Czarodziej ze Swiata Czarownic - NORTON ANDRE

Szczegóły
Tytuł Czarodziej ze Swiata Czarownic - NORTON ANDRE
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Czarodziej ze Swiata Czarownic - NORTON ANDRE PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Czarodziej ze Swiata Czarownic - NORTON ANDRE PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Czarodziej ze Swiata Czarownic - NORTON ANDRE - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRE NORTON Czarodziej ze Swiata Czarownic (Tlumacz: EWA WITECKA) ROZDZIAL I O naszych narodzinach krazylo wiele opowiesci. Nasza matka byla pani Jaelithe, ktora wyrzekla sie Klejnotu Czarownicy, by poslubic cudzoziemskiego wojownika, Simona Tregartha. Wydala nas na swiat po dlugim i ciezkim pologu i powiadano, ze wyprosila dla nas niezwykle dary u Mocy, ktorej sluzyla. Mowiono tez, ze nazwala mego brata wojownikiem, moja siostre czarownica (albo ta, ktora ma wladze nad mocami), a dla mnie poprosila o madrosc. Cala moja madrosc - okazalo sie to pozniej - zawarla sie w tym, ze wiem, iz nic nie wiem. Zdolalem jednak skosztowac smacznego ciastka wiedzy i dotknac wargami czary prawdziwej madrosci. Byc moze jednak, juz poznanie granic wlasnych mozliwosci jest madroscia sama w sobie.Na poczatku, w dziecinstwie, nie brakowalo mi towarzystwa, gdyz nasza trojka, urodzona o jednym czasie (rzecz dotad nie znana w Estcarpie), byla zlaczona duchem. Przeznaczeniem Kyllana byly czyny, Kaththei - uczucia, moim zas - mysl. Dzialalismy zgodnie, zjednoczeni silna wiezia, uksztaltowana zarowno z ciala, jak i ducha. Potem nadszedl ow ponury dzien, kiedy rzadzace Estcarpem Madre Kobiety zabraly nam Kaththee. Wtedy utracilismy ja na jakis czas. Lecz podczas wojny czlowiek moze zapomniec o dreczacych go troskach lub zastapic jedne leki drugimi, zyjac z dnia na dzien. Zycie zmusilo nas do tego. Kyllan i ja sluzylismy w oddzialach Strazy Granicznej, ktora bronila Estcarpu przed wciaz groznym Karstenem. Pozniej zas opuscilo mnie szczescie. Jeden jedyny cios krotkiego miecza sprawil, ze z zolnierza stalem sie nieuzyteczna kaleka istota. Ale powitalem z radoscia te chwile wytchnienia, chociaz bol targal moim cialem, dzieki temu bowiem moglismy ruszyc na ratunek naszej siostrze. Mialem okaleczona prawa dlon i zdawalem sobie sprawe, ze zycie wojownika jest dla mnie skonczone. Poczekalem, az rana sie zagoi, i wyruszylem do Lormtu. Postapilem tak, gdyz podczas walk w gorach dowiedzialem sie ciekawych rzeczy. Mieszkancy Estcarpu wiedzieli, ze na poludniu lezy Karsten, na polnocy Alizon, na zachodzie zas morze, gdzie sprzymierzeni z nimi od wiekow Sulkarczycy orali fale i odwiedzali wybrzeza polowy naszego swiata. Nigdy jednak nie mowili o wschodzie. Wydawalo sie, ze dla Estcarpu swiat konczy sie na lancuchu gor, ktore moglismy ogladac w pogodne dni. Z czasem upewnilem sie, ze w umyslach naszych towarzyszy broni tkwi jakas blokada dotyczaca tej strony swiata i ze dla nich wschod nie istnieje. Lormt jest bardzo stary, nawet w porownaniu z Estcarpem, ktorego historia ginie w otchlani czasu i zadne wspolczesne badania nie sa w stanie odkryc jego poczatkow. Moze kiedys Lormt byl miastem, chociaz nie potrafilem odgadnac, z jakiego powodu miano by je budowac w tak ponurej okolicy. Teraz jest to kilka niszczejacych budowli otoczonych ruinami. Kryja sie w nich dawno zapomniane kroniki Starej Rasy. Sa tacy, ktorzy kopiuja i przepisuja to, co uwazaja za godne zachowania, a wybor nalezy tylko do nich. W ten sposob pomijaja lezace obok i rozpadajace sie strzepy czegos znacznie cenniejszego. Szukalem tam wyjasnienia owej zagadkowej nieznajomosci wschodu. Kyllan i ja nie zrezygnowalismy z nadziei uwolnienia Kaththei i ponownego polaczenia naszej trojki, choc nasze otoczenie mogloby tak sadzic. Lecz by uciec przed gniewem Rady Strazniczek, potrzebowalismy schronienia - i moglismy je znalezc na tajemniczym wschodzie. W Lormcie postawilem sobie dwa zadania, ktorych wykonanie zajelo mi wiele miesiecy. Szukalem starych manuskryptow i usilowalem stac sie znow wojownikiem, chociaz teraz wladac mieczem miala moja lewa reka. W naszym bowiem swiecie zaden czlowiek nie mogl podrozowac bez broni, kiedy slonce Estcarpu zachodzilo krwawo, na poly zanurzone juz w gestniejacym mroku. Wyjasnilem tajemnice na tyle, by uwierzyc, iz wlasnie na wschodzie znajdziemy ocalenie - a przynajmniej szanse ucieczki przed gniewem Czarownic. Drugi cel tez osiagnalem: ponownie stalem sie wojownikiem. Ostateczny cios, jaki Rada postanowila zadac Karstenowi, stal sie dla nas najlepsza okazja do uwolnienia Kaththei. Podczas gdy Czarownice gromadzily Moc, zeby ruszyc z posad poludniowe gory, Kyllan i ja spotkalismy sie w Estfordzie, ktory niegdys byl naszym domem. I w te straszna noc, kiedy trzesla sie ziemia, wyruszylismy w droge, aby uwolnic nasza siostre z wiezienia. Juz we troje pojechalismy na wschod i znalezlismy sie w Escore, zniszczonej przez odwieczna wojne krainie, z ktorej przed wiekami Stara Rasa przybyla do Estcarpu, krainie, gdzie moce dobra i zla zaczely dzialac samopas i mogly przybierac dziwne postacie. Walczylismy z nimi, razem i osobno. Wtedy to Kyllan uzyl swych zdolnosci dla naszego dobra i w ten sposob otworzyl droge jednej z owych sil. Choc omal nie stracil zycia i wiele wycierpial, zaprowadzil nas jednak do Ludu Zielonych Przestworzy i ich schronienia. Mieszkancy Zielonej Doliny nie nalezeli w pelni do Starej Rasy. W naszych zylach tez plynela obca krew, krew Simona Tregartha, ktory przybyl do Estcarpu z innego swiata i innego czasu. Zielony Lud mial w sobie cos ze Starej Rasy. Jako potomkowie dawniejszych mieszkancow Escore byli mocniej niz Stara Rasa zwiazani z ojczysta ziemia. W Escore spotkalismy wiele istot znanych nam jedynie z zaslyszanych w dziecinstwie legend. Pozniej nieznana Moc rzucila geas na Kyllana. Pod wplywem tego nakazu moj brat powrocil do Estcarpu, zaszczepiajac napotkanym po drodze ludziom pragnienie wedrowki na wschod. Znalazlo ono podatny grunt w umyslach niektorych przedstawicieli Starej Rasy, wygnanych z Karstenu podczas Kolderskiej Wojny. Kiedy Kyllan wrocil do nas, bezdomni, niespokojni tulacze ruszyli jego sladem. Do Escore przybyli wojownicy ze swymi kobietami i dziecmi oraz calym dobytkiem potrzebnym do