ROBERT RANKIN NOSTRADAMUS ZJADŁ MI CHOMIKA (Przełożył: Paweł Wieczorek) Zysk i s-ka 2001 Książkę tę dedykuję mojemu bardzo dobremu przyjacielowi Grahamowi Theakstonowi, legendarnemu reżyserowi Trójnogów. Zobaczymy, jak wyreżyserujesz TO, cwaniaczku! Jestem także winien podziękowanie panu Seanowi O’Reilly’emu, gdyż bez jego dziwacznych snów powstanie tej książki nie byłoby możliwe. Dzięki, Sean. SŁOWO DLA TYCH, CO ŁEB NA KARKU NOSZĄ Niniejsza książka zawiera wiele ustępów, które część czytelników może uznać za wysoce niepokojące. Z powodu wątpliwego stanu psychicznego autora i zagmatwanej fabuły, zaleca się przeczytanie jej jednym ciurkiem, a następnie schowanie na wysokiej półce. Rozdział 1 JEST GDZIEŚ MIASTECZKO BRENTFORD... Całą Ealing Road skrył śnieg, a w „Latającym Łabędziu” buzował w kominku potężny ogień. Neville, półetatowy barman, pogwizdywał przedceltycką piosnkę i drapował na przekrzywionej choince ostatnie pasma zdechłej lamety. Zlazł z krzesła i zaczął grzebać w stojącej na kontuarze poobijanej, blaszanej puszce po herbatnikach. Znajdowała się w niej lekko zatęchła kolekcja wspomnień po dekoracjach, wśród których spoczywała wróżka bez skrzydeł, która dobrze służyła „Łabędziowi” przez jakieś piętnaście ostatnich świąt Bożego Narodzenia. Neville uznał, że w znudzonej czarodziejce tkwi jednak jeszcze dość życia i trzeba będzie przemówić do rozsądku hałaśliwym wigilijnym biesiadnikom „Łabędzia”, by trzymali wredne łapska z dala od niej. Wydobył staroć na światło i delikatnie ściągnął dłonią aksamitny kurz. Elfia postać stanowiła obraz nędzy i rozpaczy, ale tradycja nakazywała, żeby przez najbliższe dwa tygodnie tronowała na czubku choinki i obserwowała, jak brentfordzkie ludziska robią z siebie cholerne przedstawienie. Jako praktykujący poganin Neville zawsze czekał z ubieraniem choinki do Wigilii. Miało to nasilić magię świąt. Barman ponownie wgramolił się na krzesło i kiedy nabił figurkę na czubek drzewka, wydało mu się, że na ułamek sekundy przez lico delikatnej laleczki przemknął wyraz zaskoczenia, ale i wyraźnej przyjemności. Potem ostrożnie zszedł i cofnął się kilka kroków, by przyjrzeć się zdrowym okiem wykonanej robocie. - Niech się święci - stwierdził i podszedł do dozownika whisky po uczciwą miarkę bożonarodzeniowej pocieszycielki. Wiszący nad barem zegar z reklamą Guinessa wyznał bezgłośnie siedemnastą trzydzieści i w tym samym momencie natarczywy grzechot przy drzwiach poinformował barmana, że przynajmniej dwóch ze wspomnianych przed chwilą biesiadników, wyeksmitowanych niecałe dwie godziny temu, wróciło, by kontynuować zabawę. Neville osuszył swą szklankę, cmoknął i skierował kroki ku drzwiom. KLIK KLAK zrobiły wielkie mosiężne rygle, ale zawiasy poruszyły się bezgłośnie. Na progu stały dwa śniegowe bałwany. - Najwyraźniej zaczyna się robić pełno - powiedział pierwszy. - Niech Bóg ma w opiece wszystkich obecnych - dodał drugi. - Dobry wieczór, Jim, John - odparł Neville, odsuwając się na bok, by pozwolić wejść najsławniejszej pijackiej spółce „Łabędzia”. Jim Pooley i John Omally (obaj wieczni kawalerowie) strząsnęli z ramion tumany śniegu, zatarli dłonie i ruszyli w stronę baru. Neville poczłapał za nimi, wszedł za kontuar, płynnym ruchem opuścił podnoszoną na zawiasach część lady, poprawił muchę i przyjął profesjonalną pozycję*. [Nie mylić z inną profesjonalną pozycją.] Trzymając prosto zgarbione zwykle ramiona i wysoko unosząc czoło, zaindagował: - Czego dżentelmeni zażyczą? - Dwie pinty large’a, jeśli można, Neville - odparł Pooley, klepiąc o kontuar dłonią, która skrywała odliczone dokładnie monety. Neville nalał dwa duże kufle najlepszego w lokalu piwa. Jim uniósł szkło do ust. - JO HO HO! - zawołał po skosztowaniu łyczka. John także upił łyczek maleńki i zlustrował choinkę. - Widzę, iż nasza dobra wróżka wzniosła się jak co roku feniksowo z puszki po herbatnikach. - Święta... - odparł Neville pozbawionym jakiegokolwiek tonu głosem. - Któż się nie zgodzi, co? John i Jim popijali, śnieg krystalizował się im na ramionach, po czym odparowywało go gorąco buchającego ognia. - Zamówiłeś występ, Neville? - spytał Omally. Neville dotknął czubkiem palca szczupłego nosa. - Johnny G Band. Chłopaki z Northfield. Stare, ale jare przeboje i tego typu. Omally skrzywił się. - Słyszałem o nich. Błazny jeden w drugiego. - Decyzja browaru... - stwierdził Neville i to zakończyło dyskusję. Na zewnątrz śnieg padał dalej, a dyliżans pełen podróżnych dopytywał się o drogę do Dingly Dell. Drzwi saloonu otwarły się, wpuszczając do środka tuman bieli, wiekowego mężczyznę i pokrytego śniegiem psa. - Dobry wieczór, Neville - przywitał się Stary Pete i pokuśtykał do baru. - Ciemny rum, jeśli byłbyś uprzejmy, i coś na rozgrzewkę dla młodego Chipsa. Barman przystawił szklaneczkę pod dozownik, a wolną ręką nalał do osobistej miski psa chochelkę grzanego wina. Stary Pete przesunął po wypolerowanym blacie dokładnie odliczone monety i odebrał napoje. - Pogarsza się? - spytał Neville. Wiekowy przybysz wydał z siebie posępne burknięcie. - Święta - stwierdził. - Któż się nie zgodzi, co? Nie ma jeszcze Normana? Półetatowy barman pokręcił wybrylantynowaną makówką i zabrał się za polerowanie kufli. - Zaraz wpadnie. W „Latającym Łabędziu” wigilia Bożego Narodzenia zawsze miała w sobie coś religijnego. Spełniany tego dnia rytuał niewiele się różnił od obrządku sumy. Zaczynano od modlitw wstępnych, po czym przechodzono do błogosławieństwa, śpiewania hymnów, ofiarowania i komunii, a zamykano ceremonię modlitwami końcowymi. Trzeba było mieć się nieźle na baczności, by nie pogubić się w niuansach. Pooley, który zakończył modlitwy wstępne, mógł przejść do pierwszego błogosławieństwa. - Za Boże Narodzenie - zaproponował, unosząc kufel. - Kolejne Boże Narodzenie, nie więcej i nie mniej. Omally stuknął kuflem o kufel i kumpla i z wyczuciem wydudlił go do dna. - Nie mniej i nie więcej - przytaknął. - Proszę jeszcze dwa podobne, Neville. Kiedy barman był zajęty swoimi sprawami, Stary Pete położył na kontuarze ciężką, opakowaną w kolorowy papier paczkę. - W tym roku to naprawdę cacuszko - wyjawił piwoszom. Jeśli chodzi o kolejną część sumy, czyli ofiarowanie, wśród stałych bywalców „Łabędzia” wytworzyła się tradycja, by tego szczególnego wieczoru nagradzać całoroczny wysiłek barmana. To, że Neville powinien bez uszczerbku przetrwać kolejny rok za kontuarem „Latającego Łabędzia”, było sprawą najwyższej wagi, niestety z biegiem czasu w tradycję obdarowywania go wkradł się duch niezdrowej konkurencji i członkowie pijącej populacji rywalizowali między sobą o znalezienie najoryginalniejszego, najegzotyczniejszego albo najniezwyklejszego prezentu. Wykorzystując jako leitmotiv Boże Narodzenie (jego dostępność i tak dalej), dzielni Brentfordczycy jak na komendę bombardowali pogańskiego barmana błyskotkami natury chrześcijańskiej. Choć wszystkich mocno to zaskakiwało, ironia tego nigdy nie docierała do Neville’a. W zeszłym roku otrzymał - między innymi - wielki ręcznik kąpielowy z nadrukiem postaci z Całunu Turyńskiego, który jednak niewiele ułatwił mu wycieranie się po wyjściu z wanny, kolejne oryginalne gwoździe z Krzyża, niepodobne do żadnych, jakie już miał w szufladzie, butelkę płynu po goleniu z łzami Maryi Dziewicy oraz lakier do nóżek wanny Marii (to ostatnie było od dyslektyka). Każdy prezent zawsze był jednak przyćmiewany przez ten, który przynosił Norman Hartnell* [Nie mylić z innym Normanem Hartnellem.] ze sklepu na rogu. Prezent Normana stanowił zazwyczaj punkt kulminacyjny wieczoru. Pooley i Omally pokiwali Staremu Pete’owi głowami i pomachali mu, po czym poklepali się po wybrzuszonych kieszeniach kurtek. Neville podał kolejne pinty, goście usiedli, zaczęli opróżniać szklanice i dyskutować o sprawach minionego dnia. Nad ich głowami, by szukać skarpet grzecznych dzieci, spłynęły z nieba podzwaniające dzwoneczkami, ciężko załadowane sanie, ciągnięte przez sześć reniferów, a wiozące szamana, ustrojonego w czerwień i biel świętego grzyba. Padający śnieg przypominał puszyste kłębuszki bawełny i wspinał się ku kresce na ścianie Biblioteki Pamięci. Burza śnieżna wdmuchała do pubu kilku dalszych biesiadników. Roger de Courcey de Courcey, który zajmował się zakupami programów dla wielkiej stacji telewizyjnej w mieście, podszedł, lekko się zataczając, do baru, prowadząc pod rękę parkę szczególnie paskudnie wyglądających wiedźm. Na wigilijnym śledziku, gdzie trafił do „Pola Rogeta” (i gdzie nieźle się zaprawił), wydawały się istnymi kopiami Cindy Crawford. Śnieg otrzeźwił go nieco. - Geje i transwestyci... - stwierdził Roger, a jego oksfordzki akcent wywołał u słuchaczy pokrzywkę i odbił się od błyskotek. - Założyłeś się, że to zrobisz, Roger? - spytał Neville. - Miałbyś ochotę na papierową torebkę, kiedy ci się zbierze? Roger jęknął, po czym dodał: „hm, hm”, „maszynistki” i „rany julek”. - Im szybciej, tym lepiej - uznał Omally. - Mam nadzieję, że masz na nie pozwolenie. Wiedźmy zachichotały. - Chiba musie do toaliety - stwierdziła jedna z nich. Stary Pete odszedł z psem do stolika z boku sali. Zegar na Bibliotece Pamięci wybił szóstą. Po dwóch i trzech skapywali kolejni wigilijni celebranci, strzepywali śnieg z budrysówek i ściągali wysokie do bioder rybackie buty, stawiając je niedaleko buzującego ognia. Wreszcie przybył Johnny G. Był niski, ciemnowłosy i żylasty, poruszał się jednak bez pomocy laski i sprawiał wrażenie, jakby miał jeszcze wszystkie swoje zęby. To szczegóły, ale dodały Neville’owi otuchy. Zamawianie „występu” przypomina nieco kupowanie używanej cortiny od Leo Felixa. W praniu okazuje się, że nie dostało się dokładnie tego, co zdawało się człowiekowi, że kupił, trudno jednak określić, jak do tego doszło. Właściciele pubów godzą się z góry na to, że wynajmując zespół, który ma grać od ósmej do jedenastej, zawierają umowę z natury rzeczy w dużej części symboliczną. Gdyby miało się zdarzyć, że o wpół do ósmej pojawi się choć jeden spośród „zawodowców” z własnym wzmacniaczem, jak i kompletem strun do gitary, każdy właściciel pubu uznałby się za wybrańca bogów. Gdyby miało się pojawić dwóch muzykusów (albo więcej) i rozpoczęli swe „produkcje” przed upływem następnej godziny, właściciel pubu prawdopodobnie popełniłby samobójstwo, uznając, że przeżył już wszystko, co może przeżyć człowiek w trakcie pojedynczego żywota. Albo i więcej. Johnny G wychynął mężnie z metrowej już zaspy, z wysłużoną gitarą i trzydziestowatowym wzmacniaczem na grzbiecie. - Można w rogu, szefie? - spytał. Neville tępo kiwnął głową. - Nie naciągaj za mocno strun - powiedział. - Ma przyjść śpiewak z opery, a szybki w drzwiach nie były jeszcze wymieniane. Johnny kiwnął ciemnowłosą główką, jakby zrozumiał. - Blueberry Hill, Jack to a King - takie rzeczy? - Takie rzeczy. - Neville podniósł głowę, gdy Johnny znów zaczął walczyć z żywiołami, by wykopać kolejny sprzęt z tyłu pocztowej furgonetki, którą „pożyczył” na wieczór. Można by zmarnować wiele papieru i wylać morze atramentu, próbując opisać sprzęt Johnny’ego. Jego historię, pochodzenie oraz katastrofy, jakie co wieczór na niego spadały. Nie tutaj jednak i nie takiego wieczoru jak ten. Niech wystarczy stwierdzenie, że po mniej więcej półgodzinie i pięciu minutach oraz trzech niemal śmiertelnych uderzeniach prądem zakończył instalację skomplikowanej konstrukcji. Zasiadł za archaiczną perkusją firmy Premier, zarzucił na ramię pas rickenbackera, co w niejednej już bitwie uczestniczył, zamocował na szyi stelaż do harmonijki ustnej i najwyraźniej był gotów do odjazdu. - Johnny G... Band? - spytał podejrzliwie Neville. - Pięć rzeczy - odparł John. - Wokal, gitara, perkusja, harmonijka i mirliton. Raz, dwa! - zawołał pospiesznie do mikrofonu i bar wypełniło wycie sprzężenia, potrząsającego dozownikami i napędzającego stracha młodemu Chipsowi. Neville znów pokręcił głową. - Święta - stwierdził. - Któż się nie zgodzi, co? W śniegu, który miał już metr dwadzieścia, kawałek w górę ulicy, Maleńki Tim przyciskał drobny fioletowy nosek do szyby sklepu Normana na rogu, wchłaniając z upojeniem reklamy woodbine’ów. Każdą z osobna i wszystkie razem. Wigilia w „Łabędziu” zdążyła się już nieźle rozkręcić. Kasa dźwięcznie pobrzękiwała, może nawet dźwięczniej od Johnny G Band, a goście śpiewali, nie żałując gardeł. Co prawda zakiełkowały pewne debaty w sprawie tego, jakie właściwie piosenki tymi pełnymi głosami śpiewają, ale pozostawiano przywództwo tym, którzy mieli najsilniejsze głosy i najlepszą pamięć. Stary Pete odwrócił się plecami do młodego brząkajły i zaczął się produkować na wiekowym pianinie „Łabędzia”. Awanturniczym chórem dołączyli do niego ci, którzy preferowali repertuar bożonarodzeniowy znad Sommy. Johnny walił w struny, nie przejmując się niczym, najwyraźniej nieświadomy faktu, że z jego gitary wypadła wtyczka i tak naprawdę nikt go już nie słucha. Dla wszystkich zapanował radosny czas. Omally krążył wśród miejscowych damulek, przystojnie się uśmiechał i wskazywał palcem na gałązkę jemioły, przyszytą do skraju jego płaskiego kaszkietu. Wiedźmy Rogera omijał szerokim lukiem. Młody Roger zadzwonił już po taksówkę, zarzucił na siebie przebranie i udał się do sracza „Łabędzia”. Najwyraźniej rozmawiał tam z Bogiem przez wielką tubę z białej porcelany. Pooley stał obok drzewka i odgrywał pantomimicznie Wraka Gwiazdy Wieczornej*. [Nie pytaj!] Neville latał wzdłuż baru i zajmował się wszystkimi, jak mógł. Ryki poszczególnych śpiewających frakcji to się nasilały, to słabły - w zależności od tego, kogo wywoływano do kontuaru albo kogo przycisnęła nagła potrzeba. Brygada Johnny’ego G, składająca się głównie z tych, którym pijaństwo przyniosło wyrozumiałość, wspaniale dochodziła do głosu w okresach, gdy Stary Pete, którego pęcherz nie był już taki jak dawniej, oddalał się do sracza, niestety natychmiast szła w rozsypkę po jego każdym, charakteryzującym się znacznym odzyskaniem wigoru, powrocie. Zegar z reklamą Guinessa pożerał godziny i pełzł ku dziesiątej - tradycyjnej chwili otwierania prezentów dla Neville’a. Na zewnątrz, w odpowiedzi na modlitwy tysiąca uczniaków (każdy pijaczyna może powiedzieć z wielką znajomością rzeczy, że Wigilia to czas dla dzieci), miejscowy transwestyta, Will Shepherd, prał pod osłoną nocy swą suknię. Do środka wszedł z zimna taksówkarz, którego ciało chroniły ciasno owinięte, grube futra i buty śniegowe, podobne do tych, jakie preferował kiedyś Nanuk Eskimos (sławny z opisu „żółtego śniegu”). Zaczął się dopytywać o niejakiego pana de Courcey de Courcey, nikt jednak nie miał szczególnej ochoty denerwować kolesia leżącego spokojnie jak niemowlę pod choinką i chrapiącego w najlepsze. Krótkowzroczny kierowca, już po wigilijnej dawce, zamówił potrójną szkocką i zaczął konwersować z dwoma wiedźmami, które przy jego ograniczonych zdolnościach widzenia wydawały się istnymi kopiami Cindy Crawford. Staremu Pete’owi wyczerpał się repertuar i wlewał on właśnie w siebie szklanicę rumu na koszt jakiejś biednej ofiary. Omally opierał się żywiołom na podwórzu za knajpą z tymczasową barmanką z „Pod Skurczonym Łbem”, która zgubiła drogę w śniegu. Mniej więcej w tamtym kierunku Jim Pooley prowadził wykonujący taniec conga nietrzeźwy „pociąg”, składający się głównie z nieletniej młodzieży płci żeńskiej. Johnny G zrezygnował z nierównej walki zarówno z pełnymi zażartości przeciwnikami, jak i z szeregami kufli darmowego piwa zdobiącymi jego wzmacniacz. Leżał zwalony bezwładnie na perkusję i bezgłośnie poruszając wargami, powtarzał słowa piosenki, której matka nauczyła go jeszcze w Poona, i słabosilnie podmuchiwał w mirliton. Ostrokrzew i jemioła robiły dokładnie to, czego się po nich spodziewano, i bez wątpienia wieczór miał zadatki, by zapisać się na trwałe w pamięci. Neville zastawił kolejną tacę napojami i starł kroplę potu, jaka pojawiła się w nieprofesjonalny sposób na jego profesjonalnym czole. Spojrzał w górę, ku zegarowi z reklamą Guinessa. Zbliżała się dziesiąta, kontuar migotał prezentami, ale gdzie był Norman? - Kilka pint tutaj! - zawołał Stary Pete, wyciągając do Neville’a pliczek banknotów, w których posiadanie dopiero co wszedł. Duża wskazówka na zegarze skończyła kolejny obrót i godzina wybiła. Choć nikt niczego nie usłyszał, sygnał odbił się mistycznym echem po pubie i sprawił, że każdy śpiewający, pijący i biesiadujący zamarł wpół ruchu i zamilkł. Chłop w chłopa. Także baba w babę. Nawet Will Shepherd zamarł. - Życzę wszystkim Wesołych Świąt - zawołał Neville, półetatowy barman, a zebrani w „Łabędziu” ludziska, każdy z czymś do picia w dłoni, zaczęli gromadzić się przy kontuarze. Omally przeprosił swą prawie nagą i noszącą ślady pierwszych odmrożeń nieoficjalną przyszłą narzeczoną i wtoczył się przez tylne drzwi, zabierając po drodze porzuconego przez kobiety Jima Pooleya, którego oko, jakim wyglądał przez dziurkę od klucza, dostało śnieżnej ślepoty. - Trzy razy wiwat dla Neville’a! - rzekł schrypłe Omally i tłum ryknął. Neville odchrząknął, pokrótce podziękował, unikając sentymentalizmu i nie marnując czasu i zatarł dłonie i przy ogólnym aplauzie zabrał się za najbliższą paczkę. Zawierała elegancki komplet spinek do mankietów (z pasującą spinką do krawata), zrobiony z kapsli od butelek do piwa. Był to dar od Wally’ego Woodsa, głównego dostawcy świeżej ryby w Brentford. - Miłe! - zawył tłum. - Bardzo gustowne! Wally skromnie przyjął owację. - To nic wielkiego - stwierdził. - Zgadza się! - odkrzyknął tłum. - To była ironia! Drugi prezent wyglądał bardziej tajemniczo - przedmiot nie przypominał ani zwierzęcia, ani rośliny, ani minerału. Tkwiło w nim coś z mitologicznej bestii, ale znacznie bardziej sugerowało, iż jego przodkowie mieli coś wspólnego z kiełkującymi tworami. Neville wyprostował rękę z prezentem i przyglądał mu się uważnie zdrowym okiem. Przechylił głowę na bok i potrząsnął przedmiotem przy uchu. Tłum zamamrotał. Ofiarodawca podszedł szybko do kontuaru i szepnął Neville’owi kilka słów do ucha. Zdrowe oko barmana rozszerzyło się. - Naprawdę, do diaska? - spytał, po czym szybkim ruchem schował przedmiot za kontuarem. - A to niespodzianka. Zawsze chciałem to mieć. Prezent od Pooleya okazał się bardzo ciekawy. Po odwinięciu warstwy gazet ukazał się metalowy sześcian o boku mniej więcej piętnastu centymetrów, z wąskimi, podłużnymi otworami na górnej i na dolnej ściance. Neville podejrzliwie potrząsnął kostką. - To wynalazek opatentowany przez mojego dziadka - wyjaśnił Jim - a nazywa się „Polepszacz Pooleya”. Zamienia podstawowe metale w złoto. - No cóż - odparł Neville, układając twarz w minę znaną jako „staromodna”. - Bardzo przydatna rzecz. - I działa - stwierdził Jim, po czym wrzucił do górnego otworu miedziaka. Zazgrzytało, jakby w środku poruszyły się skomplikowane zębatki, i nie dłużej jak po dwóch chwilach do wyciągniętej dłoni Neville’a spadło coś wyglądającego całkiem jak złoty suweren. Neville wziął monetę między kciuk a palec wskazujący i lekko ją nadgryzł. - Prawdziwa - stwierdził. - Dzięki, Jim. Ale zaraz, chwileczkę. .. co to za dziwny zapach? W nasiąkniętym odorem piwa powietrzu „Latającego Łabędzia” nagle dał się czuć paskudny smród, przypominający odór zgniłych jaj albo łazienki z rana po sutej indiańskiej kolacji. - Jezu! - Neville cofnął się zaniepokojony. - To ta moneta! Goście „Łabędzia” rozciągnęli się w długi półksiężyc, wielu zatkało nosy, poprzykrywało dłońmi kufle, zaczęli kasłać i wydawać z siebie dźwięki, jakby zbierało im się na wymioty. - Wywal to pan stąd! - krzyknął ktoś. Jakaś dobra dusza, chętna do pomocy, otworzyła szeroko drzwi, co przyniosło jej tyle, że natychmiast zniknęła pod lawiną śniegu. Neville wyrzucił śmierdzący krążek na ulicę, a ekipa ratunkowa odkopała kumpla i zatrzasnęła drzwi z powrotem. Neville obdarzył Pooleya najbardziej lodowatym spojrzeniem świata. - Proces ma jeszcze kilka drobnych wad - wyjaśnił Jim. - Dziadek nigdy nie zdążył się zabrać za usunięcie wszystkich. Neville zmarszczył czoło w harmonijkę, pomachał sobie przed nosem podstawką pod piwo i odłożył ohydne czarne pudełko na bok. Tłum przysunął się z powrotem. Neville odwinął grotę świętego Mikołaja, zrobioną z używanych wyciorów do fajki. - Ode mnie - stwierdził Stary Pete, klepiąc się w odzianą w marynarski sweter pierś. Następnie pojawiła się nadmuchiwana lalka Panna Magiczne Usta, do której nikt nie chciał się przyznać, dzban pszenicznego dżinu, do którego wielu się przyznawało, a John Omally chciał, by wszyscy go spróbowali. Ręcznie malowany wizerunek „Latającego Łabędzia”. Poobijane „cynowe” kufle, noszące na wygładzanych brzegach tak niestosowne słowa, jak na przykład „Heinz”. Pudełka cygar z liści kapusty i szereg obiektów tak wyraźnie antycznych, że nawet zmarły legendarny Arthur Negus musiałby sięgnąć do podręczników. Ktoś stworzył nawet niezwykle wierną podobiznę Neville’a z termostatu i części z morrisa minora z 1963 roku. Neville otwierał każdą paczkę i rozpromieniał się wielce na widok każdego nowego odkrycia. Był - jak byliby dawni alchemicy - w swoim żywiole. - Następna kolejka na koszt firmy i podajemy kolację - zawołał, kiedy z kuchni wyszli pracownicy obsługującej „Łabędzia” w Wigilię firmy cateringowej, niosący tradycyjne pojękujące tace*. [Tace nie jęczą. To kłamstwo.] Zapakowano je po czubki masztów kopcami pieczonych ziemniaków, szwadronami indyczych nóg i mdlejącymi kolumnami ciasta z miętą. Stary Pete skorzystał z gościnności barmana i wrócił do rozklekotanego pianina, by zaintonować We Wish You a Merry Christmas. Ci, którzy byli w stanie dołączyć między kęsami i przełykaniem, robili to jak cię mogę. W środku całego ucztowania i świętowania nagle gwałtownie otwarły się drzwi saloonu, ukazując zadziwiającą postać w czerni. Czarny kapelusz. Czarny płaszcz. Czarny krok. Czarne buty. Nawet czarne okulary słoneczne. Niosąca wielką (zapakowaną na czarno) paczkę zjawa zatrzymała się w wejściu, przez co jej sylwetka dramatycznie odcinała się na bielusieńkim tle. Wielu nie poinformowanych gości natychmiast stwierdziło, że nie może to być nikt inny jak anioł śmierci we własnej osobie. Jakiś nędzny człeczyna, który umiał dostrzec, że duch świąt mija, nerwowo skoczył w kierunku drzwi „Dla panów”. - Wesołych Świąt - powiedział Norman Hartnell, był to bowiem właśnie on. Tłum rozdzielił się na pół jak przecięty nożem i właściciel sklepu ruszył przed siebie, mężnie walcząc z ciężarem swego brzemienia. Pooley i Omally zaoferowali pomoc i, choć z trudem, paczka znalazła się wkrótce na kontuarze. - Dla mnie? - spytał Neville. Norman skinął głową. - Z sezonowymi wyrazami uszanowania - powiedział. Półetatowy barman zaczął zrywać opakowanie w kolorze skóry mocno ogorzałego Cygana. Po opadnięciu ukazało ono złoconą skrzynię takiej wspaniałości, że pozostałe prezenty popadły w pełne uniżonego zachwytu milczenie. Przedmiot był przepięknej urody i tylko ślepiec mógłby w to powątpiewać. Dookoła niego biegły skomplikowane arabeski ze szlachetnych kamieni, boki zdobiły intarsje z najróżniejszych szlachetnych metali. Otaczała go aureola złotego światła, które skąpało twarze licznych zgromadzonych, czyniąc z każdej coś pięknego. Rany... Neville delikatnie przeciągnął dłonią po fantastycznym przedmiocie. - Niesamowite... - szepnął. - Niesamowite, Norman. Co to jest? Norman strząsnął płatek śniegu z czarnego jak okładka Biblii wyłogu kurtki. - Sądzę, że to nic innego jak legendarna, zagubiona Arka Przymierza. Wykopałem ją na swojej działce. Pomyślałem, że może uznasz ją za zabawną. - Za... zabawną? - Neville tępo kiwnął głową. - Nie wiem, co powiedzieć, Norman. Chcę powiedzieć, że... to... to jest... - Sprytne - dokończył Norman. - I wcale nie bożonarodzeniowe. - To fakt. - Neville uważnie przyglądał się skrzyni. - Jak to się otwiera? Otwiera się? Otwierałeś ją? - Dźwigniami, nie wiem i nie - rzekł Norman, odpowiadając po kolei na zadane pytania. - Tu z boku są dwie małe dźwignie. Na drzwiczkach. Możesz za nie pociągnąć, Neville. Ot tak, by zobaczyć, co się stanie. - Jasne - odparł Neville, chwytając za dźwignie. - Ot tak, by zobaczyć, co się stanie. Daleko, daleko, wysoko nad wiaduktem w Chiswick, trzech mędrców na wielbłądach podążających za gwiazdą ujrzało oślepiający promień złotego światła, który nagle wzniósł się nad ziemię w okolicy Brentford. - Cóż to może waszym zdaniem oznaczać? - spytał jeden z nich. - Wygląda mi to na pub - odparł drugi. - Jakby został rozbity na atomy i wsysało go do nieba. Trzeci mędrzec chuchnął na swe zamarznięte rękawice. - Święta - stwierdził. - Któż się nie zgodzi, co? I któż by się z tym nie zgodził? Rozdział 2 - No i? - spytał Russel. - Co no i? - odparł Morgan. - Co się wydarzyło potem? - Nic się potem nie wydarzyło. To koniec historii. - Neville otworzył Arkę Przymierza, którą Norman wykopał na swojej działce, a „Latający Łabędź” został rozbity na atomy i wessany do nieba? - Dokładnie. - A ty tam byłeś, kiedy to się działo? - Oczywiście, że mnie tam nie było. Gdybym był tam, nie byłoby mnie tutaj, by ci o tym opowiedzieć, co nie? - Chyba nie. Tyle tylko, że jeśli cię tam nie było, to skąd wiesz, że coś takiego się wydarzyło? - Nie trzeba być nigdzie osobiście, by wiedzieć, że coś się wydarzyło, Russell. Nie było mnie w Stonehenge, gdy budowano tam krąg megalityczny. Mimo to wiem, że to nastąpiło, ponieważ budowla w Stonehenge tego dowodzi. - Ale przecież „Latającego Łabędzia” nie ma. - To chyba właśnie dowodzi tego, co się stało, nie? Russell przez chwilę lub dwie czekał, by to twierdzenie się wchłonęło. - Jesteś pewien? - spytał w końcu. - Oczywiście, że jestem pewien. Nie rozumiem, jakiego bardziej oczywistego dowodu potrzebujesz. Gdyby „Latający Łabędź” stał gdzie przedtem, oznaczałoby to, że historia nie mogła się wydarzyć. Nie stoi, więc musiała mieć miejsce. Quod erat demonstrandum. - Quoterat demon strantum? - To po łacinie i znaczy: „Oto dowód, debilu!” - Niesamowite - odparł Russell. - A dokładnie kiedy to się stało? - Kilka lat temu. - Kilka lat temu? W takim razie musiałeś znać „Latającego Łabędzia”. Spotkałeś kiedyś Pooleya i Omally’ego? - Przedtem. Jeszcze przed zmianą pieniędzy. Może dwadzieścia lat temu. Nie jestem pewien. - Zdawało mi się, że jesteś pewien. Przed chwilą twierdziłeś, że jesteś pewien. - Jestem pewien, że ta historia miała miejsce. Nie jestem pewien dokładnej daty. Tak jak nie jestem całkiem pewien, kiedy dokładnie zbudowano Stonehenge. W każdym razie Stonehenge stoi, a „Latającego Łabędzia” nie ma, co dowodzi, iż opowieść jest prawdziwa. Russell wzruszył ramionami. - Chyba tak...choć... - Choć CO? - Choć, cóż... nie jestem do końca przekonany, czy wierzę we wszystko. W część mógłbym uwierzyć. Na przykład w Neville’a, Pooleya i Orrally’ego, ale... hm... Arka Przymierza to rodem z filmu o Indianie Jonesie. - Zdawało mi się, iż uznasz, że rodem ze Starego Testamentu. - Hm, cóż... Wiem, że to stamtąd. - Jeśli jednak jesteś gotów wierzyć w istnienie Pooleya i Omally’ego, musisz być także gotów uwierzyć we wszystkie przygody, które przeszli. - Hm... - stwierdził Russell. - To mogą być niestworzone historie, nie? Mity miejskie. - MITY MIEJSKIE? - Takie coś z gatunku „prawie prawdziwe”. Każdy może się w ich przypadku pomylić i uwierzyć. Morgan zaczął intensywnie kręcić głową. - Pooley i Omally to nie miejskie mity. „Latający Łabędź” nie był miejskim mitem. A wszystko opisał facet o nazwisku Rankin. - Może wszystko wymyślił? - zasugerował Russell. - Aby zabawić ludzi. - Wymyślił??!! Wymyślił historyjkę o „Latającym Łabędziu”, rozbiciu gości na atomy i wessaniu ich do nieba? - To możliwe. Uważasz za niemożliwe, by ten Rankin wymyślił choć część tej opowieści? Mógł stworzyć wizerunki postaci na podstawie obserwacji naprawdę istniejących osób i umieścił historię w realnej scenerii, ale wymyślił „Latającego Łabędzia” i fantastyczne wydarzenia. Spójrz prawdzie w oczy, Morgan, i bez obrazy, ale w Brentford nigdy nic się nie wydarza. Nic nigdy się nie wydarzyło i nic nigdy się nie wydarzy. Morgan przewrócił oczami. - Oczywiście, że wydarzają się tam różne rzeczy, Russell. Ciągle coś się wydarza. Tyle tylko, że nic nie przydarza się tobie. - W tym masz rację. - A wiesz dlaczego? - Morgan nie czekał na odpowiedź. - Ponieważ jesteś zbyt miły, Russell. Jesteś zbyt grzeczny wobec klientów. Pracujesz za ciężko. Jesteś nadmiernie uczciwy, nigdy nigdzie nie wychodzisz i się nie wkurzasz. Nie podejmujesz ryzyka. Jak cokolwiek może się kiedykolwiek przydarzyć komuś takiemu jak ty? - Mógłbym zostać przejechany - odparł Russell. - Każdy może zostać przejechany. - Ty nie, bo zawsze rozglądasz się na obie strony. - Nie chcę, by ktoś mnie przejechał. - Uwierz mi - stwierdził Morgan. - Może rzeczy nie dzieją się tak, jak kiedyś, ale to, o czym opowiedziałem, zdarzyło się. Wydarzyło się. Po prostu się odbyło i tyle. Russell westchnął. - Niesamowite. Powiedział to naprawdę miło. Do pomieszczenia rekreacyjnego wkroczył przez głośniki głos Franka, kierownika. - Wracaj do roboty, Morgan, i przestań nakręcać Russella! Morgan wstawił filiżanki do zlewu. Nie mył ich, ponieważ nie była jego kolej. Była kolej Bobby’ego Boya. Tyle że Bobby Boy przebywał na zwolnieniu lekarskim. Dostał wirusa żołądkowego od picia z nie domytej filiżanki. Kiedy to się stało, była kolej Morgana na mycie, ale Morgana nie było, ponieważ przebywał na zwolnieniu lekarskim. Od tamtego dnia wszystko nieco się pokomplikowało i w zlewie stało mnóstwo filiżanek. Russell musiał co rano przynosić sobie nową z domu i matka zaczynała narzekać na brak filiżanek. Ponieważ jednak nie była kolej Russella na mycie, niewiele mógł zrobić. Choć naprawdę miał ochotę. Morgan i Russell opuścili ciemności pokoju rekreacyjnego i weszli w umożliwiające opis światło. Russell był bez wątpienia wyższy, co podkreślał brak postury Morgana. To, co Russell zyskiwał w planie pionowym, tracił jednak w poziomym. Morgan był znacznie tęższy. I bardziej łysy. Tam, gdzie Russell miał gęstwinę włosów, ciemnych włosów, do tego gęstych (i kręconych), Morgan miał łysinę. I okulary. No i wąsy. Russell nie miał wąsów. Był gładko ogolony. Choć rano kilka razy się zaciął. W pryszcze. Morgan nie miał pryszczy. Morgan miał za to plamy potu pod pachami. Ale nie miał pryszczy. Choć kiedyś miał psa, który wabił się Pryszcz. Spaniela. Teraz pies nie był już jednak spanielem, ponieważ nie rozejrzał się na obie strony i przejechał go autobus. Może w psim niebie był w dalszym ciągu spanielem, ale tutaj nie. Tutaj nie był niczym. Oczywiście poza wspomnieniem. Miłym wspomnieniem. Russell nie posiadał wspomnień dotyczących psa Pryszcza. Nigdy nie spotkał psa Pryszcza. Psa Pryszcza spotkał tragiczny los wiele lat przedtem, nim Russell poznał Morgana. Tak naprawdę Russell wcale nie miał pewności, czy pies Pryszcz kiedykolwiek istniał. Możliwe, że Morgan jedynie wymyślił psa Pryszcza, by mieć coś ciekawego do opowiedzenia. Russell był oczywiście zbyt grzeczny, by sugerować coś takiego. Tak więc siedzieli sobie. Obaj. Wyższy, bardziej owłosiony i milszy Russell. I Morgan bez pryszczy. Obaj mniej więcej w tym samym wieku, tuż po dwudziestce, obaj nieżonaci i obaj pracowali jak pracowali i tam gdzie pracowali. A gdzie to było? Dokładnie? W Imperium Fudgepackera, magazynie ponderów w Brentford. Mieścił się on przy Kew Road, w dekonsekrowanym kościele, w którym kiedyś mieściło się muzeum pianin. A co to jest magazyn ponderów? No cóż... Jest to magazyn, z którego wypożycza się ponderabilia. Ponderabilia teatralne. Ruchomości do spektakli. Głównie na użytek przemysłu filmowego i telewizyjnego. Przedmioty. Wszelkie możliwe przedmioty. Kiedy chce się nakręcić film, trzeba wszystko wypożyczyć. Zaczyna się od zera. Nie ma się niczego poza pieniędzmi. Trzeba więc zacząć wynajmować. Wynajmuje się scenarzystę, reżysera, aktorów, techników i dźwiękowców. Oczywiście także asystenta oświetleniowca. Dokąd by się zaszło bez asystenta oświetleniowca? Trzeba także wynająć wszystko, co znajdzie się na planie. Wszystko. Dywany, meble, filiżanki i spodeczki, wszystkie drobiazgi i duperele. Tak więc wszędzie w Londynie są magazyny ponderów. Każdy stara się w czymś specjalizować. Niektóre wynajmują broń, inne samochody. Ci, co się specjalizują w kostiumach, wynajmują oczywiście stroje, ponieważ je też trzeba wypożyczyć. Jedne magazyny zajmują się antykami. Inne obrazami. Jeszcze inne nowoczesnymi meblami. A Fudgepacker? Cóż... Fudgepacker zajmował się dziwactwami. Tym, co naprawdę niezwykłe. Tym, czego nie da się wynająć nigdzie indziej. Jeśli ktoś potrzebuje zapiklowanego homunkulusa, ośmionogie jagnię, żelazną rękę w aksamitnej rękawiczce, kryształową kulę, przenośną chrzcielnicę, arkusz grzmotów burzowych, wypreparowaną ludzką głowę zmniejszoną do rozmiarów pięści, czaszkę markiza de Sade, zmumifikowanego fiutka Napoleona, planszę, na której szkielety płodów odgrywają bitwę pod Rorke’s Drift... Wtedy Fudgepacker - jak ująłby to Flann - jest twoim człowiekiem. Firmę założył i ciągle jeszcze prowadził Ernest Fudgepacker. TEN Ernest Fudgepacker, płodny twórca filmów klasy B z późnych lat pięćdziesiątych i wczesnych dziewięćset sześćdziesiątych. Reżyser Wykrwawiłem się w twoje śniadanie, Sherlock Holmes spotyka Księżniczkę Bólu, Związana z przyjemnością, Kochaj mnie w skórze, Naziści z morskiej piany muszą umrzeć* [Inna wersja.] i Blondynka w worku*. [Thriller Lazlo Woodbine’a. Do tego cholernie dobry.] Hollywood nie był gotów na Ernesta. Shepperton nie było gotowe na Ernesta. Cenzor był na niego przygotowany. Ernest wycofał się z reżyserowania. Strata tych z Hollywood. I tych z Shepperton. Cenzor nie sprawiał jednak wrażenia, jakby zbiło go to z pantałyku. Fudgepacker otworzył swe Imperium w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim, przypadkiem akurat w dniu, kiedy dokonano zamachu na prezydenta Kennedy’ego, i był przekonany, że gdyby ktoś zaczął pytać ówczesnych gości, czy pamiętają, gdzie znajdowali się w chwili, gdy zabito Kennedy’ego, każdy powie: „Jasne, na przyjęciu inauguracyjnym u Fudgepackera!” Nikt nie ma pojęcia, skąd zdobył swe tajemnicze ruchomości, gdyż nie opowiada o tym. Od pierwszego dnia wstrzelił się jednak w rynek. Swe przepiękne dzieła robił wtedy Ken Russell, a filmy z Mike’em Hammerem kasowały klasyki. Niestety to było kiedyś, a czasy nie są już takie same. Filmy się zmieniają. Odzwierciedlają swe czasy. A najlepsze czasy to zawsze przeszłość. Morgan wrócił do pakowni, a Russell do biura. Kiedyś Fudgepacker miał dwudziestoosobową załogę, teraz zostało tylko czterech ludzi. Morgan i Russell, Frank, kierownik, i Bobby Boy. Choć Bobby Boy często nie przychodził. Miał problemy z żołądkiem albo rozglądał się za inną pracą. Prawdopodobnie to drugie, ponieważ marzyło mu się zostać aktorem. Morgan też rozglądał się za inną robotą. Najchętniej zostałby szpiegiem albo badaczem przyrody. Russell nie rozglądał się za inną robotą. Russell lubił pracę u Fudgepackera. Lubił starego Erniego. Ernie miał charakterek. Russell lubił nawet Franka, kierownika, choć nikt ich nie lubi. Russell wrócił do swojego biurka, nie mógł się jednak zmusić do tego, by usiąść. Zaczął chodzić przy oknie. Dzień na zewnątrz był matowy, niebo przybrało kolor gazomierza. Woda w Tamizie poszarzała, szare samochody pełzły szarą Key Road, dążąc donikąd. Russell wstrzyknął w swe kroki porcję wiosny. - Przestań - poprosił Frank. - Przypomina mi to moją pierwszą żonę. Russell usiadł. - Frank? - spytał. - Piłeś kiedyś w „Latającym Łabędziu”? - Chyba nie znam tego miejsca. Choć kiedyś zapalałem papierosa Sophii Loren. Opowiadałem ci o tym? - Wspominałeś mimochodem. - Piękna kobieta. Teraz już takich nie robią. Byłem wtedy pondermanem w Pinewood. Szczęśliwe czasy. - Spodziewamy się dziś jakichś klientów? - Dzwonił Trevor Jung i powiedział, że wpadnie później. Pracuje nad pilotem dla nowego sitkomu telewizyjnego. - Dla nowego sitkomu zawsze znajdzie się miejsce. - Nie robią już takich sitkomów jak dawniej... Wendy Craig była piękna. Choć jej nigdy nie zapalałem papierosa. Chyba raz pomogłem jej założyć płaszcz... a może to Thorze Hird... Russell klasnął w dłonie. - Chyba przemebluję biuro - stwierdził. - O nie! - odparł Frank. - W takim razie odkurzę straszydła. - Nie. - Jak chcesz. Wypoleruję urny. Przydałoby sieje przetrzeć. - Nie. - Mógłbym umyć filiżanki. - NIE!! - Ale mam ochotę coś zrobić. - Robisz coś, Russell. Siedzisz za biurkiem i czekasz na klientelę. Także ci, co stoją, jedynie czekając, też coś robią. Czy w twoim przypadku - siedzą. Russell zrobił smutną minę. Zanim Frank został kierownikiem, sprawy miały się lepiej. Ten Frank ze swoim zamiłowaniem do grafików i papierkowej roboty... Russell nienawidził bezczynności, lubił się kręcić i działać, nie znosił marnowania czasu. Frank wprowadził przerwy na herbatę. Dokładnie powyznaczał, kto co ma robić i kiedy. Jego system okazał się bardzo nieskuteczny, ale był kierownikiem i Russell nie mógł nic na to poradzić. - Czyli co, mam ot tak siedzieć? - spytał. - Ot tak siedzieć, zgadza się. Tak więc Russell siedział ot tak i bębnił palcami w blat. Nie działo się absolutnie nic. Nic a nic. Było to naprawdę dziwne, biorąc pod uwagę nienaruszalne prawa, które zdają się rządzić sprawami. Zgodnie z tymi nienaruszalnymi prawami zdecydowanie coś powinno się zacząć dziać. Coś WIELKIEGO. Na tyle znaczącego, by przyćmić dotychczasową nudę i nic nie znaczącą paplaninę - a nawet jeśli nie miałoby się zacząć dziać, to przynajmniej byłoby wyraźnym znakiem nadchodzących zajebistych wydarzeń. Być może wzdłuż linii... Choć Russell nie zdawał sobie z tego sprawy, działały w tej chwili wielkie siły. Potężne moce mające na zawsze zmienić jego świat - tak naprawdę zmienić na zawsze świat wszystkich ludzi. Russell był na granicy dokonania pierwszego kroku w podróży, która miała go zaprowadzić tam, gdzie jeszcze żaden człowiek stopy nie postawił. Czy coś w tym stylu. Nic się jednak nie działo. Russell siedział i bębnił palcami w blat, choć trzeba przyznać, że przemyśliwał, iż ciekawe może być dowiedzenie się, czy w tym, co opowiedział Morgan, tkwi choć ziarno prawdy. Mógłby spędzać przerwy na lunch i wieczory, rozpytując po Brentford, by sprawdzić, czy naprawdę istnieli kiedyś Neville, Pooley, Omally i „Latający Łabędź”. A jeśli tak, to czy prawdą jest choć jedna z opowiadanych o nich niesamowitych opowieści. Miałby dzięki temu coś do roboty. To byłoby interesujące. O tak... - Mogę przelecieć podłogę mopem? - spytał Russell. - Nie - odparł Frank. Rozdział 3 ZAWARTOŚĆ PUDŁA NUMER 23 W latach tysiąc dziewięćset pięćdziesiątych, kiedy świat był jeszcze czarny i biały, policjanci przypominali wesołych kolesi o gładziutkich policzkach i wyglądali jak Dixon z Dock Green. Byli stanowczy, ale sprawiedliwi, ci kolesie o gładziutkich policzkach, a przestępcy, których złapali za kołnierz, bez awantur podnosili rączki w górę i mówili: „Uzasadnione zatrzymanie, szefie, zakładaj obrączki i pakuj mnie do suki”. W tym zakresie nic się więc nie zmieniło. W owych monochromatycznych dniach, przed nadejściem epoki przestępstw komputerowych i międzynarodowych sieci informatycznych, „uzyskane informacje” gromadzono w wielkich kartonowych pudłach, trzymanych na górnej półce w gabinecie naczelnika. Zawsze znajdowały się tam dwadzieścia trzy wielkie pudła. Pierwsze dwadzieścia dwa zawierały materiały dotyczące spraw codziennych, cynków w sprawach prowadzonych w związku z napadami na sklepy ze słodyczami czy dotyczących osób podejrzanych o próbę wymknięcia się bez płacenia tylnymi drzwiami miejscowego kina. Pudło numer 23 to jednak całkiem inna para sandałów. Znajdowały się w nim „dziwactwa”, wszystko, z czym nie bardzo dało się coś zrobić, raporty o zastanawiających zjawiskach oraz materiały, których nie dało się nigdzie indziej zaklasyfikować*. [Tak a propos to stuprocentowa prawda. Mój wuj John był policjantem.] Pamiętajcie - w tych czasach spacerujący swobodnym krokiem krawężnik był szanowaną w społeczeństwie postacią. Ludzie rozmawiali w onych czasach z policjantami, wysyłali im na Boże Narodzenie kartki, a podczas weekendów pod hasłem „robota za szylinga” myli im rowery. Nigdy nie dało się zbyt wiele zrobić z zawartością pudła numer 23, a kiedy się zapełniło, wyjmowano z niego papierzyska, związywano je czarną gumową taśmą i chowano do piwnicy. Wuj John opowiadał mi, że w pudle numer 23 zawsze znajdowało się więcej materiałów niż w każdym innym. Było tak do początku lat sześćdziesiątych, kiedy unowocześniono system. Zainstalowano szafy na akta i wydano dyrektywę, by wszystkie raporty, które miały trafić do pudła numer 23, umieszczać w teczce oznakowanej „X”*. [To też prawda, nie robię was w balona.] Na koniec każdego miesiąca należało je zbierać i wysyłać do specjalnego wydziału Scotland Yardu. Nie dało się jednak wycisnąć z wuja Johna nazwy tego wydziału, twierdził on bowiem, że „to nieistotne” i „to było tak dawno temu, że nie pamiętam”. Należy założyć, że ktoś na wysokim szczeblu władzy mocno się zainteresował treścią raportów, które - słowami wuja Johna - zajmowały się sprawami od „dobrze powalonych” do „wręcz dziwnych”. Pewien mój przyjaciel, służący kiedyś w Krajowych Siłach Zbrojnych, mówił mi, że coś podobnego ma miejsce w wojsku. Kiedy wstępuje się do nich i podpisuje zobowiązanie o zachowaniu tajemnicy państwowej, dają także człowiekowi dokument zobowiązujący do tego, że w przypadku zauważenia jakichkolwiek niewyjaśnionych zjawisk (przyjaciel podejrzewał, że chodzi o UFO), podpisany natychmiast musi zgłosić to swemu bezpośredniemu zwierzchnikowi i dopóki nie uzyska zgody, zachować w tej sprawie milczenie. Podobno przez dokument wyraźnie przewija się: W INTERESIE BEZPIECZEŃSTWA NARODOWEGO. O co więc w tym wszystkim chodzi? Dobre pytanie. Istnieje krąg ludzi reprezentujących pogląd, że światowe rządy od lat wiedzą wszystko o tak zwanych UFO. Że w latach czterdziestych prezydent Truman został zawieziony do tajnej amerykańskiej bazy lotniczej, gdzie przedstawiono mu przedstawicieli Obcych. Że Obcy zawarli z władcami naszego świata umowę i w zamian za zaawansowane technologie uzyskali pozwolenie na uprowadzanie co roku określonej liczby istot ludzkich w celu badania ich i prowadzenia na nich eksperymentów. Sugeruje się, że bez „pomocy z zewnątrz” technologia mikroprocesorowa nigdy nie osiągnęłaby obecnego stadium, a film z dokonanej w Roswell sekcji istoty pozaziemskiej jest prawdziwy i stanowi element zorganizowanej przez światowe rządy, skoordynowanej akcji, mającej przygotować nas do dość intensywnego włączenia się Obcych w sprawy ziemskie, które czeka nas w najbliższej przyszłości. Wszystko to wygląda dość niepokojąco, a staje się jeszcze bardziej alarmujące przez to, że wydaje się brzmieć prawdziwie. Jak jednak z przekonaniem powiedzą ci, co są blisko władzy, wiara to jeszcze nie dowód, a dopóki nie wydarzy się nic wielkiego i na trawniku przed Białym Domem nie zaczną lądować statki-matki, to ci, którzy podejrzewają, czegóż to nie wiedzą rządy i przekazują swe podejrzenia do wiadomości ogółu, będą w dalszym ciągu opatrywani etykietą paranoidalnych zwolenników teorii spiskowych. Wuj John opowiedział mi pewną historię o zawartości pudła numer 23. Brzmi ona jednak tak fantastycznie, że może rzucić cień wątpliwości co do zdrowia psychicznego wuja, zasiać więc także ziarno wątpliwości co do rzetelności wszystkich poprzednich. Jest ona jednak tak wspaniała, że opowiem ją bez wahania. Trudno się było oprzeć pokusie upiększenia wujowej opowieści, ale dodałem jedynie własne zakończenie, wyraźnie je zaznaczając w celu uniknięcia zamieszania. Osoby szczególnie nerwowe albo skłonne do nocnych koszmarów są proszone o przeskoczenie zakończenia i przejście do następnego rozdziału, poświęconego Russellowi, a więc dość bezpiecznego. OPOWIEŚĆ WUJA JOHNA O PUDLE NUMER 23 Aby jasna stała się sceneria, powiedzmy, iż był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty, a wuj John niedawno przeprowadził się do Brentford, by służyć jako konstabl w organach, które miały podówczas swą siedzibę w starym komisariacie - obecnie zburzonym - przy Kew Road, niedaleko „Czerwonego Lwa”. Wuj John przybył ze Shropshire i w poprzednim roku ożenił się z ciotką Mary, siostrą mojego ojca. Wprowadzili się do jednego z mieszkań dla policjantów, leżących rzut beretem od Northfields Avenue. Lokale udostępniano w pełni umeblowane i zazwyczaj chadzaliśmy do wujostwa na niedzielny lunch, po którym udawaliśmy się na spacer z psem wuja Johna, Frankiem, do parku Lammas*. [Ciotka Mary była wówczas wielką miłośniczką Frankie Vaughana.] Opowieść zaczyna się latem owego roku, akurat gdy prawolubny okręg brentfordzki niespodziewanie zalała mini fala przestępczości. Łamanie prawa zaczęło się od drobnych wykroczeń, które jednak robiły się coraz poważniejsze. Wydawały się nie powiązane ze sobą i obejmowały szeroki wachlarz występków, ale ich zuchwałość sprawiła, że wkrótce brentfordzcy funkcjonariusze zaczęli dostawać lekkiej piany. Pierwsze raporty dotyczyły kradzieży stawianych na progach butelek z mlekiem, co trwało przez kilka tygodni. Kilka razy dostrzeżono sprawcę i opisano go jako krępego, płowowłosego młodzieniaszka w szarym szkolnym mundurku. W obliczu tego sprawa wydawała się dziecinie łatwa. Wuj John został posłany do miejscowej podstawówki, by przepatrzyć uczniów. Nie udało mu się jednak znaleźć żadnego krępego płowowłosa. Może bryknął akurat na wagary? Niestety żaden wagarowicz nie pasował do opisu, a w miasteczku tak małym jak Brentford, gdzie wszyscy w zasadzie znają wszystkich... w każdym razie zaczęto się drapać po głowach i obwiniać Cyganów. Następne przestępstwa podpadały pod paragraf o kradzieży sklepowej. Młoda blondynka w „nowoczesnym” różowym płaszczu weszła do sklepu z damską odzieżą przy głównej ulicy, capnęła naręcze letnich sukienek i prysnęła, gdzie pieprz rośnie. Tego samego dnia powtórzyła przedstawienie, tyle że zakosiła ładowany od góry toster w Kays Electrical, garść batonów czekoladowych w trafice, a w sklepie mięsnym Barletta gicz wołową. Wybryki powtarzały się dalej. W „Czerwonym Lwie”, w chwili gdy właściciel nie patrzył, wysoki, wymizerowany mężczyzna z czarnymi bokobrodami i przedziałkiem na środku głowy sięgnął do kasy i obsłużył się jej zawartością. A „Czerwony Lew” znajdował się niemal drzwi w drzwi z komisariatem! Stójkowi z Brentford nie byli zachwyceni. Przestępstwa popełniano dalej i zaczął się uwidaczniać wyraźny schemat: nieznana osoba o wyróżniającym się wyglądzie zjawiała się znikąd, dokonywała jednego dnia serii naruszeń prawa, po czym znikała i więcej się nie pojawiała. Spojrzenia sił porządkowych brentfordzkiego rewiru skierowały się na Ealing. Najwyraźniej kryminaliści zamieszkiwali „obcy okręg wyborczy”, czyli mieszczące się półtora kilometra od Brentford nowe osiedle