ANDRE NORTON Czarodziej ze Swiata Czarownic (Tlumacz: EWA WITECKA) ROZDZIAL I O naszych narodzinach krazylo wiele opowiesci. Nasza matka byla pani Jaelithe, ktora wyrzekla sie Klejnotu Czarownicy, by poslubic cudzoziemskiego wojownika, Simona Tregartha. Wydala nas na swiat po dlugim i ciezkim pologu i powiadano, ze wyprosila dla nas niezwykle dary u Mocy, ktorej sluzyla. Mowiono tez, ze nazwala mego brata wojownikiem, moja siostre czarownica (albo ta, ktora ma wladze nad mocami), a dla mnie poprosila o madrosc. Cala moja madrosc - okazalo sie to pozniej - zawarla sie w tym, ze wiem, iz nic nie wiem. Zdolalem jednak skosztowac smacznego ciastka wiedzy i dotknac wargami czary prawdziwej madrosci. Byc moze jednak, juz poznanie granic wlasnych mozliwosci jest madroscia sama w sobie.Na poczatku, w dziecinstwie, nie brakowalo mi towarzystwa, gdyz nasza trojka, urodzona o jednym czasie (rzecz dotad nie znana w Estcarpie), byla zlaczona duchem. Przeznaczeniem Kyllana byly czyny, Kaththei - uczucia, moim zas - mysl. Dzialalismy zgodnie, zjednoczeni silna wiezia, uksztaltowana zarowno z ciala, jak i ducha. Potem nadszedl ow ponury dzien, kiedy rzadzace Estcarpem Madre Kobiety zabraly nam Kaththee. Wtedy utracilismy ja na jakis czas. Lecz podczas wojny czlowiek moze zapomniec o dreczacych go troskach lub zastapic jedne leki drugimi, zyjac z dnia na dzien. Zycie zmusilo nas do tego. Kyllan i ja sluzylismy w oddzialach Strazy Granicznej, ktora bronila Estcarpu przed wciaz groznym Karstenem. Pozniej zas opuscilo mnie szczescie. Jeden jedyny cios krotkiego miecza sprawil, ze z zolnierza stalem sie nieuzyteczna kaleka istota. Ale powitalem z radoscia te chwile wytchnienia, chociaz bol targal moim cialem, dzieki temu bowiem moglismy ruszyc na ratunek naszej siostrze. Mialem okaleczona prawa dlon i zdawalem sobie sprawe, ze zycie wojownika jest dla mnie skonczone. Poczekalem, az rana sie zagoi, i wyruszylem do Lormtu. Postapilem tak, gdyz podczas walk w gorach dowiedzialem sie ciekawych rzeczy. Mieszkancy Estcarpu wiedzieli, ze na poludniu lezy Karsten, na polnocy Alizon, na zachodzie zas morze, gdzie sprzymierzeni z nimi od wiekow Sulkarczycy orali fale i odwiedzali wybrzeza polowy naszego swiata. Nigdy jednak nie mowili o wschodzie. Wydawalo sie, ze dla Estcarpu swiat konczy sie na lancuchu gor, ktore moglismy ogladac w pogodne dni. Z czasem upewnilem sie, ze w umyslach naszych towarzyszy broni tkwi jakas blokada dotyczaca tej strony swiata i ze dla nich wschod nie istnieje. Lormt jest bardzo stary, nawet w porownaniu z Estcarpem, ktorego historia ginie w otchlani czasu i zadne wspolczesne badania nie sa w stanie odkryc jego poczatkow. Moze kiedys Lormt byl miastem, chociaz nie potrafilem odgadnac, z jakiego powodu miano by je budowac w tak ponurej okolicy. Teraz jest to kilka niszczejacych budowli otoczonych ruinami. Kryja sie w nich dawno zapomniane kroniki Starej Rasy. Sa tacy, ktorzy kopiuja i przepisuja to, co uwazaja za godne zachowania, a wybor nalezy tylko do nich. W ten sposob pomijaja lezace obok i rozpadajace sie strzepy czegos znacznie cenniejszego. Szukalem tam wyjasnienia owej zagadkowej nieznajomosci wschodu. Kyllan i ja nie zrezygnowalismy z nadziei uwolnienia Kaththei i ponownego polaczenia naszej trojki, choc nasze otoczenie mogloby tak sadzic. Lecz by uciec przed gniewem Rady Strazniczek, potrzebowalismy schronienia - i moglismy je znalezc na tajemniczym wschodzie. W Lormcie postawilem sobie dwa zadania, ktorych wykonanie zajelo mi wiele miesiecy. Szukalem starych manuskryptow i usilowalem stac sie znow wojownikiem, chociaz teraz wladac mieczem miala moja lewa reka. W naszym bowiem swiecie zaden czlowiek nie mogl podrozowac bez broni, kiedy slonce Estcarpu zachodzilo krwawo, na poly zanurzone juz w gestniejacym mroku. Wyjasnilem tajemnice na tyle, by uwierzyc, iz wlasnie na wschodzie znajdziemy ocalenie - a przynajmniej szanse ucieczki przed gniewem Czarownic. Drugi cel tez osiagnalem: ponownie stalem sie wojownikiem. Ostateczny cios, jaki Rada postanowila zadac Karstenowi, stal sie dla nas najlepsza okazja do uwolnienia Kaththei. Podczas gdy Czarownice gromadzily Moc, zeby ruszyc z posad poludniowe gory, Kyllan i ja spotkalismy sie w Estfordzie, ktory niegdys byl naszym domem. I w te straszna noc, kiedy trzesla sie ziemia, wyruszylismy w droge, aby uwolnic nasza siostre z wiezienia. Juz we troje pojechalismy na wschod i znalezlismy sie w Escore, zniszczonej przez odwieczna wojne krainie, z ktorej przed wiekami Stara Rasa przybyla do Estcarpu, krainie, gdzie moce dobra i zla zaczely dzialac samopas i mogly przybierac dziwne postacie. Walczylismy z nimi, razem i osobno. Wtedy to Kyllan uzyl swych zdolnosci dla naszego dobra i w ten sposob otworzyl droge jednej z owych sil. Choc omal nie stracil zycia i wiele wycierpial, zaprowadzil nas jednak do Ludu Zielonych Przestworzy i ich schronienia. Mieszkancy Zielonej Doliny nie nalezeli w pelni do Starej Rasy. W naszych zylach tez plynela obca krew, krew Simona Tregartha, ktory przybyl do Estcarpu z innego swiata i innego czasu. Zielony Lud mial w sobie cos ze Starej Rasy. Jako potomkowie dawniejszych mieszkancow Escore byli mocniej niz Stara Rasa zwiazani z ojczysta ziemia. W Escore spotkalismy wiele istot znanych nam jedynie z zaslyszanych w dziecinstwie legend. Pozniej nieznana Moc rzucila geas na Kyllana. Pod wplywem tego nakazu moj brat powrocil do Estcarpu, zaszczepiajac napotkanym po drodze ludziom pragnienie wedrowki na wschod. Znalazlo ono podatny grunt w umyslach niektorych przedstawicieli Starej Rasy, wygnanych z Karstenu podczas Kolderskiej Wojny. Kiedy Kyllan wrocil do nas, bezdomni, niespokojni tulacze ruszyli jego sladem. Do Escore przybyli wojownicy ze swymi kobietami i dziecmi oraz calym dobytkiem potrzebnym do rozpoczecia zycia w nowej ojczyznie. Mezczyzni z Ludu Zielonych Przestworzy pod wodza swej Pani - Dahaun - tej, ktora przyszla z pomoca Kyllanowi, kiedy grozilo mu wielkie niebezpieczenstwo - i Ethutura, swego wodza, pomogli wygnancom przebyc gory i zaprowadzili do Zielonej Doliny. Tyle napisalem w tej kronice i byc moze powtarzam dobrze znana opowiesc, ale polecono mi uzupelnic zapiski Kyllana. Jest to moja czesc historii naszej trojki, pozostajaca nieco na uboczu dziejow Wielkiej Wojny. Slusznie znalazla sie w kronikach, gdyz bez nas niemozliwe byloby zwyciestwo. Prawde mowiac, moja przygoda zaczyna sie wlasnie w Zielonej Dolinie, a bylo to miejsce radujace ludzkie serca. Przez wieki jej mieszkancy otoczyli ja takimi Symbolami, zamknieciami i zabezpieczeniami, ze pozostala wolna od Zla i ludzie czuli sie tam bardzo dobrze. Znalem owe Symbole z badan w Lormcie i uwazalem je za wysmienite zabezpieczenia. W Zielonej Dolinie panowal spokoj, nie moglismy sobie jednak pozwolic na odpoczynek, gdyz w calym Escore wrzalo. Dawno temu ta starozytna kraina raz po raz wstrzasaly wojny rownie wielkie jak te, ktore teraz pustoszyly nasza ojczyzne na zachodzie - Estcarp. Mezczyzni i kobiety w Escore poszukiwali wiedzy i w pewnym momencie poniechali