Przez Rzeke - STASIUK ANDRZEJ

Szczegóły
Tytuł Przez Rzeke - STASIUK ANDRZEJ
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Przez Rzeke - STASIUK ANDRZEJ PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Przez Rzeke - STASIUK ANDRZEJ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Przez Rzeke - STASIUK ANDRZEJ - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Stasiuk Przez Rzeke Copyright (C) by andrzej stasiuk, 2001 Projekt typograficzny i sklad komputerowy ROBERT OLES - DESIGN PLUS Krakow, ul. Morsztynowska 4, tel. 012 432 08 52Druk i oprawa ZAKLAD POLIGRAFII INSTYTUTU TECHNOLOGII EKSPLOATACJI Radom, ul. K. Pulaskiego 6, tel. 048 364 42 41ISBN 83-87391-39-5 WYDAWNICTWO CZARNE S.C. Wolowiec 11, 38-307 Sekowatel. 018 351 00 70, 0502 318 711 dzial sprzedazy: tel./fax 022 632 83 74 e-mail: [email protected] www.czarne.com.pl Wolowiec 2001 Wydanie IV Ark. wyd. 5,3; ark. druk. 4,5 Chodzenie do kosciola "A co zostanie,, kiedy zgasnie i niewiara? Trawa, zarosly chodnik, niebo, mur, krzak jezyn, Ksztalt coraz mniej znajomy z uplywem miesiecy, Funkcja coraz mniej jasna (...)" Philip Larkin (przel. S. Baranczak) Na tej dlugiej i prostej ulicy zalegaly plamy cienia. Topole przecinaly asfalt ukosnymi, postrzepionymi pasami i w upalne przedpoludnia nie dawaly ochlody. Potem wchodzilo sie pomiedzy wiekowe kasztanowce. Splataly sie koronami, zielony tunel ciagnal sie przez kilkaset metrow. U jego konca czulo sie lekkie dreszcze i gesia skorke. Wyjscie na slonce oslepialo jak wyjscie z piwnicy. Zreszta tam, z tylu, procz chlodu panowala zawsze wilgoc i kaluze staly dluzej niz gdziekolwiek indziej. Ubogie i niechlujne domy przedmiescia kryly sie za zywoplo-tami z malin, za krzakami bzu, co do ktorych nigdy nie bylo pewnosci, czy powstaly z sympatii dla natury, czy z niedbalstwa i zaniechania. Zreszta wychodzilo to na jedno. W ktoryms momencie domostwa odstepowaly od ulicy. Tutaj zaczynal sie akacjowy zagajnik. Przesiane przez listowie swiatlo mialo zlotawy odcien. Cien byl niepelny, ruchliwy, cetkowal ciala i przedmioty, nadajac im zabawny i nietrwaly wyglad. I jeszcze sosny gdzies po drodze. Rosly na zoltych, piaszczystych jezorach ledwo dotykajacych ulicy. Byly zbyt odlegle, by rzucac cien. Rozsiewaly tylko zapach. W niedzielne poranki i przedpoludnia ciagnelo ta dluga ulica, na poly aleja, na poly lesna droga, cale osiedle. Rewia strojow i statecznych krokow, ktorej wtedy my, podrostki, nie potrafilismy nalezycie docenic. Poszczegolne rodziny sunely oddzielnie i dostojnie, a my usilowalismy wyrwac sie z tych kregow ojcowskiego i matczynego przyciagania. Jedni zwalniali, inni przyspieszali ostroznie, w kazdej chwili spodziewajac sie dobrze znanego "i gdzie cie znowu niesie". Lecz w polowie drogi bylismy juz wolni. Zbici w gromade wyprzedzalismy rodzicow i siostry byc moze po to, by poczuc, ze pokonujemy te droge z wlasnej i nieprzymuszonej woli. I rzeczywiscie: oto my, zmuszeni przeciez, niechetni monotonnemu obrzadkowi, jako pierwsi stawalismy u stop dlugich cementowych schodow wiodacych na wylozony chodnikowymi plytami dziedziniec. Kosciol stal na wzgorzu, na piaszczystym wydmowym pagorku. Dwudziestowieczny schematyczny neogotyk materializowal tesknoty robotniczego przedmiescia. Beton udawal kamien, a czerwona, poczerniala cegla przywodzila na mysl fabryczna zabudowe. Ale wianuszek sosnowego zagajnika nadawal calosci jakis sielski, pastoralny charakter. Usilowalismy przepasc w cizbie dziedzinca, zgubic sie wsrod obcych, ukryc za plecami starszych chlopakow albo w tlumie u stop kosciola, gdzie lodziarz handlowal lodami na patyku po dwa zlote sztuka. Lecz to trwalo zaledwie kilka minut. Nadchodzili ojcowie. Byli wtedy znacznie od nas wyzsi i bez trudu wylawiali nasze postacie sposrod dziesiatkow innych. Wyluskiwali nas wzrokiem. Nie bylo mowy, by ktorys z nich podszedl. Po prostu wskazywali spojrzeniem kosciol. Mieli powazne, sciagniete twarze. Wszyscy pachnieli ta sama woda kolonska. Ich surowosc byla w tych momentach jakas taka absolutna i nasze uczynki nie mialy z nia nic wspolnego. Pojedynczo odrywalismy sie od swoich gromadek i wchodzilismy do srodka, przyklekalismy w chlodnym przedsionku i szlismy dalej, prawie pod samo prezbiterium, bo tam bylo miejsce dla zoltodziobow z drugiej-trzeciej klasy. Niewykluczone, ze zaczelismy chodzic do kosciola zbyt wczesnie. Moja pamiec nie przechowala niczego waznego. Z trudem przypominani sobie zlotawy desen na liliowym tle, arabeskowo-roslinny motyw, ktorym pokryte bylo sklepienie. Stacje Meki Panskiej przypominaly wiejskie kapliczki okryte spadzistymi daszkami. Powolne gesty kaplana, zywe, aczkolwiek niemal nieruchome obrazy liturgii przesuwaly sie przed oczyma, lecz nie dotykaly wyobrazni. W tym wieku chlopcy podobni sa do kotow - dostrzegaja tylko to, co sie porusza, scigaja rzeczy umykajace, jak kocieta klebek nici. Kolejne klekniecia i dzwonki ministrantow popychaly nieruchoma godzine. To bylo jak bicie jakiegos ogromnego zegara albo niezmiernie powolny ruch wahadla, ktore odcinalo kolejne porcje czasu, bo czas Mszy byl gesty, ciezki i materialny. Przypominal gleboki cien. Czytane albo spiewane slowa rozciagaly go w nieskonczonosc. Po "Idzcie, ofiara spelniona" przedeptywalismy jak niecierpliwe konie. W drodze do wyjscia radosc walczyla z obawa i poczuciem przyzwoitosci, wiec musielismy wygladac skonczenie smiesznie, gdy sztywnoscia i udawana powaga powsciagalismy pragnienie biegu. Lata uwalnialy nas z zaleznosci. Z kazdym rokiem cofalismy sie w glab nawy. Nasze miejsce zajmowali mlodsi i podgoleni, gdy nam wlosy zakrywaly juz kolnierze. Miesiac po miesiacu, krok po kroku do tylu, w strone muru ciemnych garniturow. Mezczyzni zajmowali prawa strone kosciola, kobiety lewa. Ta spontaniczna segregacja obracala sie przeciw sobie samej. Majac lat dwanascie, trzynascie, nie nudzilismy sie juz tak bardzo. Po lewej, odgrodzone enigmatyczna strefa bezplciowosci, anielska dziedzina przejscia wiodacego przez srodek swiatyni, staly dziewczyny. Podlotki z naszej wlasnej szkoly i kilku okolicznych. Znajome, nieznajome i znajome z widzenia. Moglismy patrzec na ich prawe profile. Tak bylo. Nasze sny i marzenia mialy tylko polowe twarzy, byly plaskie i jednowymiarowe. Moze