rozpoczecia zycia w nowej ojczyznie. Mezczyzni z Ludu Zielonych Przestworzy pod wodza swej Pani - Dahaun - tej, ktora przyszla z pomoca Kyllanowi, kiedy grozilo mu wielkie niebezpieczenstwo - i Ethutura, swego wodza, pomogli wygnancom przebyc gory i zaprowadzili do Zielonej Doliny. Tyle napisalem w tej kronice i byc moze powtarzam dobrze znana opowiesc, ale polecono mi uzupelnic zapiski Kyllana. Jest to moja czesc historii naszej trojki, pozostajaca nieco na uboczu dziejow Wielkiej Wojny. Slusznie znalazla sie w kronikach, gdyz bez nas niemozliwe byloby zwyciestwo. Prawde mowiac, moja przygoda zaczyna sie wlasnie w Zielonej Dolinie, a bylo to miejsce radujace ludzkie serca. Przez wieki jej mieszkancy otoczyli ja takimi Symbolami, zamknieciami i zabezpieczeniami, ze pozostala wolna od Zla i ludzie czuli sie tam bardzo dobrze. Znalem owe Symbole z badan w Lormcie i uwazalem je za wysmienite zabezpieczenia. W Zielonej Dolinie panowal spokoj, nie moglismy sobie jednak pozwolic na odpoczynek, gdyz w calym Escore wrzalo. Dawno temu ta starozytna kraina raz po raz wstrzasaly wojny rownie wielkie jak te, ktore teraz pustoszyly nasza ojczyzne na zachodzie - Estcarp. Mezczyzni i kobiety w Escore poszukiwali wiedzy i w pewnym momencie poniechali wszelkich zabezpieczen, jakie ostroznosc nakladala na podobne badania. Pojawili sie posrod nich tacy, ktorzy szukali Mocy dla samej jej potegi, a z tego zawsze rodza sie Ciemnosci wieksze nizli jakikolwiek nocny mrok. Wsrod Starej Rasy nastapil rozlam i niektorzy jej przedstawiciele wycofali sie poza gory zachodnie do Estcarpu, niszczac za soba drogi i wymazujac z umyslow pamiec o przeszlosci. Ci, ktorzy pozostali w Escore, walczyli ze soba; tytaniczne, straszliwe moce przeciw mocom, niszczace i siejace spustoszenie. Inni, jak Lud Zielonych Przestworzy, przestrzegajacy dawnych praw, schronili sie na pustkowia. Dolaczyla do nich garsc ludzi dobrej woli oraz istoty powstale w wyniku eksperymentow, ktore przeprowadzali pierwsi badacze, istoty nie skazone zlem ani nigdy nie oddane na sluzbe Zlu. Lecz stronnicy Dobra byli zbyt nieliczni i slabi, zeby rzucic wyzwanie Wielkim Adeptom upojonym wladza nad przekraczajaca nasze wyobrazenie energia. Siedzieli wiec w ukryciu i czekali, az ucichna i przemina zrodzone z czarow nawalnice. Niektorzy Adepci Ciemnosci wyniszczyli sie wzajemnie w tych przerazajacych zmaganiach. Inni zas odeszli przez odkryte przez siebie Bramy, wiodace do odmiennych epok i swiatow - podobne do Bramy, przez ktora nasz ojciec przybyl do Estcarpu. Pozostaly po nich enklawy starozytnego zla i sludzy, ktorych uwolnili lub porzucili. Nikt tez nie wiedzial, czy pewnego dnia. nie zechca powrocic, jesli cos lub ktos ich przywola. Kiedy przybylismy do Escore, Kaththea posluzyla sie wyuczona w Przybytku Madrosci wiedza, zeby nas ocalic i dopomoc nam w walce. Naruszyla przez to panujacy tu od wiekow pozorny spokoj. W calym Escore zawrzalo, Moce Ciemnosci przebudzily sie i jely gromadzic. Lud Zielonych Przestworzy uznal, iz zanosi sie na nowa wojne. Ale tym razem musielismy podjac wyzwanie, gdyz w przeciwnym razie starlyby nas na proch mlynskie kamienie Ciemnosci. Zwolano zatem zgromadzenie wszystkich sil Swiatla, na ktorym mielismy ulozyc plan walki ze Zlem. To Ethutur zwolal te Rade i zasiedlismy razem, dziwna mieszanina ludow, a raczej powinienem powiedziec - zywych istot. Niektorzy bowiem sposrod nas wcale nie byli ludzmi, choc nie zaliczali sie tez do zwierzat. Ethutur przemawial w imieniu Ludu Zielonych Przestworzy. Po prawej mial jednego z Renthanow, ktorzy od czasu do czasu wozili ludzi na swych grzbietach i poslugiwali sie glosem, kiedy zaistniala taka potrzeba. Byl to Shapurn, dowodca przebieglych wojow. Opodal na sporym glazie siedziala jaszczurka o blyszczacej niby klejnoty lusce. Jedna lapa dotykala trzymanego w szponach drugiej sznura z nieregularnie nanizanymi srebrnymi paciorkami, jak gdyby za ich pomoca miala nie zapominac o sprawach, ktore nalezalo poruszyc w dyskusji. Dalej siedzial mezczyzna w helmie - i wiele razy widywalem jemu podobnych. Byl to pan Hervon, ktory przybyl z wlosci odkrytej przez Kyllana, po prawicy mial swa malzonke, pania Chriswithe, z lewej Godgara, dowodce swej druzyny. Za nimi zajeli miejsca Kyllan, Kaththea i wladczyni Zielonego Ludu, Dahaun. Na wysokim glazie opodal przycupnal - stajac sie w ten sposob bardziej widoczny w otoczeniu, ktore gorowalo nad nim wzrostem - Flannan imieniem Farfar, o upierzonym czlekoksztaltnym ciele, ptasich skrzydlach i pazurzastych stopach. Zaproszono go jedynie z grzecznosci, gdyz jego pobratymcy nie potrafili skoncentrowac mysli w stopniu niezbednym do walki. Flannany slynely jako znakomici poslancy. Po drugiej stronie kregu znajdowali sie nowo przybyli. Byla wsrod nich jeszcze jedna latajaca istota, o glowie jaszczurki, waskiej, uzebionej, pokrytej polyskujacymi w sloncu czerwonymi luskami, ktore kontrastowaly z niebieskozielonym upierzeniem reszty ciala. Co jakis czas rozposcierala niespokojnie skrzydla i krecac glowa mierzyla zgromadzonych ostrym spojrzeniem. Byl to Vrang ze Wzgorz i Dahaun przywitala go uroczyscie nazywajac Vorlongiem Dlugoskrzydlym. Nieco dalej ulokowala sie bardziej juz podobna do ludzi grupa, skladajaca sie z czterech osob. Byli to, jak nam powiedziano, potomkowie Starej Rasy, ktorzy dawno temu uciekli w gory i zdolali utrzymac sie tam, a nawet wywalczyc sobie niewielkie, lecz bezpieczne siedziby. Przewodzil im wysoki, ciemnowlosy mezczyzna z rysami wskazujacymi na brak jakiejkolwiek domieszki obcej krwi. Wygladal na mlodzienca, choc wrazenie to moglo byc mylace, gdyz u przedstawicieli Starej Rasy oznaki starosci wystepowaly dopiero na kilka tygodni przed smiercia - o ile ktorys dozyl sedziwego wieku, co w ostatnich czasach udalo sie niewielu. Mezczyzna ow byl urodziwy i mial dworne maniery. A ja nienawidzilem go z calej duszy. W przeszlosci nasza trojke laczyly mocne wiezy, dlatego nigdy nie szukalismy towarzystwa innych ludzi. Po porwaniu Kaththei, Kyllan i ja nie utracilismy duchowej jednosci. Mielismy wielu towarzyszy broni, ktorych lubilismy, i nielicznych, na ktorych patrzylismy z niechecia. Ale nigdy dotad nie owladnelo mna tak gwaltowne uczucie - chyba tylko wtedy, gdy spotkalem sie w walce