wszelkich zabezpieczen, jakie ostroznosc nakladala na podobne badania. Pojawili sie posrod nich tacy, ktorzy szukali Mocy dla samej jej potegi, a z tego zawsze rodza sie Ciemnosci wieksze nizli jakikolwiek nocny mrok. Wsrod Starej Rasy nastapil rozlam i niektorzy jej przedstawiciele wycofali sie poza gory zachodnie do Estcarpu, niszczac za soba drogi i wymazujac z umyslow pamiec o przeszlosci. Ci, ktorzy pozostali w Escore, walczyli ze soba; tytaniczne, straszliwe moce przeciw mocom, niszczace i siejace spustoszenie. Inni, jak Lud Zielonych Przestworzy, przestrzegajacy dawnych praw, schronili sie na pustkowia. Dolaczyla do nich garsc ludzi dobrej woli oraz istoty powstale w wyniku eksperymentow, ktore przeprowadzali pierwsi badacze, istoty nie skazone zlem ani nigdy nie oddane na sluzbe Zlu. Lecz stronnicy Dobra byli zbyt nieliczni i slabi, zeby rzucic wyzwanie Wielkim Adeptom upojonym wladza nad przekraczajaca nasze wyobrazenie energia. Siedzieli wiec w ukryciu i czekali, az ucichna i przemina zrodzone z czarow nawalnice. Niektorzy Adepci Ciemnosci wyniszczyli sie wzajemnie w tych przerazajacych zmaganiach. Inni zas odeszli przez odkryte przez siebie Bramy, wiodace do odmiennych epok i swiatow - podobne do Bramy, przez ktora nasz ojciec przybyl do Estcarpu. Pozostaly po nich enklawy starozytnego zla i sludzy, ktorych uwolnili lub porzucili. Nikt tez nie wiedzial, czy pewnego dnia. nie zechca powrocic, jesli cos lub ktos ich przywola. Kiedy przybylismy do Escore, Kaththea posluzyla sie wyuczona w Przybytku Madrosci wiedza, zeby nas ocalic i dopomoc nam w walce. Naruszyla przez to panujacy tu od wiekow pozorny spokoj. W calym Escore zawrzalo, Moce Ciemnosci przebudzily sie i jely gromadzic. Lud Zielonych Przestworzy uznal, iz zanosi sie na nowa wojne. Ale tym razem musielismy podjac wyzwanie, gdyz w przeciwnym razie starlyby nas na proch mlynskie kamienie Ciemnosci. Zwolano zatem zgromadzenie wszystkich sil Swiatla, na ktorym mielismy ulozyc plan walki ze Zlem. To Ethutur zwolal te Rade i zasiedlismy razem, dziwna mieszanina ludow, a raczej powinienem powiedziec - zywych istot. Niektorzy bowiem sposrod nas wcale nie byli ludzmi, choc nie zaliczali sie tez do zwierzat. Ethutur przemawial w imieniu Ludu Zielonych Przestworzy. Po prawej mial jednego z Renthanow, ktorzy od czasu do czasu wozili ludzi na swych grzbietach i poslugiwali sie glosem, kiedy zaistniala taka potrzeba. Byl to Shapurn, dowodca przebieglych wojow. Opodal na sporym glazie siedziala jaszczurka o blyszczacej niby klejnoty lusce. Jedna lapa dotykala trzymanego w szponach drugiej sznura z nieregularnie nanizanymi srebrnymi paciorkami, jak gdyby za ich pomoca miala nie zapominac o sprawach, ktore nalezalo poruszyc w dyskusji. Dalej siedzial mezczyzna w helmie - i wiele razy widywalem jemu podobnych. Byl to pan Hervon, ktory przybyl z wlosci odkrytej przez Kyllana, po prawicy mial swa malzonke, pania Chriswithe, z lewej Godgara, dowodce swej druzyny. Za nimi zajeli miejsca Kyllan, Kaththea i wladczyni Zielonego Ludu, Dahaun. Na wysokim glazie opodal przycupnal - stajac sie w ten sposob bardziej widoczny w otoczeniu, ktore gorowalo nad nim wzrostem - Flannan imieniem Farfar, o upierzonym czlekoksztaltnym ciele, ptasich skrzydlach i pazurzastych stopach. Zaproszono go jedynie z grzecznosci, gdyz jego pobratymcy nie potrafili skoncentrowac mysli w stopniu niezbednym do walki. Flannany slynely jako znakomici poslancy. Po drugiej stronie kregu znajdowali sie nowo przybyli. Byla wsrod nich jeszcze jedna latajaca istota, o glowie jaszczurki, waskiej, uzebionej, pokrytej polyskujacymi w sloncu czerwonymi luskami, ktore kontrastowaly z niebieskozielonym upierzeniem reszty ciala. Co jakis czas rozposcierala niespokojnie skrzydla i krecac glowa mierzyla zgromadzonych ostrym spojrzeniem. Byl to Vrang ze Wzgorz i Dahaun przywitala go uroczyscie nazywajac Vorlongiem Dlugoskrzydlym. Nieco dalej ulokowala sie bardziej juz podobna do ludzi grupa, skladajaca sie z czterech osob. Byli to, jak nam powiedziano, potomkowie Starej Rasy, ktorzy dawno temu uciekli w gory i zdolali utrzymac sie tam, a nawet wywalczyc sobie niewielkie, lecz bezpieczne siedziby. Przewodzil im wysoki, ciemnowlosy mezczyzna z rysami wskazujacymi na brak jakiejkolwiek domieszki obcej krwi. Wygladal na mlodzienca, choc wrazenie to moglo byc mylace, gdyz u przedstawicieli Starej Rasy oznaki starosci wystepowaly dopiero na kilka tygodni przed smiercia - o ile ktorys dozyl sedziwego wieku, co w ostatnich czasach udalo sie niewielu. Mezczyzna ow byl urodziwy i mial dworne maniery. A ja nienawidzilem go z calej duszy. W przeszlosci nasza trojke laczyly mocne wiezy, dlatego nigdy nie szukalismy towarzystwa innych ludzi. Po porwaniu Kaththei, Kyllan i ja nie utracilismy duchowej jednosci. Mielismy wielu towarzyszy broni, ktorych lubilismy, i nielicznych, na ktorych patrzylismy z niechecia. Ale nigdy dotad nie owladnelo mna tak gwaltowne uczucie - chyba tylko wtedy, gdy spotkalem sie w walce z karstenskim najezdzca. Jednak nawet wowczas bardziej nienawidzilem tego, co reprezentowal soba przeciwnik, niz samego czlowieka. Natomiast Dinzila ze Wzgorz nienawidzilem zapamietale, zimno i z nie znanego mi powodu. Tak bardzo zaskoczylo mnie to uczucie, ktore owladnelo mna w chwili, kiedy Dahaun przedstawila nas sobie, ze zawahalem sie, nim wymowilem slowa powitania. Wydalo mi sie wtedy, ze nowo poznany mezczyzna znal moje uczucia i byl nimi rozbawiony - tak jak moglby go rozbawic dziecinny wybryk. Ale ja nie bylem dzieckiem, o czym Dinzil mial sie przekonac w swoim czasie. W swoim czasie... Zdalem sobie sprawe, ze nie tylko nienawisc mna wstrzasala, gdy spogladalem na te spokojna, urodziwa twarz, lecz takze obawa... Jak gdyby w kazdej chwili nieznany przybysz ze Wzgorz mogl sie przeistoczyc w cos bardzo groznego dla nas wszystkich. Wszelako rozsadek mi podpowiadal, ze Lud Zielonych Przestworzy powital Dinzila przyjaznie i uznal jego przybycie za pomyslne wydarzenie. Skoro znali wszystkie niebezpieczenstwa grozace w Escore, na pewno z wlasnej woli nie otworzyliby bram swego domu komus, kto nosilby w sobie zarodki Zla. Kiedy po raz pierwszy przemierzalismy pola i lasy Escore, Kaththea twierdzila, ze potrafi za pomoca wechu odnalezc miejsca, w ktorych ukrywala sie pradawna, ponura magia, gdyz buchal od nich okropny smrod. Moj nos nie zakwalifikowal tak Dinzila. A przeciez mialem sie na bacznosci za kazdym razem, kiedy na niego spogladalem. Na naszej naradzie przemawial dobrze, okazujac zdrowy rozsadek i znajomosc wojennego rzemiosla. Przybyli z nim wielmoze od czasu do czasu dorzucali jakis komentarz swiadczacy jasno, ze Dinzil byl opoka ich krainy. Ethutur wydobyl mapy przemyslnie uformowane z suchych lisci. Mapy przechodzily z rak do rak. Mieszkancy lasu i przybysze ze Wzgorz podobnie jak inni uczestnicy narady, nie bedacy ludzmi, opatrywali je stosownymi komentarzami. Vorlong z naciskiem ostrzegal przed pewnym pasmem wzgorz, na ktorych, jak wykrakal w ledwo zrozumialym jezyku, znajdowaly sie trzy kregi ulozone ze