mieszkaniowe, należące do władz samorządowych. Jednodniowi turyści o niecnych zamiarach. Wuj John został wydelegowany, by pogadać z chłopakami z gadzinowa w południowym Ealing. Nic z tego. Opisy nie pasowały do żadnego znanego tam łamacza prawa, a Ealing było małym miasteczkiem, gdzie wszyscy znali wszystkich. Ludzie rozmawiali z policjantami, a mimo to nikt o niczym nie wiedział. Dziwne. A przestępstw dokonywano dalej. Pewien gość, który przypominał z wyglądu świętego Mikołaja - z wielkim brzuszyskiem i długą białą brodą - napadł na pocztę w Brentford z bronią w ręku. Z bronią! W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym! Teraz niebiescy chłopcy z Brentford naprawdę się zdenerwowali. W tym momencie na scenie pojawił się pewien jegomość. Przysłał go Scotland Yard. Nic w tym zaskakującego, w końcu dokonano rozboju z bronią w ręku. Napadnięto na pocztę. W takich sytuacjach wzywa się Yard. Kolesia z Yardu znano jedynie jako „Kapitana”, choć o ile wuj John się orientował i na ile sam byłem w stanie ustalić, w brytyjskiej policji nie ma stopnia kapitana. Co jeszcze dziwniejsze, koleś z Yardu, choć słuchał opowieści o popełnionych przestępstwach, znacznie bardziej niż czymkolwiek innym wydawał się interesować zawartością pudła numer 23. Przejął je, na godzinę albo dwie zamknął się w gabinecie naczelnika, po czym zjawił się przy biurku oficera dyżurnego. Wuj John do dziś dokładnie pamięta jego słowa. Brzmiały one: „Macie w swoim okręgu na wolności jednego z nich. Trzeba się tym bardzo dyskretnie zająć”. W tamtych czasach, jeden z nich” stanowiło określenie homoseksualisty. Ponieważ nadszedł czas, by wuj John odbił kartę zegarową, odbił ją. Kiedy ponownie odbił ją następnego dnia rano, w komisariacie działy się różne bardzo dziwne rzeczy. Przy biurku oficera dyżurnego kręciło się kilku faciów w tweedowych garniturach i paru żołnierzy w mundurach sił specjalnych. Każdy z mundurowych trzymał w garści strzelbę remingtona. Wuj John walczył na wojnie, ale nie potrafił rozpoznać odznak żołnierzy. Zadał sobie nawet trud, by udać się do biblioteki w Walpole i sprawdzić. Odznaki nie należały do żadnego zawartego w spisach regimentu. Przed komisariatem parkowało kilka oficjalnie wyglądających samochodów i wuj John przysięga, że w jednym z nich siedział dobrze znany wówczas minister. W sumie wuj John miał pełne prawo zainteresować się wydarzeniami. Zapytał więc, co się dzieje, na co zdecydowanie mu odpowiedziano, by zajął się swoimi sprawami i robił dokładnie to, co mu się każe. Następnie wydano mu pistolet. Jeśli chodzi o dalsze wydarzenia, nie wszystko jest do końca jasne. Na pewno jednak policyjne samochody zaczęły jeździć wokół jak oszalałe, a wuja umieszczono na końcu alejki, polecając mu jednoznacznie, by strzelał do każdego, kto będzie nią biegł, a nie będzie policjantem. Nieco poruszyło to wujem, bo choć w 1944 roku zastrzelił gdzieś nad Renem niemieckiego oficera w drewutni, wcale nie paliło mu się napadać na kogoś, kto mógł się okazać niewinnym gapiem. Nawet jeśli biegłby. Następne, co wuj John pamięta ze szczegółami, to podejrzany. Podejrzany, którego wprowadzano na komisariat. Tak samo fakt, że nie przypominał żadnego z podejrzanych, mających związek ze wszystkimi nie związanymi ze sobą przestępstwami. Szczególnie w niczym nie przypominał świętego Mikołaja, który napadł na pocztę. Wprowadzono podejrzanego do komisariatu. Wuj John mówi, że raczej go tam wniesiono, a podskakiwał w osobliwy sposób i sprawiał wrażenie, jakby był w stanie wielkiego pobudzenia. Następnie polecono wujowi Johnowi i kilku jego kolegom, aby udali się pod pewien adres i przeszukali posiadłość. Tak też zrobili. Wuj John twierdził, że było to jedno z najdziwaczniejszych zdarzeń, jakie przydarzyły mu się w życiu - aczkolwiek nie tak dziwaczne jak to, które przeżył zaraz potem. Dom wyglądał na zwykłą budowlę na stromych ulicach - dwa okna z tej, trzy z tamtej. Był jednak za-pa-ko-wa-ny. Zapchany ubraniami. Wszelkimi rodzajami ubrań wszelkich rozmiarów. Dziecięcymi ubrankami, ubraniami dla dorosłych, męskimi i kobiecymi. O wszystkich możliwych krojach i stylach. Znaleziono tam także wszystkie ubrania, w których widziano sprawców. Szary mundurek chłopca, różowy płaszcz kobiety, garnitur wychudzonego, strój świętego Mikołaja - wszystko. Najwyraźniej znaleźli legendarne złodziejskie gniazdo. Kuchnię bandy. Pojmany podejrzany był prawdopodobnie prowodyrem. W domu trzymali wszystko, co ukradli: ładowany od góry toster, sterty pieniędzy. Nie tylko. Różne dziwne rzeczy. Sztuczną nogę. Szklane oko. Prawdopodobnie do bandy rabusiów należało kilku inwalidów. Wyglądało to dość dramatycznie. To jednak było małe miki w porównaniu z tym, czego świadkiem stał się wuj John po powrocie na komisariat. Podejrzanego nie zabrano do celi, przesłuchiwano go w gabinecie naczelnika, a wuj John wiedział, że jeśli wlezie się na stojącą w korytarzyku od tyłu skrzynię, można zajrzeć przez maleńkie okienko do środka. Nie wiem, jak się tego dowiedział, ale wiedział, nie tracił więc czasu na długie wspinanie się i już podglądał. Kapitan i kilku komandosów rozciągnęło podejrzanego na biurku naczelnika. Trzymali go za ręce i nogi, a ten krzyczał. Jeden z żołnierzy wepchnął mu do ust chusteczkę, a Kapitan szarpał go za ubranie. Rozbierał podejrzanego! Kiedy wuj znów spojrzał, Kapitan ściągnął więźniowi spodnie, ukazując parę sztucznych kończyn. Wuja zatkało - podejrzany był inwalidą. Nie miał nóg. Potem ściągnięto z niego marynarkę i koszulę. Ramiona wyglądały jak sztuczne. Miał sztuczne ręce ze sztucznymi dłońmi. Był całkowitym amputantem. Wuj widział, że Kapitan coś krzyczy. Krzyczał zaś: „Widzicie, on to oni wszyscy! Wszyscy!” Dopiero później wuj zrozumiał, co to miało znaczyć. Podejrzany był wszystkimi przestępcami. Dzieciakiem, kobietą, wysokim mężczyzną, tęgim mężczyzną i kto wie kim jeszcze. Najwyraźniej miał kolekcję różnych rozmiarów rąk i nóg. W zależności od tego, jak zamierzał się ubrać, mógł stać się wysoki albo niski. Sprawa rąk i nóg zaniepokoiła jednak wuja. Widział w praktyce, że protezy nóg „nie działają” - Douglas Bader latał na spitfire’ach z protezami nóg - więc jak mogły pracować te sztuczne ręce i nogi? Było to widocznie jednak możliwe, a człowiek, którego oglądał, był najwyraźniej mistrzem przebierania się i jednym z najniezwyklejszych artystów-przestępców wszech czasów. Kiedy wuj John znów spojrzał, Kapitan odpinał podejrzanemu sztuczne ręce i nogi. Człowiek walczył jak szaleniec. Wypluł chusteczkę, ale jeden z komandosów wpakował mu ją ponownie do ust. Gdy odpięto ręce i nogi, podejrzany przestał walczyć z taką zawziętością, zaczął się jednak wić. Obserwowanie tego było dość przerażające, wuj John stwierdził jednak, że równocześnie zbyt fascynujące, aby odwrócić wzrok. Choć później żałował, że tego nie zrobił. To, co stało się potem, okazało się naprawdę zakręcone. Jeden z żołnierzy trzymał podejrzanego za włosy i nagle zostały mu one w rękach. Była to peruka, ale kiedy ją zrywał, zrobił to razem z uszami. Też sztucznymi. Gdy komandos próbował założyć podejrzanemu perukę, urwał mu nos. Kapitan manipulował przy kamizelce podejrzanego i kiedy ją rozerwał, ukazały się paski i sprzączki. Zaczął je rozpinać. Następnie ujrzeli barki podejrzanego, które wyglądały dokładnie jak wypchane poduszki. Tors tworzył wypchany biustonosz, a gdy Kapitan zerwał podejrzanemu majtki, okazało się, że narządy płciowe są z gumy. W tym momencie stracono panowanie nad dalszymi wydarzeniami. Wuj pamięta, że widział, jak komandos wyciąga podejrzanemu chusteczkę z ust, wyrywając przy tym zęby i wargi. Skóra twarzy okazała się płachtą lateksu i mogli ją zdjąć jak maskę, pod spodem ukazał się ciemny materiał, prawdopodobnie drewno. Oderwano przód klatki piersiowej, najwyraźniej zrobionej z drewna. W środku została wypchana jak strach na wróble i nie minęło kilka minut, jak rozebrano całą konstrukcję, nie pozostawiając absolutnie niczego. W środku nie było nikogo - najmniejszego kawałeczka żadnego podejrzanego. Tak właściwie kończy się historia, którą opowiedział mi wuj. Przysięgał, że jest prawdziwa, a wszystko widział na własne oczy. Był emerytowanym policjantem i jeśli chodzi o mnie, trudno mi uwierzyć, by ją sobie wymyślił. Nigdy przedtem nie słyszałem nic podobnego i nie zamierzam twierdzić, że wiem, co to oznacza. Koniec, kropka. Dalsze indagacje z mojej strony przyniosły naprawdę niewiele. Kawałki i elementy, które okazały się niczym więcej jak kukłą - choć ta kilka chwil przedtem bez najmniejszej wątpliwości była walczącym człowiekiem - zostały zebrane, zapakowane w worki i wywiezione. Wuj John był wystarczająco rozsądny, by słowem nie wspominać o tym, co widział, kolegom z pracy. Nigdy więcej nie widział Kapitana ani tajemniczych komandosów. Co nie znaczy, że miałby ochotę. To by było na tyle. KONIEC RANKINA (Nie dla ludzi o słabym sercu) Oczywiście ani Kapitan, ani tajemniczy komandosi z nie wykazanego w rejestrach regimentu nie wiedzieli, że wuj John był świadkiem całego wydarzenia. Zlazł bowiem w odpowiednim czasie z pudła i usiadł za biurkiem oficera dyżurnego przy wejściu. Kiedy wyszli z gabinetu naczelnika, wszyscy nieco zieloni na twarzach i z wielkimi worami w dłoniach, był pierwszym policjantem, jakiego ujrzeli. Powiedzieli więc: „Hej, ty, konstablu, pomóż nam załadować ten materiał dowodowy!” Wetknęli mu w ręce dwa worki i kazali je zanieść do czekającej furgonetki. Wuj załadował worki i wrócił po dwa następne, które tak samo wrzucił na tył furgonetki. Wszyscy byli strasznie zaabsorbowani rozmową i nikt nie zwracał uwagi na wuja, pomyślał więc sobie: „Cóż, jeśli komukolwiek o tym opowiem, nikt oczywiście nie uwierzy w ani jedno słowo, czemu więc nie wsadzić ręki w któryś worek, aby wyjąć nos, rękę albo coś innego na dowód i schować sobie do kieszeni?” Tak właśnie zrobił. A raczej - spróbował. Otworzył jeden z worków i ostrożnie zajrzał do środka. Znalazł w nim pełno wyściółki, pasków, kawałków drewna i tak dalej, ale na samym wierzchu leżały usta. Wargi i zęby. Wuj John zamierzał sięgnąć do środka, gdy wargi się rozchyliły, zęby poruszyły i cichy głosik powiedział: „Pomóż mi... pomóż mi...” No cóż, ostrzegałem. Rozdział 4 BLISKIE SPOTKANIA Z TRZECIĄ RZESZA Russell nigdy nie wychodził na lunch. Zawsze czekał, aż Frank wyjdzie, po czym sprzątał. Naprawdę miał ochotę dobrać się do stojących w zlewie filiżanek, nie chciał jednak urazić Morgana, zwykle więc zadowalał się odrobiną odkurzenia i poprzestawiania rzeczy. Dziś zamierzał zabrać się za relikwie. Zmumifikowanej głowie Jana Chrzciciela przydałoby się nieco wosku, a fiolka ze łzami Najświętszej Marii Panny znów wyschła, wymagała więc krótkiego chlapnięcia z kranu z zimną wodą (co w przypadku jedynie „dopełniania” nie jest nieuczciwe). Wbrew jednak obowiązującym procedurom Russell założył impregnowaną kurtkę z kieszeniami, jakie miewają kłusownicy* [Prezent od zwariowanej na jego punkcie ciotki.], i wyruszył w gęstwinę ulic Brentford. „Najpierw Ealing Road” - pomyślał. Jeżeli „Latający Łabędź” kiedykolwiek istniał, musiały pozostać po nim jakieś ślady. Było to jasne jak słońce. Wspomnienia ludzi rwą się na strzępy i stają się nierzetelne, ale jak mawia Jim Campbell: „Budynki to koła zębate historii”. Jeżeli jakiś budynek naprawdę istniał, zawsze jest prawdopodobieństwo, że pozostał po nim jakiś ślad - nawet najmniejszy. Hm... możliwe, na Boga! Spacer z Fudgepackera na Ealing Road trwa króciutko. Trzeba skręcić w prawo przy „Czerwonym Lwie”. Domy są w większości bardzo stare. Najpóźniej wiktoriańskie. Znaleźć tu można dwa puby: „Ramiona Kamieniarza” i „Księżniczka Królewska”. Kawałek dalej jest „New Inn”, co daje razem trzy. Nieźle jak na dwieście lat, ale w końcu to Brentford. A Brentford ma jedyny w kraju klub piłkarski z pubem na każdym rogu klubowego budynku. Russell rozmyślał, że gdyby znalazł gdzieś jakąś lukę albo nowy, wyglądający nieco nie na miejscu budynek, byłby to niezły początek. Zaczął więc maszerować Ealing Road. Dobry Russell nie umiał się wlec ani powłóczyć nogami - znał się tylko na maszerowaniu. I bieganiu. Cóż, jogging jest dobry dla zdrowia, a o nie dbać trzeba. Russell chętnie biegłby, prowadził jednak śledztwo, więc maszerował. Minął trafikę na rogu, bukmachera, zieleniak i doszedł do „Murarza”. Spojrzał na pub. Solidnie zbudowany. Wiktoriańska fasada, produkowane w okolicy glazurowane kafelki, fikuśne ozdóbki, skrzynki na kwiaty w oknach. Sprawiał wrażenie dobrze okopanego czołgu. Zbudowany, by trwać, przetrwał wiele. - Jeżeli „Latający Łabędź” naprawdę kiedyś tu istniał - powiedział Russell do nikogo poza sobą samym - ten, kto prowadzi ten pub, powinien coś o tym wiedzieć. Russell zatrzymał się gwałtownie przed drzwiami. Pojawił się poważny problem, gdyż Russell nie chadzał do knajp. Chodzenie do pubów należało do rzeczy, których po prostu nie robił. Ponieważ nie palił, bulwersował go panujący w pubach zapach, a ponieważ praktycznie także nie pił, nie było wielkiego sensu, by do nich chadzał. Choć ci, co regularnie odwiedzają puby, powiedzą oczywiście, że w pubach spotyka się najciekawszych ludzi, a serce miasta to jego najlepsza tawerna, nie jest to do końca prawda. Klientela pubów stanowi drobny procent populacji każdego miasta*. [Z jednym albo dwoma godnymi uwagi wyjątkami: Penge, Orton Goldhay itd.] Co najdziwniejsze, dokładnie ten sam procent chadza regularnie do kościoła, a ci, co regularnie chodzą do kościoła, powiedzą, że w kościołach spotyka się najciekawszych ludzi (itede itepe). Russell zawahał się. Prawdopodobnie i tak okaże się to tylko stratą czasu - może wystarczy, jeśli zapyta kilku przechodniów? Zaopatrzy się w podkładkę do mocowania dokumentów i będzie mówił, że przeprowadza badania opinii publicznej. Tak będzie chyba najlepiej. Odwrócił się, by odejść, zaraz się jednak zatrzymał i zastanowił. Samo wejście do pubu to przecież nic wielkiego. Co z tego, jeżeli wyjdzie, śmierdząc dymem z cygar - wieczorem ubranie i tak powędruje do pralki. Naprawdę zachowywał się jak mięczak. Gdyby Morgan się dowiedział, nigdy nie przestałby się z niego wyśmiewać. - Świetnie - stwierdził Russell, wyprostował się i wziął wdech na tyle głęboki, by wystarczył mu do końca pobytu w środku. Podejść do drzwi, nacisnąć klamkę, wejść. Russell wszedł do „Ramion Kamieniarza”. W środku było naprawdę przyjemnie. Aż TAK źle nie pachniało. Dominującymi kolorami mebli okazała się zgaszona żółć i łagodna zieleń, delikatnie rozjaśniane światłem, jakie widuje się wyłącznie w pubach. Wąski salon z barem miał niski sufit, przed kontuarem stało kilka wysokich barowych stołków, na których siedzieli obiadowi klienci: sekretarki z biurowców przy Great West Road, młoda krew w garniturach i z telefonami komórkowymi. Para staruszków rzucała strzałkami mniej więcej w kierunku poplamionej tarczy, w gablocie na ścianie migotało kilka pucharów. Było normalnie, tak jak można się było spodziewać. Russell podszedł do baru. Obecność młodej krwi sprawiała, że czuł się nieco skrępowany. Nosił dżinsy i bluzę, oni profesjonalne garnitury. Może powinien iść za róg, do baru dla plebsu. - Co będzie, kochaniutki? - Barmanka natychmiast ściągnęła na siebie jego uwagę. Do tego w bardzo pociągający sposób. Był z niej kawał wysokiej, szczupłej kobity o parametrach jak ulubiony model Russella. Duże błękitne oczy i duże usta o pełnych wargach, wypełnione masą wielkich, bielusieńkich zębów. Russellowi przyszły na myśl słowa: „woda Perrier”, ale z ust wydobyło się: „Duży kufel wyborowego bittera”. - Już się robi. - Barmanka odwróciła się, mignęły złote włosy i zastukotały obcasiki. Russell wypatrzył wolny stołek na końcu kontuaru i wspiął się na niego. Dlaczego TAK powiedział? Duży kufel wyborowego bittera? Russell nie lubił wyborowego bittera, wprost nienawidził wyborowego bittera. Dokładnie jednak zdawał sobie sprawę z tego, dlaczego tak powiedział. Prawdziwi mężczyźni nie piją perriera. Blond barmanki lubią prawdziwych mężczyzn. Russell lubił blondynki. - Proszę bardzo - powiedziała barmanka, stawiając przed Russellem kufel. Zapłacił i ciepło się do niego uśmiechnęła. Kiedy przyniosła resztę, dodała: - Szkoda, że pijesz bittera. Już myślałam, że szczęście mnie odnalazło. - Słucham? - Dziś w gazecie było w moim horoskopie, że miłość może nadejść pod postacią wysokiego tajemniczego bruneta. - Naprawdę? - Russell zapalił się do pomysłu. - Wysokiego tajemniczego bruneta, który pije wodę życia. - Hę? - Jedyną wodą życia jest u nas perrier - wyjaśniła barmanka. - Cóż, będę się dalej rozglądać. Nigdy nic nie wiadomo, prawda? - Ano - jęknął Russell, kiedy barmanka się odwróciła, by obsłużyć młodego mężczyznę, który przed chwilą wszedł i cierpliwie czekał (oraz uważnie słuchał). - Co ma być, kochaniutki? - Woda Perrier - odparł młodzieniec. Russell schował twarz w dłoniach. - Jeśli masz już dość, stary, idź do domu i się wyśpij. Russell odsłonił twarz. Gospodarz przeszywał go wzrokiem. - Wyskakuję na pół godzinki i ta blond dziwka schlewa mi wszystkich gości. Ostatni raz zatrudniłem byłą akrobatkę, tancerkę go-go i demonstratorkę gadżetów seksualnych w jednej osobie. Russell wydał z siebie przeciągłe stęknięcie. - I nie waż mi się rzygać - warknął gospodarz. - Nie zamierzałem - odparł Russell. - To moje pierwsze piwo. Dopiero co wszedłem. - Cóż, mimo to się pilnuj. - Na pewno - obiecał Russell i gospodarz poszedł swoją drogą. Russell popijał piwo. Smakowało obrzydliwie. Rozejrzał się wokół. Wszystko wyglądało całkiem normalnie. W Brentford wszystko wyglądało całkowicie normalnie. Russell był pewien, że zawsze było i zawsze będzie normalne. Tak naprawdę nigdy nie istniało nic, co można by określić mianem „złotej ery”, w której miejscowe chojraki walczyły z siłami zła i uchroniły świat przed ówczesnym niebezpieczeństwem i tym, które miało nadejść potem. Wszystko było fikcją. Gospodarz przyczłapał z tacą pustych kufli. - Przepraszam... - powiedział Russell. - Wybaczam - odparł gospodarz. - A teraz się odpieprz. - Chciałem spytać, czy mógłbym zadać kilka pytań. - Mógłbyś, choć wątpię, czy dostałbyś jakąkolwiek odpowiedź. - Chodzi o „Latającego Łabędzia”. - Achchch... - powiedział gospodarz, rozpromieniając się, jakby nagle z nieba spłynął na niego złocisty promień. Wyprostował się i przestał niechlujnie garbić. Obdarzył Russella ciepłym uśmiechem. Choć nie był to może idealny uśmiech - ukazywał głównie czarne od nikotyny pieńki - nie brakowało mu jednak entuzjazmu. - Powiedziałeś: „Latający Łabędź”? - Tak powiedziałem, zgadza się. - I co chciałbyś wiedzieć? - Czy kiedykolwiek naprawdę istniał. - Czy naprawdę istniał? - Gospodarz postawił tacę na kontuarze i wypiął pierś. Nie było to nic wielkiego, koścista i chuda klateczka, a okrywająca ją koszula miała plamę na plamie, demonstracji nie brakowało jednak dumy i pewności siebie. - Oczywiście, że naprawdę istniał. Właśnie w nim siedzisz. - Że, przepraszam, co? - Oto i on. - Gospodarz jeszcze bardziej się wyszczerzył i zaczął obracać głową we wszystkie strony, demonstrując skąpe baczki i uszy, z których wyrastały gigantyczne kępy włosów. - To ja. - Kto? - Neville. Neville, półetatowy barman. - Och, w życiu... - Russell o mało nie spadł ze stołka. - Pan to Neville? Chcę powiedzieć, że... cóż, nie wiem, co powiedzieć. Boże drogi! - Miło pana poznać - stwierdził gospodarz i wyciągnął dłoń do uścisku. Russell ujął niechlujny element i uścisnął go. - Jestem Russell. - Ile osób liczy pańska grupa, mister Russell? - Ee... hmm... słucham? - Będziecie chcieli wynająć salę na górze? Zapewniamy kostiumy. - Kostiumy? - Do inscenizacji, oczywiście. Wieczór kowbojski, takie rzeczy. Będą w pańskiej grupie Amerykanie? - Amerykanie? - Mieliśmy ich w zeszłym roku cały wagon. Przywieźli własne kostiumy, ale i tak musieliśmy kazać im zapłacić. Wszystko jest w broszurze. Dam panu jedną. - Telefon! - poinformowała blond barmanka, przechylając się przez kontuar. Russell poczuł jej perfumy. Pachniały jak czysta rozkosz. - Rozmawiam z ty m dżentelmenem... - odparł gospodarz. - To browar. W sprawie TEGO interesu. - Cholera! - rzucił gospodarz. - Proszę wybaczyć, sir, zaraz wracam. - Oczywiście - odparł Russell. - Jak najbardziej, oczywiście. Proszę, jak najbardziej. Gospodarz powrócił do garbienia się i odczłapał ze spuszczonymi ramionami. Russell łyknął piwa. Nie do wiary! Pierwszy pub, do którego wszedł. Niesamowite! Natychmiastowy sukces! Znalazł Neville’a i tak dalej. Fakt, nie wyglądał dokładnie tak, jak Russell go sobie wyobrażał - tak samo zresztą pub, ale nie można mieć wszystkiego. Tyle razy przechodził obok i nie wiedział, że to właśnie jest „Latający Łabędź”. Nie z tej ziemi! Spokojnie, nie oznaczało to, że reszta to też prawda, ale zawsze zrobił początek. - Znakomicie... - stwierdził Russell, biorąc następny łyk. Cmoknął. Bitter wcale nie smakował tak źle. Można się było przyzwyczaić. Kiedy go skończy, weźmie sobie pintę large’a. Nie wiedział dokładnie, co to jest pinta large’a, ale sprzedawano coś takiego w „Latającym Łabędziu”. A znajdował się przecież w „Latającym Łabędziu”! - Wspaniale... - mruknął. Dokończył piwo. Kiedy stawiał kufel na kontuarze, ogarnęło go dziwne uczucie. Nie było to poczucie satysfakcji, że gładko i skutecznie poradził sobie z postawionym sobie zadaniem. Miało inny odcień. Zapowiadało, że za chwilę strasznie się pochoruje. - O mój Boże... - wybulgotał Russell, zasłonił usta dłonią i ruszył do „Dla panów”. Gdzie to jest? Drzwi zaraz w prawo! Dotarł do celu w najwyższym pośpiechu. Zataczając się, wpadł do środka, dopadł kabiny, zajął ją, huknął za sobą drzwiami i przeniósł pintę wyborowego bittera z żołądka do muszli klozetowej. O rany... rany... Russell krztusił się i z trudem łapał powietrze, dłonie trzymał oparte ciężko na kolanach. Piwo naprawdę mu nie służyło. Gdyby zamiast tego zamówił perriera... Jego umysł wypełniał bardzo wyraźny obraz nagiej blond byłej akrobatki, tancerki go-go i demonstratorki gadżetów seksualnych w jednej osobie, a jego żołądek dalej się opróżniał. Okrutny los. Dostał, na co sobie zasłużył. Russell przeszedł całą paletę technik wymiotnych. Dawno już tego nie robił i zapomniał, jaka to paskudna czynność. Skurcze żołądka, załzawione oczy, strzępki w głębi gardła, wylatujące z nosa półpłynne kawałeczki... Wreszcie najgorsze minęło. Mógł się wyprostować i wciągnąć powietrze. Człowiek zawsze czuje się po „tym” tak dobrze... Russell nie czuł się dobrze. Spuścił wodę, wyszedł z kabiny i skorzystał z umywalki. Powoli zaczął powracać do mniej więcej normalnego stanu. Przebadał swe odbicie w spękanym lustrze na ścianie. Widok nie był przyjemny. Jego oczy przypominały oczy wspaniałego zmarłego Petera Lorre’a, a twarz nabrała najgorszego odcienia buraka ćwikłowego. - Chyba najlepiej będzie, jeśli wrócę do pracy - stwierdził Russell. Wtedy usłyszał hałas. Ktoś krzyczał. W zasadzie wygłaszał tyradę. Tak naprawdę to bezgranicznie wściekle wygłaszał tyradę. Do tego donderował i pieklił się w obcym języku. Nad pisuarem znajdowało się małe otwarte okienko, a wrzaski i wykrzykiwania dochodziły właśnie stamtąd. Russell podkradł się ostrożnie na paluszkach, wspiął się na czubki i wyjrzał ostrożnie. Na zewnątrz ujrzał niewielkie podwórko, na którym stały sterty skrzynek po piwie i ruina czegoś, co kiedyś było chyba grillem. Po drugiej stronie podwórka stało coś na kształt szopy. Pewnie jakiś magazynek. Wściekła tyrada dochodziła stamtąd. Russell westchnął i opadł na pięty. Bez względu na to, co się działo, to nie jego sprawa. Nie wtykał nosa w nie swoje sprawy. To nie było w jego stylu. Ponownie obejrzał swe odbicie w lustrze. Skóra niemal wróciła do normalnego koloru, choć oczy w dalszym ciągu wyglądały na nieco wybałuszone. Wyjdzie po cichutku. Wróci później po broszurę Neville’a. Kiedy poczuje się normalniej. Tak będzie najlepiej. Wyszedł z toalety. Drzwi na tylne podwórko były lekko uchylone. Przez szparę wpadało do środka tyradowanie i wściekanie się. To nie jego sprawa. Jeszcze. Wrzaski brzmiały jednak dość chorobliwie - może ktoś miał kłopoty. Może mógłby mu pomóc. Russell zawsze chętnie pomagał. - Tylko rzucę okiem - powiedział sam do siebie. - Aby się upewnić. Otworzył drzwi i wślizgnął się na podwórko. Szopę zbudowano z ułożonych na zakładkę, pomalowanych na zielono desek, drzwi miała zamknięte, ale za to otwarte okienko. Russell podpełzł do okienka. Co to za język? Francuski nie. Russell znał francuski, no... „co nieco”... choć to, co słyszał, brzmiało nieco jak francuski... Kucnął, podkradł się do okna, po czym wychylił głowę nad parapet, by zajrzeć do środka. Natychmiast z powrotem kucnął. Na jego twarzy pojawił się wyraz przerażenia. Na twarzy, na której już wystarczająco zakłócona została zwykła pogodna równowaga. Czyżby naprawdę to zobaczył? Naprawdę. Zobaczył. ICH. - O nie... - szepnął Russell. - Na pewno nie mogłem zobaczyć czegoś takiego... Znowu nieco się uniósł i jeszcze raz zajrzał do szopy. W środku nie było wiele do oglądania: stół na kozłach, dwa krzesła. Trzech ludzi. Trzech mężczyzn. Dwóch stało przed stołem. Na baczność. Trzeci siedział za stołem. To on wrzeszczał. Russell długo mu się przyglądał. Dwójka, która stała, miała na sobie mundury. Niemieckie. Niemieckie mundury z II wojny światowej. Mundury Waffen SS z II wojny światowej. Stali do Russella plecami, a mocno je prostowali. Pod zgrabnymi czapkami widać było ostrzyżone niemal do skóry blond włosy. Typowe niemieckie buty do kolan. Ten siedzący za stołem... Oddech zamarł Russellowi w gardle, a jego serce zaczęło robić BUM, BUMM, BUMMM. Mężczyzna za stołem - niewysoki, zgarbiony, grubokościsty - nosił jasnoszary mundur, dobrze skrojony i świeżo wyprasowany. Nad jednym okiem zwisał mu gruby kosmyk czarnych włosów, pod nosem miał wąsiki a la Charlie Chaplin, nadające skrzywionej twarzy niesamowity wyraz. Skrzywiona twarz nie mogła należeć do żadnej innej istoty, kiedykolwiek stąpającej po Ziemi - z wyjątkiem tej, do której należała teraz. Ale to było niemożliwe... Skrzywiona twarz Adolfa Hitlera. Russell ciężko padł na tyłek. To nie działo się naprawdę. Nie mogło się dziać naprawdę. Musiał się upić albo wrzucono mu do kufla coś okropnego. To na pewno halucynacje. Mężczyzna w środku nijak nie mógł być, w absolutnie żaden sposób, prawdziwym Adolfem Hitlerem. Po prostu nie mógł i na tym koniec dyskusji. Russell poczuł, że zaraz zemdleje i zaczęły mu drżeć ręce. Musiał jeszcze raz spojrzeć, by całkowicie się upewnić... upewnić, że... no tak - upewnić się. Wziął bardzo głęboki wdech i uniósł się w górę. I znów spojrzał. To był jednak on. Jak cholera. Dokładnie tak samo wyglądał na starych kronikach filmowych, choć teraz wydawał się nieco niższy, ale w naturze ludzie zawsze wydają się nieco niżsi niż na filmie. Oczywiście może z wyjątkiem wysokich, choć pewnie i oni mogą się w rzeczywistości wydawać niżsi. Trudno powiedzieć. Russell znów się skulił i zaczął zastanawiać, jak zwiać. To był jednak on. Aktorzy nigdy nie umieli idealnie odtworzyć jego postaci - zawsze wyglądali jak Alec Guiness. Nawet Alec Guiness wyglądał jak Alec Guiness, ale chyba nie mógł wyglądać inaczej, co nie? Myśli Russella kompletnie się poplątały. Coś się stało, coś nad wyraz dziwnego. Może w coś wdepnął? W świat równoległy? Świat „Latającego Łabędzia”, gdzie niemożliwe jest możliwe, a podobne rzeczy przydarzają się każdego dnia* [W rzeczywistości Russell wcale tak nie myślał. Ta koncepcja jest zbyt skomplikowana, by tam i wtedy mógł tak myśleć. Prawdopodobnie fragment został wprowadzony dla przebiegłego czytelnika, któremu taka myśl przyszła do głowy. Trudno jednoznacznie powiedzieć, ale tak podejrzewam.]? - To nie może być on. - Russell zgrzytnął zębami i upewnił się, że to nie może być „on”. To niemożliwe. Dalsze zastanawianie się nie miało sensu. Russell jeszcze raz wystawił głowę. Kiedy spojrzał, okazało się, że patrzy prosto w ślepia potwora. Stał twarzą w twarz z personifikacją zła dwudziestego wieku. Z Adolfem Hitlerem. - Aaaaaaa! - wrzasnął Russell. - Achtung! Achtung! - zaryczał Adolf i dodał po niemiecku jeszcze kilka słów, które znaczyły: - Łapać szpiega! Russell nie zrozumiał słów, wiedział jednak, co oznaczają. Wstał na drżące, plączące się nogi, odwrócił się na pięcie i popędził przed siebie. Kiedy przebiegał przez pub, gospodarz wetknął mu do ręki broszurę. - Zniżka przy rezerwacjach grupowych - poinformował. - O... oo... ooo... - zareplikował Russell. - O mój Boże... ooo! Rozdział 5 Kiedy Russell wrócił do Imperium Fudgepackera, co nastąpiło w czasie nowego rekordu świata, Morgan siedział leniwie przy stole do pakowania i ćmił papieroska. - Morgan... - zaczął Russell. - Morgan... ja... Morgan... ooo... Morgan popatrzył na drżący wrak kolegi. - A tobie co się stało? - spytał. - Morgan, byłem TAM. Widziałem GO. Widziałem go, był tam. Co zrobimy? O rany! Oj, oj, ooo... - Russell, nic ci nie jest? - Nie, byłem tylko w pubie i... - Jesteś nawalony. Do jasnej cholery, Russell, nieważne co cię najdzie, nie pij. - Nie jestem nawalony. Morgan pociągnął nosem. - Puszczałeś pawia. Cuchniesz. - Zgadza się, zwracałem, ale... - Lepiej, żeby Frank nie widział cię w takim stanie. - Nie jestem w żadnym stanie... - Uwierz mi, Russell, to, w czym teraz jesteś, to „stan”. - Ale byłem tam... widziałem go... - W niebie? Widziałeś Boga? - Nie w niebie, wręcz przeciwnie. Co prawda był tam anioł, ale ponieważ nie piłem perriera, nie udało mi się jej wyjąć... - Russell, majaczysz. Bierzesz narkotyki? Ty egoisto, bierzesz narkotyki i nigdy nic mi nie zaproponowałeś! - Nie biorę narkotyków. Nigdy ich nie brałem. - Mimo to jesteś nawalony. - Nie jestem nawalony. Nie jestem! Musisz iść ze mną... nie, nie możemy sobie na to pozwolić... musimy wezwać policję... nie - wojsko. Wezwij SAS. - A może po prostu uspokoisz się i opowiesz, co dokładnie się wydarzyło? - Tak, oczywiście. Tak właśnie zrobię. - Russell zaczął głęboko oddychać, próbując się uspokoić. - Oczywiście, nic mi nie jest, jak najbardziej. - To mów, co się stało. - Poszedłem na miasto, by sprawdzić, czy uda mi się ustalić, gdzie znajdował się „Latający Łabędź”. - O! Naprawdę? - Naprawdę. I znalazłem go. - Aha! Naprawdę? - Naprawdę. - Mów dalej. - Co to znaczy: „Mów dalej”? Nie zatkało cię? - Nie bardzo, ale mów dalej. - Spotkałem Neville’a. - Tak? - Co ma znaczyć to „tak”? Powiedziałem, że spotkałem Neville’a. - Którego? - Jak to którego? - Czy jesteś w takim stanie dlatego, że uważasz, iż znalazłeś „Latającego Łabędzia” i spotkałeś Neville’a? - Nie dlatego. Poza tym nie wydaje mi się, że go spotkałem, bo to fakt. Nie w tym jednak problem. To, o co chodzi, jest naprawdę paskudne. Straszne. On tu jest, w naszych czasach. Siedzi w szopie. - Neville siedzi w szopie? - Nie Neville - ON. - Dobra - stwierdził Morgan. - Co za „on” siedzi w szopie? - A... Adolf... H... Hitler - wydukał Russell. - Adolf Hitler! Jest tutaj! - W szopie? - Za „Latającym Łabędziem”. - Za „Latającym Łabędziem”? - Jest tam. Widziałem go. Co zrobimy? Powinniśmy wezwać wojsko, prawda? - Russell... - Tak? - Świetne. - Hę? - Jestem pod wrażeniem. - Że co? - Musisz się jeszcze wiele nauczyć, ale moim zdaniem jak na początek, za to, że się starałeś, zasługujesz na dziewięć punktów na dziesięć możliwych. - Słucham? - Moim zdaniem zepsułeś wszystko tylko dlatego, że zbytnio przesadziłeś. Hitler nie mieści się w realiach, zwłaszcza że nie żyje i tak dalej. Powinieneś był wybrać kogoś prawdopodobnego. Księcia Lucanu - jego powinieneś wybrać. Książę Lucanu chowa się w szopie. - Co??!! - Musisz też lepiej skonstruować akcję. Wpadanie i bełkotanie: „Widziałem Hitlera w szopie” daje co prawda pewien efekt, ale trzeba mieć puentę. - Niczego nie przygotowywałem. To wszystko prawda. Widziałem go. Widziałem! Widziałem! - Nie widziałeś, Russell. Naprawdę go nie widziałeś. - Widziałem go naprawdę. - W „Latającym Łabędziu”? - W szopie na podwórku z tyłu. - A który to dokładnie pub jest „Latającym Łabędziem”? - „Ramiona Kamieniarza”. - Russell ciągle jeszcze nie odzyskał w pełni oddechu. - „Ramiona Kamieniarza”. Mogę to udowodnić. - Zaczął grzebać w impregnowanej kurtce i w końcu wyciągnął z kłusowniczej kieszeni zmiętoszony kartonik. - Masz. Morgan wyprostował kartonik. - „Ramiona Kamieniarza”... - zaczął czytać - ...czyli „Latający Łabędź”, sławny pub, występujący w powieściach bla, bla,bla... - Chyba nie napisali tam „bla, bla, bla”. - Nic by to nie zmieniło, gdyby napisali. - Nie możesz powątpiewać w słowo pisane. - Czyżby? - Morgan sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów i wyjął portfel, z którego wydobył pliczek podobnych kartoników. - Zaczynamy. „Księżniczka Królewska”, czyli „Latający Łabędź”, „New Inn”, czyli „Latający Łabędź”, „Czerwony Lew”, czyli „Latający Łabędź”. Nawet „Skurczony Łeb” na Horseferry Lane - wszyscy twierdzą, że są „Latającym Łabędziem”. Wiesz, ile pubów twierdzi, że spał w nich Oliver Cromwell? - Spał w „Latającym Łabędziu”? - Nie, do jasnej cholery. Połowa pubów w Brentford twierdzi, że jest PRAWDZIWYM „Latającym Łabędziem”. To bzdety, Russell. Robią to dla turystów. - A Neville? - Przygarbiony, zepsute zęby, poplamiona koszula? - To on. - Sid Wattings, właściciel od lat. - Hę? - Ta blond barmanka jeszcze tam jest? Ta, która umie zapleść nogi za głowę? Russell jęknął. - To bałach. Przykro mi, Russ. - Nie mów do mnie Russ. Nie lubię Russa. - To balach, Russell. Gdybyś mi powiedział, że idziesz szukać „Latającego Łabędzia”, ostrzegłbym cię i nie zmarnowałbyś tyle czasu. A ten Adolf Hitler, co go tam widziałeś - jak on wyglądał? - Dość grubiańsko, ale w niczym się nie różnił od tego, którego pokazują w starych kronikach filmowych. - Nie uważasz, że to nieco dziwne? - Nie. W tym właśnie cały wic. - Nie w tym. Nie wpadło ci do głowy, że powinien wyglądać nieco starzej? Na przykład o pięćdziesiąt lat? Tak, jak wyglądałby, gdyby miał jakieś sto? - O! - Właśnie: O! Sid przesadził. Pod koniec wojny Hitler umierał, miał zniszczony co drugi narząd. A mimo to ten, którego widziałeś, wcale się nie postarzał. W jaki sposób? Znalazł eliksir młodości? Pił wodę życia? Russell ponownie jęknął, gdyż w jego wyobraźni pojawił się obraz butelki wody Perrier oraz szereg obrazów wybitnie erotycznej natury. W niektórych niepoślednią rolę grała butelka wody Perrier. - A więc to nie był naprawdę Hitler? - Czy mógł to być naprawdę Hitler? Sam zadaj sobie to pytanie: mógł być? - Chyba nie. - Przykro mi, Russ, ee... Russell. Załatwili cię. Russell zrobił nieszczęśliwą minę i spuścił wzrok. - Zrobiłem z siebie idiotę, co? - To nie twoja wina. Sid wycwanił się. Może konkurencja robi się niezdrowa. Może w szopie za „New Inn” trzymają księcia Lucanu. To byłby pomysł! - On wcale nie wyglądał na Hitlera - zgodził się Russell. - Masz na pewno rację. Oszustwo. To nie mógł być on. - Mimo wszystko spójrz na to od jasnej strony, Russell. Przeżyłeś przygodę. Nieważne, że oglądałeś teatralne sztuczki. Założę się, że adrenalina nieźle ci skoczyła. - Tego możesz być pewien. - No, więc trochę naprawdę pożyłeś. Przez chwilę nie byłeś rzetelnym starym Russellem, któremu nigdy nic się nie przydarza. Przez krótki moment miałeś przygodę. Fajnie, co? Russell podniósł wzrok znad podłogi i na chwilę, na momencik, przebił Morgana wzrokiem. - Wracam do biura - stwierdził. Tak też zrobił. Rozdział 6 POWRÓT DO FUHRERA Oczywiście, że Morgan musiał mieć rację, nie istniała bowiem możliwość, by Adolf Hitler przebywał w Brentford w latach tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątych - wyglądając jak w dziewięćset czterdziestych. Zwłaszcza że nie żył i tak dalej. Nie ma takiej możliwości. Takie: „Nie ma takiej możliwości” to jednak sporej wagi oświadczenie, nieprawdaż? Zawsze istnieją jakieś możliwości. Mogą być nieprawdopodobne, mogą podpadać pod kategorie niemożliwe lub nierozsądne - albo podchodzić pod coś jeszcze innego, zaczynającego się na „nie”. Na przykład niezwłocznie wpada na myśl pewna możliwość - a „niezwłocznie” zaczyna się przecież na „nie”. Moglibyśmy powrócić do zawartości pudła numer 23. Gdyby dano nam w maju 1955 roku dostęp do najwyższej półki regału w gabinecie naczelnika komisariatu w Brentford, moglibyśmy przeczytać oświadczenie, złożone przez niejakiego konstabla Adonisa Dovestone’ a, które brzmiało następująco: Poruszałem się we wschodnim kierunku wzdłuż Mafeking Avenue o jedenastej wieczór (23.00) 12 bm. z przepisową prędkością 7 km/h, gdy zostałem zmuszony do przyspieszenia kroku z powodu okrzyków cierpienia, wydobywających się. z alejki obok numeru szesnastego. Wkroczyłem do wspomnianej alejki i stamtąd udałem się do ogrodu na tyłach numeru szesnastego. Tam natknąłem się na pannę J. Turton w stanie roznegliżowania. Na stan jej składały się biustonosz z oderwanym lewym ramiączkiem, krótka bielizna spodnia dolna oraz jedna jedwabna pończocha. Prezentowała się dość okropnie, a kiedy zapytałem, jakiż może być tego powód, odparła: „A niechże cię Bóg kochany konstableńku błogosławi, co mnie właśnie przepiękny statek kosmitów wyssał z mojego pięknego ogródka, a załoga cała mnie potem sponiewierała i jak chucie se ze mną zaspokoili, wyrzucili z powrotem ni be, ni me, ni kukuryku i nawet w łokieć nie pocałowali”. Ustaliłem później, że oświadczenie to nie do końca pokrywało się z prawdą, gdyż pannę Turton zarówno pocałowano w łokieć, polizano po gałkach ocznych, jak i poprzygryzano jej delikatnie płatki uszu. Potowarzyszyłem damie do jej salonu od tyłu, zdjąłem kurtkę, by przykryć jej ramiona, i pocieszałem ją, nie zapominając przedtem nastawić czajnika, kiedy wrócił jej ojciec, w złym dość stanie z powodu zalkoholizowania. Czy mógłbym w niedzielę za dwa tygodnie wziąć wolne, zamierzam się bowiem żenić? Pod każdym względem było to wystarczająco oczywiste oświadczenie, bez wątpienia prosty przypadek uprowadzenia przez Obcych. Naprawdę? Za tym oświadczeniem wetknięto inne, a w nielicznych linijkach zawarto dokonany przez pannę Turton opis załogi statku Obcych: Wysocy i jasnowłosi, ubrani w szare mundury z odznakami w kształcie podwójnej błyskawicy i czarne buciory do kolan. Opis ten idealnie pasuje do siejących strach oddziałów szturmowych Hitlera Waffen-SS. Tych, jakie znano pod nazwą „Ostatni Batalion”. Istotne? Nieistotne? Cóż, w świetle pewnego scenariusza, który zamierzam ujawnić, jest to ważne jak cholera. Dotyczy on tego, w jaki sposób Adolf Hitler mógł pojawić się w Brentford w latach tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątych i wyglądać tak samo jak w czasie II wojny światowej. Skopiesz się po własnym tyłku za to, że nie dostrzegłeś, jakie to oczywiste. Ci, co znają się na rzeczy, wiedzą, iż pod koniec II wojny światowej hitlerowcy mieli wszelkie możliwe rodzaje tajnych laboratoriów badawczych, gdzie pracowano nad najróżniejszymi typami nowatorskiej broni. Gdyby udało im się wytrzymać jeszcze kilka miesięcy, dokończyliby szereg straszliwych urządzeń, za pomocą których mogliby posiać wielkie spustoszenie wśród aliantów. Jedną z takich broni było działo dźwiękowe. Urządzenie miało emitować falę uderzeniową, powstałą w wyniku „wystrzelenia” dźwięków niskiej częstotliwości, dosłownie rozbijającą na drobiny wszystko, co stanęłoby jej na drodze. Inna broń to tak zwany Flugelrad (dosłownie: latający talerz) - zaprojektowane przez Viktora Schaubergera urządzenie latające o kolistym kształcie, napędzane energią elektromagnetyczną i zdolne do osiągania prędkości ponad 2000 kilometrów na godzinę* [* Plany tego urządzenia znaleziono w bunkrze Hitlera i przekazano CIA; można jedynie zgadywać, co się z nimi stało.]. Przenieśmy się do jednej z tajnych baz, Neues Schwabenland na Antarktydzie - „gdzieś na południe od Afryki”. Jest rok 1945 i z Argentyny właśnie przybyła flotylla U-Bootów. Okręty podwodne wiozą na pokładach elitarne oddziały, znane jako „Ostatni Batalion”, szereg najwyższych rangą członków partii hitlerowskiej i niejakiego wielmożnego pana A. Hitlera. Wszyscy wchodzą do wielkiego hangaru, gdzie znajduje się szereg Flugelradów i inne samoloty z epoki, w najróżniejszych stadiach budowy. Jest tuż po godzinie picia herbatki. Pierwszy wchodzi Adolf Hitler, lekko kulejąc z powodu przemrożenia kończyn, związanego z długą podróżą, brodawkami i grzybicą między palcami stóp. Odzywa się. HITLER: Niech ktoś mi poda cholerny fotel, admirałowie* [Hitlerowska slangowa rymowanka. Admiralskie jełopy: stopy.] mnie dobijają. GORING: I parę kanapeczek, mój żołądek jest bardziej pusty niż obietnice Fuhrera. (Śmiech w grupie oficerów). HITLER: (Poprawia aparat słuchowy). Co to było? GORING: Powiedziałem: Niech żyje Vaterland, mein Fuhrer. (Kolejny śmiech). HITLER: Ty tłusty draniu! Zanim prześledzimy dalej ten szczególny dramat, warto może opisać głównych protagonistów, powiedzieć co nieco na ich temat oraz zdradzić kilka niezbyt znanych szczegółów dotyczących języka niemieckiego. Najpierw Hitler. Cóż, wszyscy go znamy, prawda? W młodym wieku sprzedał duszę diabłu, reszta jest historią. Hermann Goring. Jeden z jego pierwszych popleczników, kumpel od piwska z dawnych czasów ciągania się za ptaki w Bierkellerze. Dowodził czymś wielkim, może lotnictwem. Wiadomo na pewno, że był tłustym draniem, naprawdę spasłym łobuzem, a także robił się na elegancika i pięć razy dziennie zmieniał ubranie. Prawdopodobnie strasznie się pocił, a działo się to wszystko przed wynalezieniem dezodorantów. Heinrich Himmler. Mały gnojek z pince-nez, który wymyślił obozy koncentracyjne. Według opisów wyglądał „jak nauczyciel szkolny”. Zboczeniec seksualny i sadysta. Doskonale pasowałby dziś do dowolnej angielskiej szkoły publicznej. Joseph Goebbels. Cóż, wszyscy go znają. „Karzeł od trucizny”, zajmował się propagandą i wyglądał jak Himmler, tyle że był niższy. Albert Speer. Architekt projektujący nowe Niemcy. Nie miał najwyraźniej zbyt wiele wyobraźni, sądząc po tym, że nowe Niemcy miały wyglądać jak stary Rzym. Co ciekawe, projekty księcia Karola dotyczące „nowego Londynu” niemal dokładnie odzwierciedlają wizję Speera nowego Berlina. Zastanawiam się, czy nie są spokrewnieni* [Albert Speer był wujem drugiego stopnia księcia Karola poprzez dynastię sasko-koburską (rzekomo). Pradziad księcia Karola miał na imię Albert.]. Jeśli chodzi o język niemiecki, to większość ludzi nie wie, że tak jak inne języki ma on dialekty regionalne. Gdybyśmy porównali niemiecki z angielskim i zastanowili się nad sposobem mówienia osób z przedstawionej powyżej listy, okazałoby się, że Hitler mówił cockneyem, Goring po yorhshirsku, Himmler po etońsku, a Albert Speer po irlandzku! No cóż, w Dublinie ludzie też mówią po angielsku (do tego często lepiej od nas). Jeśli więc pozostał jeszcze ktoś, kto nie poczuł się obrażony i jest gotów czytać dalej, wróćmy do akcji w wielkim hangarze. Przyniesiono fotele i kanapki, a Viktor Schauberger (nikt o nim nic nie wie, ale szeroko zakrojone, drogie badania z mojej strony ujawniły, iż mówił mniej więcej jak Walijczyk) przechodzi od razu do sedna. SCHAUBERGER: Rany chłopacy na Boga, numer jak się ma i w mordę, co? HITLER: Na co to całe szwajcarzenie* [Szwajcarska bankierska nacja: brandzlacja.]? HIMMLER: Jeżeli mógłbym dla ciebie przetłumaczyć, mein Fuhrer, on próbuje przedstawić zasadniczej wagi przełom, który dzięki pospiesznej pracy udało im się osiągnąć dzięki zastosowaniu wysoko rozwiniętej technologii, dostarczonej przez naszych pozaziemskich sojuszników. HITLER: Naszych pierdzielonych... CO? HIMMLER: Obywateli z kosmosu, mein Fuhrer. HITLER: Zagraniczniaków? Nienawidzę pierdzielonych zagraniczniaków. GORING: Z ust Austriaka to przedni dowcip. (Śmiech). SCHAUBERGER: „Przedni jak golonka”, Geordie, co nie? Jak „wiać naprzód”. GORING: Cóż, może byśmy przeszli do esencji rzeczy. Co wy na to? SCHAUBERGER: Jak na lato. HITLER: Możemy to wreszcie załatwić? Chcę zdjąć wreszcie te Aryjczyki* [ Aryjskie nieszpory: buciory.] i wetrzeć sobie nieco maści jeleniej w Żydki* [Żydowskie nochalce: palce. (To hitlerowskie slangowe rymowanki i nie ma w nich żadnej poprawności politycznej).]. HIMMLER: Wszystko wyjaśnię, mein Fuhrer. Jak zdajesz sobie sprawę, a może i nie, obecny tutaj pan Schauberger pracował nad projektem Flugelrada. HITLER: Jasne, wiem. Samolot w kształcie kółka. Ma taką szansę polecieć w powietrze, jak alianci wygrać wojnę. (Bez śmiechu). HIMMLER: Cóż, mein Fuhrer, choć daleki jestem od spierania się z człowiekiem będącym niemal żywym bogiem, to wszystko wygląda tak, że samolot ten przeszedł już pierwsze loty testowe, a dzięki pomocy technologii, którą otrzymaliśmy od pewnych naszych „sojuszników”, nie tylko lata szybciej od dźwięku, ale także od światła, co oznacza szybciej od czasu. HITLER: Niby co robi? HIMMLER: Ojczyzna uzyskała możliwość dokonywania podróży w czasie. HITLER: Jasne, możesz mnie ładować - nawet od tylca. HIMMLER: To później, mein Fuhrer, pozwól jednak teraz, by pan Speer wyjaśnił szczegóły. SPEER: Mein Fuhrer, z pewnością mogłeś zauważyć, iż nie posuwamy się tak szybko, jak chcielibyśmy w związku z budową nowych Niemiec. Trzeba co prawda przyznać, że burzenie starych idzie nam szybciej, niż przewidywał plan, a to dzięki aliantom. (Śmiech, jeden z żołnierzy zostaje wyprowadzony i zastrzelony). Przebudowa jest obliczona na hmmmh lat. HITLER: Na ile? SPEER: Hmmmh. HITLER: Ile?! SPEER: Mniej więcej siedemdziesiąt pięć, mein Fuhrer. HITLER: Ile, do jasnej cholery?! SPEER: Powiedziałem: sześćdziesiąt. Sześćdziesiąt, żaden problem. Jeżeli... HITLER: Jeżeli CO?! SPEER: Jeżeli wygramy wojnę. HITLER: Oczywiście, że wygramy wojnę. HIMMLER: Ależ jak najbardziej, mein Fuhrer. Bez problemu ją wygramy, nie obawiaj się. Zaraz sam zobaczysz, że nie możemy jej przegrać. Mogę wyjaśnić? HITLER: Hrgh! HIMMLER: Dziękuję, mein Fuhrer. Plan wygląda następująco. Zmontowaliśmy dwa Flugelrady. Jeden ma odbyć podróż w przeszłość, drugi w przyszłość. Ten, który poleci w przeszłość, ustali szczegóły, w jaki sposób... hmm... przegraliśmy wszystkie dotychczasowe kampanie, i przekaże je odpowiednim generałom, ZANIM rozpoczną bitwy - aby je wygrali. Rozumiesz? HITLER: (Głaszcze się po brodzie). Fajny pomysł. Podobuje mi się. HIMMLER: Drugi pojazd przeniesie cię sto lat w przyszłość, abyś mógł w określonej dokładnie chwili i określonym miejscu wyjść z maszyny i znaleźć się we wspaniale odbudowanej Rzeszy przyszłości. GOEBBELS: Pojawisz się, mein Fuhrer, zgodnie z przepowiedniami jako nowy mesjasz, wysiądziesz z maszyny i obejmiesz rządy nad światem. HITLER: Jasne! HIMMLER: Będzie czekała karetka. HITLER: Że co?! HIMMLER: Medycyna zrobi postępy o sto lat, mein Fuhrer. Wszystkie twoje bóle i dolegliwości natychmiast zaleczymy. HITLER: Nawet hemoroidy? HIMMLER: Nawet one. HITLER: I wzdęcia? HIMMLER: Zwłaszcza wzdęcia. HITLER: No to nie siedźmy tu jak banda Ruskich* [Front rosyjski: eee...]