10116

Szczegóły
Tytuł 10116
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10116 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10116 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10116 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 Janusz Żernicki RZEKI BEZ MORZA 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Motto „ Zogromniały w źrenicach, ale nie bogatszy, nie przeżywać życia, ale przeumierać. Choć to tyle samo w rozrachunku znaczy.” Z tomu „Kurz życie moje” 5 Wiew, który mnie tchnął 6 Chyłkiem Nieoznaczoność natury, świata nieprzewidzialność, a jednak pulsujące linie, plazma, kolor buzujący, gorzej żagwi Tais. A jednak na parapecie naprzeciw wzgórz morenowych, za plecami Wielkiego Nieznajomego uprawiam poezję jak wybiegające wnioski, rzeki bez morza, dla realności cienistych ich brzegów, która poraża. 7 Świerszcze ...niechlujny rozpad moich zmysłów – kawałkowane, niespójne, rozizolowane – zioła i krzewy na niespodziewanych odłogach (grona czarnego bzu, szyszki chmielu, wrotycz). Ciało i mózg odrębne. Brak poczucia ciągłości i dystansu. Odkurzanie czasu nachalne. Część do całości tylko pasierbem. Jestem jak podróżny, któremu odszedł pociąg, staję u pieszych odległości, z chaszczami na polnej drodze i w upale, bez nogi i te denerwujące świerszcze... 8 Bez wstydu Z rezerwuaru sezonów i luster wychlusnęła moja młodość. Wsiąkła w kłączach populacji. I nic. Krzysztof mówi – „masz te kilkadziesiąt minut wieczności”. (wiedziałem, „przeręble Chopina i wznoszenie się głębi”, bezbronne) A jak je w y d a ć i komu 9 Sennik „Brzoza na wydmuchu, sroka w lustrach, zmarli – odwilż (fotografie czarno-białe w kuwetach). Próchno wierzb, zabłocone perony – zysk absorbujący i krępujący.” Tłumacz je niczym Krzemową Dolinę – pierwsze narzędzie człowieka i ostatnie elektroniki. Obejmij to ciasno do zawrotu głowy. Stać nas tylko na wióry tajemnicy, nawet nie hubkę i krzesiwo. 10 Przypowieść o klatce Człowiek jest własną klatką, z niej nie ma wyjścia, podobnie kryształy są klatką swoich właściwości (a wydałoby się, że to dzikie pola interpretacji); więc skończoność i pełnia są także klatką, znał to Norwid, gdy gadał o braku? Mózg z nakazaną pielgrzymką do labiryntu, skąd dawno wywleczono Minotaura, i trzeba odtworzyć jego skowyt, ale po co, kiedy wredne impulsy zmysłów pozorują bezpieczne laguny, groty i na wzgórzach ogrody, gdzie żaden grad i wichura nie widzą przyczyn? Ale ... zaufaj strukturom mózgu przepastnym (jeśli ci pozwolą), może tam znajdziesz odpowiedź, choć i tak będzie zwykłą tautologią, bo w języku śmiertelnych nie ma tego określenia. 11 Urwisko Świadomość jest wysokim brzegiem rzeki, skąd najbliżej do wielkiej obecności i jest esencją moich zmysłów we wszystkich tektonicznych rozdarciach, wądołach, wyrajach i jaskiniach i pojmuję Waltera von Vogelweide: „gdyby rzeki nie płynęły smutek starości byłby nie do zniesienia”. Bądź pozdrowiona moja świadomości na stoku urwiska (wypłaszam gnuśność, wzniecam rzeźwość, z trudem). 