stojacych glazow. Mialy one zawierac cos tak smiercionosnego, iz nawet przelot nad nimi zabijal. Zaznaczylismy te niebezpieczne miejsca tak, by mogli je rozpoznac wszyscy obecni. Wlasnie wygladzalem jedna z map, kiedy poczulem dziwne przyciaganie. Moja okaleczona reka - obecnie rzadko zwracalem na nia uwage, odkad przestala mnie bolec i odzyskalem w niej wladze na tyle, na ile to bylo mozliwe z pomoca cwiczen - odciagnela moj wzrok od szarobrazowej powierzchni mapy. Przyjrzalem sie jej zaintrygowany, a potem podnioslem glowe. Dinzil wpatrywal sie w moja reke. Usmiechal sie lekko, lecz usmiech ten sprawil, ze zaczerwienilem sie po uszy. Chcialem rzucic mape i ukryc reke za plecami. Dlaczego? Zostala okaleczona w sprawiedliwej wojnie, a nie w rezultacie haniebnego postepku. A przeciez zaczalem sie wstydzic wielkiej blizny tylko dlatego, ze Dinzil spogladal na nia w taki sposob, jak gdyby wszystko, co psulo symetrie czyjegos ciala bylo szpetota, ktora powinno sie ukrywac przed swiatem. Pozniej podniosl wzrok, by spojrzec mi w oczy, i ponownie wydalo mi sie, ze wyczytalem w jego spojrzeniu rozbawienie, takie samo, jakie niektorzy ludzie odczuwaja na widok kalek. Wiedzial, ze znam jego uczucia - lecz to tylko powiekszalo jego rozbawienie. Musze ich ostrzec, pomyslalem goraczkowo. Kyllana i Kaththee. Na pewno podziela moje obawy i niejasne podejrzenia w stosunku do tego czlowieka. Spotkajmy sie tylko, a otworze przed nimi umysl, tak by mieli sie na bacznosci. Na bacznosci przed czym? I dlaczego? Lecz na te pytania nie znalem odpowiedzi. Spojrzalem na mape. I teraz celowo uzylem przecietej blizna reki o dwoch sztywnych palcach do jej wygladzenia. Wzbieral we mnie zimny gniew. -A wiec postanowilismy, ze wysylamy wezwanie do Kroganow i Thasow - podsumowal po chwili milczenia Ethutur. -Nie licz na nich zbytnio, panie. - To przemowil Dinzil. - Oni nadal sa neutralni, to prawda. Ale rownie dobrze moga pragnac, zeby tak pozostalo. -Jezeli sadza, ze moga nimi pozostac, kiedy rozgorzeje boj, to sa skonczonymi glupcami! - wykrzyknela ze zniecierpliwieniem Dahaun. -Byc moze sa nimi, w naszych oczach - odpowiedzial Dinzil. - Widzimy tylko jedna strone tarczy. Oni moga jeszcze nie dostrzegac drugiej. Lecz nie chca dokonac takiego wyboru na czyjs rozkaz. Znajac nieco Kroganow, gdyz my, mieszkancy Wzgorz, w przeszlosci mielismy z nimi do czynienia, zdajemy sobie sprawe, ze kiedy sie na nich naciska, odgryzaja sie naciskajacym. Skoro wiec musimy sie z nimi skontaktowac, nie wywierajmy na nich presji. Dajmy im dosc czasu, zeby mogli sie naradzic otrzymawszy miecz wojny. A przede wszystkim nie ukazujmy im zagniewanej twarzy, jezeli odpowiedza odmownie. Wojna, ktora rozpoczynamy, nie bedzie krotka. Tych zas, ktorzy sa neutralni na jej poczatku, mozna przeciagnac na nasza strone przed jej zakonczeniem. Skoro chcemy, zeby dolaczyli pod nasze sztandary, dajmy im mozliwosc dokonania wyboru wtedy, kiedy tego sami zechca. Ethutur skinal glowa na znak zgody podobnie jak pozostali. Nasza trojka nie mogla zglosic sprzeciwu, gdyz to byla ich ziemia i znali ja dobrze. Pomyslalem sobie jednak, ze nierozsadnie jest prowadzic wojne w kraju, w ktorym sa sily nie zwiazane z zadna ze stron, poniewaz neutralny dotad sasiad moze nagle stac sie wrogiem, znalezc nie broniona flanke i ja zaatakowac. -Wiec posylamy miecz wojny do Kroganow, Thasow i do Mchowych Niewiast? - zakonczyl pytajacym tonem Ethutur. -Do Mchowych Niewiast? - Dahaun rozesmiala sie. - Byc moze, jesli ktos je znajdzie. Ale one zawsze. chodza wlasnymi drogami. Mozemy liczyc jedynie na tych, ktorzy sie zgromadzili tu i teraz - czy to nam chciales powiedziec, panie Dinzilu? -A kimze ja jestem, zebym wyliczal tych, ktorzy zyja z dala od moich ludzi, pani? - Wzruszyl ramionami. - Zwykla ostroznosc nakazuje obudzic lub wezwac tylko tych, z ktorymi mielismy do czynienia w przeszlosci. W Escore zaszly glebokie przemiany i rzeczy dotychczas znane staly sie swoim przeciwienstwem. Byc moze, dzisiaj nie mozna ufac nawet starym przyjaciolom. Powiedzialbym, ze armia, do ktorej mozemy miec zaufanie, obozuje teraz w waszej bezpiecznej Dolinie - ale stanie sie godna zaufania dopiero wtedy, kiedy ustawimy w szyku wszystkie nasze oddzialy. W gorach rogi wezwa do boju. A na nizinie sami musicie zwolac waszych sprzymierzencow. Jak na razie niewiele wiedzielismy o mocach, jakimi wladali otaczajacy nas ludzie i rozumne istoty. Nie smialem wiec porozumiewac sie z bratem i siostra za pomoca telepatii w tym zgromadzeniu i niecierpliwie czekalem na jego zakonczenie. Dlatego dopiero pozniej sprobowalem porozmawiac z nimi na osobnosci. Najpierw poszczescilo mi sie z Kyllanem, ktory pojechal z Hervonem szukac miejsca na obozowisko dla przybyszy zza gor. Niestety, poczatkowo znalazlem sie w towarzystwie Godgara i zostalem wciagniety w rozmowe o wojnie z Karstenem. Okazalo sie, ze niegdys sluzylismy na tym samym odcinku ostrych jak noze granicznych turni, lecz nie jednoczesnie. Dobrze znalem ten typ ludzi. Rodza sie dla wojny, niekiedy maja talenty wodzowskie. Znacznie czesciej jednak zadowalaja sie sluzba pod rozkazami czlowieka, ktorego szanuja. Sa twardym jak zelazo rdzeniem kazdej dobrej armii i cierpia w czasach pokoju, czujac podswiadomie, ze sens ich zycia rozplywa sie jak we mgle, gdy miecz zbyt dlugo spoczywa w pochwie. Godgar jechal obok mnie, wietrzac w powietrzu niebezpieczenstwo. Niczym zwiadowca na wojnie, rozgladal sie po okolicy i notowal w pamieci charakterystyczne cechy terenu. Hervon znalazl wreszcie odpowiednie miejsce i zajal ile rozbijaniem namiotow, chociaz w Zielonej Dolinie bylo tak cieplo, ze spokojnie mozna bylo spac pod golym niebem. Nareszcie zostalem sam i moglem pojechac z Kyllanem. Unikajac myslowego przekazu opowiedzialem mu o Dinzilu. Mowilem przez kilka chwil, zanim zdalem sobie sprawe, Ze moj brat spochmurnial. Urwalem, gniewnie spojrzalem na niego i uzylem lacznosci myslowej. Zaskoczony i zbity z tropu odkrylem w jego umysle cos, czego na pierwszy rzut oka nie moglem zidentyfikowac, potem zas zaakceptowac: niedowierzanie! Bylem wstrzasniety, gdyz Kyllan sadzil, ze to ja w blasku slonca szukalem cieni i sialem niepokoj... -Nie, nie to! - zaprotestowal szybko odczytawszy moja mysl. - Ale co masz przeciw temu czlowiekowi? Tylko uczucie? Gdyby zyczyl nam zle, jakze moglby przejsc obok Symboli chroniacych Zielona Doline? Nie sadze, by mogl dotrzec tu ktos, kogo okrywa Wielki Mrok. Jakze sie mylil, lecz wowczas nikt z nas nie zdawal sobie z tego sprawy. Coz moglem przytoczyc na dowod, ze sie nie myle? Spojrzenie Dinzila? Plonaca we mnie nienawisc? Alez takie uczucia byly bronia i zarazem sygnalem alarmowym dla mieszkancow Doliny. Kyllan przestal sie dziwic i skinal glowa. Lecz ja zamknalem przed nim moj umysl. Zachowalem sie jak dziecko, ktore ufnie wzielo do reki rozzarzony wegielek, podziwiajac jego blask i nie znajac grozacego mu niebezpieczenstwa. A potem, sparzywszy sie, spojrzalo podejrzliwie na swiat. -Bede pamietal o twoim ostrzezeniu - zapewnil mnie Kyllan. Wyczulem jednak, ze