wlasnie dlatego nasza wyobraznia pracowala tak intensywnie. Usilowala tchnac zycie w te niezupelne, przypominajace wycinanki oblicza, w ktorych moglismy dostrzec jedynie linie nosa, kolor wlosow i odcien karnacji. W pogodne niedzielne przedpoludnia slonce przeswietlalo witraze. Migotliwe skrawki blasku spadaly na glowy wiernych. Czerwone, zielone, purpurowe i zlote zajaczki drzaly na policzkach dziewczyn. Swiatlo padalo od naszej strony - wschodniej i chlopackiej. Uformowane z kolorowego szkla postacie swietych wodzily nas na pokuszenie. Emanujac ulotne i tajemnicze aury, slac je w dziewczynska czesc nawy sprawialy, ze nasze adoracje odbywaly sie na pograniczu realnosci i dotyczyly obrazow utkanych ze swiatla, calkowicie bezcielesnych. Wychodzac na rozgrzany cementowy plac, odzyskiwalismy utracona niesmialosc. Postacie dziewczyn stawaly sie trojwymiarowe i nie smielismy podniesc na nie oczu. Procz lodziarza, u stop kosciola pojawiali sie czasem handlarze odpustowego smiecia. Korkowce, kapiszonowce, lsniace, wypchane trocinami jaja na gumce, pneumatyczne diably pokazujace czerwone jezyki, ani jednego aniola, cienka jak wlos bizuteria, lusterka - wystarczylo je odwrocic, by zamiast wlasnej pryszczatej geby zobaczyc gladkiego Brandona, Klossa albo zachecajaca Kim Nowak. Sezam rzeczy zbednych, nic, co by moglo sie przydac, zostac lub przysluzyc, karnawal i zatrata. Patrzylismy na te cuda z pogarda, bo nasze tesknoty kierowaly sie w strone dzinsow nile i nieosiagalnych plyt Rolingstonsow, a diabelki i blekitne zegarki o znieruchomialych wskazowkach zanadto pachnialy wsia, przedmiesciem, rzeczami, od ktorych - tak sobie przyrzekalismy - uwolnimy sie na zawsze. Drogi wiodace do domow byly dlugie i pokretne. Stanowily przeciwienstwo tej asfaltowej i prostej alei, na ktorej ludzie nie mieli nic do ukrycia a wszystko na pokaz. Czasami przejezdzalismy jeden przystanek podmiejska kolejka. Glowy sie urywaly od tego zerkania w prawo i w lewo, w glab dlugiej perspektywy przedzialow, bo przeciez zaden z nas nie mial pomyslu, by kupowac jakis bilet. Albo sciezki. Wiodly przez zagajniki, ocieraly sie o opuszczone zarosniete parcele, znow znikaly w lesie, by wyprowadzic nas na tyly jakiegos domu, ktory przez cale zycie ogladalismy tylko od frontu. Inny swiat, w ktorym rozrzedzony czas pekal od nadmiaru zdarzen tak drobnych, ze bezpowrotnie przepadly w pamieci. Lecz musiala byc ich jakas niezwykla ilosc, skoro niezmiennie spoznialismy sie na obiady. Ale bywalo tez inaczej. Jedyna popoludniowa Msza odprawiala sie o szostej wieczorem. W grudniu i styczniu panowala o tej porze gleboka noc. Czasami przemierzalem droge do kosciola tylko z ojcem. Gdy z jakichs powodow nie wybralismy sie tam rano, cala niedziela uplywala pod znakiem niepewnosci i nadziei, ze tym razem sie uda, ze rzecz zostanie zapomniana, ze zwyciezy lenistwo albo nastapi jakis maly koniec swiata i niedziela cudem przemieni sie w poniedzialek albo czwartek. Pomiedzy piata a piata trzydziesci nadzieja osiagala natezenie niemal bolesne. Najnudniejsze programy w telewizji - "Tele Echo" albo "Piorkiem i weglem" zamienialy sie w jakas Bonanze albo Pancernych. Lecz o wpol do szostej ojciec zaczynal sie krzatac w przedpokoju, a ja do ostatniej chwili udawalem nieobecnosc, a potem, gdy juz wypowiedzial kilka ponaglajacych slow, zaskoczenie. Wychodzilismy w zimna ciemnosc. Na tej dlugiej i prostej drodze bylismy sami. W zupelnej ciszy skrzyp sniegu pod naszymi stopami brzmial ostro i donosnie. Rzadkie latarnie o staromodnych, przypominajacych mankiety bialych koszul kloszach, zamienialy aleje w amfilade jaskin oswietlonych zoltawym blaskiem. Pokonywalismy droge w milczeniu. Wspolczesna, pomniejszona wersja Abrahama i Izaaka wedrujacych do ziemi Moria. W zimie na wieczornych nabozenstwach kosciol byl prawie pusty. Nie zapalano nawet wszystkich swiatel. Nie bylo ministrantow. Do Mszy sluzyl koscielny. Biala komza pomniejszala jeszcze i tak juz malego staruszka. Kilka postaci rozsianych w raptem zogromnialym wnetrzu wygladalo jak zjawy. Mialem zmarzniete nogi. Wieczorna Ofiara poprzez chlod, przez znikoma liczbe uczestnikow, ludzi samotnych, przypadkowych albo gorliwych, nabierala jakiegos szczegolnego patosu. Nie bylo organow. Watle inkantacje kaplana zalamywaly sie pod wlasnym ciezarem - kruchy, na wskros ludzki glos splatal sie z bekliwymi odpowiedziami kilku starych kobiet. Wszystko przenikniete bylo smutkiem i beznadziejnoscia, a zarazem podniosle. W powrotna droge unosilem obraz koscielnego, ktory pozbywszy sie juz komzy, gasi swiece za pomoca tego dziwnego przyrzadu - dlugiego kija z malym kapturkiem na koncu - a kilka kobiet usiluje drzacymi glosami zastapic akordy nieobecnych organow. To wszystko minelo. Oddalalismy sie po spirali. To naturalne, ze gdy zaczeto nam ufac, my zaczelismy klamac. W koncu coz to byl za problem dopasc jakiegos mlodszego a rozgarnietego i przepytac go na okolicznosc tematu kazania czy tresci Ewangelii? Zaden. Prowokacyjnie ocieralismy sie o mury, chwytalismy pierwsze slowa Mszy i przepadalismy w sciezkach i zaulkach, w zawierusze wlasnych spraw. "Chodzmy nad kanal" - i szlismy nad zielonkawa, nieruchoma wode, zeby przesiedziec ukradziony czas popalajac papierosy, spluwajac, dumni z tego swietokradztwa i coraz bardziej wolni. Tak. Oddalalismy sie po spirali. Zataczalismy coraz wieksze i wieksze kregi, by w koncu przekonac sie, ze kosciol zmalal i osiagnal wymiar niewiele wiekszy niz domek dla lalek. I teraz jedynie w pamieci mozna do niego wejsc. Chodzenie do biblioteki W pierwszej polowie lat siedemdziesiatych kobiety nosily krotkie spodnice i buty na grubych, niezgrabnych podeszwach. Postacie dziewczyn byly wiotkie i lekkie i wydawalo sie, ze te przywiazane do stop absurdalne ciezary chroniaje przed oderwaniem sie od ziemi. Byle wiatr mogl je porwac, jesli nie do nieba, to przynajmniej ponad zlocistozielone korony brzoz rosnacych wokol okraglego placyku, na ktorym zawracal czerwony autobus; jelcz, z racji swojego ksztaltu przezwany ogorkiem. Zielonozlote drzewa, czerwony autobus, szara, ulozona z cementowej kostki jezdnia. Tuz obok byla biblioteka. Wchodzilo sie po wyszczerbionych schodach, ktorych strzegly dwie betonowe kule. Drzwi