1819

Szczegóły
Tytuł 1819
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1819 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1819 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1819 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stanis�aw Lem - Solaris www.bookswarez.prv.pl Przybysz O dziewi�tnastej czasu pok�adowego zszed�em, mijaj�c stoj�cych wok� studni, po metalowych szczeblach do wn�trza zasobnika. By�o w nim akurat tyle miejsca, aby unie�� �okcie. Po wkr�ceniu ko�c�wki w przew�d, wystaj�cy ze �ciany, skafander wyd�� si� i odt�d nie mog�em ju� wykona� najmniejszego ruchu. Sta�em - czy raczej wisia�em - w powietrznym �o�u, zespolony w jedn� ca�o�� z metalow� skorup�. Podni�s�szy oczy, zobaczy�em przez wypuk�� szyb� �ciany studni i wy�ej schylon� nad ni� twarz Moddarda. Znik�a zaraz i zapad�a ciemno��, bo z g�ry na�o�ono ci�ki ochronny sto�ek. S�ysza�em o�miokrotnie powt�rzony �wist motor�w elektrycznych, kt�re doci�ga�y �ruby. Potem - syk wpuszczanego do amortyzator�w powietrza. Wzrok przywyka� do ciemno�ci. Widzia�em ju� seledynowy kontur jedynego wska�nika. - Got�w, Kelvin? - rozleg�o si� w s�uchawkach. - Got�w, Moddard - odpowiedzia�em. - Nie troszcz si� o nic. Stacja ci� odbierze - powiedzia�. - Szcz�liwej drogi! Nim zd��y�em odpowiedzie�, co� zgrzytn�o w g�rze i zasobnik drgn��. Napi��em odruchowo mi�nie, lecz nic wi�cej si� nie sta�o. - Kiedy start? - spyta�em i us�ysza�em szmer, jakby ziarenka najdrobniejszego piasku sypa�y si� na membran�. - Lecisz ju�, Kelvin. B�d� zdr�w! - odpowiedzia� bliski g�os Moddarda. Zanim w to uwierzy�em, na wprost mojej twarzy rozwar�a si� szeroka szczelina, przez kt�r� zobaczy�em gwiazdy. Na pr�no usi�owa�em odszuka� alf� Wodnika, ku kt�rej odlatywa� Prometeusz. Niebo tych stron Galaktyki nic mi nie m�wi�o, nie zna�em ani jednej konstelacji, w w�skim okienku trwa� roziskrzony kurz. Czeka�em, kiedy pierwsza gwiazda zafiluje. Nie dostrzeg�em tego. Zacz�y tylko s�abn�� i znika�y, rozp�ywaj�c si� w rudziej�cym tle. Zrozumia�em, �e jestem ju� w wierzchnich warstwach atmosfery. Sztywny, otulony pneumatycznymi poduszkami, mog�em patrze� tylko przed siebie. Wci�� jeszcze nie by�o horyzontu. Lecia�em i lecia�em, wcale tego nie czuj�c, tylko powoli, podst�pnie, cia�o moje oblewa� �ar. Na zewn�trz zbudzi� si� cichy, przenikliwy �wiegot jakby metalu po mokrym szkle. Gdyby nie cyfry, wyskakuj�ce w otworze wska�nika, nie zdawa�bym sobie sprawy z gwa�towno�ci upadku. Gwiazd ju� nie by�o. Przeziernik wype�nia�a ruda jasno��. S�ysza�em ci�ki ch�d w�asnego t�tna, twarz pali�a, na karku czu�em zimny powiew klimatyzatora; �a�owa�em, �e nie uda�o mi si� y zobaczy� Prometeusza - musia� by� ju� poza zasi�giem widoczno�ci - kiedy automatyczne urz�dzenie otwar�o przeziernik. Zasobnik zadygota� raz i drugi, zawibrowa� niezno�nie, dr�enie to przesz�o przez wszystkie pow�oki izolacyjne, przez powietrzne poduszki i wtargn�o w g��b mego cia�a - seledynowy kontur wska�nika rozmaza� si�. Patrza�em na to bez strachu. Nie przylecia�em z tak daleka, aby zgin�� u celu. - Stacja Solaris - powiedzia�em. - Stacja Solaris, Stacja Solaris! Zr�bcie co�. Zdaje si�, �e trac� stabilizacj�. Stacja Solaris, tu przybysz. Odbi�r. I znowu przegapi�em wa�ny moment ukazania si� planety. Rozpostar�a si� olbrzymia, p�aska; z rozmiaru smug na jej powierzchni mog�em si� zorientowa�, �e jestem jeszcze daleko. A w�a�ciwie - wysoko, bo min��em ju� t� niepochwytn� granic�, u kt�rej odleg�o�� od cia�a niebieskiego staje si� wysoko�ci�. Spada�em. Wci�� spada�em. Czu�em to teraz, nawet zamkn�wszy oczy. Otwar�em je natychmiast, bo chcia�em jak najwi�cej widzie�. Wyczeka�em kilkadziesi�t sekund ciszy i ponowi�em wezwania. I tym razem nie otrzyma�em odpowiedzi. W s�uchawkach salwami powtarza�y si� trzaski atmosferycznych wy�adowa�. Ich t�em by� szum, tak g��boki i niski, jakby stanowi� g�os samej planety. Pomara�czowe niebo w przezierniku zasz�o bielmem. Jego szk�o �ciemnia�o; odruchowo skurczy�em si�, na ile pozwoli�y pneumatyczne banda�e, zanim, w nast�pnej sekundzie, poj��em, �e to chmury. Jak zdmuchni�ta, �awica ich ulecia�a w g�r�. Szybowa�em dalej, raz w s�o�cu, raz w cieniu, zasobnik obraca� si� wzd�u� pionowej osi i olbrzymia, jakby spuchni�ta, tarcza s�oneczna miarowo przep�ywa�a przed moj� twarz�, pojawiaj�c si� z lewej i zachodz�c po prawej. Naraz poprzez szum i trzaski prosto w ucho zacz�� gada� daleki g�os: - Stacja Solaris do przybysza, Stacja Solaris do przybysza. Wszystko w porz�dku. Przybysz pod kontrol� Stacji. Stacja Solaris do przybysza, przygotowa� si� na l�dowanie w chwili zero, powtarzam, przygotowa� si� do l�dowania w chwili zero, uwaga, zaczynam. Dwie�cie pi��dziesi�t, dwie�cie czterdzie�ci dziewi��, dwie�cie czterdzie�ci osiem... Poszczeg�lne s�owa przedzielone by�y u�amkowymi miaukni�ciami, �wiadcz�cymi o tym, �e nie m�wi cz�owiek. To by�o co najmniej dziwne. Normalnie, kto �yw biegnie na lotnisko, kiedy przybywa kto� nowy, i do tego jeszcze prosto z Ziemi. Nie mog�em si� jednak d�u�ej nad tym zastanawia�, bo ogromny kr�g, jaki zatacza�o wok� mnie s�o�ce, stan�� d�ba wraz z r�wnin�, ku kt�rej lecia�em; po tym przechyle nast�pi� drugi, w przeciwn� stron�; ko�ysa�em si� jak ci�ar olbrzymiego wahad�a i walcz�c z zawrotem g�owy, zobaczy�em na wstaj�cym jak �ciana przestworzu planety, pr�gowanym brudnoliliowymi i czarnitawymi smugami, drobniutk� szachownic� bia�ych i zielonych kropek - znak orientacyjny Stacji. Zarazem z trzaskiem oderwa�o si� co� od wierzchu zasobnika - d�ugi naszyjnik pier�ciennego spadochronu, kt�ry zafurkota� gwa�townie; w odg�osie tym by�o co� niewypowiedzianie ziemskiego - pierwszy, po tylu miesi�cach, szum prawdziwego wiatru. Wszystko zacz�o si� dzia� bardzo szybko. Dot�d wiedzia�em tylko, �e spadam. Teraz to zobaczy�em. Bia�o-zielona szachownica ros�a gwa�townie, widzia�em ju�, �e jest wymalowana na wyd�u�onym, wielorybim, srebrzy�cie l�ni�cym korpusie, z wystaj�cymi po bokach ig�ami radarowych czujnik�w, ze szpalerami ciemniejszych otwor�w okiennych, �e ten metalowy kolos nie spoczywa na powierzchni planety, lecz wisi nad ni�, ci�gn�c po atramentowoczarnym tle sw�j cie�, eliptyczn� plam� ciemno�ci jeszcze g��bszej. R�wnocze�nie dostrzeg�em nabieg�e fioletem bruzdy oceanu, kt�re