nie przywiazuje wiekszej wagi do moich slow. Owej nocy w Zielonej Dolinie wydano wspaniala uczte. Nie byla wesola, gdyz biesiadnikow sprowadzila tutaj grozba wojny. Mimo to scisle przestrzegano dworskiego ceremonialu, moze dlatego, ze bylo w nim cos bezpiecznego. Nie porozmawialem z Kaththea tak, jak zamierzalem; wstrzasniety wymiana mysli z Kyllanem czekalem za dlugo. Ciazylo mi to na sercu jak kamien, kiedy tak spogladalem na moja siostre siedzaca obok Dinzila, ktory zbyt czesto usmiechal sie do niej. A Kaththea tez sie usmiechala lub wrecz smiala, gdy sie odzywal. -Czy zawsze jestes taki milczacy, wojowniku o surowej twarzy? Odwrocilem sie uslyszawszy glos Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy potrafi, jesli zechce, przeistoczyc sie w kazda pieknosc, do ktorej moglby wzdychac mezczyzna. Teraz miala krucze wlosy i lekki rumieniec barwil jej smagle policzki. Lecz pare godzin temu, o zachodzie slonca, jej sploty lsnily zlotem i miedzia, a skora byla zlocista. Zastanowilem sie, jak czuje sie ktos, kto jest wieloscia w jednosci. -Czy snisz, madry Kemocu? - rzucila lekko i ocknalem sie z zamyslenia. -Jesli tak, to nie sa to dobre sny, pani. Figlarne blyski zgasly w jej oczach i Dahaun opuscila wzrok na trzymana oburacz czare. Poruszyla nia lekko i purpurowy plyn zafalowal w jej wnetrzu. -Kemocu, tej nocy nie zagladaj w zadne czarodziejskie zwierciadlo. Moim zdaniem, ciazy ci nie tylko wspomnienie zlego snu. -To prawda. Dlaczego to powiedzialem? Zawsze radzilem sie tylko siebie samego lub mego rodzenstwa, gdyz my troje-ktorzy-bylismy-jednoscia dzielilismy sie myslami. Ale czy bylo tak nadal? Spojrzalem znow na moja siostre, ktora smiala sie razem z Dinzilem, i na Kyllana zywo rozprawiajacego z Ethuturem i Hervonem, jak gdyby byl spajajacym ich ogniwem. -Galaz nie powinna zatrzymywac lisci - powiedziala cicho Dahaun. - Nadchodzi czas, kiedy musza uleciec na wietrze. Ale na ich miejsce wyrastaja nowe. Zrozumialem aluzje i zaczerwienilem sie. Od tygodni wiedzialem, ze ja i Kyllana lacza silne uczucia. Nie bolalo mnie to. Pogodzilem, sie tez z mysla, ze nadejdzie dzien, kiedy Kaththea wejdzie na droge, ktora podazy z kims innym. Nie gniewalo mnie, iz moja siostra smiala sie wesolo tej nocy i byla bardziej dziewczyna niz siostra i czarownica. Ale nie moglem zniesc mezczyzny, z ktorym sie smiala! -Kemocu... Spojrzalem znow na Dahaun i stwierdzilem, ze bacznie wpatruje sie we mnie. -Kemocu, o co chodzi? -Pani - spojrzalem jej prosto w oczy, ale nie sprobowalem dosiegnac jej umyslu. - Strzez pilnie murow. Boje sie. -Dinzila? Boisz sie, ze zabierze ci te, ktora kochasz? -Dinzila... Nie, boje sie tego, czym moze byc. Upila maly lyk, nadal przygladajac mi sie uwaznie znad krawedzi czary. -A wiec bede ich strzegla, wojowniku. Zle o tobie myslalam, zle sie wyrazilam i zle sie z toba obeszlam. Nie przemawia przez ciebie zazdrosc o bliska osobe. Nie lubisz Dinzila dla niego samego. Czemu? -Nie wiem... czuje tylko. -Uczucia moga przemawiac bardziej prawdziwie niz usta. Wierz mi, bede go obserwowala - i to na wiele sposobow. - Dahaun odstawila czare. -Dzieki ci za to, pani - powiedzialem cicho. -Jedz wiec z lzejszym sercem, Kemocu - odrzekla. - I niech szczescie ci towarzyszy z prawej i z lewej strony oraz z tylu. -A nie z przodu? - Unioslem w pozdrowieniu swoja czare. -Przeciez z przodu nosisz miecz, Kemocu. W taki to sposob Pani Zielonych Przestworzy dowiedziala sie, co lezy mi na sercu, i dala wiare moim slowom. A mimo to chlod mnie ogarnal na mysl o nadchodzacym poranku. Mnie to bowiem wybrano, bym wezwal Kroganow na wojne, a Dinzil nie okazywal najmniejszej checi opuszczenia Zielonej Doliny. Rozdzial II Na naradzie postanowiono, ze Lud Zielonych Przestworzy i my, przybysze z Estcarpu, przekazemy miecz wojny takim sprzymierzencom, ktorych mozna bedzie pozyskac na nizinie. Dahaun miala pojechac z Kyllanem do Thasow, plemienia mieszkajacego pod ziemia, ktorego zadne z nas jeszcze nie widzialo na oczy. Ich zywiolem byl zmierzch i nocne mroki, choc dotychczas - wedle posiadanych przez nas wiadomosci - Thasowie nie przylaczyli sie do sil Ciemnosci. Ethuturowi i mnie polecono wybrac sie do Kroganow, ludu, do ktorego nalezaly jeziora, rzeki i wszystkie drogi wodne w Escore. Uznano, ze widok przybyszow z Estcarpu moze wzmocnic znaczenie wezwania do wojny.Wyruszylismy wczesnym rankiem, podczas gdy Kyllan i Dahaun musieli czekac az do nocy, by umiescic na pustkowiu plonace pochodnie wojny. Patrzyli, jak odjezdzamy. Nie mielismy juz koni; ja siedzialem na jednym ze wspolplemiencow Shapurna, Ethutur zas jechal na samym wodzu Renthanow. Nasze wierzchowce byly duze, o dlon szersze od rumakow zza gor, dereszowate, o kremowej skorze i polyskliwym czerwonym wlosie. Pierzaste ogony kremowej barwy mocno tulily do zadow. Podobnie pierzasty peczek wlosow wyrastal na lbie, tuz za dlugim, czerwonym rogiem, wyginajacym sie wdziecznym lukiem. Jechalismy bez siodel i wodzy. Nasze wierzchowce nie byly naszymi slugami, lecz wspolambasadorami, na tyle laskawymi, iz uzyczyly nam swej sily, aby przyspieszyc podroz. A poniewaz mialy niezwykle wrazliwe zmysly, staly sie zarazem naszymi zwiadowcami, w mig wyczuwajacymi kazde niebezpieczenstwo. Ethutur nosil zielony stroj swego ludu i za pasem mial jego najpotezniejsza bron, energetyczny bicz. Ja zas bylem ubrany w skorzany estcarpianski mundur i kolczuge. Przygniatala mi ramiona ciezkim brzemieniem, ktorego od dawna nie czulem. Misiurke trzymalem w reku i lekki poranny wiatr rozwiewal mi wlosy. Kiedy opuszczalismy Estcarp, jesien miala sie tam ku koncowi i zblizaly sie pierwsze przymrozki, natomiast w Escore lato zdawalo sie dluzej trwac. Wprawdzie widzialem splamione zolcia i czerwienia liscie mijanych krzewow, lecz wiatr byl cieplejszy, a poranny chlod szybko przeminal. -Nie daj sie zwiesc - odezwal sie Ethutur. Choc uczucia bardzo rzadko malowaly sie na jego urodziwej twarzy, teraz w jego oczach dostrzeglem ostrzegawczy blysk. Tak jak u wszystkich mezczyzn tej rasy, dlugie rogi o barwie kosci sloniowej sterczaly wsrod opadajacych mu na czolo kedziorow. W mniejszym stopniu dzielil z Dahaun zdolnosc zmiany barwy. Teraz, w szarym swietle poranka, jego wlosy byly ciemne, a twarz blada, lecz gdy dotknely go pierwsze promienie slonca, ujrzalem rude kedziory i ogorzala cere. -Nie daj sie zwiesc - powtorzyl. - Escore roi sie od pulapek, a przynety bywaja niekiedy bardzo piekne. -Tak, widzialem to juz - zapewnilem go. Shapurn wysunal sie nieco do przodu, opuszczajac droge wiodaca do Zielonej Doliny. Moj wierzchowiec poszedl w slady swego przywodcy, chociaz nie zauwazylem, zeby Shapurn wydal mu jakis rozkaz. Poczatkowo wydawalo sie, ze wracamy do Wzgorz, ale po krotkiej wspinaczce pokonalismy niewielka przelecz i ponownie znalezlismy sie na zboczu. Chociaz przejscie bylo waskie, dostrzeglem slady dowodzace, ze niegdys biegla tu jakas droga. Kamienne bloki wystawaly z ziemi niby szerokie stopnie i nasi czworonozni towarzysze stapali po nich bardzo ostroznie. Dotarlismy do drugiej doliny, niemal w