12 Gra Muszę ciągle odpowiadać na pytania, choć moje odpowiedzi chodzą za nic. Los nas przetacza na wschód i zachód, wahadło albo wędzidło rzek i torowisk. Trzeba udać, że bawi nas ta gra, jedyna i na mgnienie, jak tykwa z ogniem archaiczna, czy kolejny ogarek świecy (twoje dłonie przeraźliwie schną, gorzej papirusu). Nigdy nie zdążymy na ostatni rzut kośćmi i widnokręgami, sami sobie celem. Twoje dłonie przeraźliwie schną, ocal przez palce, jeśli zdołasz, promieniowanie świecy przejrzyste – jak woń, jak intuicja, – jak widzialne wnętrze. 13 Kilka wersów o odlotach Balkon to zagubiony dworzec mijających się ptaków, dalekobieżny klucz z krzykiem i klangorem nie zatrzymuje się, macham chusteczką, wiedząc, że to niepotrzebne, pragnę poczuć się ich współplemieńcem. Jednonogi, bezskrzydły strażnik karmników i pór odlotów przycumowałem do balkonu moją duszę, jak balonik wnuczki. I tylko „wertepy przymrużają oczy”. Daleko jeszcze. 14 Co u mnie J. Z. Brudnickiemu Nad ranem dudnienie i łoskot pociągów za horyzontem (rudy zakopcony tłuczeń i podkłady), syreny parostatku, co utknął na mieliźnie za horyzontem, wrzask mew – są realnością moich zaświatów. Podobnie krzyk dzikich gęsi wiosną i u schyłku lata – „ty jeszcze tu, ty jeszcze tu” –. Wyrko, biurko, okno i balkon, ich pejzaże, plik recept, zapoznanych wierszy i listów, świeca, która wsysa dym papierosów – są moją potocznością na wózku. Jeszcze kolczasta ruina ciała, w którym nie mogę się odnaleźć, jakby nie należało do mnie. Cisza jak przerwana muzyka sfer, chmury, obłoki i słońce sterczą, nie dociera zieleń do traw i tkanka wiatru niedokrwiona. I „nikt nie woła”. 15 Z mojego okna Okap, rynna i zwarta zieleń sokor, irchowa przestrzeń między nimi i domyślny bezmiar poza, morka jako tło. Myślałem o smaku i zapachu powietrza, które było najważniejsze. I o skrzypcach nie istniejących stroszących moje spojrzenie, i lustrach majaczących w niespójnych wspomnieniach, jakby były maźnięciem pędzla peryferyjnym. Zapamiętałe zapatrzenie, jedyne, na które mnie stać. 16 Intymne Nawiewność brzozy. Jej zmysłowość, często mylona ze współczuciem. Drzewiej brnęła w zaspach za lodowcem i za myśliwymi reniferów. Jej śnieżne ramiona i kwitnące rózgi w niespokojnych snach mężczyzn, których zagarnęła wielka obecność. Jej znakiem – grzywa końska w cwale, wcale nie włosy „ożałobionych wdów”. Nawiewność brzozy, zatrzymana istność wiatru jak wilgoć w lustrach przedwiośnia, Któraś w otwartym fortepianie fiordów stała za Griegiem, daj mi przetrwać w twej nawiewności. 17 Ot, taki zapis Zamszowe ugry i karmin wnętrza domu, którym tak ufałem, kolory przestrzenne a dotykalne jak jęzor psa, co lizał moje policzki. Wywiały strony świata i lustra przepikowano; barwy blaszane i płaskie rudzieją i rdzewieją, kaleczą ich krawędzie. Kto daje i odbiera, źle się bawi. Przecież o tym wiedziałem, płynąc nad dnem, głębia zawsze jest bez twarzy. 18 xxx Dotrwać, dotrwać do własnej śmierci, żeby nie skazić swego wizerunku z lat pogodnych. Skazany wcześniej na geny, Wielkiego Nieznajomego i cudze oczy, które uwierają: chroń goliznę jestestwa, chroń goliznę jestestwa, nie pozwól na jej interpretację. Modlitwa do samego siebie – dotrwać w miarę niezauważalnie daj mi moje ścierwo! 