ujawni�y s�aby ruch, naraz chmury odesz�y wysoko, obj�te na obrze�ach o�lepiaj�cym szkar�atem, niebo mi�dzy nimi stan�o dalekie i p�askie, buropomara�czowe, i wszystko si� rozmaza�o: wpad�em w korkoci�g. Nim zd��y�em si� odezwa�, kr�tkie uderzenie przywr�ci�o zasobnikowi pionow� pozycj�, w przezierniku roziskrzy� si� rt�ciowym �wiat�em sfalowany, a� po dymny horyzont, ocean; warcz�ce liny i pier�cienie spadochronu odczepi�y si� nagle i polecia�y nad falami, niesione wiatrem, a zasobnik zahu�ta� si� mi�kko, owym szczeg�lnym, zwolnionym ruchem, jak zwykle w sztucznym si�owym polu, i obsun�� si� w d�. Ostatni� rzecz�, jak� zd��y�em zobaczy�, by�y kratowe katapulty lotnicze i dwa, wznosz�ce si� chyba na kilka pi�ter, lustra a�urowych radioteleskop�w. Co� unieruchomi�o zasobnik z przera�liwym d�wi�kiem stali, uderzaj�cej spr�y�cie o stal, co� odemkn�o si� pode mn� i z przeci�g�ym, sapliwym westchnieniem metalowa �upina, w kt�rej tkwi�em wyprostowany, zako�czy�a swoj� stuosiemdziesi�ciokilometrow� podr�. - Stacja Solaris. Zero i Zero. L�dowanie sko�czone. Koniec - us�ysza�em martwy g�os kontrolnego urz�dzenia. Obiema r�kami (czu�em niewyra�ny ucisk na piersi, a wn�trzno�ci sta�y si� wyczuwalne jako niemi�y ci�ar) uj��em r�koje�ci na wprost bark�w i roz��czy�em kontakty. Zaja�nia� zielony napis ZIEMIA i �ciana zasobnika otwar�a si�; pneumatyczne �o�e pchn�o mnie lekko w plecy, tak �e musia�em, aby nie upa��, zrobi� krok naprz�d. Z cichym sykiem, podobnym do zrezygnowanego westchnienia, powietrze opu�ci�o zwojnice skafandra. By�em wolny. Sta�em pod wysokim jak nawa, srebrzystym lejem. Po �cianach schodzi�y p�ki kolorowych rur, znikaj�c w okr�g�ych studzienkach. Odwr�ci�em si�. Wentylacyjne szyby hucza�y, wci�gaj�c resztki truj�cej atmosfery planetarnej, kt�re wtargn�y tu podczas l�dowania. Puste jak rozp�k�y kokon cygaro zasobnika sta�o na wpuszczonej w stalowe wzniesienie czaszy. Jego zewn�trzne blachy osmali�y si� na brudnobr�zowy kolor. Zeszed�em po ma�ej pochylni. Dalej na metal naspawano warstw� chropawego plastyku. Wytar�a si� do go�ej stali w miejscach, wzd�u� kt�rych toczy�y si� zwykle w�zkowe podno�niki rakiet. Naraz spr�arki wentylator�w zamilk�y i nasta�a zupe�na cisza. Rozejrza�em si� troch� bezradnie, oczekiwa�em pojawienia si� jakiego� cz�owieka, ale wci�� nikt nie nadchodzi�. Tylko neonowa strza�a pokazywa�a, p�on�c, sun�cy bezg�o�nie ta�mowy przeno�nik. Wszed�em na jego p�aszczyzn�. Strop hali pi�kn� paraboliczn� lini� sp�ywa� w d�, przechodz�c w rur� korytarza. W jego wn�kach wznosi�y si� stosy butli na spr�one gazy, pojemnik�w, pier�ciennych spadochron�w, skrzy�, wszystko zwalone w nie�adzie, byle jak. To tak�e mnie zastanowi�o. Przeno�nik ko�czy� si� u okr�g�ego rozszerzenia korytarza. Panowa� tu jeszcze wi�kszy nieporz�dek. Pod zwa�em blaszanych baniek rozciek�a si� ka�u�a oleistego p�ynu. Niemi�a, silna wo� wype�nia�a powietrze. W r�ne strony sz�y �lady but�w, wyra�nie odci�ni�te w owej lepkiej cieczy. Pomi�dzy blaszankami, jak gdyby wymiecione z kabin, wala�y si� zwoje bia�ych ta�m telegraficznych, poszarpane papiery i �mieci. I znowu zaja�nia� zielony wska�nik, kieruj�c mnie ku �rodkowym drzwiom. Za nimi bieg� korytarz tak w�ski, �e dwu ludzi ledwo by si� w nim min�o. O�wietlenie dawa�y g�rne okna, wycelowane w niebo, o soczewkowatych szk�ach. Jeszcze jedne drzwi, pomalowane w bia�o-zielon� szachownic�. By�y uchylone. Wszed�em do �rodka. Na po�y kulista kabina mia�a jedno wielkie, panoramiczne okno; p�on�o w nim zawleczone mg�� niebo. W dole przesuwa�y si� bezg�o�nie czarniawe pag�ry fal. W �cianach pe�no by�o pootwieranych szafek. Wype�nia�y je instrumenty, ksi��ki, szklanki z zasch�ym osadem, zakurzone termosy. Na brudnej pod�odze sta�o pi�� czy sze�� mechanicznych, krocz�cych stolik�w, mi�dzy nimi kilka foteli, oklap�ych, bo wypuszczono z nich powietrze. Tylko jeden by� wyd�ty, z oparciem odchylonym w ty�. Siedzia� w nim ma�y, chu-derlawy cz�owiek z twarz� spalon� s�o�cem. Sk�ra z�azi�a mu ca�ymi p�atami z nosa i ko�ci policzkowych. Zna�em go. To by� Snaut, zast�pca Gibariana, cybernetyk. W swoim czasie zamie�ci� kilka wcale oryginalnych artyku��w w almanachu solarystycznym. Nigdy go jeszcze nie widzia�em. Mia� na sobie siatkow� koszul�, przez kt�rej oczka wysuwa�y si� pojedyncze siwe w�osy p�askiej piersi, i ongi� bia�e, poplamione na kolanach i spalone odczynnikami p��cienne spodnie z licznymi kieszeniami jak u montera. W r�ku trzyma� plastykow� gruszk�, tak�, z jakich pije si� na statkach pozbawionych sztucznej grawitacji. Patrza� na mnie jakby pora�ony o�lepiaj�cym �wiat�em. Z rozlu�nionych palc�w wypad�a mu gruszka i podskoczy�a kilka razy jak balonik. Wyla�o si� z niej troch� przezroczystego p�ynu. Powoli ca�a krew odp�yn�a mu z twarzy. By�em zbyt zaskoczony, �eby si� odezwa�, i ta milcz�ca scena trwa�a, a� jego strach udzieli� mi si� w jaki� niepoj�ty spos�b. Zrobi�em krok. Skurczy� si� w fotelu. - Snaut... - szepn��em. Drgn��, jak uderzony. Patrz�c na mnie z nieopisan� odraz�, wychrypia�: - Nie znam ci�, nie znam ci�, czego chcesz...? Rozlany p�yn szybko parowa�. Poczu�em wo� alkoholu. Pi�? By� pijany? Ale czemu tak si� ba�? Sta�em wci�� na �rodku kabiny. Mia�em mi�kkie kolana, a uszy jak zatkane wat�. Ucisk pod�ogi pod stopami przyjmowa�em jako co� niezupe�nie jeszcze pewnego. Za wygi�t� szyb� okna miarowo porusza� si� ocean. Snaut nie spuszcza� ze mnie przekrwionych oczu. Strach ust�powa� z jego twa-rzy, ale nie znika�o z niej niewymowne obrzy-dzenie. - Co ci jest...? - spyta�em p�g�osem. - Chory jeste�? - Troszczysz si�... - powiedzia� g�ucho. - Aha. B�dziesz si� troszczy�, co? Ale dlaczego o mnie? Nie znam ci�. - Gdzie jest Gibarian? - spyta�em. Na sekund� straci� dech, jego oczy znowu sta�y si� szkliste, co� si� w nich zapali�o i zgas�o. - Gi... giba... - wyj�ka� - nie! nie!!! Zatrz�s� si� od bezg�o�nego, idiotycznego chichotu, kt�ry nagle ucich�. - Przyszed�e� do Gibariana...? - powiedzia� prawie spokojnie. - Do Gibariana? Co chcesz z nim zrobi�? Patrza� na mnie, jak gdybym przesta� naraz by� dla niego gro�ny; w jego s�owach, a jeszcze bardziej w ich tonie, by�o co� nienawistnie obel�ywego. - Co ty m�wisz?... - wybe�kota�em og�uszony. - Gdzie on jest? Os�upia�. - Nie wiesz...? Jest pijany - pomy�la�em. Pijany do nieprzytomno�ci. Ogarnia� mnie rosn�cy gniew. W�a�ciwie powinienem by� wyj��, ale moja cierpliwo�� prys�a. - Oprzytomnij! - hukn��em. - Sk�d mog� wiedzie�, gdzie jest, je�eli przylecia�em przed chwil�! Co si� z tob� dzieje, Snaut!!! Szcz�ka mu opad�a. Znowu straci� na chwil� oddech, ale jako� inaczej, nag�y b�ysk pojawi� si� w jego oczach. Trz�s�cymi si� r�kami chwyci� por�cze fotela i wsta� z trudem, a� zatrzeszcza�y mu stawy. - Co? - powiedzia� prawie wytrze�wia�y. - Przylecia�e�? Sk�d przylecia�e�? - Z Ziemi - odpar�em w�ciek�y. - S�ysza�e� mo�e o niej? Wygl�da na to, �e nie! - Z Zie... wielkie nieba... to ty jeste� - Kelvin?! - Tak. Czego tak patrzysz? Co w tym dziwnego? - Nic - powiedzia�, mrugaj�c szybko powiekami. - Nic. Potar� czo�o. - Kelvin, przepraszam, to nic, wiesz, po prostu zaskoczenie. Nie spodziewa�em si�. - Jak to nie spodziewa�e� si�? Przecie� dostali�cie wiadomo�� przed miesi�cami, a Mod-dard telegrafowa� jeszcze dzi�, z pok�adu Pro-meteusza... - Tak. Tak... zapewne, tylko widzisz, panuje tu pewien... rozgardiasz. - Owszem - odpar�em sucho. - Trudno tego nie widzie�. Snaut obszed� mnie doko�a, jakby sprawdza� wygl�d mego skafandra, �najzwyklejszego w �wiecie, z uprz꿹 przewod�w i kabli na piersi. Zakaszla� kilka razy. Dotkn�� ko�cistego nosa. - Chcesz mo�e wzi�� k�piel...? To ci doborze zrobi - b��kitne drzwi, po przeciwnej -stronie. - Dzi�kuj�. Znam rozk�ad Stacji. - Mo�e jeste� g�odny...? - Nie. Gdzie Gibarian? Podszed� do okna, jakby nie us�ysza� mego pytania. Odwr�cony piecami, wygl�da� znacznie starzej. Kr�tko ostrzy�one w�osy by�y siwe, kark, spalony s�o�cem, znaczy�y zmarszczki g��bokie jak ci�cia. Za oknem po�yskiwa�y wielkie grzbiety fal, wznosz�cych si� i opadaj�cych tak powoli, jakby ocean krzep�. Patrz�c tam, odnosi�o si� wra�enie, �e Stacja przesuwa si� nieznacznie bokiem, jakby ze�lizguj�c si� z niewidzialnej podstawy. Potem wraca�a do r�wnowagi i tak samo leniwym przechy�em sz�a w drug� stron�. Ale to by�o chyba z�udzenie. P�aty �luzowej piany o barwie krwi zbiera�y si� w kotlinach mi�dzy falami. Przez mgnienie czu�em w do�ku mdl�cy ucisk. Osch�y �ad pok�ad�w Prometeusza wyda� mi si� czym� cennym, bezpowrotnie utraconym. - S�uchaj... - odezwa� si� niespodzianie Snaut - chwilowo tylko ja... - Odwr�ci� si�. Zatar� nerwowo r�ce. - B�dziesz si� musia� zadowoli� moim towarzystwem. Na razie. M�w mi Szczur. Znasz mnie tylko z fotografii, ale to nic, tak wszyscy m�wi�. Obawiam si�, �e na to nie ma rady. Kiedy si� zreszt� mia�o rodzic�w o tak kosmicznych aspiracjach, jak ja, dopiero Szczur zaczyna brzmie� jako tako... - Gdzie jest Gibarian? - spyta�em uparcie jeszcze raz. Zamruga�. - Przykro mi, �e ci� tak przyj��em. To... nie tylko moja wina. Zapomnia�em zupe�nie, tu si� wiele dzia�o, wiesz... - Ach, w porz�dku - odpar�em. - Zostawmy to. Wi�c co z Gibarianem? Nie ma go na Stacji? Polecia� gdzie�? - Nie - odpar�. Patrza� w k�t zastawiony szpulami kabla. - Nigdzie nie polecia�. I nie poleci. Przez to w�a�nie... mi�dzy innymi... - Co? - spyta�em. Wci�� mia�em zatkane uszy i zdawa�o mi si�, �e gorzej s�ysz�. - Co to ma znaczy�? Gdzie on jest? - Przecie� ju� wiesz - powiedzia� ca�kiem innym tonem. Patrza� mi w oczy zimno, a� przesz�y mnie ciarki. Mo�e i by� pijany, ale wiedzia�, co m�wi. - Nie sta�o si�...? - Sta�o si�. - Wypadek? Kiwn�� g�ow�. Nie tylko przytakiwa�, aprobowa� zarazem moj� reakcj�. - Kiedy? - Dzi� o �wicie. Dziwna rzecz, nie odczu�em wstrz�su. Ca�a ta kr�tka wymiana monosylabowych pyta� i odpowiedzi uspokoi�a mnie raczej swoj� rzeczowo�ci�. Wyda�o mi si�, �e pojmuj� ju� jego niezrozumia�e poprzednio zachowanie. - W jaki spos�b? - Przebierz si�, uporz�dkuj rzeczy i wr�� tu... za... powiedzmy, za godzin�. Waha�em si� chwil�. - Dobrze. - Czekaj - powiedzia�, kiedy zwraca�em si� ku drzwiom. Patrza� na mnie w szczeg�lny spos�b. Widzia�em, �e to, co chce powiedzie�, nie przechodzi mu przez usta. - By�o nas trzech i teraz, z tob�, znowu jest trzech. Znasz Sartoriusa? - Jak ciebie, z fotografii. - Jest w laboratorium na g�rze i nie przypuszczam, �eby wyszed� stamt�d przed noc�, ale... w ka�dym razie rozpoznasz go. Gdyby� zobaczy� kogo� innego, rozumiesz, nie mnie ani Sartoriusa, rozumiesz, to... - To co? Nie wiedzia�em, czy �ni�. Na tle czarnych fal, po�yskuj�cych krwawo w niskim s�o�cu, usiad� w fotelu z opuszczon� g�ow� jak przedtem i patrza� w bok, na szpule zwini�tego kabla. - To... nie r�b nic. - Kogo mog� zobaczy�? Ducha?! - wybuchn��em. - Rozumiem. My�lisz, �e zwariowa�em. Nie. Nie zwariowa�em. Nie potrafi� ci tego powiedzie� inaczej... na razie. Zreszt� mo�e... nic si� nie stanie. W ka�dym razie pami�taj. Ostrzeg�em ci�. - Przed czym!? O czym ty m�wisz? - Panuj nad sob� - m�wi� uparcie swoje. - Zachowuj si�, jakby... b�d� przygotowany na wszystko. To niemo�liwe, wiem. Mimo to spr�buj. To jedyna rada. Innej nie znam. - Ale C O zobacz�!!! - krzykn��em prawie. Ledwo powstrzyma�em si� od porwania go za ramiona i porz�dnego wstrz��ni�cia, kiedy tak siedzia�, wpatrzony w k�t, z um�czon�, spalon� s�o�cem twarz� i z widocznym wysi�kiem wydusza� z siebie pojedyncze s�owa. - Nie wiem. W pewnym sensie to zale�y od ciebie. - Halucynacje? - Nie. To jest - realne. Nie... atakuj. Pami�taj. - Co ty m�wisz?! - odezwa�em si� nie-swoim g�osem. - Nie jeste�my na Ziemi. - Polytheria? Ale� one nie s� w og�le podobne do ludzi! - zawo�a�em. Nie wiedzia�em, co robi�, �eby go wytr�ci� z tego zapatrzenia, z kt�rego zdawa� si� wyczytywa� mro��cy krew w �y�ach bezsens. - Dlatego w�a�nie to takie straszne - powiedzia� cicho. - Pami�taj: miej si� na baczno�ci! - Co si� sta�o z Gibarianem? Nie odpowiedzia�. - Co robi Sartorius? - Przyjd� za godzin�. Odwr�ci�em si� i wyszed�em. Otwieraj�c drzwi, popatrza�em na niego raz jeszcze. Siedzia� z twarz� w r�kach, ma�y, skurczony, w poplamionych spodniach. Zauwa�y�em dopiero teraz, �e na kostkach obu r�k ma zapiek�� krew. Solary�ci Rurowy korytarz by� pusty. Sta�em chwil� przed zamkni�tymi drzwiami, nas�uchuj�c. �ciany musia�y by� cienkie, z zewn�trz dochodzi�o zawodzenie wiatru. Na p�ycie drzwi widnia� przylepiony troch� skosem, niedbale, prostok�tny kawa�ek plastra z o��wkowym napisem: "Cz�owiek". Patrza�em na to nagryzmolone niewyra�nie s�owo. Przez