calosci zarosnietej karlowatymi drzewami lub wysokimi ciemnozielonymi krzewami. Gorowaly nad nimi kamienne bryly. Choc zburzone i popekane, nadal przypominaly sciany. Ethutur wskazal je ruchem glowy. -HaHarc... -To znaczy? - ponaglilem go, gdy nie powiedzial nic wiecej. -Kiedys bylo to bezpieczne miejsce. -Czy zdobyly je sily Ciemnosci? -Nie. Wzgorza zatanczyly i HaHarc padlo. Ale tamtej nocy tanczyly przy wtorze dziwnej muzyki. Miejmy nadzieje, ze nasi obecni przeciwnicy nie znaja jej sekretu. -Ile z owej wiedzy pozostalo? - zapytalem, choc bylem pewny, ze mozemy tylko snuc przypuszczenia. -Ktoz to wie? Znaczna czesc Wielkich Adeptow zginela w nie konczacych sie walkach, jakie ze soba toczyli. Drudzy odeszli przez otwarte przez siebie bramy, zeby gdzie indziej sprobowac sil i zwyciezyc... lub poniesc kleske. Mamy nadzieje, ze naszymi obecnymi przeciwnikami nie sa tamci Adepci, lecz ich pomniejsi sludzy, ktorych dawno porzucili. Ale nigdy nie zapominaj, ze i oni sa bardzo grozni. Nie mialem takiego zamiaru, gdyz widzialem niektorych. Starozytna, ledwie widoczna droga zaprowadzila nas na skraj ruin. Pokrywala je gruba warstwa ziemi, a drzewa zakorzenily sie wsrod kamieni. Uplynelo niewatpliwie wiele czasu, odkad HaHarc zatrzeslo sie i przestalo istniec. Potem Shapurn skrecil w lewo, znow biegnac stara droga. Wyjechalismy z niesamowitej doliny na porosnieta wysoka trawa rownine. Stojace juz wysoko na niebie slonce mocno przypiekalo. Ethutur odrzucil do tylu plaszcz. Na kolanach trzymal miecz wojny - nie wykuty ze stali, lecz wyrzezbiony z bialego drewna. Zawile runy pokrywaly cala dlugosc szerokiego, tepego brzeszczotu, a rekojesc i jelce oplataly czerwone i zielone sznury powiazane w fantastyczne wezly. Ujechalismy spory kawalek po rowninie, kiedy Shapurn podniosl leb i zatrzymal sie. Moj wierzchowiec poszedl jego sladem. Przywodca Renthanow rozdal chrapy i krecil powoli lbem weszac obca won. Uslyszelismy go w naszych myslach. -Wilkolaki. Spojrzalem na trawe falujaca w podmuchach wiatru. Byla dosc wysoka, zeby ukryc skradajacego sie czlowieka. Odkad Kaththea i ja ucieklismy przed zgraja roznorodnych potworow, nauczylem sie nie dowierzac chocby najniewinniej wygladajacemu krajobrazowi. -Co robia? - Pytanie Ethutura swiadczylo, ze rozumowal w podobny jak ja sposob. -Kraza, szukaja... -Nas? -Nie. - Shapurn wciagnal w nozdrza wiatr. - Sa glodne. Poluja, zeby napelnic brzuchy. Ach - sploszyly zdobycz. Teraz wyja na jej tropie. Dopiero teraz niewyraznie uslyszalem odlegle wycie. Zrobilo mi sie zal ich ofiary, gdyz i na mnie kiedys tak polowaly. Ethutur sciagnal lekko brwi, naruszajac tym spokoj beznamietnej zwykle twarzy. -Za blisko - powiedzial. - Musimy czesciej patrolowac granice. - Oparl dlon na rekojesci zatknietego za pas bicza. Jednak go nie wyciagnal; dopoki niosl miecz wojny, nie mogl brac udzialu w walce. Shapurn ruszyl klusem, a moj wierzchowiec z latwoscia dotrzymywal mu kroku. Przebylismy reszte drogi przez rownine z predkoscia, jakiej nie przewyzszylyby slynne trogianskie rumaki z Estcarpu. Pozniej znalezlismy sie w wawozie o zboczach porosnietych gesto krzakami. Waski strumyk wil sie leniwie na jego piaszczystym dnie niby waz, duch potoku, ktory plynal tedy bystro w innych porach roku. Dostrzeglem jakis blysk wsrod szarych kamieni, swietlny refleks, na ktory nie moglem pozostac obojetny. Bez zastanowienia zeskoczylem z Renthana i wylowilem z brunatnego gniazda niebieskozielony kamyk, jeden z tych, ktore tak wysoko cenili mieszkancy Zielonej Doliny. Identyczne kamienie zdobily bransolety i pas Ethutura. Ten byl chropawy i nie oszlifowany, a jednak odbil sie w nim promien slonca, i kamyk zablysl mi w reku niby morski ognik. Ethutur odwrocil sie niecierpliwie, ale kiedy zobaczyl moje znalezisko, wydal okrzyk pelen zaskoczenia i radosci. -Los usmiechnal sie do nas, Kemocu! To znaczy, ze sily Zla nie zapuszczaja, sie w te strony. Takie kamienie traca blask, gdy dotknie je Mrok. To dar dla ciebie od tej ziemi i oby przydal ci sie w przyszlosci. - Zdjal prawa reke z miecza wojny i zrobil nia gest, ktory rozpoznalem dzieki zdobytej w Lormcie wiedzy jako znak, iz dobrze mi zyczy. Wydawalo sie, ze znalezienie niebieskozielonego kamienia dodalo otuchy mojemu towarzyszowi, gdyz zaczal mowic. Sluchalem z uwaga, wszystko bowiem, co mial do powiedzenia o Escore i jego mieszkancach, bylo bardzo wazne. Kroganowie, do ktorych zdazalismy, to jeszcze jedna rasa zrodzona w wyniku wczesnych eksperymentow Wielkich Adeptow. Przodkami ich byli ludzie, ochotnicy, ktorych poddano mutacji i tak przeksztalcono, iz stali sie istotami wodnymi, choc przez krotki czas mogli przebywac na ladzie. Podczas wojen pustoszacych Escore, Kroganowie dla bezpieczenstwa wycofali sie w glebiny i teraz rzadko widywano ich na brzegu. Niekiedy zamieszkiwali wyspy na jeziorach i od czasu do czasu pojawiali sie poza swymi wodnymi siedzibami w poblizu strumieni. Nigdy nie byli wrogo nastawieni wobec Ludu Zielonych Przestworzy. W istocie nieraz sprzymierzali sie z nim w przeszlosci. Ethutur wspomnial o przypadku, kiedy to Kroganowie wywolali powodz, zeby zniszczyc legowisko wyjatkowo szkodliwych zlych mocy, ktore wyryly nore w miejscu, gdzie nie potrafili ich dosiegnac jezdzcy z Zielonej Doliny. Ethutur mial nadzieje, ze teraz tez zdola ich sklonic, aby oficjalnie przylaczyli sie do nas. Mogliby byc doskonalymi zwiadowcami, poniewaz woda dociera wszedzie w Escore; a tam, gdzie plynie, z latwoscia zdolaja sie przedostac Kroganowie albo inni mieszkancy wod, ktorzy im sluza. Tymczasem wyjechalismy z wawozu na szeroka bagnista przestrzen. Teren ten wygladal na spustoszony przez susze. Trzciny i pozostala blotna roslinnosc uschly i zbrazowialy. Nieco dalej dostrzeglem zielone pagorki posrod niewielkich sadzawek, a poza nimi moczary ciagnace sie az do brzegu jeziora. Mimo iz slonce stalo wysoko na niebie, gesta mgla wisiala nad wodami jeziora. Wydalo mi sie, ze zamajaczyly w niej wyspy, lecz obraz falowal, powodujac dezorientacje umyslu, co bardzo mnie zaniepokoilo. Przypomnialem sobie Moczary Toranczykow, dziwnej rasy, ktora trzymala w niewoli mojego ojca podczas wojny z Kolderem. Te mokradla byly rownie tajemnicze i nikt sie tu nie zapuszczal bez zgody ich mieszkancow... a rzadko ja uzyskiwano. Renthany zawiozly nas na skraj bagna. Ethutur zsunal sie z grzbietu Shapuma, ja rowniez zsiadlem z mojego wierzchowca. Wodz Zielonego Ludu oparl miecz wojny o lewe ramie i podniosl prawa reke do ust. Zwinawszy dlon w ksztalt trabki wydal przeciagly zew, ktory uniosl sie i opadl, po czym znow sie podniosl, a zabrzmiala w nim wyraznie pytajaca nuta. Czekalismy. Nie widzialem nic poza duzymi owadami wodnymi, ktore to unosily sie ponad wierzcholkami trzcin, to biegaly po powierzchni sadzawek, jak gdyby woda pod ich nogami zmienila sie w twarda ziemie. Nie dostrzeglem ani jednego ptaka, ani jednego zwierzecego tropu w wyschlym blocie, ktore rozsypywalo sie pod naszymi stopami w zoltawy pyl. Ethutur trzykrotnie przywolywal Kroganow i za kazdym razem czekalismy na odpowiedz. Nie