brzeczaly obluzowanymi szybami. Polka oznaczona litera "D" znajdowala sie tuz przy podlodze. Tylko z tego miejsca mozna bylo bez wzbudzenia podejrzen obserwowac szczuple nogi bibliotekarki, kostki oplecione cienkimi paskami i stopy uwiezione w dwu kawalkach drewna przypominajacych male trumny. Dumalem nad Dumasem i dotykalem Dostojewskiego. Kleczac na zielonym linoleum, w aurze kurzu, starego papieru i terpentyny, pobieznie kartkowalem Braci Karamazow, a napotkane imiona budzily we mnie lek. Zwlaszcza Fiodor. Na grzbiecie, na karcie tytulowej, a potem w tekscie. Fiodor to bylo cos mrocznego, groznego i gluchego. Jak piwnica albo echo w mroku. Bralem dwa tomy i kladlem przed bibliotekarka. Nie musiala pytac o nazwisko. Bylem czestym gosciem. Wychodzilem zgnebiony i rozmarzony. Kobieta byla zbyt piekna. Dla trzynastoletniego chlopca kobiety starsze o lat dziesiec sa zawsze przedmiotem gorzkiej i bolesnej adoracji. Wracalem do domu i probowalem przebrnac przez kilka stron. Wydaly mi sie beznadziejnie nudne. Fascynowalo mnie tylko imie: Fiodor. Ale to nie byl wystarczajacy powod, by przeczytac cos tak grubego i w dodatku przypominajacego pamietnik, bo Fiodor w srodku i na okladce byl dla mnie ta sama osoba. Z czasem wyjasnilem sobie te pomylke, by potem coraz chetniej do niej powracac. Dwa archaicznie grube tomy oblozone w szary papier zostawaly na stole. Wychodzilem szukac zapomnienia wsrod kumpli, dla ktorych slowo "biblioteka" bylo pustym dzwiekiem albo fragmentem topografii, ktory sie mijalo, by dotrzec do miejsc znacznie ciekawszych. Lecz gdy uplywal tydzien, czas wystarczajaco dlugi, by uniknac smiesznosci, tego demona pryszczatych szczeniakow, ruszalem oddac to, co pozyczylem. Autobus stal na swoim miejscu, jak zwykle w tamtych czasach z wlaczonym silnikiem, brzozy utracily nieco zlota na rzecz ciemniejacej letniej zieleni, a ja mialem pewnosc, ze we wczesne czwartkowe popoludnie nikogo procz nas dwojga w bibliotece nie bedzie. Wchodzac po wykruszonych ceglanych schodach, mijajac spekane betonowe kule, naciskajac klamke halasliwych drzwi, pragnalem stac sie niewidzialny. Zreszta troche bylem, bo ledwo podnosila wzrok, a jej dzien dobry bylo ciche i senne jak cale wnetrze. Wieczna, do polowy oprozniona szklanka herbaty byla jedynym znakiem zycia na pedantycznie uporzadkowanym biurku. Filcowe muzealne kapcie upokarzaly mnie tak gleboko, ze czym predzej krylem sie miedzy polkami. Bladzac miedzy "H" i "M", sunac bezszelestnie od "fizyczno-chemicznych" do "biologiczno-przyrodniczych", usilowalem wylowic won jej perfum. Mieszala sie z zapachem nowych wydan ulozonych na stoliku po lewej stronie biurka. Widzialem je z daleka i wiedzialem, jak pachna: ostro, przyjemnie i zmyslowo. Z najdalszego kata, gdzie spotykaly sie "podroznicze" z "fantastyczno-naukowymi", nasluchiwalem najlzejszego szmeru. Jedynym dzwiekiem byl cichy stuk szklanki o spodek. Co pol minuty odzywal sie delikatny przytlumiony dzwoneczek. To byl zegar tej biblioteki. Czasami w przeswicie miedzy "O" a "R" widzialem jej wyprostowana, odwrocona tylem postac. Ramiona i glowa z ciemnymi, rozpuszczonymi wlosami ujete byly w ramy odleglego okna - pastelowe, bialo-zielone tlo dla wyrazistego portretu bez twarzy. Nie zawsze mialem dosc odwagi, by powtarzac podstep z Dumasem, Dostojewskim i Dobraczynskim. Zadowalalem sie wtedy byle jaka ksiazka, na przyklad Londonem, stojacym w miejscu, skad dostrzec mozna bylo fragment prawego profilu, bladomiodowy platek nozdrza wylaniajacy sie zza lagodnie zaokraglonej linii pozostajacego w cieniu policzka. Martin Eden kradl mi sen, a matka twierdzila, ze pojdziemy z torbami, chociaz zarowka w moim pokoju miala tylko 60 watow. Ktoregos dnia bibliotekarka zniknela. Wyszla za maz za milicjanta i wyjechala. Ten niespodziewany zwiazek Piekna i Sily nie wzbudzil we mnie zazdrosci, a jedynie zwielokrotnil tesknote. To bylo naturalne, ze prawdziwa kobieta odchodzi z prawdziwym mezczyzna. Na zwolnione miejsce przyszla dziewczyna niezwykle chuda, piegowata i brzydka. Jej wlosy mialy barwe okladek serii wspolczesnej prozy swiatowej. Te ksiazki mialy wowczas format prawie kwadratowy i oprawione byly w szarawe plotno. Nosila sztruksowe spodnie i lekkie buty na plaskim obcasie. Jej spoczywajace na biurku rece wystawaly z kusych rekawow obcislego sweterka i przypominaly kauczukowe modele koscca z gabinetu przyrodniczego. Lecz moje oczarowanie nie minelo. Zbladla jego wyrazistosc, ale sila nie oslabla. Tak samo jak przedtem czulem oniesmielenie, przemierzajac sciezke wydeptana na ukos zapuszczonego trawnika, a pokonanie poszczerbionych stopni bylo aktem, w ktorym wola, odwaga i pragnienie stapialy sie w jedno. W srodku panowala podobna nieruchomosc, tyle ze nie ozywialo jej pobrzekiwanie szklanki, a szelest papieru. Nowa bibliotekarka nieustannie czytala. Siedziala z pochylona glowa, dwa pasma mysich wlosow dotykaly otwartej ksiazki, a wokol panowal balagan spinaczy, kolorowych flamastrow, kart czytelniczych i fiszek. Z wypchanej torebki wysypywaly sie grzebyki, chusteczki, szminki, puderniczki, pilniczki, cale krolestwo kosmetyki najzupelniej bezsilne wobec jej urody. Za kazdym razem wyrywalem ja z glebokiego snu. Patrzyla na mnie nieobecnym wzrokiem, nie rozumiejac sensu mojej obecnosci. Obydwoje bylismy tak samo zmieszani. Zupelnie tak, jakby jej lektura i moja wizyta byly czyms kompromitujacym. Odszukiwala moja karte, ktora zawsze byla karta mojego blizszego albo dalszego alfabetycznego sasiada, a gdy w koncu trafiala na wlasciwa, okazywalo sie, ze ksiazki w nia wpisane nie maja nic wspolnego z tymi, ktore przynioslem. Nie czekalem na rozplatanie tych zawilosci. Umykalem miedzy polki i wpadalem w panike. Dziesiec tysiecy grzbietow to byl labirynt, z ktorego nie moglem ujsc calo. Bo juz nie uroda bibliotekarki wpedzala mnie w pomieszanie; tu chodzilo o cos wiecej, o jej dusze. Widzac ja nieustannie zatopiona w lekturze, bylem przekonany, ze zna wszystkie ksiazki z osiedlowej wypozyczalni, ba! podejrzewalem, ze zna wszystkie ksiazki swiata, zna ich tresc i wartosc, i moja ignorancja, pospolitosc gustu, zwykle prostactwo predzej czy pozniej zostana zdemaskowane. Wyjmowalem to lub owo z ciasnego szeregu i pilnie studiowalem