19 Nie znajduję Nie znajduję przytułku w swoich wspomnieniach, patrzą z pogardliwym wyrzutem. Nie znajduję bindugi we własnym słownictwie, słowa więdną przy zmysłach z niemym wyrzutem. Nie znajduję przystani w intymnych snach, wzywają do ucieczki (są światłem zamglonych gwiazd i kiedy uchodzą z hangarów, chcą mi coś przekazać ponadto?). Dawno przestałem żebrać u bliskich zrozumienia. Znużony zużyty błagam o nieistnienie. Jak o azyl. 20 Sucha gałązka wersu Czyhałem na moje życie jak kłusownik, niejako ogrodnik, moje plemię nie znało tego. Ścigałem się z przeznaczeniem, dobrze mi szło, ono i tak nadciągnęło z niespodziewanej strony. Teraz tropię myśl, która pozwoli uwierzyć, że to było warto. Budzę się z krzykiem i potem, że ona wyfrunie nie tknięta, wielobarwna sensem, spłoszę ją byle suchą gałązką wersu, której nie dostrzegłem. 21 Cudzy sen Cudzy sen w mojej świadomości sennej, jakże jest obcy i nieswój, poraża szczegółami nie zauważonymi. Zajeżdża mózg, wznieca zmysły, choćby samoobrony (nie znałem takich) i skąd on przesłania moje światło niby stylowa lampa naftowa, z którą udaję się na nieznane schody. Cudzy sen, więc niedozwolony, wstydzę się podglądający (to żenujące), a przytem jego problemy są nieprzekonujące. Dlaczego skazano mnie na niego, podczas, gdy mój wędruje, może doszedł celu, i wysłał z napotkanych krain obcy sen, a sam się ulotnił? A może to ja już jestem kimś innym? 22 Rustykalne Podglądam rozwydrzone pąki maków w gliniaku, łupina pęka i wyprowadza wypierzone kolorem mokre płatki i wtedy ten gest, jak wstrząśnięcie grzywy konia triumfalne, samemu sobie rozkwita mak bezwstydną krwistą czerwienią. Tak zerkałem czule i znienacka na pośladki i piersi zmięte i zwycięskie, gdy ławice mięśni parły do rzek płynących naprzeciw (jakby bezwstyd był osiągnięciem i wszystko załatwiał, raz na zawsze). Wiem, wyrzucą maki, ich śmierć w wazonie sprawi, że będę się oglądał za innymi, nadejdzie czas przeciągania miłości z osobnych prześcieradeł i pościeli. Ale zostanie przyczajona satysfakcja, że to było możliwe i jak. (Kraj lampy naftowej, jak klucz wiolinowy, wyjechałem; dusiłem się od muzyki nieistotnych spraw.) 23 Akt Robimy to na pamięć, w figurach i pozach koniecznych, czujni, bo miłość nim wystąpi z brzegów dawno przeczuty odsłoni bezmiar, jedyną przestrzeń bez interpretacji, piołunem i jodem wonną. Ten moment jest tak pierwotny, jakby chciał opowiedzieć pogańską istotę świata i nie znał słów. 24 Chichot Nocne pod drzewem zapatrzenie – plątawica gałęzi, wiszary i kotary, liście wyczuwalne zapachem, w prześwitach jakaś gwiazda drapie do łez, perspektywy poronne i dystanse nieprzewidzialne – to nasz wizerunek, sam się tłumaczy jak bijące naprzeciw zwierciadła. Nigdy siebie nie pojmiemy w lot, na przestrzał, w oka mgnieniu, a byliśmy już tak blisko. Więc tylko rutyna wyobraźni, która drażni (zarys bioder i piersi, chyżość nóg, Atalanta i jabłka, moje ramiona, lędźwie i dłonie), zwykła przepaść płci (ją trzeba wypełnić godnie, a omijamy jak gdyby nic), wyuzdana naga konieczność jak w „Kaprysach” Goyi. Perspektywy poronne i dystanse nieprzewidzialne. Chichot przestrzeni nieustanny. 