nadeszla. Przedtem jego twarz lekko spochmurniala, teraz dostrzeglem na niej zniecierpliwienie. Jesli nawet ta zwloka go gniewala, nie dal nic po sobie poznac. Nic opuscil tez skraju moczarow. Zaczalem sie zastanawiac, jak dlugo przyjdzie nam tu czekac nie wiadomo na co, zaleznie od widzimisie istot zamieszkujacych te strony. Cisza. Naraz jakies zawirowanie, lekki ruch powietrza, zasygnalizowal mi czyjes zblizanie sie. Znalem podobne odczuciu z czasow, gdy przebywalem z nasza matka lub z Kaththea. Sprawialo to wrazenie, ze jakas bardzo pewna siebie istota zdaza ku nam. Spojrzalem na Ethutura, rad, ze moge wziac z niego przyklad. Wyczulem zblizajaca sie moc. Moj towarzysz podniosl miecz wojny i zwrocil go w strone jeziora i pasa bagien, ktore go strzegly. W promieniach slonca czerwone i zielone sznury oslepiajaco blyszczaly, jakby spleciono je z rozzarzonych klejnotow, Nie odezwal sie wiecej, lecz stal nieruchomo, trzymajac miecz w gorze, na znak swej funkcji. W oddali, tam gdzie zywe jeszcze trzciny oslanialy brzeg jeziora, dostrzeglem ruch nie wywolany podmuchem wiatru. Z wody podniosly sie dwie postacie i stanely zanurzone w niej po kolana. Kiedy ruszyly ku nam, latwo i szybko pokonujac bloto, sadzawki i pasma trzcin, zauwazylem, ze z wygladu przypominaly ludzi. Nogi byly zakonczone klinowatymi stopami o polaczonych blona palcach, a ramiona i rece, choc identyczne z moimi, okrywala blada skora, polyskujaca w promieniach slonca. Ich twarze rowniez wygladaly jak ludzkie, wlosy mieli krotkie, przylegajace gladko do glowy i tylko o jeden lub dwu odcienie ciemniejsze od skory. Po obu stronach szyi widnialy dwie okragle plamy zamknietych teraz na powietrzu skrzeli. Nosili krotkie spodniczki z luskowatego materialu, mieniacego sie wszystkimi barwami teczy. Do przytrzymujacych owe spodniczki pasow przymocowano duze muszle, ktore zdawaly sie sluzyc jako sakiewki. W polaczonych blona palcach trzymali laski, w gornej polowie zielone i bogato rzezbione, w dolnej zas czarne i ostro zakonczone, tak by sprawialy wrazenie smiercionosnej broni. Kroganowie trzymali je ostrym koncem do dolu, by zapewnic nas o swych przyjaznych zamiarach. Kiedy wreszcie staneli przed nami, spostrzeglem, ze ich oczy mierzace nas nieruchomym spojrzeniem, choc z oddali wydawaly sie ludzkie, nie mialy bialek i gleboka zielen wypelniala przestrzen miedzy powiekami - jak u snieznego kota. -Ethutur. - Stojacy blizej Krogan zamiast powitania wymowil jedynie imie mojego towarzysza. -Orias? - odpowiedzial pytaniem Ethutur, po czym poruszyl lekko mieczem wojny i oplatajace rekojesc barwne sznury znow zablysly ogniem. Kroganowie nie odrywali wzroku od nas i od miecza. Wreszcie ich przywodca przywolal nas ruchem reki. Ostroznie poszlismy za nimi przez moczary, gdzie sie dalo przeskakujac z kepy na kepe. W powietrzu unosil sie zapach zgnilizny, zwykle spotykany w takich miejscach, i szlam przylgnal nam do butow juz po kilku krokach. Nasi przewodnicy szli przez bagnisty teren wcale sie nie brudzac. Dotarlismy na brzeg jeziora i zaczalem sie zastanawiac, czy Kroganowie oczekuja, ze bedziemy brodzic w jego wodach. Lecz zaraz waski cien pomknal w nasza strone od jednej z ledwie dostrzegalnych wysp. Byla to lodka ze skor jakichs wodnych zwierzat naciagnietych na konstrukcje z pocietych i starannie dopasowanych kosci. Wejscie do niej okazalo sie nie lada wyczynem. Renthany nawet tego nie probowaly, ale weszly do wody, podobnie jak nasi przewodnicy i ich wspolplemieniec, ktory przyholowal lodz. Kiedy nasza lodka ciagnieta przez trzech wodnych ludzi zblizyla sie do wyspy, zauwazylem, ze w przeciwienstwie do podmoklego brzegu jeziora otaczala ja szeroka, srebrzysta plaza pokryta czystym piaskiem. Bagienny smrod znikl. Rosly tam drzewa, jakich nigdzie indziej nie widzialem. Ich pnie strzelaly wysoko, a zamiast lisci porastaly je miekkie piora, ktore sulkarscy kupcy przywoza czasami zza morz. Drzewa mialy srebrzysta barwe, tu i owdzie na ich gornych galeziach rosly rzedami zielone i matowozolte kwiaty. Sama plaze podzielono, za pomoca duzych muszli i jasnych kamieni na wyraznie geometryczne figury. Pomiedzy tymi poletkami biegly drogi-sciezki, ogrodzone siegajacymi im do kostek plotkami z bialawego, naniesionego przez wode drewna. Nasi kroganscy przewodnicy weszli na jedna z takich drog, a Ethutur i ja podazylismy za nimi. Mijajac oznaczone czesci plazy, dostrzeglem lezace tam male koszyki i maty ozdobione delikatnymi wzorami. Nie ujrzelismy jednak zadnych sladow ich wlascicieli. Wreszcie znalezlismy sie w cieniu pierzastych drzew i poczulem zapach dziwnych kwiatow. Przelotnie migneli nam Kroganowie, ktorych przeploszylismy z plazy: mezczyzni podobni do naszych przewodnikow, a z nimi kobiety z ich rasy. Nie moglismy jednak przyjrzec im sie z bliska, poniewaz skryly sie wsrod najdalszych drzew. Zauwazylem, ze w rozpuszczone luzno wlosy mialy wplecione sznury muszelek lub wetkniete trzciny owiniete kwiatami. Ich ubrania byly z bardziej miekkiej substancji niz luskowate spodniczki mezczyzn, spinaly je na ramionach zapinkami z muszli i przepasywaly ozdobnymi paskami. Suknie mialy delikatna zielona, zolta lub rozowoszara barwe. Kiedy ponownie znalezlismy sie na otwartej przestrzeni, ujrzelismy skupisko glazow, ktore dawniej wygladaly zapewne naturalnie. Pozniej wszakze po mistrzowsku zajeli sie nimi nieznani rzezbiarze. Kamienne monstra lypaly groznie oczami wykonanymi chyba z muszli albo nie obrobionych polszlachetnych kamieni. Niektore szczerzyly groteskowo kly, bardziej bawiac, niz straszac widzow. Dwie takie rzezby strzegly skalnej polki sluzacej za tron wodzowi Kroganow. Nie powstal na nasze powitanie; na kolanach trzymal zaostrzona laske podobna do tych, ktore dzierzyli jego gwardzisci. Opieral reke na tej dziwnej wloczni i nie poruszyl sie, kiedy stanelismy przed nim. Ethutur wbil miecz wojny w miekki piasek i puscil rekojesc dopiero wtedy, gdy uzyskal pewnosc, ze bron sie nie przewroci. -Oriasie! - rzekl. Wodz Kroganow do zludzenia przypominal z wygladu tych, ktorzy nas tutaj przyprowadzili, lecz wyrozniala go ciemna linia starej blizny biegnaca przez twarz od lewej skroni po zuchwe i sciagajaca nieco do dolu powieke, tak ze oko bylo niemal przymkniete. -Widze cie, Ethuturze. Dlaczego cie tu widze? - powiedzial cienkim i - dla moich uszu - bezbarwnym glosem. -Z powodu tego... - Ethutur musnal palcami rekojesc miecza wojny. - Chcielibysmy porozmawiac. -O noszeniu wloczni, biciu w bebny i zabijaniu - przerwal mu Krogan. - O wojnie wznieconej przez cudzoziemcow... - Zwrocil glowe tak, ze przyjrzal mi sie z bliska zdrowym okiem. - Ci cudzoziemcy zbudzili to, co spalo od wiekow. Czemu stanales po ich stronie, Ethuturze? Czy nie zadowalaja cie z trudem osiagniete zwyciestwa? -Dawne zwyciestwa nie oznaczaja, ze maz musi zawiesic miecz, by rdzewial w galeziach drzewa-dachu, i ze nie potrzebuje juz nigdy wyciagac go z pochwy - odparl Ethutur. - W Escore gromadza sie sily. - I nie jest wazne, kto je obudzil. Zbliza sie dzien, kiedy rozlegnie sie glos bebnow bez wzgledu