. Wsiadajmy do tych fikuśnych Flugelradów, przyszły świat potrzebuje władcy! HIMMLER: Jesteśmy z tobą, mein Fuhrer. HITLER: Gówno, nie jesteście. Wracacie do przeszłości i naprawiacie, co popieprzyliście. HIMMLER/GOEBBELS/SPEER/GORING: Auuuaaaaa! HITLER: Taki jest show-biznes! Tak więc sprawy się miały. To znaczy - niemal by się miały. Jeżeli istnieje choć jedna warta uwagi rzecz w historii, to fakt, że Niemcy nie wygrali II wojny światowej. Zajęli drugie miejsce, ale nie wygrali. Należy podejrzewać, że powodem była jakaś awaria Flugelrada, który poleciał w przeszłość. Himmler, Goring i spółka zaznała zasłużonego paskudnego końca, a Speer nie miał okazji nadzorowania budowy tysiącletniej Rzeszy. Niezły numer! Jeśli się jednak zastanowić, wszystko do siebie pasuje. Nie ma ostatecznego dowodu, iż znaleziono ciało Hitlera, na dodatek przez lata krążyły plotki, że uciekł. Dokąd? Cóż, to chyba oczywiste, nie? Do przyszłości. Sto lat w przyszłość, by wysiąść z maszyny jako nowy mesjasz świata opanowanego przez Rzeszę. Tyle że takiego świata nie ma. Co by było - tylko GDYBY - gdyby jego maszyna popsuła się w drodze do przyszłości? Co by było, gdyby wylądowała awaryjnie w latach tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątych? Nie w Niemczech? W końcu świat się kręci i przy wprowadzeniu współrzędnych Niemiec oraz zbyt wczesnym lądowaniu mogłaby przez pomyłkę wylądować w Anglii. W Brentford. Mogłoby się tak zdarzyć! To możliwe. Tak więc bliskie (bardzo bliskie) spotkanie, które panna Turton przeżyła w 1955 roku, mogło być spotkaniem z pilotem i inżynierem z hitlerowskiego Flugelrada albo kimkolwiek innym, kto w drodze do przyszłości wyskoczył na małe „co nieco dla Fuhrera”, a Russell mógł naprawdę widzieć pana Hitlera, wyglądającego identycznie jak w latach tysiąc dziewięćset czterdziestych. Powiedziałem przecież, że to możliwe. Powiedziałem też, że skopiesz się po własnym tyłku za to, że nie dostrzegłeś, jakie to oczywiste. Cóż, powiedziałem. Rozdział 7 - Jezu, Russell... - jęknął Frank. - Śmierdzisz jak gów... - Wiem - odparł Russell. - Chorowałem. Frank zaczął delikatnie pociągać nosem. - To piwo - stwierdził. - Nie, nie naprowadzaj mnie. Sam odgadnę. Bitter. - NIUCH, NIUCH, NIUCH. - Wyborowy bitter. Wyborowy bitter Garveya. „Ramiona Kamieniarza”. Mam rację? - Masz rację - odparł ze smutkiem Russell. - Aromatyzowane chrupki często mną rzucają - stwierdził Frank i strzepnął z klapy marynarki nieistniejący pyłek. - Ale płatki kukurydziane nie. Znam moje własne wymiociny. Kiedyś Elizabeth Taylor zarzygała mnie od stóp do głów... opowiadałem o tym? - Zdawało mi się, że to Greta Garbo cię zarzygała. - Nie, zdecydowanie Elizabeth Taylor. Piła stouta. Russell usiadł za biurkiem i objął głowę dłońmi. Po chwili popatrzył na Franka i zaczął się śmiać. - Stouta? Elizabeth Taylor piła stouta? - Nie, masz rację. To musiała być Greta Garbo. - Dzwonił ktoś? - Wróciłem dopiero pięć minut temu. Ale nie, nikt nie dzwonił. Masz za to notatkę na biurku. - Notatkę? - Russell rozejrzał się po pustym biurku. - Gdzie? - Wyrzuciłem ją - wyjaśnił Frank. - Dlaczego? - Ponieważ dostałem taką samą. - Zaadresowano ją do mnie? - Tak, ale treść obu była identyczna. - O czym była? - Twoja czy moja? - Moja. - O tym samym co moja. - A o czym była twoja? - Nie twoja sprawa, Russell. Russell westchnął. - Więc gdzie jest moja notatka? - W moim koszu. Wszedł Morgan. - Znalazłem na moim stole notatkę - oznajmił. - Pokaż - stwierdził Frank. - Nie pokazuj mu! - ostrzegł Russell. - Dlaczego? - spytał Morgan. - Przeczytaj ją - odparł Russell. Morgan zaczął czytać. - Do całej załogi. Jak zdajecie sobie dobrze sprawę, ostatnio interes w alarmujący sposób podupada. Podupadł w tak alarmującym stopniu, że osiągnął stan całkowitego upadku. Stan całkowitego upadku interesów nie sprzyja prowadzeniu interesów w odpowiedni sposób, pod czym należy rozumieć uzyskiwanie odpowiedniego marginesu zysku i ekspansję. Stan całkowitego upadku interesów sprzyja znacznie bardziej wejściu na krzywą opadającą, prowadzącą do bankructwa i upadłości. Z tego powodu prosi się załogę o uczestnictwo w zebraniu, jakie odbędzie się o godzinie 15.00 w moim gabinecie, w trakcie którego omówionych zostanie kilka pilnych spraw. Zebranie odbędzie się o godzinie 15.00 w moim gabinecie i wszyscy są proszeni o udział, by móc... - Morgan przerwał. - Tak? - spytał Russell. - Tak idzie dalej mniej więcej w tym samym stylu. - Czy to ta sama notatka, którą myśmy dostali, Frank? Frank wzruszył ramionami. - Mniej więcej. - Wszyscy zostaniemy uznani za redundantnych - stwierdził Morgan. - Nie, nie i jeszcze raz nie - zaoponował Frank, kręcąc głową. - To jedynie chwilowe załamanie. Brytyjski przemysł filmowy miewa chwilowe kryzysy. Sytuacja się poprawi. Pamiętam, jak Richard Attenborough powiedział mi kiedyś... - Już prawie trzecia - przerwał mu Morgan. - Niesamowite... - jęknął Frank. - Powiedział: „Już prawie trzecia, a jestem wkurzony, Frank. Odwieź nas do domu swoim morrisem”. Miał piękną żonę - nie wyszła za mąż za Michaela Winnera? Frank zdjął słuchawkę z widełek (aby na kimś, kto zechciałby zadzwonić, wywrzeć wrażenie, że Imperium ma mnóstwo pracy) i cała trójka powlokła się do gabinetu pana Fudgepackera. Russell zdecydowanie się wlókł - nie zostało w nim ani krztyny biegu czy marszu. Frank od urodzenia zawsze się wlókł, a Morgan, który do tego typu spraw podchodził na luzie, nie miał nic przeciwko temu, by popróbować wleczenia się. Matematycznie biorąc, odległość między działem sprzedaży a gabinetem pana Fudgepackera wynosiła niewiele ponad pięć metrów, ale z powodu twórczego urządzenia wnętrza szło się tam nieco okrężną drogą. Przy wleczeniu się przejście zajmowało z pięć minut. Ponieważ wleczenie się właśnie trwa, jest to może dobra okazja, by nieco opisać Imperium Fudgepackera. Jak już wcześniej powiedziano, mieściło się ono w dekonsekrowanym kościele i - o czym także wspominano - znajdowało się tam wiele „cudów”. Po wejściu przez piękne gotyckie drzwi gość trafiał do przyjemnego westybulu, którego podłogę pokrywały kafelki, a ściany - kamienie z Yorku. Można tu było nabrać przedsmaku tego, co czekało dalej. Z lewej strony stała ława do tortur z mniej więcej 1540 roku z rozciągniętym na niej woskowym manekinem; jego rzeźbiona twarz wyrażała znaczącą niewygodę. Na stojakach prężyły się samurajskie zbroje, za nimi ciągnął się szereg szkieletów, z których dwa nie miały czaszek. Mińmy westybul i wejdźmy do głównej nawy. Do głowy natychmiast wpada skojarzenie z jaskinią. Nie jest ono typowe dla wnętrz kościołów, ale w tym przypadku pasuje. Przestrzeń między wyłożoną terakotą podłogą a wysokimi gwiaździstymi sklepieniami podzielono na szereg poziomów, wyznaczanych przez kunsztowną koronkę ozdób z kutego żelaza. Teraz do głowy wpada nazwisko Escher - nazwisko zadziwiającego artysty, który tworzył wspaniałe rysunki nie kończących się schodów, prowadzących donikąd, a mimo to jakimś sposobem łączących się między sobą, by stworzyć nie kończące się, mącące umysł całości. Były tu galerie, podesty, schody. I różne przedmioty. Przedmioty zwisające z sufitów, wyrastające z podłóg, unoszące się między podestami, porozmieszczane wzdłuż przejść i chodników, poustawiane w regałach i skrzyniach, leżące w torbach i pudłach. Było mnóstwo wypchanych bestii. Niedźwiedź walczył z tygrysem. Opadający lotem nurkowym orzeł łapał prosiaka. Szereg pawianów w strojach w stylu regencji stało na baczność, a ich szklane oczy wpatrywały się uważnie w dal. Było w bród zapiklowanych egzemplarzy. Mnóstwo wysokich szklanych słojów pełnych preparatów wykonanych przez sławnego holenderskiego anatoma Frederika Ruyscha, który dostarczał kurioza na dwór Piotra Wielkiego. Czy wpatrujące się w człowieka oczy były prawdziwe? Czy te twory były kiedyś ludźmi? Tak jest - są i były. Jest tu całe ludzkie życie, zawieszone w czasie. Zachowane w formalinie. Tu chora nerka. Tam rozdęte jelito. Ówdzie płuco, dawno zeżarte przez złośliwego raka, gdzie indziej mózg, który... - Jesteśmy na miejscu - stwierdził Morgan. - Zapukam - powiedział Frank. - Jestem kierownikiem. - No to ja przycupnę - powiedział Morgan. - Jestem tylko pakowaczem. - Ja jestem sprzedawcą - stwierdził Russell. - Co mam robić? - Myślę, że po prostu stać - odparł Morgan. - Ale nie tak blisko. Frank zapukał. - Wejść... - zabrzmiał łamiący się głos pana Fudgepackera. - Znaczy się, niech wejdą ci, którzy stoją na zewnątrz. Ja jestem w środku, jak się należy, i każę wam wejść do środka. To ja. Kto tam? - To my! - zawołał Frank. - Brzmiało to jak któryś z was. Zapukaliście razem? - Ja pukałem - odparł Frank. - Jestem kierownikiem. - O, to ty, Frank. Wchodź w takim razie, jeśli jeszcze jesteś na zewnątrz. A widzę, że tak jest. Entrer. Morgan przewrócił oczami. - Już nie raz mnie wywalano - stwierdził - ale to chyba będzie całkiem nowe doświadczenie. Weszli. Gabinet pana Fudgepackera mieścił się w byłej dzwonnicy. Dzwony zabrano, ale nietoperze zostały. Nie był to wielki gabinet, ponieważ nie była to wielka dzwonnica. Na podłodze zmieściłyby się obok siebie cztery trumny, co nie znaczy, że ktokolwiek sprawdzał to kiedykolwiek w praktyce. Bez trudu dałoby się to jednak zrobić - na dole znajdowało się sporo trumien, po części z pierwszymi lokatorami. Ściany maleńkiego gabinetu ozdobiono plakatami. Filmowymi. Z filmów z lat pięćdziesiątych. Zjedliśmy cię za młodu, Byłem torebką na ramię małolaty, Noś dalej moje reformy z trzema nogawkami, Pan Felcher jedzie do miasta i tak dalej. Wszystkie te filmy były zakazane. Wszystkie zrobił Fudgepacker. Każdy był teraz obiektem marzeń zbieraczy. Wrak wspaniałego reżysera siedział za biurkiem z poobcinanymi nogami. Znów do głowy przychodzi skojarzenie: „ruina”. Rujnacja nie jest sprawą do śmiechu, zwłaszcza jeśli było się kiedyś młodym i pełnym wigoru, tryskało się życiem i męskimi płynami. Na szczęście dla Ernesta Fudgepackera rujnacja nie stanowiła problemu. Zawsze wyglądał jak ruina. Obecnie tak samo jak czterdzieści lat temu. Szorstko. Był ogólnie mówiąc, łysy, ogólnie mówiąc, blady jak papier, ogólnie mówiąc, wątły i chudy, ogólnie mówiąc, w stanie rujnacji. Oczy miał słabowite i załzawione od reumatyzmu, nie został wyposażony w podbródek. Nosił jednak okazałe okulary - w rogowych oprawkach, z centymetrowej grubości szkłami. Tak powiększały oczy, że wypełniały one całe szkła. Russell żył w śmiertelnym strachu, że któregoś dnia Fudgepacker może zdjąć okulary i ukaże się... Nieważne. - Zamknij drzwi - zaskrzeczał pan Fudgepacker. Frank zaczął usilnie próbować, choć z nimi trzema w środku, przyciśniętymi do biurka, nie było to wcale takie łatwe. Pan Fudgepacker zlustrował swą siłę roboczą, jego powiększone oczy przechodziły z jednego na drugiego. Jeśli ktoś się zastanawia, jakie pojęcie mogłoby tu przyjść do głowy, to: „upiorne”. - Gdzie Bobby Boy? - spytał pan Fudgepacker. - Na zwolnieniu - odparł Frank. - Ma kłopoty z żołądkiem. - Mam nadzieję, że coś złapał. Przyzwoita choroba to świetna zabawa. Widzisz tę dłoń? - Wyciągnął zwiędnięte łapsko. - Paznokcie odpadają. Doktor powiedział, że powinienem dać ją sobie amputować. - Dobry Boże... - jęknął Frank. - Kiedy? - W pięćdziesiątym ósmym. Chory idiota. Powiedziałem mu, że ta ręka mnie przeżyje. A ja jego. I jego następcę. Co to za obrzydliwy smród? - To ja - przyznał się Russell. - Przepraszam. - Nie przepraszaj, chłopcze, nie ma nic złego w paskudnych smrodach. Zbieram wstrętne smrody. Trzymam je w słoiczkach. Niewielkich czarnych słoiczkach. A tak poza tym to po co was tu, banda, wezwałem? - Przysłał nam pan notatkę - wyjaśnił Frank. - Ach tak. A ty Frank, cwaniaczku, próbujesz odwrócić moją uwagę, opowiadając o chorobach i smrodach. Włażenie mi w dupsko nic ci nie pomoże. - Słucham? - spytał Frank. Morgan zachichotał. - Do roboty... - stwierdził Ernest. - Tak? - podjął Frank. - ...już nic nie mamy - odparł Ernest. - Nie mamy już nic do roboty. - Poprawi się - uznał Frank. Ernest pociągnął nosem. Dźwięk był dość odrażający - brzmiał, jakby jakaś siła wciągała rurą kanalizacyjną pół tony cielęcej wątroby. - Nie zamierzam owijać w bawełnę - stwierdził Ernest. - Lawirowanie nigdy nie pomaga, wykręty to to samo co wahanie się. Uwierz mi - nie ma żadnej różnicy. Krętacz to gracz na zwłokę, po prostu i zwyczajnie. Jestem wystarczająco długo w tym biznesie, by dostrzegać prawdę takiego stwierdzenia. Kiedy byłem dzieciakiem, ojciec powiedział mi kiedyś: „Ernest, nie rób tego z siostrą”. Nie lawirował. - Rozumiem - stwierdził Frank. - Niech to będzie dla ciebie lekcją. - Oczywiście. - No więc nie stój jak głupek. Wracaj do pracy. - Oczywiście. To wszystko? - spytał Frank. - Wszystko - powiedział Ernest. - Poza tym, że jesteś wywalony, więc nie wracasz do pracy. To znaczy, na pewno wrócisz do pracy, tyle że nie tutaj. Frank zaczął wydawać z głębi gardła ciche odgłosy, jakby go duszono. - Dostajesz zawału? - spytał Ernest. - Jeśli tak, chętnie popatrzę. Też miałem kiedyś zawał. Tak naprawdę nawet dwa, ale nie mogłem się oglądać. Chętnie bym je sfilmował. Jeśli zamierzasz dostać zawału, to mógłbyś zaczekać, aż włożę film do kamery? - Nie możesz mnie wywalić - wydyszał Frank. - Jestem kierownikiem. - O! To kogo mam wywalić? - Wywal Morgana. - Nie może mnie pan wywalić - stwierdził Morgan. - Jestem pakowaczem. - O! To kogo mam w takim razie wywalić? Jeden z was musi odejść. - Wywal Russella - poradził Frank. - O! - powiedział Russell. - Nie - zaoponował Morgan. - Tak nie można. Russell jest sprzedawcą. - Jeśli jeden z nas musi odejść - stwierdził Russell - to lepiej, jeśli to będę ja. Ostatni w robocie, pierwszy na bruk. - Zgadzam się - stwierdził Frank. - Świetnie - przyznał Ernest. - No więc jesteś zwolniony, Russell. - Dziękuję - odparł Russell. - Odchodzę z żalem. Może kiedy sytuacja się poprawi, weźmie mnie pan z powrotem... - Nie, nie, nie! - zaoponował Morgan. - Tak nie będzie. Russell znów robi za uprzejmego. Nie może pan wywalić Russella! - Dlaczego nie? - spytał Russell. - Ponieważ Russell jest sprzedawcą. Oprowadza klientów, wypisuje zamówienia, nadzoruje odbiór i zwrot egzemplarzy, pisze protokoły zagubień i zniszczeń. Nie może pan wywalić Russella. - O! - stwierdził Ernest. - To kogo mam w takim razie wywalić? - Niech pan wywali Bobby’ego Boya - odparł Morgan. - To by było nieco nie fair wobec niego, nieprawdaż? - powiedział Russell. - Nie ma go i nie może się bronić. - Nie wtrącaj się, Russell. - Wydaje mi się, że Bobby Boy powinien dostać szansę, aby coś powiedzieć. - Bobby Boy, zostałeś wywalony, bez względu na to, gdzie jesteś - stwierdził Ernest. - Ale... - próbował jeszcze Russell. - Siedź cicho, Russell, albo ciebie też wywalę. - O! - Świetnie - stwierdził Ernest. - Chyba udało nam się to załatwić całkiem zgrabnie. Teraz do roboty, banda! - Ale... - powiedział Russell. - Co? - spytał Ernest. - Mogę umyć filiżanki? - Na pewno dasz sobie z tym radę, mając wszystkie inne sprawy na głowie? - Spróbuję. - Dobry chłopak, ale teraz spadajcie. - Dziękuję - zakończył Russell. Wypchnęli się na zewnątrz i Frank zamknął drzwi. - Mało brakowało - stwierdził. - Jasne - powiedział Morgan. - Dzięki za podanie mojego nazwiska. - Spodobało ci się? - Nie, to miała być ironia. - Wracam do niego - powiedział Russell. - Jeśli ktoś musi odejść, to powinienem to być ja. Ostatni w robocie, pierwszy na bruk. - Na twoim miejscu nie robiłbym tego - powiedział Morgan. - Niby dlaczego? - Ponieważ spotkałem w przerwie obiadowej Bobby’ego i powiedział mi, że znalazł nową robotę. - Ba! - prychnął Russell. - Więc jestem uratowany. Wielkie dzięki, Morgan. - Przynajmniej tyle mogłem dla ciebie zrobić. W tym momencie do ich uszu doleciał głos Ernesta Fudgepackera, który oznajmił: - Jeszcze jedno: za tydzień o tej samej porze mamy następne zebranie i jeśli sytuacja się nie poprawi, będę musiał wywalić następnego z was. - Nie mielibyście nic przeciwko temu, gdybym powiedział: „O kurwa!”? - spytał Russell. Rozdział 8 „Kto smaruje, ten jedzie” - informuje stara piosenka, tyle że to nie do końca prawda. Tak naprawdę to wcale nie jest prawda. Liczy się tylko stres. Stres. Stres. Stres. W filmach bohater albo bohaterka muszą zostać poddani działaniu stresu. Hollywoodzcy scenarzyści doskonale to rozumieją. Rozumieją to, ponieważ wymagają tego hollywoodzcy producenci. - Czy bohater został poddany działaniu stresu? Powodem wielkiego znaczenia tego zagadnienia jest fakt, iż filmem nie musi rządzić fabuła. Wystarczy, jeśli bohater albo bohaterka przejmą inicjatywę w swoje ręce. Sprzysięgły się przeciwko nim potężne moce i muszą się z nimi rozprawić. Mają cel, który trzeba osiągnąć. Można próbować twierdzić, że nie wszystkie filmy realizują ten schemat, ale każdy i tak wie, że tak jest. Weź dowolny film i zastanów się nad fabułą i bohaterem (albo bohaterką). Wszystko kręci się wokół stresu. Hollywood kwitnie dzięki stresowi. Russell nie kwitł w stresie. Nienawidził stresu. Stres nie był konikiem Russella. Tak się jednak składało, że znalazł się w stresie i czekał go jeszcze większy. Nie został następnego tygodnia wywalony z roboty. Nie zostali też wywaleni Morgan ani Frank. Choć Frank w pełni na to zasługiwał. Żaden z nich nie został wywalony, a to dlatego, że wydarzyło się coś naprawdę nieoczekiwanego. Nieoczekiwanym wydarzeniem był dość nieoczekiwany uśmiech fortuny do Imperium Fudgepackera. To dość nieoczekiwane wydarzenie zawdzięczali wyłącznie Russellowi. Który w owym czasie znajdował się w niezłym stresie. Zarówno „w stresie”, jak i „w owym czasie”. Podyskutowaliśmy nieco o stresie, powiedzmy więc teraz kilka słów o czasie. James Campbell powiedział kiedyś (tak naprawdę, w zeszłym tygodniu, w „George’u”): „Przyszłość i przeszłość mają wiele wspólnego. Jedno i drugie nie istnieje. W ten sposób możemy przejść do teraźniejszości: kto stawia następną kolejkę?” - Ty - powiedziałem mu. - Ja stawiałem poprzednią - odparł. - To było w przeszłości, a przeszłość nie istnieje - wyjaśniłem. - Dobra uwaga - stwierdził i pomaszerował do baru. Wkrótce wrócił, ale tylko z jednym drinkiem. Dla siebie. - Gdzie mój? - spytałem. - Dobre pytanie - odparł. - Sądzę, że w teraźniejszych czasach każdy płaci za siebie. Wieczór z Jamesem zawsze jest pouczający. Choć rzadko opłacalny finansowo. No tak... czas. Czas to dość syfiasta sprawa, nie? Tak naprawdę wcale nie istnieje. Z pozoru sprawia wrażenie serii chwil obecnych, może nawet nie kończącego się stanu teraźniejszości, coś jednak musi się dziać, bo wszyscy się starzeją. Jest to o tyle dziwne, że przecież przebywamy ciągle w teraźniejszości, a nigdy w przeszłości ani w przyszłości. Zwróć uwagę, że spędziłeś nieco czasu w przeszłości, która była teraźniejszością, ale nie spędziłeś ani chwili w przyszłości. Kiedy bowiem udajemy się w przyszłość, okazuje się ona teraźniejszością, a nim człowiek zdąży się zastanowić - już jest przeszłością. Russell nigdy nie zastanawiał się aż tak intensywnie nad przyszłością, zawsze bowiem cieszył się z tego, co prezentowała teraźniejszość. Zwłaszcza jeśli miał urodziny i dostał w prezencie rower. Kiedyś faktycznie sprezentowano mu na urodziny rower, ale to było w przeszłości. Dość to wszystko skomplikowane, prawda? Russell oczywiście nie wiedział, że ma odegrać znaczącą rolę w przyszłych wydarzeniach, które wpłyną na leżącą w przyszłości teraźniejszość. Naprawdę... Kiedy wracał do działu sprzedaży, nie był szczęśliwym człowiekiem. Był bardzo smutny. - Dlaczego jesteś smutny? - spytał Morgan. - Jestem smutny, ponieważ nie chcę zostać wywalony. - Nie zostaniesz wywalony - odparł Morgan. - Jeżeli ktokolwiek zostanie wywalony, to Frank. - Akurat - wtrącił się Frank. - Jestem kierownikiem. - Jeszcze nie wyciągnąłem mojego asa z rękawa - odparł Morgan. - Chyba będę musiał. - Naprawdę? - spytał Frank. - Naprawdę - odparł Morgan. - Może i jesteś kierownikiem, ale Ernest Fudgepacker jest moim wujem. - Cholera! - Powinienem odejść - stwierdził Russell. - Ostatni w robocie, pierwszy na bruk. - Możesz przestać? - Dlaczego, przecież ma rację - uznał Frank. - Nie stój mu na drodze, robi to, co należy. Wyprzedź hańbę wywalenia, Russell, i złóż wymówienie. - Dobrze - powiedział Russell. - Tak zrobię. Tak nie można, przecież to jasne. W Hollywood nie pozwoliliby na to. W Hollywood powiedzieliby: „Bohater jest w stresie i musi się odgryźć. I zwyciężyć”. Tak powiedzieliby. W Hollywood. - Złożę wymówienie - powiedział Russell. - Tak należy. - Całkowita racja - uznał Frank. - Całkowity błąd - stwierdził Morgan. - Choć z drugiej strony - stwierdził Russell - gdybyśmy mogli coś zrobić, co rozkręciłoby interesy, nie musieliby wywalać żadnego z nas. - Dobra uwaga - powiedział Morgan. - Nie da się prowadzić firmy bez kierownika - dodał Frank. - Musi być coś, co dałoby się zrobić - upierał się Russell. - Co ja mógłbym zrobić. - Co? - spytał Morgan. - Złóż wymówienie - powiedział Frank. - Uratuj pozostałych. - To nie byłoby uczciwe względem was - odparł Russell. - Kazać wam cierpieć dalej i czekać, aż miecz spadnie na kark. Nie, złożenie wymówienia nic nie pomoże. Muszę zrobić coś pozytywnego, coś, co pomoże nam wszystkim. - Jaja se robisz? - spytał Frank. - Nie, jestem śmiertelnie poważny. Poważnie się zastanowię. Znajdę sposób na uratowanie Fudgepackera. Tak właśnie zrobię. - Wpół do szóstej - poinformował Morgan. - Fajrant. Co powiesz na piwko? - Byle nie u „Kamieniarza”. - Nie u „Kamieniarza”. - W takim razie powiem: dzięki. Chodźmy. „Małpa Tota” była popularnym pubem. Z muzyką. Grywały tu wszelkie możliwe kapele. Niektóre stały się nawet sławne. Kiedyś grali tu The Who, grał Manfred Mann. Choć oczywiście już kilka lat temu. Nigdy nie grali tu Lost T-Shirts of Atlantis ani Sonic Energy Authority, ale trudno mieć wszystko naraz. Gospodarz „Małpy Tota” - Hiszpan - nazywał się Luis Zornoza. Był przystojny, wysoki a smagły i tak jakby w guście kobiet*. [Tak jakby dotyczyło to szczególnie jednego szczegółu.] Russell pierwszy raz gościł w „Małpie Tota”. Morgan zwrócił mu uwagę na wiszący nad kontuarem szyld: „»Małpa Tota«, dawniej »Latający Łabędź«, wita”. Podeszła ich obsłużyć blond barmanka. - Dla mnie wodę Perrier - powiedział Russell. - Bierzesz duże piwo - oznajmił Morgan. - Masz rację, tak zrobię. - Dwie pinty specjala - zamówił Morgan. Barmanka tęsknie popatrzyła na Russella. - Szkoda - stwierdziła. - Posłuchaj - zaczął Morgan, kiedy dostali piwo. - Wiem, że chciałbyś pomóc, ale tak naprawdę nie bardzo ci to leży, prawda, Russell? Chcę powiedzieć, że jesteś uczynnym gościem, ale kiedy chodzi o wielką pomoc, taką na przykład jak zrobienie wielkiego filmu, wtedy trzymasz się z daleka. Mam rację? Russell podejrzliwie powąchał zawartość kufla, a następnie upił mały łyczek. - Przecież nie jestem idiotą - odparł. - Stać mnie na co nieco. Niejedno mógłbym. - Tak, ale sam przecież wiesz, że nic nie zrobisz. Tacy jak ty nigdy nic nie robią. Nie obraź się, ale taka jest kolej rzeczy. - Ale gdyby pojawiła się okazja, mógłbym. - Okazje trzeba sobie tworzyć. - Już to mówiłeś. - Nie mówiłem. - Mówiłeś i to też mówiłeś. - Co? - O nie... - Russell rozejrzał się po lokalu. Gospodarz Luis zszedł do piwnicy z blond barmanką i poza nimi w pubie nie było nikogo. - Szybko! - rzucił Russell. - Skacz za bar! Szybko! - Chyba nie zamierzasz obrabować knajpy? Russell, nie! - Coś się zaraz wydarzy. Tempo! Gazem! - Russell zeskoczył ze stołka i zaczął się wdrapywać na kontuar. - Russell, postradałeś zmysły?! - Szybko, to się zaraz wydarzy, wiem! - Russell złapał Morgana za rękaw i zaczął go ciągnąć. - Co to? O cholera... Pub zadrżał. Zatrząsł się cały. Dozowniki zabrzęczały, popielniczki zadygotały. Tarcza do rzutków spadła ze ściany. - Trzęsienie ziemi! - wrzasnął Morgan. - To nie trzęsienie ziemi. Pospiesz się! - Russell rzucił się za kontuarem na podłogę, pociągając Morgana za sobą. - O mój Boże! Nie wiadomo skąd pojawił się lodowaty wiatr, zmienił w mini-huragan, zaczął porywać krzesła i tańczyć z nimi po sali. - Nie podnoś głowy! - wrzasnął Russell, ale Morgan nie potrzebował instrukcji. Stoły wirowały, roztrzaskiwały się o ściany, powietrze wypełniały tekturki pod kufle i popielniczki, kufle i butelki, na podłogę leciał deszcz szczątków. Do tego to oślepiające światło... Wystrzeliło znikąd tuż przed kontuarem, zamieniło się w błękitnobiałą taflę, po czym rozciągnęło od ściany do ściany, od podłogi do sufitu. Po chwili zwinęło się w sobie z dźwiękiem przypominającym wylatywanie wody z wanny i zniknęło. Rozległo się ciche brzęknięcie szkła, tąpnęło ostatnie spadające krzesło i zapadła cisza. Całkowita cisza. Nienaturalna. Russell ukląkł i strząsnął z ramion szkło oraz tekturki pod piwo. Wyjrzał nad kontuar i na widok zniszczeń oczy o mało nie wypadły mu z orbit. - Już po wszystkim? - spytał Morgan, leżąc w pozycji embriona. - Chyba dopiero się zacznie. Dźwięk przypominał zbliżający się do wyjazdu z tunelu pociąg ekspresowy, startujący odrzutowiec albo wystrzeliwaną rakietę (która brzmi nieco jak odrzutowiec, ale nie do końca jak pociąg). Rozległo się coś jakby WIIIIIZZZIUJJJJJ!!! Do tego naprawdę głośno. Przeciwległa ściana zafalowała, po czym otworzyła się - mniej więcej jak oko obiektywu kamery filmowej. Russell gapił się - światło zmieniło się, wystrzeliło ze ściany i pojawiła się, najpierw jako maleńka plamka, biegnąca postać. Była coraz bliżej i bliżej. Widać ją było jedynie dwuwymiarowo. Trudno to opisać - przypominało rzucany na ścianę film. Tak to mniej więcej wyglądało. Postać biegła na kamerę. Po kolejnym, jeszcze głośniejszym wizgu, wyskoczyła z przestrzeni dwuwymiarowej w trzeci wymiar. Była to kobieta. Piękna. Miała na sobie elegancką, podkreślającą kształty sukienkę ze złotej łuski, kończącą się tuż nad kolanami. Nosiła złote pończochy i złote buty. A włosy... : Kobieta rozejrzała się przerażonym wzrokiem. - Russell! - zawołała. - Gdzie jesteś? - Jestem tutaj. - Gapienie się Russella osiągnęło stan gigantogapienia się. Mimo wszystko powiedział: „Jestem tutaj” - ni mniej, ni więcej. - Wiedziałam, że mnie nie zostawisz. Wiedziałam... - To ty! Ty! Rzeczywiście to była ona. Barmanka z „Ramion Kamieniarza”. - Bierz, szybko. Nie ma czasu. - Co mam brać? Co? Przepiękna dziewczyna rzuciła w dłoń Russella złoty pakuneczek. - Programator. Ukryj się, nie pozwól, by cię zobaczyli i... Russell... - Tak? O co chodzi? - Kocham cię. - Przechyliła się przez kontuar i pocałowała go. Prosto w usta. Russell poczuł, że palce stóp zwijają mu się, a włosy prostują. - Ooo... - wydukał, kiedy się odsunęła. - Nie... - ...rozumiesz? Zrozumiesz. I dziękuję za wszystko. - Eee... ooo... Zadźwięczał i zazgrzytał metal. Dziewczyna spojrzała w kierunku ściany, z której się wyłoniła, i wcisnęła przycisk na swoim pasie. Na przeciwległej ścianie pojawiło się kolejne białe koło. - Schowaj się - powiedziała i ruszyła biegiem w kierunku białej tarczy. Russell patrzył, jak dziewczyna biegnie przez salę i skacze w krąg na ścianie. Ten natychmiast ją połknął. Zniknęła. - Ooo...- powiedział kolejny raz, po czym odwrócił głowę, tylko jednak po to, by ujrzeć coś okropnego. Zanurkował w poszukiwaniu kryjówki. Wychodzili z dwuwymiarowej przestrzeni w trzecią, ze szczękiem i zgrzytaniem. Wyglądali jak rycerze w kruczoczarnych zbrojach. Było ich dwóch, wysokich i szerokich, o wielkich cielskach, a z każdym ich krokiem trzęsła się podłoga. Nosili kuliste hełmy, całkowicie gładkie, bez wizjerów ni otworów na oczy, i metalowe, trójpalczaste rękawice. W dłoniach dzierżyli olbrzymie, czarne strzelby o bardzo nowoczesnym wyglądzie. Wzdłuż luf w tę i nazad migotały czerwone lampki. Zatrzymali się ze szczękiem tuż przed kontuarem. Morgan podniósł nieco głowę, ale Russell przycisnął mu ją do podłogi i zasłonił usta dłonią. Potężne postacie stały nad nimi nieruchomo jak pomniki. Po chwili ich głowy zaczęły się obracać, wydając przy tym warkoczący, klekoczący odgłos. Kręciły się i kręciły. - Kobiety nie ma - stwierdziła jedna z postaci głosem, jaki dolatuje ze słuchawki telefonicznej przy rozmowie międzymiastowej. - Nastaw ponownie współrzędne. Tryb poszukiwania. Uwzględnij korektę opóźnienia. Na przypominających żółwie pancerze napierśnikach zamigotały światełka. Na przeciwległej ścianie ponownie rozjarzył się krąg światła. Z grzechotem i trzaskiem pobiegli w jego kierunku. Tarty o siebie metal wydawał obrzydliwe zgrzyty i jęki. Wskoczyli w światło i ZAP! Zniknęli. Kaput. Rozpłynęli się. Russell ponownie wyjrzał. Ściany sali wróciły do poprzedniego stanu, nie pozostało śladu bytności przybyszy. Morgan wstał z trudem. - Co to, do jasnej... - wymamrotał. - Chyba wpakowaliśmy się w kłopoty. - Kłopoty? - Kłopoty? - Tym razem usłyszeli głos Luisa Z., hiszpańskiego gospodarza. - KŁOPOTY? Wy dranie, coście zrobili z moim pubem?! - To nie my. - Morgan zaczął się cofać. Luis trzymał oburącz wielki kij do zaprowadzania porządku. Russell także zaczął się wycofywać. - Wy cholerni szaleńcy! Wystarczy wyjść na chwilę, a rozwalacie mi lokal w pył! Jesteście martwi! Trupy z was jebańcy na mur! - Uciekamy! - stwierdził Morgan. - Uciekamy - zgodził się Russell. Choć Luis gonił ich ze wszystkich sił, Morgan i Russell mieli po swej stronie młodość i w końcu - przy Butts Estate - uciekli mu. Stali w alejce zgięci wpół, z dłoniami opartymi o kolana, i charcząc, łapczywie chwytali powietrze. - Co się... do jasnej... cholery... tam... działo? - udało się wreszcie wydusić Morganowi. - Nie wiem. - Russell miał w sobie odrobinę więcej powietrza. - Po prostu nie wiem. - Trzęsienie ziemi - jęknął Morgan. - Jaskrawe światła, błyski, huk i łomot, głosy i... - W dalszym ciągu nic mi to nie mówi. - Co widziałeś? Powiedz, co widziałeś. - Nie wiem... chyba... - Kobieta. Słyszałem kobietę. - Tak, była tam kobieta. - Wiedziałeś, Russell. Bez względu na to, co się tam stało, wiedziałeś, że się ma wydarzyć. Russell powoli kiwnął głową. Wiedział, że coś ma się wydarzyć. Choć nie miał pojęcia co i nie wiedział, że wiedział. Tak to ujmijmy. - Siedzimy po uszy w gównie - wydyszał Morgan. - Ten Luis na sto procent wezwie policję. Będą nas ścigać. Możemy trafić do więzienia. - To nie nasza wina. Nic nie zrobiliśmy. - Więc kto zrobił, Russell? - Nie mam pojęcia. Ściana się otworzyła, najpierw wyszła z niej ona, potem oni. Wielkie stwory w zbrojach. Wątpię, by to byli ludzie. - Uważasz, że da się tę wersję przeforsować w sądzie? - Musimy tam wrócić. - Słucham, co?! - Wrócić tam, spróbować wyjaśnić, przeprosić, zaproponować wyrównanie strat. - ŻE CO?! - Musimy wziąć to na siebie. Wiem, że musimy tak zrobić. Powiemy, że się popiliśmy i zaczęliśmy się bić. Obiecamy zapłacić za szkody. - Oszalałeś kompletnie? - To najlepszy sposób. Jeśli wezwał policję, nie chcę, by o szóstej rano załomotali do drzwi mojej mamy. - Ale pub jest kompletnie zniszczony. To mogą być tysiące funtów. - Możemy kłamać - stwierdził Russell. - Co powiedziałeś? - Że możemy kłamać. - Nie umiesz kłamać, Russell. - Ale ty umiesz. Bez przerwy kłamiesz. - To nieprawda, nigdy nie kłamię. To Bobby Boy ciągle kłamie, nie ja. - A co z tymi grzybami, które podobno rosły w twojej szopie - te z kapeluszami jak pokrywy pojemników na śmieci? - To tylko lekka przesada. - A co z tym spóźnieniem do pracy, kiedy powiedziałeś Frankowi, że terroryści porwali autobus? - To akurat prawda. - Nieprawda. - Masz rację, nieprawda. - Więc ty będziesz kłamał. - Co mam powiedzieć? - Powiesz, że do pubu wpadli uzbrojeni mężczyźni w celach rabunkowych, a my ich przepędziliśmy. - O! Niezłe kłamstwo, nie powiem. - Lepsze od większości tych, jakie ty wymyślasz. - Członkowie jakiegoś oddziału paramilitarnego - powiedział Morgan, zagrzewając się do pomysłu. - Z zaczernionymi twarzami, minigunami General Electric M134 w rękach, a ja wypędziłem ich osobiście, używając technik sztuki walki, której nauczyłem się w Tybecie od lamów. - Dwóch dryblasów w hełmach i maskach na twarzach - stwierdził Russell. - Z pałkami i poradziliśmy sobie z nimi we dwóch. - Moglibyśmy wyjść z tego jako bohaterowie. - Morgan zatarł dłonie. - Znaleźć się w gazetach itepe. - Mnie wystarczy, jeśli sprawa nie trafi do sądu. - Niech będzie. Powlekli się z powrotem. Wleczenie się naprawdę zaczęło dominować w tym dniu. Po jakimś czasie dowlekli się na miejsce. Pod „Małpą Tota” nie znaleźli radiowozów. Było cicho i spokojnie. Do środka właśnie wchodziła młoda para. Russell i Morgan wymienili spojrzenia, zebrali się w sobie, wzięli głęboki wdech i weszli do pubu. Zamurowało ich. Stali w milczeniu. Wstrzymali oddech. Nic, tylko się gapili. Pub wyglądał całkiem normalnie. Całkowicie normalnie. Żadnych połamanych mebli, potłuczonego szkła, pogruchotanych popielniczek. Krzesła i stoły stały jak powinny, tarcza do rzucania strzałek wisiała na ścianie, wszystko było w stu procentach w normie. Kompletnie, absolutnie w normie. Morgan pierwszy wypuścił powietrze. - Co, do ku... - To wy! - Gospodarz Luis skoczył przez bar. - Jak żeście...? Co żeście...? - Słucham? - spytał Morgan. - Wracam i wszystko znajduję w najlepszym porządku. Nic nie zniszczone. Jak żeście to zrobili? W jaki... sposób.. - Ja... - zaczął Morgan. - O czym pan mówi? - wtrącił się Russell. - Co? - spytał Morgan. - Co? - dodał Luis. - O czym pan mówi? - To miejsce... wszystko zniszczone... goniłem was. - Nigdy pan nas nie gonił - stwierdził Russell. - Właśnie weszliśmy. Przyszliśmy tu dzisiejszego popołudnia po raz pierwszy. - Co? - powtórzył Morgan. - Jak cholera już tu... wy cholerni... - Ten człowiek jest ewidentnie pijany - stwierdził Russell. - Chodź, Morgan, napijemy się gdzie indziej. Dobranoc, gospodarzu. - Co... co?! Russell wypchnął Morgana z pubu. Na zewnątrz Morgan znów zaczął ze swoim: „Co?” - Coś się stało - wyjaśnił Russell. - Coś wielkiego, w jakiś sposób wiedziałem, że pub będzie cały. Nie pytaj skąd, ale wiedziałem. - Kiedy się dowiedziałeś? - Chwilę przed naszym wejściem. Dzieje się coś wielkiego, Morgan, i tkwimy w środku wydarzeń. - Ty możesz sobie tkwić w środku wydarzeń, ja nie mam ochoty. Jestem zwykłym chłopakiem. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. - Ale zawsze mówiłeś, że... - Nie przejmuj się tym, co zawsze mówiłem. Prawdopodobnie kłamałem. Nie potrzebuję żadnych przygód, chcę iść do domu na herbatę. - Ale już w tym tkwisz, Morgan, nieważne co to jest. - Nie, nie, nie. Huragany w pubach, pojawiające się i znikające przedmioty, porozwalane meble, które same składają się do kupy... to nie dla mnie, nie zamierzam dać się wciągnąć w nic takiego. - W nic TAKIEGO? - Russell zamyślił się. - Masz na myśli przygodę? Prawdziwą przygodę? - Nie było w tym krztyny prawdy. - Znała mnie. Znała moje imię, nazwała mnie Russellem, pocałowała i powiedziała, że mnie kocha. - Idę do domu. - Ja nie, zamierzam się dowiedzieć, o co tu chodzi. - Daj sobie spokój. Bez względu na to, co się wydarzyło, cofnęło się. Może przyleciała tu czarna dziura albo coś podobnego, ale już po wszystkim. Udało nam się wyjść cało. Chodźmy do domu. - Nie jest po wszystkim. Do końca jeszcze daleko. To dopiero początek. - Cóż, będziesz musiał sam zająć się tym dalej. - Morgan, daj spokój. - Nie. - Morgan uniósł ręce. - Nie chcę nic wiedzieć. Idę do domu. Do widzenia, Russell. - Do widzenia, Morgan. Tym razem Morgan nie wlókł się, a sztywno kroczył. Russell patrzył, jak maleje w oddali, po czym znika w cieniu gazometru. Jeszcze chwilę postał. Słońce zachodziło za wielkimi dębami, rosnącymi za Tamizą po stronie Kew, cienie wydłużały się na płynącej wodzie. Na podbarwionym na różowo niebie krążyła czapla. Sięgnął do kłusowniczej kieszeni i wyjął złotą paczuszkę. - Zobaczymy... - stwierdził, odwrócił się na pięcie (bohaterowie zawsze obracają się na pięcie, a Russell mógł - jedynie „mógł” - okazać się materiałem, z których są zrobieni bohaterowie) i dziarsko odszedł (ponieważ bohaterowie także dziarsko chodzą), by się dowiedzieć, jakież to wielkie przygody los chowa dla niego w zanadrzu. O tak! Rozdział 9 POWRÓT DO FUHRERA II - Ma dziś wolny wieczór - prychnął gospodarz „Ramion Kamieniarza” (ten, który nie był Neville’em). - Jakiś gościu gadał z nią w czasie obiadu, pił perriera. Zabrał ją chyba do kina. - Jest pan pewien? - spytał Russell. - Oczywiście, jestem pewien jak cholera, zabrał ją samochodem pół godziny temu. A co to ma wspólnego z tobą? - Nic. Serwujecie jedzenie? - Spytaj, czy bywają u nas kraby. - Dlaczego? - Spytaj. - Dobra. Bywają u was kraby? - Jasne, wszyscy u nas bywają! - Gospodarz serdecznie się roześmiał. Russell nie. - To był żart... - stwierdził gospodarz. - Bardzo dobry. Mogę dostać kanapkę? - Może z krokodylem? I mięso ma być tak świeże, by kanapka robiła CHRUP, CHRUP, CHRUP, co? - Co pan powie o szynce? - Nie znam jej, nigdy u nas nie bywa. - Gospodarz chichotał dalej. - Czy coś się stało? W porze obiadowej nie śmiał się pan tyle. - W porze obiadowej czekałem na rozstrzygnięcie kilku spraw, teraz wszystko się wyjaśniło. - Miło słyszeć. W takim razie poproszę kanapkę z szynką, jeśli wolno. - Coś do picia? Wyborowy bitter jest znakomity. - Poproszę wodę Perrier. - Phu! - Gospodarz podał butelkę i szklankę, skasował Russella i wrzasnął zamówienie na jedzenie przez okienko do kuchni. Russell poszedł do stolika z boku. Pub się wypełniał, rozbrzmiewała radosna paplanina o niczym, podnoszono głosy, śmiano się. Russell wyjął z kieszeni złoty pakiecik i położył go na stole. Co znajdowało się w środku, hę? Powiedziała: „programator”. Więc co - pilot do telewizora? Pewnie coś więcej niż pilot. Otworzyć teraz? Zajrzeć? - Kanapki z szynką. - Gospodarz chlasnął talerzem w stół. - Szybko - stwierdził Russell. - Szybkie danie. Co dostałeś? Masz urodziny? - To prezent dla mojej mamy - odparł Russell, zmartwiony łatwością, z jaką kłamstwo przeszło mu przez usta. - Kończy dziś siedemdziesiąt lat. Gospodarz zlustrował Russella od stóp do głów. - Smacznego - stwierdził i skierował się w stronę baru. Po chwili odwrócił się i dodał: - No tak, później pogadamy o wynajęciu sali, kostiumach i tak dalej. - Znakomicie. Gospodarz oddalił się w swą niegodziwą stronę. Russell wziął kanapkę, włożył ją sobie do ust i natychmiast wypluł. Była stęchła. Bardzo nieświeża. Russell westchnął, zaburczało mu w żołądku. Wziął inną kanapkę i zaczął żuć ją z goryczą. Otworzy pakiecik. Tak będzie najlepiej. Zaczął go rozpakowywać. Papier przypominał w dotyku równocześnie jedwab i metal, ale nie był ani tym, ani tym. Dziwne. Jego oczom ukazała się czarna plastikowa karta i list. Russell rozwinął list i zaczął czytać. Drogi Russellu, jeszcze nie wiesz, dlaczego to dostałeś, ale wkrótce się dowiesz. Jeśli wszystko poszło jak należy, siedzisz w „Ramionach Kamieniarza” i jesz stęchła kanapkę z szynką... Russell o mało się nie zadławił nieświeżą szyneczką. Jeśli nie, to oboje spieprzyliśmy sprawę, ale jeżeli tak, to dokończ kanapkę i zanieś to pod podany adres. Wszystkiego się tam dowiesz. Mam nadzieję. Całuję Julia Russell spojrzał na podany na dole adres - był to magazyn w Dokach Brentfordzkich, na samym końcu Horseferry Lane. Sięgnął, by otworzyć pudełko - aby to zrobić, położył list na stole tekstem do dołu. Dostrzegł jakieś zdanie z tyłu kartki. Przeczytał. „Nie otwieraj pudełka”. - O! - powiedział, nie otwierając pudełka. Zapadała noc. Była to jedna z tych aromatycznych brentfordzkich nocy, o jakich często piszą poeci. Tych nocy, które sprawiają, że ma się wrażenie, iż w promieniu kilku kilometrów wszyscy leżą w łóżkach i się kochają. Każdy zna takie noce - Russell znał je dokładnie. W powietrzu unosił się zapach jaśminu, a wyszukane egzotyczne aromaty płynęły przez Tamizę z ogrodów Kew. Perły architektonicznego dziedzictwa Brentford zatrzymywały na pokrytych łupkiem dachach księżycowe światło i wyglądały ot, tak sobie. Ot, tak, a niektóre nawet lepiej. Wyglądały, jak wyglądały zawsze i - miejmy nadzieję - zawsze będą wyglądać. Russell wdychał nocne powietrze. To było świetne, stare miejsce, to Brentford - kto tu nie mieszka, nigdy tego nie zrozumie. W powietrzu unosiła się MAGIA. Może zawsze tak tu było, może bajki, które słyszał, odpowiadały prawdzie? O Neville’u, Pooleyu, Omallym i „Latającym Łabędziu”. Takiej nocy jak ta ma się wrażenie, że możliwe jest niemal wszystko... A biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się dotychczas... Russell skręcił z głównej ulicy w Horseferry Lane. Ze „Skurczonego Łba” dolatywały odgłosy zabawy. Papa Legba’s Voodoo Jazz Cats, którzy odwalali ostro swoje afrykańskie kawałki z waleniem się łbami, z Montym na akordeonie. Russell minął pub i wszedł na wyłożoną kostką uliczkę, która mijała jaz i wyspę Cider i podążała w kierunku zrujnowanych starych doków. Przy świetle księżyca jeszcze raz przeczytał adres. Hangar 18. Przyszła mu do głowy nagła myśl: Dlaczego ja to robię? Na pewno wpakuję się w jakieś kłopoty. (Ta druga myśl szybko dołączyła do pierwszej). Na pewno najlepiej byłoby wrzucić pakiecik do Tamizy i iść do domu. (Trzecia myśl). Russell spojrzał w górę na groźny Księżyc. - Coś się dzieje - powiedział łagodnie - i jestem tego elementem. Nie wiem, o co chodzi, ale zdecydowałem, że dowiem się tego. Tak więc poszedł dalej. W starych dokach stało jeszcze kilka budynków. Nie za wiele. Tak naprawdę tylko trzy. Dwa zdawały się już poważnie podniszczone. Trzeci wyglądał dość galantnie. Niedawno go odmalowano. Niedaleko szczytu dachu widniała całkiem pokaźna cyfra 18. Od reszty budynku wyraźnie odcinały się wielkie suwane wrota, jakie zwykle bywają w hangarach. Russell zastanawiał się, jaki to mógł być hangar: lotniczy? Możliwe. W końcu to odważny Brentfordczyk dokonał pierwszego lotu aparatem napędzanym siłą ludzkich mięśni* [W 1859 roku Charles „Ikar” Doveston wzniósł się w powietrze maszyną Griffin 4, napędzanym za pomocą pedałów ornitopterem. Plany konstrukcji można obejrzeć na stałej wystawie „Byliśmy pierwsi” w bibliotece w Brentford.] - choć wypisano go z annałów historii i wszystkie zaszczyty zebrali bracia Wright. Typowe. Zawsze wszystko muszą zakosić Amerykanie. Nie, żeby Russell miał cokolwiek przeciwko Amerykanom. Russell nie miał nic przeciwko nikomu. Russell nie był taki. Wokół zalegała cisza. Czasem zaskrzeczała czapla. Plusnął łosoś. Coś pociągnęło nosem w pobliskich krzewach. Wszędzie jednak panowała cisza. Russell dziarsko podszedł do wielkich, przesuwnych, hangarowych wrót. Powinien zapukać? Oczekiwano go? CZYHAŁO NA NIEGO NIEBEZPIECZEŃSTWO? To jest myśl, co nie? Najlepiej być ostrożnym. Dziarski krok Russella zmienił się w drobienie nóżkami. W wielkich przesuwnych wrotach znalazł małe drzwi na zawiasach i nacisnął klamkę. Poddała się i drzwi z cichym szczęknięciem otworzyły się. Russell nerwowo wciągnął powietrze. Dokonywał włamania i wtargnięcia. Hm, włamania raczej nie, ale jeśli wejdzie, wtargnie. Czy wtargnięcie jest przestępstwem? Jego działalność można było zinterpretować jako wtargnięcie w uzasadnionym zamiarze. Wtargnięcie w zamiarze wejścia. To nie mogło być przestępstwo* [Aczkolwiek to, co robił, można było uznać za niedozwolone wejście na teren prywatny.]