brzmienie tytulu, elegancje nazwiska autora, czasami kartkowalem, zatrzymujac sie na dluzej przy spisie tresci. Przymierzalem te ksiazki jak kobieta przymierza kapelusze albo apaszki. Lustrem byl wyimaginowany umysl brzyduli za biurkiem. I byla to tez gra. Moglem wybrac trzy karty, trzy ksiazki i musialem z nich stworzyc idealny zestaw. Imponujacy, wyrafinowany i niepowtarzalny. Ze tez nie zaplonelo to zywymogniem - zetkniecie Mistrza Eckharta z Piesniami Maldorora, ze nie eksplodowal przekladaniec pierwszego tomu Kapitalu i Boskiej Komedii albo nie poparzyla mi dloni ta kanapka z dwu Karenin z plasterkiem zoltego Baudelaire'a w srodku... Zdawala sie nie dostrzegac niebezpiecznych ladunkow kladzionych na brzegu biurka. Zapisywala numery tak obojetnie, jakbym pozyczal Anie z Zielonego Wzgorza albo piecioksiag przygod Sokolego Oka. Nie doczekalem sie najdrobniejszego blysku zainteresowania w jej przypominajacych wilgotne szklo oczach. Wychodzilem zgnebiony. W drodze do domu ukladalem nowe plany. Chcialem poprosic o dwanascie tomow Encyklopedii z suplementem na dokladke. Na szczescie nie zwariowalem. Nie czytalem tych wszystkich ksiazek o niepokalanych metryczkach. Ocalila mnie nuda, ktora wowczas wiala z wiekszosci stron w pozniejszym wieku zwiastujacych opetanie. Potem nastal czas drewniakow i dlugich spodnic. Sylwetki kobiet utracily nieco kociej gietkosci na rzecz dostojenstwa ruchomych posagow. Chodzenie w tych luznych, ciezkich i pozbawionych piet butach narzucalo krokom posuwistosc. Kobiety szuraly i czlapaly. Lecz biblioteki nie zmienily sie wcale. Odwiedzalem wtedy cztery albo piec bibliotek. We wszystkich krolowaly bibliotekarki. Wtedy juz czytalem Baudelaire'a i w kazde drzwi wchodzilem bez dawnego drzenia. Ale poczucie, ze kobiecosc nierozerwalnie laczy sie z lektura, juz nigdy mnie nie opuscilo. Gnostycka Sophia jest rodzaju zenskiego. Niewykluczone, ze wlasnie w bibliotekach odkupuje chwile wlasnej pychy, gdy na poczatku dziejow chciala poznac Niepoznawalne. Siedzi, pije herbate i porzadkuje katalogi okruchow calkiem ludzkiej, a nie boskiej madrosci. Albo tez, jesli przyjrzec sie temu nie z heretyckiej, a ortodoksyjnej strony, bibliotekarki powtarzaja jedynie gest Ewy: Podaja chlopcom owoce z Drzewa Poznania i gest ten bedzie trwal az po ostateczny kres czasow, czyli po kres bibliotek. Pokolenia chlopcow i bibliotekarek w tajnym i ekscytujacym przymierzu beda szukaly sposobu powrotu z wygnania, na ktore skazala ich pierwotna pokusa. Biblioteki, w ktorych pracuja mezczyzni, maja w sobie cos z urzedu. Przychodzi sie do nich zalatwic konkretna sprawe i wychodzi. Nie pojawia sie pragnienie, by powrocic. Borgesowska wizja Raju i Wiecznosci jest ponura i nieruchoma. Labirynt zatrzasnietych i stloczonych historii wiedzie nas na kolejne pietra kolejnych dzialow i bytow, lecz cisza korytarzy podobna jest do ciszy smierci. Nic nie ozywia tych otchlani. Ani stukot obcasow, ani zapach perfum, ani szelest sukni. Nie ma powodow, by to czy tamto zdjac z polki. Nie ma pierwszej przyczyny ani pierwszej pokusy. Zapomnialem o zakonczeniu tamtej historii. Nie poprosilem o 12 tomow z suplementem. Uparcie i beznadziejnie konstruowalem swoje intelektualne bomby, ktorych absurdalne skladniki dobieralem juz z "matematyczno-fizycznych" i "medycznych" z atlasami anatomii wlacznie. Slyszalem, jak matka mowi wieczorem do ojca: "Wiesz, on znosi do domu jakies swinstwa". Lecz bibliotekarka nie mowila nic. Zaczytana, nieobecna, pospieszna niczym sprzedawczyni w sklepie przyjmowala i odprawiala towar. W rejonach, w ktorych sie unosila, nic nie moglo jej dotknac. Ktoregos dnia wszedlem i nie zastalem jej za biurkiem. Gdy podkradalem sie do blatu, czulem sie jak zlodziej. Ksiazka lezala grzbietem do gory. To bylo Rendez Vous ze Smiercia Agaty Christie. Szafka z kryminalami stala tuz obok krzesla, a ja nigdy wczesniej tego nie zauwazylem. Chodzenie na religie To bylo bardzo meskie zajecie. Interesowala nas walka. Telewizja podsuwala scenariusze, a okolica orez. Zorro i Czterej Pancerni. Leszczynowe zarosla dostarczaly bialej broni, dabrowa amunicji do wyimaginowanych pepesz i szmajserow. Szarze i pojedynki odbywaly sie przez dziesiec miesiecy. Strzelalismy tylko jesienia, gdy kilkanascie starych debow pozbywalo sie zoledzi. Ksiadz proboszcz mial donosny glos, ale okolica byla rozlegla, zarosnieta, pelna wadolow i piaszczystych polan, wiec czasem musial wysylac umyslnych, zeby zebrali nasze rozproszone oddzialy. Nadciagalismy zgrzani, zaczerwieniem, a na ramionach powiewaly nam czarne peleryny ze szkolnych fartuchow. Czekal na nas przed wejsciem. Tez w czerni, troche bardziej matowej, wysoki, masywny mezczyzna o zoltych, rzednacych wlosach. Trzecia na lekcje! - pokrzykiwal tubalnie i chrapliwie. Prawy kciuk mial zatkniety za guzik sutanny. Przemykalismy obok wystajacego brzucha przez obloczek zapachu wody kolonskiej i tytoniowego dymu zdziwieni, ze ksiadz pachnie tak samo, jak nasi ojcowie. Dom, w ktorym odbywaly sie lekcje, stal na skraju osiedla. Ten skraj byl tak samo enigmatyczny jak samo osiedle. Dalej ciagnely sie takie same warzywne ogrodki, splachetki zyta i kartofli, pasly sie takie same czarno-biale krowy - sielski pejzaz skazony urbanistycznymi tesknotami. Szesciany segmentow wyrastaly z zagonow fasoli, z golizny bezdrzewnych dzialek, pocietych geometrycznie grzedami kapusty i burakow. Nieliczne wille staly w cieniu drzew, a furmanki leniwie zjezdzaly na bok przed trabieniem samochodow. Wlasciwie wszystko tutaj bylo granica, pasem ziemi niczyjej, z ktorej wies jeszcze nie odeszla, a miasto juz nadchodzilo. W tym pomieszanym i umownym swiecie nikt nie probowal sie zastanawiac, dlaczego na religie trzeba chodzic do zwyczajnego, rozleglego domu pod czterospadowym dachem. Najpierw przez pole, potem przez kolejowe tory i w koncu piaszczysta rozjezdzona droga na szczyt dlugiego lesistego pagorka. Dobre pol godziny, gdy szlo sie ze szkoly. -Macie dzisiaj religie? No to sie pospieszcie - tak mowila rusycystka, wprowadzajac nas do szatni. Potem wracala na gore, by opowiadac tym ze starszych klas o Zwiazku Radzieckim, pionierach i psach, ktore polecialy w kosmos. Rozwleczony, bezladny pochod czarnych drobnych sylwetek ciagnal