na to, czy mezowie zatkaja sobie uszy, czy tez nie. Mieszkancy Wzgorz, Vrangi, Renthany, Flannany, my z Zielonych Przestworzy i przybysze zza gor pijemy teraz z pucharu braterstwa i zwieramy szeregi. Albowiem tylko scisly sojusz daje nam szanse przezycia. To, co sie przebudzilo, nie obiecuje bezpieczenstwa w niebie, na ziemi... - urwal, a po chwili milczenia dodal: - ani w wodzie! -Nikt nie podnosi miecza wojny w pospiechu. - Pomyslalem, ze Orias uzywa slow, zeby ukryc swoje mysli. Nie probowalem ich odczytac, wydalo mi sie to bowiem niebezpieczne. Krogan mowil dalej: - Slowa zas jednego meza nie sa odpowiedzia calego wodnego ludu. Naradzimy sie. Mozecie pozostac na wyspie gosci. Ethutur pochylil glowe. Nie dotknal jednak miecza, pozostawiajac go tam, gdzie byl. Kroganowie ponownie przeprowadzili nas przez las pierzastych drzew, pozniej zas zawiezli lodzia na inna wyspe. Byla tam roslinnosc, ale znana nam i bliska. Ujrzelismy krag wylozony kamiennymi plytami, zaglebienie na ognisko, lezace opodal drwa naniesione przez wode. Wyciagnelismy nasze zapasy i posililismy sie. Pozniej powedrowalem na piaszczysty brzeg i wpatrywalem sie w tamta srebrzysta wyspe. Lecz lekka mgla, moze zrodzona z jakichs czarow, zamazywala szczegoly. Wydalo mi sie, ze zobaczylem Kroganow wychodzacych z jeziora i powracajacych do niego. Nikt jednak nie zblizyl sie do naszej wyspy, a gdyby nawet, to i tak o tym nie wiedzielismy. Ethutur nie chcial snuc przypuszczen co do wynikow narady u Oriasa. Kilka razy zauwazyl, ze Kroganowie rzadza sie wlasnymi prawami i nie ulegaja obcym wplywom, o czym przestrzegal Dinzil. Kiedy wspomnial Dinzila, obudzily sie we mnie zle przeczucia, ktore na jakis czas zdolalem uspic. Zaczalem wypytywac mego towarzysza, chcac dowiedziec sie jak najwiecej o Dinzilu. Nalezal do Starej Rasy, byl prawdziwym czlowiekiem, tak jak pojmowal to Lud Zielonych Przestworzy. Mial opinie dobrego dowodcy. Wygladalo na to, ze wladal jakims wlasnymi mocami, gdyz w dziecinstwie jego nauczycielem byl jeden z nielicznych zyjacych cudotworcow. Adept ow nakreslil ramy dla swoich badan i uzywal tego, czego sie nauczyl, do ochrony niewielkiej czesci Escore, dokad uciekl. Ethutur tak wysoko cenil Dinzila, ze nawet nie wspomnialem o swoich watpliwosciach. Czym bowiem byly moje uczucia wobec takich dowodow? Nic otrzymalismy zadnego znaku ze srebrzystej wyspy. Znow sie posililismy, po czym do snu zawinelismy sie w koce. Wtedy przysnil mi sie tak straszny sen, ze usiadlem drzac z zimna i przerazenia, a lzy jak groch splywaly mi po policzkach i kapaly po brodzie. Juz kiedys, zanim odebrano nam Kaththee, mialem podobny sen - wowczas tak samo obudzilem sie w srodku nocy, nie mogac przypomniec sobie snu, lecz zdajac sobie sprawe, ze stalo sie cos zlego. Nie moglem ponownie zasnac, nie chcialem tez niepokoic Ethutura. Z calego serca pragnalem opuscic te wyspe, pospieszyc do Zielonej Doliny i na wlasne oczy przekonac sie, iz nic zlego sie nie stalo tym, ktorzy byli czescia mnie samego. Zebrawszy sie na odwage, wymknalem sie z obozu. Poszedlem na brzeg i zwrocilem sie w strone Zielonej Doliny, tak mi sie przynajmniej wydawalo, chociaz tutaj nie moglem byc pewny, gdzie znajduje sie polnoc, poludnie, wschod czy zachod. Pozniej objalem glowe rekami i poslalem telepatyczny zew. Musialem znac prawde! Nie otrzymawszy odpowiedzi, wytezylem wole i znow zawolalem bezglosnie. Nadeszla slaba, bardzo slaba odpowiedz. Kaththea... niepokoila sie o mnie. Szybko dalem jej znac, ze mnie nie grozi zadne niebezpieczenstwo, a tylko obawiam sie o nia i o Kyllana. Odparla wtedy, ze wszyscy sa bezpieczni i moze tak wplywa na mnie jakas zla moc kryjaca sie na dzielacej nas przestrzeni. Nalegala, zebym zerwal myslowy kontakt, poniewaz owa sila moze pojsc tym tropem i mnie odnalezc. Odpowiedz Kaththei nic nie wyjasnila. Mimo jej twierdzenia, iz wszystko jest w porzadku, mialem wrazenie, ze nie potrwa to dlugo. -Kim jestes, ze wzywasz ducha innej osoby? Do tego stopnia zaskoczylo mnie to pytanie w srodku nocy, ze moj miecz zalsnil w blasku ksiezyca, kiedy sie odwrocilem. Pozniej opuscilem go, oparlem o ziemie i patrzylem, jak nieznajoma Kroganka wychodzi na brzeg; pletwiaste stopy bezszelestnie stapaly po piasku. Sciekajace wody jeziora sprawily, ze suknia przylgnela do ciala jak druga skora. Wodna kobieta sprawiala wrazenie bardzo malej i watlej, a jej bladosc wydawala sie czescia ksiezycowej poswiaty. Odgarnela z czola kosmyki mokrych wlosow i zacisnela przytrzymujaca je opaske z muszelek. -Dlaczego wolasz? - Jej glos nie mial barwy i byl cichy i monotonny jak glos Oriasa. Chociaz nie naleze do ludzi, ktorzy z natury mowia wszystko obcym, ale w tej chwili powiedzialem prawde. -Mialem zly sen, a juz kiedys w podobnych okolicznosciach sen ostrzegl mnie przed niebezpieczenstwem. Szukalem tych, o ktorych mam prawo sie niepokoic, mojej siostry i brata. -Ja jestem Orsya, a ty? - Kroganka nie skomentowala moich slow; wyczulem, iz potrzebuje niezwlocznej identyfikacji. -Jestem Kemoc, Kemoc Tregarth z Estcarpu - powiedzialem. -Kemoc - powtorzyla. - Ach tak, jestes jednym z cudzoziemcow, ktorzy przybyli tu, zeby siac zamet... -Nie przybylismy w takim celu - zaprzeczylem. Czulem, ze musze ja o tym zapewnic. - Uciekalismy przed wlasnymi klopotami i przebylismy graniczne gory nie wiedzac, co sie w Escore dzieje. Chcielismy tylko znalezc schronienie. -A jednak zaklociliscie spokoj Escore. - Podniosla kamyk i wrzucila do jeziora. Z pluskiem wpadl do wody i drobne fale pomknely po jej powierzchni. - Wasze postepowanie obudzilo pradawne zle moce. I chcialbys wciagnac w to Kroganow. -Nie ja sam - zaprotestowalem. - Wszyscy razem stawimy im czolo! -Nie sadze, zeby Orias i inni zgodzili sie z wami. Nie. - Pokrecila glowa. - Na prozno odbyles te podroz, cudzoziemcze. Jednym skokiem odbila sie od ziemi i wody jeziora zamknely sie nad nia. Miala racje. Kiedy rano ponownie zawieziono nas na wyspe pierzastych drzew, miecz wojny tkwil tak, jak Ethutur wbil go w ziemie, nietkniety, bez nowych sznurow na znak zgody. Nie zastalismy tez Oriasa. Stanelismy przed pustym tronem i uznalismy, ze dobrze zrobimy opuszczajac jak najrychlej terytorium, gdzie nas nie chciano. ROZDZIAL III -Co teraz zrobimy? - zapytalem, kiedy milczacy Krogan przewiozl nas z powrotem na bagnisty brzeg jeziora i odplynal, nim zdazylismy wymowic slowa pozegnania.