. Pchnął drzwi i wszedł w ciemność. A potem wydarzyło się kilka rzeczy - naprawdę bardzo szybko po sobie. Russell wyczuł ruch. Usłyszał świśnięcie czegoś szybko poruszającego się. Odskoczył w bok. Rozległ się ostry metaliczny brzęk, a zaraz po nim okrzyk bólu - nie wydał go Russell. Dłoń, nie należąca do Russella, znalazła się na twarzy - Russella. Russell złapał nadgarstek tej dłoni i energicznie go wykręcił. Usłyszał drugi okrzyk bólu, nieco głośniejszy od pierwszego, który odbił się echem po całym hangarze, po czym rozległy się liczne prośby o litość. - Gdzie kontakt?! - wrzasnął Russell. - Gdzieś tu na górze. Puść mnie! Zostaw mnie! Aua! Uuu! Ratunku! Russell zaczął macać w ciemności dłonią, która nie trzymała wrażego nadgarstka, i po chwili znalazł kontakt. Kontakt kliknął i wokół pozapalały się światła. - O! O! O! - wył więzień Russella. Zaraz dodał: - O cholera, to ty! - I ty! - odparł Russell, poluźnił chwyt i przyjrzał się postaci u swych stóp. Ubrany na czarno chłopak był mniej więcej w jego wieku. Miał długie, rzadkie włosy, długą, chudą twarz, długi, chudy tułów, długie, chude ramiona i także długie i chude nogi. Miał też długi, chudy nos, nad nim ciemne oczy, leżące nieco zbyt blisko siebie, by pozwalać wygodnie patrzeć, a pod nim wybitnie nieuczciwie wyglądające usteczka, obecnie skrzywione z bólu. - Bobby Boy, co ty tu robisz? - Mało brakowało, a połamałbyś mi cholerny nadgarstek. - Zaatakowałeś mnie czymś. - Russell rozejrzał się w poszukiwaniu tego czegoś. Leżało tuż obok. Było długie i metalowe. Rura - ot, co to było! - Mogłeś mnie zabić! - Włamałeś się i wtargnąłeś. - To nie do końca prawda. Zastanawiałem się nad tym zagadnieniem i... - Nieważne. - Bobby Boy z wysiłkiem stanął na długich, chudych stopkach i zaczął masować długi, chudy nadgarstek. - Co tu robisz? - A co ty tu robisz? - Zapytałem pierwszy, poza tym jak ci się udało zrobić mi to z nadgarstkiem? Sądziłem, że jesteś pokojowo nastawionym człowiekiem? - Trenowałem dżiu-dżitsu na kursach wieczorowych. - Ty trenowałeś dżiu-dżitsu? - W wyniku pomyłki. Zapisałem się na kurs tapicerki, ale w biurze ktoś popełnił błąd i nie chciałem nikogo denerwować mówieniem o tym. - Byłeś, jak zwykle, bardzo grzeczny. - Chyba tak - stwierdził Russell. - No więc co tu robisz? - Mam coś dostarczyć. Chyba coś ważnego. - Kto ci to dał? - Barmanka z „Ramion Kamieniarza”. - Ta, która umie zrobić szpagat, stojąc na głowie? - Chyba mówimy o tej samej osobie. - Russell ponuro kiwnął głową. - Dlaczego ci to dała? - Nie wiem. - Nie zapytałeś? - Nie miałem okazji. Przestań zadawać tyle pytań! - Wiesz, co dostałeś? - To ostatnie pytanie, na które odpowiem. Programator. Nieuczciwie wyglądające usteczka rozdziawiły się, a oczy, leżące zbyt blisko siebie, by pozwalać wygodnie patrzeć, rozszerzyły się. - Masz programator? Pokaż... daj mi go! - Pokażę ci go, ale nie dam, póki nie wyjaśnisz, do czego służy. - Nie mogę. - Więc go nie dostaniesz. - Daj spokój, Russell, on jest mój. Zrekompensuję ci stracony czas. Zapłacę ci. - Nie chcę pieniędzy. Chcę... Boże drogi, a to co? Russell stanął jak wryty, był w stanie jedynie wyciągnąć palec. Bobby Boy podskakiwał przed nim, by zasłonić widok. - Nic takiego, nie przejmuj się. Daj mi tylko programator. - Jeżeli to jest „nic takiego”... - Russell delikatnie odsunął Bobby’ego Boya na bok. - To... to jest... - UFO - z westchnieniem stwierdził Bobby Boy. - Ale moje. - Zbudowałeś je? - Nnnie... wszedłem w posiadanie. - Czyli ukradłeś. - Formalnie tak. Russell zrobił kilka kroków do przodu i zapatrzył się w UFO. W zasadzie nie było to prawdziwe UFO. Choć raczej należałoby powiedzieć, że zarówno było, jak i nie było. UFO to niezidentyfikowany obiekt latający, a ten obiekt udawało się bez trudu zidentyfikować. Bez problemu można w nim było rozpoznać to czym był, czyli latającym talerzem. Latający talerz kwalifikuje się jednak jako UFO i wiele osób uważa, że to jedno i to samo. Do takich osób zaliczał się Russell. - Latający talerz... - gwizdnął Russell, a wyglądał przy tym (jak by powiedział John Campbell) jak „stuprocentowy Adamski”. Talerz miał mniej więcej pięć metrów średnicy i stał na tradycyjnym trójnogu. Od góry zwieńczała go niewielka kopułka. Wokół znajdowało się kilka okrągłych bulajów. Luk wejściowy był otwarty, zgrabna drabinka rozłożona. Ten latający talerz różnił się jednak od wszystkich, których pojawienie się zgłaszano przez wszystkie minione lata tym, że miał na bokach oznakowania. Nie żadne wenusjańskie krzaczki, a symbole, które Russell natychmiast rozpoznał. Kiedy to nastąpiło, dość paskudnie odebrało mu dech. - Tak naprawdę to nie jest latający talerz - wyjaśnił Bobby Boy. - To Flugelrad. - Niemieckie słowo... - wyszeptał Russell. - A te symbole to... - Swastyki, zgadza się. Ciągle mają taką moc, że mogą odebrać oddech, co nie? - O tak... - Russell powoli pokręcił głową. - To jest stare, prawda? Wszystkie te nakrętki, nity i tak dalej. Wygląda, jakby zbudowano go dawno temu, a mimo to sprawia wrażenie nowego... - Dasz mi programator, jeśli wszystko ci o nim opowiem? - Bobby Boy miał cichy, piskliwy głosik. W zasadzie nie brzmiał on jak głos, a popiskiwanie. Komu jego wygląd nie powiedział: „cwaniaczek”, temu mówił to głos. To znaczy głos nie mówił: „cwaniaczek” - był „cwaniaczkowaty”. O tak, z Bobby’ego Boya był niezły przekręt. - Jeśli uznam, że powiedziałeś mi prawdę - stwierdził Russell. - Cwana odpowiedź - powiedział Bobby Boy. - Nie miałbyś nic przeciwko temu, by zacząć? Usta Bobby’ego Boya zaczęły produkować ciche cmoknięcia. Ciche, cwane cmoknięcia. - W porządku - stwierdził. - Powiem ci wszystko. Dokładnie, jak wszystko się odbyło. Cholera - umierałem z chęci, by komuś opowiedzieć, ale nie mogłem. Nie wiedziałem, komu mogę zaufać. - Mnie możesz - stwierdził Russell. - Oczywiście. Tobie można zaufać. Tyle że zanim ci opowiem, obiecaj, że nie rozpowiesz tego dalej. - Hm... - zawahał się Russell. - To warunek. Decyduj się szybko, zanim zmienię zdanie. Russell, który uważał, że jest górą, nieco stracił to przekonanie. - Dobrze - stwierdził więc. - Obiecuję. - Świetnie, przejdźmy więc do mojego gabinetu. Usiądziemy, bo to zajmie chwilę. - Dobrze - powiedział ponownie Russell i ruszył za wysokim chudzielcem w czerni. Gabinet był odpowiednio ponury. Sami zgadnijcie, odpowiednio do czego. Bez dwóch zdań był jednak ponury - odpowiednio. Stało w nim nieszczęsne biurko, dwa straszliwe krzesła, na podłodze leżał dywan, o którym lepiej nie myśleć. Na ścianach wisiało mnóstwo plakatów filmowych. Też wyglądały ponuro - w końcu były to plakaty do filmów Fudgepackera. Russell natychmiast to dostrzegł. - To plakaty z Imperium - stwierdził. - Ukradłeś je! - Uratowałem je od spleśnienia w tym mauzoleum. Filmy to moje życie, przecież wiesz, Russell. - Wiem, że chciałbyś zostać gwiazdorem filmowym. - I zostanę. Największym w historii. W końcu przyniosłeś programator. O tak! Bobby Boy opadł na jedno ze straszliwych krzeseł, które wydało z siebie okropny jęk. Russell z niechęcią usiadł na drugim. - Chcesz się czegoś napić? - spytał Bobby Boy. - Tak, właściwie to tak. Bobby Boy wyczarował z szuflady biurka butelkę szkockiej i dwie szklanki. Russell obejrzał etykietę. Glen Boleskine. Bardzo drogi trunek. Pan Fudgepacker trzymał go w barku dla najlepszych klientów. Russell uniósł brew. - Posłuchaj, Russell, nie ma powodu owijać niczego w bawełnę - stwierdził Bobby Boy. - Jestem nieuczciwy, wiem. Zawsze taki byłem i prawdopodobnie zawsze będę. Mój ojciec był nieuczciwy, nieuczciwy był dziadek. Choć trzeba przyznać, że dziadek był interesującym człowiekiem - wiedziałeś, że znał dokładny moment swej śmierci? - Jaja se robisz? - stwierdził Russell, biorąc szklaneczkę z whisky. - Skąd, sędzia mu powiedział. - To nie jest śmieszne. - Nie, ale prawdziwe. Russell zaczął popijać szkocką. Nigdy przedtem nie pił tego trunku, choć zawsze miał ochotę i dostęp do barku Fudgepackera. Smakowała świetnie. - No więc - powiedział Bobby Boy - opowiem ci teraz całą historię, której obiecałeś nie zdradzić nikomu, po czym dasz mi programator. - Zgoda - odparł Russell, dokonując kolejnej próby smakowej whisky. - Świetnie. - Bobby Boy wyjął paczkę papierosów, wyciągnął jednego, wetknął go sobie w chytre usteczka i zapalił. Wydmuchnął dym w kierunku Russella i zaczął opowieść. - Wszystko zaczęło się mniej więcej tydzień temu... - W jaki dzień? - Jak to: w jaki dzień? - Chcę wiedzieć, jaki to był dokładnie dzień tygodnia. Chcę od samego początku znać całą prawdę. - W czwartek. - Na pewno? - Dobrze, w środę. Nieistotne. - Istotne. Mów dalej. - To zaczęło się w zeszłą środę. Miałem wolny dzień, ponieważ byłem chory. - Założę się, że tak naprawdę nie byłeś chory. - Dobrze, jak chcesz, tak naprawdę nie byłem chory. Chcesz usłyszeć tę historię czy nie? - Mów dalej. - Russell dokończył szkocką i wyciągnął rękę po dolewkę. Bobby Boy dolał mu odrobinę. - Wszystko zaczęło się w zeszłą środę, kiedy nie było mnie w pracy i obijałem się. Właściwie to poszedłem na przesłuchanie. Naprawdę. Na casting do filmu opartego na thrillerze Lazlo Woodbine’a. Śmierć była ubrana w T-shirt Motorhead, adaptacji Śmierć była ubrana w zielony smoking. Miałem nadzieję dostać rolę trzeciej groźnej maski w alei. Nie dostałem jej jednak. Powiedzieli mi, że wyglądam za mało chytrze. W każdym razie wracałem do domu dość późno i szedłem skrótem przez działki, sprawdzając, czy domki są dobrze pozamykane. Russell znów uniósł brew. - Tak się składa, że wszystkie dobrze pozamykano. Nagle jak grom z jasnego nieba - choć właściwie to z ciemnego, było bowiem naprawdę późno - coś zaczęło strasznie ryczeć. Jakby psuły się silniki. Pomyślałem, że to samolot, który zaraz się rozbije. Pamiętam, że pomyślałem sobie, jak dobrze się składa, że będę mógł pomóc. Russell uniósł drugą brew. - Jak uważasz. W każdym razie nie brzmiało to jak wielki samolot. Raczej jak awionetka. Do przemytu narkotyków albo co... nie była to jednak awionetka. Rozglądałem się, ale nic nie zauważyłem. Wtem, nagle jak grom z jasnego nieba, zupełnie znikąd, pojawiła się ta rzecz, co stoi w hangarze. Flugelrad zmaterializował się jakieś pięć metrów przede mną i walnął prosto w ziemię. O mało nie narobiłem w gacie, naprawdę. Zacząłem wiać, nie powiem, że nie. Też byś wiał. Kiedy trochę przebiegłem, wpadło mi do głowy: ROSWELL. Sekcje Obcych. Prawa autorskie do filmów wideo. Ile może być wart martwy Obcy? Też byś tak pomyślał. Russell pokręcił głową. - Fakt, nie pomyślałbyś. Ja jednak pomyślałem, popełzłem więc z powrotem, schowałem się i zacząłem obserwować. Po jakimś czasie otworzył się luk, wysunęła się drabinka i wyszli na zewnątrz. Nie Obcy, jak się spodziewałem, ale hitlerowscy żołnierze. Kolesie z SS, w charakterystycznych mundurach i pełnym rynsztunku - zleźli i zaczęli się rozglądać. Wyglądali na nieźle zaskoczonych. Potem ktoś zaczął wrzeszczeć po niemiecku - właściwie donderował jak wariat. Wydało mi się, że gdzieś słyszałem ten głos i wtedy... - Wysiadł Adolf Hitler - powiedział Russell. - Wysiadł Adolf Hitler... że co? Skąd wiesz? - Przypadkiem zgadłem? - Hm. Cóż, w każdym razie to był on. Naprawdę. Wyglądał dokładnie jak na zdjęciach. - Wierzę ci - powiedział Russell. - Naprawdę. - Gówno prawda. W każdym razie to był on. Wychylił się, zszedł po drabince i zaczął się drzeć na trzech SS-manów, którzy wzruszali tylko ramionami i w dalszym ciągu robili wrażenie ogłupiałych. Jeden z nich wrócił do środka i przyniósł mapę. Pooglądali ją i ruszyli przed siebie. Obserwowałem ich i kiedy znajdowali się już dość daleko, podpełzłem i zafilowałem do środka. Zaczekaj, aż sam zobaczysz. Wszędzie są stare przełączniki elektromagnetyczne, tarcze zegarów, dźwigienki i klawisze. Wślizgnąłem się w każdym razie do środka i zastanawiałem, co dalej. Wszystko wskazywało na to, że pojazd lądował awaryjnie, ja zaś analizowałem, czy nie wymontować tego i owego, żeby nie dało się nim odlecieć, a potem zawiadomić prasę i ustalić, ile mi zapłacą. No wiesz, pomyślałem, że wiadomość o czymś takim powinna chyba być nieco warta. Rozmyślam więc sobie i zastanawiam się, co wymontować, przypadkiem trącam jakiś element i drabinka się wciąga, luk zamyka, a całe urządzenie zaczyna się trząść jak zwariowane. Znów musiałem trzymać się za kiszki. Russell dokończył drugą porcję kradzionej whisky i zagrzechotał szklanką o blat biurka. Bobby Boy nalał mu kolejną maleńką działeczkę. - No więc myślę sobie, by spadać, zanim to pieprzone urządzenie się rozpadnie, ale dygot zaraz się skończył, luk otworzył, a drabinka znów wysunęła. Wyskoczyłem na zewnątrz, wtedy jednak zrobiło się dziwnie. - O! Wtedy zrobiło się dziwnie... - Wtedy zrobiło się naprawdę dziwnie. Rozglądam się, a tu dzień. W środku minęło kilka minut, ale na zewnątrz zdążył się zrobić dzień. Na dodatek nie był to wcale następny dzień. O nie! Kiedy wyjrzałem na zewnątrz, wszystko wyglądało inaczej. Flugelrad... - Dlaczego ciągle go tak nazywasz? - Bo taką ma nazwę. Znalazłem instrukcję obsługi, notatki i różne takie. Mam słownik niemiecko-angielski, z biblioteki. - Nie wolno stamtąd wynosić słowników, są tylko w czytelni. - Buchnąłem go, okej? W każdym razie przetłumaczyłem jako tako. Zrobiłem to jednak później, najpierw ci opowiem, co zdarzyło się przedtem. No więc wysiadam, ale nie jestem już na działkach. To znaczy jestem - tam, gdzie kiedyś były działki. Teraz to jest park. Ładny park, a wokół niego stoją eleganckie nowe domy. Futurystyczne. Byłem w przyszłości, Russell! Russell zrobił minę, która miała oznaczać: „Jasne, pewnie”. - Zgoda, wtedy jeszcze tego nie wiedziałem. Flugelrad wylądował w krzakach, więc był dobrze schowany. Stanąłem na szczycie kopułki na środku, zacząłem się rozglądać i pomyślałem, że jeśli już tu jestem, to chyba mogę się rozejrzeć. Ruszyłem więc przed siebie. Przeszedłem przez park i wyszedłem na ulicę. Pierwsze, co zobaczyłem, to „Ramiona Kamieniarza”. Knajpa niewiele się zmieniła, w zasadzie miała tylko inną nazwę - „Latający Łabędź” - a ulica nie nazywała się Ealing Road, tylko jakaś tam sztrasa czy coś takiego. Strasse to po niemiecku, prawda? W każdym razie, jak sam chyba rozumiesz, nieźle mną to wstrząsnęło, ale idę dalej. Tam, gdzie powinna być Great West Road, stało wielkie centrum handlowe. Olbrzymie, Russell. Do tego te samochody... latające, bez jaj. Same volkswageny. Tyle że podrasowane i latające. Lądowały na parkingach na dachach budynków centrum handlowego. - Co z ludźmi? - Ludzi też widziałem. Wyglądali dość ciekawie. Wszyscy byli jasnowłosi, wysocy i świetnie ubrani. Kobiety nosiły suknie ze złotej łuski, mężczyźni futurystyczne mundury, trochę jak ze Star Treka, tyle że ze swastykami. Pochrzanione, co? W każdym razie szybko uznałem, że muszę znajdować się w przyszłości, istniał jednak tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. W filmach zawsze się tak robi - musiałem znaleźć kiosk z gazetami i sprawdzić datę. Tyle tylko, że nie mogłem znaleźć kiosku, bo nie mieli gazet. - Więc jak się dowiedziałeś? - Zaraz do tego dojdę. Byłem ubrany cały na czarno, jak zawsze, nie? Jak wiesz, ten kolor świetnie mi pasuje. Russell - choć się nie zgadzał - kiwnął głową. - W każdym razie każdy facet, który mnie mijał, salutował mi i podnosił prawą rękę w hitlerowskim pozdrowieniu. Też więc salutowałem, a jednego z kolesi zatrzymałem i mówię do niego: „Sorry, mam pytanie”. Strzelił obcasami, stanął na baczność i zgłupiał, a ja zapytałem go o datę. - Zapytałeś go ot tak o datę? - Tak, wiem, to dość głupie, ale wszystko było takie zwariowane, że nie mogłem myśleć o niczym innym. - I powiedział ci? - W zasadzie wyszczekał. „Dwudziestego trzeciego maja”. „Którego roku?” - ja na to. „Dwa tysiące czterdziestego piątego” - powiedział, na koniec dodał: „Proszę pana”. Ja na to: „Świetnie”, na co gościu znów zasalutował i poszedł sobie. - Śmieszne - stwierdził Russell. - Reese’owi w Terminatorze coś takiego się nie zdarzyło. - To był tylko film. - No tak, oczywiście, tobie zdarzyło się to naprawdę. Przepraszam za pomyłkę... - Chcesz jeszcze trochę whisky? - Poproszę. Bobby Boy nalał kolejną maleńką miareczkę. - W każdym razie odpowiedział mi, zasalutował i poszedł sobie. Postanowiłem zobaczyć centrum handlowe. Towary w sklepach były w zasadzie takie, jakich należało się spodziewać. Ubrania i tego typu. Tyle tylko, że w sklepach pamiątkarskich mieli plakaty, kubki, talerze i inne rzeczy tylko z wizerunkiem Hitlera. Kilka sklepów nie sprzedawało nic innego, tylko taki szmelc. Nie wszedłem do żadnego, zaciekawił mnie jednak inny - podobny do Tandys, choć z niemiecką nazwą. Sklep ze sprzętem elektronicznym - telewizorami, sprzętem hi-fi, tego typu. Cholera, Russell, szkoda, że nie widziałeś, co tam mieli. Gry komputerowe, że byś nie uwierzył. Holograficzne. W środku siedziały dzieciaki i grały. Siedziały na krzesełkach, ale żaden nie miał na głowie idiotycznego hełmu do projekcji wirtualnej rzeczywistości. Każdy tkwił w środku gry, statki kosmiczne śmigały im wokół głów, zewsząd strzelały lasery. Wtedy go zobaczyłem. - Kogo? - Elvisa. - No jasne, pewnie. - Elvisa, Marilyn Monroe, Jamesa Deana, aha - i Marlenę Dietrich. Była tam. - Coś kupowała? - Nic nie kupowała, Russell. Po prostu stała i gawędziła sobie. - Nie wierzę ci. - Uwierzysz. Nie byli prawdziwi. To były hologramy. - Aha... rozumiem. Mów dalej. - Russell znów łyknął szkockiej. - Hologramy. Wszedłem do sklepu, na co facet za ladą zasalutował i zrobił się jakiś nerwowy. Zacząłem się przechadzać i oglądać hologramy. Gwiazdy kina, Russell, mówię ci, czułem się jakbym stał obok prawdziwych gwiazd kina. Jakby spełniły się marzenia mojego życia, nie? Nie były przezroczyste. Podszedł sprzedawca, zaczął się wić i pyta, czy może w czymś pomóc, na co ja mu: „Co to jest?” Wyjaśnił, że to nowa gra komputerowa, w której odgrywa się różne role, coś jak trójwymiarowe karaoke. Nazywała się Cyberstar. Gracz gra rolę w sławnym filmie razem ze wszystkimi gwiazdami, a znajomy może mu to nagrywać na wideo. Siedzi się w środku filmu, rozumiesz? - Kapuję, jasne - odparł Russell, głupkowato chichocząc. - Nie powinieneś pić zbyt wiele, to naprawdę mocne. - Nic mi nie będzie - odparł Russell, nie całkiem zgodnie z prawdą. - Mów dalej. - Jasne. No więc mówię sprzedawcy, żeby mi pokazał, jak to działa, a on na to: „W jakim chce się pan znaleźć filmie?” Ja na to: „A co macie?”, na co wyświetlił na komputerze listę filmów, o których nigdy nie słyszałem. Wspaniała ojczyzna, Wolność państwa i tego typu. Kiedy mu powiedziałem, że nic z tego nie znam, naprawdę zaczął się denerwować. Ja mu na to: „Czy holograficzne postacie można zaprogramować dowolnie, nie na sceny wzięte z filmów, tylko tak, by robiły, co im się każe?” - Dlaczego tak zapytałeś? - Ponieważ zawsze marzyłem o tym, by posunąć Marilyn Monroe, Russell, dlatego. Wyobraź to sobie na wideo. - Nie mogę sobie wyobrazić i nie mam ochoty. - Nie masz wyobraźni. - Mam, ale nie taką jak ty. - Jasne, oczywiście. W każdym razie koleś powiedział, że to możliwe. Zacząłem się więc zastanawiać. Na przykład, że mógłbym uzyskać dostęp do któregoś z tych komputerów i zawieźć go do naszych czasów. Wyobraź to sobie. Russell spróbował, nie bardzo mu się to jednak udało. - Miliony funtów - stwierdził Bobby Boy. - Film, w którym występują wszystkie sławy złotego wieku kina, wszystkie nieżyjące gwiazdy... no i oczywiście ja. Wyobraź to sobie! Russellowi wydawało się, że mógłby to sobie wyobrazić. Co nieco. - No więc pytam kolesia: „Ile?”, a on na to: „Dla pana, oczywiście, za darmo”. OCZYWIŚCIE! Dostałem się do nieba! Facet daje mi technologię, która uczyni mnie najsławniejszym gwiazdorem filmowym - pod warunkiem, że uda mi się ją zabrać do domu - za darmo! Za friko! Więc ja mu na to: „Jasne, dzięki piękne”, gość pakuje sprzęt i daje mi go. Tyle że na koniec dodaje: „Proszę o skaning siatkówki”. „Że co?” - ja na to, a on pokazuje taki ekranik na ladzie i wyjaśnia: „Proszę tu popatrzeć”. Rzucam więc okiem na ekranik i ruszam do drzwi. I nagle cholerny świat dostaje szału. Gorzej. Rozdzwaniają się alarmy i zaczynają migotać reflektory. Ruszam biegiem. Biegnę jak wariat. Wylatuję z centrum handlowego i pędzę ulicą, która kiedyś była Ealing Street. Z góry spadają czarne pojazdy, wyskakują z nich jakieś pieprzone roboty i ruszają za mną. Muszę ci się przyznać, a nie powiedziałbym tego nikomu innemu, Russell, zesrałem się w gacie. Russell wybuchł czymś, co można było określić tylko jednym mianem: pijacki rechot. - Śmiej się, śmiej, ale gdybyś zobaczył te potwory... Russell zamilkł. Widział te potwory jak goniły za przepiękną blondynką w złotej sukience w „Małpie Tota”. - Mów dalej - poprosił. - Biegłem. Tak jak powiedziałem. Wróciłem do Flugelrada. Zgubiłem wielkie potwory w parku i udało mi się dostać na pokład. Niestety, nie wiedziałem, co robić dalej. Nie miałem pojęcia, jak to urządzenie działa. Brakowało instrukcji obsługi. - Instrukcji obsługi... - Russell znów zaczął rechotać. - Przestań się chichrać. Jesteś nawalony. - Nie jestem. Mów dalej, opowiedz co było dalej. Bardzo spodobała mi się ta historia. No, może tylko parę części. - Jedyne, czego chciałem, to uciec. Nie interesowało mnie wtedy - do przodu czy do tyłu. Każdy inny czas byłby dobry. Zacząłem więc naciskać guziki i pociągać za dźwignie, a na zewnątrz walili w kadłub. Zeszczałem się. Russell zwinął się wpół. - Założę się, że dzięki temu nie pachniało pięknie we wnętrzu. - Nie żartuj sobie. W każdym razie udało mi się uruchomić pojazd. Jakimś sposobem uruchomiłem go i wrzuciłem wsteczny. Wiem, że powiesz: „Szczęśliwy zbieg okoliczności”, i rzeczywiście tak było. Trafiłem z powrotem tutaj. W ten sam czas, z którego wystartowałem. Tyle tylko, że dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności - a on właśnie sprawił, że pieprzony Flugelrad mógł wylądować w tym hangarze - wróciłem dzień wcześniej, niż wystartowałem. - Czyli we wtorek - stwierdził Russell. - Zgadza się. - Nie zgadza się. - Zgadza się jak cholera. - Nie zgadza się ni cholery. - Zgadza. - Nie! - Zgadza się. - Nie zgadza., bo we wtorek byłeś w pracy - stwierdził Russell. - Wiem. Widziałem siebie. Zajrzałem przez okno i zobaczyłem samego siebie - powiedział Bobby Boy. - To wszystko kłamstwo. Aczkolwiek... - Zmartwiłem się tym - odparł Bobby Boy. - Bo byłem we dwóch. Zastanawiałem się, jak to możliwe i czy już zawsze będzie nas dwóch? - I co, dalej jest was dwóch? - Russell sięgnął po butelkę. Bobby Boy odsunął ją poza jego zasięg. - Nie, ten drugi dogonił pierwszego. - Nie sądzę, by to było możliwe. - Kogo obchodzi, co ty sądzisz? - Dobra uwaga. - Russell znów parsknął śmiechem. - W każdym razie wróciłem przed Hitlerem i jego drabami, więc miałem czas. Czas działał na moją korzyść. Nakryłem Flugelrada gałęziami, pordzewiałymi blachami itepe i pożyczyłem sobie pikapa Leo Felixa. - Zapieprzyłeś mu go. - Tak się składa, że nie. Jest dobrym kumplem i pożyczył mi go. - Zapakowałeś Flugelrada na samochód i przywiozłeś go tutaj? - Dokładnie tak zrobiłem. - Hm... - stwierdził Russell. - Nie wiem, co powiedzieć. - Mógłbyś powiedzieć: „Bohater z ciebie, Bobby Boy”. - Mógłbym, ale nie zrobię tego. Zdarzyło się coś jeszcze czy to już koniec? - To w zasadzie koniec. Po przywiezieniu Flugelrada, prysznicu i zmianie spodni zabrałem się do składania sprzętu do Cyberstara. - Jeszcze tylko jedna rzecz - powiedział Russell. - Przywiozłeś tu Flugelrada, ale do kogo należy ten hangar? - Do mnie. - Do ciebie? - Tata dał mi go w prezencie na osiemnaste urodziny. Miało się tu mieścić moje studio filmowe. - Rozumiem, no jasne... Twój ojciec jest właścicielem browaru, ale sądziłem, że doszło między wami do... - Małego nieporozumienia. Tak, zgadza się, wykreślił mnie z testamentu i tak dalej. Nie chcę o tym mówić. - Przepraszam. Porozmawiajmy o sprzęcie do Cyberstara. - No cóż, rozpakowałem go, rozłożyłem, podłączyłem, przeczytałem instrukcję i... - I? - I okazało się, że nie ma cholernego programatora. Nie było go w pudełku. Nie mogłem uruchomić sprzętu. - To niemiłe - stwierdził Russell. - Po tym, co przeszedłeś, no wiesz, tak nieuczciwie i tak dalej... - Wal się, Russell. Pomyślałem sobie, że nie ma innego wyjścia, jak polecieć znów do 2045 roku i zdobyć programator. - Więc mój nie będzie ci potrzebny. - Będzie, bo nie udało mi się powtórnie uruchomić Flugelrada. Zabrakło paliwa czy coś w tym stylu. Chciałem spróbować jeszcze raz wieczorem, tyle że przyszedłeś. - Więc postanowiłeś rozwalić mi łeb kawałem rury. - Cóż... hm... mógł to być każdy, na przykład... - Zamiast mnie mógłby przyjść Hitler albo któryś z jego drabów, tak? - Jasne. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Daj mi teraz programator, Russell. - Bobby Boy wyciągnął rękę. Russell odsunął się i podrapał po nosie. Coś mu zdrętwiał jak cholera. - Nie wiem... - stwierdził powoli. - Jak to: „Nie wiem”? Opowiedziałem ci całą historię, a obiecałeś dać mi za to programator. Co tu jeszcze trzeba wiedzieć? - Tak się składa, że co nieco trzeba. Weźmy na przykład okoliczności, w jakich dostałem programator. - Jesteś nachlany, Russell. - Odrobinkę tylko, ociupinkę, nie zmienia to jednak faktu, że sposób, w jaki wszedłem w posiadanie programatora, był nieco dziwaczny. Musi istnieć jakiś powód, dla którego akurat ja go dostałem. Albo jestem zamieszany w całą sprawę, albo będę. Bobby Boy pokiwał długą, wąską głową. - Coś ci powiem, Russell: nie dawaj mi programatora. - Słucham? - Pożycz mi go. Dalej będzie twoją własnością. Jest twój, zgoda? Udostępnisz mi go tylko w ramach najmu. - To akurat chyba nikomu nie zaszkodzi. - Russell potrząsnął szklanką i Bobby Boy dolał mu. Po wręby. - No więc dogadaliśmy się. Jeśli chcesz, możemy zostać wspólnikami. Jak „Merchant i Ivory” albo „Metro, Goldwyn, Mayer”, albo... - „Pearl i Dean”? Moglibyśmy się nazwać „Russell i Bob”. - Albo „Bob i Russell”. - Wolę „Russell i Bob”. - Nieważne, Russell. Tak czy siak na każdego z nas czekają miliony funtów. Spiszę umowę. - Ja spiszę umowę. - Spiszemy ją razem. Jeśli byłbyś teraz uprzejmy pożyczyć mi programator, pokażę ci coś, czego nigdy nie zapomnisz. Russell dopił whisky, spadł z krzesła i zapytał: - Mogę przedtem skorzystać z toalety? Rozdział 10 FORSA TO JEST ŚWIATA SMAR. UJĘCIE I Fakt - Russell nigdy miał tego nie zapomnieć. Miał nie zapomnieć nie tylko jednej rzeczy, ale parę ton różnych rzeczy. Bobby Boy ustawił Cyberstara, wziął programator i zaczął nim manipulować. Wyglądał on nieco jak urządzenie do zdalnego sterowania modeli latających - miał dżojstik i klawisze do poruszania rękami i nogami hologramu, do tego obsługujący przyczepiał sobie laryngofon i kiedy mówił, jego słowa wydobywały się z ust holograficznej postaci jej głosem. Wyglądało to naprawdę nieziemsko. Hologramy były niesamowite. Wydawały się tak realne... Bobby Boy miał kamerę wideo na stojaku i nagrywali się na zmianę, występując obok hollywoodzkich gwiazd. Bobby Boy wyrównał rachunki z Sylvestrem Stallone’em (w roli Rocky’ego) i znokautował go w pierwszej rundzie. Russell tańczył z Ginger Rogers. Odgrywali sceny z wszystkich ważnych filmów - od Upadku domu Usherów po Dźwięki muzyki. W hangarze numer 18 rozbrzmiewały piosenki z filmów i śmiechy, a do kamery wkładano kolejne taśmy. Dochodziła piąta rano, kiedy Russell potoczył się do domu, by zwalić się bez czucia do łóżka. Gdy się obudził, dochodziła trzecia po południu. Nie czuł się wcale dobrze. Popatrzył na zegarek przy łóżku i z jego spękanych ust wydobył się zduszony jęk. Spóźnił się do pracy. Spóźniony do pracy! Jeszcze nigdy w życiu nie spóźnił się do pracy. Zawiódł szefa, zawiódł kolegów. To straszne. Okropne! Spuścił nogi na podłogę i objął głowę rękami. Naprawdę spieprzył sprawę. Cóż za brak odpowiedzialności! Będzie musiał wszystkich przeprosić. Może powinien zanieść panu Fudgepackerowi butelkę jego ulubionej whisky... Jęknął. Spędził noc, chlejąc kradzioną whisky, używając kradzionej technologii, nagrywając wszystko kamerą, która też okazała się kradziona! Został przestępcą! Straszne. Okropne! Kontury pokoju raz się zacierały, raz wyostrzały. Jeszcze straszniejsze były wszystkie pytania bez odpowiedzi. Co się szykowało? Jaki miało związek z barmanką z „Ramion Kamieniarza”? W jaki sposób znalazła się w przyszłości i gdzie przebywała teraz? Czy była bezpieczna? Czy te chrzęszczące twory ją dogoniły? Co z Hitlerem? Ten potwór w ludzkiej skórze krążył po ulicach Brentford. Po ulicach Brentford, które pewnego dnia będą nosić niemieckie nazwy - w przyszłości rządzone przez nazistów. „Okropne” wydawało się bardzo łagodnym określeniem wszystkiego. Gdyby Russell znał jakieś mocniejsze określenie, bez wahania by go użył. - Muszę iść do pracy... - Spróbował wstać, natychmiast jednak opadł z powrotem na łóżko. - O Boże... Co ja narobiłem? Wielkim, ogromnym łukiem wypadł ze stanu łaski. Ot co! Pojękując i postękując, zataczając się na boki, wyszedł z sypialni, jakoś udało mu się także wyjść z domu i pokuśtykał w kierunku Imperium Fudgepackera. Dzień był słoneczny. Brentford jak zwykle biło wszelkie letnie rekordy. Za rzeką lało na Kew jak z cebra, a w oddali widniała wisząca nad Chiswick gęsta mgła. Z drogi, którą kuśtykał Russell, nie dostrzegł Hounslow, ale istniała spora szansa, że padał tam śnieg. Pchnął wielkie, kościelne drzwi i stwierdził, że nie dają się otworzyć. Pchnął ponownie. Nic z tego. - Co się dzieje? - spytał sam siebie. Do drzwi przybito kartkę. Nie tę, którą przybił kilka wieków wcześniej Marcin Luter - tamta znajdowała się w gablocie. Ta była nowa. Zapisana pismem Franka. Głosiła: „Nieczynne. W pilnym przypadku proszę porozumieć się z Frankiem w »Ramionach Kamieniarza«”. - Co? - powiedział Russell. - Co to ma znaczyć? Wstyd, że nic mu nie powiedziano, przecież dopiero co przechodził obok „Ramion Kamieniarza” i tak dalej. Spróbował obrócić się na pięcie, tym razem jednak nie bardzo mu to wyszło, zatoczył się więc tylko nieco wkoło, po czym powlókł przed siebie. Z „Ramion Kamieniarza” dolatywały odgłosy wesołej zabawy. Russell pchnął drzwi, a te otworzyły się bez awantur. Gdy wślizgnął się do środka, buchnęła salwa śmiechu. - Hę? - zdziwił się Russell. - Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam... - zaśpiewała rozweselona grupa. Russell popatrzył na obecnych przekrwionymi oczami. Ich kontury rozmazywały się i wyostrzały, jakoś udało mu się jednak zidentyfikować Bobby’ego Boya, Morgana, Franka, starego Ernesta i kilku specjalistów od kupowania programów, których nie widział od jakiegoś czasu. I blond barmankę... Julię, tak? Kiedy stary Ernest podchodził do niego, kiwając się jak paralityk, Russell znów wydusił z siebie: - Hę? - Jesteś geniuszem, chłopcze - stwierdził stary Ernest, klepiąc go słabosilnie po plecach. - A kiedy mówię „geniusz”, to wiem, co mówię. Są ludzie natchnieni i są genialni-natchnieni są dobrzy i potrzebni, ale geniusze to geniusze. A raczej się na tym znam, bo... - Co tu się dzieje? - spytał Russell. Stary Ernest odwrócił się do pozostałych, a ci wznieśli kieliszki. - On się pyta, co się dzieje - chłopak, a ci uratował firmę! Geniusz. Napij się, kochany, łyknij sobie. Szampana, Julio, mój skarbie, daj jeszcze szampana. Poklepując Russella, Ernest popychał go w kierunku baru. - Nic z tego nie rozumiem - stwierdził Russell. - Cóż za skromność. - Bobby Boy szczerzył się szeroko. - Słucham? - Wszystko im opowiedziałem - stwierdził Bobby Boy. - O twoim wynalazku. - Moim czym? - Twoim wynalazku. Maszynie do wytwarzania hologramów, którą wymyśliłeś. O Cyberstarze, którego pokazałeś mi wczoraj wieczorem. - Ja? Bobby Boy zrobił minę oznaczającą: „Nie protestuj, wszystko ci później wyjaśnię”. - O! O tym wynalazku! - O tym, dokładnie. Także o tym, jak zastanawialiśmy się nad jego ewentualnymi zastosowaniami i kto miałby reżyserować film, który stanie się największym szlagierem filmowym wszech czasów. Pomijając oczywiście drugą część. I że zaproponowałeś pana Fudgepackera. - O! - powiedział Russell. Było to ciche „O!”, coś w rodzaju cichego, jękliwego „O!” Nic takiego nie proponował. Choć przypominał sobie, jak mówił Bobby’emu Boyowi, że bardzo chciałby pomóc panu Fudgepackerowi. - Tak więc świętujemy. - Oczywiście. Świętujecie. - Naprawdę chciałabym ci podziękować - powiedziała blond piękność zza baru. - Naprawdę? - Russell spróbował skupić na niej wzrok, co niemal mu się udało. - Za główną rolę. Zawsze chciałam wystąpić w filmie. Russell spojrzał w kierunku Bobby’ego Boya, który uniósł zarówno brwi, jak i kieliszek. - Na zdrowie! - Chcesz szampana, Russell? - spytała barmanka. - Nie. Tylko wodę Perrier. I kanapkę. - Już się robi. - Przepiękna barmanka obdarowała go takim uśmiechem, że poczuł mrowienie na całym ciele. Było to bardzo przyjemne. Bobby Boy przysunął chytre usteczka do ucha Russella. - Nie dziękuj mi teraz - powiedział. - No więc... - powiedział z uśmiechem Frank i klepnął Russella w plecy. - Spec od ponderów, super. - Spec od ponderów? - Russell nic nie rozumiał. - Bardzo ci dziękuję - powiedział Frank. - Za to, że zrobiłeś ze mnie speca od ponderów. Znów będzie jak za dawnych dni w Pinewood. Czy te twoje hologramy palą papierosy? Bardzo chciałbym podać ogień Marilyn Monroe. - Myślę, że to się da załatwić. - Fajny z ciebie gość - stwierdził Morgan i poklepał Russella tam, gdzie nie klepał go Frank. Z „tyłu”, ale niezobowiązująco. - Promocja... - Promocja? - No, jestem teraz kierownikiem Imperium. Frank będzie specem od ponderów. - No tak, oczywiście. - Russell, twój perrier i kanapki. - Julia podała Russellowi szklankę i pchnęła w jego kierunku talerz pełen przepięknie wyglądających kanapek. - Jeśli czegokolwiek byś jeszcze zechciał, wystarczy, że gwizdniesz. Gwizdniesz, zrozumiałeś? Jak w tym filmie... - Mieć i nie mieć - powiedział Frank. - Lauren Bacall, kiedyś zamawiałem dla niej taksówkę. - Na pewno jej nie prowadziłeś? - spytał stary Ernest. - Gadasz jak cholerny taksiarz. Russell łyknął perriera. - Chwileczkę - stwierdził nagle. - Pan Fudgepacker reżyseruje, Morgan prowadzi firmę, Frank jest specem od ponderów, Bobby Boy... - Występuję - wyjaśnił Bobby Boy. - A cóż by innego? - No tak, cóż by innego. A co robię ja? - Produkujesz - odparł Bobby Boy. - Jesteś producentem. - O! Producentem. To bardzo ważna funkcja, prawda? - Prawie najważniejsza. - Pomijając reżysera - wtrącił Ernest. - Choć jeśli producent nie będzie produkował, reżyser nie może reżyserować. - Hm, w takim razie to pożyteczna i ważna funkcja, tak? - Oczywiście - odparł Ernest. - Masz rację. Jesteś geniuszem. Znów wzniesiono kieliszki i zaśpiewano kolejną linijkę Sto lat. Brzmiała tak samo jak pierwsza. A to dlatego, że ta pieśń ma tylko jedną linijkę. No i oczywiście refren - też jednowersowy: Niech żyje nam, niech żyje nam, niechaj niechaj niechaj niechaj, niech żyje nam. - Dziękuję - powiedział Russell. - Bardzo wszystkim dziękuję. - Nie, to my dziękujemy tobie - odpowiedzieli wszyscy. - Hej, Bobby Boy - powiedział Russell, popijając perriera i pogryzając kanapkę, w której znajdowała się świeża szynka. - Co właściwie robi producent? - Zdobywa pieniądze na realizację filmu. - O! To wszystko? - To wszystko. - A jak to robi? Dokładnie? - Znajduje finansistów, którzy chcieliby zainwestować w film. Tak jakby kupić w nim udziały. Po dystrybucji każdy dostaje odpowiedni procent. Biorąc pod uwagę, co mamy do zaoferowania, powinna to być bułka z masłem. Pamiętasz wczorajszy wieczór? Ty i Elvis, hę? Co za duet... - No tak, zapomniałem o Elvisie. - Więc na tym będzie polegać twoja robota. Russell, zostałeś bohaterem. - Bobby Boy zaczął mówić konfidencjonalnym tonem, który tak naprawdę nie jest niczym innym jak szeptem. - Oddałem ci całą zasługę, w końcu nie mogłem im powiedzieć prawdy, nie? Nigdy by nie uwierzyli, a tak wszystko pójdzie jak po maśle. Pokazałem Ernestowi taśmy i zapalił się. Uratuje to firmę i nasze posady. Poza tym będziemy bogaci. Jesteś bohaterem. - Bohaterem... - Russell głupkowato się uśmiechnął. - Wielkie dzięki. Bohaterem, jasne. Boże drogi. - Tak to właśnie. Zasłużyłeś sobie na to i dostałeś, na co zasłużyłeś. - Wielkie dzięki. - Żaden problem. - Jasne. Jeszcze tylko jedno. Cała odpowiedzialność spoczywa na mnie, tak? Nie zrealizujemy filmu, jeśli nie zdobędę pieniędzy? - Zgadza się. - Ile muszę zdobyć? Bobby Boy pogłaskał się po długiej, chudej brodzie. - Jakieś czterdzieści milionów funtów powinno wystarczyć. Kiedy Russell padał na ziemię, wszyscy się rozstąpili. Zaraz jednak zwarli szeregi i zaczęli mu się z niepokojem przyglądać. Ponieważ był producentem, obserwowali go wręcz ze sporym niepokojem. - Nic ci nie jest, Russell? - zaczęli się dopytywać. - Odezwij się, nic ci się nie stało? Rozdział 11 FORSA TO JEST ŚWIATA SMAR. UJECIE 2 Kierownik oddziału banku, w którym Russell miał konto, obserwował go przez połówkę dwuogniskowych szkieł przeznaczonych dla krótkowidzów. - Powiedziałeś czterdzieści milionów funtów? - spytał. - Mniej więcej - odparł Russell. - Jeszcze nie dopracowaliśmy szczegółów. - Rozumiem. - Kierownik wziął do ręki kartkę papieru, którą określa się w tej branży mianem „oświadczenia”, i zaczął przebiegać po niej wzrokiem w dół i w górę. - Masz na koncie tysiąc sto jeden funtów i jednego pensa - stwierdził. - W zasadzie to suma łatwa do zapamiętania. - Oszczędności mojego życia. Na windę schodową dla mojej mamy. Uzbierałem już prawie całą sumę. - Wedle dokumentów nigdy nie zrobiłeś debetu. - Nawet bym o tym nie śmiał zamarzyć. - Zamarzyć... tja... chyba byś nie śmiał. - Nie ja. - Ty nie... nie. Ale... - Kierownik zaczął pomrukiwać. - Ale chcesz, bym ci przyznał pożyczkę w wysokości czterdziestu milionów funtów, tak? - Próbowaliśmy wszędzie. Mój wspólnik, Bobby Boy, dzwonił do Hollywood. Próbował rozmawiać z panem Spielbergiem, ale pan Spielberg nie oddzwonił. A Walt Disney nie żyje. Najwyraźniej. Choć Walt Disney dalej produkuje filmy. Nie bardzo to rozumiem. - Tajników zagadnień finansowych chyba też nie bardzo rozumiesz, prawda? - Nie bardzo - przyznał Russell. - Ale przecież oglądał pan taśmy. Na pewno dostrzegł pan kryjący się w naszej technice potencjał. - Taśmy, no tak, hm. Te, które pokazują, jak wygrywasz z Arnoldem Schwarzeneggerem w siłowaniu się na rękę. - To było dobre, nie? - Bardzo ambitne, tak. Tyle że sprawiałeś wrażenie nieco... - Podpitego. Tak, byłem pijany, przyznaję. Gdyby znalazł się pan na moim miejscu, też by się pan upił, po zrozumieniu, jaki potencjał kryje się za tą techniką i tak dalej. - Nie piję - odparł bankier. - Jestem członkiem Braterskiego Stowarzyszenia Plymouth. Nie pijemy alkoholu. Nie pożyczamy także czterdziestu milionów funtów pijakom. - Czy Aleister Crowley nie był członkiem Braterskiego Stowarzyszenia Plymouth? - Wynocha z mojego banku. I więcej się nie pokazuj. - A co z pożyczką? - Nie klniemy także, ale w twoim przypadku jestem gotów zrobić wyjątek. - Cóż, dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas. Chyba sobie pójdę. Russell powlókł się ulicami Brentford. Nikt nie zamierzał pożyczyć mu czterdziestu milionów funtów. Śmiechu warte. Tak naprawdę cała sprawa była śmiechu warta. Czterdzieści milionów funtów! Kręcenie filmów! Hologramy i podróże w czasie! Śmiechu warte. Przypominało to fabułę ostro pokręconej książki. Jak opowiastka Pooleya i Omally’ego. To nie było prawdziwe życie, lecz jakiś absurd. Absurd? Russell zwolnił wlokący się krok za rogiem kolejnego budynku na tyle, aż się zatrzymał. Co tu się właściwie stało? Jak się w to wplątał? Awantura zaczęła się od poszukiwań „Latającego Łabędzia”, od chęci sprawdzenia, czy Neville, Pooley i Omally naprawdę istnieli. A teraz on, Russell, pan Normalny, pan Zdrowy Rozsądek, wplątał się w coś tak śmiechu wartego jak historie, w których w mitycznej przeszłości Brentford uczestniczyli Pooley i Omally. Czyżby to miejsce było zaczarowane? Czyżby z całym miastem coś się działo? Russell westchnął. Nie mogło być inaczej, tyle że wielu ludzi teraz na nim polegało. Stary Ernest. Wszyscy od Fudgepackera. Gra szła o miejsca pracy. Jeśli nie zrobi swego, firma pójdzie na dno - stał się odpowiedzialny za jej przyszłość. A technologia istniała. Działała. Naprawdę można było za jej pomocą nakręcić film. Do tego taki, który znakomicie się będzie sprzedawał. Czterdzieści milionów mimo wszystko stanowiło problem. Czterdzieści milionów! - Czterdzieści milionów... - powoli powiedział Russell. - Zaraz, zaraz, wcale nie potrzebujemy czterdziestu milionów... potrzebujemy jedynie kamery i paru reflektorów. Nie musimy nic płacić aktorom, bo to przecież hologramy. Bobby Boy i Julia mogą dostać pieniądze później. Wszyscy mogą dostać pieniądze później - z zysków. Kamera i reflektory - więcej nie potrzebujemy. Resztę można zrealizować bez nakładów. Bobby Boy ma studio, Ernest pondery. - Oczywiście brakowało jeszcze scenariusza, ale mogli go wymyślić. CZTERDZIEŚCI MILIONÓW FUNTÓW! Bobby Boy nieźle wykombinował, jak napchać sobie kieszenie... - Możemy to zrobić! Zrobić to możemy! Russell wrócił do Imperium Fudgepackera krokiem, w którym było mnóstwo wiosny. Bobby Boy siedział w gabinecie starego Ernesta. Pili drogą szkocką. - Hej ho! - zawołał Ernest na widok Russella. - Wyskrobałeś gotowiznę? - Nie do końca - odparł Russell. - Warto, byś się pospieszył. Niemal skończyliśmy z Bobbym Boyem scenariusz. - Naprawdę? - W samej rzeczy. Jest zabójczy. Krew, bebechy, seks i tryskające płyny. Ale z istotnym odniesieniem społecznym albo polityczno-gospodarczym... no, z jakimiś odniesieniami. - I masą kawałków do wyciskania łez - dodał Bobby Boy. - Do płaczu. I kupą patosu. - Nie zdobędę pieniędzy - stwierdził Russell. - Nikt nie pożyczy mi czterdziestu milionów. To za dużo. Kierownik filii banku okazał się wręcz niegrzeczny i powiedział... hm... nie okazał zainteresowania. - W takim razie jesteśmy skazani na zagładę - jęknął Ernest Fudgepacker. - Firma pójdzie na dno jak „Titanic”. Wszyscy będą zrujnowani. Wstyd i nędza. Jak zamierzasz z tym żyć? Ja bym nie mógł. - Nie potrzebujemy pieniędzy - odparł Russell. - Nie potrzebujemy? - zdziwił się Ernest. - To bardzo głupie, co mówisz. A wiem, co mówię, w końcu sam ciągle powtarzam głupoty. - Nie potrzebujemy pieniędzy - powtórzył Russell (POWTÓRZYŁ!, proszę, proszę). Jeżeli pożyczymy czterdzieści milionów, będziemy musieli oddać czterdzieści milionów plus procent. Jeśli nic nie pożyczymy, nie trzeba będzie nic oddawać. Cały zysk będzie nasz. - To brzmi nieźle... - stwierdził Ernest. - Ale jak zamierzasz zrealizować film bez kasy? - Potrzebujemy tylko trochę pieniędzy, tylko tyle, by wynająć kamerę i światła oraz kupić materiał filmowy. - Żaden problem - stwierdził Ernest. - Znam różnych ludzi w branży, wszystko da się załatwić. - A jedynymi aktorami są i tak Bobby Boy i Julia - jedynymi, którym trzeba zapłacić. - Nie tak robi się filmy - odparł Ernest - ale w końcu to będzie szczególny film. Pozwól, bym zadzwonił w kilka miejsc. - Zaraz, zaraz! - wrzasnął Bobby Boy. - Ja też mam coś do powiedzenia! To ja będę grał z gwiazdami Hollywood i chcę dostać pieniądze. Duże, takie, jakie się płaci w Hollywood. Nie będę pracował za mniej niż pięć milionów. To nie są wysokie wymagania. Ernest podrapał się po starej głowie, wznosząc chmurę płatków łupieżu, które rozprysły się po całym gabinecie i w niezbyt przyjemny sposób zawisły nieruchomo w powietrzu. - Rozumiem... - stwierdził. - Każdy pracownik powinien dostać zapłatę i tak dalej, ale to nie zależy ode mnie. Ja jestem tylko reżyserem. To sprawa Russella. A korzystamy z jego technologii i on jest producentem. Bobby Boy piorunował Russella wzrokiem. Pioruny były nie tylko potężne, ale także gwałtownie wystrzeliwane. Russell nie uważał za stosowne odwzajemniać wzroku Bobby’ego Boya. Uśmiechnął się za to do Ernesta. Stary bardzo się zmienił. Nie zachowywał się już chaotycznie. Był skoncentrowany. Skupiony. Russell poczuł do starego pryka szacunek. Wiedział, że stary nie wystawi go do wiatru. Wielkie oko Ernesta mrugnęło na niego zza szkieł okularów. - Jestem producentem, więc sprawy finansowe należą do mnie - oświadczył Russell. - Cóż, Bobby Boy, jeśli nie możesz się z tym pogodzić, to sądzę, że na pewno istnieje możliwość, byś się wycofał - powiedział Ernest. - Możesz w każdej chwili odejść z ekipy. Myślę, że uda nam się znaleźć zastępstwo. Może Russell poza produkowaniem mógłby też grać... - Hm... - chrząknął Russell. - To przecież był tylko żart - wtrącił Bobby Boy. - Jasne, że Russell rządzi, on ponosi całą odpowiedzialność za finanse. Co powie - robi się. - Doskonale sformułowane - uznał Ernest. - W takim razie biorę się za telefonowanie. Tak też zrobił. Zadzwonił do jednego kumpla, potem do drugiego, załatwił najpierw jeden interes, potem drugi, a kiedy jeden, drugi i trzeci interes zostały pozałatwiane, odłożył słuchawkę i uśmiechnął się do Russella. - Zapychamy - stwierdził. - Mogę mieć kamerę, oczywiście panavision, za cenę poniżej przyzwoitości, światła i materiały filmowe. Możemy filmować wszystko na miejscu, w naturalnej scenerii w Brentford i w studio Bobby’ego Boya. - Genialnie - stwierdził Russell. - Wiedziałem, że to załatwisz. - Bez problemu. Potrzebuję tylko czeku. - Czeku? - Czeku, od ciebie. Przecież nie mam grosza, nie? A ty jesteś producentem i ponosisz pełną odpowiedzialność finansową. Bobby Boy złośliwie się uśmiechnął. Russell któryś już raz jęknął swoje: „O!” - Ile? - spytał. - Tysiąc sto jeden funtów i jednego pensa - odparł Ernest. - Łatwo zapamiętać. Naprawdę. Rozdział 12 JESZCZE CO NIECO O SPRAWACH Z PUDŁA NUMER 23 W ten sposób mama Russella została pozbawiona windy schodowej. Nie dostała jej, ale nie przejęła się tym. Nie przejęła się, ponieważ nie miała pojęcia, że Russell zamierzał jej coś takiego kupić, a nawet gdyby wiedziała, też by się nie przejęła. Mama Russella była miła, przemiła jak cholera. Sporo uprzejmości Russell odziedziczył po niej. Tak więc nie przejęłaby się. Nie tylko dlatego, że była miła, ale także, ponieważ mieszkała w parterowym domku. Oczywiście tysiąc sto jeden funtów i pięćdziesiąt pensów Russella (już nie tak łatwa do zapamiętania suma) nie wystarczyłoby do sfinansowania całego filmu. Russell musiał zdobyć znacznie więcej, ale Russellowi, miłemu i chętnemu do pracy młodzieńcowi (i tak dalej), na pewno się to uda. Jeszcze jednak nie teraz. Teraz chciałbym was zapoznać z opowieścią, jaką usłyszałem od mego dobrego przyjaciela. Zdradził mi swoją historię w zamian za tę, którą znałem od wuja Johna - o człowieku, który okazał się niczym. Opowiem tę historię dlatego, że ma istotny związek z tym, co właśnie przydarzyło się Russellowi. Nawet gdyby tak nie było, jest naprawdę zajebista. Mój przyjaciel nazywa się Sean O’Reilly i wiem, co chcecie właśnie powiedzieć: „Jasne, Bob. SEAN O’REILLY!” Istnieje jednak naprawdę i tak się nazywa, a bycie Seanem O’Reillym nie jest pozbawione problemów. I tak na przykład kilka tygodni temu poszedł na piwo w Brighton. Koniec końców barman uderzył w dzwon, że bar kończy przyjmować zamówienia i Sean, dla którego noc była jeszcze młoda, ruszył w poszukiwaniu lokalu o bardziej cywilizowanych godzinach wyszynku, gdzie gra muzyka i można znaleźć damy, co to ich zainteresowanie da się wynegocjować. W ten sposób trafił do „Shamrock Club”. Jako dżentelmen o irlandzkich korzeniach, na dodatek nazywając się Sean O’Reilly, uznał, iż dostanie się do środka leży w zakresie jego możliwości, rozpoczął więc przyjazną pogawędkę z wykidajłą (który wolał, by nazywano go „nadzorcą drzwi”). Ów obdarzony przyzwoitą posturą dżentelmen zgodził się odstąpić od zwykłych formalności, przyjął za swe odstąpienie pięciofuntowy banknot i przystąpił do wpisywania Seana na listę członków klubu. - A jakie to maszże nazwisko, przyjacielu? - Nazywam się Sean O’Reilly - odparł Sean O’Reilly i został gwałtownie usunięty z terenu lokalu rozrywkowego za ,jajaserobienie”. Wiem, to mało poruszająca historia. Jest jednak prawdziwa, a problem z prawdziwymi historiami polega na tym, że zazwyczaj nie są one tak bardzo poruszające. Ta jednak, którą Sean opowiedział mi w zamian za tę, którą ja opowiedziałem jemu, to jednak całkiem inna para sandałów. Jest dziwaczna, groźna i znów należy ostrzec osoby o słabych nerwach, te rozmiękczone indywidua, przeczulone na punkcie filmów pokazujących na żywo morderstwa albo egzekucje (wiem, trudno uwierzyć, że tacy istnieją), że kolejny raz nadszedł czas, by przerzuciły kilka kartek i przeszły do następnego rozdziału. Świetnie - pozbyliśmy się bandy mięczaków, kontynuujmy więc krwawą opowieść. Kiedy Sean zapoznawał się ze wspaniałym materiałem, tworzącym niniejszą opowieść, siedział na urazówce szpitala w Brighton. Pracował wtedy jako dekarz, a jak powie każdy, kto pracował jako dekarz - dekarze w regularnych odstępach spadają z dachów. To coś w rodzaju ubocznych profitów z wykonywanego zawodu. Sean pracował na dachu garażu, spadł i skręcił sobie kostkę. Tak jak powiedzą ci, którzy ani nigdy nie pracowali na dachu, ani nigdy z dachu nie spadli, ale choć raz siedzieli w poczekalni urazówki, mniej więcej pięćdziesiąt procent czekających na pomoc ludzi ma skręcone kostki. Nie wynika to stąd, że są dekarzami, ale stąd, że większość urazów obejmuje kończyny. Dłonie i stopy. Powiedziała mi to kiedyś pielęgniarka, gdy czekałem, by doktor obejrzał mi skręconą kostkę. (Nie spadłem z dachu, ale potknąłem się na jednej z dziur, za które nikt nie czuje się odpowiedzialny, w nawierzchni uliczki, której nazwę strach wypowiedzieć, znajdującej się tam, gdzie mieszkam). - Głównie to dłonie i stopy - powiedziała. - A ponieważ dłonie i stopy nie są priorytetowe, trzeba czekać. Ma pan ochotę coś poczytać? Mamy „Halo!” Egzemplarz z wywiadem z Jamesem Herbertem. Sean nie musiał jednak czekać, by ktoś obejrzał mu kostkę. Pewien jego znajomy, który pracował jako pielęgniarz, zdradził mu bowiem, co robić, by natychmiast ściągnąć na urazówce lekarza - nawet jeśli ma się tylko skręconą kostkę. Sean przekazał mi, na czym polega sztuczka, a ja przekazuję to wam. Tajemnica polega na KRZYKU! Krzycz najgłośniej, jak umiesz, i nie przerywaj ani na chwilę. Lekarze i pielęgniarki nie znoszą krzyku w poczekalniach - denerwuje ich i niepokoi innych pacjentów. Na tym polega cała sztuczka, ale zachowaj to dla siebie. Tak więc Sean zaczął drzeć się jak wariat i raz dwa odwieziono go do jakiegoś boksu, gdzie dostał zastrzyk z czegoś bardzo przyjemnego. Leżąc tam i czekając na wynik rentgena, podsłuchał rozmowę, prowadzoną w sąsiednim boksie przez starego mężczyznę i księdza. Omawiane w