z karstenskim najezdzca. Jednak nawet wowczas bardziej nienawidzilem tego, co reprezentowal soba przeciwnik, niz samego czlowieka. Natomiast Dinzila ze Wzgorz nienawidzilem zapamietale, zimno i z nie znanego mi powodu. Tak bardzo zaskoczylo mnie to uczucie, ktore owladnelo mna w chwili, kiedy Dahaun przedstawila nas sobie, ze zawahalem sie, nim wymowilem slowa powitania. Wydalo mi sie wtedy, ze nowo poznany mezczyzna znal moje uczucia i byl nimi rozbawiony - tak jak moglby go rozbawic dziecinny wybryk. Ale ja nie bylem dzieckiem, o czym Dinzil mial sie przekonac w swoim czasie. W swoim czasie... Zdalem sobie sprawe, ze nie tylko nienawisc mna wstrzasala, gdy spogladalem na te spokojna, urodziwa twarz, lecz takze obawa... Jak gdyby w kazdej chwili nieznany przybysz ze Wzgorz mogl sie przeistoczyc w cos bardzo groznego dla nas wszystkich. Wszelako rozsadek mi podpowiadal, ze Lud Zielonych Przestworzy powital Dinzila przyjaznie i uznal jego przybycie za pomyslne wydarzenie. Skoro znali wszystkie niebezpieczenstwa grozace w Escore, na pewno z wlasnej woli nie otworzyliby bram swego domu komus, kto nosilby w sobie zarodki Zla. Kiedy po raz pierwszy przemierzalismy pola i lasy Escore, Kaththea twierdzila, ze potrafi za pomoca wechu odnalezc miejsca, w ktorych ukrywala sie pradawna, ponura magia, gdyz buchal od nich okropny smrod. Moj nos nie zakwalifikowal tak Dinzila. A przeciez mialem sie na bacznosci za kazdym razem, kiedy na niego spogladalem. Na naszej naradzie przemawial dobrze, okazujac zdrowy rozsadek i znajomosc wojennego rzemiosla. Przybyli z nim wielmoze od czasu do czasu dorzucali jakis komentarz swiadczacy jasno, ze Dinzil byl opoka ich krainy. Ethutur wydobyl mapy przemyslnie uformowane z suchych lisci. Mapy przechodzily z rak do rak. Mieszkancy lasu i przybysze ze Wzgorz podobnie jak inni uczestnicy narady, nie bedacy ludzmi, opatrywali je stosownymi komentarzami. Vorlong z naciskiem ostrzegal przed pewnym pasmem wzgorz, na ktorych, jak wykrakal w ledwo zrozumialym jezyku, znajdowaly sie trzy kregi ulozone ze stojacych glazow. Mialy one zawierac cos tak smiercionosnego, iz nawet przelot nad nimi zabijal. Zaznaczylismy te niebezpieczne miejsca tak, by mogli je rozpoznac wszyscy obecni. Wlasnie wygladzalem jedna z map, kiedy poczulem dziwne przyciaganie. Moja okaleczona reka - obecnie rzadko zwracalem na nia uwage, odkad przestala mnie bolec i odzyskalem w niej wladze na tyle, na ile to bylo mozliwe z pomoca cwiczen - odciagnela moj wzrok od szarobrazowej powierzchni mapy. Przyjrzalem sie jej zaintrygowany, a potem podnioslem glowe. Dinzil wpatrywal sie w moja reke. Usmiechal sie lekko, lecz usmiech ten sprawil, ze zaczerwienilem sie po uszy. Chcialem rzucic mape i ukryc reke za plecami. Dlaczego? Zostala okaleczona w sprawiedliwej wojnie, a nie w rezultacie haniebnego postepku. A przeciez zaczalem sie wstydzic wielkiej blizny tylko dlatego, ze Dinzil spogladal na nia w taki sposob, jak gdyby wszystko, co psulo symetrie czyjegos ciala bylo szpetota, ktora powinno sie ukrywac przed swiatem. Pozniej podniosl wzrok, by spojrzec mi w oczy, i ponownie wydalo mi sie, ze wyczytalem w jego spojrzeniu rozbawienie, takie samo, jakie niektorzy ludzie odczuwaja na widok kalek. Wiedzial, ze znam jego uczucia - lecz to tylko powiekszalo jego rozbawienie. Musze ich ostrzec, pomyslalem goraczkowo. Kyllana i Kaththee. Na pewno podziela moje obawy i niejasne podejrzenia w stosunku do tego czlowieka. Spotkajmy sie tylko, a otworze przed nimi umysl, tak by mieli sie na bacznosci. Na bacznosci przed czym? I dlaczego? Lecz na te pytania nie znalem odpowiedzi. Spojrzalem na mape. I teraz celowo uzylem przecietej blizna reki o dwoch sztywnych palcach do jej wygladzenia. Wzbieral we mnie zimny gniew. -A wiec postanowilismy, ze wysylamy wezwanie do Kroganow i Thasow - podsumowal po chwili milczenia Ethutur. -Nie licz na nich zbytnio, panie. - To przemowil Dinzil. - Oni nadal sa neutralni, to prawda. Ale rownie dobrze moga pragnac, zeby tak pozostalo. -Jezeli sadza, ze moga nimi pozostac, kiedy rozgorzeje boj, to sa skonczonymi glupcami! - wykrzyknela ze zniecierpliwieniem Dahaun. -Byc moze sa nimi, w naszych oczach - odpowiedzial Dinzil. - Widzimy tylko jedna strone tarczy. Oni moga jeszcze nie dostrzegac drugiej. Lecz nie chca dokonac takiego wyboru na czyjs rozkaz. Znajac nieco Kroganow, gdyz my, mieszkancy Wzgorz, w przeszlosci mielismy z nimi do czynienia, zdajemy sobie sprawe, ze kiedy sie na nich naciska, odgryzaja sie naciskajacym. Skoro wiec musimy sie z nimi skontaktowac, nie wywierajmy na nich presji. Dajmy im dosc czasu, zeby mogli sie naradzic otrzymawszy miecz wojny. A przede wszystkim nie ukazujmy im zagniewanej twarzy, jezeli odpowiedza odmownie. Wojna, ktora rozpoczynamy, nie bedzie krotka. Tych zas, ktorzy sa neutralni na jej poczatku, mozna przeciagnac na nasza strone przed jej zakonczeniem. Skoro chcemy, zeby dolaczyli pod nasze sztandary, dajmy im mozliwosc dokonania wyboru wtedy, kiedy tego sami zechca. Ethutur skinal glowa na znak zgody podobnie jak pozostali. Nasza trojka nie mogla zglosic sprzeciwu, gdyz to byla ich ziemia i znali ja dobrze. Pomyslalem sobie jednak, ze nierozsadnie jest prowadzic wojne w kraju, w ktorym sa sily nie zwiazane z zadna ze stron, poniewaz neutralny dotad sasiad moze nagle stac sie wrogiem, znalezc nie broniona flanke i ja zaatakowac. -Wiec posylamy miecz wojny do Kroganow, Thasow i do Mchowych Niewiast? - zakonczyl pytajacym tonem Ethutur. -Do Mchowych Niewiast? - Dahaun rozesmiala sie. - Byc moze, jesli ktos je znajdzie. Ale one zawsze. chodza wlasnymi drogami. Mozemy liczyc jedynie na tych, ktorzy sie zgromadzili tu i teraz - czy to nam chciales powiedziec, panie Dinzilu? -A kimze ja jestem, zebym wyliczal tych, ktorzy zyja z dala od moich ludzi, pani? - Wzruszyl ramionami. - Zwykla ostroznosc nakazuje obudzic lub wezwac tylko tych, z ktorymi mielismy do czynienia w przeszlosci. W Escore zaszly glebokie przemiany i rzeczy dotychczas znane staly sie swoim przeciwienstwem. Byc moze, dzisiaj nie mozna ufac nawet starym przyjaciolom. Powiedzialbym, ze armia, do ktorej mozemy miec zaufanie, obozuje teraz w waszej bezpiecznej Dolinie - ale stanie sie godna zaufania dopiero wtedy, kiedy ustawimy