czerni. Czarny kapelusz. Czarny płaszcz. Czarny krok. Czarne buty. Nawet czarne okulary słoneczne. Niosąca wielką (zapakowaną na czarno) paczkę zjawa zatrzymała się w wejściu, przez co jej sylwetka dramatycznie odcinała się na bielusieńkim tle.
Wielu nie poinformowanych gości natychmiast stwierdziło, że nie może to być nikt inny jak anioł śmierci we własnej osobie. Jakiś nędzny człeczyna, który umiał dostrzec, że duch świąt mija, nerwowo skoczył w kierunku drzwi „Dla panów”.
- Wesołych Świąt - powiedział Norman Hartnell, był to bowiem właśnie on.
Tłum rozdzielił się na pół jak przecięty nożem i właściciel sklepu ruszył przed siebie, mężnie walcząc z ciężarem swego brzemienia. Pooley i Omally zaoferowali pomoc i, choć z trudem, paczka znalazła się wkrótce na kontuarze.
- Dla mnie? - spytał Neville.
Norman skinął głową.
- Z sezonowymi wyrazami uszanowania - powiedział.
Półetatowy barman zaczął zrywać opakowanie w kolorze skóry mocno ogorzałego Cygana. Po opadnięciu ukazało ono złoconą skrzynię takiej wspaniałości, że pozostałe prezenty popadły w pełne uniżonego zachwytu milczenie.
Przedmiot był przepięknej urody i tylko ślepiec mógłby w to powątpiewać. Dookoła niego biegły skomplikowane arabeski ze szlachetnych kamieni, boki zdobiły intarsje z najróżniejszych szlachetnych metali. Otaczała go aureola złotego światła, które skąpało twarze licznych zgromadzonych, czyniąc z każdej coś pięknego. Rany...
Neville delikatnie przeciągnął dłonią po fantastycznym przedmiocie.
- Niesamowite... - szepnął. - Niesamowite, Norman. Co to jest?
Norman strząsnął płatek śniegu z czarnego jak okładka Biblii wyłogu kurtki.
- Sądzę, że to nic innego jak legendarna, zagubiona Arka Przymierza. Wykopałem ją na swojej działce. Pomyślałem, że może uznasz ją za zabawną.
- Za... zabawną? - Neville tępo kiwnął głową. - Nie wiem, co powiedzieć, Norman. Chcę powiedzieć, że... to... to jest...
- Sprytne - dokończył Norman. - I wcale nie bożonarodzeniowe.
- To fakt. - Neville uważnie przyglądał się skrzyni. - Jak to się otwiera? Otwiera się? Otwierałeś ją?
- Dźwigniami, nie wiem i nie - rzekł Norman, odpowiadając po kolei na zadane pytania. - Tu z boku są dwie małe dźwignie. Na drzwiczkach. Możesz za nie pociągnąć, Neville. Ot tak, by zobaczyć, co się stanie.
- Jasne - odparł Neville, chwytając za dźwignie. - Ot tak, by zobaczyć, co się stanie.
Daleko, daleko, wysoko nad wiaduktem w Chiswick, trzech mędrców na wielbłądach podążających za gwiazdą ujrzało oślepiający promień złotego światła, który nagle wzniósł się nad ziemię w okolicy Brentford.
- Cóż to może waszym zdaniem oznaczać? - spytał jeden z nich.
- Wygląda mi to na pub - odparł drugi. - Jakby został rozbity na atomy i wsysało go do nieba.
Trzeci mędrzec chuchnął na swe zamarznięte rękawice.
- Święta - stwierdził. - Któż się nie zgodzi, co? I któż by się z tym nie zgodził?
Rozdział 2
- No i? - spytał Russel.
- Co no i? - odparł Morgan.
- Co się wydarzyło potem?
- Nic się potem nie wydarzyło. To koniec historii.
- Neville otworzył Arkę Przymierza, którą Norman wykopał na swojej działce, a „Latający Łabędź” został rozbity na atomy i wessany do nieba?
- Dokładnie.