tej rozmowie fakty będą mieć wielkie znaczenie dla Russella. Sean podsłuchał, co następuje. Najpierw stary strasznie jęczał, a pastor udzielał mu ostatniego namaszczenia. Potem stary zaczął mówić. - Muszę ci coś powiedzieć, ojcze - nalegał. - Muszę ci coś opowiedzieć. - Jak sobie życzysz, synu. - To się zaczęło kilka lat temu. Mieszkałem wtedy na północy, w mieście Ch... - W mieście Ch? - Ch jak chomik. - Ach, tam! Mów dalej. - Pracowałem jako szef działu zanurzania knotów w fabryce świec. Było to stanowisko o dużej odpowiedzialności i sporym prestiżu. Otwierały się przede mną różne drzwi, nawet takie, na których widniał napis „Zamknięte”. Los jest jednak kapryśny, a mężczyźni mało odporni na pokusy ciała, więc popadłem w złe towarzystwo i zacząłem się oddawać pijaństwu oraz rozpuście. - Nie miałbyś nic przeciwko temu, by opowiedzieć o tym bardziej szczegółowo, synu? - Miałbym, ojcze. - Szkoda, ale mów dalej. - Mój pracodawca był dobrym człowiekiem, bardzo szanował Boga i rzadko go widywano bez kapelusza. Stanowił uosobienie przebaczenia, ale nawet on, mimo szacunku dla Boga i noszenia kapelusza, nie umiał znaleźć w chrześcijańskim sercu pardonu dla mej niegodziwości. - Był protestantem? - W samej rzeczy, ojcze. - Wielka szkoda, ale mów dalej. - Po incydencie ze świnią... - Powiedziałeś: „ze świnią”? - Tak, i przerobionym narzędziem elektrycznym. - To był Black and Decker? - Nie, tym razem tylko świnia. - Jestem pewien, że coś takiego może się przydarzyć każdemu z nas. - Odebrano mi przywileje, zerwano z piersi odznakę, zdeptano pałę. - I to wszystko za świnię i przerobione narzędzie elektryczne? - Ojcze, pozwolisz mi dokończyć? Umieram. - Kontynuuj, już nie przeszkadzam. - Dziękuję. Zostałem wygnany, wyrzucony z Gildii Świecarzy, stałem się pariasem. Wyklęto mnie, bojkotowano, odżegnywano się ode mnie... - Odżegnywano się? Zdawało mi się, że mówiłeś... - Ojcze, mógłby się ojciec wreszcie zamknąć?! - Przepraszam, synu. Mów dalej. Opowiadaj, co się stało. - Zostałem wyklęty, a wszystkie drzwi, które przedtem stały przede mną otworem, zatrzasnęły się. Zamknięte były nawet te pozamykane. Snułem się samotnie ulicami, nikt nie pozwalał mi wejść. - Nawet świnia? - Ojcze! - Przepraszam, mów. - Byłem sam. Niechciany. Dzień w dzień ślęczałem po wiele godzin w bibliotece nad gazetami, w nadziei, że uda mi się znaleźć jakieś zajęcie - nieważne jak skromne. Niestety, stygmat ciążący na mojej osobie był tak silny, że wszyscy odwracali się plecami. Upadłem, ojcze, upadłem tak nisko, aż zacząłem się zastanawiać, czy nie wrócić do zawodu, jaki wykonywałem przed pracą przy wyrobie świec. - A jakiż był to zawód? Jeśli wolno spytać. - Ksiądz - odparł starzec. - No tak... - Nie zrobiłem tego jednak, choć bardzo żałuję. O ile lepiej byłoby, gdybym odrzucił resztkę dumy i przyłączył się ponownie do stanu kapłańskiego, nie zaś... - Nie przesadzaj - stwierdził ksiądz. - Może i jesteś umierający, ale po pysku ciągle jeszcze możesz dostać. - Wtedy przeczytałem tę reklamę, ojcze. W gazecie. Brzmiała: „Sprzedaj kręgosłup, a będziesz żył wiecznie”. - To nie pomyłka? Nie brzmiało to: „Sprzedaj duszę”? - Nie, sprzedaj kręgosłup. Zamieszczono numer telefonu, więc zadzwoniłem, ale połączyłem się jedynie z automatyczną sekretarką. Głos z taśmy odczytał, że akurat tego wieczoru ma odbyć się seminarium, podał adres i kazał zjawić się punktualnie o ósmej wieczór. - I poszedłeś? - Tak, poszedłem. Nie wiem dlaczego, ale poszedłem. Szaleństwo. Sprzedać kręgosłup? Jak to możliwe? W każdym jednak razie poszedłem. Ale byłem głupi... - Mam się dalej nie odzywać i zostawić wszystko tobie? - spytał ksiądz. - Budowanie napięcia i tak dalej? - Tak będzie najlepiej. Jak powiedziałem, poszedłem tam. Seminarium odbywało się w niewielkiej kaplicy, dawnym zborze anabaptystów. Była bardzo zniszczona i pozabijana deskami. Drzwi wyglądały, jakby otwarto je siłą, światło wytwarzał generator. W posępnych szeregach stały stare szkolne krzesła, w miejscu, gdzie kiedyś mieścił się ołtarz, ustawiono podium. Na krzesłach siedziało kilkanaście nieznanych mi osób, na podium stał mężczyzna w czerni. Kiedy wszedłem, przywitał mnie i poprosił o zajęcie miejsca z przodu. Potem zaczął mówić. Opowiadał o różnych rzeczach - cudach współczesnej medycyny i wielkich osiągnięciach, jakich dokonała nauka. Powiedział, że jest ewangelistą i przybył rozsiewać Słowo Nowego Początku, a każdy z nas może zacząć od nowa, odrzucić stare, ja” i zacząć od nowa. Twierdził, że został przysłany do nas przez amerykańską fundację, która dokonała wielkiego przełomu w nauce. Można dzięki ich odkryciu przedłużyć ludzkie życie. Nie w nieograniczonym wymiarze - co przyznał - ponieważ dokładnie nie wiadomo, ile trwa wieczność, gwarantował jednak życie przynajmniej pięćsetletnie. Na jakiej podstawie? Ponieważ konstrukcja, stworzona do zastąpienia kręgosłupa, miała przewidzianą taką właśnie wytrzymałość. Wyjaśnił, że proces starzenia się jest związany z kręgosłupem. Określone geny i białka, wytwarzane wewnątrz rdzenia kręgowego, pewne naturalne trucizny, powodują, że człowiek się starzeje. Całkowita wymiana kręgosłupa powoduje, że organizm się nie starzeje. Mówił i mówił, a choć nie wszystko rozumiałem, było w sposobie, w jaki przemawiał, coś tak przekonującego, że uwierzyłem. Kiedy skończył, zacząłem klaskać. Okazało się, że klaszczę sam. Wszyscy wyszli, choć tego nie zauważyłem - w każdym razie wszyscy sobie poszli i zostałem tylko ja i mężczyzna w czerni. Spytał, czy chciałbym żyć jeszcze pięćset lat i powiedziałem: „Tak”. Tak i chwalmy Pana. Tak, ojcze, możesz się przeżegnać. Powiedziałem: „Tak” i dodałem: „Pokaż mi, pokaż”. - I pokazał ci? - spytał powoli ksiądz. - Zaprowadził mnie do pokoiku na zapleczu, posadził na krześle i zdjął ubranie. Na moich oczach, na miejscu. Zdjął marynarkę i koszulę, po czym odwrócił się do mnie plecami. Wtedy zobaczyłem guziki, ojcze. Jak tu leżę. - Guziki? - Na jego skórze. Na plecach. Skóra, rozumie ojciec, została przecięta od nadgarstków po kark, a stamtąd prosto w dół, środkiem pleców. Potem odciągnięto brzegi, obrębiono jak materiał na ubranie, porobiono dziurki do guzików i ponaszywano guziki. Ksiądz wstrzymał oddech. - Widziałeś to na własne oczy? - Tak. Był w ubraniu z własnej skóry. Rozumie ojciec? - Rozumiem. - Chce ojciec zobaczyć? - Co czy chcę zobaczyć? - Je. Guziki. Na moich plecach. - Nie... to znaczy... nie, mój synu, raczej nie. Starzec zakaszlał i ksiądz wymamrotał kilka słów po łacinie. - Zobaczyłem jego plecy, ojcze. Wyjaśnił mi, jak wygląda procedura. Robi się z człowieka odlew, z jego ciała, po czym tworzy dokładną kopię, w którą wchodzi się przez plecy. Nie wiem, ojcze, czy na zewnątrz jest moja skóra, nie wiem, ile ze mnie to ja, zobaczyłem to jednak na nim, a on powiedział mi, jak się to robi, jak wchodzi się we własne ciało, po czym usuwają człowiekowi kręgosłup, zapinają go i może żyć pięćset lat. - Starzec gwałtownie zakaszlał. - Należy podjąć decyzję, ojcze. Całe życie podejmujemy decyzje, złe decyzje. Nie da się cofnąć przeszłości i zadecydować ponownie, pchnąć swego życia w nowym kierunku. Nikt tego nie może zrobić. Podjąłem złą decyzję i muszę teraz z tego powodu umrzeć. Starzec gadał bez ładu i składu, a ksiądz powtarzał modlitwy. - Dlaczego zapragnąłem żyć pięćset lat? Nie miałem pracy, czyżbym więc chciał pięciuset lat bezrobocia? Byłem żądny życia. Pragnąłem więcej życia. Zgodziłem się więc, powiedziałem, by zrobił, o czym mówi, i dał mi więcej życia. Zostałem z nim całą noc. Pozwoliłem mu porobić odlewy z mego ciała. Stałem nagi przed mężczyzną, którego nigdy przedtem nie widziałem. Porobił mi zdjęcia i pobrał próbki włosów, a kiedy skończył, kazał przyjść następnego wieczoru, wszystko miało być wtedy gotowe. Nie mogłem zasnąć, zwłaszcza że w tamtym czasie w ogóle słabo sypiałem. Krążyłem po mieście, mieście, które tak mnie nienawidziło. Myślałem sobie, że choć ludzie mają pracę i są bogaci, umrą. Bardzo szybko. Ja nie umrę. Przeżyję wszystkich. Oszukam śmierć. Znajdę się w przyszłości. Zatańczę na ich grobach. Ksiądz cicho westchnął. - Tak więc następnego wieczoru wróciłem. Mężczyzna w czerni - nie wiedziałem nawet, jak się nazywa - zabrał mnie do tego samego pokoiku i pokazał, co stworzył. Moje nowe ja. Byłem doskonały - wyższy, lepiej zbudowany, przystojniejszy, młodszy. Twór stał na środku pokoju - pusta skorupa. Nie jadłem cały dzień, miałem mdłości i kręciło mi się w głowie. Pokazał mi plecy - moje plecy. Z tyłu mojego nowego ja znajdowały się małe drzwiczki na zawiasach, wykonane z polerowanego drewna. Sięgały od ramion do nóg, jak w rycerskich zbrojach, tyle że były z polerowanego drewna, przepiękne, z mosiężnymi zawiaskami i haczykami do zamykania, a umieszczono je tak, że kiedy weszło się do środka, skóra zamykała się nad nimi, chowając je. Nie rozumiałem, jak to może działać, niczego nie pojmowałem. Zwłaszcza, że zrobili tę powłokę tak szybko. To było dzieło sztuki. Jak żaglowiec - polerowane drewno, takielunek... Starzec znów dostał napadu kaszlu. Ksiądz chciał wezwać pielęgniarkę, ale stary go powstrzymał. - Powiedział, że powłoka została zbudowana tak, by wytrzymać wiele lat. Przetrzymać wieki. Trwać. Potem kazał mi się rozebrać i wejść do środka. Wkroczyć w przyszłość. Wiedziałem, że źle robię, ojcze. Wiedziałem. Nie można oszukać śmierci. Ma się do dyspozycji wyłącznie swój własny czas, podjąłem jednak tę złą decyzję, zerwałem z siebie ubranie i wszedłem od tyłu w moje nowe ja. Włożyłem głowę w głowę - jak w maskę, ręce w ręce, dłonie w dłonie - jak w rękawiczki, a nogi w nogi. Mężczyzna w czerni pozamykał drzwiczki z tyłu, zatrzasnął je i pozakładał haczyki. Wszystko zaczęło okropnie ciągnąć, kiedy nowa skóra zaczęła się obkurczać wokół mnie, zaczęło okropnie cisnąć, krępować mnie, przylepiać się. Coś zaciskało się wokół karku, bolało potwornie i wtedy powiedział: „Teraz muszę ci wyjąć kręgosłup. Teraz trzeba dokonać wymiany”. Zacząłem walczyć, ale chwycił mnie mocno, a miał taki instrument, jakby pompkę z polerowanego mosiądzu, dość staromodnie wyglądającą, przyłożył mi ją do dołu pleców i... - Siostro! - zawołał ksiądz. - Nie! - wykrzyknął starzec. - Nie, pozwól mi dalej mówić, pozwól mi skończyć. Opowiedzieć, co mi zrobił. O bólu. Obudziłem się w jakiejś noclegowni i natychmiast zacząłem krzyczeć. Rozejrzałem się wokół i od razu zacząłem się śmiać. O nie, pomyślałem, to był sen. Nocny koszmar, prawdopodobnie z powodu alkoholu... oj, jak się śmiałem. Zaraz jednak, natychmiast po tym jak usiadłem na skopanym łóżku, pojąłem, że to wydarzyło się naprawdę; pomacałem kark, wymacałem płat skóry i guzik i wiedziałem, że było teraz we mnie drugie ja, a nie ja byłem w czymś. Tył ramion stwardniał jak drewno, nogi i plecy zesztywniały, cały byłem odrętwiały. Nie czułem żadnego zapachu, nawet w tak smrodliwym miejscu jak noclegownia - ani trochę, straciłem także smak. Wstałem i zacząłem chodzić jak robot, automat. Nie byłem człowiekiem, a lalką, przestałem być ludzkim tworem. Zacząłem chodzić i obserwować ludzi, nie byli już jednak ludźmi, wyglądali niczym zwierzęta albo przedstawiciele dalekiego mi gatunku. Nie było to jednak ich, ale moją winą. Przestałem być jednym z nich. Stałem się czymś innym. Przestali dla mnie cokolwiek znaczyć, byłem daleko, obojętny. Nie czułem ludzi. Znaczy się emocjonalnie - straciłem zdolność emocjonalnego kontaktu z innymi ludźmi. Straciłem uczucia. Pozbyłem się zarówno miłości, jak i nienawiści. Nie czułem niczego, jedynie wielką pustkę w środku. Przez chwilę panowała cisza. - Boję się, synu - odezwał się w końcu ksiądz. - Sprawiłeś, że zacząłem się bać. - To ja się boję, ojcze. Tego, co uczyniłem. - Chcesz opowiedzieć więcej? - Opowiem wszystko. Choć wiedziałem wtedy, że się boję, nic nie czułem. Wiedziałem, że jestem zły, ale nic nie czułem. Zapomniałem, co się wtedy czuje. Wiedziałem jednak, że nie przetrwam tak pięciuset lat. Pięciuset lat w pustce i samotności. Stojąc na uboczu. Chciałem odzyskać moje dotychczasowe ja - choć było nędzne, było moje! Wróciłem do kaplicy, by odnaleźć człowieka, który zabrał mi kręgosłup. Nie znalazłem go jednak, kaplicę zabito deskami, drzwi zamknięto na łańcuch. Nie domyślałem się, dokąd mógł pójść - skąd miałem wiedzieć? Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że muszę go odnaleźć i zażądać zwrotu mojego ja. Tak więc szukałem. Wędrowałem, ojcze. Krążyłem po całej Anglii. Nie musiałem jeść - nie wiedziałem, co to głód - nie musiałem spać, nigdy nie czułem zmęczenia. Szedłem i szedłem od miasta do miasta, aż buty spadły mi z nóg, wtedy żebrałem o następne. Przeglądałem każdą lokalną gazetę. Wędrowałem, ojcze, wędrowałem tak przez pięćdziesiąt lat. Ksiądz wciągnął powietrze. - Przez pięćdziesiąt lat? - szepnął. - Przez pięćdziesiąt lat. Znalazłem go jednak. W końcu go znalazłem. Tutaj, właśnie tutaj, w Brighton. Kolejna mała reklama w gazecie, kolejna kaplica, taka sama jak tamta. Stał na podeście: ten sam człowiek w tym samym garniturze, wszystko było idealnie takie samo. Nie postarzał się nawet o dzień. Zatrzymałem się w głębi sali, w cieniu, i zacząłem patrzeć i słuchać. Nic się nie zmieniło. Obejrzałem słuchaczy. Obecni byli ci sami, co wtedy, ojcze, ci sami ludzie - poznałem wszystkich mimo upływu pięćdziesięciu lat, siedzących prościuteńko na krzesłach. To, co mówił, było nieco zmodyfikowane - mówił o mikrotechnologii i procesorach krzemowych, ale sprzedawał ten sam towar. Pięćset lat. W czasie jego przemowy obecni powoli wychodzili, aż w końcu zostałem tylko ja - schowany w cieniu - i mężczyzna na przedzie, wyglądający na dość sponiewieranego przez życie. Kiedy przemowa się skończyła, człowiek w czerni odprowadził go dokądś. Zacząłem się za nimi skradać. Miałem rewolwer i nie czułem strachu. Stanąłem w progu niewielkiego pokoiku i zacząłem słuchać. Wiedziałem, że człowiek w czerni będzie zdejmował koszulę. Tak długo czekałem na tę chwilę, ale miałem wrażenie, że patrzę z wielkiej oddali i jestem w lunatycznym śnie. Nacisnąłem klamkę i pchnąłem drzwi. Stał na środku, półnagi. Krzyknąłem na niego, uniosłem rewolwer, młody mężczyzna zobaczył broń i uciekł. Uratowałem go, miało mu zostać oszczędzone moje cierpienie. Człowiek w czerni założył koszulę - był bardzo opanowany, wiedziałem, że tak jak ja niczego nie czuje. Cóż ja wiedziałem? Robił ludziom to, co robił, musiał więc wiedzieć, jak to jest. Miałem wiele pytań. Pięćdziesiąt lat pytań. „O! - odezwał się. - Cóż za niespodzianka”. „Oddaj mi mój kręgosłup - powiedziałem. - Oddaj mi moje ja”. Roześmiał się. Roześmiał mi się prosto w twarz. „Po pięćdziesięciu latach? Nie ma go. Rozpadł się w pył”. Moja dłoń, dzierżąca broń, zadrżała. Oczywiście, że rozpadł się w pył. Po tylu latach... „Ty jednak trwasz dalej - powiedział. - Jesteś częścią przyszłości. Popatrz na siebie: pozostałeś młody i sprawny”. „Nie! - krzyknąłem. - Nie. Nie będę taki. Nie zostanę tym, co ze mnie zrobiłeś. Zabiję się, ale najpierw zabiję ciebie. Już nikomu więcej nie zrobisz tego, co zrobiłeś mnie”. Pokręcił głową i uśmiechnął się. „Nic z tego nie rozumiesz - stwierdził. - Jestem jednym z wielu, jest wielu takich jak ja. Jak my. Nasza liczba rośnie z dnia na dzień. Wkrótce, niedługo, wszyscy będą tacy jak my. Zabijając mnie, niczego nie osiągniesz”. „Dlaczego? Dlaczego to robisz?” - spytałem. „Aby wprowadzić nowy rodzaj życia. Nowy etap rozwoju. Świat wolny od emocji, bez chorób i nienawiści”. „Ale i bez miłości” - powiedziałem i znów się roześmiałem. „Odłóż broń - stwierdził - to pokażę ci, dlaczego jest to konieczne, i wszystko zrozumiesz”. Odłożyłem broń. Wiedziałem, że go zabiję i że zabiję siebie, ale musiałem się dowiedzieć, zrozumieć. „Chodź za mną”. Machnął ręką i wyprowadził mnie z pomieszczenia. Poszliśmy brudnym korytarzem, potem w dół schodami, w kierunku bojlerowni. Włączył światło i ujrzałem sztuki staromodnego bagażu, stare sakwy i torby podróżne w stylu Gladstone’a. „To wszystko moje” - powiedział i otworzył zatęchłą walizkę, z której wyjął dagerotyp w srebrnej ramce. Podsunął mi go i spojrzałem na portret. Ukazywał wychudzonego młodzieńca we wczesnowiktoriańskim stroju. „To ty” - stwierdziłem. Kiwnął głową. „Byłem pierwszy. To ja otworzyłem dla Niego drogę i to On podarował mi to życie”. „Dla NIEGO?” „Będę Jego opiekunem do chwili, aż wszyscy zostaną nawróceni. To nawrócenie, rozumiesz, prawdziwe nawrócenie”. „Co to za osoba?” „O nie, On nie jest osobą”. Mężczyzna w czerni odsunął się ode mnie. W rogu pomieszczenia rozciągała się kurtyna z czerwonego aksamitu. Wziął jej skraj i odsunął materię na bok. Wtedy go ujrzałem. To coś. Siedziało na czymś w rodzaju tronu i szkaradnie się uśmiechało. Wyglądało jak gigantyczny owad. Było jaskrawoczerwone, miało dziwaczną twarz, usta jak czarne V i skośne, błyszczące oczy. Zdawało się, że twarz stanowi kompilacje różnych elementów - wizerunków innych ludzi i ruchomych obrazów - a wszystko się poruszało. Jeden kształt przechodził w następny. Nie umiem dokładnie wyjaśnić, co widziałem, ale wiem, że to było coś niedobrego. Nie na miejscu i pełnego zła. Coś, co nie powinno istnieć. Ten chudzielec sprowadził to na Ziemię i został tego opiekunem. Żył jedynie dla potwora i wszystko, co robił, robił dla niego. „Przygotuj się na spotkanie ze swoim stwórcą - powiedział mężczyzna w czerni. - Zaraz ujrzysz swego boga”. „O nie!” - wrzasnąłem i zacząłem szukać rewolweru, nigdzie go jednak nie widziałem, człowiek w czerni musiał mi go jakimś sposobem odebrać. Chciałem zaatakować stwora na tronie, nie czułem przecież strachu. Nie umiałem się bać. Sam jego widok powodował, że wiedziałem, iż muszę go zniszczyć. Podniosłem ręce, by zwalić go z tronu, ale chudzielec powstrzymał mnie. „Masz uklęknąć! - zawył. - Klękaj przed swoim bogiem!” Walczyłem, ale zmusił mnie, bym stanął przed owadem. Wbił we mnie wzrok i zaczął mówić. Głos stwora brzmiał jak tysiąc głosów, jak pieśń na stadionie. „Chciałeś dostać więcej czasu - powiedział - miałeś jednak swój czas, prawdziwy czas. Czas, który na ciebie czekał, teraz jednak będzie mój. Ujrzałeś mnie, więc muszę dostać cały twój czas”. Otworzył obrzydliwą paszczę. Była szeroka, olbrzymia i ssała. Wiedziałem, że zaraz mnie wessie. Wessie w siebie mój czas. Czas, który zdążyłem przeżyć, całe moje życie. Tak właśnie robił owad, ojcze - wysysał ludzki czas przez kręgosłupy. Miał już moją przyszłość, a teraz jeszcze wysysał moją przeszłość. Zabierał wszystkie minione chwile. Moje dzieciństwo, młodość. Wszystko. To nie było fair, ojcze. Nie było uczciwe. - To nie było uczciwe, mój synu. - Ksiądz łkał. - Nie było, mój synu. - Zabrał mój czas, cały mój czas. W pubie zrobiło się cicho. Kiedy Sean opowiadał tę historię, kolejne osoby zbierały się wokół, by posłuchać. Słuchano uważnie, jakby wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że opowieść jest prawdziwa. Albo jakby słyszeli już kiedyś coś podobnego. Albo znali kogoś, kto opowiadał komuś podobną historię... - To wszystko? - spytałem Seana, kiedy wreszcie odzyskałem głos. - Nie całkiem. - Łyknął piwa, które zdążyło się zrobić dość ciepłe, co nie zmieniało faktu, że serca słuchaczy ściskał chłód. - Ksiądz płakał, łkał jak dziecko i wybiegł z boksu. Kiedy mnie mijał, ujrzałem, jak jest przestraszony. Siedziałem i słuchałem przedśmiertnych rzężeń starca. Opowiedział swą straszliwą historię i umierał. Stracił cały czas, jaki posiadał, i miał teraz umrzeć w samotności. Całkiem sam. Siedziałem i krążyło mi po głowie, że przecież nie mogę pozwolić umrzeć mu w ten sposób, że tak nie wolno. Ktoś powinien być przy nim i trzymać go za rękę. Powinienem przy nim być, w końcu też słyszałem opowieść. Wstałem z łóżka i pokuśtykałem do jego boksu. Kostka nie bolała mnie dzięki zastrzykowi, ale nawet gdyby bolała, nie przejąłbym się nią. Odsunąłem zasłonkę i wszedłem do środka. Leżał na łóżku i naprawdę brzydko pachniał. Śmiercią. Pamiętam, że jak byłem dzieckiem, tak samo pachniała babcia. Starzec umierał. Choć był przykryty, po twarzy można było poznać, że jest stary. Naprawdę stary. Jakby miał sto lat. Od samego patrzenia na niego można było zacząć się bać. Odsunąłem koc, by wziąć go za rękę. Zdawał się już niezbyt przytomny, prawdopodobnie wcale nie zdawał sobie sprawy z tego, że stoję przy nim. Mimo to odsunąłem koc, by wziąć go za rękę. Jego dłoń nie przypominała jednak dłoni mężczyzny, ale dłoń dziecka. Małego dziecka. Kiedy odrzuciłem koc, ujrzałem jego ciało. Ciało niemowlaka. Głowa starca wieńczyła tułów niemowlaka. Gdy ująłem rękę, poczułem, że się kurczy. Maleje z każdą chwilą. Ukradziono mu czas - dotychczasowy, przeszły czas. Owadzi twór ukradł mu go, więc starzec cofał się dalej i dalej, by wreszcie przestać istnieć, zniknąć. Próbowałem nie puszczać dłoni, ale nie miałem szansy. Wciąż kurczyła się. Cały mężczyzna się kurczył. Kiedy jego głowa osiągnęła już wielkość winogrona, zauważyłem, że patrzy na mnie, a jego usta się ruszają. Odezwał się. - Co powiedział? - spytałem Seana. - Powiedział: „Pomóż mi... pomóż mi...” i zniknął. Rozdział 13 PRZYPADKOWE RUCHY BOGÓW Minęły trzy miesiące od czasu, kiedy Russell rozstał się z oszczędnościami życia, pozbawiając biedną matkę windy schodowej do piętrowego domku. W hangarze 18 panował w tym okresie wielki ruch. Russell, który jeszcze nigdy nie uczestniczył w powstawaniu filmu, najchętniej stałby sobie cicho z boczku i obserwował, nie było mu to jednak pisane. Dla Russella czasy cichego stania z boku definitywnie się skończyły. Okoliczności zmusiły go, by zdobył więcej pieniędzy. Znacznie więcej. Właśnie tego dokonał. Jak bowiem było już (do znudzenia) mówione, Russell umiał ciężko pracować i kiedy dostawał zadanie, załatwiał, co trzeba. Starał się przy tym najlepiej, jak umiał. Jeśli mianowano go producentem, zamierzał produkować. Z torbą kaset wideo (tych, które zrobili z Bobbym Boyem) ruszał „na miasto”, czyli „w kierunku West Endu”, to znaczy w stronę Londynu. Umawiał się z różnymi ludźmi, prezentował kasety i zjadał jeden obiad za drugim. Jako osoba, którą określa się mianem „naiwniaka za granicą”, podpisywał masę błyskawicznie sporządzanych umów i był „robiony w bambus”, co oznacza mniej więcej tyle, że „nakręcano go na wałek”, czyli tak jakby oszukiwano. Dość szybko pojął, że finansiści (czy - jak woleli, by ich nazywano - „aniołowie”) znacznie bardziej niż filmem pana Fudgepackera są zainteresowani możliwością dostępu do technologii Cyberstara. Tego Russell nie mógł im jednak sprzedać. Choć w końcu sprzedał. Nie raz. Rozumując, że jeśli film odniesie wielki sukces - a był pewien, że tak się stanie - odda wszystkim to, co pożyczył, plus niewielką premię, i wszyscy będą zadowoleni. O rany... W ten sposób zebrał nawet sporą sumę. Znacznie przekraczającą potrzeby wielkiego ruchu, jaki odbywał się w hangarze numer 18, który z taką chęcią obserwowałby, stojąc cicho z boczku, ale nie mógł. Kazali mu harować od południa do północy. W ciągu dnia Fudgepacker kręcił, a Russell załatwiał sprawy na mieście, potem - nim Russell zdążył wrócić - Fudgepacker zamykał taśmy, sprzęt i wszystkie duperele w wielkim sejfie, a Russell po powrocie ślęczał, próbując domyślić się, jak wyglądają rozliczenia. To nie było fair. Nie inaczej wyglądał koniec tego szczególnie męczącego dnia: Russell siedział sam w odpowiednio ponurym gabinecie Bobby’ego Boya, który pełnił obecnie rolę jego odpowiednio ponurego gabinetu, obejmował głowę dłońmi i czuł, w jak silnym jest stresie. W stresie i stanie zmartwienia. Russell martwił się wszystkim. Martwił się (nie bez przyczyny) wszystkimi podpisanymi przez siebie umowami - to jednak było najmniejsze zmartwienie. Bardziej martwił się Flugelradem. Martwił się tym, gdzie on może teraz być. Bobby Boy wywiózł maszynę z hangaru numer 18, nim ktokolwiek zdążył ją zobaczyć, nie chciał jednak powiedzieć dokąd. Stwierdził jedynie, że znajduje się w bardzo bezpiecznym miejscu, i przypominał Russellowi, że przysięgał zachować tajemnicę w sprawie Flugelrada. - Nieistotne - stwierdził Bobby Boy. - To już nieważne. Było to jednak ważne. Maszyna przywiozła w dzisiejsze czasy Adolfa Hitlera i gdzie on się teraz podziewał? Czaił się niedaleko? Spiskował i planował? Dokonywał niewyobrażalnych czynów? Strach było o tym myśleć, ale Russell bez przerwy się nad tym zastanawiał. Co z przyszłością? Hitlerowską przyszłością jakoby widzianą przez Bobby’ego Boya? Co z piękną Julią? Jakimś sposobem powróciła z przyszłości, by dać Russellowi programator, pocałować go i powiedzieć, że go kocha. Jak to się stało? Następnie zniknęła, ścigana przez dwa szczękające stwory, urządzenia przybyłe za nią z przyszłości. Ani ona, ani stwory nie podróżowały jednak Flugelradami. Co to miało znaczyć? Czy podróże w czasie miały stać się w przyszłości normą? Czy ludzie z przyszłości wracali, by majstrować przy przeszłości? Russell uniósł głowę znad dłoni i ponuro nią pokręcił. A co z filmem? Jeśli zostanie zrealizowany za pomocą technologii ukradzionej w przyszłości i odniesie sukces, będą musiały istnieć jego kopie w przyszłości. Ktoś stamtąd będzie więc mógł prześledzić, kto i kiedy zrobił film, i wysłać parę klekoczących stworów, a te zażądają zwrotu technologii i uniemożliwią nakręcenie filmu. Jeśli jednak tak zrobią i film nie zostanie nakręcony, nie zaistnieją jego kopie w przyszłości, nikt nie będzie w stanie prześledzić, kto i kiedy zrobił film i wysłać pary klekoczących stworów. Jeśli jednak... AAAAA! - Russell sięgnął do szuflady i wyciągnął butelkę Glen Boleskine, Pijał teraz regularnie, choć nie służyło to jego zdrowiu, miał jednak zbyt wiele na głowie, a wszystko pogarszał fakt, że był jedyną osobą, która czymkolwiek się przejmowała. Stary Ernest niczym się nie przejmował. Wrócił za kamerę i przeżywał na nowo swe złote dni. Bobby Boy też się niczym nie przejmował, gdyż obciążył całą odpowiedzialnością Russella i realizował swe marzenie zostania gwiazdorem kina. Frank też się nie przejmował. Tak samo Julia. Morgan prawdopodobnie nawet nie wiedział, jak wygląda martwienie się. Jedynie Russell się martwił. To nie fair. To po prostu nie fair. Russell posmakował szkockiej i wbił wzrok w papierzyska na biurku. Leżały ich całe sterty, a wiele pojawiało się z winy Franka. Frank uwielbiał papierkową robotę, a ponieważ znów został specem od ponderów, mógł dać upust swej miłości (że tak powiem). Zatrudniały go zarówno firma Fudgepacker Films, jak i Imperium Fudgepackera, co dawało mu niezwykłą możliwość wysyłania papierzysk do samego siebie. Za każdym razem, kiedy na planie zniszczone zostało coś pożyczonego z Imperium Fudgepackera, Imperium skarżyło firmę zajmującą się kręceniem. Firma pożyczała wtedy własne pieniądze, odkupywała rzecz i wynajmowała ją Imperium, które wypożyczało ją firmie. Frank nigdy wcześniej nie był tak szczęśliwy. Russell odsunął na bok papierzyska Franka i wbił wzrok w papierzyska pana Fudgepackera. Antyczny reżyser powiedział rano tego dnia, że kręcenie praktycznie zakończono i lada chwila rozpoczną „postprodukcję”, co wymaga więcej pieniędzy. Spytał, czy Russell mógłby porozmawiać z Imperium, które zdaniem pana Fudgepackera nadmiernie obciąża firmę szkodami na planie. Śmiechu warte. A wszystko dla filmu, z którego nie widział jeszcze ani minuty materiału. Choć w końcu był producentem. - To po prostu nie fair. - Russell zrobił najbardziej nadąsaną minę, jaką potrafił. - Na pewno każdy ciężko pracuje, ale to ja mam na głowie wszystkie zmartwienia i ponoszę całą odpowiedzialność. Mogliby mi choć trochę pokazać. Dyszał i puchał, i patrzył przez okno na znajdujące się w dole studio. Było tam teraz pusto - z wyjątkiem kilku stołów, krzeseł reżyserskich i monitora wideo na stojaku. Spojrzenie Russella wróciło do wnętrza gabinetu, zwłaszcza strefy, na której koncentrowało się przez sporą część wielu minionych wieczorów: okolicy sejfu pana Fudgepackera. Potężny sejf marki Niepokonany, przywieziony z Imperium i spuszczony przez sufit za pomocą dźwigu (jak Russellowi udało się dowiedzieć za duże pieniądze). Kilka ton stali, zawierającej... Russell gapił się na sejf. Jedynie pan Fudgepacker znał kombinację. Tylko on i nikt inny. Hm... Nie była to do końca prawda. Nalewając sobie kolejną szkocką, Russell w zamyśleniu zagryzał wargę. Jeszcze jedna osoba znała kombinację. On - Russell. Odkrył ją dość przypadkowo kilka miesięcy temu. Podczas przerwy obiadowej, kiedy wszyscy powychodzili, Russell uznał, że to dobra okazja, by nieco posprzątać. Staremu na pewno się spodoba, jeżeli nieco popucuje mu sejf. Staremu wcale się to jednak nie spodobało. Wrócił niespodziewanie, zastał Russella na szorowaniu wielkiego mosiężnego uchwytu i zaczął się strasznie trząść. Russell zaczął się wręcz obawiać, że zaraz może wykorkować. Zaskoczony przesadną reakcją pana F. wrócił po jakimś czasie z lupą i dobrze się przyjrzał uchwytowi. No tak... znalazł tam wyryty szereg maleńkich cyferek. Nie trzeba było Einsteina, by się domyślić, co oznaczały. Oczywiście Russellowi nawet przez myśl by nie przeszło, aby otworzyć sejf. To zbyt straszne. Czułby się winny przez wieki. Teraz jednak poczucie winy opuściło go. Nic by się przecież nie stało, gdyby raz lub dwa razy rzucił okiem na materiał wstępny? Szybko go obejrzał i odłożył na miejsce. Co mogło być w tym złego? Czoło Russella zmarszczyło się. Już samo otwarcie sejfu można by uznać za przestępstwo. Włamanie i wtargnięcie - bez włamania. Albo bez wtargnięcia. Prawnie można by to oczywiście także uznać za niedozwolone wejście na teren prywatny, a na pewno za zawiedzenie zaufania. Z drugiej jednak strony miał prawo obejrzeć film. Odpowiadał za niego. A co, jeżeli...? Było to wielkie „acojeżeli”. „A co, jeżeli”, które martwiło Russella do tego mocno - brzmiało: A CO, JEŻELI film okaże się zlepkiem bzdetów? Składa się wyłącznie ze scen krańcowej przemocy i twardej pornografii? Bez szansy na uzyskanie zezwolenia od cenzury? Było to jak najbardziej możliwe. Fudgepacker uwielbiał krew, a przy udziale Bobby’ego Boya jako współtwórcy scenariusza i z nim w roli głównej istniała stuprocentowa pewność, że Marilyn Monroe ściągnie kieckę. A co z Julią? - Zabiję go... - jęknął Russell. - Jeśli namówił Julię na... zabiję go. Na pewno. Znów przyjrzał się potężnemu Niepokonanemu, po czym sięgnął do szuflady biurka i wyjął szkło powiększające. Popatrzył na lupę i zrobił minę, jakby czuł się bardzo winny. Nie mógł udawać, że nie zaplanował całej akcji. - Pieprzę to...- stwierdził. - W niczym to nie zaszkodzi. Robię dobrze. Na pewno. - Powiedziawszy swoje, wstał, podszedł do sejfu, obejrzał cyferki na zamknięciu, pokręcił zamkiem i otworzył grube metalowe drzwi. Wszystko było w środku. Cenny Cyberstar. Wypożyczona kamera. Pudła z naświetlonym filmem. Sterty kaset wideo w starannie ponumerowanych kartonowych pudełkach. Russell obejrzał się przez ramię, nie zauważył jednak nikogo - siedział w hangarze numer 18 sam. Zamknął się. - Świetnie - stwierdził i wyjął stos kaset wideo. Usadowił się na podłodze, by rozpocząć prywatny pokaz. Podłączył monitor, włożył pierwszą kasetę, nalał sobie kolejną porcję whisky, chwycił pilota i umieścił tyłek na osobistym krześle pana Fudgepackera. - Świetnie - powiedział ponownie. - Kamery w ruch! Niech się dzieje kino! Rozsiadł się wygodnie i wcisnął „play”. Ekran monitora pokryła szarobiała kasza, po chwili pojawił się klaps z napisem: „Nostradamus zjadł mi chomika”. Akt 1. Scena 1. Ujęcie 1. Russell zrobił HMMM. - Nie jestem zbytnio zachwycony tytułem - stwierdził. „Wiesz, nie jestem zbytnio zachwycony tytułem” - powiedział głos Bobby’ego Boya. „Trzaśnij tylko tym cholernym klapsem” - odparł głos pana Fudgepackera. KLAP - zrobił klaps. Akcja aktu pierwszego, sceny pierwszej, rozgrywała się we wnętrzu domu publicznego. Za barem stał dżentelmen w białej koszuli z muchą. Tło było kolorowe, on sam jednak czarno-biały. - O! - powiedział Russell. - To David Niven. Lubię Davida Nivena, tylko dlaczego jest czarno-biały? I to pytanie zostało powtórzone z ekranu, tyle że głosem pana Fudgepackera. Choć Wypowiedział je z użyciem takich określeń, jak „cholerny” i „drań”. Ekran poczerniał i „z offu” zaczęły dolatywać podniesione głosy. Po kilkunastu sekundach znów pojawił się klaps, tym razem z napisem: „Ujęcie 2”. Teraz za barem stał Charles Heston. Był w kolorze. I w todze. Ekran znów poczerniał i głosy z offu stały się głośniejsze. Russell pokręcił głową i znów łyknął szkockiej. Ponownie pojawił się klaps, nadszedł czas na „ujęcie 3”. Charlesa Hestona zastąpił Tony Curtis, w eleganckim wieczorowym garniturze. Uśmiechnął się do kamery, uniósł w ciekawy sposób prawą rękę, po czym niczym duch przeszedł przez kontuar. „Cięcie! - wrzasnął pan Fudgepacker. - Co ty, do jasnej cholery, wyprawiasz?!” „To chytre. - W głosie Bobby’ego Boya zabrzmiała nutka zdenerwowania. - On jest hologramem. Nie może podnieść klapy w kontuarze. Będziemy musieli podwiązać jakiś sznurek albo coś w tym stylu”. Russell znów pokręcił głową i na szybkim podglądzie przewinął taśmę kawałek dalej. Przy „ujęciu 18” Bobby’emu Boyowi udało się wyprowadzić Tony’ego zza kontuaru i doprowadzić go niemal do połowy sali. Tony niósł figurkę wróżki do zawieszania na choince. To znaczy... tak naprawdę wcale jej nie niósł, wróżka dyndała na kawałku żyłki i czasami znajdowała się mniej więcej w tym samym miejscu co dłoń Tony’ego. - O rany... - jęknął Russell. - Niezbyt przekonujące, co? Choć trzeba przyznać, że niełatwe. Zgoda - ciężko pracowali. Russell znów przewinął kasetę na szybkim podglądzie. Po wielu nieudanych próbach panu Curtisowi udało się wreszcie powiesić wróżkę na szczycie choinki. W tym momencie skończyła się kaseta. - Mają w pudle z pięć sekund - oznajmił Russell, który nauczył się co nieco filmowego slangu. - Nie za dużo jak na jeden dzień. Może powinienem przejść od razu do taśmy numer pięć. Russell przeszedł od razu do taśmy numer pięć. W pubie świętowano. Cyberstar miał okazję się wykazać. W pubie byli Humphrey Bogart i Lauren Bacall, Orson Welles i Ramon Navarro, nawet Rondo Hatton, jeden z ulubionych aktorów Russella. Nie robili jednak zbyt wiele. Tak naprawdę nie robili nic. Stali jedynie jak pomniki, a wiszące na sznurkach kieliszki odsuwały się od ich dłoni i z powrotem do nich wracały. - Ach! - stwierdził Russell. - Rozumiem, na czym polega problem! Maszyna może produkować obrazy, ale ponieważ jest tylko jeden programator, może poruszać tylko jedną osobą naraz. Szkoda. Po raz pierwszy pojawił się na ekranie Bobby Boy. Ubrany w swoją zwykłą czerń ostrożnie i nienaturalnie spacerował między hologramami. „Poproszę pintę large’a, Neville - powiedział do Tony’ego Curtisa, po czym dodał: - Musisz nim popracować, Ernie. Poruszaj dżojstikiem”. „Nie możesz w czasie nagrywanie mówić do mnie, debilu! Cięcie!” Russell znów potrenował kręcenie głową. - O rany... rany... - westchnął. Dodał: - Trzymajcie się! - i zaczął przewijać taśmę. Jestem Johnny G Band” - powiedział Elvis Presley. - Co? - żachnął się Russell, kiedy taśma numer pięć się skończyła. Poszedł ponownie do sejfu i wrócił z naręczem kaset. Z magnetowidu wysunęła się kaseta numer pięć i na jej miejsce wsunęła się kaseta numer dziesięć. „To Arka Przymierza - powiedział Norman Wisdom. - Wykopałem ją w zeszłym tygodniu na swojej działce”. - Co?! - Russell włączył stopklatkę. Legendarny uśmiech Normana rozjaśnił ekran. Nie rozjaśnił Russellowi nastroju. - Tę historię opowiedział mi Morgan... - wymamrotał. - O Pooleyu, Omallym i „Latającym Łabędziu”. Od tej historii wszystko się zaczęło. Nie mogą tego filmować. Złamali zasady. Nie mamy na to praw autorskich, zostaniemy za coś takiego zaskarżeni! Rany... rany... Russell wyjął taśmę numer dziesięć i włożył numer piętnaście. Scenę kręcono na wolnym powietrzu. Na małym podwórku. - Zdjęcia plenerowe... Sądziłem, że będą kręcić tylko w hangarze. Ktoś pełzł przez podwórko. Był to Bobby Boy i trzeba przyznać, że nie umiał grać. Poruszał się jak aktor z niemej komedii Hala Roacha - wysoko unosił kolana, garbił ramiona. Spojrzał w kierunku kamery i przyłożył palec do ust. - Cięcie! - stwierdził Russell, ale pan Fudgepacker nie potwierdził tego. Bobby Boy pełzł przez podwórko ku szopie, zbudowanej z ułożonych na zakładkę desek, po chwili dotarł do otwartego okienka i przykucnął pod nim. Russell uważnie się przyjrzał - szopa i okienko wydawały mu się znajome. Kamera przesunęła się do przodu, minęła afektowanego aktora i najechała na otwarte okienko. Ze środka dolatywała wywrzaskiwana tyrada. Po niemiecku. - O nie... - wydyszał Russell. Niestety, było „o tak...” Kamera wsunęła się do środka jak w sprytnej scenie z Obywatela Kane’a i ukazała siedzącego przy stole, z wyprężonymi przed nim na baczność dwoma SS-manami. - Alec, cholerny Guiness... - szepnął Russell - i gra... Mein Fuhrer! - wrzasnął Anton Diffring, jeden z SS-manów*. [Cóż, kiedy byłem chłopakiem, zawsze nim bywał.] - A niech to jasna cholera! - Russell wcisnął szybkie przewijanie i Bobby Boy przebiegł przez „Ramiona Kamieniarza”, a następnie w górę Ealing Road. - Co tu się dzieje? Gra mnie. Dlaczego gra mnie? Morgan! Morgan musiał im powtórzyć to, co mu opowiedziałem. Ale po co chcą umieścić to w filmie? To nie ma sensu! Russell wyjął kasetę i ostrożnie odłożył ją na bok. Będzie musiał poważnie z nimi na ten temat porozmawiać. Nikt nie spytał go o pozwolenie. To była ingerencja w prywatność czy coś w tym stylu. Mógł ich zaskarżyć. Mógł jak złoto zaskarżyć producenta! - Hm... - mruknął, dostrzegając pewien słaby punkt takiego rozwiązania. - No świetnie... - Przerzucił kilka następnych kaset. Dwie umieszczono w czarnych pudełkach. 23A i 23B. Wsunął do magnetowidu 23A. Ujrzał czarno-biały obraz. Ukazywał ulicę, mniej więcej z lat pięćdziesiątych. Sceneria wyglądała bardzo autentycznie. - Zdjęcia archiwalne? O nie... to znów on. Tym razem Bobby Boy nosił mundur policjanta. Podkreślał rysunek postaci przesadnym zginaniem kolan i powtykanymi w kieszenie kciukami. - Cóż, przynajmniej nie gra mnie. Ale o co tu chodzi? - Russell znów przewijał kasetę po kawałku do przodu, od czasu do czasu zatrzymywał ją, by sprawdzić, co się dzieje. Na tej kasecie mógł obejrzeć Sida Jamesa, Charlesa Hawtreya i Kennetha Williamsa. Nie był to jednak remake Dawaj, gliniarzu! - w żadnym wypadku. Doszedł do końcowej sceny. Rozgrywała się na komisariacie. Kilku żołnierzy przyciskało do stołu mężczyznę. Rozpoznał całą obsadę Bohaterów morza, ze wspaniałym Davidem Lodge’em włącznie. Co oni jednak wyprawiali? Szarpali biedaka. Rozrywali go na kawałki. Russell huknął w wyłącznik i wbił sobie w usta kostki dłoni. - Filmują morderstwo... - wycharczał. - Nakręcili mord na żywo! Boże drogi... nie! Wyszarpnął kasetę numer 23A z magnetowidu, potrzymał ją przez chwilę w dłoni, po czym odrzucił z przerażeniem i obrzydzeniem. Nie było dobrze. Było wręcz bardzo niedobrze. Co oni sobie właściwie myśleli? Jakie jeszcze numery wykręcili? Russell wzmocnił się kolejną szkocką i zaczął krążyć po pokoju. Zostało jeszcze mnóstwo kaset. Musiał wszystkie obejrzeć. Nie miał ochoty, ale wiedział, że musi to zrobić. Zacisnął pięści. - No świetnie! Wyjął losowo kolejną kasetę i włożył ją do magnetowidu. Usiadł nerwowo w krześle pana Fudgepackera. Scenę w kolorze kręcono też w plenerze. W którymś z super-duper centrów handlowych. Było szpanersko i hipernowocześnie. Russell jeszcze nigdy nie widział tego miejsca - wokół spacerowali jasnowłosi, przystojni młodzieńcy ubrani w czarne mundury oraz piękne kobiety w sukienkach ze złotej łuski. Chodzili, oglądali wystawy i rozmawiali ze sobą. Nie wyglądali na wytwory Cyberstara, było w nich jednak coś dziwacznego. Przede wszystkim sposób, w jaki się poruszali - bardzo sztywno, z wyprostowanymi plecami, jakby mieli pod ubraniami zbroje. Dziwne. Russell wzruszył ramionami i patrzył dalej. Ze sklepu wyszedł Bobby Boy. Była z nim Julia. Miała na sobie sukienkę... złotą sukienkę. Tę samą, w której pojawiła się w „Małpie Tota”. Russell poprawił się na krześle i przyjrzał uważniej. „Zabiją cię - mówiła Julia. - Jeśli zostaniesz tu, w przyszłości, zginiesz”. „Nie mogę odejść - odparł Bobby Boy. - Dopóki ON tu jest. Nie mogę tego zrobić, jeśli istnieje możliwość JEGO zniszczenia „Nie wrócę sama. Nie wrócę...” „Musisz. Weź programator. Wróć do dnia i godziny, jakie ci podałem. Będę w pubie z Morganem. Przekaż mi tam programator, resztę pozostaw mnie”. „Ale ty z przeszłości nie będziesz wiedział, co ma się wydarzyć. Nie będziesz miał pojęcia, jak wszystko powstrzymać”. „Nie jestem idiotą - odparł Bobby Boy. - Domyślę się. Zmuszę ich, by zrobili, co należy, i sprawię, że nic się nie wydarzy. Zaufaj mi, stać mnie na to”. - Jasna cholera... - jęknął Russell. „Kocham cię” - powiedziała Julia, objęła Bobby’ego Boya i namiętnie go pocałowała. „Powiedz to mi w przeszłości. Teraz pospiesz się, nie mamy czasu. Zaczyna go brakować”. Julia znów go pocałowała, dotknęła czegoś przy pasie i zniknęła. W sklepie straszliwie zaklekotało, Bobby Boy stanął, odwrócił się, po czym ruszył biegiem przed siebie. Obraz na ekranie gwałtownie przekosiło, gdyż taśma zaczęła się wkręcać w głowicę. - O cholera! Jasna cholera! - wrzasnął Russell i zeskoczył z krzesła. Taśmę mocno pogniotło i kiedy spróbował wciągnąć ją do kasety, zaczęła się rwać. - O nie... rany... - Russell wziął następną kasetę i wepchnął ją w magnetowid. - Pracuj. Tylko pracuj. Ekran rozjaśnił się, ukazując inne wnętrze. Imperium Fudgepackera. Russell pamiętał, że aby nakręcić tę scenę, Frank zapisał mnóstwo papierzysk, wypełnił druki na wynajem połowy ponderów firmy i lokalu. Zasmarował kilkaset stron. Nie było to jednak teraz istotne. Nie było to istotne także wtedy i Russell bez żalu wrzucił całą makulaturę do kosza. Oko kamery obejmowało korytarzyki i żelazne przejścia, powoli i uporczywie demonstrowało nabitą gwoździami, mającą wielką moc, szamańską figurę z Konga, a następnie zmumifikowaną syrenę. Potem przesunęło się dalej. Zbliżały się dwie postacie. Jedną był nieunikniony Bobby Boy, drugą, Peter Cushing. Peter nosił rogowe okulary z bardzo grubymi szkłami. Bez najmniejszej wątpliwości grał pana Fudgepackera. „Nie patrz bezpośrednio na NIEGO - powiedział Peter Cushing. - I nigdy, przenigdy nie patrz mu w oczy. Trzymaj głowę pochyloną, a kiedy powiem, uklęknij”. „Jak długo? - spytał Bobby Boy. - Jak długo był z tobą?” „Wiele lat. Jestem JEGO opiekunem. Wszystko tutaj, wszystko, co znajduje się w Imperium, należy do NIEGO. Czas został zaklęty w powypychanych zwierzętach, relikwiach i okazach w formalinie. ON tak chce. Tak musi być”. - Co to wszystko ma znaczyć? - szepnął któryś raz z kolei Russell. „Pozna mnie? - spytał Bobby Boy. - Będzie wiedział, że przyszedłem? Czego chcę?” „On wie wszystko. Wie, że chcesz więcej czasu. Czasu na poprawienie błędu, który popełniłeś. Błędu, który zmienił przyszłość”. Russell objął twarz dłońmi. - Cóż takiego zrobiłem? Albo czego nie zrobiłem? To nie jest dobre. To jest bardzo złe. Co to za „on”? Postacie na ekranie doszły do niewielkich gotyckich drzwiczek, znajdujących się na końcu korytarzyka. - Tam nie ma drzwi - powiedział Russell. - Jak oni to zrobili? Bobby Boy pchnął drzwi i dwójka na ekranie weszła w wąski otwór. Kamera podążyła za nimi wąskimi schodami do bojlerowni. - Tam nie ma też bojlerowni... - stwierdził Russell. - Przynajmniej tak mi się wydaje. „Tędy. - Peter poprowadził Bobby’ego Boya między stertami staromodnego bagażu, starymi sakwami i torbami podróżnymi w stylu Gladstone’a, do zasłoniętego kurtyną rogu pomieszczenia. - Odsuń kurtynę i odwróć wzrok”. Bobby Boy odsunął kurtynę. Russell nie odwrócił wzroku. Coś poruszyło się w półmroku. Jakaś niewyraźna postać. Russell wpatrywał się uważnie w ekran. Postać wyszła z cienia. Russell gapił się przerażony. Stwór siedział na czymś w kształcie tronu. Uśmiechająca się, jaskrawoczerwona, owadzia twarz poruszała się i nieustannie przybierała inną formę. Czarna paszcza wykrzywiała się, tworząc jakby uśmiech w kształcie litery V. Niezgłębione ślepia mrugnęły i otworzyły się. - AAAAAHHHRRR! - wrzasnął Russell i zwalił się do tyłu z krzesła. Gęba wpatrywała się w niego z ekranu. Po jej skórze gnały maleńkie, nagie ludzkie figurki i to się rozpływały, to wyostrzały. Russell wstał i ponownie wpatrzył się w nią. - Święty Boże... - wyszeptał. Ślepia wypychały ekran od środka. ,JA jestem twoim Bogiem - zawył głos, który składał się z wielu głosów. - Uklęknij przed swoim Bogiem, a otrzymasz więcej czasu”. - Nie! O nie, nie, nie! - Russell capnął pilota i wcisnął „eject”. Kaseta wysunęła się z magnetowidu, ale gęba nie zniknęła z ekranu. - O nie! - Russell wcisnął „stop”. „O tak!” - powiedział przerażający głos, a szczerząca się gęba nie znikała. - O mój Boże... - Russell złapał kabel, owinął go sobie wokół dłoni i wyciągnął wtyczkę z gniazdka. „Zboczyłeś... - zadudnił głos, a ślepia, które wypychały ekran od środka, wpatrywały się w Russella. - Nie trzymałeś się scenariusza. Musisz zostać napisany na nowo...” - A ty możesz iść do piekła. - Russell złapał monitor, uniósł go wysoko nad głowę i rzucił nim o podłogę. Strzelił snop iskier, zatrzeszczało jak wystrzelona raca. Zapadła cisza. Przerwał ją głos Bobby’ego Boya. - Nie powinieneś był tego robić, Russell. Russell odwrócił się i wbił wzrok w wysokiego chudzielca, który stał obok przesuwnych wrót hangaru. Był z nim pan Fudgepacker. - Bardzo drogi SFX - stwierdził stary. - Trzeba ci będzie potrącić z gaży. - Jakiej gaży? To znaczy... Jezu, co wyście zrobili? Co to za stwór? Co to za film? Dlaczego jest o mnie? Dlaczego... Bobby Boy wzruszył wysokimi, wąskimi ramionami. - Tyle pytań... a nie powinieneś ich zadawać. Grasz w tym wszystkim pierwszoplanową rolę. Rozpocząłeś wszystko. Miałeś jednak kierować się scenariuszem, a nie trzymałeś się go. To nie było zaplanowane. - Możemy to dopisać - stwierdził pan Fudgepacker, drapiąc się po łysej głowie i rozrzucając wszędzie skrawki skóry. - To mógłby być ciekawy dodatkowy wątek. - Nie! - Chudzielec pokręcił głową. - Uważam, że powinniśmy Russella po prostu wypisać. Natychmiast. - Słucham? - zaprotestował Russell. - O czym ty mówisz? Bobby Boy odszedł na bok. - I tak nic nie zrozumiesz - prychnął. - Zresztą to wcale nie było zaplanowane. Russell zaczął się klasycznie trząść. Sięgnął po butelkę szkockiej. - Do tego pije mój towar. - Pan Fudgepacker wzniósł w górę pomarszczone ręce. - Tego na pewno nie ma w scenariuszu. Na pewno tego tam nie umieściłem. - W jakim scenariuszu? - spytał Russell. - Scenariuszu tego ohydztwa? Nie chcę być w pana scenariuszu. - Ale w nim jesteś. Obejrzałeś kasety i zobaczyłeś, co narobiłeś - co narobisz. - Oszalał pan - odparł Russell. - To jakieś wariactwo. - Siadaj! - rzucił Bobby Boy. - Wypchaj się. - Jakie to nie na miejscu... - uznał