chwil� chcia�em wr�ci� do Snauta, ale zrozumia�em, �e to niemo�liwe. Ob��dne ostrze�enie brzmia�o mi jeszcze w uszach. Poruszy�em si� i ramiona zgi�� niezno�ny ci�ar skafandra. Cicho, jakbym si� kry� bezwiednie przed niewidzialnym obserwatorem, wr�ci�em do okr�g�ego pomieszczenia o pi�ciu drzwiach. Znajdowa�y si� na nich tabliczki: Dr Gibarian, Dr Snaut, Dr Sartorius. Na czwartych nie by�o �adnej. Zawaha�em si�, potem nacisn��em lekko klamk� i otworzy�em je powoli. Gdy odchyla�y si�, dozna�em granicz�cego z pewno�ci� uczucia, �e tam kto� jest. Wszed�em do �rodka. Nie by�o nikogo. Takie samo, tylko nieco mniejsze, wypuk�e okno, wycelowane w ocean, kt�ry tutaj - pod s�o�ce - l�ni� t�usto, jakby z fal sp�ywa�a zaczerwieniona oliwa. Szkar�atny odblask wype�nia� ca�y pok�j, podobny do okr�towej kabiny. Z jednej strony sta�y p�ki z ksi��kami, mi�dzy nimi, przytroczone pionowo do �ciany, na kardanach umocowane ��ko, z drugiej pe�no by�o szafek, wisia�y mi�dzy nimi na niklowych ramkach posklejane pasami lotnicze zdj�cia, w metalowych uchwytach kolby i prob�wki pozatykane wat�, pod oknem w dwa rz�dy ustawiono emaliowane bia�o pud�a, �e ledwo mo�na by�o mi�dzy nimi przej��. Pokrywy niekt�rych by�y odchylone - wype�nia�o je mn�stwo narz�dzi, plastykowych w�y, w obu k�tach znajdowa�y si� krany, wyci�g dymowy, za-mra�alniki, mikroskop sta� na pod�odze, nie by�o ju� dla niego miejsca na du�ym stole obok okna. Kiedy si� odwr�ci�em, tu� przy drzwiach wej�ciowych zobaczy�em si�gaj�c� stropu, nie domkni�t� szaf�, pe�n� kombinezon�w, roboczych i ochronnych fartuch�w, na p�kach - bielizn�, mi�dzy cholewami prze-ciwpromiennych but�w po�yskiwa�y aluminiowe butelki do przeno�nych aparat�w tlenowych. Dwa aparaty wraz z maskami zwisa�y, zaczepione o por�cz uniesionego ��ka. Wsz�dzie panowa� taki sam, z grubsza tylko, jakby w po�piechu, byle jak uporz�dkowany chaos. Wci�gn��em badawczo powietrze, wyczu�em s�ab� wo� odczynnik�w chemicznych i �lad ostrego zapachu - czy�by to by� chlor? Odruchowo poszuka�em oczami kratkowanych wylot�w wentylacyjnych w podsufitowych k�tach. Przylepione do ich ramek paski papieru wachlowa�y �agodnie na znak, �e spr�arki dzia�aj�, utrzymuj�c normalny obieg powietrza. Przenios�em ksi��ki, aparaty i narz�dzia z dwu krzese� w k�ty, poupycha�em je, jak si� da�o, a� wok� ��ka mi�dzy szaf� a p�kami powsta�a wzgl�dnie pusta przestrze�. Przyci�gn��em stojak, �eby powiesi� na nim skafander, wzi��em w palce uchwyty zamk�w b�yskawicznych, ale zaraz je pu�ci�em. Nie mog�em si� jako� zdecydowa� na zrzucenie skafandra, jakbym mia� si� przez to sta� bezbronny. Raz jeszcze ogarn��em wzrokiem ca�y pok�j, sprawdzi�em, czy drzwi s� dobrze zatrza�ni�te, a �e nie by�o w nich zamka, po kr�tkim wahaniu popchn��em ku nim dwa najci�sze pud�a. Zabarykadowawszy si� tak prowizorycznie, trzema szarpni�ciami wyswobodzi�em si� z mojej ci�kiej, poskrzy-puj�cej pow�oki. W�skie lustro na wewn�trznej powierzchni szafy odbija�o cz�� pokoju. K�tem oka pochwyci�em tam jaki� ruch, poderwa�em si�, ale to by�o moje w�asne odbicie. Trykot pod skafandrem by� przepocony. Zrzuci�em go i pchn��em szaf�. Odsun�a si�, we wn�ce za ni� zal�ni�y �ciany miniaturowej �azienki. Na pod�odze pod tuszem spoczywa�a spora, p�aska kaseta. Wynios�em j� nie bez trudu do pokoju. Kiedy stawia�em j� na pod�odze, wieko odskoczy�o jak na spr�ynie i zobaczy�em przegr�dki, wype�nione dziwacznymi eksponatami: pe�no skarykaturowanych czy naszkicowanych z grubsza w ciemnym metalu narz�dzi, po cz�ci analogicznych do tych, kt�re le�a�y w szafkach. Wszystkie by�y nie do u�ytku, niedokszta�cone, zaokr�glone, nadtopione, jakby wyniesione z po�aru. Najdziwniejsze, �e taki sam kszta�t zniszczenia nosi�y nawet ceramitowe, wi�c praktycznie nietopliwe r�koje�ci. W �adnym piecu laboratoryjnym niepodobna by osi�gn�� temperatury ich p�awienia - chyba wewn�trz stosu atomowego. Z kieszeni mego rozwieszonego skafandra wydoby�em ma�y wska�nik promienisty, ale czarny pyszczek milcza�, kiedy zbli�y�em go do szcz�tk�w. Mia�em na sobie tylko slipy i siatkow� koszulk�. Jedno i drugie rzuci�em na pod�og� jak szmaty i nagi skoczy�em pod tusz. Uderzenie wody odczu�em jak ulg�. Wi�em si� pod ulew� twardych, gor�cych strumieni, masowa�em cia�o, parska�em, wszystko jako� przesadnie, jakbym wytrz�sa�, wyrzuca� z siebie ca�� t� m�tn�, zara�aj�c� podejrzeniami niepewno��, kt�ra przepe�nia�a Stacj�. Wyszuka�em w szafie lekki str�j treningowy, kt�ry mo�na tak�e nosi� pod skafandrem, prze�o�y�em do kieszeni ca�y m�j sk�py dobytek; pomi�dzy kartkami notatnika wyczu�em co� twardego, by� to nie wiadomo jak zawieruszony tam klucz od mego ziemskiego mieszkania, kt�ry obraca�em chwil� w palcach, nie wiedz�c, co z nim pocz��. W ko�cu po�o�y�em go na stole. Przysz�o mi na my�l, �e, by� mo�e, b�d� potrzebowa� jakiej� broni. Na pewno nie by� ni� uniwersalny scyzoryk, ale nie mia�em nic innego, a nie znajdowa�em si� jeszcze w takim stanie ducha, �eby rozpocz�� poszukiwania jakiego� miotacza promieni lub czego� w tym rodzaju. Usiad�em na metalowym krzese�ku po�rodku pustej przestrzeni, z dala od wszystkich rzeczy. Chcia�em by� sam. Z zadowoleniem stwierdzi�em, �e mam jeszcze ponad p� godziny czasu; trudno, skrupulatno�� w przestrzeganiu wszelkich, wszystko jedno, wa�nych czy nieistotnych, zobowi�za� jest moj� natur�. Wskaz�wki na dwudziestoczterogodzinnej tarczy zegara sta�y na si�dmej. S�o�ce zachodzi�o. Si�dma czasu miejscowego to by�a dwudziesta pok�ad�w Prometeusza. Solaris musia�a ju� zmale� na ekranach Moddarda do rozmiar�w iskry i nie odr�nia�a si� niczym od gwiazd. C� m�g� mnie jednak obchodzi� Prometeusz? Zamkn��em oczy. Panowa�a zupe�na cisza, je�li nie liczy� rozlegaj�cego si� w regularnych odst�pach czasu miaukania rur. Woda cyka�a cicho w �azience, kapi�c na porcelan�. Gibarian nie �y�. Je�li dobrze zrozumia�em, co m�wi� Snaut, to od jego �mierci min�o ledwo kilkana�cie godzin. Co zrobili z cia�em? Czy pochowali je? Prawda, na tej planecie nie mo�na by�o tego zrobi�. Zastanawia�em si� nad tym rzeczowo przez d�u�sz� chwil�, jakby los martwego by� najwa�niejszy, a� u�wiadomiwszy sobie nonsensowno�� tych rozmy�la�, wsta�em i zacz��em chodzi� po przek�tnej pokoju, tr�caj�c ko�cem stopy bez�adnie rozrzucone ksi��ki, jak�� ma��, pust� torb� polow�; pochyli�em