- A ty tam byłeś, kiedy to się działo?
- Oczywiście, że mnie tam nie było. Gdybym był tam, nie byłoby mnie tutaj, by ci o tym opowiedzieć, co nie?
- Chyba nie. Tyle tylko, że jeśli cię tam nie było, to skąd wiesz, że coś takiego się wydarzyło?
- Nie trzeba być nigdzie osobiście, by wiedzieć, że coś się wydarzyło, Russell. Nie było mnie w Stonehenge, gdy budowano tam krąg megalityczny. Mimo to wiem, że to nastąpiło, ponieważ budowla w Stonehenge tego dowodzi.
- Ale przecież „Latającego Łabędzia” nie ma.
- To chyba właśnie dowodzi tego, co się stało, nie?
Russell przez chwilę lub dwie czekał, by to twierdzenie się wchłonęło.
- Jesteś pewien? - spytał w końcu.
- Oczywiście, że jestem pewien. Nie rozumiem, jakiego bardziej oczywistego dowodu potrzebujesz. Gdyby „Latający Łabędź” stał gdzie przedtem, oznaczałoby to, że historia nie mogła się wydarzyć. Nie stoi, więc musiała mieć miejsce. Quod erat demonstrandum.
- Quoterat demon strantum?
- To po łacinie i znaczy: „Oto dowód, debilu!”
- Niesamowite - odparł Russell. - A dokładnie kiedy to się stało?
- Kilka lat temu.
- Kilka lat temu? W takim razie musiałeś znać „Latającego Łabędzia”. Spotkałeś kiedyś Pooleya i Omally’ego?
- Przedtem. Jeszcze przed zmianą pieniędzy. Może dwadzieścia lat temu. Nie jestem pewien.
- Zdawało mi się, że jesteś pewien. Przed chwilą twierdziłeś, że jesteś pewien.
- Jestem pewien, że ta historia miała miejsce. Nie jestem pewien dokładnej daty. Tak jak nie jestem całkiem pewien, kiedy dokładnie zbudowano Stonehenge. W każdym razie Stonehenge stoi, a „Latającego Łabędzia” nie ma, co dowodzi, iż opowieść jest prawdziwa.
Russell wzruszył ramionami.
- Chyba tak...choć...
- Choć CO?
- Choć, cóż... nie jestem do końca przekonany, czy wierzę we wszystko. W część mógłbym uwierzyć. Na przykład w Neville’a, Pooleya i Orrally’ego, ale... hm... Arka Przymierza to rodem z filmu o Indianie Jonesie.
- Zdawało mi się, iż uznasz, że rodem ze Starego Testamentu.
- Hm, cóż... Wiem, że to stamtąd.
- Jeśli jednak jesteś gotów wierzyć w istnienie Pooleya i Omally’ego, musisz być także gotów uwierzyć we wszystkie przygody, które przeszli.
- Hm... - stwierdził Russell. - To mogą być niestworzone historie, nie? Mity miejskie.
- MITY MIEJSKIE?
- Takie coś z gatunku „prawie prawdziwe”. Każdy może się w ich przypadku pomylić i uwierzyć.
Morgan zaczął intensywnie kręcić głową.
- Pooley i Omally to nie miejskie mity. „Latający Łabędź” nie był miejskim mitem. A wszystko opisał facet o nazwisku Rankin.
- Może wszystko wymyślił? - zasugerował Russell. - Aby zabawić ludzi.
- Wymyślił??!! Wymyślił historyjkę o „Latającym Łabędziu”, rozbiciu gości na atomy i wessaniu ich do nieba?
- To możliwe. Uważasz za niemożliwe, by ten Rankin wymyślił choć część tej opowieści? Mógł stworzyć wizerunki postaci na podstawie obserwacji naprawdę istniejących osób i umieścił historię w realnej scenerii, ale wymyślił „Latającego Łabędzia” i fantastyczne wydarzenia. Spójrz prawdzie w oczy, Morgan, i bez obrazy, ale w Brentford nigdy nic się nie wydarza. Nic nigdy się nie wydarzyło i nic nigdy się nie wydarzy.