25 W międzyczasie Parne popołudnie sobotnie, kolej zwolnienia rygli, jak mięśni mężczyzny na sąsiednim balkonie, gdzie brzuch i podgardle taplają się w słońcu i nie przychodzi im na myśl, że są widziani, powinienem je darować – wzrokiem – (tak tylko biorę udział w tym obrządku) kobiecie zdjętej z makijażu, z listkiem na nosie, z sutkami ufnymi w ciężkiej piersi na brzuchu, gdzie rozstępy ciążowe udają, że nic to; a dalej – widzę – rośliny, jak wierne sobie, nie troszczą się o Linneusza, zakurzony piołun, ślaz, lnica – lwi pyszczek, żmijowiec, gdy błękitny ma źdźbło wściekłości, gdy różowy smak polędwicy. A to jest pora podwieczorku – szczodra szczypta szczęścia donikąd – i tak powinno być,z anim w ciężkim łopocie łabędzim czy gęsim czas się nie opamięta: „i znów ruszą podmiejskie dworce”. Beze mnie. 26 Portret z ptakami Chmara szpaków na gronach czarnego bzu w splotach września, drozdy kwiczoły na kiściach jarzębin, smukłe i krasne jemiołuszki na jemiołach u łysego grudnia – muszę za was docenić pełnie koloru: wilgotną czerń z fioletowymi żyłkami, dojrzałą czerwień aż do skraju, zieleń sukienną i tkacką jemioł. Muszę, bo potykam się o was w lustrach (lęk i gwar, zamieszanie jak przed zaćmieniem słońca) 27 A jednak Moje oczy pochodne cykorii i bodziszka śledzą mnie na zewnątrz z uwagą, a zwlokłem się na balkon jak na majowe, niechaj słońce i wiatr omywają mi kikut, gdy oczy wewnętrzne miotają się w nim bezradnie. Moje oczy odbite od obłoków, drzew i ludzi, śledzą mnie na zewnątrz z surowością, której się nie spodziewałem, nie mieszają się z innymi spojrzeniami, nie mieszają się z innymi spojrzeniami, bronią przed współobywatelstwem, chyłkiem zawracają do własnego ciała. A już myślałem, że to Wielki Nieznajomy przypomniał sobie o mnie. 28 Tak to tak Coraz mniej listów i zdania jak opuszczone hangary z odwieszoną słuchawką telefonu, żylaki kaligrafii i chwast zamiast podpisu. Nie dziwię się – to jesień z wypiekami na policzkach i jej suczy obłęd przed menopauzą. 29 Kadr Rzecz była o godności. Otwierano okna. Bohaterstwo kwiliło jak jastrząb. I tylko jeden zajączek słupka w kącie. Miał tyle uszu. Zdenuncjowano go. Był kwiatem w wazonie. 30 Przestroga ...przez zaśnieżone okno widzę jak spóźnieni zmarli spieszą na Wigilię. Uważaj, żebyś w gałązce jedliny nie napotkał ich oddechu, gdy stawiasz talerze dla wędrowców, będzie ci towarzyszył już stale, i twoje łzy wewnętrzne nigdy nie wyschną, twoi zmarli będą je spijać nieumiarkowanie, i nie ujrzysz upragnionej przyszłości, której spodziewasz się w rytuale. 31 Cóż z tego, że wiem Nie pora na mizdrzenie się do Wielkiej Obecności, życie przebiega w epizodach (w odsłonach, ujęciach nie kadrowanych), te nanizane niczym chromosomy i w innych biczach też epizodyczne. (Nie bicze pereł i drugi fin de siécle, kańczugi burzy i wodospady tropiku, ale zwykłe, zwyczajne batogi sytuacji, smaganie gwiazd.) Miejsce i chwila i nic ponad to (choć u skraju źrenic natrętna, nieuchwytna zjawa). Prastary zew sójek i pośpiech nad dębami, starca niepewność i lęk przed podróżą. Życie przebiega w epizodach, chwal chwilę, jeśli zdołasz i nie proś o przedłużenie. 