pan Fudgepacker. - Siadaj, Russell - powtórzył Bobby Boy. Russell usiadł. Natychmiast skoczył na nogi. - Siedź, to powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć. Russell ponownie usiadł. Bobby Boy wyjął mu z dłoni butelkę z whisky. Usiadł na stole i zwiesił swe długie, chude nogi*. [To był bardzo wysoki stół.] - Siedzisz wygodnie? - spytał. - Nie. - Nieważne. - Bobby Boy przyłożył butelkę szkockiej do małych, cwanych usteczek i nieźle sobie łyknął. - Oj... - skrzeknął pan Fudgepacker. - Moje paliwo... - Stul gębę, dziadu. - No tak, robi się. - Powiedz mi, Russell - zagaił Bobby Boy, wycierając smukły podbródek. - Co pamiętasz? - Na jaki temat? - Powiedzmy, ze swego dzieciństwa. - Nie twój interes. - Daj spokój. Do jakiej chodziłeś szkoły? - Hę? - No powiedz. Jeśli mi powiesz, dam ci kapkę szkockiej. - Mogę ci zabrać butelkę, kiedy tylko zechcę. Bobby Boy wyjął z kieszeni rewolwer. - Założę się, że nie - odparł. - Uspokój się. - Russell podniósł ręce do góry. - Powiedz mi, do jakiej chodziłeś szkoły. - Do... - Russell zastanawiał się. - Do... - Wypadło ci z głowy? - Do... - W takim razie opowiedz mi swoje najwcześniejsze wspomnienie. Russell zaczął zaciskać dłonie w pięści. - Ostrożnie. - Dobrze. Moje najwcześniejsze wspomnienie? Niech będzie. To... to... - Skrzywił się. - To... - No powiedz wreszcie, wypluj to. Russell wypluł. - To Morgan, kiedy opowiada o „Latającym Łabędziu”. - Nic, co zdarzyło się wcześniej? Russell podrapał się po czubku głowy. Wcześniej? Coś musiało się przedtem zdarzyć... ale co? - Nie pamiętasz? - spytał Bobby Boy. - Straciłeś pamięć? - Jestem pijany - odparł Russell. - Nie czuję się dobrze. - Nie było niczego przedtem, Russell. Nie istniałeś przedtem. Zostałeś powołany do życia. Tak, abyś mógł spełnić określoną rolę, zagrać swoją część. Grałeś jak trzeba - do chwili, aż przestałeś trzymać się scenariusza. Otwierać sejf... taki uczciwy chłopak jak ty - to całkiem nie w stylu postaci, którą grasz. - Nie jestem żadną postacią! Co próbujesz twierdzić?! Że jestem jakąś wymyśloną postacią, jak z książki? - Postacią z książki? - Bobby Boy roześmiał się w specyficzny, zgrzytający sposób. - Nie, to absurdalne. Nie, Russell, ale nie jesteś też rzeczywistą osobą. Jesteś konstruktem - kompilacją trochę z jednej osoby, trochę z drugiej. - Bzdet. A co cechuje ciebie? - To wiadomo. Jestem cwanym, kłamliwym draniem. Pan Fudgepacker jest starym, zdegenerowanym pornografem. - Jak śmiesz! - jęknął stary. - Jestem twórcą filmów Art House. - Starym, zdegenerowanym pornografem, który sprzedał duszę... - Nie wymawiaj JEGO imienia. - Pan Fudgepacker zaczął dygotać. Russell skoczył i zaprowadził go do krzesła. - Dziękuję, Russell. Jesteś takim miłym młodym człowiekiem... - Cóż, powinieneś o tym wiedzieć - powiedział Bobby Boy. - W końcu sam go stworzyłeś. - Bajki - uznał Russell. - Powiedz mu, Bobby Boy. - Pan Fudgepacker zaczął drapać małego szankra na przegubie. - Chcę iść do domu i wetrzeć sobie we wrzody nieco świńskiego tłuszczu. - Dobra, Russell. Zostałeś powołany do życia dla osiągnięcia wielkiego celu: aby zmienić świat. Jak widzisz, wszyscy są nieco zdezorientowani. Po co tu jestem? Co to wszystko znaczy? Zadawałeś sobie kiedyś takie pytania? - Nie. Chyba nie. - Wypisaliśmy je wszystkie - powiedział pan F. - Strasznie długo to trwało i nic nowego nie przyniosło. - Przypadkowe ruchy bogów - powiedział Bobby Boy. - Wszystko, co dzieje się na Ziemi. Tańczymy, jak nam zagrają, do muzyki, z której grania bogowie nie zdają sobie sprawy. - Bardzo to dziwne. Nie rozumiem ani słowa. - Ludzie się nie liczą - powiedział Bobby Boy. - Nie jako jednostki. Liczy się masa, kierunek, w którym ludzkość podąża jako całość. Ludzkość to gigantyczny wielokomórkowy organizm, rozprzestrzeniony po całej planecie. Jakby twór z miliardów maleńkich krzemowych procesorów, które połączone razem tworzą wspólny planetarny mózg. Tak wygląda droga rozwoju. Taki jest cel wszystkiego. - Cóż, przynajmniej udało mi się spotkać kogoś, kto zna odpowiedź na pytanie o sens życia - odparł Russell. - To zaszczyt. - Próbujesz zrobić ze mnie głupka? - Nie, zdawało mi się, że sam go z siebie robisz. - Na początku wszystko było jasne. Wszyscy ludzie mówili jednym językiem. Wszystkie procesory były połączone. Pamiętasz opowieść o wieży Babel? Russell był ciekaw, czy pamięta. - Pamiętasz - powiedział pan Fudgepacker. - Zaprogramowaliśmy ci historię chrześcijaństwa. - Och, jak się cieszę... - Wszyscy mówili tym samym językiem, dzięki czemu mogli działać jak jeden mózg. Bogowie nie byli tym jednak zbytnio zachwyceni, zniszczyli więc wieżę - tak naprawdę urządzenie do komunikacji z innymi światami - i zepsuli język. Od tego czasu ludzie ciągle walczą między sobą. - Bardzo interesujące - uznał Russell. - A jaką w tym wszystkim ja odgrywam rolę? - Twoim zadaniem było zdobycie pieniędzy na film. - Nie będzie żadnego filmu - stwierdził Russell. - Zamierzam wstrzymać produkcję. Ten film emanuje złem. Zrobiliście złą rzecz i zamierzam ją zastopować. - Nie zdołasz tego zrobić. Film zostanie pokazany i każdy, kto go obejrzy, nawróci się. Nieważna jest akcja, a to, co zostało zawarte w materiale. - To znaczy? - Słyszałeś kiedyś o wstawkach podprogowych? - Słyszałem i wiem, że niewiele się różnią od satanistycznego zakładania masek na tył głowy. To bzdura. Nie działają. - Nasze zadziałają. Nasze pochodzą bowiem, że tak powiem, prosto ze źródła. Z ust samego Boga. - Od tego czegoś? Tego czegoś, co było na ekranie? - Nie powinieneś nazywać Boga „czymś”. - To nie mój bóg. - To jedyny Bóg, jakiego masz. Wszyscy inni odeszli, daleko stąd. Zmęczyli się zabawami z ludźmi. Raz na jakiś czas przemykamy im przez myśl i ich przypadkowe myśli, przypadkowe ruchy myśli, powodują powstanie na planecie fal. Wybuchają wtedy religijne zamieszki. Święte wojny. Bogowie nie uczestniczą w tym jednak aktywnie. Uczestniczy w tym tylko jeden z nich. Lubi to miejsce i przebywa tu na stałe. Ma dla nas czas. - Nie! - stwierdził Russell. - Nie wiesz, co gadasz. To nie bóg, a diabeł. Nie powinieneś go czcić. - Diabeł nie istnieje, jedynie rywalizujący ze sobą bogowie. - Kompletnie zwariowałeś. Powstrzymam to wszystko. - Dość! - rzucił pan Fudgepacker. - Dość tego. Kto zobaczy film, zostanie nawrócony. Zapanuje nowy porządek świata, Russell. Pojawi się nowy rodzaj istot żywych - wolnych od wszelkich zmartwień. Powinieneś to docenić. Wolność od zmartwień i zgryzot, nienawiści, wątpliwości. Wolność pozwalająca połączyć się z całością. Nowa przyszłość, Russell. Szkoda, że tego nie zobaczysz. - Ponieważ cię wypisujemy - powiedział Bobby Boy. - O nie, na pewno nie! - Russell rzucił się na chudzielca na stole. Chudzielec uchylił się jednak i walnął Russella czymś twardym w potylicę. W efekcie czego sprawy nieco się dla niego zaciemniły. Rozdział 14 ŚMIECHU WARTY KAWAŁEK POD TYTUŁEM: „TO BYŁ TYLKO SEN”, KTÓRY ZAWSZE MAJĄ NA PODORĘDZIU Russell obudził się z jękiem. Dreszcz, który nim wstrząsnął, otrzeźwił go. Rozejrzał się po pokoju. Był w swoim gabinecie (odpowiednio ponurym). Spał na krześle. Spał? Ziewnął i przeciągnął się, a w tym samym momencie wspomnienia zaczęły wracać jak złe piwo lubi wracać ze skatowanego żołądka. - O mój Boże! - jęknął Russell. To powiedzenie stawało się chyba jego ulubionym. - O mój dobry Boże... Chwilę miotał się i próbował wstać, niestety kolana miał jak z waty. Na biurku przed nim stała butelka Glen Boleskine. Bez zastanowienia zdrowo sobie łyknął. Natychmiast zemdliło go i rozkaszlał się przeraźliwie. - O mój Boże... - Znów rozbieganymi oczami zaczął się rozglądać po gabinecie. Drzwi sejfu były zamknięte. Przez świetlik wpadało słońce. Spojrzał na zegarek. Było tuż po trzeciej, co oznaczało, że jest tuż po piętnastej. Otworzyły się drzwi. - Ach, wynurzyłeś się, tak? - Bobby Boy wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Odwal się ode mnie. - Russell capnął flachę i zamaszyście wstał. - Po co te nerwy? - powiedział chudy. - Dobrze się czujesz, Russell? - Żartujesz sobie ze mnie? - Russell wyciągnął wolną rękę. Zacisnął dłoń w pięść, która robiła wrażenie całkiem nadającej się do użytku. - Powstrzymam cię. Widziałem taśmy. Popełniłeś wielki błąd, nie zabijając mnie, kiedy miałeś okazję. Małe chytre usteczka Bobby’ego Boya zaczęły wydawać ciche cmoknięcia. - Chyba nie najlepiej się czujesz, Russell. Pan Fudgepacker mówił, że lepiej będzie, jeśli dam ci jeszcze pospać. Za dużo ostatnio pracowałeś, nie jesteś sobą. - Bobby Boy spojrzał na zabrudzoną podłogę. - No tak, wydawało mi się, że skądś znam ten zapach. Dość to niesmaczne, nie sądzisz? - Jesteś skończony. - Russell wymachiwał butelką. - Skończony! - Daj spokój. Mamy dla ciebie niespodziankę. - Jasne. Mogę się nawet założyć. - Chcemy, byś coś obejrzał. - Pewną... rzecz? - Oczy Russella rozszerzyły się, a jego blada twarz (nie wspominano dotychczas, że była blada, ale w tych okolicznościach każdy by zakładał, że jest blada i taka rzeczywiście była) zbladła jeszcze bardziej. Ha! - To coś tu jest... - wychrypiał, krzywiąc bladą twarz. - To okropne coś... - Nie powinieneś tak mówić o Franku. Russell jeszcze trochę pomachał butelką, spryskując sobie spodnie whisky. - Nie pozwolę, byście go pokazywali. Zniszczę film. - Co? Jeszcze go nie obejrzałeś, a już ci się nie podoba? - Widziałem wszystko wyraźnie. Dobrze wiesz, że go widziałem. - Nie widziałeś. - Widziałem. - Nie widziałeś. - Widziałem. - Nie. - Tak. - - (Cóż, niewiele więcej da się z tym zrobić, prawda?) - Russell, nie mogłeś widzieć tego filmu. Trzymaliśmy go w ukryciu, aby zrobić ci niespodziankę. - Odsuń się! - Russell wzniósł groźnie butelkę. Bobby Boj cofnął się uczynnię. Russell wyciągnął szufladę biurka i zaczął szukać szkła powiększającego. Nie było go. - Nie szkodzi - stwierdził Russell. - Jest dzień. W świetle dziennym dostrzegę cyfry gołym okiem. - Jakie cyfry? - Wiesz, jakie. Szyfr. - Oczywiście... - Bobby Boy pokręcił długą, szczupłą głową. Trzymając Bobby’ego Boya na dystans, Russell podszedł do sejfu i zaczął szukać maleńkich cyferek. Zmrużył oczy i wpatrywał się w wielką mosiężną rączkę. Popatrzył ponownie. No tak, już wiecie, co teraz nastąpi. - Nie ma cyferek... - wydyszał. - Nie ma też zamka numerycznego - stwierdził Bobby Boy. Russell wbił wzrok w drzwi sejfu. - Jasna cholera! Sejf nie miał zamka numerycznego, a jedynie wielką dziurkę od klucza. - Ale... - wybąkał Russell. - Ale... eee... (Musicie przyznać, że gdyby to samo wam się przydarzyło, bylibyście dość mocno speszeni). - Nie wiem, czym się nabuzowałeś wczoraj wieczorem, ale na twoim miejscu nigdy więcej nie piłbym tego - powiedział Bobby Boy. - Jasne, oczywiście, wiesz wszystko o przyszłości, co? Byłeś tam w końcu i tak dalej. - Ja? W przyszłości? O czym ty mówisz, Russell? - Mówię o programie Cyberstar. Tym, który ukradłeś. - Cyber... CO? - Urządzeniu do wytwarzania hologramów gwiazd filmowych. Nie zaprzeczaj. Pełno ich w filmie. - Nic takiego w tym filmie nie ma - odparł Bobby Boy. Trzeba przyznać, że choć był profesjonalnym kłamcą, wyglądał i brzmiał uczciwie. - Pan Fudgepacker nie przepada za nowoczesną technologią. Lubi stare, dobrze sprawdzone rzeczy. - Wy dranie! - Russell drżał mocno. - Nie oszukacie mnie! Nie, zaczekaj, już wiem. - Co wiesz? - Zawsze pojawia się podobny kawałek, prawda? Bohaterowi przydarza się coś druzgoczącego, ale potem budzi się i okazuje się, że to był tylko sen. Albo to nie był sen, ale czarne charaktery sprawiły, by wyglądało jak sen. Dość zgrany schemat. - Powiedz to ludziom z Hollywood. - To wszystko jest jedynie sztuczką. To nie ten sam sejf. Zamieniliście go, gdy leżałem nieprzytomny. Pozbawiliście mnie przytomności. - Russell pomacał się po głowie. Nie miał guza. - O! - Ludzie czekają na ciebie - stwierdził Bobby Boy. - To naprawdę dziecinada. - Pewnie! - Russell potrząsnął pięściami. - Dziecinada! Chodzi o moje dzieciństwo! Co z moim dzieciństwem? - Co ma z nim być? - Nie pamiętam go. - Naprawdę? - Nie...- Russell spróbował pomyśleć o swoim dzieciństwie. Pamiętał je. Pamiętał mnóstwo rzeczy z tamtego okresu. - Pamiętam... je... - powiedział powoli. - Ciesz się, Russell. Teraz jednak powinieneś już chyba udać się po wielką niespodziankę. Mamy masę jedzenia. Choć pewnie większość już zjedzono. Może jednak zostało jeszcze kilka kanapek z szynką. Russell kiwnął głową. - Dobrze - powiedział. - Niech będzie. - W takim razie pójdę za tobą. - Nie, ja za tobą. - Ale dziwak z ciebie - powiedział Bobby Boy i ruszył naprzód. Kiedy Russell opuścił gabinet, usłyszał odgłosy wesołej zabawy i na cały głos, z wielkim zapałem, zaczęto śpiewać: Sto lat, sto lat, niech żyje żyje nam! Russell znów zamrugał. Wokół pozawieszano chorągiewki - tu, tam i wszędzie. Na środku stał stół z resztkami wystawnej biesiady. Przed ekranem poustawiano szeregami krzesła. Zebrał się niezły tłumek. Był pan Fudgepacker. Był Morgan. Była Julia. Był także Frank (z kilkoma dokumentami, o spojrzenie na które chciał poprosić Russella). Było paru właścicieli miejscowych pubów. Kilku specjalistów od zakupów programów dla telewizji (akurat ci, którzy od miesięcy nie zjawiali się w Imperium, by cokolwiek wynająć, ale mieli nosa, by zawsze się zjawiać tam, gdzie rozdawano darmowe drinki). Była też mama Russella. Nawet jego siostra, choć Russell sądził, że mieszka w Australii. Nawet ona się zjawiła. No i jeszcze kilka innych osób. Wszyscy wznosili radosne okrzyki i śpiewali: Sto lat, sto lat!, chociaż w zasadzie to już przeszli do linijki: Niechaj żyje nam. - Co tu się dzieje? - zdziwił się Russell, obserwując wszystkich podejrzliwie. W dalszym ciągu czuł się niepewnie. - To na twoją cześć - powiedział Bobby Boy, wyciągając rękę, by poklepać Russella po plecach, zmienił jednak zdanie. - W końcu gdybyś nie wygrał na loterii i nie zainwestował wygranej w film, by pomóc panu Fudgepackerowi i uratować Imperium, nie byłoby to możliwe. - Jesteście bardzo staranni... - mruknął pod nosem Russell. - Nie zapomnieliście o niczym. - Słucham? - Nic takiego. - No cóż, chodź na kanapkę i obejrzyjmy film. - HIP, HIP, HURRA! - wrzasnęli wszyscy obecni, oczywiście z wyjątkiem Russella, który patrzył na przybyłych i martwił się. O tak, mocno się martwił - na dodatek był zestresowany. Poza tym mnóstwo rzeczy chodziło mu po głowie. Między innymi... „Czy ja śnię?” Choć poważnie mąciło mu się w głowie, był pewien, że to, co się działo przed jego przebudzeniem, nie przyśniło mu się. Wynikało z tego, że śniło mu się to, co działo się teraz. Jeśli naprawdę śnił, żadna z obecnych postaci nie mogła uczynić mu nic złego, a jeśli wiedział, że śni, mógł właściwie robić wszystko, na co miał ochotę. - Świetnie - stwierdził w końcu. - Znakomicie. Bardzo wszystkim dziękuję. Jesteście bardzo mili. Jeśli można, poproszę kieliszek szampana. Ach, Julio, wyglądasz wspaniale. Może wpadniesz do mnie po filmie na mały seks. Julia szeroko otworzyła usta. - Jak chcesz, może być oralny - powiedział Russell. - No to jesteśmy umówieni. Tłumek rozdzielił się i Russell podszedł do stołu. Wymieniano spojrzenia, wzruszano ramionami. - Ostatnio strasznie się przepracowywał - wyjaśnił pan Fudgepacker. - Hej, Fudgy! - Russell jowialnie klepnął starego w plecy, aż ten się zachwiał. - Jak leci, stary pomiocie szatana? MRU, MRU, MRU - zrobił tłumek. - Przepracowany... - Pan F. walczył o utrzymanie pionowej pozycji. - Zwykle tak się nie zachowuje. Ci, którzy go znają i kochają, wiedzą o tym. To nie pasuje do jego postaci. Russell machnął na Ernesta i szepnął do ucha: - Zaraz ci dam „postać”, stary draniu. Dawaj film. - Oczywiście, jak najbardziej. - Ernest przepchnął się przez tłumek. - Usiądź, drogi chłopcze. Na samym przodzie. - Mając ciebie i faceta w czerni za plecami, nie, dziękuję. - Więc usiądź, gdzie sobie życzysz. - Z tyłu. - Gdzie tylko masz ochotę. Proszę, siadajcie wszyscy! Bobby Boy, włączaj projektor i usiądź przede mną. Tłumek, co nieco zdziwiony, ruszył, by zająć najlepsze miejsca. Mama Russella splatała nerwowo ręce i kręciła śnieżnobiałą głową. Siostra, która zdaniem Russella na pewno mieszkała w Australii, powiedziała: „Typowe”. Czy było to skierowane do nieco zdziwionego tłumku czy do Russella, pozostanie jednak niewyjaśnione. Kiedy przestano się tłoczyć i wszyscy usiedli, zgasły światła, a ekran rozjaśnił się. RUSSELL NICE* [A więc takie ma nazwisko.] PRODUCTION we współpracy z FUDGEPACKER INTERNATIONAL BIO PICS przedstawia: - Nostradamus zjadł mi chomika - powiedział Russell. DESZCZ ZŁOTA - Hę? - zdziwił się Russell. - Deszcz czego? - Ciii! - syknęła mama Russella. - Typowe - stwierdziła siostra. Russell oparł się wygodnie, upił szampana i patrzył na rozpoczynający się film. Bobby Boy grał rolę czeladnika niewidomego zegarmistrza. Akcja toczyła się w teraźniejszości, w Brentford. Interes zegarmistrza podupadał i szczwany przedsiębiorca budowlany robił, co mógł, by dostać w swe łapy działkę, gdzie stał zakład zegarmistrzowski, zburzyć go i wybudować na jego miejscu biurowiec. Julia grała asystentkę przedsiębiorcy budowlanego, kobietę o wielkiej władzy i mętnym sumieniu. Tak naprawdę żadna z występujących postaci nie miała czystego sumienia. Zegarmistrz ukrywał straszliwą tajemnicę z przeszłości. Jego czeladnik, choć udawał, że mu pomaga, tak naprawdę chciał go oszukać. Przedsiębiorca budowlany kochał się w Julii, ta jednak popełniła jakiś okropny czyn wobec brata, o którego istnieniu nie wiedziała. Całkiem przypadkiem zakochała się w Bobbym Boyu, choć oboje nie wiedzieli, kim jest druga osoba. W filmie było dość stresu, by rozweselić serce każdego hollywoodzkiego producenta, a fabuła, znakomicie upleciona, dochodziła do finału tak poruszającego, że na sali nie pozostało jedno suche oko. Na pewno nie Russella. Russell siedział i ryczał w szampana. Film był majstersztykiem. Nie zawierał nic wyświechtanego ani kiczowatego. Reżyserię poprowadzono nienagannie. Stopniowano napięcie, wpleciono intrygę. Nie wykorzystano technologii Cyberstar. Obsada składała się z naturszczyków, ale każdy grał stuprocentowo profesjonalnie. Bobby Boy prześcigał Toma Hanksa, a mimo to brzydal o ziemistej cerze, który prowadził „Ramiona Kamieniarza”, o mało nie kasował go niezwykłym przedstawieniem postaci byłego piłkarza, teraz inwalidy, próbującego odbudować swe życie po tragicznej śmierci żony. Był to film dla całej rodziny. Na dodatek nie dla rodziny Mansona, jak poprzednie filmy Fudgepackera. Nie epatował ani seksem, ani przemocą, ale humorem i radością. Miłością i nadzieją. Cudownie. Russell wydmuchał nos w rękaw. Oczami wyobraźni widział recenzje. „Sensacyjny. Film, który będziesz chciał oglądać jeszcze raz i jeszcze raz. Po prostu sensacja”. „The Times” „Nie muszę oglądać filmu, by wiedzieć, czy jest dobry, czy zły, a tego jeszcze nie widziałem. Mimo to jestem zachwycony. Coś wspaniałego”. Barry Norman „Ernest Fudgepacker jest jednym z nielicznych, którzy zawsze są w stanie doprowadzić mnie do łez”. Terry Pratchett® I tak dalej. Kiedy skończyły się napisy, a światło ponownie zapaliło, wszyscy wstali z miejsc i rozległy się burzliwe oklaski - przerywane jedynie po to, aby otrzeć oczy lub chlipnąć. Ernest wstał niepewnie i pokuśtykał do ekranu. Uniósł pomarszczone dłonie. - Uważam, że należy nagrodzić oklaskami także tego, dzięki któremu stało się to możliwe. Człowieka, który pracował ciężej niż każdy z nas. Russella. Ukłoń się, chłopcze. Russell machnął dłonią i poróżowiały mu policzki. Po okrzykach: „Przemowa! Przemowa!” i: „Znakomita robota, stary!”, wstał i lekko się ukłonił. - Niezłe, co? - powiedział Morgan. - Mało brakowało, a uroniłbym łezkę. Mało. - Wszyscy są tacy dobrzy... - Russell podrapał się po głowie. - Wszyscy ci amatorzy... są doskonali... - Stary Ernie wie, jak wydobyć z ludzi to, co w nich tkwi. - To genialne dzieło. - To twoja zasługa, Russell. Russell pokręcił głową, w którą się właśnie drapał. - To musi być sen... Przykuśtykał pan Fudgepacker. - Spodobał ci się, Russell? Myślisz, że uda ci się go sprzedać? - Oczywiście! - Głowa Russella kiwała się rytmicznie w górę i w dół. - Zadzwonię do Erica Nellussa* [Największy niezależny producent i dystrybutor filmów na zachodniej półkuli. Spróbuj zapamiętać jego nazwisko, ponieważ pojawi się ponownie w przedostatnim rozdziale.], jest specem od tych spraw. - Mój chłopak... - stwierdził pan F. - Panie Fudgepacker? - Tak, Russell? - Przepraszam, że byłem taki obcesowy i tak dalej. - Zapomnij o tym, mój chłopcze. Przepracowywałeś się. Teraz wszyscy ci pomożemy. - Wspaniale. Po prostu wspaniale. - Zaraz po tym, jak ukończymy film, pomożemy ci przy marketingu. - Ukończymy? Chyba już jest skończony? - Raczysz żartować, młodzieńcze. To dopiero połowa. Trzeba jeszcze wmontować wszystkie inne kawałki. Istotne. Znaczące. Serce Russella uciekło mu przez pięty. ISTOTNE kawałki? ZNACZĄCE? Chyba nie... Zaczęła mu drżeć górna warga. - Chyba nie TE kawałki? - wydusił. - Nie o mnie? O stworze? O nie, tylko nie to... Ernie pokręcił starą głową. - O czym ty mówisz, Russell? Nie będzie nic o tobie. Nie będzie żadnych „stworów”. Bez względu na to, co masz na myśli. Chodzi o sceny, które rozwiną akcję. - Ale nie będzie nic o mnie? I nic o stworze? - Nie, Russell. - UFF! Cóż, nie wiem, w jaki sposób chce pan poprawić coś doskonałego, a film był bliższy doskonałości od wszystkiego, co kiedykolwiek widziałem. - To jeszcze nic. Będzie znacznie lepszy, kiedy domontuje się resztę. - Cóż... - Russell znów pokręcił głową. - Nie mogę się doczekać. - Na pewno będziesz zachwycony. - Stary Ernie uśmiechnął się, ukazując pozapadane dziąsła. - Zaczekaj, aż zobaczysz zbiorowy gwałt w trakcie grilla u motocyklistów, strzelaninę z użyciem miniguna General Electric M134 i scenę, w której członkowie kultu kanibalistycznego dostają się do klasztoru oraz niesamowicie zwolnioną sekwencję, podczas której zbiegły psychopata bierze przycinarkę do żywopłotów i wsadzają prosto... Rozdział 15 WIĘCEJ HORRORU Z PUDŁA 23 Przyjęcie przeciągnęło się do wieczora, nabrało rozmachu i rozpędu. Pojawili się kolejni nie znani Russellowi ludzie, tak samo pojawiła się następna dostawa szampana, za którą Russell podpisał rachunek. Grała muzyka i zaczęto tańczyć, upijać się i źle zachowywać - jak to bywa na każdej przyzwoitej popijawie. Russell wyślizgnął się na zewnątrz i spróbował latać. Cóż, w snach zawsze umiał latać, jeśli więc śnił... Nie udawało mu się jednak oderwać od ziemi i po kwadransie głupkowatego podskakiwania po parkingu wślizgnął się z powrotem do hangaru. Wyglądało, że nie śni, miał jednak dalej wątpliwości. Było tego zbyt wiele. Za dużo szczegółów. Flugelrad, Cyberstar i okropny owadostwór. To nie pasowało do jego umysłu. Nie mógł śnić takich okropieństw. Nalał sobie szampana i obserwował, jak biesiadnicy biesiadują. Wszystko wskazywało na to, że się dobrze bawią. Czyżby wszyscy w tym uczestniczyli? Byli członkami wielkiego spisku? Gigantycznego, szatańskiego spisku? Russell wypił szampana, dolał sobie, stanął z boku i przyglądał się wszystkiemu ze zdziwieniem. - Dlaczego taki smutny? - spytała barmanka Julia, przyszła gwiazda kina. Odwrócił się do pięknej dziewczyny. - O! - jęknął. - Ach! - Tak? Zawstydził się. - Bardzo przepraszam. No wiesz, z powodu tego, co powiedziałem wcześniej. - Wybaczam ci, Russell, ale wolałabym, byś mówił mi takie rzeczy na osobności. - O! - powtórzył. - O! Naprawdę? Julia uśmiechnęła się swym przepięknym uśmiechem. - I po tym, jak się wykąpiesz. Pachniesz dość... - Tak, wiem. - Cofnął się o krok. - Chorowałem w ciągu dnia. Przepraszam. - Wyglądasz na nieco pijanego. - Tak, za to też przepraszam. Naprawdę. - Jesteś taki słodki, Russell... - Dziękuję i naprawdę bardzo mi przykro. - Zapomnij o tym. - Dobrze. - Russell odwzajemnił uśmiech. Ona też była snem. Prawdziwym marzeniem sennym. I chyba go lubiła. Nie miał wątpliwości, że dojdzie do czegoś między nimi. Był pewien, że Julia nie uczestniczy w niczym groźnym. Choć mogła to i owo widzieć. Cyberstara. Mogła go widzieć. - Więc dlaczego jesteś taki smutny? - Raczej zdezorientowany - odparł Russell. - Mógłbym zadać ci pytanie? - Jakie chcesz. - Hm... czy kiedy kręciliście film, używałaś jakiegoś nietypowego urządzenia? KLAP! - plasnęła dłoń Julii o policzek Russella. - Co ja takiego powiedziałem? - spytał Russell do znikających w tłumie pleców. - Co takiego powiedziałem? - Stosujesz dość gównianą strategię - stwierdził Bobby Boy, podchodząc ukradkiem.-Do mojej ma się nijak, ale z drugiej strony my, aktorzy, mamy pewną charyzmę, zwłaszcza gdy chodzi o starletki. A tak poza tym, to moja dupa, więc łapy z daleka. - Jakim prawem... Russell podniósł pięść, ale Morgan, który stał z tyłu, złapał go za nią. - Nie daj się robić w konia, Russell. Chodź i pogadaj z nami. Russell popatrzył prosto w oczy Bobby’ego Boya. Włożył sporo wysiłku w uzyskanie odpowiedniego natężenia machismo; niemal czuć było zapach testosteronu. Russell pozwolił się odprowadzić. - On nie jest tego wart - stwierdził Morgan, jak należało w takich okolicznościach. Frank stał z dwoma narąbanymi specami od zakupów produktów i Russell z Morganem dołączyli do nich. - Wszystko gra, Russell? - spytał Frank. Pociągnął kilka razy nosem i dodał: - Znowu wymiociny, tak? Russell westchnął. - Zaczekaj, zobaczymy, czy prawidłowo je zidentyfikuję. Jeśli dobrze pamiętam, ostatnio był to wyborowy bitter Garveya. Powąchajmy... szkocka. Malt. Pięcioletni. Glen Boleskine. Zgadza się? Russell bezradnie kiwnął głową. - Frank doskonale zna się na rzygach - powiedział Morgan. - To sztuka - stwierdził Frank. - W biznesie filmowym widuje się masę rzygowin. Pamiętam, jak kiedyś piłem z Rockiem Hudsonem w jego pokoju hotelowym. Wypiliśmy kilka drinków... cóż, ja nieco więcej i spawiowałem na dywan. Zachował się jednak jak prawdziwy dżentelmen, posprzątał wszystko, a kiedy odjechałem, położył mnie do własnego łóżka. Obudziłem się następnego dnia z kacem gigantem i do dziś nie wiem, na czym poprzedniego dnia siedziałem, bo trochę bolało mnie dupsko. Obecni wymienili spojrzenia i Morgan gwałtownie zmienił temat. - Ten film był niezłym grzmotem, co? To znaczy, był świetny, nie? - I taki zostanie - powiedział Russell. - Nie zamierzam pozwolić panu Fudgepackerowi go zrujnować doklejaniem krwi i bebechów. - Szkoda - powiedział Morgan. - Już się cieszyłem na scenę, w której psychopata bierze przycinarkę do żywopłotów i wsadza ją prosto... - Mowy nie ma! - Russell zamachał trzęsącą się dłonią. - Ale powiedz mi coś, Morgan. Widziałeś, jak kręcili ten film? - Nie powiem, że tak. Zajmowałem się Imperium. - A Frank? - Miał za dużo papierkowej roboty. Aha, przypomniało mi się, że... - Czyli wszystko zrobili Bobby Boy i pan Fudgepacker? - I Julia. Niezła z niej lalka, co? Dlaczego dała ci po pysku, Russell? - Nie chciałbym na ten temat rozmawiać. Ci pozostali ludzie z filmu - poza gospodarzem z „Kamieniarza” nie znam nikogo. Wy ich znacie? Frank i Morgan pokręcili głowami. - Naturszczyki - stwierdził Morgan. - Miejscowi. Fudgepacker wie, jak zmusić ludzi do grania. Chcesz dolewkę? Wygląda na to, że posiedzimy tu do rana. - Nie, dziękuję. - Russell odstawił kieliszek. - Mam dość. Już za dużo wypiłem. Pójdę do domu, wezmę prysznic i dobrze się wyśpię. Może rano wszystko nabierze sensu. Ktoś widział moją mamę? - Chyba wyszła kilka godzin temu - odpowiedział Morgan. - Z twoją siostrą. - No tak... z moją siostrą. Russell machnął na dobranoc panu Fudgepackerowi. - Weź sobie jutro wolne - powiedział stary. - Przewietrz łeb. Odwaliłeś kawał dobrej roboty i wszyscy jesteśmy z ciebie dumni. - Dziękuję - odparł Russell. - Bardzo dziękuję. - I przebierz się. Lubię brzydkie zapachy mniej więcej tak samo jak pierwszy lepszy człowiek z ulicy. Nawet bardziej, ale trzeba zachować pewne granice. Bez obrazy. - Nie obraziłem się. Naprawdę. - To do widzenia. - Do widzenia. Russell pomachał obecnym na do widzenia i wyszedł. Kuśtykał wąską ścieżką biegnącą wzdłuż rzeki i mijającą wyspę Cider oraz jaz. Była to kolejna doskonała brentfordzka noc, o której tak lubią pisać poeci. Gdyby jeden z nich przebywał akurat tu i miał przy sobie długopis i notes, prawdopodobnie spróbowałby uchwycić cząstkę tej atmosfery. Tamiza wolno sunie w dal Gdzie oceanu kres. Księżyc na fale rzuca brzask Jak pomarszczoną rtęć. Radośnie Russell chłonął woń I gwiazd oglądał blask. Wędrował sam do domu bram Z głęboką powagą*. [Licentia poetica.] Spokojny świat zaklęty był Jak w czarodziejskim szkle. A Russell wdepnął w psią kupę I walnął na...* [Tani dowcip.] - Aaa! Aua! Jasna cholera! - Ślizgając się, wstał i zaczął podskakiwać na jednej nodze. Pociągnął nosem. - Jezu... - stęknął. - Jeszcze do tego psie gówno. Whisky, rzygi i psie gówno. Śmierdzę jak szambo. To nie fair. To po prostu nie fair. Zasłonił usta dłonią. Był raczej pewien, że już kiedyś wypowiadał te brzemienne w skutki słowa. Poprzedniego wieczoru. A sprowadziły na jego głowę niemiłe wydarzenia. Czy to się naprawdę wydarzyło? Nie miał pewności. - To za wiele... - Russell przesuwał stopę za stopą po trawie i kuśtykał dalej. Gwiazdy świeciły, księżyc rzucał księżycowy blask, a Tamiza cicho płynęła dalej. Po licznych nieudanych próbach i wiązance przekleństw pod nosem udało mu się wetknąć klucz w zamek i otworzyć frontowe drzwi. Wszedł na paluszkach do domu i zamknął drzwi najciszej, jak umiał. Wszystkie światła pogaszono. Mama prawdopodobnie spała. Co z siostrą? Gdzie była? Miał nadzieję, że nie w jego łóżku. Zajrzał do pokoju od frontu. Odrobina pożyczonego księżycowego światła uwidoczniła jego siostrę śpiącą słodko na składanej sztruksowej sofie*. [Spróbuj powiedzieć to z pełnymi ustami.] Lekko się zataczając, Russell wrócił do holu i zaczął wspinać się po schodach. Po chwili przypomniał sobie, że znajduje się w parterowym budynku i zlazł ze schodów (które natychmiast zniknęły). Wzięcie prysznica nie wchodziło w rachubę - obudziłby mamę. Uznał, że najlepiej będzie, jeśli po ciemku ochłapie sobie twarz przy kuchennym zlewie. Uczynił to bardzo zgrabnie, po czym - mając na przodzie koszuli płynne resztki kociej kolacji, które pływały w moczącej się w zlewie kociej misce - wytarł sobie twarz czymś, co jego zdaniem było ręcznikiem do filiżanek do herbaty (mylił się), i poczłapał do swej sypialni. Ubrany, acz w rozchełstanym stanie, padł na łóżko i zapadł w niespokojny sen. Księżyc płynął po niebie spokojnie, Noc brentfordzka mijała powolnie. W pokoju od frontu stojący na kominku zegar wybił trzecią. Dzwoneczki bimboliły melodyjkę rodem z Westminsteru. Nieczęsto się ją obecnie słyszy. Oczywiście pomijając Westminster. Był jednak taki okres - nie tak dawno, by dobra pamięć mogła go zapomnieć - kiedy większość ludzi trzymała na kominku zegary wybijające westminsterską melodyjkę. Pochodziły one z lat czterdziestych, wyglądały jak wznoszące się wysokim łukiem mosty, miały na tarczy dwie duże dziurki, klucz do nich tkwił pod zegarem i dzieciom nie wolno ich było dotykać. Aby wynalazek trzymał się poziomo i pokazywał dokładnie czas, pod jeden róg pokładano zawsze poskładany kawałek paczki po woodbine’ach. Zawsze papier z paczki woodbine’ów, ponieważ w tamtych dniach, przed wynalezieniem raka płuc, wszyscy palili woodbine’y: aktorzy, piłkarze, nawet królowa. Oczywiście nie była ona wtedy królową, lecz królową matką. Chcę, znaczy się, powiedzieć, że była oczywiście królową, ale także królową matką. Choć raczej teraz jest królową matką, a wtedy była królową. Tak, o to chodzi. Wtedy też jednak była oczywiście matką - matką królowej. Królowa nie była wtedy królową. Była nią jej matka. Cóż, w każdym razie któraś z nich była królową i paliła woodbine’y. A może playersy? Nie ćmiła fajki? W każdym jednak razie stojący na kominku zegar z westminsterskim kurantem wybił trzecią, a pod dom Russella i jego mamy podjechała ciemna furgonetka. Kiedy kurant zamilkł, siostra Russella wstała, wyślizgnęła się do korytarza i otworzyła drzwi wejściowe. Cztery postacie wysiadły bezszelestnie z auta, podniosły tylną klapę i wyciągnęły na mętne światło ulicy coś niewyraźnego a pękatego. Z wyraźnym trudem utrzymując ciężar, ruszyły ścieżką w kierunku domu, weszły do środka, po czym skierowały się do pokoju Russella. Przodem szła siostra Russella. Cicho przekręciła klamkę w drzwiach i otworzyła je. Russell poruszył się przez sen, niespokojnie jęknął i puścił coś, co można określić jedynie mianem śmierdzącego bąka. Siostra pomachała dłonią przed nosem, mruknęła: „Typowe” i wyszła. Nastąpiło gwałtowne poruszenie, rozległ się hałas, zapaliło się jaskrawe światło. Russell został nieoczekiwanie wyrwany ze snu. - Co jest? - zdążył powiedzieć, po czym dodał: - HMMPHHH! - kiedy jakaś dłoń zakryła mu twarz i przycisnęła głowę do poduszki. Próbował walczyć, ale inne ręce przytrzymywały mu nadgarstki i kostki nóg. Naprężał się i wił, ale trzymano go mocno. W jaskrawym świetle oczy Russella robiły MRUG, MRUG, MRUG. Gdyby mógł mówić, bez trudu powymieniałby imiona napastników. Pierwszym był Bobby Boy, drugim Frank, trzecim Morgan. W drzwiach, w półcieniu, stał jeszcze jeden - pan Fudgepacker. Uśmiechał się dość nieprzyjemnie. - Uhhhyae hhe hhae - powiedział Russell, co miało oznaczać: „Odwalcie się, dranie!”. Potem dodał: „Hhheaahhhahe, hhehhay, hhahhe!”, co oznaczało mniej więcej to samo, tyle że z większą siłą wyrazu. - Daj mu pooddychać, Bobby Boy - powiedział pan Fudgepacker. Chudzielec uniósł dłoń znad ust Russella. Russell spróbował ją ugryźć, ale mu się nie udało. - Niegrzeczny chłopiec - stwierdził Bobby Boy. - Puść mnie! - splunął Russell. Pan Fudgepacker pogroził Russellowi zasuszonym palcem wskazującym. Palec przypominał trochę baton Twix i Russell zastanowił się, co też Fudgepacker z nim zrobił, - No, no, no - powiedział pan Fudgepacker. - Chcę, byś zachowywał się cichutko, Russell. Jeśli obudzisz swoją mamę, będziemy musieli się nią zająć. - Zająć się... nią... - wyszeptał Russell. - No, mniej więcej poderżnąć jej gardło - odparł pan F. - Mam w furgonetce przycinarkę do żywopłotów. - Przynieść kamerę? - spytał Bobby Boy. - Nie, nie, nie. Russell będzie bardzo cicho. Prawda, Russell? Russell kiwnął głową. - Szkoda - stwierdził Morgan. - Tak chciałem zobaczyć scenę z przycinarką do żywopłotów... - Może później. Teraz mamy ważniejsze sprawy do załatwienia. Russell wyprężył się jeszcze raz. - Puśćcie mnie, dranie... - szepnął. - Cóż za duch... - Pan Fudgepacker znów pokiwał swoim twixem. - Nic ci to jednak nie da. Robią to, co im każę. Russell pokręcił głową. Popatrzył na Franka. Na Morgana. - Morgan, jesteś moim przyjacielem. Dlaczego to robisz? - Dla twojego dobra, Russell. Dla dobra ogółu. - Co?! - Będziesz nam potem dziękował. No, może nie będziesz, ale tak musi być. - Zdecydowanie - stwierdził Frank. - Złaźcie ze mnie... - wyszeptał Russell. - Puśćcie mnie... Pan Fudgepacker westchnął, przyczłapał i usiadł w nogach łóżka Russella. - Wielka szkoda, że nie trzymałeś się scenariusza. Nasza wizyta nie byłaby konieczna, gdybyś trzymał się roli. Daliśmy ci dziś drugą szansę. Wystarczyło, byś uwierzył, że reszta to sen. Tak się staraliśmy - zamieniliśmy sejf, opatrzyliśmy ci ranę na głowie. Nie przekonało cię to jednak, prawda? - Nie. Może jednak spróbujemy jeszcze raz? - Nie sądzę, aby to było możliwe. - Co zamierzacie? - Nawrócić cię, chłopcze. Nawrócić cię. - Nie chcę być nawracany. Jestem szczęśliwy, jaki jestem. - Szczęśliwy? - Pan Fudgepacker lekko się uśmiechnął. - A co to jest szczęście? Nikt nie jest naprawdę szczęśliwy. Ludzie wpadają z depresji w depresję w nadziei, że za tydzień, za miesiąc albo za rok wszystko będzie lepiej. Nigdy tak się jednak nie dzieje. A nawet jeśli, to co .wtedy? - Co wtedy? - Umierają, prawda? - Tak to już jest - stwierdził Russell. - Ale nie musi być. Można mieć więcej. Znacznie więcej. Więcej czasu, więcej życia. Wystarczy jedynie odrzucić nieco balastu. Emocjonalnego bagażu. Wtedy osiągnie się wszystko. - Nie marzy mi się to. - To szkoda, bo tak czy owak to dostaniesz. Rozbierzcie go, chłopcy. - Co... - szepnął Russell. - Nie... Pan Fudgepacker pociągnął nosem i podłubał w nim przypominającym twixa paluchem. Kiedy go wyciągnął, z paznokcia zwisało coś krwawego. Pan Fudgepacker włożył to sobie do ust i zaczął ssać. - Tak, Russell, obawiam się, że „tak”. I muszę powiedzieć, że nie bez przyczyny. Odkąd widzieliśmy się po raz ostatni, dodałeś do palety swych smrodów psie gówno i kocie żarcie. Russell znów podjął milczącą walkę, było jednak trzech na jednego, a on akurat był tym jednym. Bobby Boy ściągnął mu bokserki. - Rany, Russell... - jęknął chudzielec. - Matka natura nie poskąpiła ci, co? Russell czuł się zbyt zawstydzony, by odpowiedzieć. - Errol Flynn miał takiego palanta - stwierdził Frank. - Pokazał mi go kiedyś, w bagnach pod Pinewood. Mawiał na niego Karmazynowy Pirat. - To był Douglas Fairbanks - sprostował pan Fudgepacker. - Możliwe, z kąta, pod którym patrzyłem, nie widziałem dokładnie. - Ty chory świrze. - Russell splunął na Franka. Tym razem dosłownie. Pan Fudgepacker znów pomachał twixem. - Nie zapominaj o mamie - ostrzegł. - Puśćcie mnie. Przestańcie, proszę. Proszę... - To nie potrwa długo i lepiej, jeśli nie będziesz się za bardzo szarpał. Postawcie go na nogi, chłopcy. Postawiono Russella w planie pionowym, czyli tak, jakby prosto. Trzymano go mocno, by nie zmienił pozycji. Pan Fudgepacker wstał z trudem i pokuśtykał do dużego, ciemnego obiektu stojącego przy drzwiach. - Twoje nowe życie czeka. Wzięliśmy miarę wczoraj w nocy, kiedy spałeś. - Co? Że jak? Zamaszystym ruchem pan Fudgepacker odrzucił okrywający obiekt materiał i Russell znalazł się twarz w twarz z... Samym sobą. To był on! Nagi Russell, tyle że wyglądał lepiej. Zobaczył nieco lepszą, wyidealizowaną wersję Russella - o doskonalszych proporcjach i kształtach. Postać stała i zdawała się lustrować go pustymi oczodołami. Przypominała zwłoki, powłokę albo kombinezon. - Wsadźcie go do środka - rozkazał pan Fudgepacker. - Od tyłu. Russell walczył, kopał i szarpał się na boki, trzymali go jednak mocno i zaciągnęli do jego drugiego ja. Od tyłu, gdzie na rękach i nogach znajdowały się maleńkie drzwiczki, polerowane bolce i gniazda zamków. Twór był w środku pusty, zwisało jednak z niego mnóstwo paseczków i linek, co przypominało nieco olinowanie statku. - Od tyłu, chłopaki. Od tyłu. Russell zaparł się piętami, pchali go jednak i pchali, i zaczęli wpychać do środka. - To nie potrwa długo, Russell. Russell spojrzał przerażonym wzrokiem na starego. Trzymał on w rękach dziwne urządzenie z przymatowiałego mosiądzu, może wiktoriańskiego pochodzenia. - Kiedy wyjmiemy ci kręgosłup, Russell, znikną wszystkie twoje lęki. Koniec ze zmartwieniami, koniec ze stresem. - Nie! - Russell walczył jak szaleniec, niestety na próżno. Wepchnęli go do środka, w to coś, co było nim samym. Kpiną z niego. Po chwili jego głowa znalazła się wewnątrz głowy powłoki, ręce wślizgnęły się w ręce powłoki, stopy znalazły się w stopach powłoki. Kark mu zesztywniał, a mosiężny instrument, przyciśnięty do dołu pleców, wniknął w ciało. Rozdział 16 NIEWŁAŚCIWE WYPOSAŻENIE Russell obudził się z krzykiem. Był ubrany i leżał we własnym łóżku. - O mój Boże! - Obmacał się i zamrugał w ciemności. Na dole westminsterski kurant zegara na kominku wybił trzecią. Cóż za straszliwy sen*. [Ale tym razem uwierzyliście, nie?] Zapaliło się światło w korytarzu i mama Russella wsadziła głowę do pokoju. - Wszystko w porządku, skarbie? - spytała słodka starsza pani. - Miałeś zły sen? - Tak. - Russell wciągał głęboko powietrze. - Miałem zły sen. Wszystko już jednak w porządku. Przepraszam, że cię obudziłem, wracaj do łóżka. - Miałbyś ochotę na filiżankę kakao? - Nie, dziękuję. - Wyśpij się dobrze. Zbyt ciężko pracujesz. - Tak, dziękuję, mamo. Dobranoc. - Dobranoc. - Typowe - doleciał z korytarza głos siostry. Russell złapał się za serce. Waliło jak szalone, więc nic dziwnego, że miał senne koszmary. Okropne. - Coś dziwnego krąży w mojej głowie - mruknął Russell. - Boże, to było przerażające. - Spuścił nogi na podłogę. Był w butach. Jeden z nich pachniał dość dziwnie. Russell wziął głęboki wdech, zrzucił urażający nos but i wepchnął go piętą pod łóżko. O czym był sen? O nawróceniu? Cały miniony wieczór pan Fudgepacker mówił o nawróceniu. Jego i Bobby’ego Boya. O jakież to nawrócenie chodziło? Co to za mosiężny instrument? Do tego wyciąganie kręgosłupa... Russell wzdrygnął się. Potrzebował drinka. Nie, nie potrzebował drinka. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, był alkohol. Czuł się trzeźwy jak sędzia i zamierzał pozostać w tym stanie. Popatrzył na swe ramiona. W dalszym ciągu był sobą. Nie tkwił w innym ciele. - Dość to dość - stwierdził i wstał. - Wyjaśnię wszystko. Od razu. Nie zamierzam jednak śmierdzieć. Poszedł do łazienki wziąć prysznic. Było mu przykro, na wypadek, gdyby mama nie mogła zasnąć, ale musiał się umyć. Wrócił do pokoju, wysuszył się i ubrał w nowy strój: bluzę, dżinsy, czyste skarpetki i sportowe buty. Wyjął z szafy swoją drugą impregnowaną kurtkę z kieszeniami, jakie mają kłusownicy (tę, którą nosił na specjalne okazje), i nałożył ją. Potem popatrzył na górę szafy i głęboko się zastanowił. - Trudno - stwierdził. - Nie da się tego uniknąć. Wziął krzesło, przystawił je do szafy i wszedł na nie. Zdjął stojące na górze pudło po butach i położył je na łóżku. W środku leżał zawinięty w natłuszczoną szmatę przedmiot. Służbowy rewolwer z II wojny światowej. Russell odwinął szmatę i popatrzył na broń. Należała kiedyś do ojca. Dał mu ją na osiemnaste urodziny. Russell tylko raz spojrzał na rewolwer i zaczął błagać, by zdać go na komisariacie, ojciec się jednak sprzeciwił. - Trzymaj go na szafie. Któregoś dnia może ci być potrzebny. Któregoś dnia. Russell wziął rewolwer w obie ręce. Uznał, że właśnie nadszedł „ten” dzień. Wyszedł po cichu z domu i ruszył przed siebie. Szedł żwawo i ćwiczył pod nosem przyjazne „dobry wieczór”, jakim zamierzał potraktować każdego odbywającego obchód policjanta, który mu się napatoczy. Podążał Horseferry Lane, nie czyniąc na kostce hałasu dzięki miękkim podeszwom, minął skrótem jaz i wyspę Cider, po czym wszedł na parking za hangarem numer 18. Zatrzymał się na krótką chwilę. Stało jeszcze mnóstwo samochodów: mini Franka, morgan Morgana, kilka aut z napędem na cztery koła, należących do speców od zakupów programów. Jeden z pojazdów przykuł jednak szczególną uwagę Russella. Stał na samym środku i wyglądał dość nie na miejscu. Flugelrad. Russell pozwolił, by z ust wydobył mu się cichy gwizd. Jeżeli choć przez chwilę potrzebował dowodu, to miał go przed sobą. Trzymając rewolwer nieco drżącą dłonią i wykorzystując cień, zaczął się podkradać. Luk wejściowy był otwarty, drabinka spuszczona. Z kokpitu płynęło łagodne niebieskawe światło. Russell wszedł jeden, może dwa stopnie po drabince i zajrzał do środka. Było tam pusto. Rozejrzał się na boki, wspiął szybko i wskoczył do środka. Był we Flugelradzie po raz pierwszy. Noc, kiedy widział go po raz pierwszy, spędził, grając na Cyberstarze. Wszystko wyglądało tak, jak mówił Bobby Boy: staromodnie. Wszędzie połyskiwały szklane osłony zegarów, duże dźwignie i lampy elektroniczne. Jakby pomieszano wnętrze czołgu z II wojny światowej z „Nautilusem” kapitana Nemo. I ta maszyna mogła się przenosić w czasie? Russell rozglądał się. Bobby Boy wspomniał o poluzowanej lampie. Russell zaraz wypatrzył coś pasującego do opisu. Było duże i naprawdę wyglądało na element niezbędny do uruchomienia Flugelrada. Russell ostrożnie wyjął lampę z gniazda i wsunął ją do kłusowniczej kieszeni. - Włóż to na miejsce - powiedział głos z niemieckim akcentem. Russell szybko się odwrócił. Jeden z wysokich, młodych SS-manów stał w luku i wyglądał jak obrazek w ramce. Celował w Russella z pistoletu. Russell wycelował w niego swój rewolwer. - Rzuć broń - powiedział Niemiec. - Rzuć swoją - odparł Russell. - Ale ja poprosiłem pierwszy. - Mimo to rzuć pistolet. - Zastrzelę cię - stwierdził Niemiec. Russell złapał się za kurtkę, przycisnął lampę do piersi. - Wtedy ją zniszczysz. Twojemu Fuhrerowi wcale się to nie spodoba. - Mojemu Fuhrerowi? - Posłuchaj - powiedział Russell. - Jestem po waszej stronie. Przysłał mnie pan Fudgepacker, bym sprawdził, czy wszystko w porządku. - Ach! - Heil Hitler! - powiedział Russell, wyciągając wolną rękę w hitlerowskim pozdrowieniu. - Heil Hitler! - Niemiec też podniósł rękę, tyle że tę z bronią. Russell z całej siły uderzył go w twarz. Niemiec poleciał z drabinki do tyłu i walnął o ziemię z paskudnym dźwiękiem, jakby połamał sobie kilka kości. - O rany... - Russell zbiegł po drabince i podszedł do nieruchomej postaci. - Nic ci się nie stało? - spytał, po czym zaraz dodał: - Co ja gadam? Wypchaj się! - Pomaszerował przez parking do hangaru numer 18. Ze środka dolatywały odgłosy dobrej zabawy. Świętowano w najlepsze. Russell podszedł ukradkiem do wielkich przesuwnych wrót i pchnął znajdujące się w nich malutkie drzwi na zawiasach. Tłum w środku kłębił się i podrygiwał. Russell rozejrzał się ostrożnie. Byli Morgan i Bobby Boy, Frank i Julia. Także wiele osób, które widział przedtem, choć na bal Fudgepackera najwyraźniej przybyło jeszcze kilku późnych gości: Charles Heston w todze, David Niven na czarno-biało, obsada Bohaterów morza ze wspaniałym Davidem Lodge’em. Ci goście jednak nie tańczyli, a jedynie stali nieruchomo po bokach. Russell kiwnął głową. Coraz lepiej. Tylko gdzie jest pan Fudgepacker? Spojrzał za grupę roztańczonych, pijących i nieruchome postacie z Cyberstara, a potem w kierunku biura. Czyżby tam? Wślizgnął się do hangaru i zamknął za sobą drzwi. Przyciskając plecy do ściany i trzymając się w cieniu, zaczął się powoli przesuwać w kierunku biura. Nikt nie patrzył w jego stronę, wszyscy znakomicie się bawili. Bobby Boy trzymał programator i... no tak, w środku tłumu Marilyn Monroe ściągała kieckę. Russell dotarł do biura niezauważony. Kucnął pod przepierzeniem z oknem, po chwili podniósł jednak głowę, by zajrzeć do środka. Natychmiast schował ją z powrotem. - To znowu on... - szepnął. Tak też było. Naprzeciwko biurka pana Fudgepackera, w jednym z niesamowitych krzeseł, z zaciśniętą w pulchnej dłoni szklanką Glen Boleskine, siedział gnojek będący uosobieniem zła. Pan Adolf Hitler. Wyglądał na dość zdrowego i sprawnego. Russell zawahał się (któż by tego nie zrobił?). Co dalej? Odpełznąć i zadzwonić na policję? „Halo? Hm, zapędziłem w kozi róg Adolfa Hitlera w starym hangarze lotniczym w Brentford i mam też jego maszynę czasu. Moglibyście podesłać kilku ludzi? Dziękuję bardzo”. Rozważał za i przeciw. Doszedł do wniosku, że są wyłącznie „przeciwy”. Musi załatwić to sam. Najlepsze wyjście to wpaść do środka jak bohater. Russell, jak wszyscy zdrowo myślący ludzie, był wielkim miłośnikiem filmów science fiction i jako taki miał oczywiście pewną kwestię, o której zawsze marzył, by ją wykrzyczeć. Nie, nie brzmiała ona: „Zaraz wracam”. Wziął więc bardzo głęboki wdech, otworzył kopniakiem drzwi gabinetu i trzymając mocno oburącz broń, celując prosto w głowę Fuhrera, wywrzeszczał, co zaplanował: - My wy lub żartwy idziesz ze mną! To znaczy... - Co to ma być?! - powiedział Hitler z wyraźnym cockneyowskim akcentem. - Kto tu wpuścił ten jankeskie świństwo*? [Hitlerowska slangowa rymowanka. Jankeska żywnościowa paczka: padaczka.] - Nie jestem jankesem. - Russell trzymał broń tak nieruchomo, jak tylko umiał. - Idziesz ze mną żywy lub martwy. - Nie wygłupiaj się. - Pan Fudgepacker pomachał kruchymi rączkami. - Natychmiast zabieram tego ofermę, mein Fuhrer. Russell, opuść tę zabawkę. - To nie zabawka. - Russell nacisnął spust i pocisk zrobił Fuhrerowi przedziałek. - Boże drogi... - Russell wbił tępo wzrok w rewolwer. - Tak mi przykro... niechcący go odbezpieczyłem. Nic panu nie jest? - Ty głupi Rusku!