Morgan przewrócił oczami.
- Oczywiście, że wydarzają się tam różne rzeczy, Russell. Ciągle coś się wydarza. Tyle tylko, że nic nie przydarza się tobie.
- W tym masz rację.
- A wiesz dlaczego? - Morgan nie czekał na odpowiedź. - Ponieważ jesteś zbyt miły, Russell. Jesteś zbyt grzeczny wobec klientów. Pracujesz za ciężko. Jesteś nadmiernie uczciwy, nigdy nigdzie nie wychodzisz i się nie wkurzasz. Nie podejmujesz ryzyka. Jak cokolwiek może się kiedykolwiek przydarzyć komuś takiemu jak ty?
- Mógłbym zostać przejechany - odparł Russell. - Każdy może zostać przejechany.
- Ty nie, bo zawsze rozglądasz się na obie strony.
- Nie chcę, by ktoś mnie przejechał.
- Uwierz mi - stwierdził Morgan. - Może rzeczy nie dzieją się tak, jak kiedyś, ale to, o czym opowiedziałem, zdarzyło się. Wydarzyło się. Po prostu się odbyło i tyle.
Russell westchnął.
- Niesamowite.
Powiedział to naprawdę miło.
Do pomieszczenia rekreacyjnego wkroczył przez głośniki głos Franka, kierownika.
- Wracaj do roboty, Morgan, i przestań nakręcać Russella!
Morgan wstawił filiżanki do zlewu. Nie mył ich, ponieważ nie była jego kolej. Była kolej Bobby’ego Boya. Tyle że Bobby Boy przebywał na zwolnieniu lekarskim. Dostał wirusa żołądkowego od picia z nie domytej filiżanki. Kiedy to się stało, była kolej Morgana na mycie, ale Morgana nie było, ponieważ przebywał na zwolnieniu lekarskim. Od tamtego dnia wszystko nieco się pokomplikowało i w zlewie stało mnóstwo filiżanek. Russell musiał co rano przynosić sobie nową z domu i matka zaczynała narzekać na brak filiżanek. Ponieważ jednak nie była kolej Russella na mycie, niewiele mógł zrobić. Choć naprawdę miał ochotę.
Morgan i Russell opuścili ciemności pokoju rekreacyjnego i weszli w umożliwiające opis światło. Russell był bez wątpienia wyższy, co podkreślał brak postury Morgana. To, co Russell zyskiwał w planie pionowym, tracił jednak w poziomym. Morgan był znacznie tęższy. I bardziej łysy. Tam, gdzie Russell miał gęstwinę włosów, ciemnych włosów, do tego gęstych (i kręconych), Morgan miał łysinę. I okulary. No i wąsy.
Russell nie miał wąsów. Był gładko ogolony. Choć rano kilka razy się zaciął. W pryszcze. Morgan nie miał pryszczy.
Morgan miał za to plamy potu pod pachami. Ale nie miał pryszczy. Choć kiedyś miał psa, który wabił się Pryszcz. Spaniela. Teraz pies nie był już jednak spanielem, ponieważ nie rozejrzał się na obie strony i przejechał go autobus. Może w psim niebie był w dalszym ciągu spanielem, ale tutaj nie. Tutaj nie był niczym. Oczywiście poza wspomnieniem. Miłym wspomnieniem.
Russell nie posiadał wspomnień dotyczących psa Pryszcza. Nigdy nie spotkał psa Pryszcza. Psa Pryszcza spotkał tragiczny los wiele lat przedtem, nim Russell poznał Morgana. Tak naprawdę Russell wcale nie miał pewności, czy pies Pryszcz kiedykolwiek istniał. Możliwe, że Morgan jedynie wymyślił psa Pryszcza, by mieć coś ciekawego do opowiedzenia. Russell był oczywiście zbyt grzeczny, by sugerować coś takiego.