si� i podnios�em j�. Nie by�a pusta. Zawiera�a flaszk� z ciemnego szk�a, tak lekk�, jakby by�a wydmuchana z papieru. Popatrzy�em przez ni� w okno, w ponuro czerwieniej�ce, zadymione brudnymi mg�ami ostatnie �wiat�o zachodu. Co si� ze mn� dzia�o? Dlaczego zajmowa�em si� byle bzdur�, byle wpadaj�cym w r�k� niewa�nym drobiazgiem? Drgn��em, bo zapali�o si� �wiat�o. Oczywi�cie, fotokom�rka, wra�liwa na zapadaj�cy zmierzch. Pe�en by�em oczekiwania, napi�cie narasta�o do tego stopnia, �e w ko�cu nie chcia�em mie� za sob� pustej przestrzeni. Postanowi�em z tym walczy�. Przysun��em krzes�o do p�ek. Wyci�gn��em a� nadto dobrze mi znany drugi tom starej monografii Hughe-sa i Eugla "Historia Solaris" i zacz��em go wertowa�, wspar�szy gruby, sztywny grzbiet na kolanie. Odkrycie Solaris nast�pi�o niemal na sto lat przed moim urodzeniem. Planeta kr��y wok� dwu s�o�c - czerwonego i niebieskiego. Przez czterdzie�ci lat z g�r� nie zbli�y� si� do niej �aden statek. W owych czasach teoria Ga-mowa-Shapleya o niemo�liwo�ci powstania �ycia na planetach gwiazd podw�jnych uchodzi�a za pewnik. Orbity takich planet bezustannie zmieniaj� si� wskutek grawitacyjnej gry, zachodz�cej podczas wzajemnego okr��ania si� pary s�o�c. Powstaj�ce perturbacje na przemian kurcz� i rozci�gaj� orbit� planety i pierwociny �ycia, je�li powstan�, ulegaj� zniszczeniu przez promienisty �ar b�d� lodowate zimno. Zmiany te zachodz� w okresie milion�w lat, wi�c - wedle skali astronomicznej czy biologicznej (bo ewolucja wymaga setek milion�w, je�li nie miliarda lat) - w czasie bardzo kr�tkim. Solaris mia�a wed�ug pierwotnych oblicze� zbli�y� si� w ci�gu pi�ciuset tysi�cy lat na odleg�o�� po�owy jednostki astronomicznej do swego czerwonego s�o�ca, a po dalszym milionie - spa�� w jego roz�arzon� otch�a�. Ale ju� po kilkunastu latach przekonano si�, �e jej tor nie wykazuje wcale oczekiwanych zmian, zupe�nie jak gdyby by� sta�y, tak sta�y, jak tory planet naszego uk�adu s�onecznego. Powt�rzono, teraz ju� z najwy�sz� dok�adno�ci�, obserwacje i obliczenia, kt�re potwierdzi�y tylko to, co by�o znane: �e Solaris posiada orbit� nietrwa��. Z jednej z kilkuset odkrywanych rokrocznie planet, kt�re kilkuwierszowymi notatkami, podaj�cymi elementy ich ruchu, zostaj� wci�gni�te do wielkich statystyk, Solaris awansowa�a w�wczas do rangi cia�a godnego szczeg�lnej uwagi. Jako� w cztery lata po tym odkryciu okr��y�a j� wyprawa Ottenskjolda, kt�ry bada� planet� z Laokoona i dwu towarzysz�cych statk�w posi�kowych. Wyprawa ta mia�a charakter prowizorycznego, zaimprowizowanego zwiadu, tym bardziej �e nie by�a zdolna l�dowa�. Wprowadzi�a na orbity r�wnikowe i biegunowe wi�ksz� ilo�� automatycznych sateli-t�w-obserwator�w, kt�rych g��wnym zadaniem by�y pomiary potencja��w grawitacyjnych. Ponadto zbadano powierzchni� planety, niemal w ca�o�ci pokryt� oceanem, i nieliczne, wznosz�ce si� nad jego poziom p�askowy�e. Ich ��czna powierzchnia nie dor�wnuje obszarowi Europy, cho� Solaris ma �rednic� o dwadzie�cia procent wi�ksz� od Ziemi. Te skrawki skalistego i pustynnego l�du, rozsiane nieregularnie, skupiaj� si� g��wnie na p�kuli po�udniowej. Poznano te� sk�ad atmosfery, pozbawionej tlenu, i dokonano nader dok�adnych pomiar�w g�sto�ci planety, jak r�wnie� albeda i innych element�w astronomicznych. Jak to by�o oczekiwane, nie odnaleziono �adnych �lad�w �ycia ani na l�dach, ani te� nie dostrze�ono ich w oceanie. W ci�gu dalszych dziesi�ciu lat Solaris, teraz ju� znajduj�ca si� w �rodku uwagi wszystkich obserwatori�w tego regionu, wykazywa�a zdumiewaj�c� tendencj� do zachowania swojej ponad wszelk� w�tpliwo�� grawitacyjnie nietrwa�ej orbity. Przez jaki� czas sprawa pachnia�a skandalem, gdy� win� za taki wynik obserwacji pr�bowano obarczy� (w trosce o dobro nauki) ju� to pewnych ludzi, ju� to maszyny rachuj�ce, kt�rymi si� pos�ugiwali. Brak fundusz�w op�ni� wys�anie w�a�ciwe ekspedycji solarycznej o dalsze trzy lata, a� do chwili, kiedy Shannahan, skompletowawszy za�og�, uzyska� od Instytutu trzy jednostki o tona�u C, klasy kosmodromicznej. P�tora roku przed przybyciem ekspedycji, kt�ra wystartowa�a z obszaru alfy Wodnika, druga flota eksploracyjna wprowadzi�a z ramienia Instytutu automatyczny Sateloid - Lun� 247, na oko�osolaryczn� orbit�. Sateloid ten po trzech kolejnych rekonstrukcjach, oddzielonych od siebie dziesi�tkami lat, pracuje do dnia dzisiejszego. Dane, kt�re zebra�, potwierdzi�y ostatecznie spostrze�enie ekspedycji Ottenskjolda o aktywnym charakterze ruch�w oceanu. Jeden statek Shannahana pozosta� na wysokiej orbicie, dwa za� po wst�pnych przygotowaniach wyl�dowa�y na skalistym skrawku l�du, kt�ry zajmuje oko�o sze�ciuset mil kwadratowych u po�udniowego bieguna Solaris. Prace ekspedycji zako�czy�y si� po osiemnastu miesi�cach, przebiegaj�c pomy�lnie, z wyj�tkiem jednego nieszcz�liwego wypadku, spowodowanego wadliwym dzia�aniem aparat�w. W �onie ekipy naukowej przysz�o jednak do roz�amu na dwa zwalczaj�ce si� obozy. Przedmiotem sporu sta� si� ocean. Uznano go na podstawie analiz za tw�r organiczny (nazwa� go �ywym nikt jeszcze pod�wczas nie �mia�). Gdy jednak biologowie widzieli w nim tw�r prymitywny - co� w rodzaju gigantycznej zesp�lni, a wi�c jak gdyby jedn�, spo-twornia�� w swym wzro�cie, p�ynn� kom�rk� (ale nazywali go "formacj� prebiologiczn�"), kt�ra ca�y glob otoczy�a galaretowatym p�aszczem, o g��boko�ci si�gaj�cej miejscami kilku mil - to astronomowie i fizycy twierdzili, �e musi to by� struktura nadzwyczaj wysoko zorganizowana, by� mo�e bij�ca zawi�o�ci� budowy organizmy ziemskie, skoro potrafi w czynny spos�b wp�ywa� na kszta�towanie orbity planetarnej. �adnej bowiem innej przyczyny, wyja�niaj�cej zachowanie si� Solaris, nie wykryto, ponadto za� planetofizycy wykryli zwi�zek pomi�dzy pewnymi procesami plazmatycznego oceanu a mierzonym lokalnie potencja�em grawitacyjnym, kt�ry zmienia� si� w zale�no�ci od oceanicznej "przemiany materii". Tak wi�c fizycy, a nie biologowie, wysun�li paradoksalne sformu�owanie "maszyna plazmatyczna" rozumiej�c przez to tw�r, w naszym znaczeniu mo�e i nie o�ywiony, ale zdolny do podejmowania celowych dzia�a� na skal� - dodajmy od razu - astronomiczn�. W sporze tym, kt�ry jak wir wci�gn�� w przeci�gu tygodni wszystkie najwybitniejsze