przez zielen dzikiego boiska, o ktorym mowilismy "ligowe", bo mialo chyba ze sto metrow dlugosci. Zawsze przychodzilismy zbyt wczesnie, zawsze byl czas na walke. Potem zasiadalismy w niewygodnych lawkach zbitych z prostych desek. Wygladzone dotykiem lebki gwozdzi lsnily szarym blaskiem. Pokoj byl duzy i mroczny. Pachnialo wilgotnym tynkiem. Podloga skrzypiala. Patrzylismy zafascynowani, jak w czterdziesci piec minut ksiezowska paczka "plaskich" oproznia sie do polowy. Czarny krucyfiks na scianie tonal w klebach szaroniebieskiego dymu. Proboszcz siedzial obok swojego stolika z noga zalozona na noge i uwalniajac nas od niezdrowych spekulacji, demonstrowal zaprasowane w kant spodnie i czarne skarpetki. -No to ktory mi teraz powie, czym jest Pan Bog? Po co ja sie pytam, skoro wiem, ze zaden. Pan Bog, wyobrazcie sobie, baranie glowy, jest jak chleb powszedni. Ale juz nie jak kielbasa, bo bez kielbasy mozna sie obejsc. No, chyba ze ktos jest Malinowskim, czyli w przyszlosci bezboznikiem. Ile ty jesz, chlopaku? Schowaj kanapke, bo wstane... - Te teodycee pamietam do dzis. Mokry tynk, przemyslawka, dym. Same ziemskie zapachy, ani sladu kadzidla. Tak samo ziemski byl ksiadz. Sprowadzal swietosc na ziemie i podejrzewam, ze w glebi duszy gardzil mistyka tak samo jak scholastyka. -Czlowiek nie pochodzi od zadnej malpy. Wystarczy spojrzec w lustro albo na Walczakowne. - Ten prosty i zasadniczy racjonalizm pchal go w strone Starego Testamentu. Gdy mowil o Mojzeszu, o gorejacym krzewie, o ludzie Izraela truchlejacym z trwogi u stop gory Synaj, wstawal i przechadzal sie miedzy lawkami. Zapalonym papierosem kreslil w powietrzu kontury zlotego cielca i zarysy murow Jerycha, a Malinowski mogl bezpiecznie pozerac swoj salceson. Drewniana podloga poskrzypywala, stukot podkutych zabkami obcasow byl wyrazny i rowny. Mysle, ze w istocie szedl przez pustynie Sur, pustynie Sin i pustynie Paran, szedl wpatrzony w podobny do kolumny oblok, w ognisty slup, a jego slowa byly zarliwe i stanowcze, jakby odczytywal Ksiege, a nie jedynie ja streszczal. - Tak bylo - konczyl z moca. Nigdy nie wstawal, gdy wykladal Ewangelie. Jego glos stawal sie bezbarwny, przeslizgiwal sie po przypowiesciach niczym po zdarzeniach z minionego dnia. Przypominalo to troche te plaskie i schematyczne obrazki, ktore dostawalismy do kolorowania w pierwszej klasie: Stajenka, gwiazdka, sw. Jozef z osiolkiem, Maria o twarzy z nieudolnego komiksu. Malowalismy to w domu wedlug sprawdzonego szablonu - szaty niebieskie, twarze rozowe, osiol szarobury. Ksiadz na nastepnej lekcji tasowal te landszafty bez sladu zainteresowania, kazdemu stawial piatke i opatrywal nieslychanie fantazyjnym podpisem. Porownywalismy potem te arabeski. Zawsze byly identyczne. Prawdopodobnie tesknil za cudem, za tymi czasami, gdy Bog schodzil na ziemie i pozostawial wyrazne slady. Mial piecdziesiat lat i byl juz zmeczony nieustannym dowodzeniem prawd wiary. Gdy przemierzal swoja czterdziestopie-ciominutowa pustynie godziny lekcyjnej, byl skonczenie samotny, bo nam niepotrzebna byla jeszcze jakakolwiek wiara. Wychodzilismy za prog, w slonce, jesienny las rozswietlaly gorejace czerwono krzewy, korony kasztanowcow palily sie zoltym plomieniem, w rekach terkotaly nam czarodziejskie karabiny, o ilez cudowniejsze od Mojzeszowej laski. Potem wracalismy do domow, w ktorych swietosc miala postac choinki, wielkanocnej swieconej wody z beczki ustawionej u wrot kosciola albo "Zycia Warszawy", ktore dwa razy do roku wychodzilo w zmienionej, zielonej szacie graficznej. To wszystko bylo za malo, i on, nasz ksiadz, dobrze o tym wiedzial: Male, podobne do plomienia zapalki ogniki Piecdziesiatnicy. Czerwona kredka i troche zoltej. Zbyt malo, by przykuc nasza wyobraznie na dluzej niz plonie zapalka. Gdy nasza lekcja byla ostatnia, gdy nie czekala juz zadna klasa, zabieral szesciu czy siedmiu wybrancow do swojego samochodu i rozwozil do domow. Ciemnoniebieski volkswagen. To bylo cos. Pakowali sie nawet ci, ktorym kompletnie nie bylo po drodze. W tamtej epoce zolwiopodobna warszawa byla krolowa drog i przedmiotem marzen. Kazda przypadkowa przejazdzka stanowila zrodlo nie konczacych sie wspomnien i opowiesci. A tutaj raptem brazowa miekka tapicerka, chrom na kierownicy i desce rozdzielczej, dwie blyszczace rury wydechowe niczym lufy maszynowych karabinow i ten niezapomniany klang silnika: gleboki, dudniacy, na poly mechaniczny, na poly zwierzecy... Siedzielismy w tej krainie cudow na kolkach i wysilkiem woli usilowalismy powstrzymac uplyw czasu i umykanie przestrzeni. Dwoch na przednim fotelu mialo dodatkowy przywilej zabawy zlotobrazowa papierosnica, z ktorej po nacisnieciu guzika wyskakiwal papieros. Chcielismy jechac i jechac, obojetnie gdzie i potem kilometry wracac piechota. Proboszcz musial nas wypedzac z auta. - Nie bede zadzieral z waszymi matkami. Obiad swieta rzecz. - Cichnacy w oddali odglos silnika sprawial, ze czulem sie opuszczony, porzucony w srodku jakiegos obcego kraju, chociaz dom stal o krok. Niebieski volkswagen, rydwany faraona, jeden obraz pociagal za soba drugi, jakby pamiec byla prostym mechanizmem i waga, donioslosc, odleglosc w czasie nie mialy dla niej zadnego znaczenia. Aniol z ognistym mieczem u bram Raju. Nasze miecze byly lodowate. Zima walczylismy na sople. Zwisaly z niskiego okapu. Najwyzsi podsadzali najlzejszych. Kruchy orez starczal na jedno starcie, potem zmienial sie w lizaka o dziwnym, troche dymnym smaku. -Na lekcje, na lekcje, bo wam kuski poodmarzaja. - Dziewczyny staly u wejscia zbite w gromadke, niepewne, czy ktoremus z nas nie strzeli do lba zabawa w sniezki. Siedzielismy w kurtkach. Ksiadz na sutanne narzucal palto z ciezkiego czarnego sukna. Przeszkadzalo mu w gestykulacji. Wydmuchiwal kleby dymu, my obloki pary. Gdy widywalismy go czasami odprawiajacego Msze, bylismy zdziwieni dostojenstwem jego gestow, bylismy zdziwieni, ze w jego prawej dloni nie tli sie papieros. Tylko glos byl ten sam. Doniosly, chrapliwy, zwielokrotniony rezonansem sklepienia. Ale gdy zostawial oltarz i wchodzil na ambone, znow byl soba. Gestykulowal, pouczal, napominal, rozsmieszal i grozil. Wychylal sie tak daleko, ze przypominal marynarza w bocianim gniezdzie. Brakowalo tylko tego gestu