Tak więc siedzieli sobie. Obaj. Wyższy, bardziej owłosiony i milszy Russell. I Morgan bez pryszczy. Obaj mniej więcej w tym samym wieku, tuż po dwudziestce, obaj nieżonaci i obaj pracowali jak pracowali i tam gdzie pracowali.
A gdzie to było? Dokładnie?
W Imperium Fudgepackera, magazynie ponderów w Brentford. Mieścił się on przy Kew Road, w dekonsekrowanym kościele, w którym kiedyś mieściło się muzeum pianin.
A co to jest magazyn ponderów?
No cóż...
Jest to magazyn, z którego wypożycza się ponderabilia. Ponderabilia teatralne. Ruchomości do spektakli. Głównie na użytek przemysłu filmowego i telewizyjnego. Przedmioty. Wszelkie możliwe przedmioty.
Kiedy chce się nakręcić film, trzeba wszystko wypożyczyć. Zaczyna się od zera. Nie ma się niczego poza pieniędzmi. Trzeba więc zacząć wynajmować. Wynajmuje się scenarzystę, reżysera, aktorów, techników i dźwiękowców. Oczywiście także asystenta oświetleniowca. Dokąd by się zaszło bez asystenta oświetleniowca? Trzeba także wynająć wszystko, co znajdzie się na planie.
Wszystko.
Dywany, meble, filiżanki i spodeczki, wszystkie drobiazgi i duperele. Tak więc wszędzie w Londynie są magazyny ponderów. Każdy stara się w czymś specjalizować. Niektóre wynajmują broń, inne samochody. Ci, co się specjalizują w kostiumach, wynajmują oczywiście stroje, ponieważ je też trzeba wypożyczyć. Jedne magazyny zajmują się antykami. Inne obrazami. Jeszcze inne nowoczesnymi meblami. A Fudgepacker?
Cóż...
Fudgepacker zajmował się dziwactwami. Tym, co naprawdę niezwykłe. Tym, czego nie da się wynająć nigdzie indziej.
Jeśli ktoś potrzebuje zapiklowanego homunkulusa, ośmionogie jagnię, żelazną rękę w aksamitnej rękawiczce, kryształową kulę, przenośną chrzcielnicę, arkusz grzmotów burzowych, wypreparowaną ludzką głowę zmniejszoną do rozmiarów pięści, czaszkę markiza de Sade, zmumifikowanego fiutka Napoleona, planszę, na której szkielety płodów odgrywają bitwę pod Rorke’s Drift...
Wtedy Fudgepacker - jak ująłby to Flann - jest twoim człowiekiem.
Firmę założył i ciągle jeszcze prowadził Ernest Fudgepacker. TEN Ernest Fudgepacker, płodny twórca filmów klasy B z późnych lat pięćdziesiątych i wczesnych dziewięćset sześćdziesiątych. Reżyser Wykrwawiłem się w twoje śniadanie, Sherlock Holmes spotyka Księżniczkę Bólu, Związana z przyjemnością, Kochaj mnie w skórze, Naziści z morskiej piany muszą umrzeć* [Inna wersja.] i Blondynka w worku*. [Thriller Lazlo Woodbine’a. Do tego cholernie dobry.]
Hollywood nie był gotów na Ernesta.
Shepperton nie było gotowe na Ernesta.
Cenzor był na niego przygotowany.
Ernest wycofał się z reżyserowania. Strata tych z Hollywood. I tych z Shepperton. Cenzor nie sprawiał jednak wrażenia, jakby zbiło go to z pantałyku.
Fudgepacker otworzył swe Imperium w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim, przypadkiem akurat w dniu, kiedy dokonano zamachu na prezydenta Kennedy’ego, i był przekonany, że gdyby ktoś zaczął pytać ówczesnych gości, czy pamiętają, gdzie znajdowali się w chwili, gdy zabito Kennedy’ego, każdy powie: „Jasne, na przyjęciu inauguracyjnym u Fudgepackera!”