autorytety, doktryna Gamowa-Shapleya zachwia�a si� po raz pierwszy od osiemdziesi�ciu lat. Jaki� czas usi�owano jeszcze broni� jej twierdzeniem, �e ocean nie ma nic wsp�lnego z �yciem, �e nie jest nawet tworem "para-" czy te� "prebiologicznym", lecz geologiczn� formacj�, zapewne niezwyk��, lecz zdoln� jedynie do utrwalania orbity Solaris poprzez zmiany si�y ci��enia; powo�ywano si� przy tym na regu�� Le Chateliera. Na przek�r temu konserwatyzmowi wyrasta�y hipotezy, g�osz�ce, jak cho�by jedna z lepiej opracowanych Civita-Vitty, �e ocean jest wynikiem dialektycznego rozwoju: oto od swej postaci pierwotnej, od praoceanu, roztworu leniwie reaguj�cych cia� chemicznych, zdo�a� pod naciskiem warunk�w (to znaczy, zagra�aj�cych jego istnieniu zmian orbity), bez po�rednictwa wszystkich ziemskich szczebli rozwoju, wi�c omijaj�c powstanie jedno- i wielokom�rkowc�w, ewolucj� ro�linn� i zwierz�c�, bez narodzin systemu nerwowego, m�zgu, przeskoczy� natychmiast w stadium "oceanu homeostatycznego". Inaczej m�wi�c, nie przystosowywa� si� jak organizmy ziemskie przez setki milion�w lat do otoczenia, aby dopiero po tak olbrzymim czasie da� pocz�tek rasie rozumnej, ale zapanowa� nad swym otoczeniem od razu. By�o to wcale oryginalne, tylko �e w dalszym ci�gu nikt nie wiedzia�, jak syropowata galareta mo�e stabilizowa� orbit� cia�a niebieskiego. Od wieku niemal znane by�y urz�dzenia, stwarzaj�ce sztuczne pola si�owe i grawitacyjne - grawitory - ale nikt nie wyobra�a� sobie nawet, jak rezultatu, b�d�cego - w grawitorach - wynikiem skomplikowanych reakcji j�drowych i olbrzymich temperatur, mo�e dopi�� bezpostaciowa ma�. W gazetach, zach�ystuj�cych si� pod�wczas ku zaciekawieniu czytelnik�w i ku zgrozie uczonych najniewybredniejszymi wymys�ami na temat "tajemnicy Solaris", nie brak�o i takich twierdze�, �e ocean planetarny jest... dalekim krewnym ziemskich w�gorzy elektrycznych. Gdy problem uda�o si�, w jakiej� przynajmniej mierze, rozwik�a�, okaza�o si�, �e wyja�nienie, jak to nieraz potem bywa�o z Solaris, na miejsce jednej zagadki podstawi�o inn�, mo�e jeszcze bardziej zdumiewaj�c�. Badania wykaza�y, �e ocean nie dzia�a bynajmniej na zasadzie naszych grawitor�w (co by�oby zreszt� rzecz� niemo�liw�), ale potrafi bezpo�rednio modelowa� metryk� czasoprzestrzeni, co prowadzi mi�dzy innymi do odchyle� w pomiarze czasu na jednym i tym samym po�udniku Solaris. Tak wi�c ocean nie tylko zna� w pewnym sensie, ale potrafi� nawet (czego o nas nie mo�na powiedzie�) wykorzysta� konsekwencje teorii Einsteina-Boe-viego. Gdy to zosta�o powiedziane, wybuch�a w �wiecie naukowym jedna z najgwa�tow-niejszych burz naszego stulecia. Najczcigodniejsze, powszechnie uznane za prawdziwe, teorie wali�y si� w gruz, w literaturze naukowej pojawia�y si� najbardziej heretyckie artyku�y, alternatywa za� "genialny ocean" czy "grawitacyjna galareta" rozpali�a wszystkie umys�y. Wszystko to dzia�o si� na dobre kilkana�cie lat przed moim urodzeniem. Kiedy chodzi�em do szko�y, Solaris - za spraw� poznanych p�niej fakt�w - powszechnie ju� by�a uznana za planet� obdarzon� �yciem - tyle �e posiadaj�c� jednego tylko mieszka�ca... Drugi tom Hughesa i Eugla, kt�ry kartkowa�em wci�� niemal bezmy�lnie, rozpoczyna� si� od systematyki, tyle� oryginalnie pomy�lanej, co zabawnej. Tablica klasyfikacyjna prezentowa�a kolejno: Typ - Polytheria, Rz�d - Syncytialia, Klasa - Metamorpha. Zupe�nie jak gdyby�my znali B�g wie ile egzemplarzy gatunku, podczas gdy w rzeczywisto�ci wci�� by� tylko jeden, co prawda wagi siedemnastu bilion�w ton. Pod palcami przefruwa�y mi kolorowe diagramy, barwne wykresy, analizy i widma spektralne, demonstruj�ce typ i tempo przemiany podstawowej i jej reakcje chemiczne. Im dalej zag��bia�em si� w zwalisty tom, tym wi�cej przemyka�o na kredowych stronicach matematyki; mo�na -by�o s�dzi�, �e nasza wiedza o tym przedstawicielu klasy Metamorpha, kt�ry le�a�, spowity ciemno�ci� czterogodzinnej nocy, kilkaset metr�w pod stalowym dnem Stacji, jest zupe�na. W rzeczywisto�ci nie wszyscy byli jeszcze zgodni co do tego, czy to jest "istota", nie m�wi�c ju� o tym, czy mo�na nazwa� ocean rozumnym. Wstawi�em z trzaskiem wielki tom na p�k� i wydoby�em nast�pny. Dzieli� si� na dwie cz�ci. Pierwsza by�a po�wi�cona streszczeniu protoko��w eksperymentalnych wszystkich owych niezliczonych przedsi�wzi��, kt�rych celem by�o nawi�zanie kontaktu z oceanem. To nawi�zanie kontaktu by�o, pami�ta�em a� nazbyt dobrze, �r�d�em nie ko�cz�cych si� anegdot, kpin i dowcip�w w czasie studi�w; �redniowieczna scholastyka wydawa�a si� klarownym, ja�niej�cym oczywisto�ci� wyk�adem wobec d�ungli, jak� zrodzi�o to zagadnienie. Drug� cz�� tomu, licz�c� prawie tysi�c trzysta stron, zajmowa�a sama tylko bibliografia przedmiotu. Oryginalna literatura na pewno nie zmie�ci�aby si� w pokoju, w kt�rym siedzia�em. Pierwsze pr�by kontaktu odbywa�y si� za po�rednictwem specjalnych aparat�w elektronowych, transformuj�cych bod�ce, przesy�ane w obie strony. Ocean bra� przy tym aktywny udzia� w kszta�towaniu tych aparat�w. Ale wszystko to dzia�o si� w zupe�nej ciemno�ci. Co znaczy�o, �e "bra� udzia�?" Modyfikowa� pewne elementy zanurzanych we� urz�dze�, wskutek czego zapisywane rytmy wy�adowa� zmienia�y si�, aparatury rejestruj�ce utrwala�y mrowie sygna��w, jak gdyby strz�py jakich� olbrzymich dzia�a� wy�szej analizy, ale co to wszystko znaczy�o? Mo�e by�y to dane o chwilowym stanie pobudzania oceanu? Mo�e impulsy, powoduj�ce powstawanie jego olbrzymich twor�w, gdzie�, o tysi�ce mil od badaczy? Mo�e prze�o�one na niedocieczone kon-strukty elektronowe - odzwierciedlenia odwiecznych prawd tego oceanu? Mo�e jego dzie�a sztuki? Kt� to m�g� wiedzie�, skoro niepodobna by�o uzyska� dwa razy takiej samej reakcji na bodziec? Skoro raz odpowiedzi� by� wybuch impuls�w, nieomal rozsadzaj�cych aparaty, a raz g�uche milczenie? Skoro �adnego do�wiadczenia niepodobna by�o powt�rzy�? Wci�� wydawa�o si�, �e stoimy o krok od rozszyfrowania tego, nieustannie powi�kszaj�cego si�, morza zapis�w; specjalnie przecie� w tym celu budowano m�zgi elektronowe o przetw�rczej mocy informacyjnej, jakich nie wymaga� dotychczas �aden problem. Istotnie, uzyskano pewne rezultaty. Ocean - �r�d�o elektrycznych, magnetycznych, grawitacyjnych impuls�w - przemawia� jak