w szyku wszystkie nasze oddzialy. W gorach rogi wezwa do boju. A na nizinie sami musicie zwolac waszych sprzymierzencow. Jak na razie niewiele wiedzielismy o mocach, jakimi wladali otaczajacy nas ludzie i rozumne istoty. Nie smialem wiec porozumiewac sie z bratem i siostra za pomoca telepatii w tym zgromadzeniu i niecierpliwie czekalem na jego zakonczenie. Dlatego dopiero pozniej sprobowalem porozmawiac z nimi na osobnosci. Najpierw poszczescilo mi sie z Kyllanem, ktory pojechal z Hervonem szukac miejsca na obozowisko dla przybyszy zza gor. Niestety, poczatkowo znalazlem sie w towarzystwie Godgara i zostalem wciagniety w rozmowe o wojnie z Karstenem. Okazalo sie, ze niegdys sluzylismy na tym samym odcinku ostrych jak noze granicznych turni, lecz nie jednoczesnie. Dobrze znalem ten typ ludzi. Rodza sie dla wojny, niekiedy maja talenty wodzowskie. Znacznie czesciej jednak zadowalaja sie sluzba pod rozkazami czlowieka, ktorego szanuja. Sa twardym jak zelazo rdzeniem kazdej dobrej armii i cierpia w czasach pokoju, czujac podswiadomie, ze sens ich zycia rozplywa sie jak we mgle, gdy miecz zbyt dlugo spoczywa w pochwie. Godgar jechal obok mnie, wietrzac w powietrzu niebezpieczenstwo. Niczym zwiadowca na wojnie, rozgladal sie po okolicy i notowal w pamieci charakterystyczne cechy terenu. Hervon znalazl wreszcie odpowiednie miejsce i zajal ile rozbijaniem namiotow, chociaz w Zielonej Dolinie bylo tak cieplo, ze spokojnie mozna bylo spac pod golym niebem. Nareszcie zostalem sam i moglem pojechac z Kyllanem. Unikajac myslowego przekazu opowiedzialem mu o Dinzilu. Mowilem przez kilka chwil, zanim zdalem sobie sprawe, Ze moj brat spochmurnial. Urwalem, gniewnie spojrzalem na niego i uzylem lacznosci myslowej. Zaskoczony i zbity z tropu odkrylem w jego umysle cos, czego na pierwszy rzut oka nie moglem zidentyfikowac, potem zas zaakceptowac: niedowierzanie! Bylem wstrzasniety, gdyz Kyllan sadzil, ze to ja w blasku slonca szukalem cieni i sialem niepokoj... -Nie, nie to! - zaprotestowal szybko odczytawszy moja mysl. - Ale co masz przeciw temu czlowiekowi? Tylko uczucie? Gdyby zyczyl nam zle, jakze moglby przejsc obok Symboli chroniacych Zielona Doline? Nie sadze, by mogl dotrzec tu ktos, kogo okrywa Wielki Mrok. Jakze sie mylil, lecz wowczas nikt z nas nie zdawal sobie z tego sprawy. Coz moglem przytoczyc na dowod, ze sie nie myle? Spojrzenie Dinzila? Plonaca we mnie nienawisc? Alez takie uczucia byly bronia i zarazem sygnalem alarmowym dla mieszkancow Doliny. Kyllan przestal sie dziwic i skinal glowa. Lecz ja zamknalem przed nim moj umysl. Zachowalem sie jak dziecko, ktore ufnie wzielo do reki rozzarzony wegielek, podziwiajac jego blask i nie znajac grozacego mu niebezpieczenstwa. A potem, sparzywszy sie, spojrzalo podejrzliwie na swiat. -Bede pamietal o twoim ostrzezeniu - zapewnil mnie Kyllan. Wyczulem jednak, ze nie przywiazuje wiekszej wagi do moich slow. Owej nocy w Zielonej Dolinie wydano wspaniala uczte. Nie byla wesola, gdyz biesiadnikow sprowadzila tutaj grozba wojny. Mimo to scisle przestrzegano dworskiego ceremonialu, moze dlatego, ze bylo w nim cos bezpiecznego. Nie porozmawialem z Kaththea tak, jak zamierzalem; wstrzasniety wymiana mysli z Kyllanem czekalem za dlugo. Ciazylo mi to na sercu jak kamien, kiedy tak spogladalem na moja siostre siedzaca obok Dinzila, ktory zbyt czesto usmiechal sie do niej. A Kaththea tez sie usmiechala lub wrecz smiala, gdy sie odzywal. -Czy zawsze jestes taki milczacy, wojowniku o surowej twarzy? Odwrocilem sie uslyszawszy glos Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy potrafi, jesli zechce, przeistoczyc sie w kazda pieknosc, do ktorej moglby wzdychac mezczyzna. Teraz miala krucze wlosy i lekki rumieniec barwil jej smagle policzki. Lecz pare godzin temu, o zachodzie slonca, jej sploty lsnily zlotem i miedzia, a skora byla zlocista. Zastanowilem sie, jak czuje sie ktos, kto jest wieloscia w jednosci. -Czy snisz, madry Kemocu? - rzucila lekko i ocknalem sie z zamyslenia. -Jesli tak, to nie sa to dobre sny, pani. Figlarne blyski zgasly w jej oczach i Dahaun opuscila wzrok na trzymana oburacz czare. Poruszyla nia lekko i purpurowy plyn zafalowal w jej wnetrzu. -Kemocu, tej nocy nie zagladaj w zadne czarodziejskie zwierciadlo. Moim zdaniem, ciazy ci nie tylko wspomnienie zlego snu. -To prawda. Dlaczego to powiedzialem? Zawsze radzilem sie tylko siebie samego lub mego rodzenstwa, gdyz my troje-ktorzy-bylismy-jednoscia dzielilismy sie myslami. Ale czy bylo tak nadal? Spojrzalem znow na moja siostre, ktora smiala sie razem z Dinzilem, i na Kyllana zywo rozprawiajacego z Ethuturem i Hervonem, jak gdyby byl spajajacym ich ogniwem. -Galaz nie powinna zatrzymywac lisci - powiedziala cicho Dahaun. - Nadchodzi czas, kiedy musza uleciec na wietrze. Ale na ich miejsce wyrastaja nowe. Zrozumialem aluzje i zaczerwienilem sie. Od tygodni wiedzialem, ze ja i Kyllana lacza silne uczucia. Nie bolalo mnie to. Pogodzilem, sie tez z mysla, ze nadejdzie dzien, kiedy Kaththea wejdzie na droge, ktora podazy z kims innym. Nie gniewalo mnie, iz moja siostra smiala sie wesolo tej nocy i byla bardziej dziewczyna niz siostra i czarownica. Ale nie moglem zniesc mezczyzny, z ktorym sie smiala! -Kemocu... Spojrzalem znow na Dahaun i stwierdzilem, ze bacznie wpatruje sie we mnie. -Kemocu, o co chodzi? -Pani - spojrzalem jej prosto w oczy, ale nie sprobowalem dosiegnac jej umyslu. - Strzez pilnie murow. Boje sie. -Dinzila? Boisz sie, ze zabierze ci te, ktora kochasz? -Dinzila... Nie, boje sie tego, czym moze byc. Upila maly lyk, nadal przygladajac mi sie uwaznie znad krawedzi czary. -A wiec bede ich strzegla, wojowniku. Zle o tobie myslalam, zle sie wyrazilam i zle sie z toba obeszlam. Nie przemawia przez ciebie zazdrosc o bliska osobe. Nie lubisz Dinzila dla niego samego. Czemu? -Nie wiem... czuje tylko. -Uczucia moga przemawiac bardziej prawdziwie niz usta. Wierz mi, bede go obserwowala - i to na wiele sposobow. - Dahaun odstawila czare. -Dzieki ci za to, pani - powiedzialem cicho. -Jedz wiec z lzejszym sercem, Kemocu - odrzekla. - I niech szczescie ci towarzyszy z prawej i z lewej strony oraz z tylu. -A nie z przodu? - Unioslem w pozdrowieniu swoja czare. -Przeciez z przodu nosisz miecz, Kemocu. W taki to sposob Pani