* [Już to mieliśmy.] - Fuhrer złapał się za głowę. - Wezwę lekarza - powiedział Russell. - Nie, co ja znowu gadam? Wypchaj się! Łapy do góry, dokonuję obywatelskiego aresztowania. - Russell! - powiedział poważnie pan Fudgepacker. - Popatrz za siebie. - Chyba nie sądzi pan, że dam się nabrać na tę starą sztuczkę? - Russell szybko spojrzał przez ramię. - O rany... Odgłos strzału zwrócił uwagę uczestników przyjęcia. Wyłączono muzykę. Oczy wszystkich zebranych skierowane były na Russella, na wielu twarzach pojawiły się zezłoszczone miny. - Mam broń! - Russell pomachał rewolwerem. - Prawdopodobnie i tak sobie tak pomyśleliście, słysząc strzał itepe. Nie zawaham się jej użyć. W końcu przed chwilą to zrobiłem, nie? Użyję jej znowu, ostrzegam! Tłum nie sprawiał wrażenia, jakby bardzo się tym przejął. Nie był przejęty, ale zagniewany - jak tłumy składające się z ludzi, którzy za dużo wypili i nagle mają do czynienia z głupkiem chcącym zepsuć przyjęcie. - Aresztuję tego człowieka! - powtórzył Russell. - Jest zbiegłym przestępcą wojennym i zabieram go do więzienia. Tłum odpowiedział ponurym pomrukiem, który mógł niejednego zniechęcić. Russell był jednak gotów dalej robić dobrą minę do złej gry. Zdecydował się użyć kolejnego gotowca: - Nie próbujcie mnie powstrzymywać. - MRUMMM... - zrobił tłum. I: - HHHRRR!! - Russell, natychmiast odłóż rewolwer - powiedział pan Fudgepacker. - Mowy nie ma. - Russell obserwował dwójkę mężczyzn w gabinecie. - A ty masz podnieść ręce! - rozkazał Adolfowi Hitlerowi. - Nie będę się powtarzał. Ręce Fuhrera powędrowały w górę. Będąc na muszce, nie udawał chojraka. - Wystawiłeś mnie do wiatru, Russell - powiedział pan Fudgepacker. - Ja pana? - Russell pomachał bronią, powodując, że Fuhrer aż się skulił. - Ty oszukańczy starcze! Szanowałem pana. Ciężko dla pana pracowałem. - I dalej będziesz dla mnie pracował. Teraz jednak odłóż broń i pogadajmy. - O nie! Koniec z gadaniem. Ten facet, Hitler, idzie ze mną. Nie mam zamiaru strzelać do niego, ale jeśli będzie trzeba, zrobię to. Prawdopodobnie dostałbym za to medal od królowej. Może nawet zegar z westminsterskim kurantem. - Na to już za późno - stwierdził pan Fudgepacker. - Za późno na co? - Na wprowadzanie powtarzającego się dowcipu na temat westminsterskich kurantów. - Tak, chyba ma pan rację. On mimo to pójdzie ze mną. To koniec, panie Fudgepacker. Już po wszystkim, po filmie i reszcie. - Przesadzasz, Russell. Siadaj i napij się. - Nie. Nie mam ochoty... - Russell, uważaj! - krzyknęła Julia. Russell odwrócił się i spojrzał prosto w oczy Bobby’emu Boyowi. Chudzielec skoczył na niego z bronią w ręku i cała reszta potoczyła się jakby w zwolnionym tempie - jak to bywa, gdy dzieje się coś naprawdę okropnego. Pistolet chudzielca zaczął się niebezpiecznie zbliżać do twarzy Russella, ale Russell odsunął go i doprowadził do gwałtownego zetknięcia własnego rewolweru z żołądkiem napastnika. Niesiony siłą rozpędu Bobby Boy przeleciał obok Russella, wleciał do gabinetu i musnął głową potężnego Niepokonanego. Kiedy odbił się od ściany, wypaliła mu broń, pocisk zrykoszetował od sejfu i trafił go prosto w lewe kolano. Russell patrzył z przerażeniem, jak chudzielec wije się po podłodze, a krew tryska mu z nogawki. - Wezwijcie karetkę! - Russell odwrócił się do tłumu. - Zdarzył się wypadek! Wezwijcie karetkę! Nikt się nie ruszył. - Zróbcie coś! - wrzasnął. - Szybciej! Założę opaskę uciskową. Znów nikt się nie poruszył. - Ruszcie się, zróbcie coś! Tłum zrobił COŚ. Zebrani odrzucili głowy do tyłu i zawyli. Był to straszny dźwięk, okrutny, atawistyczny. Sprawił, że Russellowi zrobiło się słabo ze strachu. - Przestańcie! - krzyknął. - Przestańcie! Nie przestali. - Russell, chodź szybko! - Julia trzymała go za ramię. Szarpała za rękaw. - Tak... tylko... ale... Ktoś rzucił kieliszkiem. Rozprysnął się on nad drzwiami gabinetu, obsypując Russella okruchami szkła. Tłum zbliżał się. Russell strzelił w sufit. Tłum na chwilę się zatrzymał. Russell zaczął biec, to samo zrobiła Julia. Pognali przez hangar, a wyjąca zbieranina podążyła za nimi. Russell gwałtownym szarpnięciem otworzył małe drzwi w wielkich wrotach i przepchnął Julię przez otwór. Szybko wskoczył w otwór, zatrzasnął drzwi i zaryglował je. TEGO nie da się otworzyć od środka. Russell zebrał do kupy resztki odwagi i oddechu. Z hangaru dolatywało straszliwe wycie i łomot pięści o stalowe wrota. - Dziękuję... - wydyszał Russell. - Dziękuję, że mnie ostrzegłaś. Musimy dostać się do telefonu i wezwać karetkę. - Żartujesz? - On może się wykrwawić na śmierć. - Nie wykrwawi się. - Ale... - Musimy uciekać, Russell. Zabiją nas. Oboje. - Masz rację. Masz samochód? - Nie, a ty? - Nie mam samochodu, gdybym miał, nie pytałbym. - Powinieneś mieć samochód, Russell. Szybki. Jasnozielony samochód sportowy. - Cóż, zawsze lubiłem volvo. Są bezpieczne. Stalowa klatka i tak dalej. - Volvo jeżdżą faceci, którzy sypiają w pidżamach - powiedziała Julia, którą Russell spróbował sobie wyobrazić w pidżamie. - I pewnie w impregnowanych kurtkach. Co to za dźwięk? - spytał Russell. - Który? - Ten. Dźwięk, który Russell miał na myśli, składał się ze zgrzytu, jaki wydaje mielony kamień. Dokładnie taki dźwięk powstaje przy przesuwaniu ogromnych stalowych wrót. - Uciekaj! - rzucił Russell. - Dokąd? - Ze mną, mam pomysł. - Russell wziął dziewczynę za rękę i pobiegli na parking za hangarem 18. Wyciągnął z kieszeni lampę. - Możemy użyć tego. Julia stanęła w miejscu i wbiła wzrok w lampę. - Ty obrzydliwy draniu... Czy mężczyźni myślą tylko o jednym? - Co?! - Russell popatrzył na Julię, potem na lampę. - O nie... to nie jest... myślałaś, że to... nie, to jest... - Do ich uszu doleciało głośne wycie. - Tędy, szybko! - Russell zaciągnął dziewczynę do Flugelrada. - Wchodź, pospiesz się! - Nie sądzę. - Nie ma czasu. - Zaczął pchać Julię w górę drabinki. Koleś z SS zaczynał się budzić, więc Russell kopnął go w głowę. - Przepraszam - powiedział i podążył za Julią do kokpitu. Kiedy znalazł się w środku, wetknął lampę w odpowiednie gniazdo i przyjrzał się wskaźnikom. - No, teraz tylko trzeba odkryć, jak to działa. - Pospiesz się, Russell, pospiesz się! O kadłub rozprysnęła się butelka. Russell walnął w instrumenty. Julia wrzasnęła. Odwrócił się. W wejściu ukazała się głowa Morgana - z wybałuszonymi oczami i wykrzywionymi ustami. Russell skoczył i zdzielił go pięścią prosto w nos. Morgan gwałtownie zniknął z pola widzenia i wtopił się w rozwrzeszczany tłum. O kadłub załomotały pięści. - Któryś musi zamykać właz... - Russell przerzucał rączki przełączników, wciskał klawisze, pociągał za dźwignie. Flugelrad zadrżał, ale nie w wyniku jego działań. - Zaraz nas przewrócą. Odsuń się, Russell! Ja to zrobię. - Julia odepchnęła Russella, wskoczyła na fotel pilota i wcisnęła kilka klawiszy. Drabinka schowała się, a właz zatrzasnął. - Świetnie zgadłaś! Teraz zobaczmy, czy uda mi się... - Nie! - Dłonie Julii śmigały po aparaturze, ustawiły to, pociągnęły tamto, podkręciły owo. Przez kadłub przebiegł dreszcz, a głuche dudnienie zamieniło się w piskliwy jęk. Rozległ się głośny szum, a potem zapadła kompletna cisza. Źródłem sporej części ciszy był Russell. Rozdział 17 MOJA MACOCHA JEST KOSMOPOLITKĄ Julia pilnowała instrumentów, poprawiała klawisze i pokrętła, robiła to i owo. Po jakimś czasie oparła się wygodnie i uśmiechnęła do Russella. - Lecimy - powiedziała. - A mogę spytać, dokąd? - Oczywiście do przyszłości. - Oczywiście. - Russell podrapał się w podbródek. Przydałoby mu się golenie. - A mogłabyś powiedzieć, co tu jest grane? Julia odrzuciła do tyłu piękne włosy. - Jak najbardziej. Powiem ci wszystko. Część już znasz, ale o paru rzeczach nie wiesz. Nie bardzo wiem, od czego zacząć. Russell nie odezwał się. - Nie powinieneś powiedzieć: „Od początku”? - Nie. - Russell pokręcił głową. - Wszyscy tak mówią. Zacznij, od czego masz ochotę. - Dobrze. Zacznę od Flugelrada. Założę się, że chciałbyś się dowiedzieć, skąd wiem, jak go prowadzić. - Przeszło mi to przez głowę. - To proste. Ponieważ zbudował go mój ojciec. - Twój ojciec? - Tak naprawdę ojczym. Zostałam adoptowana. Przez pana Fudgepackera. - O! - Choć Ernest Fudgepacker to nie jest jego prawdziwe nazwisko. Naprawdę nazywa się Viktor Schauberger. Pracował dla Trzeciej Rzeszy jako inżynier lotnictwa. Można wręcz powiedzieć, że Adolf Hitler to przyjaciel rodziny. - Wyglądali na skumplowanych, fakt. - Flugelrady skonstruowano pod sam koniec II wojny światowej pod nadzorem istot z innego świata. - Z innego świata? Coś jak z dalekiego kosmosu? - Raczej z bliskiego, ale pozwól mi wyjaśnić do końca. Ukończono dwie maszyny. Jedna miała zabrać Hitlera sto lat w przód, druga szereg dowódców wojskowych nieco w tył, by tak poprowadzili armię niemiecką w minionych kampaniach, aby Niemcy wygrały wojnę. - Ale tak się nie stało. - Ponieważ drugi Flugelrad źle zadziałał. Hitler poleciał w przyszłość, oczekując, że kiedy wysiądzie w chwale, znajdzie się w świecie opanowanym przez nazistów, kiedy jednak tam dotarł, zawiódł się. - Ale Bobby Boy twierdzi, że nad przyszłym światem panowali - znaczy się panują - Niemcy. - Zaraz do tego dojdę. Hitler, po stwierdzeniu, że naziści nie opanowali przyszłości, postanowił wrócić kawałek w czasie i dowiedzieć się, jak do tego doszło. Nie chciał jednak ryzykować powrotu aż do II wojny światowej, stanął więc w latach dziewięćset dziewięćdziesiątych. Pragnął odwiedzić swego starego przyjaciela Viktora Schaubergera i poznać przyczynę niepowodzenia. Maszyna wylądowała na działkach i wtedy Bobby Boy ją zobaczył. - Po czym wsiadł do niej i ujrzał przyszłość. - I ukradł Cyberstara. - Ale zdaniem Bobby’ego Boya przyszłość należy do nazistów. - Tak też było, kiedy tam dotarł. - Zaraz, zaraz. Zbyt dużo tu zbiegów okoliczności. Mogę kupić, że Fudgepacker to Schauberger, ale nie, że akurat Bobby Boy - jego pracownik - znalazł Flugelrada. - Tak się jednak stało. Bobby Boy jest moim bratem przyrodnim. Synem pana Fudgepackera. - Zdawało mi się, że jest synem właściciela miejscowego browaru. - Pan Fudgepacker jest właścicielem miejscowego browaru. - Że jak? - Do pana Fudgepackera należy połowa Brentford. Kupił wszystko za hitlerowskie złoto. Hitler wiedział, że jeśli Fudgepacker żyje, znajdzie go tu na pewno. Fudgepacker planował zmienić tożsamość i przeprowadzić się do Brentford, gdyby Niemcy przegrały wojnę. Hitler dokładnie o tym wiedział. Sam wszystko zorganizował. - To się robi coraz bardziej zwariowane. Czyli ujrzawszy Flugelrada, Bobby Boy wiedział, co widzi? - Dokładnie. Dlatego nie mógł się oprzeć, by wejść do środka i się przejechać. Poleciał do przyszłości i świsnął Cyberstara. Kiedy wrócił, dostał od starego niezłe lanie. - Zdawało mi się, że wrócił do punktu sprzed wylotu. - Kłamał. - Więc prawdopodobnie tak samo kłamał o nazistowskiej przyszłości. - Nie, tym razem mówił prawdę. - Przestaję cokolwiek z tego rozumieć. - Próbuję wyjaśnić ci wszystko tak prosto, jak tylko się da. Zbiry Hitlera, ta dwójka SS-manów, znalazły pana Fudgepackera. Moim zdaniem to on zorganizował mu kryjówkę w szopie za „Ramionami Kamieniarza”. Tam, gdzie go widziałeś. Bobby Boy pojawił się tuż po tym, jak zniknąłeś, i opowiedział swoją historyjkę o opanowanej przez nazistów przyszłości. Pan Fudgepacker dodał dwa i dwa. Przyszłość nie była opanowana przez nazistów, kiedy Hitler się tam dostał, ale najwyraźniej była w chwili, gdy dostał się tam Bobby Boy. Dlaczego? - Dobre pytanie - przyznał Russell. - Dlaczego? - Ponieważ Bobby Boy ukradł Cyberstara i przywiózł go do lat dziewięćdziesiątych. - Ciągle jeszcze nie rozumiem. - Pan Fudgepacker mówił ci o filmie. Tym zrealizowanym za pomocą Cyberstara. Filmie, który miał zmienić świat. Odmienić przyszłość. - O! Rozumiem - stwierdził Russell. - Skradziony z przyszłości sprzęt został użyty do zmiany przyszłości. Nie... to niemożliwe. - Dlaczego? - Bo to plagiat. Ten sam pomysł wykorzystano w Terminatorze 2. - Dlaczego tak twierdzisz? - Pomyślałem sobie, że warto zwrócić na to uwagę, nim zrobi to ktokolwiek inny. - Uczciwe postawienie sprawy. - Twierdzisz więc, że z powodu dostania się do przyszłości i kradzieży sprzętu mającego zmienić przyszłość, przyszłość, do której dostał się Bobby Boy, już została zmieniona przez niego poprzez kradzież sprzętu i użycie go w ówczesnej przeszłości, teraz naszej teraźniejszości? - Dokładnie. Przy takim sformułowaniu wszystko staje się naprawdę proste. - Czyli film zmieni przyszłość. - Z JEGO pomocą, tak. - Czy mając na myśli „jego”, mówisz o czerwonogębym owadzie, którego widziałem na wideo? - Tak, JEGO, który nadzorował prace nad Flugelradem. Rozkwit faszystowskich Niemiec w dwudziestym wieku stworzył pierwszą prawdziwą możliwość, by jeden człowiek rządził całym światem. - Mister Hitler. - Gdyby zwyciężył, tak by się stało. Hitler jest jedynie JEGO marionetką. ON karmi się ludźmi, ich czasem. Połyka ludzki czas, zabiera im emocje. Planuje umieścić coś w filmie. Podprogowe informacje, działające tak, by zapanować nad umysłem każdego, kto obejrzy film. A każdy zechce go obejrzeć, ponieważ jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziano. - Dobry Boże... - jęknął Russell. - ZŁY boże. - Czy to w ogóle jest bóg? Jakaś istota z kosmosu, dalekiego albo bliskiego, czy co? - Dokładnie nie wiem. Wie to tylko pan Fudgepacker. Jest jej opiekunem. Czasami przenosi stwora w inne miejsce i wtedy inni ludzie się nim opiekują, zawsze jednak wraca on do Imperium. Znam go od dzieciństwa. - Nie boisz się? - Bardzo się boję. Dlatego na wszystko się zgadzałam. Na realizację filmu. Na wszystko inne. - No właśnie, co z filmem? Ten, który widziałem na wideo, całkowicie różnił się od tego, który pokazano mi następnego dnia na pokazie. - Nie różnił się. Tylko tak ci się zdawało. Widziałeś to, co chcieli, byś ujrzał. Zostałeś w trakcie snu zahipnotyzowany. Wtedy też obandażowano ci głowę i zamieniono sejf. - Zrobili ze mnie niezłego głupka, co? To jednak ja będę się śmiał ostatni. Nie dopuszczę do sprzedaży tego pełnego zła filmu. Zablokuję jego pokazywanie. - Nie wiem, czy masz szansę. Po tym jak wyszedłeś z przyjęcia, we Flugelradzie pojawił się Hitler. Wrócił z przyszłości. Z hitlerowskiej przyszłości, w której panuje. Wrócił, by pogratulować panu Fudgepackerowi sukcesu. Ten film będzie pokazywany, Russell - niezależnie od twoich działań. I zmieni świat. - W takim razie musimy temu zapobiec. Coś trzeba wymyślić. - Robiliśmy, co mogliśmy. To takie okropne... Nie mogę w tym dalej uczestniczyć. - Więc dlaczego krzyknęłaś, kiedy Bobby Boy mnie zaatakował? - Bo jesteś jedyną osobą, której mogę ufać. Jedyną gotową im się przeciwstawić. Jesteś jedyną osobą, która mnie tak naprawdę obchodzi, Russell. Usta Julii były stworzone do pocałunku, więc Russell je pocałował. Flugelrad leciał w przyszłość. W jego wnętrzu rozgrywały się wydarzenia, jakie do tej pory miały tam miejsce tylko raz. Chodzi oczywiście o pewien dzień w 1955 roku, kiedy niejaka panna Turton z Mafeking Avenue 16 w Brentford, o której wspomniano na początku rozdziału 6, przeżyła krótkie spotkanie trzeciego stopnia. Obecne wydarzenia odbywały się jednak ze znacznie większym upodobaniem i zdecydowanie większym poziomem wzajemnej zgody. Russell chętnie dawał to, czym go szczodrze obdarowano, a Julia reagowała w sposób, w jaki tak naprawdę umie jedynie była akrobatka, tancerka go-go i demonstratorka gadżetów seksualnych. Szczęściarz z tego Russella! Nagle Flugelrad zrobił BUM! - Czy i pod tobą ziemia się poruszyła? - spytała Julia. - O tak... Ojej... Pojawiło się dziwne drżenie. Kontury przedmiotów zaczęły się rozmywać. Wszystkie linie się podwoiły, zaraz jednak sytuacja wróciła do normy. - Tak ma być? - Russell przetarł oczy. - Nie pytaj mnie, przecież jeszcze nigdy tym nie latałam. - To pocieszające. - Wydaje mi się jednak, że dotarliśmy, gdzie planowaliśmy. - Też mi się tak wydaje. Julia zaczęła się ubierać. - Chodź - powiedziała. - Wysiadamy. - Au... musimy już teraz? - Chyba tak. Drabinka wysunęła się, a luk otworzył. Russell wystawił głowę i pociągnął nosem. Czy pachniało tu jak w domu? Poczuł zapach kwiatów. Wiosennych. Wspiął się na szczyt osłony kokpitu i rozejrzał wokół. Flugelrad wylądował w krzakach, w samym środku eleganckiego parku. W oddali majaczyły zadziwiające, różowe budynki o futurystycznych kształtach. Bliżej stały stare, jakby nieco znajome domy. - Wylądowaliśmy chyba w tym samym miejscu co Bobby Boy. - Russell wrócił do Julii do kokpitu. - Przejdźmy się i rozejrzyjmy. - Myślisz, że to bezpieczne? - Na pewno nie. Mimo to chodź. Russell pomógł jej zejść po drabince. Flugelrad był dobrze ukryty w krzakach, a wokół nie zauważyli nikogo. Nie powinno się nic stać, jeśli zostawią maszynę, gdzie stała, i szybko się rozejrzą. Oczywiście, że nic nie mogło się stać. - Należy się spodziewać samych mundurów i złotych sukienek - powiedział Russell, lustrując swój strój. Uznał, że jest niechlujny. Julia wyglądała za to wspaniale. Miała na sobie czarną, krótką, wieczorową sukienkę. Tę, o której należałoby wcześniej powiedzieć nieco więcej. - Możemy spróbować ukraść jakieś ubrania - stwierdziła. - Nic z tego. Nie będziemy kraść. Przejdziemy się i rozejrzymy, ocenimy sytuację, nie mieszając się w cokolwiek. - Dobry pomysł. Poszli spacerkiem przez park. Julia trzymała Russella za rękę, co sprawiało, iż pęczniał z dumy. Wkrótce dotarli do Jakiejś-tam-Strasse. - Patrz! - Russell wyciągnął palec. - „Ramiona Kamieniarza”. Bobby Boy mówił prawdę. Zmieniono nazwę na „Latający Łabędź”. - Ciekawe dlaczego. Russell wzruszył ramionami. - Na pewno wszystko się wyjaśni. Poszli dalej. Mijający ich na Jakiejś-tam-Strasse ludzie byli młodzi, wysocy i przystojni. Russellowi nie podobał się jednak sposób, w jaki się poruszali: sztywny i nienaturalny. Mało kto zwracał uwagę na Russella, wszyscy jednak gapili się na Julię. Przed nimi, tam gdzie kiedyś znajdowała się Great West Road, stało mamucie centrum handlowe. Wszędzie błyszczały szkło i chrom, wokół latały podrasowane volkswageny, startujące i lądujące z górnych pięter. - Rzucimy okiem na sklepy, Russell? - Czemu nie? Weszli przez obrotowe, szklane drzwi do ogromnego holu. Russell wypatrzył złote litery, zwieńczające srebrny łuk, przez który wchodziło się do pasażu. CENTRUM HANDLOWE IMIENIA SCHAUBERGERA Pokręcił głową i weszli do środka. Znaleźli tu wszystkie sklepy, o jakich opowiadał Bobby Boy. Butiki, trafiki z prezentami i sklepiki, gdzie wszystkie pamiątki wiązały się tematycznie z Adolfem Hitlerem. No i sklep ze sprzętem elektronicznym o niemieckiej nazwie. - To tu - powiedział Russell. - Tutaj Bobby Boy ukradł Cyberstara. - Russell, popatrz! - Julia wskazała coś za szybą wystawową. W środku dzieciaki grały w holograficzne gry. Stojące sławy filmu, będące projekcją Cyberstara, wyglądały na zagłębione w towarzyskiej konwersacji. Za nimi, przy ladzie... - To Bobby Boy! - Russell wytrzeszczył oczy. - Jest tam, akurat teraz! Jak to możliwe? Bobby Boy odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. W rękach trzymał paczkę. - Idzie w naszym kierunku. - Russell pchnął Julię i ukryli się w pobliskiej wnęce. - Dlaczego chowamy się przed nim? - Dobre pytanie. - Russell poruszył się, by wyjść z wnęki i zaczepić chudzielca, w tym samym jednak momencie rozdzwoniły się alarmy i zaczęły migotać reflektory. - Bo najlepiej się nie wychylać - stwierdził i znów skrył się w cieniu. Bobby Boy minął ich na wyciągnięcie ręki, na jego chudej gębie malowało się przerażenie. Zrobił kilka chwiejnych kroków i rzucił się do ucieczki. Rozległ się straszliwy klekot. Nim Russell i Julia dobrze się rozejrzeli, minęły ich dwa stalowe roboty ścigające Bobby’ego Boya. - Miejmy nadzieję, że go nie złapią - powiedział Russell. - Nie rozumiem tylko... - Patrz. - Julia wyciągnęła rękę. Korytarzem maszerowali mężczyźni w czarnych mundurach i opaskach na ramię ze swastyką. Weszli do sklepu ze sprzętem elektronicznym i podeszli do sprzedawcy. - Chodź - powiedział Russell. - Jesteśmy niewinnymi gapiami. Wejdźmy do środka i zobaczmy, co się dzieje. Jeden z żołnierzy, najwyraźniej oficer, w okularkach jak Heinrich Himmler i ze złymi manierami, przesłuchiwał sprzedawcę. Russell przysunął się i nadstawił ucha. - Wszedł do sklepu - mówił sprzedawca, splatając i rozplatając nerwowo ręce i wijąc się jak piskorz. - Oczywiście uznałem, że jest członkiem partii. Obejrzał system Cyberstar i zapytał, czy można sprawić, by hologramy wykonywały, co się zechce. Rzeczy, jakich nie robiły w filmach, do odgrywania których zostały zaprogramowane. Powiedziałem, że oczywiście, jak najbardziej, więc stwierdził, że weźmie jeden zestaw. Gdy kamera skanowała mu gałkę oczną, włączył się alarm. Nie zarejestrowany... jak to możliwe? - To niemożliwe! - wrzasnął himmleropodobny. - Chyba że... - Chyba że, kapitanie ochrony? - Chyba że to osobnik wspomniany w dokumencie. Ten, którego się spodziewaliśmy. Jak wyglądał? Chudy jak szczapa, wysoki, z chytrymi usteczkami? - Idealnie... - szepnął Russell. - Opisał go pan idealnie, kapitanie - odparł sprzedawca. - No to wszystko jasne. Nikt nie będzie miał do ciebie pretensji, obywatelu. Prowadź dalej swój interes, cena systemu zostanie ci odliczona od pensji. - Zbyt pan łaskawy, kapitanie. - Tak, jestem znany z uprzejmości. Russell popatrzył na ladę. Leżał na niej programator. - Złodziej zostanie pojmany. To pewne. - Dziękuję, kapitanie. Jeszcze jedno, kapitanie. - Czego? - W pośpiechu wybiegł bez programatora. System bez niego nie zadziała. Mam go tutaj. O - nie mam! Kawałeczek od sklepu Julia mówiła w tym samym momencie: - Russell, ukradłeś go! Widziałam. - Aha. - Russell poklepał się po kieszeni, której tak często ostatnio używał. - I zamierzam go zatrzymać. Możemy wszystko zatrzymać. Jeśli Bobby Boy nic zdobędzie programatora, nie uruchomi Cyberstara. A jeśli mu się to nie uda, nie nakręci filmu. Skierowali się do wyjścia z centrum handlowego. - Mam nadzieję, że masz rację - powiedziała Julia. - A dlaczego miałbym nie mieć? - Niepokoi mnie pewna rzecz. - Jaka? - Hm... zgadzamy się, że widzieliśmy oboje to samo, tak? - Widzieliśmy, jak Bobby Boy kradnie sprzęt. Musieliśmy przylecieć tuż po nim. - To mnie właśnie martwi. - Bo? - Bobby Boy przyleciał Flugelradem, tak? - Tak. - My też, tak? - Znów „tak”. - I uważasz, że wylądowaliśmy w tym samym miejscu co on, tak? - Znów „znów tak”. - Ale nie widzieliśmy drugiego Flugelrada. - O! Nie. - Jak to wyjaśnisz? Na twarzy Russella odmalował się niepokój. - Nie wiem. Lepiej wracajmy do parku. Nie biegli, bo nie chcieli ściągnąć na siebie uwagi, szli jednak bardzo szybko i wkrótce znaleźli się w niewielkim parku za Jakąś-tam-Strasse. Przybyli akurat w chwili, gdy wystartowało z niego kilka czarnych, latających volkswagenów. - Myślisz to samo co ja? - spytała Julia. - Obawiam się, że tak. Przeszukali krzaki i okolicę. Przecięli swe ślady i wrócili po nich, znaleźli jednak tylko zagłębienia w ziemi. Od trójnoga. Nigdzie nie było Flugelrada. Utknęli w przyszłości. Rozdział 18 ROZPASANY WĘDROWNIK Siedzieli w przyjemnym parku na ławce, która miała na oparciu tabliczkę z napisem: „Dar dla parku imienia Schaubergera od Towarzystwa Miłośników, filmu Nostradamus zjadł mi chomika”. - Widzę to tak - stwierdził Russell - że wylądowaliśmy jedynie kilka chwil po Bobbym Boyu, dokładnie w tym samym miejscu. Mam na myśli dosłownie dokładnie. Co do centymetra. Nie mogło być dwóch Flugelradów, były to więc, że tak powiem, dwa ten sam Flugelrad, zajmujące tę samą przestrzeń i nasz zlał się z tamtym. Dwa Flugelrady stały się jednym. Prawdopodobnie można to wyjaśnić, wykorzystując jakieś prawo fizyki. Pamiętasz, że przy lądowaniu wszystko na chwilę się rozmyło, po czym wróciło do normy? To musiało się stać wtedy. - A Bobby Boy wskoczył do swojego Flugelrada, który był także naszym, i uciekł do przeszłości? - Tak, ale ja mam programator. - Russell klepnął się po kieszeni. - O cholera! - O cholera co? - Zgubiłem rewolwer. Musiałem go zostawić w Flugelradzie. - Nie jesteś typem rewolwerowca, Russell. - Nie, zdecydowanie nie. - Russell wstał z ławki i przeciągnął się. - Przydałby mi się drink. Co powiesz na to, by zajrzeć do „Latającego Łabędzia”? - Uważasz, że to mądre? - Co gorszego może się nam jeszcze przydarzyć? Wyszli z parku i trzymając się za ręce, poszli Jakąś-tam-Strasse. - Masz pieniądze? - spytała Julia. - Ani pensa. Doszli do „Latającego Łabędzia”. - Za tobą. - Russell pchnął drzwi. - Jesteś takim dżentelmenem... - odparła Julia i weszli do środka. Russell rozejrzał się po sali. Nie przypominała wnętrza „Ramion Kamieniarza”. Nic w tym stylu. Lokal wyglądał bardziej elegancko. Pijalnia piwska z godnością. Przepierzenia z ozdobionymi kwasorytami szybami, długi kontuar z polerowanego mahoniu, z biegnącą przez całą długość mosiężną podpórką na stopy (i spluwaczkami?). Poplamiona tarcza do rzutków niedaleko męskiej toalety. Dość stare pianino. Sześć stołów. I to specyficzne światło. Szczególne pubowe światło - składające się z samych prostych promieni z unoszącymi się w nich złotymi drobinkami - które wydobywa z ciemności polerowane srebrne czubki ośmiu wysokich emaliowanych nalewaków piwa, czyniąc z nich dzieła sztuki. Russell chłonął widok. Każdy szczegół wnętrza wyglądał jak należy. Zebrało się sporo ludzi. Rzucano strzałkami, dyskutowano przy barze, chlano, ale i uśmiechano się. Wszyscy wyglądali jak należy. Nie było sztywnych kończyn, pustych oczu. Wszyscy wyglądali prawdziwie i w porządku. Za barem stał barman, tak bowiem zwykle bywa, mężczyzna wysoki i dobrze zbudowany, lekko przygarbiony jak mędrzec, blady i z gładko sczesanymi na tył głowy i utrwalonymi brylantyną włosami. Miał muchę, świeżo wyprasowaną bielusieńką koszulę i w niczym nie przypominał Davida Nivena. Mimo to wyglądał szlachetnie. - Dobry wieczór, madame, sir - pozdrowił ich, gdy się zbliżyli. Russell spojrzał na wiszący nad barem, poobijany zegar z reklamą Guinessa. Było wczesne popołudnie. Pierwsza. Pora obiadowa. Żołądek Russella zaburczał. Poczuł głód. Nie miał pensa. Jak poradzić sobie z tym problemem? - Pierwszy drink idzie na koszt zakładu - wyjaśnił barman. - Zawsze tak witamy nowych gości. I proszę się częstować kanapkami. Na kontuarze stoi talerz. Są z szynką, naprawdę świeżą. - Znakomicie - odparł Russell. - Bardzo dziękujemy. Na co masz ochotę, Julio? - Poproszę wodę Perrier. - A dla pana, sir? Russell popatrzył na Julię. - Bierz, na co masz ochotę - powiedziała. Russell powiódł wzrokiem po szeregu błyszczących nalewaków. Barman nalał do szklanki perriera, dodał lodu i plasterek cytryny. Postawił napój przed Julią, po czym podążył wzrokiem za wzrokiem Russella. - Mamy osiem prawdziwych, ale z beczki - powiedział z cieniem dumy w głosie. - Wybór ten przekracza o cztery „Jacka Lane’a”, a o trzy „New Inn”. Na tym polu trudno prześcignąć „Łabędzia”. - Co by pan polecił? - Large’a - odparł barman. - Bez wahania. - W takim razie niech będzie pinta large’a. - Russell patrzył, jak barman leje piwo. Choć nieraz przyglądał się, jak to się robi, czegoś takiego jeszcze nigdy nie widział. W sposobie, w jaki ten człowiek napełniał kufel, było coś, co czyniło z tej czynności sztukę. Trudno dokładnie określić, o co chodziło, ale tak było. Może chodziło o kąt, pod którym trzymał szklankę? O prędkość nalewania? Istniało w tym coś ponadprzeciętnego. Wszystko! Barman postawił przed Russellem doskonale nalany kufel piwa. Russell upił nieco doskonale nalanego piwa. - To doskonała pinta - stwierdził. Barman pochylił szlachetną głowę. - Jestem zaszczycony, że tak pan uważa. Nie obrażę, pytając, czy nazywa się pan Russell Nice? Russell kaszlnął i napluł do idealnie nalanego piwa, posyłając nieco doskonałej piany w górę swego nosa. - Przepraszam, że pana przestraszyłem, sir, ale siedzi tam dwóch dżentelmenów, choć wahałbym się użyć w ich stosunku słowa „dżentelmen” - dwóch kolesi, którzy powiedzieli, że może pan wpaść, a jeśli tak się stanie, mam pana skierować do nich. Russell spojrzał w kierunku kolesi i przez głowę przeszło mu kilka niezbyt spokojnych myśli. Tajna policja? Gliniarze zajmujący się ściganiem przestępstw przeciwko strumieniowi czasu? Może terminatorzy. - Nie ma się czego obawiać - stwierdził barman. - Dość niegroźni. Niemrawi, ale niegroźni. Russell przyjrzał się kolesiom przy oknie. Byli dość młodzi i z zapałem chlali ale. Jeden miał irlandzkie rysy. Drugi nie. Trudno powiedzieć który. Ten bez irlandzkich rysów pokiwał palcem na powitanie. - Co o tym sądzisz? - spytał Russell Julię. - Uważam, że to ty powinieneś podjąć decyzję. - Zgadza się. Podeszli do kolesi, na co tamci wstali i zaczęli odsuwać krzesła. Potem wyciągnęli dłonie na powitanie. - Cóż za miły dzień - powiedział ten z irlandzkim nalotem. - Nazywam się John Omally, a to mój przyjaciel i towarzysz James „Stawiam następną kolejkę” Pooley. - Stawiam następną kolejkę? - powiedział Pooley. - To bardzo miłe z twojej strony, Jim. - Omally? Pooley? - Russell patrzył to na jednego, to na drugiego, a potem z powrotem. Trwało ściskanie sobie rąk. John uścisnął dłoń Russellowi, a Jim Julii, potem Jim uściskał dłoń Johna, a Julia Russella, a starszy gość, który właśnie przechodził i nie chciał niczego stracić, uścisnął ręce wszystkim, po czym wszystko zaczęło się od nowa. W trakcie uściskiwanek Russell to szeroko otwierał, to zamykał usta i gadał takie rzeczy jak: „a więc to wy” i „wy to ci dwaj”, i „Pooley i Omally - to wy”. - Siadajcie, siadajcie - powiedział w końcu John Omally, pomógł Julii zająć miejsce i jeszcze raz uścisnął jej dłoń. - Ty też - powiedział Jim do Russella. - Pomógłbym ci, ale jak widzisz... Russell popatrzył na Pooleya, który sam ściskał sobie ręce. - Przestań, Jim - powiedział John. - To nie do wytrzymania. - Przepraszam - powiedział Pooley i usiadł. Kiedy zajęli miejsca, podszedł barman i postawił na stole tacę z kanapkami z szynką. - Zdrowie, Neville! - wzniósł toast Omally. - Neville? - Russell popatrzył na gościa w muszce. - Neville, półetatowy barman? Neville mrugnął zdrowym tikiem i wrócił za bar. - Czuję się skonfudowany - stwierdził Russell. - Niezwykle skonfudowany. Omally uśmiechnął się. - Masz pełne prawo. Powiedz mi jednak, sir, to piwo na po akcji czy na przed akcją? - Chyba musisz inaczej - powiedział Pooley. - Rozwaliłeś drania? - spytał Omally. - Czy dopiero będziesz go rozwalał? - Dopiero będę - odparł Russell. - Co jednak wy tutaj robicie? Jak to... ? To znaczy, jesteście, realni, a to miejsce... Nie rozumiem. Jim uniósł kufel. - Praktycznie zawsze pijemy w porze obiadowej pintę albo dwie. - Nie to miałem na myśli. Omally łyknął piwka i otarł pianę z warg wierzchem dłoni. - Wydaje mi się, Jim, że nasz człowiek pyta, dlaczego tu jesteśmy. - Nieraz zadawałem sobie to pytanie - odparł Jim. - Muszę jednak przyznać, że nie bardzo umiem na nie odpowiedzieć. - Pozwól, że ja to wyjaśnię - powiedział John Omally. - Popraw mnie, jeśli się mylę, ale kiedy ostatni raz o nas słyszano, zostaliśmy zatomizowani i wessani w kosmos. Miało to miejsce w wigilię Bożego Narodzenia któregoś bliżej nieokreślonego roku. Russell kiwnął głową. - Cicha noc, święta noc i żegnamy panów... Russell ponownie kiwnął głową. - BUM, TRACH, ŁUBUDU! Dla tych, których sprawa dotyczyła, był to spory wstrząs. - Pytałem, co wydarzyło się potem - powiedział Russell - ale Morgan twierdził, że nic. - W końcu tak powinien powiedzieć, nie? - I powiedział! Słyszałem na własne uszy! Omally znów łyknął piwka, opróżniając kufel. Podał go panu Jamesowi „Stawiam następną kolejkę” Pooley’owi. - Czy zaskoczyłoby cię, gdybym stwierdził, że była to część diabolicznego spisku, uknutego przez paskudnego stwora o czerwonej, owadziej gębie? - spytał Omally. - Prawdopodobnie nie - odparł Russell. - Twe słowa podnoszą mnie na duchu. Widzisz, w przeszłości wzywano nas z Jimem do obrony Brentford przed wszelkimi rodzajami paskudztwa. Choć Jim strasznie narzekał, zawsze stawaliśmy na wysokości zadania i załatwialiśmy robotę jak należy. W normalnej sytuacji zajęlibyśmy się także tą sprawą, tyle że gość z owadzią mordą nie jest częścią normalnej sytuacji i nie trzyma się zasad. Zostaliśmy więc odstawieni na boczny tor. - Może się jednak zdarzyć tak, że owadogęby odstawi całe Brentford na boczny tor - dodał Jim, postawił pusty kufel Omally’ego pod stołem i napił się ze swojego. - Gdy okropieństwo zaczyna grozić w Brentford wykipieniem, ktoś zawsze wyjdzie na pole karne i przyładuje, aż zło nakryje się ogonem. - Bardzo liryczne, Jim. Nowy kufel będzie doskonały, tego samego, jeśli masz ochotę. Jim Pooley odszedł od stolika. - Niech pozbieram wszystko do kupy - powiedział Russell. - Najwyraźniej jesteście prawdziwi - widzę, że jesteście - i mówicie, że stwór wywalił was, „Latającego Łabędzia” i całą resztę w przyszłość, byście nie pomieszali mu szyków. - Dokładnie co do przecinka. Wyrzucono nas z fabuły. - Gdyby Morgan nie opowiedział tej historii, nigdy nie zostałbym w nią wmieszany. - Historia musiała zostać opowiedziana, aby odsunąć nas na bok. Los jednak chciał, że opowiedziano ją akurat tobie, postanowiłeś wejść w rolę bohatera i załatwić robotę za nas. - Przecież nic nie zrobiłem. - Ale zrobisz. - Skąd ta pewność? - Widzieliśmy koniec filmu. W telewizji w pubie. Wiemy, jak wszystko się kończy. - Widzieliście film? - Russell odchylił się gwałtownie z krzesłem do tyłu. - Więc zostaliście nawróceni. Jesteście jednymi z nich! - Film nawracał w latach dziewięćdziesiątych. Nie było nas wtedy i nie zostaliśmy nawróceni. - Nie dopuszczę do rozpowszechniania tego filmu! Jeśli będę w stanie. - O, będziesz i zrobisz to. Tyle tylko, że ten film jest metaforą. Cała historia jest jedną wielką metaforą. Jeśli odkryjesz, jaką, wszystko się wyjaśni. Russell dopił swą idealną pintę. - Cóż, jedno stało się na pewno jasne - jeśli widzieliście film, wiecie, jak się kończy. Bądźcie więc tak uprzejmi i powiedzcie mi, co robię, bym mógł natychmiast się do tego zabrać. - Obawiam się, że to niemożliwe. Oglądałem film cztery razy i za każdym razem kończył się inaczej. Dlaczego nie zapytasz tej przemiłej damy? Przecież grała w tym filmie. - Julia? - Widziałeś wszystkie sceny, w których występowałam. Nie znam końca. - Wciąż pozostaję w stanie wielkiego skonfudowania - powiedział Russell. Pooley wrócił z dwoma pintami large’a. - Opowiedziałeś mu wszystko, John? - spytał. - Właśnie zamierzałem. - Omally odebrał nowy kufel. - Ponieważ Jim rządzi, może macie ochotę na coś jeszcze do picia? - Julio? - spytał Russell. - Poproszę duży dżin z tonikiem. - A ja jeszcze raz to samo - powiedział Russell. - Dziękujemy bardzo. Pooley bez uśmiechu wrócił do baru. - Znacie historię o zupie z kamienia? - spytał Omally. - To stara irlandzka opowieść. Usłyszałem ją od pewnego starego Irlandczyka. - Nie - odpowiedział Russell. - Uważasz, że jej poznanie przyda mi się? - Bez wątpienia. Metafora jest taka sama. Zrozum ją, a zrozumiesz wszystko. - Więc opowiedz. - Bardzo proszę. Akcja rozgrywa się w dawnej Irlandii, w średniowieczu. Przez ponure, nagie wrzosowisko wlecze się obdarty wędrowiec. Zbliża się noc, a on jest głodny i zmęczony. Dostrzega w oddali zamek. Prze dalej i dociera do drzwi w chwili, gdy zapadł zmrok i zaczyna padać. Puka i po długim czasie drzwi uchylają się na tyle, na ile pozwala łańcuch, a w szparze pojawia się twarz zamkowego kucharza. „Czego?” - pyta kucharz. „Schronienia na noc”. „Spadaj. Nie ma dla ciebie miejsca”. „Wyrzucisz w noc taką jak ta kolegę po fachu?” „Natychmiast po tym, jak go zobaczę - odpowiada kucharz. - Idź swą drogą”. „Chętnie zapłacę za nocleg”. „Naprawdę? Jesteś na pewno żebrakiem, więc czym miałbyś zapłacić?” „Magią”. „Jaką?” „Mam w kieszeni kamień - odpowiada wędrowiec - który wrzucony do kotła wrzącej wody przemieniają w pyszną zupę”. „Pokaż”. „Mam go w kieszeni i jeśli wpuścisz mnie do ciepłego pomieszczenia, z przyjemnością zademonstruję jego działanie”. Kucharz z namysłem poszarpuje brodę, były to bowiem czasy, kiedy wszyscy kucharze nosili brody, nie tylko kucharki. Po chwili mówi: „Powiem ci, co zrobię. Ponieważ dziś jeszcze nie jadłem, pozwolę ci wejść i zademonstrować swą magię. Jeśli zadziała, podzielę się z tobą zupą, a jeśli nie - wykopię cię na dwór”. „Uczciwa propozycja” - odpowiada wędrowiec. „Aha - i jeszcze jedno: jeżeli magia zadziała, zatrzymam kamień”. Wędrowiec nie wygląda na przekonanego. Owija się ciaśniej przypominającym szmaty ubraniem. Wiatr dmie jednak coraz silniej, w oddali zaczyna wyć, wilk. „Dobrze - zgadza się. - Niech tak będzie”. Kucharz nastawia na palenisku kocioł z wodą, a wędrowiec wyjmuje z kieszeni okrągły, czarny kamień. Tak, by kucharz mógł widzieć, wrzuca go do wody i miesza ją drewnianą chochlą. Po pewnym czasie kucharz próbuje zupę. Wsadza chochlę do kotła i kosztuje. Natychmiast spluwa na podłogę. „To smakuje jak woda z zagotowanym kamieniem!” Wędrowiec też próbuje. „Fakt, czegoś jej brak. Masz jakieś zioła, powiedzmy tymianek albo rozmaryn?” „Mam”. „To wrzućmy je do środka”. „Niech tak będzie”. Wrzucają do wody zioła i po kolejnych kilku minutach kucharz znów ją kosztuje. Ponownie pluje na podłogę. „Teraz smakuje to jak woda z kamieniem i ziołami”. Wędrowiec też próbuje. „W dalszym ciągu czegoś jej brakuje. Masz wywar drobiowy?” „Mam”. „To wlejmy go do środka”. „Niech tak będzie”. Do kotła wędruje wywar drobiowy i po kilku kolejnych minutach kucharz znów próbuje zupę. Kolejny raz pluje na podłogę, twierdząc, że teraz smakuje jak woda z kamieniem, ziołami i odrobiną wywaru drobiowego. Wędrowiec zgadza się, że ciągle jeszcze czegoś brakuje, i proponuje wrzucić do kotła niedojedzonego kurczaka, który leży na talerzu na stole. Kucharz wrzuca kurczaka. „I jak teraz?” - pyta wędrowiec po jakimś czasie. „Lepiej - odpowiada kucharz - ale nie zaszkodziłaby odrobina mąki kukurydzianej i pasternaku”. „To wrzuć. Dodaj też parę marchewek z tych, które leżą na tej półce, i parę młodych ziemniaków”. „A co powiesz na tamte grzyby?” - pyta kucharz. „Nie zaszkodzi” - odpowiada wędrowiec. Pomysł zostaje zrealizowany, płyn w kotle się gotuje, a kucharz i wędrowiec stoją obok, pociągając nosem. Po jakimś czasie wędrowiec próbuje zupę i stwierdza, że jego zdaniem jest gotowa do jedzenia, chciałby jednak usłyszeć opinię kucharza. Kucharz ma nieco inny smak. „Odrobinę soli” - stwierdza. Wędrowiec (który ma inny smak) uznaje zupę za: „Akurat”, dodając, że jego zdaniem, by wydobyć wszelkie jej walory, należałoby ją jeść razem z chlebem, grubo posmarowanym masłem. Kucharz pospiesza do szafki z chlebem. „No i dzbankiem młodego wina” - dodaje wędrowiec. Obaj mężczyźni wreszcie siadają do wieczerzy. W trakcie posiłku, który w zgodnej opinii jest wspaniały, wędrowiec opowiada kucharzowi o tym, co widział i słyszał. W rewanżu kucharz zdradza wędrowcowi swe plany dotyczące otworzenia w miasteczku pod zamkiem niedużej restauracji. Pogawędka trwa przy serach, którym towarzyszą brandy z osobistego zapasu kucharza i kilka cygar z zapasu pana zamku. Kilka godzin później, z dość ciężkimi żołądkami i lekkimi głowami, dwaj mężczyźni zasiadają przed kuchennym paleniskiem i zasypiają. Rankiem wędrowiec rusza w dalszą drogę. Kucharz macha mu na pożegnanie z blanków, a ostatnią rzeczą, jaką widzi, jest znikający za grzbietem dalekiego wzgórza wędrowiec zatrzymujący się tylko raz - by podnieść z ziemi przypadkowo wybrany kamień i schować go do kieszeni. Omally uśmiechnął się i łyknął nowej pinty. - I co dalej? - spytał Russell. - A jak uważasz? - Powiedziałbym, że wędrowiec poszedł do następnego zamku i powtórzył przedstawienie. - Też bym tak sądził. Wrócił Jim Pooley - w towarzystwie pinty large’a i małego dżinu z masą toniku. - Kucharz znów dał się nabrać? - spytał Omally’ego. - Dał. Pooley postawił drinki na stole. - Pewnego dnia się nie da i wtedy biada nieszczęsnemu wędrowcowi. - Załapałeś? - spytał Russella John. - Zrozumiałeś metaforę? - O tak... Oczywiście. - Też bym ją chciał zrozumieć - stwierdził Jim. Russell odwrócił się do Julii. - Najlepiej będzie, jeśli wypijemy i zabierzemy się do roboty. Chyba wiem, co robić. - To wam pomoże. - Omally sięgnął pod stół i wyjął dwa plastikowe worki na śmieci. - To ubrania dla was. W kieszeniach jest nieco pieniędzy. - Dzięki, John. - Russell uścisnął Omally’emu dłoń. Jim wyciągnął rękę, ale Russell grzecznie odmówił, uznając, że wszystko mogłoby się w ten sposób skomplikować, a mieli jeszcze tyle do zrobienia. Przebrali się w toalecie. Po chwili Russell miał na sobie czarny mundur z migającymi pagonami na ramionach, a Julia sukienkę ze złotej łuski. Po powrocie na salę pożegnali się z Pooleyem i Omallym, pięknie im dziękując. - Jeśli wszystko się uda, zobaczymy się w dawnym Brentford - powiedział Russell. - W tym samym pubie. Wtedy ja będę stawiał. - Wypiję za to - stwierdził Pooley. John i Jim wrócili do swego stolika przy oknie, skąd obserwowali, jak Russell i Julia idą ręka w rękę Jakąś-tam-Strasse i kierują się ponownie ku wielkiemu centrum handlowemu. - Mam nadzieję, że mu się uda - powiedział Jim. - Uda mu się. - John? - Jim? - To z tą metaforą - nie miałbyś nic przeciwko, by mi ją wyjaśnić? - Skądże znowu - odparł John. - Gdybym ją rozumiał. Rozdział 19 POWRÓT DO FUHRERA III - Czyli wiesz, co to oznacza? - spytała Julia. - Oczywiście - odparł Russell. - To jasne jak słońce. - Rozumiem, że ty jesteś wędrowcem. - Nie, jestem kamieniem. - Ale kamień był fałszywy. Nic nie zdziałał. - To symbol - odparł Russell. - Reprezentuje jednostkę, katalizujące wydarzenia indywiduum. - A kocioł? - Kocioł to świat. - A warzywa i tak dalej? - Społeczeństwo. - Brzmi rozsądnie. - Sam kamień nie stworzy zupy, ale bez niego zupa nigdy nie powstanie. - Wydawało mi się, że kucharz ją ugotował. - Kucharz to aspekt społeczeństwa. Reprezentuje jego chciwość i łatwowierność. - A wędrowiec? - Wędrowiec to czas. - Wędrowiec w czasie, czyli ty. - Nie, ja jestem zdecydowanie kamieniem. - A gotująca się woda? - Zmiana. Woda reprezentuje zmianę, ponieważ może przejść w parę albo lód. - Woda reprezentuje trwanie - stwierdziła Julia. - Możesz zmienić jej postać, ale nie pozbędziesz się jej. Może więc woda reprezentuje społeczeństwo? - Społeczeństwo jest sumą swych części. Społeczeństwo to zupa. - Powiedziałeś, że społeczeństwem są warzywa. - Zgadza się. - Ale teraz mówisz, że zupa. - Zupę ugotowano z warzyw. - Czyli społeczeństwem może być jedno i drugie? Warzywa i zupa? - To różne aspekty jednej rzeczy. - Powiedziałeś, że kucharz jest aspektem. - Bo jest. - Ale to on ugotował zupę, więc też może być społeczeństwem. - Może to zamek - zastanowił się Russell. - Jak to: „może”? Sądziłam, że wiesz. - Bo wiem. - Czym więc jest pustkowie? - Czasem. - Powiedziałeś, że czas to wędrowiec. - Przybył z pustkowia. Pustkowie to aspekt czasu. Czas jest nieskończony jak nieskończone pustkowie. - Kamień też pochodził z pustkowia. Więc kamień musi być aspektem aspektu czasu. - W pewien sposób tak. - Co za stek bzdur. - Nieprawda. - Więc czym jest kuchnia? - Przestań! - krzyknął Russell. - Od tych pytań zaczyna boleć mnie głowa! Dotarli do centrum handlowego imienia Schaubergera. - No dobrze - powiedział Russell. - Plan wygląda tak... - Masz plan? - Oczywiście. Chcę, byś zrobiła, co następuje: wejdź do jakiegoś sklepu z prezentami i kup pudełko, do którego da się schować programator. Napisz na kartce, że mam zanieść programator do hangaru numer 18. Aha - ponieważ przeczytam liścik, siedząc w „Ramionach Kamieniarza” i pogryzając kanapkę z nadpsutą szynką, wspomnij o tym - pamiętam, że nieźle to mną wstrząsnęło. - Podczas gdy mała kobietka będzie spełniać pośledniejsze zadania - co będzie robił wielki, odważny mężczyzna? - Nie musisz być złośliwa. Postaram się zdobyć środki, które umożliwią nam podróż wstecz. Spotkamy się za godzinę przed sklepem z elektroniką. - Poradzisz sobie ze wszystkim w godzinę? - Wątpię, ale jeśli załatwienie sprawy zajmie mi miesiąc, nastawię urządzenie do podróży w czasie na godzinę od teraz i spotkamy się pod sklepem. - Bardzo sprytne, Russell. - Dziękuję. Dostanę całusa? - Za godzinę. Julia obdarowała Russella wspaniałym uśmiechem, po czym odwróciła się i weszła do centrum. Russell obserwował ją, aż zniknęła, po czym wrócił do „Latającego Łabędzia”. Pooley i Omally siedzieli na tych samych miejscach, każdy trzymał w dłoni pintowy kufel. Trzeci kufel, świeżo nalany, stał na stole. Russell usiadł, podniósł szkło do ust i powiedział: - Na zdrowie! - Na zdrowie - odparli zgodnie Pooley i Omally. Russell jednym haustem wypił pół idealnie nalanego piwa i odstawił kufel. - Wiedzieliście, że wrócę. - Mieliśmy taką nadzieję. - Więc wiedzieliście, że się domyśliłem? - Znaczenia metafory? Russell kiwnął głową. - Julia jest wędrowcem, a ja kucharzem. Ona pracuje dla nich, prawda? Dla czarnych charakterów. I wplątała mnie w to. - Znakomicie - stwierdził Omally. - Jak doszedłeś do tego wniosku? - Za dobrze pasuje do roli. Zacząłem ją podejrzewać, kiedy przejęła stery Flugelrada. Potem jednak zamąciła mi w głowie skomplikowaną historią i przestałem być pewny. Wiedziała jednak za dużo. W zapale udowodnienia, że jest po mojej stronie, powiedziała zbyt wiele. Nie była tak naprawdę zaskoczona, kiedy ujrzeliśmy Bobby’ego Boya w centrum handlowym, tak samo na wasz widok. Nie zdradziła też jednej rzeczy, którą musiała znać: końca filmu. Upewniłem się jednak, kiedy przed chwilą poprosiłem ją o kupienie pudełka do schowania programatora i napisanie listu. Nawet nie przeszło jej przez myśl, aby przekonywać mnie, bym zrobił coś inaczej - czyli chciała, by wszystko tak się właśnie potoczyło i dlatego wylądowała w momencie, w którym wylądowaliśmy. Chodziło jej o to, bym zabrał programator zapomniany przez Bobby’ego Boya. - Naprawdę się domyśliłeś. - Omally uniósł z uznaniem kufel. - Coś jeszcze? - Tak. Nie sądzę, by była pasierbicą