gdyby j�zykiem matematyki; pewne sekwencje jego pr�dowych wy�adowa� mo�na by�o klasyfikowa�, pos�uguj�c si� najbardziej abstrakcyjnymi ga��ziami ziemskiej analizy, teorii mnogo�ci, pojawia�y si� tam homologi struktur, znanych z tej dziedziny fizyki, kt�ra zajmuje si� rozwa�aniem wzajemnego stosunku energii i materii, wielko�ci sko�czonych i niesko�czonych, cz�stek i p�l - to wszystko sk�ania�o uczonych do przekonania, �e maj� przed sob� my�l�cego potwora, �e jest to rodzaj milionokrotnie rozros�ego, opasuj�cego ca�� planet�, protoplazmatycznego mo-rza-m�zgu, kt�ry trawi czas ma niesamowitych w swej rozpi�to�ci teoretycznych rozwa�aniach nad istot� wszechrzeczy, a wszystko to, co wychwytuj� nasze aparaty, stanowi drobne, przypadkowo pods�uchane strz�py owego tocz�cego si� wiekui�cie w g��binach, przerastaj�cego wszelk� mo�liwo�� naszego pojmowania, gigantycznego monologu. Tyle matematycy. Hipotezy takie okre�lane by�y przez jednych jako wyraz lekcewa�enia ludzkich mo�liwo�ci, jako padanie na twarz przed czym�, czego jeszcze nie rozumiemy, ale co da si� zrozumie� jako wydobywanie z grobu starej doktryny "ignoramus et ignorabi-nius"; inni uwa�ali zn�w, �e s� to szkodliwe i ja�owe baj�dy, �e w tych hipotezach matematyk�w przejawia si� mitologia naszych czas�w, widz�ca w m�zgu olbrzymim - elektronowym czy plazmatycznym, to wszystko jedno - najwy�szy cel istnienia - summ� bytu. A inni jeszcze... ale badaczy i pogl�d�w by�y legiony. C� zreszt� stanowi�a ca�a dziedzina pr�b "nawi�zania kontaktu" w por�wnaniu z innymi ga��ziami solarystyki, w kt�rych specjalizacja tak si� posun�a, zw�aszcza na przestrzeni ostatniego �wier�wiecza, �e so-larysta-cybernetyk nie m�g� prawie porozumie� si� z solaryst�-syme�riadologiem. "Jak mo�ecie si� porozumie� z oceanem, je�eli nie potraficie ju� tego uczyni� mi�dzy sob�?" - zapyta� kiedy� �artobliwie Veubeke, kt�ry by� wtedy, podczas moich studi�w, dyrektorem Instytutu; w tym �arcie by�o wiele prawdy. Bo te� ocean nieprzypadkowo zaszeregowano do klasy Metamorpha. Jego faluj�ca powierzchnia mog�a dawa� pocz�tek najbardziej r�ni�cym si� od siebie, do niczego ziemskiego niepodobnym formom, przy czym celowo�� - adaptacyjna, poznawcza czy jakakolwiek inna - owych gwa�townych nieraz erupcji plaz-matycznej "tw�rczo�ci" by�a zupe�n� zagadk�. Odstawiaj�c na p�k� tom, tak ci�ki, �e musia�em przytrzyma� go obiema r�kami, pomy�la�em, �e nasza wiedza o Solaris, wype�niaj�ca biblioteki, jest bezu�ytecznym balastem i trz�sawiskiem fakt�w i znajdujemy si� w takim samym miejscu, w kt�rym pocz�to j� gromadzi�, przed siedemdziesi�ciu o�miu laty, a w�a�ciwie sytuacja by�a o wiele gorsza, poniewa� ca�y trud tych lat okaza� si� daremny. To, co�my wiedzieli dok�adnie, obejmowa�o same tylko zaprzeczenia. Ocean nie pos�ugiwa� si� maszynami ani ich nie budowa�, chocia� w pewnych okoliczno�ciach wydawa� si� do tego zdolny, gdy� powiela� cz�ci niekt�rych zanurzonych w nim aparat�w, ale czyni� to tylko w pierwszym i drugim roku prac eksploracyjnych; potem ignorowa� wszelkie ponawiane z benedykty�sk� cierpliwo�ci� pr�by, jakby straci� dla naszych urz�dze� i produkt�w (a wynika�oby, �e tak�e i dla nas...) wszelkie zainteresowanie. Nie posiada� - kontynuuj� wyliczenie naszych "negatywnych wiadomo�ci" - �adnego systemu nerwowego ani kom�rek, ani struktury przypominaj�cej bia�kow�; nie zawsze reagowa� na bod�ce, nawet najpot�niejsze (tak na przyk�ad ca�kowicie "zignorowa�" katastrof� pomocniczego rakietowca drugiej ekspedycji Giesego, kt�ry run�� z wysoko�ci trzystu kilometr�w na powierzchni� planety, niszcz�c j�-drow� eksplozj� swych atomowych stos�w plazm� w promieniu p�torej mili). Powoli w kr�gach naukowc�w "sprawa Solaris" brzmie� zacz�a jak "sprawa przegrana", zw�aszcza w sferach naukowej administracji Instytutu, gdzie podnosi�y si� w latach ostatnich g�osy, domagaj�ce si� obci�cia dotacji na dalsze badania. O ca�kowitym zlikwidowaniu Stacji nikt si� dot�d nie o�mieli� m�wi�; by�oby to zbyt jawnym przyznaniem si� do kl�ski. Zreszt� niekt�rzy, w rozmowach ' prywatnych, powiadali, �e wszystko, czego nam trzeba, to strategia mo�liwie "honorowego" wycofania si� z "afery Solaris". ; Dla wielu jednak, szczeg�lnie za� dla m�odych, "afera" ta stawa�a si� z wolna czym� w rodzaju kamienia probierczego w�asnej warto�ci: "w gruncie rzeczy - m�wili - idzie o stawk� wi�ksz� ani�eli o zg��bienie solaryjskiej cywilizacji, gra toczy si� bowiem o nas samych, o granice ludzkiego poznania". Przez pewien czas popularny by� (rozpowszechniany gorliwie przez pras� codzienn�) pogl�d, �e my�l�cy ocean, kt�ry op�ywa ca�� Solaris, jest gigantycznym m�zgiem, przewy�szaj�cym nasz� cywilizacj� o miliony lat rozwoju, �e to jaki� "kosmiczny yoga", m�drzec, upostaciowana wszechwiedza, kt�ra dawno ju� poj�a p�onno�� wszelkiego dzia�ania i dlatego zachowuje wobec nas kategoryczne milczenie. By�a to po prostu nieprawda, bo �ywy ocean dzia�a, i to jak jeszcze - tyle �e wed�ug innych, ani�eli ludzkie, wyobra�e�, nie buduje wi�c miast ani most�w, ani machin lataj�cych; nie pr�buje te� zwyci�y� przestrzeni ani jej przekroczy� (w czym niekt�rzy obro�cy wy�szo�ci cz�owieka za wszelk� cen� upatrywali bezcenny dla nas atut), zajmuje si� natomiast tysi�cznymi przekszta�ceniami - "autometamorfoz� ontologiczn�"; ju� to uczonych termin�w nie brak na kartach dzie� solarystycznych! Poniewa�, z drugiej strony, cz�owieka, uporczywie wczytuj�cego si� we wszystkie mo�liwe solariana, ogarnia nieprzeparte wra�enie, i� ma przed sob� u�amki intelektualnych konstrukcji, by� mo�e genialnych, przemieszane bez �adu � sk�adu z p�odami jakiego� kompletnego, granicz�cego z ob��dem, g�uptactwa, powsta�a jako antyteza koncepcji "oceanu-yogi" my�l o "oceanie--debilu". Hipotezy te wydoby�y z grobu i o�ywi�y jeden z najstarszych problem�w filozoficznych - stosunku materii i ducha, �wiadomo�ci. Trzeba by�o niema�ej odwagi, aby po raz pierwszy - jak du Haart - przypisa� oceanowi �wiadomo��. Problem ten, przez metodolog�w uznany pospiesznie za metafizyczny, tli� si� na dnie wszystkich nieomal dyskusji i spor�w. Czy mo�liwe jest my�lenie bez �wiadomo�ci? Ale czy zachodz�ce w oceanie procesy mo�na nazwa� my�leniem? Czy g�ra to bardzo wielki kamie�? Czy planeta to ogromna g�ra? Mo�na u�ywa� tych nazw, ale