32 Plotki Chcę gadać szeptem kompanom, że ich troski zawsze pieniężne, rachityczne uczucia, protezy i kostury nigdy nie zakwitną; ich grymasy i brud rozmytych szminek boleśnie śmieszą. Ale pod niebem spokojnym u ujścia, jak w otwartym fortepianie, żal za czymś, co utraciliśmy, nie wiedząc, niepewni jego zwiewności, i że jest przed nami o krok w lustrach, i próżno go gonić – już było nam dane. Nasze metody poznania ciągle jeszcze na drzewach (a i tych zabraknie). 33 Zbyt pewne Zagracone wnętrze, na zewnątrz szczegóły (jak czarne podniebienie psa mówią o rasie), i wędrująca żagwiąca myśl, co nie parzy, ale zjada siebie niczym ognie na bagnach. Zarówno nawiewność brzozy i osprzęt pnącza na kliszy arteriogramu ostrzegają. Coraz rozłożyściej płyną rzeki, ich nurt nieokreślony, brzegi, garderoby klimatów nieoczywistych. Uparłem się znaleźć sens w trwaniu, zapomniałem o formie, ona się mści: pisałem „miłość szła od morza jabłoniami boso” rzeki do morza nie dotarły. 34 Orchidea czy rosiczka Natarczywie tropię dzień w dzień moje ułomności, może są do przebaczenia w innych erach i opcjach, mój biologiczny czas tego nie zna, czas, który nie oszuka, bo sam jest oszukiwany, od wyszarpanej grzybni koniugacji jedyna nitka, co trzyma się nawozu i gwarantuje tu i teraz. Natarczywie tropię dzień w dzień moje ułomności, ile moich a ile populacji, bez luster i cieni, więc nie słonecznej (od niechcenia przyzna się do niej wiatr, po zachodzie). I po co do cna wyczerpany to robię – imperatyw szczególnej orchidei, co połyka motyle, przymus na bagnach niesytej rosiczki, co żre owady? 35 Wyraz Powracam aleją długich fraz niedocieczonych (zawsze nie zachodzący zmierzch lub bledniejący zmrok, nigdy się o tym nie dowiem, nie mijając zakrętu), one już wiedziały, dawno wiedziały: „jak pospiesznie, w nadchodzącej tyralierze materii, podbiegając co chwila, kuśtyka mój los” a jeszcze: „Ten czas nadciągnął. Wędrowiec w jednym sandale na festyn nieproszony stanął”. Jakby pozwolono mi minąć siebie samego wtedy, może poznałbym w żyłach na skroni, łyskaniu źrenic, że kluły się już nieszczęścia niczym zorze późniejszych pożarów i ślepy traf rządził bujną florą sytuacji. One wiedziały, trzeba było je poddać reinterpretacji - - - a nie starczyło czasu na kolejnych przystankach i rozjazdach, gdzie rozjuszony tłum sobowtórów domagał się mojej twarzy. Powracam aleją długich fraz niedocieczonych, nie mogły mnie ocalić, ale dały wyraz. 36 Żuraw Ilu już widoków nie nazwę, ilu słów nie posmakuję, ilu przytaknę na wszelki wypadek, ilu nie napiszę, wstydząc się golizny jestestwa to gorzej boli niż ruina ciała wsysana przez ruchome piaski sytuacji. (gdzieś tam żuraw tańczy i rzeki płyną, rzeki płyną i trzciny są równie prężne przed nie kończącym się tygrysem zdarzeń) 37 Przed podróżą Oskrob mnie jak kadłub żaglowca wyciągnięty na brzeg ze wszystkich zarosłych rytuałów (zielska morza, glony, algi i rozgwiazdy). Oskrob mnie z rytuałów i tych, gdzie istnieje potrzeba artykulacji natrętna, i tych, które służą, bo tak wypada, i tych najstraszliwszych, co dławią jak jemioła i huba, i są tak wdzięcznie dekoracyjne. Oskrob mnie z rytuałów myśli i sytuacji, już sam nie wiem, czy to ja je powołałem, czy one mnie. Oskrob mnie jak kadłub żaglowca wyciągnięty na brzeg ze wszelkich narosłych we mnie rytuałów. Przyszło mi udać się w podróż bardzo niepewną i chcę wiedzieć, że ja to ja, a nie maniera z średniowieczną torturą luster i sobowtórów. 