Fudgepackera. - A kim? - Uważam, że jest jego żoną. - Daj mu największe cygaro - powiedział Jim Pooley. - Jak się domyśliłeś? - Powiedziała, że Hitler był tak jakby przyjacielem rodziny. Nie było jej jeszcze wtedy na świecie, nie była to jej rodzina. Poza tym ukryła Hitlera w „Kamieniarzu”. Żadna dziewczyna z lat dziewięćset dziewięćdziesiątych nie zrobiłaby tego. - Dlaczego więc jest taka młoda? - Też wydedukowałem. Ma tyle lat co w czterdziestym piątym roku. Przyleciała Flugelradem z Hitlerem i dlatego wiedziała, jak go prowadzić. - Ale jeśli to żona Fudgepackera, dlaczego przyleciała Flugelradem z Hitlerem? - Pomyśl chwilę - odparł Russell. - Wiedzieli, że przegrają wojnę. Hitler miał okazję polecieć do przyszłości i pojawić się w niej niczym nowy mesjasz. Może i miał tylko jedno jajco, ale dlaczego miałby nie skorzystać z okazji, by ukraść swemu głównemu inżynierowi piękną żonę i zaproponować jej podróż w przyszłość, gdzie zostałaby panią mesjaszową? Takiej ofercie nie umiała się oprzeć. Pasuje do wymagań, nie? Aryjka, wysoka, jasnowłosa, niebieskooka. W oczach Hitlera ideał kobiety. - Miał tylko jedno jajco? - spytał Jim Pooley. - Spytam, kiedy zobaczę go następnym razem. - Russell dokończył trzecią tego dnia idealną pintę. - A więc zgadza się? - Zgadza się idealniusieńko - odparł Omally. - Pasuje jak kufel do mojej ręki, oczywiście. - Ależ „oczywiście”. - I co zamierzasz? - Przecież wiecie. - To znaczy? - Pojedzie do Imperium - wyjaśnił Jim Pooley. - Dzięki, Jim - odparł Russell. - Właśnie tak zamierzam zrobić. Kew Road nie była wiele szersza od ścieżki. Nie sunęły nią szare samochody. Samochody, które latają, nie potrzebują wielu dróg*. [To nie metafora, to aforyzm.] Imperium stało samotnie na spalonej słońcem trawie, wyglądało nieco jak wystający z pustkowia zamek. Russell zatrzymał się przed gotyckimi drzwiami. Nie było w nim nic z magicznego kamienia, ale w końcu nie był wędrowcem. Z pewnością nim nie był. Czy jednak miał plan? Z pewnością miał. Wiedział, co się stanie. Widział to na kasecie wideo, gdzie grał go Bobby Boy, którego wprowadzono przez tajne drzwiczki do bojlerowni, by ujrzał stwora. Poprosił o więcej czasu. Czy mogło to oznaczać podróż wstecz? Russell nie pamiętał dokładnie słów. Czyż będzie to miała jednak jakiekolwiek znaczenie, jeśli odejdzie trochę od scenariusza i pomyli kilka słów? - Trzeba zastosować metodę Stanisławskiego - powiedział sam do siebie i zapukał w drzwi. Po czasie, który zdawał się trwać wiek, a tak naprawdę prawdopodobnie trwał niecałą minutę, drzwi otworzyły się, skrzypiąc, i na Russella popatrzył Viktor Schauberger alias Ernest Fudgepacker. Nie zmienił się nic a nic. W dalszym ciągu był starym, zgarbionym, pomarszczonym wrakiem człowieka, takim samym jak w latach dziewięćdziesiątych. Tyle że nieco bardziej. Kiedy otworzył szerzej drzwi i machnął na Russella, by wchodził, ten zauważył, że gospodarz porusza się sztywno jak automat. Russell uśmiechnął się i powiedział: - Cześć! Starzec wskazał palcem na swój golf. - A więc to dziś, tak? - Jego głos brzmiał jak przedśmiertne rzężenie. - Patrzyłem na kalendarz, ale jeden dzień jest podobny do drugiego, a żaden rok nie różni się od poprzedniego. - Dobrze się pan czuje? Powiększone oczy wbiły się w Russella. Oczy trupa. - Stare miejsce nic się nie zmieniło - powiedział Russell i rozejrzał się po westybulu. Stare miejsce wyglądało jednak całkiem inaczej - ściany poczerniały, błyszczące kafelki na podłodze zmatowiały i spękały. Przez dziury między poczerniałymi belkami sufitu widać było niebo. - Nie ma klientów... - zakaszlał pan Fudgepacker. - Nikogo. Zostałem tylko ja i ON. - Wie pan, że przyszedłem go zobaczyć? - Nie pozwalam MU przyjmować gości. Nigdy na to nie pozwalałem. Ty jednak to coś szczególnego, Russell. Ty mi GO dałeś. „Chyba tracę wątek” - pomyślał Russell, postanowił jednak udawać, że wszystko rozumie. - Czy on się dobrze czuje? - spytał. - ON się nie zmienia. Nie może się zmienić. - To dobrze dla niego. - Co?! - Oczy pana Fudgepackera nabrały życia. - Nic nie jest dla NIEGO dobre. Dbam o to. „Całkiem się pogubiłem” - uznał Russell. Sądząc po słowach pana Fudgepackera, był zagubiony nie mniej niż ON. - Chodź ze mną. - Pan Fudgepacker ujął Russella za rękę. Twarde jak drewno palce wbiły się w ciało przybysza. Gdy szli korytarzem, Russell się rozglądał. Wszystko porozpadało się na kawałki. Mole zjadły wypchane potwory, a do tego pokryła je zielonkawa pleśń. Cenne przedmioty, o które Russell dbał dawno temu w czasie przerw obiadowych, zmieniły się w skorodowane, bezwartościowe śmiecie. Ich stan łamał mu serce. Jeden z podestów zarwał się i zgniótł stojące pod nim sarkofagi i prastare urny. Powietrze wypełniał brzydki odór. Perfumy gnicia. Russell przypomniał sobie niektóre słowa Bobby’ego Boya. - Jak długo? Od kiedy jest z panem? - Przez wszystkie lata. Opiekuję się nim. Wszystko w Imperium należy do NIEGO. Jest JEGO dziełem. Nie da się uchwycić czasu, Russell. Nie da się go zatrzymać. Spróbuj złapać go w ręce, przecieknie przez palce jak piach. - Stary zarechotał. - Jak piasek czasu, co, Russell? Russell bezradnie kiwnął głową. Nic z tego nie mogło być prawdą. Peter Cushing powiedział na wideo coś całkiem innego. Doszli do gotyckich drzwiczek na końcu korytarza. Russell pchnął je, weszli przez niewielki otwór i ruszyli słabo oświetlonymi schodami. Po chwili znaleźli się w bojlerowni. - Tędy. - Pan Fudgepacker poprowadził Russella między stertami staromodnego bagażu, starych sakw i toreb podróżnych w stylu Gladstone’ a, do rogu pomieszczenia, w którym rozciągała się kurtyna z czerwonego aksamitu. Russell zdawał sobie sprawę, co za nią jest. Widział przerażającego stwora, wiedział, czego się spodziewać. W niczym to jednak nie pomagało. Wiedza nie ułatwiała zadania. Stwór był bardzo silny. Czy da radę z nim rozsądnie podyskutować? Obawiał się, że nie. Będzie musiał mu coś zaoferować. Kamień, który ma być magiczny? Judaszowy pocałunek? Będzie musiał kłamać, przygotował się do tego. Czy jednak uda mu się przekonać stwora? Poza tym, ile stwór wiedział? Russell bał się. Zaczęły mu mięknąć kolana, równocześnie nogi szykowały się do ucieczki. - Odsuń zasłonę - powiedział pan Fudgepacker. - Ale odwróć wzrok. Russell wyciągnął rękę w stronę kurtyny. Ciągle jeszcze mógł uciec. Nie musiał robić tego, co robił. Zrobi to jednak. Wiedział, że zrobi. Chwycił kurtynę - była zimna, wilgotna i kleiła się do palców. Pociągnął i poczuł, że zasłona spada niczym poszarpana, wilgotna lignina. Spuścił wzrok, jego dłoń uniosła się jednak mechanicznie, by zatkać nos. Przenikliwy odór przyprawiał o mdłości. Russell zakaszlał w dłoń i odważył się spojrzeć. Natychmiast zaczął się cofać, a jego oczy robiły się coraz bardziej okrągłe. Twór siedział na fotelu przypominającym tron. Był skręcony w jedną stronę. Jedną nogę podwinął pod siebie, druga zwisała ze stopą odwróconą piętą do przodu. Dłonie wyglądały jak pozasychane szpony z długimi, żółtymi pazurami. Do tego twarz... Russell wpatrywał się w twarz. Miał przed sobą gębę Adolfa Hitlera. Głowa Hitlera opadła na bok, opierając się o bark. Oczy były otwarte, ale puste, każde patrzyło w innym kierunku. Z nosa i otwartych ust ściekała ślina, która w dużej części zdążyła zaschnąć - pokrywała klatkę piersiową i zwisała niczym stalaktyty, tworząc na podłodze zestaloną skorupę. - Hitler... - wydyszał Russell. - Nie żyje. - Żyje - zagdakał piskliwie Ernest. - Tylko śmierdzi jak trup. Brudas, znów się obsrał. Russell zrobił krok do przodu, ale smród zmusił go do ponownego cofnięcia się. Dawny dumny władca Rzeszy zamienił się w zasuszoną mumię, gnijącą we własnym brudzie. Sparaliżowaną i bezradną. - Co się z nim stało? - spytał Russell. - Jak do tego doszło? - To twoja robota, Russell. Wszystko twoja robota. - Moja? Nie. - I tak ma lepiej, niż sobie zasłużył. Ironia polega na tym, że światem człowieka, który chciał mieć na własność cały świat, jest teraz coś takiego. Muszę założyć nową kurtynę, od miesięcy tu nie byłem, a ta zgniła. - Od miesięcy? Nie karmi go pan? Nie myje? - Nie trzeba go karmić. Raz na jakiś czas pryskam go płynem owadobójczym. Muchy mięsne składają w nim jaja, larwy przeżerają się potem przez skórę. Widzisz - nie ma lewego ucha i kawałka potylicy. Russell czuł, jak zbiera mu się na wymioty. - Ale to przecież nieludzkie - stwierdził. - Dlaczego? Niech pan mi powie, dlaczego? - Sam wiesz dlaczego. Odebrał mi żonę, moją przepiękną żonę. Przez niego musiałem się starzeć sam. Zostałem jednak nawrócony. Przetrwam jeszcze przynajmniej sto lat. Spędzę je z nim. Będzie miał dużo czasu, by przemyśleć zło, jakie uczynił. Russell odwrócił głowę. Nikt na świecie nie zasługiwał na tak straszliwy los, nawet jeśli był tak pełen zła jak Hitler. - Niech pan idzie na górę - powiedział do Fudgepackera. - Niech pan idzie na górę. - Jeśli chcesz, możesz go trącić moją laską. Nie trudź się jednak jego jajcem, urwałem mu je wiele lat temu. Jest na górze w słoiku. - Niech pan idzie! Szybko! Pan Fudgepacker splunął na kalekę w fotelu, powoli się odwrócił i kuśtykając, wyszedł z pokoju. Russell słuchał szurania na schodach, które po chwili przemieniło się w trzask desek podłogi. Waliło mu serce i dudniło w uszach, ale już postanowił - zakończy to. Wziął kawał leżącej pod ścianą żelaznej rury i sprawdził jej ciężar. Wrócił do postaci w fotelu. Popatrzył w martwe oczy. Dostrzegł w nich błysk życia. Zaślinione usta zaczęły się otwierać, a suchy język poruszać. Russell wiedział, jakie usłyszy słowa. - Pomóż mi... pomóż mi... Odmówił krótką modlitwę i poprosił o przebaczenie. Potem zamachnął się rurą i wyzwolił Adolfa Hitlera z cierpienia. Na górze, w westybulu, Ernest Fudgepacker stał i kiwał głową do rytmu, który tylko on słyszał. Kolana Russella niemal odmówiły posłuszeństwa, zmuszał się jednak do tego, by iść w miarę normalnie. - Trąciłeś go co nieco? - spytał Fudgepacker na jego widok. - Co nieco tak. - Wrócisz? - Nie sądzę. Do widzenia. - Nie tak szybko. Jeszcze nie dostałeś tego, po co przybyłeś. Umysł Russella spowijała gęsta mgła. Chciał tylko jednego: wyjść. Uciec z tego miejsca. - A po co przybyłem? - Nie po to? - Pan Fudgepacker wyciągnął dwa czarne skórzane pasy z wmontowaną w klamry skomplikowaną elektroniką. - Co to? - Na podróż do domu. Żebyście bezpiecznie wrócili. - Wehikuły czasu... - Nowoczesna technologia. Unowocześnienie starego Flugelrada. Sam to skonstruowałem. „Sporządzona z jego, albo TEGO, pomocą - pomyślał Russell. - Tak jakbym nie wiedział”. - Ustaw czas i wciśnij przycisk - poinstruował pan Fudgepacker. - Działają tylko w jedną stronę - do tyłu. Z czasem nie ma żartów, Russell. Najlepiej zostawić go samemu sobie. - W takim razie do widzenia, panie Fudgepacker. - Do widzenia. Często dzieje się tak, że po przeżyciu czegoś nieprawdopodobnie przerażającego ludzie wybuchają śmiechem. Zdarza się to także na wojnie i ojciec opowiadał mi kiedyś, że jako strażak, podczas służby w trakcie obrony Wielkiej Brytanii, często spotykał ludzi siedzących w ruinach wypalonych domów i ryczących histerycznym śmiechem. Nigdy nie potrafił określić, czy chodzi o szok, czy o coś więcej. Może uświadamiali sobie, że żyją. Docierało do nich, że przeżyli, i uświadamiali sobie fakt, iż dalej istnieją - prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu uświadamiali sobie własną egzystencję. Kiedy Russell wyszedł z Imperium i wracał ścieżką - kiedyś Kew Road - też zaczął się śmiać. Zaczął od cichych pokasływań, które próbował powstrzymywać, wyrywały się jednak one raz za razem, aż zaczęły mu lecieć łzy i zabolał go brzuch. Widział okiem wyobraźni konkretny obraz. Wizja była zarówno farsowa, jak i absurdalna, nie mógł się jej jednak pozbyć. Widział tytuł prasowy, przecinający w poprzek pierwszą stronę niedzielnego wydania brukowców. Brzmiał on: SKRYTOBÓJCA UJAWNIA: „RŻNĄŁEM DZIEWCZYNĘ HITLERA” Rozdział 20 ARYJCZYK 3 Russell wrócił do centrum handlowego imienia Schaubergera, innym jednak wejściem, kupił w jednym ze sklepów z pamiątkami kilka rzeczy i włożył je do wewnętrznej kieszeni czarnej kurtki mundurowej. Potem żwawym krokiem podążył w kierunku sklepu elektronicznego i Julii. Julii nie było. Spojrzał na zegarek. Zrobiło się dość późno, ale przecież chyba zaczekałaby? Musiała zaczekać. Rozejrzał się na prawo i lewo, ale nigdzie jej nie zauważył. Co robić? Wrócić do „Latającego Łabędzia”? Sprawdzić, czy uda się wydusić z Jima Pooleya, dokąd iść? Zostać tutaj? Zaczekać na zewnątrz? Postanowił zaczekać na zewnątrz. Miejsce i tak go przygnębiało. Najlepiej zaczekać na zewnątrz. Ruszył pasażem, przeszedł pod wielkim złotym łukiem i wyszedł na zewnątrz przez szklane, obrotowe drzwi. - Russell... - rozległ się chrapliwy, teatralny szept. - Julia? - Tutaj! Odwrócił się, by ujrzeć dłoń, kiwającą na niego zza chromowanej kolumny przy wejściu. Podszedł. - Dlaczego się chowasz? - spytał. - Dlaczego się spóźniłeś? Czekam od godziny. Zaczął od pierwszego, dobrze przećwiczonego kłamstwa. - Zostałem zatrzymany. Udało mi się zdobyć tylko jeden pas do podróży w czasie. Julia nie wyglądała na szczególnie przejętą. - Tylko jeden? Cóż, daj mi go. Daj mi! - Zrobiła to zbyt gwałtownie. Jej spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Russella. - To znaczy, dobra robota, Russell! Wiedziałam, że ci się uda. - To nie było łatwe. Trwa wielkie święto. - Święto? Jakie święto? - Z okazji powrotu Hitlera. Musiał przylecieć Flugelandem. Zmaterializował się w Berlinie godzinę temu. Trwają wielkie wiece i pokazy ogni sztucznych. Widziałem w telewizji w jednym ze sklepów. Julia patrzyła dokładnie z takim zdziwieniem, w jakie Russell planował ją wprawić. - To błąd... - szepnęła. - Miał się zjawić jutro... - Przepraszam? Nie dosłyszałem. - Nie, nic ważnego. Daj mi programator. - Mamy go sobie przekazać pod sklepem z elektroniką. Tak jest na filmie. - Ale to nie film. Daj mi programator. Russell wyjął programator z kieszeni. Julia sięgnęła do torby i wyjęła ozdobne pudełko. - Pozwól, że go zapakuję - powiedział Russell i wyjął pudełko z jej rąk. - Aby wyglądało dokładnie tak, jak kiedy je rozpakowywałem. Jeśli wiesz, co mam na myśli. - Wiem, ale się pospiesz. Russell odwrócił się i zaczął pakowanie. - Jesteś gotów? - spytała po chwili Julia. - Daj mi paczkę. Russell odwrócił się i pokazał Julii elegancko zapakowaną paczuszkę. - Proszę. Gotowe. - A pas? - No tak, oczywiście. - Russell wyjął jeden z pasów z kieszeni kurtki. Julia zapięła go wokół szczupłej talii. - Jak działa? - spytała. - Ustawiłem czas i współrzędne. Wiesz, co masz robić, kiedy dotrzesz na miejsce. Będę z Morganem w „Małpie Tota”. Daj mi programator, ja załatwię resztę. Julia popatrzyła na Russella i przez straszliwy moment wydawało mu się, że zada oczywiste pytanie: „Russell, dlaczego to robisz?” Miał na to gotową, pomysłową odpowiedź, ale nie musiał jej użyć. - Russell, co zamierzasz? - spytała za to Julia. - Nie mogę się stąd wydostać. Znalazłem się w pułapce. Ale on też tu jest - Hitler. Może stworzę podziemny ruch oporu czy coś w tym stylu. - Tylko nie zesraj się ze szczęścia... - szepnęła Julia. - Przepraszam cię, nie dosłyszałem. - Powiedziałam, oby Bóg zesłał na ciebie szczęście. - Dziękuję ci. - Russell pamiętał, że w filmie w tym momencie miało miejsce kilka namiętnych pocałunków i rzucano zwrotami: „Kocham cię”. Wystawił pyszczek do buziaczka. Niestety, nie został cmoknięty. - No dobrze - powiedziała Julia. - Już mnie nie ma. Nacisnęła guzik na klamrze paska. I już jej nie było. Russell stał sam, przechylił głowę na bok i słuchał. Według tego, co widział na filmie i w „Małpie Tota”, powinny się teraz pojawić dwa wielkie, metalowe, szczękające stwory ze straszliwą bronią, by pognać za Julią przez czas. Nie zjawiły się jednak, prawda? - Nie - stwierdził Russell. - Nie ma ich. A to dlatego, że to jedynie kolejna sztuczka, prawdopodobnie wyprodukowana za pomocą Cyberstara, bym uwierzył w mistyfikację i od samego początku zaopiekował się Julią. Jezu, ale zrobili mnie w wała. Choć... - Russell sięgnął do drugiej kieszeni i wyjął z niej paczkę. Miała identyczny kształt jak ta, którą Julia zabrała w przeszłość. Russell zamienił paczki. Uśmiechnął się i rozpakował programator. Julia dostarczy Russellowi z przeszłości paczkę i odda mu ją w „Małpie Tota”. Tym razem nie będzie w niej jednak programatora. Za to świeżutka bułeczka z szynką. W końcu kiedy otworzył wtedy paczkę, jadł podstarzałą kanapkę z szynką, nie? - To prawda - powiedział Russell. - Ty cwaniaku. Udało ci się! Nie ma programatora, nie ma filmu. Przekręciłeś przekrętów. - Rzucił programator na marmurową podłogę i zgniótł go obcasem. Znakomita robota. Russell stał na schodach centrum handlowego, a na jego ustach gościł uśmiech zadowolenia. Udało mu się - naprawdę mu się udało. Dzięki temu, że zapobiegł kręceniu filmu, nie dojdzie do zmian na świecie. Popatrzył w górę wielkiego budynku - niedługo to wszystko zniknie. Ile jeszcze postoi? Russell nie miał zielonego pojęcia, było jednak jasne, że wszystko wokół zniknie. Nie żywił co do tego wątpliwości. Więc co teraz? Kolejna pinta w „Latającym Łabędziu”? Kuszące. Natychmiast wrócić do przeszłości? Ciągle jeszcze nie rozprawił się ze złem ostatecznym. Z czerwonym owadem w piwnicy Fudgepackera. Rozprawi się z nim jednak. Był tego pewien. - Nie! - stwierdził Russell. - Rozejrzę się tu po raz ostatni. Mam ochotę coś zobaczyć. Coś, co pomoże mi odlecieć. Wrócił do centrum i poszedł pasażem do sklepu z elektroniką. Zajrzał przez okno - wygenerowane przez Cyberstara gwiazdy stały i wyglądały, jakby prowadziły konwersację, dzieciaki graty na produkujących hologramy maszynach. Russell wszedł do sklepu. Sprzedawczyk za ladą uśmiechnął się do niego na powitanie. Russell odwzajemnił uśmiech. - W czym mogę pomóc, obywatelu? - spytał sprzedawczyk. - Chciałbym kupić pewien stary film - odpowiedział Russell. - Tak naprawdę, to jeśli macie go na składzie, chciałbym obejrzeć kawałek. Tylko kilka minut. Sam koniec. - Jestem pewien, że to się da załatwić, sir. O jaki film chodzi? - Nostradamus zjadł mi chomika. - Och sir... sir... - Sprzedawczyk zaczął zacierać ręce z wyraźną radością. - Jeden z pańskich ulubionych? - Mój najbardziej ulubiony. Wszystkich najbardziej ulubiony film. - Naprawdę? - Russellowi przeszło przez myśl, że wkrótce to się zmieni. - Więc ma go pan na składzie? - Prawdopodobnie w stu kopiach. - Jest aż tak popularny? - Gdzie pan był, na Księżycu? Największy sukces kasowy w historii kina. Wyprzedził o lata swój czas. Reżyseria Ernest Fudgepacker, w rolach głównych... - Mniej więcej wszyscy. - Ale nie byle kto, sir. - Czyli? - Julia Hitler. Żona Fuhrera. Nieco zaskoczyło to Russella, choć właściwie mógł się tego spodziewać. - Mogę popatrzeć? Obejrzeć sam koniec? - Oczywiście, sir, oczywiście. Jestem taki podniecony... - Wydawało mi się, że widział już pan ten film. - Tak, ale zobaczyć ją... ją... - Zobaczyć... ją? - Tędy, sir, proszę. - Co ma pan na myśli? - Była tutaj, sir. W moim sklepie, niecałe półtorej godziny temu. Wspaniała jak na ekranie i dwa razy piękniejsza. - Tutaj? - Mam autograf. Pokażę panu. Proszę go jednak nie dotykać. - Nie zamierzałem. - Ależ sir... niech pan sobie wyobrazi, dotknąć jej autografu... „Dotykałem znacznie więcej” - pomyślał Russell. - Przepraszam, ale czegoś nie rozumiem. Po co śliczna pani Hitler tu przyszła? - Cóż, sir. Wygląda na to, że mają z Fuhrerem sprzęt Cyberstar. Wyobrażam sobie, że w zaciszu pałacu ożywiają sławne filmy. Musiała gdzieś wsadzić programator i przyszła do nas, do nas!, sir, do mojego skromnego sklepu, po nowy. - CO??!! I dał go jej pan? - Z przyjemnością, sir. - O mój Boże! - Co się stało, sir? Niepotrzebnie się pan unosi. Russell potrząsnął pięściami. Znów go załatwiła. Nie pozostawiła niczego przypadkowi. Zapasowy programator na wypadek, gdyby on swój na przykład zgubił. Od niego potrzebowała jedynie pasa do podróży w czasie. Nigdy mu nie ufała. Załatwiła go, wykiwała, orżnęła. - AAAAAGHHHRRR! - Proszę, sir, niech się pan opanuje. Cóż się stało? Russell zacisnął pięści i rozejrzał się po sklepie. Zawiódł. Oczywiste, że znów mu nie wyszło. Gdyby osiągnął zamierzony cel, to miejsce nigdy by nie zaistniało. Stałby na pustej przestrzeni albo na Great West Road. Dał dupy i to wyłącznie z własnej winy. Oddał jej pas do podróży w czasie. Dopuścił, by wydarzyła się zła przyszłość. Zaczął pojękiwać. W przeszłości tkwił drugi Russell - ten, który będzie patrzył, jak Julia się pojawia, dostanie od niej programator i zaniesie go do Bobby’ego Boya. Głupi, tępy na umyśle Russell, którego wszyscy będą co krok robić w wała. Russell, który będzie się zaharowywał, by wyprodukować film mający zredukować ludzi na całym świecie do roli mniej więcej niewolników. Pokręcił głową. Co robić? - Sir... - odezwał się facet za ladą - jeśli lepiej się pan poczuł, może zechce pan obejrzeć film? Russell odwrócił się i uśmiechnął. - O tak. Bardzo chętnie. Tak więc Russell usiadł i zaczął oglądać film; sprzedawca był tak podniecony, że namówił go na obejrzenie całego. Więc Russell obejrzał cały film. Było wiele rzeczy, o których nie wiedział, ale obejrzenie historii od początku do końca sprawiło, że wszystko stało się jasne. Mroczny stwór spoza Ziemi cały czas trzymał się w tle, nieustannie manipulował i eksperymentował na różne sposoby, by panować nad ludzkością i ją wykorzystywać. Russell - grany przez Bobby’ego Boya - pokonał go w sposób, na jaki sam nigdy by nie wpadł. Kiedy szły napisy, sprzedawca zaklaskał z uznaniem. - Wspaniałe, sir, cudowne, tour de force. Do tego wszystko prawdziwe. No, nie prawdziwe w sensie „prawdziwe”, bo to metafora. Metafora życia. Imperium reprezentuje... - Wiem - odparł Russell. - Chyba nie musimy teraz omawiać tego ze szczegółami. Chciałem obejrzeć zakończenie i zobaczyłem je. Wiem wszystko, co potrzeba. - Gdyby to tylko była prawda, co, sir? - To jest prawda. Sprzedawca roześmiał się. Grzecznie, ale się roześmiał. - Z czego pan się śmieje? - Z tego, co pan powiedział o zakończeniu. Widzi pan - na tym polega cały smaczek filmu. To część metafory. Film nie ma końca. To znaczy, nie ma jednego. Każda ze stu kopii, które mam, kończy się inaczej. Dlatego ten film stał się tak sławny. Normalnie, oglądając coś dwa razy, ogląda się taki sam koniec. Tu jest jednak inaczej. Każda kopia była inna. Jest inna. Nikomu nie udało się dowiedzieć, jak to zrobiono. Skąd Fudgepacker wziął na to CZAS. Russell był naprawdę pod wrażeniem. To dopiero sztuczka. Coś takiego naprawdę mogło ludzi fascynować. Bez trudu mógł sobie wyobrazić maniaków kinowych, rywalizujących między sobą, który widział więcej zakończeń. To stąd musiało się wziąć Towarzystwo Miłośników Filmu Nostradamus zjadł mi chomika*. [Oczywiście, że takie istniało. Przecież Russell siedział na ich ławce.] - Sądzi pan, że ktoś widział wszystkie? - spytał Russell. - Kto wie? To w końcu element mitu, nie? - W każdym razie dziękuję, że mi go pan pokazał. To było ciekawe doświadczenie. - Życzy pan sobie jeden egzemplarz? - Nie sądzę. Niech mi pan jednak powie, oczywiście jeśli pan wie: czy ten film zawsze kończy się happy endem? - Oczywiście, sir, oczywiście. Russell poczuł ulgę. - Spadł mi ciężar z serca - stwierdził. - Jak najbardziej - powiedział sprzedawca. - Kończy się zawsze szczęśliwie. Nawet kiedy Russell ginie w męczarniach. Russell jęknął. - Tak, sir, jest wersja, w której zostaje zbiorowo zgwałcony w trakcie grilla u motocyklistów, jest taka, gdzie zostaje zastrzelony z miniguna General Electric M134 i taka, w której dostają go w swoje łapy członkowie kultu kanibalistycznego, a także moja ulubiona, z niesamowicie zwolnioną sekwencją, podczas której zbiegły psychopata bierze przycinarkę do żywopłotów i wsadza mu ją prosto w... Rozdział 21 BLASZANY ZLEWIK Russell wyszedł ze sklepu i opuścił centrum. Szedł powoli Jakąś-tam-Strasse, głowę spuścił na piersi, ręce wbił głęboko w kieszenie. Czuł się przygnębiony, nasz Russell, nie był to jego najlepszy dzień. Z każdą godziną stawało się to coraz jaśniejsze. Nie każdego dnia jest się gonionym przez wyjący tłum, ucieka się wehikułem czasu, odbywając w trakcie podróży seks z przepiękną kobietą, zabija się Adolfa Hitlera i jeszcze ma się nieco czasu na spieprzenie przyszłości ludzkości. A nie było jeszcze późno. Na zegarze ledwie dochodziła piąta. Russell szurał butami po chodniku. Co powinien teraz zrobić? Powinien wrócić i spróbować pozałatwiać sprawy jak należy. Niestety skomplikowały się one nieco. Jeżeli pas do podróży w czasie przenosił jedynie w przeszłość, nie wolno mu udać się zbyt daleko. Na pewno nie za moment, kiedy uciekli z Julią Flugelradem - on uciekł. Jeśli cofnie się dalej, znajdzie się tam, gdzie już jest. Gdzie jest drugi Russell, ten „podówczas on”, nie mający pojęcia o tym, o czym wie teraz. Że tak powiem. - Jestem zestresowany - stwierdził Russell, zaskakując jakiegoś przechodnia. - Naprawdę sądziłem, że uda mi się wygrać. Teraz straciłem pewność. Nieważne co zrobię, są krok przede mną. Gdyby istniał jakiś sposób... jakaś metoda na... Gwałtownie się zatrzymał i zaczął śmiać. Znów zaczynał histeryzować? Tylko nie tym razem! Znalazł rozwiązanie! Plan był śmiały i istniało ryzyko porażki. Bardzo duże nawet. Mógł stracić to, co najważniejsze. Życie. Wszystko. Mimo to był gotów podjąć ryzyko. Jeśli bowiem istniał ktokolwiek, kto mógł załatwić sprawę, był to on - Russell. Wziął głęboki wdech. - Świetnie - stwierdził. - Tym razem... Pan Eric Nelluss* [Gość, o którym wspomniano w rozdziale 14.] był wysokim mężczyzną o imponującej sylwetce. Choć przekroczył już sześćdziesiątkępiątkę i miał długą, siwą brodę, ciągle jeszcze należało się z nim liczyć. Nawet bardzo, ponieważ bez najmniejszej wątpliwości był najbardziej wpływowym i największym producentem oraz dystrybutorem filmów na zachodniej półkuli. W czasie długiej kariery zrobił nie wiadomo ile interesów i inwestował miliony, dziś jednak, akurat dziś, miał nastąpić koronny moment jego błyskotliwych dokonań. Dziś miał się spotkać z Ernestem Fudgepackerem i jego współpracownikami, by złożyć ostatni podpis pod umową na zakup filmu, jakiego świat jeszcze nie widział. Pan Nelluss stał z rękami splecionymi na plecach i wyglądał przez okno gabinetu prezesa swej firmy, mieszczącej się w wieżowcu przy Docklands. W dole buczał londyński ruch uliczny, w górze błękitniało niebo. Pan Nelluss zakaszlał i przycisnął dłoń do piersi. Nie był okazem zdrowia - lata życia w stresie kosztowały go sporo, chorował poważnie na serce. Dziś jednak... dziś będzie jego dzień. Zaterkotał stojący na długim, czarnym, prezesowskim stole interkom. Pan Nelluss powoli podszedł i usiadł w wielkim, obitym czerwoną skórą prezesowskim fotelu. - Tak, Doris? - W jego głosie zabrzmiał silny amerykański akcent. Mówiono, że pochodzi ze Środkowego Zachodu, nikt jednak nie wiedział nic dokładnie. Ten człowiek był tajemnicą. Całkowitym odludkiem. - Przyszedł pan Fudgepacker ze współpracownikami, panie Nelluss. Przysłać ich na górę? - Bardzo proszę, Doris. - Pan Nelluss oparł się wygodnie i miło uśmiechnął. Na stole przed nim leżał stosik kontraktów. Prawa autorskie, tantiemy, wykorzystanie postaci do dalszych produkcji, seriale telewizyjne, gry wideo, umowy dotyczące marketingu ogólnoświatowego. Po przeciwległej stronie gabinetu zamigotało czerwone światełko windy i rozsunęły się chromowane drzwi, umieszczone w wyłożonej trawertynem ścianie. Po chwili pojawił się przed nim wiekowy starzec w długim czarnym płaszczu, podtrzymywany pod łokcie przez dwóch pomagierów - ubranego na czarno, wymizerowanego chudzielca o ściągniętej twarzy oraz przepiękną blondynkę w złotej sukience i dopasowanej, też czarnej, dokładnie zapiętej marynarce. - Pan Fudgepacker... proszę, proszę... - Pan Nelluss wstał i podszedł do gości, by ich powitać. Ścisnął pomarszczoną dłoń pana Fudgepackera, poklepał pomagiera w czerni po ramieniu i odwzajemnił olśniewający uśmiech pięknej blondynki. - Bobby Boy... Julia... - Pan Nelluss kiwnął, by podeszli. - Wchodźcie. Siadajcie. Chcecie się czegoś napić? Herbaty, kawy, czegoś mocniejszego? Może szampana? - Szampana - odparł Bobby Boy. - Ja też - dodała Julia. Pan Fudgepacker kiwnął głową. Pan Nelluss wcisnął klawisz interkomu i zamówił szampana. - Podróż przebiegła bez przeszkód? Moi chłopcy przejęli sprzęt? Nie było problemów? - Żadnych - odparł pan Fudgepacker i opadł na krzesło. Bobby Boy przykuśtykał do stołu, przyciągnął sobie krzesło i usiadł. Julia stała. Pan Nelluss podszedł do niej i podprowadził ją do krzesła. - Dziękuję bardzo - odparła. - Jest tu przynajmniej jeden dżentelmen. Pan Fudgepacker stęknął, Bobby Boy milczał. - Bobby Boy, widzę, że ciągle jeszcze kulejesz - powiedział pan Nelluss. - Trochę przesadziłeś z tym kaskaderskim wyczynem, który zaserwowałeś nam na koniec przyjęcia w hangarze numer osiemnaście z okazji skończenia filmu. Bobby Boy prychnął. Minęło dopiero dwa tygodnie od pokazu reżyserskiego, na którym został postrzelony w kolano. - Niezły był ten twój numer - powiedział pan Nelluss. - Przyjęcie też niczego sobie. Wie pan, jak coś takiego robić, panie F. Zainscenizować pozorną strzelaninę i pokazać aktora przebranego za Adolfa Hitlera, no no... do tego znikający w parku latający talerz... Robię w biznesie filmowym prawie czterdzieści lat, ale jeszcze nigdy nie widziałem nic podobnego. - Cieszę się, że dobrze się pan bawił - powiedział pan Fudgepacker. Otworzyły się drzwi i wniesiono szampana. - Zostaw, Doris. Sam naleję. Kiedy drzwi ponownie się zamknęły, pan Nelluss ponalewał i zaczął rozdawać kieliszki. - Nie przyprowadził pan chłopaka - powiedział pan Nelluss. - Swojego producenta, Russella. Gdzie on jest? - Już nie pracuje z nami - odparł pan Fudgepacker. - Chyba już go nie zobaczymy. - Jaka szkoda... - stwierdził pan Nelluss. - Polubiłem go, choć w zasadzie widziałem tylko, jak wymachuje atrapą rewolweru. Wyglądał na niezłego świra. - Moglibyśmy porozmawiać o filmie? - spytał Bobby Boy. - I o pieniądzach? - Oczywiście. Jak najbardziej. W końcu po to się spotkaliśmy. Przygotowałem kontrakty i obiecuję, że się wam spodobają. - Ile? - spytał Bobby Boy. - Za co? - Na początek dla mnie, jako gwiazdy filmu. - Myślałem o dwudziestu pięciu milionach. Kąciki wrednych usteczek Bobby’ego Boya uniosły się do połowy policzków. - Brzmi nieźle - stwierdził. - Ale to grosze w porównaniu z całością. Zanim jednak zaczniemy cokolwiek podpisywać, muszę wiedzieć, czy wszystko przynieśliście. Macie wszystko, co mieliście dostarczyć? Pan Fudgepacker kiwnął drżącą głową. - Co do sztuki. Gdyby nie pańska reputacja i pozycja, nigdy bym się na to nie zgodził. Pan Nelluss znów się uśmiechnął. - Ależ oczywiście... - stwierdził. - Wiem, ile jestem wart, pan też zdaje sobie z tego sprawę. Jestem siłą napędową kina. Musiał pan wybrać mnie, doskonale pan o tym wie. Pan Fudgepacker ponownie kiwnął głową. - Więc macie wszystko? Negatyw, wszystkie wersje scen, wycięty materiał, kasety wideo i Cyberstara? Już on sam przyniesie nam więcej milionów niż, cóż, jasna cholera, zjadłem w życiu tyle biznesowych obiadków. - Pan Nelluss roześmiał się, był w tym jednak samotny. - No tak... no tak. To dla mnie bardzo podniecający dzień. Nie przesadzę, jeśli powiem, że czekałem na niego przez całą długą karierę. Bez jaj, naprawdę. - Podpiszmy kontrakty - powiedział pan Fudgepacker. - Chciałbym potem zejść do pańskiego laboratorium i osobiście nadzorować przekopiowanie negatywu. Jest absolutnie konieczne, by odbyło się to pod moim osobistym nadzorem. - Nie ma problemu. Będziemy obaj obserwować, jak kopie wychodzą spod prasy. Gorące jak świeże bułeczki. - Chcę jeszcze kieliszek szampana - powiedział Bobby Boy. - Obsłuż się, przyjacielu. Nie żałujcie sobie. Młodzieniec obsłużył się. - Trochę dla mnie - powiedziała Julia i Bobby Boy podał jej butelkę. Pan Nelluss wstał z wielkiego, czerwonego, prezesowskiego fotela i podszedł do okna. - Cóż za dzień... - powiedział i wyprostował ramiona. - Dzień jak cholera... - Możemy zabrać się za podpisywanie? - spytał pan Fudgepacker. - Oczywiście, po to tu jesteśmy. Ale zaraz... co robią ci faceci na parkingu? - Mam to gdzieś - odparł pan Fudgepacker. - Załatwmy nasze sprawy. - Nie, powinien pan popatrzeć. Proszę podejść do okna. - Nie interesuje mnie, co się tam dzieje. - Ależ drogi panie, na pewno pana zainteresuje. Chodźcie! Bobby Boy, podejdź i ty, także ty, Julio - chodźcie wszyscy! - Niech będzie... - Pan Fudgepacker wstał z trudem z krzesła i pokuśtykał do okna. Bobby Boy dokuśtykał tuż za nim. Julia nie kuśtykała, raczej „płynęła”. - Popatrzcie na tych gości - stwierdził pan Nelluss. - Co oni, waszym zdaniem, zamierzają? Wiele pięter w dole maleńkie figurki zapełniały parking. Wrzucały różne rzeczy do kontenera. - To budowlańcy - uznał pan Fudgepacker. - Nie marnujmy więcej czasu. - Nie sądzę, by byli to budowlańcy - odparł pan Nelluss. - To, co mają w rękach, wygląda na puszki, w jakich trzyma się materiał filmowy. Oczy pana Fudgepackera zaokrągliły się za grubymi szkłami okularów. - Puszki... na filmy? Mój film! Otwierają puszki! Prześwietlą negatyw! - Jezu... - jęknął pan Nelluss. - Wygląda, że naprawdę to robią, prawda? - Wywalają film do kontenera! - Pan Fudgepacker kiwał się jak stare drzewo na wietrze. - Niszczą go... - Niech pan popatrzy na tego z prawej! - Pan Nelluss wskazał palcem. - Wygląda, jakby miał Cyberstara. Chyba nie... o mój Boże... też go wyrzucił. - Nie! - zaskrzeczał pan Fudgepacker. - A co to za ludzie? - Pan Nelluss znów wyciągnął palec. - Ci w ochronnych kombinezonach? Czy to, co niosą, to miotacze ognia? Pan Fudgepacker obgryzał paznokcie. - Bobby Boy, zrób coś. Zrób coś! - Co mam robić? - Bobby Boy był wystarczająco zajęty obgryzaniem paznokci. - Patrz, co teraz robią! - Czy to benzyna? - spytał pan Nelluss. - Chyba tak. Leją ją do kontenera. Pan Fudgepacker dyszał i chwiał się. - Zapalają ją. Z dołu doleciał stłumiony huk, błysnął płomień i w górę wzniósł się grzyb gęstego, czarnego dymu. - No, no, no... - powiedział pan Nelluss, wracając do fotela. - Czyż to nie tragiczne pójście z dymem wspaniałego interesu? - Popatrzył na stertę kontraktów przed sobą i jednym zamaszystym ruchem zsunął je do kosza na śmieci, który stał jakby specjalnie przygotowany na tę okazję. Ernest Fudgepacker opadł na kolana. Bobby Boy stał nieruchomo i zaciskał pięści. Mina Julii wyrażała gorycz, po policzkach spływały jej łzy. - Dlaczego? - wyskrzeczał pan Fudgepacker. - Dlaczego? Kto to zrobił? Kto? - Ja - powiedział Eric Nelluss, nagle tracąc akcent. - Ja to zrobiłem. - Pan? Dlaczego? Tyle pieniędzy. Nakładów. Wszystko stracone. Przyszłość stracona... och, przyszłość... przyszłość... - Zrobiłem to, ponieważ nie nazywam się Eric Nelluss. Nie domyślacie się, kim jestem? - Jesteś starym wariatem! - wrzasnął Bobby Boy. - A ja zaraz urwę ci łeb! Bobby Boy skoczył przez stół, jednak Eric Nelluss, który nie był Erikiem Nellussem, sprawnie złapał go za lewy nadgarstek, wykręcił mu rękę i rzucił napastnika na gruby dywan. - Zawsze sobie z tobą poradzę - powiedział Nie-Eric Nelluss. - Pamiętasz? Trenowałem dżiu-dżitsu na kursach wieczorowych. Bobby Boy trzymał się za okaleczony nadgarstek. - Russell? - wydyszał. - To ty? - Tak, ja. - Russell usiadł wygodnie w czerwonym fotelu prezesa. - Ale jak to możliwe? Postarzałeś się tak czy to charakteryzacja? Ty draniu! - To nie charakteryzacja. - Russell łyknął szampana. - Jestem stary. Mam ponad sześćdziesiąt pięć lat. Poświęciłem życie dla dzisiejszego dnia. Dla tej chwili. Aby nadszedł mój czas. Poświęciłem na to cały mój czas. - Ale w jaki sposób... - Ja wiem - powiedziała Julia. - Wrócił z przyszłości przy użyciu drugiego pasa do podróży w czasie i przeniósł się w przeszłość. - Zgadza się - potwierdził Russell. - To była podróż bez powrotu. Zawsze znajdowaliście się krok przede mną i dzięki temu wpadłem na pomysł. Wróciłem do roku pięćdziesiątego piątego i zatrudniłem się w przemyśle filmowym. Na początek jako skromny pracownik fizyczny, ale ciężko pracowałem. Zna mnie pan, panie Fudgepacker, i wie, że umiem ciężko pracować, a jeśli dostanę jakieś zadanie, realizuję je. Piąłem się w górę. Cóż, poza tym wiedziałem, w jakie filmy inwestować, nie? Mimo to ciężko pracowałem. Z biegiem lat stawałem się coraz potężniejszy. Zależało mi tylko na jednym - wejść na szczyt. Chciałem zostać największym i najbardziej wpływowym producentem i dystrybutorem filmowym na świecie. Tym, któremu przyniesie pan swe dzieło. Tak też się stało, a teraz jest już po wszystkim. Film został zniszczony, Cyberstar też. Koniec filmu. Koniec afery. - Nie... - wychrypiał pan Fudgepacker. - To nie może się tak skończyć. Po prostu nie może... - Może i skończyło się. Fakt, dałoby się to zorganizować w znacznie bardziej emocjonujący sposób. Wybuchy, pogonie po dachach, nawet pościgi przez czas. Broń, przemoc i inne rzeczy, które uwielbia pan umieszczać w swych filmach, ale to nie życie, prawda? Co prawda życie jest nudniejsze od sztuki, ale w gabinetach prezesów kryje się większa potęga niż na polach bitew. Koniec pieśni. Sprawa zamknięta. - Nie! - Pan Fudgepacker uniósł zasuszoną dłoń. - Nie jestem skończony. ON też nie jest skończony. - Obawiam się, że znów się pan myli - odparł Russell. - Jest skończony. Właśnie jest likwidowany. - Nie! To niemożliwe! - W latach pięćdziesiątych założyłem małe biuro - powiedział Russell. - Nazywało się „Wydział 23”. Zajmowało się ono badaniem zjawisk paranormalnych. Danych dostarczały komisariaty policji w całym kraju, a na siebie kazałem mówić per „kapitanie”, zresztą osobiście przeprowadziłem śledztwa w jednym albo dwóch szczególnie skomplikowanych przypadkach w Brentford. Chodziło o falę przestępstw, spowodowaną przez osobnika, który okazał się nie człowiekiem, a zbiorowiskiem części zamiennych. Jeśli chodzi o wyczyny stwora z pańskiej piwnicy, był ściśle nadzorowany i poznałem dokładnie zarówno metody jego działania, jak i jego słabe punkty. - ON nie ma słabych punktów. Jedynie... - Ma jedynie problem z czasem - odparł Russell. - Żyje wbrew jego strumieniowi, tak? Urodził się w przyszłości i umrze w przeszłości. Hamuje swe starzenie się, wchłaniając czas innych ludzi. Umie to robić: kraść ludziom czas. Wiem też o jego głosie. Składa się z wielu. To głos, który może hipnotyzować ludzi i zawładnąć nimi. Głos, który zamierzał pan wgrać na taśmę, by każdy, kto obejrzy film, został zindoktrynowany. - Zabierze i ciebie - wykrakał pan Fudgepacker. - Zabierze także twój czas. - Nie. Specjalny oddział moich agentów wkroczył właśnie do Imperium. Mają ochronne ubrania refleksyjne i słuchawki, przez które nadawany jest biały szum. Pański stwór nie wywrze na nich wpływu. Dostali pas do podróży w czasie i nastawiłem go na koniec skali. Ciekawe, ile to lat wstecz? Milion? Miliard? Założą mu pas i nacisną guziczek. Zabrzęczał interkom. Russell zaszeptał coś do mikrofonu, z głośnika odpowiedziano też szeptem. - Załatwione - powiedział Russell po wyłączeniu interkomu. - Już po wszystkim. Julia ciężko opadła na krzesło i wbiła wzrok w siedzącego naprzeciwko niej starego człowieka. - Naprawdę wykręciłeś nam numer, Russell. Poszedłeś naprawdę na całość. - Poświęciłem życie. Mam poważną chorobę serca. Zostały mi jedynie miesiące, może tygodnie życia, trzymałem się jednak, wiedziałem bowiem, że ten dzień musi nadejść. Też jestem skończony, ale powstrzymałem was. - Nie powstrzymałeś - powiedziała Julia. - Zapomniałeś o czymś. - O czym? - Ciągle mam pas. Mogę wrócić do wczoraj i nie dopuścić do tego spotkania. - Nie... nie zrobiłabyś tego. - Oczywiście, że zrobiłabym. - Julia rozpięła żakiet. Odsłoniła pas. Ustawiła skalę. - Proszę cię... - powiedział Russell. - Nie rób tego. - Zobaczymy się wczoraj - powiedziała Julia. - Tyle że nie dożyjesz dzisiejszego dnia. Zastrzelę cię na ulicy. Jesteś martwy, Russell. Do widzenia, nie było miło cię poznać. Nacisnęła guzik na pasie i w ułamku sekundy zniknęła. - Ha, ha! - Zaśmiał się Bobby Boy z podłogi. - Jesteś trupem, Russell. Ha, ha, ha! Russell uśmiechnął się. - Nie czuję się martwy. - Ale zastrzeli cię. Wczoraj. - Nie pamiętam, by mnie zastrzelono... wczoraj. - Słucham? - Naprawdę sądziłeś, że nie zajmę się czymś takim? - Że co?! - Obawiam się, że coś wczoraj zrobiłem - odparł Russell. - Wślizgnąłem się do sypialni Julii i przeprogramowałem nieco jej pas. Obawiam się, że wyląduje daleko w przeszłości. Może nawet w roku zero. - Ty draniu... - wychrypiał Fudgepacker. - To była moja żona. - Dziewczyna Fuhrera. Oszukiwała cię. Wszystkich oszukiwała. - No tak... - Ernest Fudgepacker wstał z kolan. - Fuhrer... Fuhrer... - Właśnie. Fuhrer. - Russell popatrzył na złotego rolexa na swym nadgarstku. - Wydaje mi się, że w tej właśnie chwili na zachodnim horyzoncie... Może byłby pan tak uprzejmy i popatrzył na niebo? Ernest Fudgepacker odwrócił się i w tej samej chwili niebo na zachodzie rozjaśnił jaskrawy blask, jakby wybuchł silny fajerwerk. Zaraz po tym błękit wrócił do zwykłej barwy. Ernest Fudgepacker jęknął. - Bomba na pokładzie Flugelrada - wyjaśnił Russell. - Gdyby tak mu nie zależało na powrocie z przeszłości, by się z panem napić... Cóż, przynajmniej tym razem odszedł nie z westchnieniem, a z głośnym BUM! - Co masz na myśli? - Widziałem, co zrobił pan z nim w przyszłości - powiedział Russell. - Oddał go pan temu swojemu stworowi czasowemu? - Zrobiłbym to za kilka lat - za to, co uczynił. Za to, że ukradł mi moją śliczną żonę. - No cóż, nie ma go. Zniknął na zawsze. I to, panowie, już koniec. Obawiam się, że jak na mnie dzień był dość denerwujący i muszę się położyć. Jeśli chcesz, Bobby Boy, mogę zadzwonić po sanitariusza. - Dziękuję, nie trzeba. - Chudzielec niepewnie wstał. - A pan niech idzie do Imperium, panie Fudgepacker. Czeka pana mnóstwo pracy. - Czyżby? - Zamierzam wyprodukować film. Ostatni. Będę jednak chciał wypożyczyć z Imperium sporo pondów. Naprawdę dużo. Właściwie wszystkie. Zarobi pan dość, by spokojnie przejść na emeryturę, panie Fudgepacker. Nie chcę pana tego pozbawiać. Pan Fudgepacker westchnął. - Masz dobre serce, Russell. Zawsze miałeś dobre serce. - To smutne, ale teraz mam złe. Dostanie pan jednak swą emeryturę. Zadbam o to. Pan Fudgepacker poczłapał do windy, a za nim podążył nadąsany Bobby Boy. Przed drzwiami odwrócił się. - Powiedz mi, Russell, o czym będzie ten film? - Autobiografia. Nazwę go: Nostradamus zjadł mi chomika. Rozdział 22 - No i? - spytał Pooley. - Co no i? - odparł Omally. - Co się wydarzyło potem? - Nic się potem nie wydarzyło. To koniec historii. - O! - stwierdził Pooley, popijając piwo. - A więc to wszystko. Ot tak. - Ot tak. - Omally dołączył do łykania Jima. - Ale tak nie mogło się to odbyć, co nie? Znaczy się, Russell oddał życie za jeden moment. Jakkolwiek by na to patrzeć, to dość szlachetne. Jim z namysłem kiwnął głową. - My byśmy tak nie zrobili. W naszym wydaniu znalazłaby się masa wybuchów i wszyscy biegaliby wokół jak wariaci. - Ale nie myśmy to zrobili. Jim pokręcił głową z podobną dozą namysłu. - Nie, ty ciągle tu jesteś. - Przychodzi odpowiedni czas, przychodzi odpowiedni człek - powiedział Omally, wznosząc kufel w toaście. Jim też podniósł swe szkło i obaj łyknęli godną szacunku miarę. - Ale co się twoim zdaniem stało z Russellem? - spytał Pooley. Omally wzruszył ramionami. - Kto wie? Może nie żyje. Może wszystko jeszcze się nie wydarzyło. W sumie nie widziałem filmu. A ty? - Też nie. Poza tym spójrzmy prawdzie w oczy - nigdy go nie spotkaliśmy. Nie zostaliśmy zatomizowani w Wigilię i nie zostaliśmy wysłani w przyszłość. „Łabędź” ciągle trwa i siedzimy w nim. - Zastanawiające - stwierdził John Omally. - Fakt. I zdumiewające. - Niektórzy twierdzą, że on ciągle żyje. Tak naprawdę... - Omally wskazał na Starego Pete’a, stojącego przy kontuarze, smakującego rum. Jego pies Chips próbował zawartości tacy, służącej do wyłapywania skapujących z nalewaków kropli piwa, którą postawił przed nim Neville. - Niektórzy twierdzą, że Stary Pete to Russell. - Daj spokój! - Jim prychnął do piwa. - Nie ten ponury stary palant. - Słyszałem... - warknął Pete. „Ja też” - pomyślał Chips, powiedział jednak tylko: „Hau!” - Inni... - Omally kiwnął na Jima, by się zbliżył - inni twierdzą, że jeśli się pójdzie do Imperium Fudgepackera i odkryje tajne drzwi, zejdzie schodami i wejdzie do bojlerowni, znajdzie się zasłonięty kurtyną kąt. Kto ma silne nerwy, może ją odsłonić. Tam właśnie, na czymś w rodzaju tronu, ujrzy Russella. Jest ciągle młody i siedzi nieruchomo, zapatrzony w przestrzeń. Są też tacy, którzy twierdzą, że nie był realną osobą, a jedynie konstruktem. Trochę z ciebie, trochę ze mnie. Po kawałeczku z każdego w naszym okręgu, kogo obchodzi okolica, a został stworzony przez moce magiczne w chwili potrzeby. Przychodzi odpowiedni czas, przychodzi odpowiedni człek. I być może... - Być może co? - spytał Jim. - Być może gdyby udało ci się do niego podejść i przytknąć ucho do jego ust, usłyszałbyś cichutki głosik. - Cichutki głosik? - Cichutki głosik, który powie... - Co powie? - „Pomóż mi... pomóż mi...” - Bleee! Nie! - Jim energicznie pokręcił głową. - To okropna historia, John. Potworna. To nie powinno się tak kończyć. - Masz rację, nie powinno. - Omally dokończył piwo. - Ale oczywiście kolejni ludzie mówią jeszcze inne rzeczy. Słyszałem na przykład, że ponieważ Russell powstrzymał siły zła, oddając życie, zmienił przyszłość. A jeśli zło nie mogło się przydarzyć w przyszłości, nie mógł się tam dostać, zdobyć pasa do podróży w czasie i zrobić nic z tego, co jakoby zrobił. Tak więc w mgnieniu oka wszystko się cofnęło i znów był młodzieńcem, zatrudnionym u Fudgepackera. - To mi się podoba - stwierdził Jim. - To zakończenie jest ładne. Na tym właśnie polega happy end. Mam nadzieję, że tak to się odbyło. - Ja też. - Omally zastukał denkiem kufla o stół. - Ja też. Otworzyły się drzwi i do środka wszedł młodzieniec. Był wysportowany i żwawy. Jego kształtną głowę otaczały gęste, ciemne włosy. Podszedł do baru i nowa blond barmanka, którą Neville zatrudniał na szczyt obiadowy, odwróciła się, by go przywitać. Uśmiechnęła się do młodzieńca, ukazując równe, bielusieńkie zęby. - Co podać, sir? Młodzian chwilę się zastanawiał, jakby nagle zaczęła się w nim toczyć wewnętrzna walka - prawdopodobnie dumał, co zdaniem blond barmanek pijają prawdziwi mężczyźni. Trwało to jednak bardzo krótko, wyprostował ramiona i powiedział: - Poproszę wodę Perrier. - Wspaniale... - powiedziała jasnowłosa barmanka, rozpromieniła się wielce i przepięknie, jakby przypomniało jej się coś, co przeczytała rano w horoskopie. - Po prostu doskonale. Omally popatrzył na Pooleya. A Pooley popatrzył na Omally’ego. - To nazywam happy endem - stwierdził Jim. - Wypiję za to - odparł Omally. - Hej, Russell! Dwa piwa!