strzepywania popiolu do ebonitowej popielniczki. Umarl bardzo szybko. Na nikotyne, serce i temperament. Piekny mial pogrzeb - mowila matka. - Cala parafia przyszla. Biskup chyba jakis byl. Ten, ktory zajal sie naszymi duszami pozniej, chodzil na piechote. Niezly kawalek od autobusowego przystanku, zwlaszcza zima. Ale byl mlody. Nie mial wiecej niz trzydziesci lat. Wysoki, cichy, moze skupiony, a moze tylko niesmialy. Przemawial tonem niektorych ksiezy wystepujacych dzisiaj w radiu albo telewizji. Ta sama bezosobowa lagodnosc, troche wystudiowanej slodyczy i nuta wyzszosci, jaka daje posiadanie wiedzy o rzeczach zakrytych. Przechadzal sie miedzy stolikiem a drzwiami bardzo ostroznie, niemal bezszelestnie, a jedynym gestem, na jaki sobie pozwalal, bylo uniesienie palca, ni to grozace, ni to podkreslajace wage slow. Moze po prostu pokazywal na niebo. Cnota, grzech, wystepek, czystosc. Abstrakty, o ktorych mowil, ledwo muskaly nasze ciala i dusze, juz dostatecznie wtedy dotkniete desygnatami, dla ktorych nazwania nie potrafilismy jeszcze znalezc slow. Juz nie walczylismy. Bylismy zbyt starzy. Malolaci powtarzali nasze zabawy, jak male automaty. Odchodzilismy glebiej w zarosla, na piaszczyste polanki albo w ruiny zapomnianej budowli ze sladami niebieskiej farby. Nigdy pozniej grzech nie mial takiego smaku. Bylismy juz na tyle dorosli, by miec jasna swiadomosc przekroczenia, a zarazem nasza wyobraznia miala szlachetna i pierwotna naiwnosc, "ktora sprawiala, ze spodziewalismy sie natychmiastowej kary: gromu z nieba, uschniecia reki albo przynajmniej jakiejs nadprzyrodzonej demaskacji. Papierosy sport, papierosy start, wino, przeklenstwa i anatomia. Nikomu nic sie nie stalo. W zdrowiu zasiadalismy w lawkach, by przerobic teoretyczny aspekt naszych przedsiewziec. Tak. Ani jednego gromu, najmniejszego blysku. Nawet okruch pioruna nie spadl pomiedzy nas. Moze tylko niektorzy maja taka szanse. Wiekszosc musi wybierac, odwazac, za odwaznik majac ziarno gorczycy przeciw ciezarowi calego swiata. Stary ksiadz to rozumial. A my, wiedzeni jakims dziwnym instynktem, gdy jeszcze zyl, tloczylismy sie przy jego konfesjonale podczas pierwszopiatkowych spowiedzi. Dwa pozostale pokutne meble nigdy nie mialy takiego powodzenia. W czerwcu smolowany dach domu wydzielal przyjemna ostra won. Mieszala sie z zywicznym aromatem sosen. Kwitnace akacje pachnialy slodko i odurzajaco. Rozgrzane powietrze nad piaszczysta droga mialo pylisty smak. Mlody ksiadz pakowal do czarnej teczki ksiazki i notatnik, a my bylismy juz daleko. Mijalismy dwa kamienne slupy - pamiatke po nie istniejacej bramie i wychodzilismy na otwarta, zalana sloncem przestrzen. Nasze cienie byty krotkie. Biegly u stop jak psy. Pod koszulami sciekal pot, esencja cielesnosci i zadne slowo ani napomnienie nie potrafilo go zetrzec. Nadia A teraz opuszczam stopy na podloge, wstaje z lozka i ruszam za nia. Wchodze w kontur jej ciala drzacy w powietrzu, w obramowaniu drzwi i ide dalej w strone lazienki, jak nocny owad wabiony smuga swiatla. Drzwi sa uchylone. Stoi w wannie odwrocona do mnie tylem, nad jej glowa zwisa szereg kolorowych majtek. Perwersyjna gala flagowa, nieodgadniony sygnal. Jej cialo jest wygiete do przodu, a strumien z prysznica splywa na piersi. Nie widze tego wprost. Kpina lustra ofiaruje mi jedynie skrawek obrazu, w dodatku zamglony. Ale moge dostrzec, jak prawa dlon gladzi lewa piers. Nie jest to zwyczajny gest czystosci, bo palce sa rozwarte i wyprostowane, kolejno potracaja wyprezona sutke. Pieszczota nie pochlania Nadii calkowicie. Jednoczesnie lewa reka przesuwa czerwona gabke miedzy posladkami. Platki piany odrywaja sie, spadaja, porywa je strumyczek wody splywajacy z plecow. Moje czolo jest wilgotne od ciepla buchajacego z uchylonych drzwi. Nadia unosi prawa noge i stawia ja na krawedzi wanny. Gabka mydli piersi, brzuch, widze, jak pojawia sie w szerokim przeswicie ud. Prawa dlon wciaz zajeta jest piersia. To, ze nie widze jej twarzy, pozwala mi przezywac scene w jakis przedziwnie abstrakcyjny sposob. Nadia nie jest Nadia. Jest zjawiskiem samym w sobie i skoro nie posiada twarzy, nie posiada tez imienia. Jesli istnieje, to w sposob niemal idealny. Gabka jest sliska i zarazem szorstka. Wykonuje swoj jednostajny slizg pomiedzy dwoma goracymi plastrami, wsrod runa zlepionego piana. Uda tworza kat prosty, w ktorym klebi sie ciepla para. Obraz jest daleki i nieosiagalny przez swoja doskonala samowystarczalnosc. Nadia splukuje resztki mydla. Wychodzi z wanny i woda tworzy u jej stop mala kaluze. Wyciera sie wielkim granatowym recznikiem w ogniste papugi. Potem siega po jakis flakon i zaczyna nacierac ramiona, piersi, uda i gdy podnosi lewa stope, jej tylek wysuwa sie w moja strone, a posladki nieco rozchylaja. Gdy staje przed lustrem, musi przetrzec zaparowana tafle, by zobaczyc swoja twarz, ktora dla mnie wciaz jest niewidoczna. Bierze z zoltego kubka jasnozielona szczoteczke, z czerwonego niebieska tubke pasty. Potem pochyla sie nad umywalka, a wlosy umykaja z karku i opadaja na piersi. Na plecach lsni kilka kropel wody. Tylek lekko drzy w rytm ruchow szczoteczki. Prawa lopatka faluje, a swiatlo wydobywa z niej matowy ruchliwy polysk. Moja dlon podchwytuje ten puls. Nadia odwraca sie ze szczoteczka w ustach, z zacisnieta na niej dlonia. I nie moge odczytac wyrazu jej twarzy spoza bialej piany na wargach. Otwieram drzwi na cala szerokosc. Wtedy wyciaga do mnie rece, a szczoteczka sterczy z jej ust smiesznie i morderczo. Robie trzy kroki i przytulam sie tak mocno, ze slychac trzeszczenie kosci. Obejmuje jej plecy, szukam bioder, posladkow, czuje, jak pasta rozmazuje sie na mojej twarzy, wypluta szczoteczka wieznie miedzy naszymi piersiami. Pocalunki maja smak miety i kredy. Ucho Nadii w moich ustach. Osuwam sie na kolana i wtulam twarz. Czuje krople spermy zaplatane w jej runo. Maja dziwny, niepodobny do niczego smak. Jej oddech jest spazmatyczny. Tarmosi mnie za wlosy i lzy naplywaja mi do oczu. Moja rozkosz wstrzasa nia do glebi, bo pomrukuje cos bez skladu i ladu. Jest tak poruszona, jakby wszystko odbylo sie w odwrotnym porzadku. Tkwimy tak przez kilka minut: przytuleni, splatani, pochlipujacy. Powtarza: -Juz dobrze, juz dobrze - a potem widze, jak jej