Zielonych Przestworzy dowiedziala sie, co lezy mi na sercu, i dala wiare moim slowom. A mimo to chlod mnie ogarnal na mysl o nadchodzacym poranku. Mnie to bowiem wybrano, bym wezwal Kroganow na wojne, a Dinzil nie okazywal najmniejszej checi opuszczenia Zielonej Doliny. Rozdzial II Na naradzie postanowiono, ze Lud Zielonych Przestworzy i my, przybysze z Estcarpu, przekazemy miecz wojny takim sprzymierzencom, ktorych mozna bedzie pozyskac na nizinie. Dahaun miala pojechac z Kyllanem do Thasow, plemienia mieszkajacego pod ziemia, ktorego zadne z nas jeszcze nie widzialo na oczy. Ich zywiolem byl zmierzch i nocne mroki, choc dotychczas - wedle posiadanych przez nas wiadomosci - Thasowie nie przylaczyli sie do sil Ciemnosci. Ethuturowi i mnie polecono wybrac sie do Kroganow, ludu, do ktorego nalezaly jeziora, rzeki i wszystkie drogi wodne w Escore. Uznano, ze widok przybyszow z Estcarpu moze wzmocnic znaczenie wezwania do wojny.Wyruszylismy wczesnym rankiem, podczas gdy Kyllan i Dahaun musieli czekac az do nocy, by umiescic na pustkowiu plonace pochodnie wojny. Patrzyli, jak odjezdzamy. Nie mielismy juz koni; ja siedzialem na jednym ze wspolplemiencow Shapurna, Ethutur zas jechal na samym wodzu Renthanow. Nasze wierzchowce byly duze, o dlon szersze od rumakow zza gor, dereszowate, o kremowej skorze i polyskliwym czerwonym wlosie. Pierzaste ogony kremowej barwy mocno tulily do zadow. Podobnie pierzasty peczek wlosow wyrastal na lbie, tuz za dlugim, czerwonym rogiem, wyginajacym sie wdziecznym lukiem. Jechalismy bez siodel i wodzy. Nasze wierzchowce nie byly naszymi slugami, lecz wspolambasadorami, na tyle laskawymi, iz uzyczyly nam swej sily, aby przyspieszyc podroz. A poniewaz mialy niezwykle wrazliwe zmysly, staly sie zarazem naszymi zwiadowcami, w mig wyczuwajacymi kazde niebezpieczenstwo. Ethutur nosil zielony stroj swego ludu i za pasem mial jego najpotezniejsza bron, energetyczny bicz. Ja zas bylem ubrany w skorzany estcarpianski mundur i kolczuge. Przygniatala mi ramiona ciezkim brzemieniem, ktorego od dawna nie czulem. Misiurke trzymalem w reku i lekki poranny wiatr rozwiewal mi wlosy. Kiedy opuszczalismy Estcarp, jesien miala sie tam ku koncowi i zblizaly sie pierwsze przymrozki, natomiast w Escore lato zdawalo sie dluzej trwac. Wprawdzie widzialem splamione zolcia i czerwienia liscie mijanych krzewow, lecz wiatr byl cieplejszy, a poranny chlod szybko przeminal. -Nie daj sie zwiesc - odezwal sie Ethutur. Choc uczucia bardzo rzadko malowaly sie na jego urodziwej twarzy, teraz w jego oczach dostrzeglem ostrzegawczy blysk. Tak jak u wszystkich mezczyzn tej rasy, dlugie rogi o barwie kosci sloniowej sterczaly wsrod opadajacych mu na czolo kedziorow. W mniejszym stopniu dzielil z Dahaun zdolnosc zmiany barwy. Teraz, w szarym swietle poranka, jego wlosy byly ciemne, a twarz blada, lecz gdy dotknely go pierwsze promienie slonca, ujrzalem rude kedziory i ogorzala cere. -Nie daj sie zwiesc - powtorzyl. - Escore roi sie od pulapek, a przynety bywaja niekiedy bardzo piekne. -Tak, widzialem to juz - zapewnilem go. Shapurn wysunal sie nieco do przodu, opuszczajac droge wiodaca do Zielonej Doliny. Moj wierzchowiec poszedl w slady swego przywodcy, chociaz nie zauwazylem, zeby Shapurn wydal mu jakis rozkaz. Poczatkowo wydawalo sie, ze wracamy do Wzgorz, ale po krotkiej wspinaczce pokonalismy niewielka przelecz i ponownie znalezlismy sie na zboczu. Chociaz przejscie bylo waskie, dostrzeglem slady dowodzace, ze niegdys biegla tu jakas droga. Kamienne bloki wystawaly z ziemi niby szerokie stopnie i nasi czworonozni towarzysze stapali po nich bardzo ostroznie. Dotarlismy do drugiej doliny, niemal w calosci zarosnietej karlowatymi drzewami lub wysokimi ciemnozielonymi krzewami. Gorowaly nad nimi kamienne bryly. Choc zburzone i popekane, nadal przypominaly sciany. Ethutur wskazal je ruchem glowy. -HaHarc... -To znaczy? - ponaglilem go, gdy nie powiedzial nic wiecej. -Kiedys bylo to bezpieczne miejsce. -Czy zdobyly je sily Ciemnosci? -Nie. Wzgorza zatanczyly i HaHarc padlo. Ale tamtej nocy tanczyly przy wtorze dziwnej muzyki. Miejmy nadzieje, ze nasi obecni przeciwnicy nie znaja jej sekretu. -Ile z owej wiedzy pozostalo? - zapytalem, choc bylem pewny, ze mozemy tylko snuc przypuszczenia. -Ktoz to wie? Znaczna czesc Wielkich Adeptow zginela w nie konczacych sie walkach, jakie ze soba toczyli. Drudzy odeszli przez otwarte przez siebie bramy, zeby gdzie indziej sprobowac sil i zwyciezyc... lub poniesc kleske. Mamy nadzieje, ze naszymi obecnymi przeciwnikami nie sa tamci Adepci, lecz ich pomniejsi sludzy, ktorych dawno porzucili. Ale nigdy nie zapominaj, ze i oni sa bardzo grozni. Nie mialem takiego zamiaru, gdyz widzialem niektorych. Starozytna, ledwie widoczna droga zaprowadzila nas na skraj ruin. Pokrywala je gruba warstwa ziemi, a drzewa zakorzenily sie wsrod kamieni. Uplynelo niewatpliwie wiele czasu, odkad HaHarc zatrzeslo sie i przestalo istniec. Potem Shapurn skrecil w lewo, znow biegnac stara droga. Wyjechalismy z niesamowitej doliny na porosnieta wysoka trawa rownine. Stojace juz wysoko na niebie slonce mocno przypiekalo. Ethutur odrzucil do tylu plaszcz. Na kolanach trzymal miecz wojny - nie wykuty ze stali, lecz wyrzezbiony z bialego drewna. Zawile runy pokrywaly cala dlugosc szerokiego, tepego brzeszczotu, a rekojesc i jelce oplataly czerwone i zielone sznury powiazane w fantastyczne wezly. Ujechalismy spory kawalek po rowninie, kiedy Shapurn podniosl leb i zatrzymal sie. Moj wierzchowiec poszedl jego sladem. Przywodca Renthanow rozdal chrapy i krecil powoli lbem weszac obca won. Uslyszelismy go w naszych myslach. -Wilkolaki. Spojrzalem na trawe falujaca w podmuchach wiatru. Byla dosc wysoka, zeby ukryc skradajacego sie czlowieka. Odkad Kaththea i ja ucieklismy przed zgraja roznorodnych potworow, nauczylem sie nie dowierzac chocby najniewinniej wygladajacemu krajobrazowi. -Co robia? - Pytanie Ethutura swiadczylo, ze rozumowal w podobny jak ja sposob. -Kraza, szukaja... -Nas? -Nie. - Shapurn wciagnal w nozdrza wiatr. - Sa glodne. Poluja, zeby napelnic brzuchy. Ach - sploszyly zdobycz. Teraz wyja na jej tropie. Dopiero teraz niewyraznie uslyszalem odlegle wycie. Zrobilo mi sie zal ich ofiary, gdyz i na mnie kiedys tak polowaly. Ethutur