nowa skala wielko�ci wprowadza na scen� nowe prawid�owo�ci i nowe zjawiska. Problem ten sta� si� kwadratur� ko�a naszych czas�w. Ka�dy samodzielny my�liciel usi�owa� wnie�� w skarbnic� solarystyki sw�j wk�ad; mno�y�y si� teorie g�osz�ce, �e mamy przed sob� produkt degeneracji, uwstecznie-nia, kt�re nast�pi�o po minionej fazie "intelektualnej �wietno�ci" oceanu, ju� to, �e ocean jest w samej rzeczy nowotworem-glejalkiem, kt�ry, narodziwszy si� w obr�bie cia� dawnych mieszka�c�w planety, po�ar� je wszystkie i poch�on��, stapiaj�c szcz�tki w posta� wiecznie trwaj�cego, samoodm�adzaj�cego si�, ponadkom�rkowego �ywio�u. W bia�ym, podobnym do ziemskiego, �wietle jarzeni�wek zdj��em ze sto�u aparaty l ksi��ki, kt�re na nim le�a�y, i roz�o�ywszy na plastykowej p�ycie map� Solaris, patrza�em w ni�, opieraj�c si� r�kami o metalowe listwy na kraw�dziach, �ywy ocean posiada� swoje p�ycizny i g��bie, a jego wyspy, okryte nalotem wietrzej�cych minera��w, �wiadczy�y o tym, �e kiedy� stanowi�y jego dno - czy regulowa� tak�e wy�anianie si� i zapadanie formacji skalnych, zanurzonych w swym �onie? By�o to zupe�nie ciemne. Patrzy�em na olbrzymie, pomalowane r�nymi tonami fioletu i b��kitu p�kule na mapie, doznaj�c, nie wiem po raz kt�ry ju� w �yciu, zdumienia r�wnie wstrz�saj�cego, jak owo pierwsze, zaznane, kiedy jako ch�opiec dowiedzia�em si� w szkole o istnieniu Solaris. Nie wiem, jak to si� sta�o, �e otoczenie wraz z czuwaj�c� w nim tajemnic� �mierci Giba-riana, �e nawet moja niewiadoma przysz�o�� wyda�y mi si� naraz niewa�ne, i nie my�la�em o niczym, zatopiony w ogl�daniu tej przera�aj�cej ka�dego cz�owieka mapy. Poszczeg�lne po�acie �ywotworu nosi�y nazwy od badaczy, kt�rzy po�wi�cili si� ich eksploracji. Wpatrywa�em si� w op�ywaj�cy r�wnikowe archipelagi glejomasyw Thexalla, kiedy poczu�em czyj� wzrok. Wci�� jeszcze sta�em nad map�, ale ju� jej nie widzia�em, by�em jak sparali�owany. Drzwi mia�em na wprost siebie; by�y zastawione skrzynkami i przysuni�t� do nich szafka. To jaki� automat - pomy�la�em - chocia� �adnego nie by�o przedtem w pokoju, a nie m�g� wej�� nie zauwa�ony przez mnie. Sk�ra na karku i plecach zaczyna�a mnie piec, uczucie ci�kiego, nieruchomego wzroku stawa�o si� nie do zniesienia. Nie zdawa�em sobie sprawy z tego, �e wci�gaj�c g�ow� w ramiona coraz mocniej opieram si� o st�, kt�ry zacz�� wolno sun�� po pod�odze; ten ruch jak gdyby wyzwoli� mnie. Odwr�ci�em si� gwa�townie. Pok�j by� pusty. Przede mn� zia�o tylko czerni� wielkie p�koliste okno. Wra�enie nie ust�powa�o. Ciemno�� patrza�a na mnie, bezpostaciowa, olbrzymia, bezoka, pozbawiona granic. Mroku za szybami nie rozwidnia�a �adna gwiazda. Zaci�gn��em �wiat�oszczelne zas�ony. Nie by�em na Stacji nawet godziny, a zaczyna�em ju� rozumie�, dlaczego zdarza�y si� na niej wypadki manii prze�ladowczej. Po��czy�em to odruchowo ze �mierci� Giba-riana. Znaj�c go, my�la�em dot�d, �e nic nie mog�oby zaburzy� jego umys�u. Przesta�em by� tego pewny. Sta�em na �rodku pokoju obok sto�u. Oddech uspokoi� si�, czu�em, jak pot, kt�ry wyst�pi� mi na czo�o, stygnie. O czym to pomy�la�em przed chwil�? Prawda - o automatach. To, �e nie napotka�em �adnego w korytarzu ani w pokojach, by�o bardzo dziwne. Gdzie si� wszystkie podzia�y? Jedyny, z kt�rym si� zetkn��em - na odleg�o�� - nale�a� do mechanicznej obs�ugi lotniska. A inne? Spojrza�em na zegarek. W�a�ciwie powinienem ju� p�j�� do Snauta. Wyszed�em. Korytarz o�wietla�y do�� s�abo �wietl�wki biegn�ce pod sufitem. Min��em dwoje drzwi, a� doszed�em do tych, na kt�rych widnia�o nazwisko Gibariana. Sta�em przed nimi d�ugo. Stacj� wype�nia�a cisza. Uj��em klamk�. W�a�ciwie wcale nie chcia�em tam wej��. Ugi�a si�, drzwi odsun�y si� o cal, powsta�a szpara, przez mgnienie czarna, potem zapali�o si� tam �wiat�o. Teraz m�g�by mnie dojrze� ka�dy przechodz�cy korytarzem. Przekroczy�em szybko pr�g i zamkn��em drzwi za sob�, bezg�o�nie i mocno. Potem odwr�ci�em si�. Sta�em dotykaj�c prawie plecami drzwi. By� to pok�j wi�kszy od mego, te� o panoramicznym oknie, w trzech czwartych zas�oni�tym przywiezion� niew�tpliwie z Ziemi, nie nale��c� do ekwipunku Stacji, firank�, w drobne niebieskie i r�owe kwiatki. Wzd�u� �cian ci�gn�y si� p�ki biblioteczne i szafki, jedne i drugie emaliowane na bardzo jasn� ziele� o srebrzystym po�ysku. Zawarto�� ich, wywalona ca�ymi stosami na pod�og�, pi�trzy�a si� mi�dzy sto�kami i fotelami. Tu� przede mn� zagradza�y przej�cie dwa krocz�ce stoliczki, obalone i wryte cz�ciowo w sterty czasopism, kt�re wyrywa�y si� z p�kni�tych teczek. Otwarte, wachluj�ce kartkami ksi��ki zalane by�y p�ynami z pot�uczonych kolb i flaszek o dotartych korkach, w prze-wa�nej cz�ci tak grubo�ciennych, �e zwyk�y upadek na pod�og�, nawet ze znacznej wysoko�ci, nie zdo�a�by ich roztrzaska�. Pod oknem le�a�o przewr�cone biurko z rozbit� lampk� robocz� na wysi�gowym ramieniu; taboret le�a� przed nim, a jego dwie nogi zag��bi�y si� w. na p� wyci�gni�tych szufladach. Istna pow�d� kartek, r�cznym pismem pokrytych arkuszy, papier�w pokrywa�a ca�� pod�og�. Pozna�em pismo Gibariana i pochyli�em si� nad nimi. Podnosz�c lu�ne arkusze, zauwa�y�em, �e moja r�ka rzuca nie pojedynczy jak dot�d, ale podw�jny cie�. Odwr�ci�em si�. R�owa firanka p�on�a jakby zapalona u g�ry, ostr� lini� gwa�townie b��kitnego ognia, kt�ry rozszerza� si� z ka�d� chwil�. Szarpn��em materia� w bok - oczy porazi� przera�liwy po�ar. Zajmowa� trzeci� cz�� horyzontu. G�stwina d�ugich, upiornie rozci�gni�tych cieni bieg�a wg��bieniami fal ku Stacji. To by� wsch�d. W strefie, w kt�rej znajdowa�a si� Stacja, po godzinnej nocy na niebo wst�powa�o drugie, b��kitne s�o�ce planety. Samoczynny wy��cznik zgasi� �wiat�a sufitowe, kiedy wr�ci�em do porzuconych papier�w. Trafi�em na zwi�z�y opis do�wiadczenia, projektowanego przed trzema tygodniami - Gibarian zamierza� podda� plazm� dzia�aniu bardzo twardych promieni rentgenowskich. Z tekstu zorientowa�em si�, �e by� przeznaczony dla Sartoriusa, kt�ry mia� zorganizowa� eksperyment - trzyma�em w r�ku kopi�. Bia�e arkusze papieru zaczyna�y mnie razi�. Dzie�, kt�ry nasta�, by� inny od poprzedniego. Pod pomara�czowym niebem stygn�cego s�o�ca ocean, atramentowy, z krwawymi odb�yskami, pokrywa�a niemal zawsze brudnor�owa mg�a, stapiaj�ca w jedno sklepienie, chm