cialo odrywa sie ode mnie i znika w glebi mieszkania. To wszystko dzisiaj. Wczoraj wyszlismy razem z przyjecia u Wasyla. Za malo alkoholu, za duzo trawy, haszu i glosnej muzyki. I malolaci w skorzanych kurtkach. Patrzyli przed siebie, tak samo zreszta, jak malolaty w czarnych rajstopach. Byli troche jak aniolowie w tym na pozor niklym wzajemnym zainteresowaniu. Poczulismy sie staro i lubieznie. Dopiero na ulicy przyjrzalem sie jej uwazniej. Ciepla fala spalin z przejezdzajacego autobusu unosila won jej perfum. Ulica blyszczala po deszczu. Spadaly ostatnie krople. Czerwone swiatla aut lsnily na asfalcie. Zeszlismy po schodach w polmrok bezludnego poniedzialkowego baru i usiedlismy w najdalszym kacie. Kelnerka pracowala tylko dla nas. Nadia pila w sposob rzadko spotykany u kobiet. Nie odstawiala szklanki po kazdym lyku, nie wypuszczala jej z reki. Piescila ja bezwiednie, obracala, wprawiala wino w powolne i chwiejne wirowanie. Wino w polmroku mialo prawie czarna barwe. Gdy poczulismy sie wystarczajaco pijani, wyszlismy. Nadia szla pierwsza. Na schodach odwrocila sie i zapytala: Na co patrzysz? Na nogi czy na tylek? Patrze z tesknota w przeszlosc i z niepokojem przed siebie. To juz lepiej patrz na dupe. Kaluze powoli znikaly w cieplych podmuchach ciagnacych od rzeki. Szlismy w strone nastepnej knajpy. Dochodzila dziesiata. Od czasu do czasu nasze ramiona ocieraly sie o siebie. Nie bylo przechodniow, nie bylo psow na spacerach. W telewizji lecial mecz. Szlismy w glab nocy, jakby nigdy nie miala sie skonczyc. Usiedlismy w "Bukareszcie" wsrod tlumu i szybkich opryskliwych kelnerek. Nadia objela szklanke i nie wypuscila jej juz do konca. Przysunalem sie blizej, by czuc jej cieplo. Nikogo nie znalismy, lecz prawie wszystkie twarze byly znajome. Nasze stopy spotkaly sie pod stolem. Przepelniala mnie czulosc, ktorej nie chcialem okazac. Powietrze i przestrzen byly zbyt jasne, zbyt pornograficzne. Pochylilem sie do ucha Nadii i powiedzialem: -Chcialbym cie dotknac. - Zobaczylem, jak jej zakryta pola marynarki dlon wsuwa sie za pasek spodnicy i wedruje w dol. Chwile pozniej wzialem jej serdeczny palec do ust. Pod dlugim wypielegnowanym paznokciem bylo tego najwiecej. Patrzylismy sobie w oczy i napiecie w koncu zamienilo sie w smiech, ktory uwolnil nas od nadciagajacego szalenstwa. Noc rozciagala sie we wszystkich kierunkach az po najdalsze przedmiescia. Nadia obejmowala to wszystko ironicznym usmiechem. Pomyslalem, ze jest poszukiwana, ze scigaja ja gliny, ze zawiadowcy zatrzymuja pociagi, by wpuscic psy znajace zapach jej perfum, ze tajniacy przeszukuja pralnie w poszukiwaniu jej przescieradel i recznikow. A potem poszlismy w jeszcze jedno miejsce i w jeszcze jedno. Mowilem, ze chcialbym juz znalezc sie u niej, lecz odwlekala ten moment. Prowadzila mnie od knajpy do knajpy. Miala duzo pieniedzy, a ja juz ani grosza. Tej nocy zdarzylo sie bardzo wiele. Az dziwne, ze te wszystkie zdarzenia pomiescily sie w ciemnosci. Nadia brodzila w fontannie, a potem sikala, stojac ze spodnica zawinieta na biodra. Nadia probowala mnie przekonac, zebym nie wylegiwal sie na lawce na Krakowskim Przedmiesciu. Przekonywala taksowkarza, ze nie zarzygam mu auta. Szeptala "jeszcze jedno pietro". Rozmawiala ze mna, zupelnie nie zwracajac uwagi na to, ze probuje zdjac z niej ubranie. Wyszla naga z lazienki, by znalezc mnie spiacego w butach, w ubraniu, na wznak. *** Wlasciwie zamieszkalem u niej. Wzruszala ramionami, gdy opowiadalem o tym, co sie dzieje w miescie.O co chodzi? - mowila. - O ten balagan? Ja jestem po swojej stronie, po stronie swoich cyckow i reszty. Wiesz, kiedys sypialam z gliniarzem, ale w koncu nie wytrzymalam. Oni maja koszule z nylonu czy z czegos takiego i strasznie sie poca i potem smierdza. Smrod obcego faceta. Ty, jak trzy dni spisz w ubraniu, to cuchniesz podobnie. A potem przenieslismy sie do mieszkania Wasyla. Wyjechal na dwa tygodnie, a my chcielismy sluchac plyt. Mial ich setki. Poza tym mieszkanie Nadii szybko nam sie znudzilo. Bylo zbyt porzadne dla naszego trybu zycia. Tutaj moglismy siedziec goli przy otwartym oknie i zmieniac czarne krazki, zmieniac zielone butelki. Czasem przychodzili mlodzi chlopcy w skorzanych kurtkach. Wtedy Nadia otwierala drzwi w rozpietym szlafroku i mowila: -No i co, chloptasiu? - Zbiegali ze schodow, stukajac wojskowymi butami. Potem znow wracalismy do niej, zeby pic kawe z ekspresu i ogladac telewizje w kolorze. Trzy wielkie pokoje pelne byly zieleni. Trzeba bylo to wszystko podlewac. Kwiaty, koronkowe majtki, ponczochy na klamkach, ale do sklepu z winem cholerny kawal drogi. Czasami wychodzila na: caly dzien No, chyba nie jestes takim staruszkiem, zebym ci miala opowiadac, dokad i po co chodze. - Czasami nie wracala na noc. Puszczalem sobie wtedy jakas muzyke, rozscielalem na lozku jej sukienki i wtulalem w nie twarz. Lezalem tak dlugo, az jej zapach znikal, az stawal sie nie do odroznienia od reszty zapachow domu. Wracala rano i zastawala mnie wsrod swoich fatalaszkow. -Podnieca cie to? - pytala. Wlasciwie nie. Podniecaja mnie twoje majtki wystajace z szuflady. Przytrzasniete. Z sukienkami jest inaczej. Nie wiem. Lubie to robic. - Kladzie sie obok, zdejmuje spodnie, majtki, rozposciera je na lozku, rozrzuca szeroko nogawki i mowi: -No to sprobuj wybrac. - Probuje, a ona cierpliwie czeka na swoja kolej. Zasypiamy po poludniu, gdy ludzie zaczynaja wysypywac sie z biur. Ale ktoregos dnia, gdy Nadia wychodzi, nie podejmuje gry z jej sukienkami. Snuje sie po mieszkaniu, pije herbate, bez specjalnej nadziei szukam jakiegos alkoholu. Za oknem niebo jest niskie, obwisle, zbiera sie na burze. Powietrze oblepia cialo, a lozko wydziela duszna won milosci. Biore zimny prysznic, lecz nic nie pomaga. Patrze na bielizne Nadii rozwieszona na sznurku. Kieruje tam prysznic. Majtki ciemnieja, traca skurczony, konwulsyjny wyglad. To wszystko na nic. Ubieram sie, wychodze i wskakuje do odjezdzajacego autobusu. Wysiadam w srodmiesciu i mokry od potu wspinam sie po schodach do Tokaju, by zasiasc przy barze i prosic o duza szklanke tego wegierskiego wina, ktore jest lekko metne i troche musujace plus garsc kostek lodu. Potem wypijam jeszcze jedna i spokojnie schodze na ulice. Niebo dotyka juz najwyzszych