sciagnal lekko brwi, naruszajac tym spokoj beznamietnej zwykle twarzy. -Za blisko - powiedzial. - Musimy czesciej patrolowac granice. - Oparl dlon na rekojesci zatknietego za pas bicza. Jednak go nie wyciagnal; dopoki niosl miecz wojny, nie mogl brac udzialu w walce. Shapurn ruszyl klusem, a moj wierzchowiec z latwoscia dotrzymywal mu kroku. Przebylismy reszte drogi przez rownine z predkoscia, jakiej nie przewyzszylyby slynne trogianskie rumaki z Estcarpu. Pozniej znalezlismy sie w wawozie o zboczach porosnietych gesto krzakami. Waski strumyk wil sie leniwie na jego piaszczystym dnie niby waz, duch potoku, ktory plynal tedy bystro w innych porach roku. Dostrzeglem jakis blysk wsrod szarych kamieni, swietlny refleks, na ktory nie moglem pozostac obojetny. Bez zastanowienia zeskoczylem z Renthana i wylowilem z brunatnego gniazda niebieskozielony kamyk, jeden z tych, ktore tak wysoko cenili mieszkancy Zielonej Doliny. Identyczne kamienie zdobily bransolety i pas Ethutura. Ten byl chropawy i nie oszlifowany, a jednak odbil sie w nim promien slonca, i kamyk zablysl mi w reku niby morski ognik. Ethutur odwrocil sie niecierpliwie, ale kiedy zobaczyl moje znalezisko, wydal okrzyk pelen zaskoczenia i radosci. -Los usmiechnal sie do nas, Kemocu! To znaczy, ze sily Zla nie zapuszczaja, sie w te strony. Takie kamienie traca blask, gdy dotknie je Mrok. To dar dla ciebie od tej ziemi i oby przydal ci sie w przyszlosci. - Zdjal prawa reke z miecza wojny i zrobil nia gest, ktory rozpoznalem dzieki zdobytej w Lormcie wiedzy jako znak, iz dobrze mi zyczy. Wydawalo sie, ze znalezienie niebieskozielonego kamienia dodalo otuchy mojemu towarzyszowi, gdyz zaczal mowic. Sluchalem z uwaga, wszystko bowiem, co mial do powiedzenia o Escore i jego mieszkancach, bylo bardzo wazne. Kroganowie, do ktorych zdazalismy, to jeszcze jedna rasa zrodzona w wyniku wczesnych eksperymentow Wielkich Adeptow. Przodkami ich byli ludzie, ochotnicy, ktorych poddano mutacji i tak przeksztalcono, iz stali sie istotami wodnymi, choc przez krotki czas mogli przebywac na ladzie. Podczas wojen pustoszacych Escore, Kroganowie dla bezpieczenstwa wycofali sie w glebiny i teraz rzadko widywano ich na brzegu. Niekiedy zamieszkiwali wyspy na jeziorach i od czasu do czasu pojawiali sie poza swymi wodnymi siedzibami w poblizu strumieni. Nigdy nie byli wrogo nastawieni wobec Ludu Zielonych Przestworzy. W istocie nieraz sprzymierzali sie z nim w przeszlosci. Ethutur wspomnial o przypadku, kiedy to Kroganowie wywolali powodz, zeby zniszczyc legowisko wyjatkowo szkodliwych zlych mocy, ktore wyryly nore w miejscu, gdzie nie potrafili ich dosiegnac jezdzcy z Zielonej Doliny. Ethutur mial nadzieje, ze teraz tez zdola ich sklonic, aby oficjalnie przylaczyli sie do nas. Mogliby byc doskonalymi zwiadowcami, poniewaz woda dociera wszedzie w Escore; a tam, gdzie plynie, z latwoscia zdolaja sie przedostac Kroganowie albo inni mieszkancy wod, ktorzy im sluza. Tymczasem wyjechalismy z wawozu na szeroka bagnista przestrzen. Teren ten wygladal na spustoszony przez susze. Trzciny i pozostala blotna roslinnosc uschly i zbrazowialy. Nieco dalej dostrzeglem zielone pagorki posrod niewielkich sadzawek, a poza nimi moczary ciagnace sie az do brzegu jeziora. Mimo iz slonce stalo wysoko na niebie, gesta mgla wisiala nad wodami jeziora. Wydalo mi sie, ze zamajaczyly w niej wyspy, lecz obraz falowal, powodujac dezorientacje umyslu, co bardzo mnie zaniepokoilo. Przypomnialem sobie Moczary Toranczykow, dziwnej rasy, ktora trzymala w niewoli mojego ojca podczas wojny z Kolderem. Te mokradla byly rownie tajemnicze i nikt sie tu nie zapuszczal bez zgody ich mieszkancow... a rzadko ja uzyskiwano. Renthany zawiozly nas na skraj bagna. Ethutur zsunal sie z grzbietu Shapuma, ja rowniez zsiadlem z mojego wierzchowca. Wodz Zielonego Ludu oparl miecz wojny o lewe ramie i podniosl prawa reke do ust. Zwinawszy dlon w ksztalt trabki wydal przeciagly zew, ktory uniosl sie i opadl, po czym znow sie podniosl, a zabrzmiala w nim wyraznie pytajaca nuta. Czekalismy. Nie widzialem nic poza duzymi owadami wodnymi, ktore to unosily sie ponad wierzcholkami trzcin, to biegaly po powierzchni sadzawek, jak gdyby woda pod ich nogami zmienila sie w twarda ziemie. Nie dostrzeglem ani jednego ptaka, ani jednego zwierzecego tropu w wyschlym blocie, ktore rozsypywalo sie pod naszymi stopami w zoltawy pyl. Ethutur trzykrotnie przywolywal Kroganow i za kazdym razem czekalismy na odpowiedz. Nie nadeszla. Przedtem jego twarz lekko spochmurniala, teraz dostrzeglem na niej zniecierpliwienie. Jesli nawet ta zwloka go gniewala, nie dal nic po sobie poznac. Nic opuscil tez skraju moczarow. Zaczalem sie zastanawiac, jak dlugo przyjdzie nam tu czekac nie wiadomo na co, zaleznie od widzimisie istot zamieszkujacych te strony. Cisza. Naraz jakies zawirowanie, lekki ruch powietrza, zasygnalizowal mi czyjes zblizanie sie. Znalem podobne odczuciu z czasow, gdy przebywalem z nasza matka lub z Kaththea. Sprawialo to wrazenie, ze jakas bardzo pewna siebie istota zdaza ku nam. Spojrzalem na Ethutura, rad, ze moge wziac z niego przyklad. Wyczulem zblizajaca sie moc. Moj towarzysz podniosl miecz wojny i zwrocil go w strone jeziora i pasa bagien, ktore go strzegly. W promieniach slonca czerwone i zielone sznury oslepiajaco blyszczaly, jakby spleciono je z rozzarzonych klejnotow, Nie odezwal sie wiecej, lecz stal nieruchomo, trzymajac miecz w gorze, na znak swej funkcji. W oddali, tam gdzie zywe jeszcze trzciny oslanialy brzeg jeziora, dostrzeglem ruch nie wywolany podmuchem wiatru. Z wody podniosly sie dwie postacie i stanely zanurzone w niej po kolana. Kiedy ruszyly ku nam, latwo i szybko pokonujac bloto, sadzawki i pasma trzcin, zauwazylem, ze z wygladu przypominaly ludzi. Nogi byly zakonczone klinowatymi stopami o polaczonych blona palcach, a ramiona i rece, choc identyczne z moimi, okrywala blada skora, polyskujaca w promieniach slonca. Ich twarze rowniez wygladaly jak ludzkie, wlosy mieli krotkie, przylegajace gladko do glowy i tylko o jeden lub dwu odcienie ciemniejsze od skory. Po obu stronach szyi widnialy dwie okragle plamy zamknietych teraz na powietrzu skrzeli. Nosili krotkie spodniczki z luskowatego materialu, mieniacego sie wszystkimi barwami teczy. Do