Nikt nie ma pojęcia, skąd zdobył swe tajemnicze ruchomości, gdyż nie opowiada o tym. Od pierwszego dnia wstrzelił się jednak w rynek. Swe przepiękne dzieła robił wtedy Ken Russell, a filmy z Mike’em Hammerem kasowały klasyki. Niestety to było kiedyś, a czasy nie są już takie same.
Filmy się zmieniają. Odzwierciedlają swe czasy.
A najlepsze czasy to zawsze przeszłość.
Morgan wrócił do pakowni, a Russell do biura. Kiedyś Fudgepacker miał dwudziestoosobową załogę, teraz zostało tylko czterech ludzi. Morgan i Russell, Frank, kierownik, i Bobby Boy. Choć Bobby Boy często nie przychodził. Miał problemy z żołądkiem albo rozglądał się za inną pracą. Prawdopodobnie to drugie, ponieważ marzyło mu się zostać aktorem.
Morgan też rozglądał się za inną robotą. Najchętniej zostałby szpiegiem albo badaczem przyrody. Russell nie rozglądał się za inną robotą.
Russell lubił pracę u Fudgepackera. Lubił starego Erniego. Ernie miał charakterek. Russell lubił nawet Franka, kierownika, choć nikt ich nie lubi.
Russell wrócił do swojego biurka, nie mógł się jednak zmusić do tego, by usiąść. Zaczął chodzić przy oknie. Dzień na zewnątrz był matowy, niebo przybrało kolor gazomierza. Woda w Tamizie poszarzała, szare samochody pełzły szarą Key Road, dążąc donikąd.
Russell wstrzyknął w swe kroki porcję wiosny.
- Przestań - poprosił Frank. - Przypomina mi to moją pierwszą żonę.
Russell usiadł.
- Frank? - spytał. - Piłeś kiedyś w „Latającym Łabędziu”?
- Chyba nie znam tego miejsca. Choć kiedyś zapalałem papierosa Sophii Loren. Opowiadałem ci o tym?
- Wspominałeś mimochodem.
- Piękna kobieta. Teraz już takich nie robią. Byłem wtedy pondermanem w Pinewood. Szczęśliwe czasy.
- Spodziewamy się dziś jakichś klientów?
- Dzwonił Trevor Jung i powiedział, że wpadnie później. Pracuje nad pilotem dla nowego sitkomu telewizyjnego.
- Dla nowego sitkomu zawsze znajdzie się miejsce.
- Nie robią już takich sitkomów jak dawniej... Wendy Craig była piękna. Choć jej nigdy nie zapalałem papierosa. Chyba raz pomogłem jej założyć płaszcz... a może to Thorze Hird...
Russell klasnął w dłonie.
- Chyba przemebluję biuro - stwierdził.
- O nie! - odparł Frank.
- W takim razie odkurzę straszydła.
- Nie.
- Jak chcesz. Wypoleruję urny. Przydałoby sieje przetrzeć.
- Nie.
- Mógłbym umyć filiżanki.
- NIE!!
- Ale mam ochotę coś zrobić.
- Robisz coś, Russell. Siedzisz za biurkiem i czekasz na klientelę. Także ci, co stoją, jedynie czekając, też coś robią. Czy w twoim przypadku - siedzą.
Russell zrobił smutną minę. Zanim Frank został kierownikiem, sprawy miały się lepiej. Ten Frank ze swoim zamiłowaniem do grafików i papierkowej roboty... Russell nienawidził bezczynności, lubił się kręcić i działać, nie znosił marnowania czasu. Frank wprowadził przerwy na herbatę. Dokładnie powyznaczał, kto co ma robić i kiedy. Jego system okazał się bardzo nieskuteczny, ale był kierownikiem i Russell nie mógł nic na to poradzić.
- Czyli co, mam ot tak siedzieć? - spytał.
- Ot tak siedzieć, zgadza się.
Tak więc Russell siedział ot tak i bębnił palcami w blat.
Nie działo się absolutnie nic.
Nic a nic.