domow i na ostatnich pietrach jest ciemno, mgliscie. Wsrod zelaznych pretow balustrad przeskakuja iskry. Chmury tra o blaszane dachy, o anteny i wywietrzniki. Wiec wchodze jeszcze na chwile do Parany pomiedzy zmeczonych i starych facetow na potrojne polwytrawne, lecz to wszystko malo, bo wciaz czuje pustke w zylach, mozgu i sercu, dlatego z premedytacja i bez desperacji wypijam jeszcze raz to samo. I razem z pierwszymi wielkimi kroplami pojawia sie Nadia. Pojawiaja sie oboje w drzwiach knajpy, do ktorej nigdy nie wchodze. Przebiegaja kilkanascie metrow. On pierwszy dopada drzwi samochodu, otwiera je, potem przebiega na druga strone, otwiera swoje i juz sa znowu razem po krotkiej rozlace na szerokosc karoserii samochodu. Przez chwile ide w tamta strone, ale deszcz odcina mi droge, zagarnia ich i oslania. I zostaje mi tylko ten pierdolnik, gdzie pije sie na stojaco i mozna uslyszec dialekt sprzed trzech dziesiecioleci. Biore swoje i staje przy oknie, patrzac, jak miasto rusza z pradem niczym wyspa i po ludziach nie ma nawet sladu. Ci, co ocaleli, schronili sie tutaj. Kobieta za barem odmierza porcje z nadprzyrodzona sprawiedliwoscia automatu. Godzine pozniej przychodzi mi do glowy, ze powinienem sie modlic, niczym jakis biedny chrzescijanin, ktory stracil poczucie proporcji, lecz biora mnie pod rece i wywalaja na pysk i deszcz. Reszte pamietam slabo i zarazem wyraznie. Tak jak pamieta sie niektore sny. Oczywiscie poszedlem do kosciola, chociaz kataklizm powinien zmiesc wszystkie budowle. Ulica plynela jak rzeka posrod mglistego pejzazu. Lecz kosciol byl, stal ocalaly. Wszedlem w lagodna jasnosc nawy. Trzy kobiety: w brazie, w czerni i w szarosci kleczaly w dlugich lawach. Szukalem miejsca, w ktorym moglbym upasc na kolana i mamrotac. Znalazlem konfesjonal. Ta nazwa porazila mnie swoim znaczeniem. Zza kratek dobiegl szept: Mow, mow staruszku. Chwile. Pozwol odetchnac. Cale miasto szlag trafil, a ty chcesz tak od razu. Sledziles mnie? Nie. To byl przypadek. Dzis nie moglem zniesc twoich sukienek. Wyszedlem, zeby sie napic. To byl przypadek. Nie moglbym cie sledzic. I tak sledza, scigaja cie wszyscy, gliny... To nie ma znaczenia. Jestem energia. Nie do pochwycenia. Jestem pustka. Nie martw sie. Nie martwie sie. Mow prawde. Jestesmy w kosciele. Moze troche. A zreszta sral pies prawde. Ciii, staruszku. Te panie moga cie uslyszec. Zrobisz im przykrosc. Zasycha mi w gardle. Jest swiecona woda. Nie jestem na czczo, a to cos jak komunia. Niezupelnie. Tak wiele wylecialo mi z glowy. Tyle chcialem ci powiedziec. Nie trzeba. Juz nie trzeba. Teraz sobie pojde. Nie siedz tu za dlugo. Caly jestes przemokniety. Kiedy otworzylem oczy, za oknem byl dzien. Lezalem na szerokim lozku i bylem troche rozebrany i troche nie. Jak zwykle. Nadia w bialym szlafroku siedziala obok i zaciagala sie papierosem. Jej twarz byla spokojna i jasna. Usmiechala sie lekko i dotykala mojego ramienia, jakby chciala mnie pocieszyc albo uspokoic. Swiatlo poranka plynelo miedzy zaslonami. Poruszal nimi wiatr i wpuszczal swiergot ptakow pomieszany z dalekim, lagodnym pomrukiem miasta. Chcesz, zebym cie o cos spytala? Nie, nie teraz. Moze pozniej. Wasyl dzwonil. Przyjdzie za pol godziny. Gdyby nie on, nic by z tego nie bylo. Jak wrocilam do domu, to on juz byl, przyjechal. Bylo moze po dziesiatej i cos mnie tknelo. Nie jestes dzieciak i mozesz sobie robic co chcesz. Wychodzic, o ktorej ci sie podoba i wracac albo nie. Ale wtedy poczulam, ze musze cie znalezc, ze cos sie stalo. Bez Wasyla nie dalabym rady. Siedzial juz w gaciach i strasznie klal. Potem powiedzial, ze z grubsza wie, gdzie cie szukac o tej porze. Zna te wszystkie speluny. Wzielismy taksowke i jezdzilismy jak wariaci. W pierwszej nic, w drugiej tez, w trzeciej Wasyl spotkal jakichs kumpli, ale cie nie widzieli. Czwarta i piata byly juz zamkniete. Potem Wasyl kazal na dworzec, bo stwierdzil, ze jak sie upijesz, to lubisz tam promenowac. Ale na dworcu nic i Wasyl zaczal watpic. Ja chcialam jak ta glupia jezdzic po komisariatach, czy cie moze zamkneli, a potem po szpitalach, bo moze cie zabili albo chociaz probowali. Zwolnilismy taksowke i postanowilismy obejsc jeszcze raz srodmiescie. Piekny spacer. Bylo cudowne powietrze po burzy. Roze na klombach naprawde pachnialy. Wasyl zerwal jedna dla mnie. Pomysl! Wasyl zrywa roze dla kobiety. I w koncu cie znalezlismy w tej norze otwartej do bialego rana. Jak weszlismy, to od razu zobaczylam, ze szarpiesz sie z szatniarzem czy wykidajla a kierownik, z geby straszny zbir, idzie z kelnerem w wasza strone. Wasyl podbiegl i zaczal pytac, o co chodzi. Chodzilo o rachunek. Nie chcialo ci sie placic. Milczales jak grob i byles lekko nieprzytomny. Kelner pokazywal potluczone szklo dookola stolika. Za wszystko zaplacilismy i poszlismy. Nic nie mowiles, tylko sciskales ten swoj bukiet i wszystko bylo jakies niesamowite. Jakbysmy nie ciebie znalezli. Masz skaleczone czolo. Zrobie kawe. Jej lydki ciely powietrze jak miekkie nozyce, gdy szla przez pokoj by zniknac w polmroku korytarza. Myslalem o jej szczuplych palcach, o srebrnej lyzeczce, ktora odmierzala kawe, o lewym przegubie i bransoletce z czarnym kamieniem, o malenkiej bliznie u nasady kciuka i o jej bosych stopach, ktore miala zwyczaj stawiac jedna na drugiej, gdy zatrzymywala sie na chwile w jednym miejscu, o tych wszystkich szczegolach, ktore wbily mi sie w pamiec tak bardzo, ze wydaja sie realniejsze od niej samej. Siodma rano. O tej porze nikt nie mysli o milosci. Moze kilku walkoni, ludzi niebacznych, nie przejetych nadchodzacym dniem. Wrocila i przycupnela obok mnie. Wsparte na pietach posladki w bialym bawelnianym szlafroku wygladaly jak przyrzad do wtulania. Podnioslem sie na lokciu, by obejrzec wnetrza jej stop. Piety i palce byly rozowe. Piec malych i cieplych kamykow. Szosty wiekszy, z perlowym, jasniejszym brzegiem. Potem zamknalem oczy, wyciagnalem sie na wznak i zaczalem czekac, az przyjdzie Wasyl z zapasem czerwonego wina. Wasyl Postanowilem w koncu odwiedzic Wasyla. Padal deszcz. Roziskrzone i trzeszczace tramwaje rozswietlaly Marszalkowska blekitnymi blyskami. Byly puste i jasne. W sam raz, zeby wskoczyc do drugiego wagonu, napluc na podloge i zapalic przy uchylonym oknie. Prawie j