przytrzymujacych owe spodniczki pasow przymocowano duze muszle, ktore zdawaly sie sluzyc jako sakiewki. W polaczonych blona palcach trzymali laski, w gornej polowie zielone i bogato rzezbione, w dolnej zas czarne i ostro zakonczone, tak by sprawialy wrazenie smiercionosnej broni. Kroganowie trzymali je ostrym koncem do dolu, by zapewnic nas o swych przyjaznych zamiarach. Kiedy wreszcie staneli przed nami, spostrzeglem, ze ich oczy mierzace nas nieruchomym spojrzeniem, choc z oddali wydawaly sie ludzkie, nie mialy bialek i gleboka zielen wypelniala przestrzen miedzy powiekami - jak u snieznego kota. -Ethutur. - Stojacy blizej Krogan zamiast powitania wymowil jedynie imie mojego towarzysza. -Orias? - odpowiedzial pytaniem Ethutur, po czym poruszyl lekko mieczem wojny i oplatajace rekojesc barwne sznury znow zablysly ogniem. Kroganowie nie odrywali wzroku od nas i od miecza. Wreszcie ich przywodca przywolal nas ruchem reki. Ostroznie poszlismy za nimi przez moczary, gdzie sie dalo przeskakujac z kepy na kepe. W powietrzu unosil sie zapach zgnilizny, zwykle spotykany w takich miejscach, i szlam przylgnal nam do butow juz po kilku krokach. Nasi przewodnicy szli przez bagnisty teren wcale sie nie brudzac. Dotarlismy na brzeg jeziora i zaczalem sie zastanawiac, czy Kroganowie oczekuja, ze bedziemy brodzic w jego wodach. Lecz zaraz waski cien pomknal w nasza strone od jednej z ledwie dostrzegalnych wysp. Byla to lodka ze skor jakichs wodnych zwierzat naciagnietych na konstrukcje z pocietych i starannie dopasowanych kosci. Wejscie do niej okazalo sie nie lada wyczynem. Renthany nawet tego nie probowaly, ale weszly do wody, podobnie jak nasi przewodnicy i ich wspolplemieniec, ktory przyholowal lodz. Kiedy nasza lodka ciagnieta przez trzech wodnych ludzi zblizyla sie do wyspy, zauwazylem, ze w przeciwienstwie do podmoklego brzegu jeziora otaczala ja szeroka, srebrzysta plaza pokryta czystym piaskiem. Bagienny smrod znikl. Rosly tam drzewa, jakich nigdzie indziej nie widzialem. Ich pnie strzelaly wysoko, a zamiast lisci porastaly je miekkie piora, ktore sulkarscy kupcy przywoza czasami zza morz. Drzewa mialy srebrzysta barwe, tu i owdzie na ich gornych galeziach rosly rzedami zielone i matowozolte kwiaty. Sama plaze podzielono, za pomoca duzych muszli i jasnych kamieni na wyraznie geometryczne figury. Pomiedzy tymi poletkami biegly drogi-sciezki, ogrodzone siegajacymi im do kostek plotkami z bialawego, naniesionego przez wode drewna. Nasi kroganscy przewodnicy weszli na jedna z takich drog, a Ethutur i ja podazylismy za nimi. Mijajac oznaczone czesci plazy, dostrzeglem lezace tam male koszyki i maty ozdobione delikatnymi wzorami. Nie ujrzelismy jednak zadnych sladow ich wlascicieli. Wreszcie znalezlismy sie w cieniu pierzastych drzew i poczulem zapach dziwnych kwiatow. Przelotnie migneli nam Kroganowie, ktorych przeploszylismy z plazy: mezczyzni podobni do naszych przewodnikow, a z nimi kobiety z ich rasy. Nie moglismy jednak przyjrzec im sie z bliska, poniewaz skryly sie wsrod najdalszych drzew. Zauwazylem, ze w rozpuszczone luzno wlosy mialy wplecione sznury muszelek lub wetkniete trzciny owiniete kwiatami. Ich ubrania byly z bardziej miekkiej substancji niz luskowate spodniczki mezczyzn, spinaly je na ramionach zapinkami z muszli i przepasywaly ozdobnymi paskami. Suknie mialy delikatna zielona, zolta lub rozowoszara barwe. Kiedy ponownie znalezlismy sie na otwartej przestrzeni, ujrzelismy skupisko glazow, ktore dawniej wygladaly zapewne naturalnie. Pozniej wszakze po mistrzowsku zajeli sie nimi nieznani rzezbiarze. Kamienne monstra lypaly groznie oczami wykonanymi chyba z muszli albo nie obrobionych polszlachetnych kamieni. Niektore szczerzyly groteskowo kly, bardziej bawiac, niz straszac widzow. Dwie takie rzezby strzegly skalnej polki sluzacej za tron wodzowi Kroganow. Nie powstal na nasze powitanie; na kolanach trzymal zaostrzona laske podobna do tych, ktore dzierzyli jego gwardzisci. Opieral reke na tej dziwnej wloczni i nie poruszyl sie, kiedy stanelismy przed nim. Ethutur wbil miecz wojny w miekki piasek i puscil rekojesc dopiero wtedy, gdy uzyskal pewnosc, ze bron sie nie przewroci. -Oriasie! - rzekl. Wodz Kroganow do zludzenia przypominal z wygladu tych, ktorzy nas tutaj przyprowadzili, lecz wyrozniala go ciemna linia starej blizny biegnaca przez twarz od lewej skroni po zuchwe i sciagajaca nieco do dolu powieke, tak ze oko bylo niemal przymkniete. -Widze cie, Ethuturze. Dlaczego cie tu widze? - powiedzial cienkim i - dla moich uszu - bezbarwnym glosem. -Z powodu tego... - Ethutur musnal palcami rekojesc miecza wojny. - Chcielibysmy porozmawiac. -O noszeniu wloczni, biciu w bebny i zabijaniu - przerwal mu Krogan. - O wojnie wznieconej przez cudzoziemcow... - Zwrocil glowe tak, ze przyjrzal mi sie z bliska zdrowym okiem. - Ci cudzoziemcy zbudzili to, co spalo od wiekow. Czemu stanales po ich stronie, Ethuturze? Czy nie zadowalaja cie z trudem osiagniete zwyciestwa? -Dawne zwyciestwa nie oznaczaja, ze maz musi zawiesic miecz, by rdzewial w galeziach drzewa-dachu, i ze nie potrzebuje juz nigdy wyciagac go z pochwy - odparl Ethutur. - W Escore gromadza sie sily. - I nie jest wazne, kto je obudzil. Zbliza sie dzien, kiedy rozlegnie sie glos bebnow bez wzgledu na to, czy mezowie zatkaja sobie uszy, czy tez nie. Mieszkancy Wzgorz, Vrangi, Renthany, Flannany, my z Zielonych Przestworzy i przybysze zza gor pijemy teraz z pucharu braterstwa i zwieramy szeregi. Albowiem tylko scisly sojusz daje nam szanse przezycia. To, co sie przebudzilo, nie obiecuje bezpieczenstwa w niebie, na ziemi... - urwal, a po chwili milczenia dodal: - ani w wodzie! -Nikt nie podnosi miecza wojny w pospiechu. - Pomyslalem, ze Orias uzywa slow, zeby ukryc swoje mysli. Nie probowalem ich odczytac, wydalo mi sie to bowiem niebezpieczne. Krogan mowil dalej: - Slowa zas jednego meza nie sa odpowiedzia calego wodnego ludu. Naradzimy sie. Mozecie pozostac na wyspie gosci. Ethutur pochylil glowe. Nie dotknal jednak miecza, pozostawiajac go tam, gdzie byl. Kroganowie ponownie przeprowadzili nas przez las pierzastych drzew, pozniej zas zawiezli lodzia na inna wyspe. Byla tam roslinnosc, ale znana nam i bliska. Ujrzelismy krag wylozony kamiennymi plytami, zaglebienie na