Było to naprawdę dziwne, biorąc pod uwagę nienaruszalne prawa, które zdają się rządzić sprawami. Zgodnie z tymi nienaruszalnymi prawami zdecydowanie coś powinno się zacząć dziać. Coś WIELKIEGO. Na tyle znaczącego, by przyćmić dotychczasową nudę i nic nie znaczącą paplaninę - a nawet jeśli nie miałoby się zacząć dziać, to przynajmniej byłoby wyraźnym znakiem nadchodzących zajebistych wydarzeń.
Być może wzdłuż linii...
Choć Russell nie zdawał sobie z tego sprawy, działały w tej chwili wielkie siły. Potężne moce mające na zawsze zmienić jego świat - tak naprawdę zmienić na zawsze świat wszystkich ludzi. Russell był na granicy dokonania pierwszego kroku w podróży, która miała go zaprowadzić tam, gdzie jeszcze żaden człowiek stopy nie postawił. Czy coś w tym stylu.
Nic się jednak nie działo.
Russell siedział i bębnił palcami w blat, choć trzeba przyznać, że przemyśliwał, iż ciekawe może być dowiedzenie się, czy w tym, co opowiedział Morgan, tkwi choć ziarno prawdy. Mógłby spędzać przerwy na lunch i wieczory, rozpytując po Brentford, by sprawdzić, czy naprawdę istnieli kiedyś Neville, Pooley, Omally i „Latający Łabędź”. A jeśli tak, to czy prawdą jest choć jedna z opowiadanych o nich niesamowitych opowieści. Miałby dzięki temu coś do roboty. To byłoby interesujące. O tak...
- Mogę przelecieć podłogę mopem? - spytał Russell.
- Nie - odparł Frank.
Rozdział 3
ZAWARTOŚĆ PUDŁA NUMER 23
W latach tysiąc dziewięćset pięćdziesiątych, kiedy świat był jeszcze czarny i biały, policjanci przypominali wesołych kolesi o gładziutkich policzkach i wyglądali jak Dixon z Dock Green. Byli stanowczy, ale sprawiedliwi, ci kolesie o gładziutkich policzkach, a przestępcy, których złapali za kołnierz, bez awantur podnosili rączki w górę i mówili: „Uzasadnione zatrzymanie, szefie, zakładaj obrączki i pakuj mnie do suki”.
W tym zakresie nic się więc nie zmieniło.
W owych monochromatycznych dniach, przed nadejściem epoki przestępstw komputerowych i międzynarodowych sieci informatycznych, „uzyskane informacje” gromadzono w wielkich kartonowych pudłach, trzymanych na górnej półce w gabinecie naczelnika. Zawsze znajdowały się tam dwadzieścia trzy wielkie pudła. Pierwsze dwadzieścia dwa zawierały materiały dotyczące spraw codziennych, cynków w sprawach prowadzonych w związku z napadami na sklepy ze słodyczami czy dotyczących osób podejrzanych o próbę wymknięcia się bez płacenia tylnymi drzwiami miejscowego kina. Pudło numer 23 to jednak całkiem inna para sandałów. Znajdowały się w nim „dziwactwa”, wszystko, z czym nie bardzo dało się coś zrobić, raporty o zastanawiających zjawiskach oraz materiały, których nie dało się nigdzie indziej zaklasyfikować*. [Tak a propos to stuprocentowa prawda. Mój wuj John był policjantem.] Pamiętajcie - w tych czasach spacerujący swobodnym krokiem krawężnik był szanowaną w społeczeństwie postacią. Ludzie rozmawiali w onych czasach z policjantami, wysyłali im na Boże Narodzenie kartki, a podczas weekendów pod hasłem „robota za szylinga” myli im rowery.
Nigdy nie dało się zbyt wiele zrobić z zawartością pudła numer 23, a kiedy się zapełniło, wyjmowano z niego papierzyska, związywano je czarną gumową taśmą i chowano do piwnicy. Wuj John opowiadał mi, że w pudle numer 23 zawsze znajdowało się więcej materiałów niż w każdym innym.