38 Wiew, który mnie tchnął Wiew, który mnie tchnął, od jakich mórz niósł woń kobiety, pól i ogrodów i pasiek, bezpieczny i intrygujący jak kroki o północy ulicami miasteczka. Szedłem za nim. (Uciekałem od rygli i torowisk przez zaśnieżone perony do bibliotek. Prowadził mnie ten wiew ponad gwar knajp i hotelowych luster tyralierą wierszy do szos z krzykiem dzikich gęsi mojej ojczyzny.) Aliści drgająca plazma bólu – dopadł mnie los w kurorcie, z jedną nogą w zaświatach. Wiew, który mnie tchnął, dogasa. Wdycham bezsilnie jego swąd w zaułku. 39 Modlitwa do samego siebie 40 NEURYTY 1. Czekam. Urodziłem się człowiekiem i jest to niepodważalny stan, który mnie odróżnia od innych istot – szorstkie i aż do przebarwienia ssące czekanie, nigdy nadzieja, którą chrześcijaństwo chytrze zagrabiało i wprost wciska maluczkim jako cnotę. A to jest inaczej: stan czyli teoria pola, tak jak stan zagarnięcia obecności. Zagarnia mnie obecność i czekam – w tej summie moje człowieczeństwo bez uzdy. 2. Wielość realności i jedna jedyna rzeczywistość. Wielość realności, pragnienie – dotrzeć do nich, sprawdzić klawiaturę, dobierać akordy i uwierzyć we własną winę jak średniowieczny wędrowiec podglądający maszynerię nieba i „anioły pierzchające z piskiem”. Wielość realności nieskończenie wielka poza granicami wyobrażeń skazanych – powiedzmy – na kilkanaście zmysłów i kilkaset przyrządów wydłużających i precyzujących. A przypuszczalne granice przebiegają w ruchomych piaskach intuicji. Wielość realności a jedna obojętna i oschła rzeczywistość. 3. Nie daje mi spać – fizjologia (może już patologia?), nie stany metafizyczne czy mistyczne. Nie eschatologia. Po prostu mierzwa i korzenie i znikczemniała wiara, że może odbuduje swoje listowie a przynajmniej nie będzie już tak koszmarnie ogałacane. To jest zwykła wegetacja, w złowrogim tego słowa sensie. Determinizm fizjologiczny. Ciasno przyległy jak koszula Dejaniry. Początek końca. 4. Prymitywnieje, gnuśnieje, rdzewieje, czuję jak myśli poruszają się ze zgrzytem i oporem, a dano mi jasność i bujność tak czułą, że starczy na znihilizowanie mózgu, wszechpotężne zmysły – niwelują refleksję. Upał. Upał. Upał. Zwykły wrotycz ale nieśmiertelna żółcień neapolitańska. 5. Strzępy mózgu i złachmaniona rzeczywistość, widziana „tu i teraz” i wściekłe człapanie po bagnach intuicji wobec przyszłości. Jedyne co nas łączy to niespełnienie oczekiwań wobec siebie i wiara, że jeszcze uda się to przed śmiercią. Tężniopolis, maj 1997 roku 41 Następujące wiersze są dedykowane – 1. „Gra” – Zygmuntowi Trześniowskiemu 2. „Co u mnie” – Janowi Zdzisławowi Brudnickiemu 3. „Z mojego okna” – Włodzimierzowi Komorowskiemu 4. „Żuraw” – Zygmuntowi Dmochowskiemu Autor Janusz Żernicki