ognisko, lezace opodal drwa naniesione przez wode. Wyciagnelismy nasze zapasy i posililismy sie. Pozniej powedrowalem na piaszczysty brzeg i wpatrywalem sie w tamta srebrzysta wyspe. Lecz lekka mgla, moze zrodzona z jakichs czarow, zamazywala szczegoly. Wydalo mi sie, ze zobaczylem Kroganow wychodzacych z jeziora i powracajacych do niego. Nikt jednak nie zblizyl sie do naszej wyspy, a gdyby nawet, to i tak o tym nie wiedzielismy. Ethutur nie chcial snuc przypuszczen co do wynikow narady u Oriasa. Kilka razy zauwazyl, ze Kroganowie rzadza sie wlasnymi prawami i nie ulegaja obcym wplywom, o czym przestrzegal Dinzil. Kiedy wspomnial Dinzila, obudzily sie we mnie zle przeczucia, ktore na jakis czas zdolalem uspic. Zaczalem wypytywac mego towarzysza, chcac dowiedziec sie jak najwiecej o Dinzilu. Nalezal do Starej Rasy, byl prawdziwym czlowiekiem, tak jak pojmowal to Lud Zielonych Przestworzy. Mial opinie dobrego dowodcy. Wygladalo na to, ze wladal jakims wlasnymi mocami, gdyz w dziecinstwie jego nauczycielem byl jeden z nielicznych zyjacych cudotworcow. Adept ow nakreslil ramy dla swoich badan i uzywal tego, czego sie nauczyl, do ochrony niewielkiej czesci Escore, dokad uciekl. Ethutur tak wysoko cenil Dinzila, ze nawet nie wspomnialem o swoich watpliwosciach. Czym bowiem byly moje uczucia wobec takich dowodow? Nic otrzymalismy zadnego znaku ze srebrzystej wyspy. Znow sie posililismy, po czym do snu zawinelismy sie w koce. Wtedy przysnil mi sie tak straszny sen, ze usiadlem drzac z zimna i przerazenia, a lzy jak groch splywaly mi po policzkach i kapaly po brodzie. Juz kiedys, zanim odebrano nam Kaththee, mialem podobny sen - wowczas tak samo obudzilem sie w srodku nocy, nie mogac przypomniec sobie snu, lecz zdajac sobie sprawe, ze stalo sie cos zlego. Nie moglem ponownie zasnac, nie chcialem tez niepokoic Ethutura. Z calego serca pragnalem opuscic te wyspe, pospieszyc do Zielonej Doliny i na wlasne oczy przekonac sie, iz nic zlego sie nie stalo tym, ktorzy byli czescia mnie samego. Zebrawszy sie na odwage, wymknalem sie z obozu. Poszedlem na brzeg i zwrocilem sie w strone Zielonej Doliny, tak mi sie przynajmniej wydawalo, chociaz tutaj nie moglem byc pewny, gdzie znajduje sie polnoc, poludnie, wschod czy zachod. Pozniej objalem glowe rekami i poslalem telepatyczny zew. Musialem znac prawde! Nie otrzymawszy odpowiedzi, wytezylem wole i znow zawolalem bezglosnie. Nadeszla slaba, bardzo slaba odpowiedz. Kaththea... niepokoila sie o mnie. Szybko dalem jej znac, ze mnie nie grozi zadne niebezpieczenstwo, a tylko obawiam sie o nia i o Kyllana. Odparla wtedy, ze wszyscy sa bezpieczni i moze tak wplywa na mnie jakas zla moc kryjaca sie na dzielacej nas przestrzeni. Nalegala, zebym zerwal myslowy kontakt, poniewaz owa sila moze pojsc tym tropem i mnie odnalezc. Odpowiedz Kaththei nic nie wyjasnila. Mimo jej twierdzenia, iz wszystko jest w porzadku, mialem wrazenie, ze nie potrwa to dlugo. -Kim jestes, ze wzywasz ducha innej osoby? Do tego stopnia zaskoczylo mnie to pytanie w srodku nocy, ze moj miecz zalsnil w blasku ksiezyca, kiedy sie odwrocilem. Pozniej opuscilem go, oparlem o ziemie i patrzylem, jak nieznajoma Kroganka wychodzi na brzeg; pletwiaste stopy bezszelestnie stapaly po piasku. Sciekajace wody jeziora sprawily, ze suknia przylgnela do ciala jak druga skora. Wodna kobieta sprawiala wrazenie bardzo malej i watlej, a jej bladosc wydawala sie czescia ksiezycowej poswiaty. Odgarnela z czola kosmyki mokrych wlosow i zacisnela przytrzymujaca je opaske z muszelek. -Dlaczego wolasz? - Jej glos nie mial barwy i byl cichy i monotonny jak glos Oriasa. Chociaz nie naleze do ludzi, ktorzy z natury mowia wszystko obcym, ale w tej chwili powiedzialem prawde. -Mialem zly sen, a juz kiedys w podobnych okolicznosciach sen ostrzegl mnie przed niebezpieczenstwem. Szukalem tych, o ktorych mam prawo sie niepokoic, mojej siostry i brata. -Ja jestem Orsya, a ty? - Kroganka nie skomentowala moich slow; wyczulem, iz potrzebuje niezwlocznej identyfikacji. -Jestem Kemoc, Kemoc Tregarth z Estcarpu - powiedzialem. -Kemoc - powtorzyla. - Ach tak, jestes jednym z cudzoziemcow, ktorzy przybyli tu, zeby siac zamet... -Nie przybylismy w takim celu - zaprzeczylem. Czulem, ze musze ja o tym zapewnic. - Uciekalismy przed wlasnymi klopotami i przebylismy graniczne gory nie wiedzac, co sie w Escore dzieje. Chcielismy tylko znalezc schronienie. -A jednak zaklociliscie spokoj Escore. - Podniosla kamyk i wrzucila do jeziora. Z pluskiem wpadl do wody i drobne fale pomknely po jej powierzchni. - Wasze postepowanie obudzilo pradawne zle moce. I chcialbys wciagnac w to Kroganow. -Nie ja sam - zaprotestowalem. - Wszyscy razem stawimy im czolo! -Nie sadze, zeby Orias i inni zgodzili sie z wami. Nie. - Pokrecila glowa. - Na prozno odbyles te podroz, cudzoziemcze. Jednym skokiem odbila sie od ziemi i wody jeziora zamknely sie nad nia. Miala racje. Kiedy rano ponownie zawieziono nas na wyspe pierzastych drzew, miecz wojny tkwil tak, jak Ethutur wbil go w ziemie, nietkniety, bez nowych sznurow na znak zgody. Nie zastalismy tez Oriasa. Stanelismy przed pustym tronem i uznalismy, ze dobrze zrobimy opuszczajac jak najrychlej terytorium, gdzie nas nie chciano. ROZDZIAL III -Co teraz zrobimy? - zapytalem, kiedy milczacy Krogan przewiozl nas z powrotem na bagnisty brzeg jeziora i odplynal, nim zdazylismy wymowic slowa pozegnania.-Nic - odparl Ethutur. - Postanowili pozostac neutralni. Obawiam sie, ze nie przyjdzie im to latwo. - Powiedzial to z roztargnieniem i spostrzeglem, ze znow bada otaczajace nas wzgorza. Powiodlem wzrokiem za jego spojrzeniem. Nie bylo tam nic godnego uwagi - a moze jednak? Slonce swiecilo tak samo jak wczoraj rano i okolica sprawiala wrazenie opustoszalej. Pozniej dostrzeglem na niebie czarna kropke przelatujaca w oddali, a za nia druga. -Wsiadaj! - ponaglil mnie Ethutur. - Rusy lataja. Na granicy toczy sie boj! Shapurn i Shil ostroznie wybieraly droge w niemal do cna wyschlym lozysku potoku. Szly jednak szybciej niz wtedy, gdy zdazalismy w przeciwna strone. Wciagnalem gleboko powietrze do pluc. Ohydny smrod zgnilizny nie ulotnil sie. Spojrzalem na buty, chcac sprawdzic, czy nadal sa oblepione bagiennym szlamem, chociaz wytarlismy sie przeciez sucha trawa. Nie znal