Było tak do początku lat sześćdziesiątych, kiedy unowocześniono system. Zainstalowano szafy na akta i wydano dyrektywę, by wszystkie raporty, które miały trafić do pudła numer 23, umieszczać w teczce oznakowanej „X”*. [To też prawda, nie robię was w balona.] Na koniec każdego miesiąca należało je zbierać i wysyłać do specjalnego wydziału Scotland Yardu. Nie dało się jednak wycisnąć z wuja Johna nazwy tego wydziału, twierdził on bowiem, że „to nieistotne” i „to było tak dawno temu, że nie pamiętam”.
Należy założyć, że ktoś na wysokim szczeblu władzy mocno się zainteresował treścią raportów, które - słowami wuja Johna - zajmowały się sprawami od „dobrze powalonych” do „wręcz dziwnych”.
Pewien mój przyjaciel, służący kiedyś w Krajowych Siłach Zbrojnych, mówił mi, że coś podobnego ma miejsce w wojsku. Kiedy wstępuje się do nich i podpisuje zobowiązanie o zachowaniu tajemnicy państwowej, dają także człowiekowi dokument zobowiązujący do tego, że w przypadku zauważenia jakichkolwiek niewyjaśnionych zjawisk (przyjaciel podejrzewał, że chodzi o UFO), podpisany natychmiast musi zgłosić to swemu bezpośredniemu zwierzchnikowi i dopóki nie uzyska zgody, zachować w tej sprawie milczenie. Podobno przez dokument wyraźnie przewija się: W INTERESIE BEZPIECZEŃSTWA NARODOWEGO.
O co więc w tym wszystkim chodzi?
Dobre pytanie.
Istnieje krąg ludzi reprezentujących pogląd, że światowe rządy od lat wiedzą wszystko o tak zwanych UFO. Że w latach czterdziestych prezydent Truman został zawieziony do tajnej amerykańskiej bazy lotniczej, gdzie przedstawiono mu przedstawicieli Obcych. Że Obcy zawarli z władcami naszego świata umowę i w zamian za zaawansowane technologie uzyskali pozwolenie na uprowadzanie co roku określonej liczby istot ludzkich w celu badania ich i prowadzenia na nich eksperymentów. Sugeruje się, że bez „pomocy z zewnątrz” technologia mikroprocesorowa nigdy nie osiągnęłaby obecnego stadium, a film z dokonanej w Roswell sekcji istoty pozaziemskiej jest prawdziwy i stanowi element zorganizowanej przez światowe rządy, skoordynowanej akcji, mającej przygotować nas do dość intensywnego włączenia się Obcych w sprawy ziemskie, które czeka nas w najbliższej przyszłości.
Wszystko to wygląda dość niepokojąco, a staje się jeszcze bardziej alarmujące przez to, że wydaje się brzmieć prawdziwie. Jak jednak z przekonaniem powiedzą ci, co są blisko władzy, wiara to jeszcze nie dowód, a dopóki nie wydarzy się nic wielkiego i na trawniku przed Białym Domem nie zaczną lądować statki-matki, to ci, którzy podejrzewają, czegóż to nie wiedzą rządy i przekazują swe podejrzenia do wiadomości ogółu, będą w dalszym ciągu opatrywani etykietą paranoidalnych zwolenników teorii spiskowych.
Wuj John opowiedział mi pewną historię o zawartości pudła numer 23. Brzmi ona jednak tak fantastycznie, że może rzucić cień wątpliwości co do zdrowia psychicznego wuja, zasiać więc także ziarno wątpliwości co do rzetelności wszystkich poprzednich. Jest ona jednak tak wspaniała, że opowiem ją bez wahania.
Trudno się było oprzeć pokusie upiększenia wujowej opowieści, ale dodałem jedynie własne zakończenie, wyraźnie je zaznaczając w celu uniknięcia zamieszania. Osoby szczególnie nerwowe albo skłonne do nocnych koszmarów są proszone o przeskoczenie zakończenia i przejście do następnego rozdziału, poświęconego Russellowi, a więc dość bezpiecznego.
OPOWIEŚĆ WUJA JOHNA O PUDLE NUMER 23