-Nic - odparl Ethutur. - Postanowili pozostac neutralni. Obawiam sie, ze nie przyjdzie im to latwo. - Powiedzial to z roztargnieniem i spostrzeglem, ze znow bada otaczajace nas wzgorza. Powiodlem wzrokiem za jego spojrzeniem. Nie bylo tam nic godnego uwagi - a moze jednak? Slonce swiecilo tak samo jak wczoraj rano i okolica sprawiala wrazenie opustoszalej. Pozniej dostrzeglem na niebie czarna kropke przelatujaca w oddali, a za nia druga. -Wsiadaj! - ponaglil mnie Ethutur. - Rusy lataja. Na granicy toczy sie boj! Shapurn i Shil ostroznie wybieraly droge w niemal do cna wyschlym lozysku potoku. Szly jednak szybciej niz wtedy, gdy zdazalismy w przeciwna strone. Wciagnalem gleboko powietrze do pluc. Ohydny smrod zgnilizny nie ulotnil sie. Spojrzalem na buty, chcac sprawdzic, czy nadal sa oblepione bagiennym szlamem, chociaz wytarlismy sie przeciez sucha trawa. Nie znalazlem na sobie sladow blota, lecz w miare jak jechalismy, smrod rozkladu stawal sie coraz mocniejszy. Czlowiek, ktory bierze udzial w takiej wojnie, jaka od dawna toczyla sie wzdluz naszych granic, wyrabia w sobie zmysl ostrzegawczy. Slonce przypiekalo mocno, a jednak mruk zdawal sie nas dotykac niewidocznymi mackami. Mimo upalu wlozylem na glowe helm i zaciagnalem druciana oslone wokol szyi. Poluzowalem tez w pochwie miecz. I wciaz mi sie wydawalo, ze odor zgnilizny staje sie coraz mocniejszy, ze przynosi go ze soba nawet najmniejszy podmuch, ktory zdolal wsliznac sie do waskiego parowu. Ethutur juz nie trzymal przed soba miecza wojny, lecz przymocowal go do pasa; jego misja jako posla skonczyla sie. Wyciagnal silowy bicz i gotowy do uzycia trzymal teraz w reku. Mialem wrazenie, ze niewidzialni wrogowie zgromadzili sie na gorujacych nad nami wzgorzach. Niczego jednak nie moglismy dojrzec: ostrzegaly nas tylko ow duszacy smrod i wewnetrzne poczucie zagrozenia. Zdumiewala mnie szybkosc, z jaka Renthany niosly nas przez miejsce bedace naturalna pulapka. A tymczasem jakas czesc mojego umyslu zastanawiala sie, dlaczego owa pulapka sie nie zatrzasnela. Niewidzialni wrogowie przepuszczali sposobnosc, ktora moze nie nadarzyc sie tak szybko. -Dlaczego...? Ethutur zacisnal usta, a pozniej odpowiedzial na moje nie dokonczone pytanie: -Ci, ktorzy nas obserwuja, nie maja dosc sil, zeby nas zatrzymac. Ale Rusy polecialy po posilki. Kiedy uda nam sie wydostac na nizine... Los nam sprzyjal i dojechalismy do miejsca, gdzie falowaly na wietrze wysokie trawy, ciezkie od dojrzalych nasion. Lecz rownina nie byla pusta. Zobaczylem naszych przeciwnikow, ktorzy w gromadzie postanowili przeciac nam droge. Z niektorymi juz walczylem, z ohydnymi mieszancami czlowieka i zwierzecia. Wilkolaki unosily cetkowane pyski lowiac nasz zapach i nadstawialy ostro zakonczone uszy. Trawa wokol nich poruszala sie dziwnie i pomyslalem, ze moze sie tam ukrywac zgraja Rasti. Ethutur strzelil energetycznym biczem i blysk tak jasny, ze widac go bylo w promieniach slonca, runal na ziemie, pozostawiajac dymiace sciernisko. Zatesknilem za pistoletem strzalkowym, z ktorym sie nie rozstawalem w Estcarpie. Mielismy ze soba te bron podczas ucieczki, ale amunicja juz dawno sie wyczerpala i nasze pistolety staly sie bezuzytecznymi rurami. Teraz, zeby moc walczyc, musialem czekac, az nieprzyjaciel zblizy sie do mnie na odleglosc miecza. Wilkolaki i ich niewidzialni sprzymierzency - jezeli falowanie traw ukrywalo ruchy Rasti - nie zaatakowaly nas, zywily bowiem gleboki respekt przed silowymi biczami. Krazyly tylko w pewnej odleglosci od nas. Granica zas tego kregu znalazla sie pomiedzy nami a poczatkiem drogi wiodacej do HaHarc. -Nie moga okrazyc nas po trzykroc! - zawolal Ethutur. Znowu pomogly mi wiadomosci zdobyte w Lormcie. Jezeli wrogom uda sie nas otoczyc i wszyscy, ktorzy tworzyli ten krag, zdolaja obiec nas trzy razy, wowczas sparalizuja nasza wole - nawet jesli sie nie odwaza otwarcie zaatakowac. Shapurn i Shil mknely co sil w nogach. Sadowiac sie tak, by moje cialo dobrze znosilo unoszenie sie i opadanie poteznych muskulow Renthana, pomyslalem, iz nie moglby im dorownac zaden estcarpianski kon. Jednoczesnie, chociaz nie wtajemniczono mnie w Misteria, wykrzyczalem glosno pewne slowa z bardzo starych tekstow. To, co sie wtedy stalo, zaskoczylo mnie tak bardzo, iz niemal oslupialem. Przysiegam - choc czlowiek, ktory tego nie widzial, moze mi nie uwierzyc - ze ujrzalem te slowa tak samo wyraznie, jak je uslyszalem. Staly sie plonacymi ognistymi strzalami i pomknely niczym pociski z broni, ktorej juz nie mialem u boku. Przysiegne na wszystko, ze widzialem, jak uderzyly tam, gdzie biegly Wilkolaki, i ze trysnelo w tym miejscu swiatlo, tak jak ogien z energetycznego bicza Ethutura. Rozlegl sie takze dzwiek, ktory zagluszyl moje slowa, glosny i czysty huk. Pozniej uslyszalem przenikliwy pisk, donosny skrzek w gorze, jednoczesnie Ethutur zawolal cos, czego nie zrozumialem. Odchylil do tylu glowe, jak czlowiek szukajacy niebezpieczenstwa w niebie, po czym jego bicz sie zwinal i tamten rozdzierajacy skrzek urwal sie w pol nuty. Z gory cos spadlo, uderzylo o ziemie i wybuchlo w obloku cuchnacego dymu. Shapurn i Shil z rozpedu wpadly w te smrodliwa chmure i zaczelismy sie dusic. Nie zobaczylem jednak ani sladu ciala, ktore powinno by tam lezec. Byl tylko duszacy dym i smrod. Po chwili wydostalismy sie na swieze powietrze. Uslyszalem teraz wycie Wilkolakow i skowyt dobiegajacy z glebin morza traw. Kto raz go slyszal, nigdy nie zapomni. Tak, tam biegly Rasti. Ruszyly na nas jak fala powodziowa. Shapurn i Shil tupaly i tanczyly w miejscu, a bicz Ethutura cial raz za razem, podpalajac trawe, aby oczyscic nam droge. Moj miecz rabal ciala i zgrzytal na kosciach; Shil rzal przenikliwie, kiedy ostre pazury i zeby przeorywaly mu boki. Jeszcze raz cisnalem tamte slowa i ujrzalem, jak wrogowie uchylaja sie przed strzalkami plonacej energii. A pozniej rozlegl sie dzwiek, wobec ktorego niczym byly odglosy walki. Spadl jak mocarny cios, na wszystkich bez roznicy. Ogluszony i slaby niby dziecko, przylgnalem do grzbietu Shila. Jak przez mgle dostrzeglem reke Ethutura opadajaca bezwladnie na bok. Bicz nie dzialal, wodz Zielonego Ludu sciskal tylko w dloni jego rekojesc. Ale zobaczylem tez, ze Wilkolaki zachwialy sie na nogach i cofnely, przyciskajac lapy-rece do uszu i krecac na wszystkie strony glowami, jakby pekaly im z bolu. Nic wiem, czy dlugo trwalismy tak, porazeni nieznana moca. Wreszcie rozjasnilo mi sie w glowie i poczulem pod soba drzenie Shila. Renthan zrobil jeden krok, potem drugi. Podnioslem glowe i zobaczylem, ze idzie sladem swego wodza Shapurna i ze tamten powoli kroczy droga do HaHarc. Ethutur siedzial na nim z opuszczona niby w oszolomieniu glowa. Chcialem odwrocic sie i przekonac, czy wrog nadal nas sciga. Lecz nie moglem wykonac najmniejszego ruchu, choc wiele razy probowalem. Nie znaczy to, ze bylem za slaby, tylko moje muskuly w pewien sposob zesztywnialy. Gdy wreszcie zdolalem sie obejrzec, nie dostrzeglem ani sladu przesladowcow. Smrod, ktory nam towarzyszyl, odkad opuscilismy jezioro, rowniez znikl. W powietrzu wisial teraz inny zapach o metalicznym posmaku, ktorego nie potrafilem nazwac. Kiedy znalezlismy sie wsrod ruin HaHarc, Ethutur wyprostowal sie i spojrzal przez ramie. Nasze oczy sie spotkaly. Byl bardzo blady, a na jego twarzy malowal sie trudny do okreslenia wyraz. -Nie waz sie tego robic! - W jego glosie uslyszalem ostrzezenie. -Ale ja nie wiem, co... -Przywolales dawne moce i one ci odpowiedzialy. Nie sprowadzaj tutaj swoich czarow, cudzoziemcze. Nie uwierzylbym, ze potrafisz przyzywac moce... -Ani ja - odparlem zgodnie z prawda. - I nie wiem, dlaczego zrobilem to, co zrobilem. Nie jestem Czarownica, tylko zolnierzem. Nie moglem w pelni uwierzyc w to, co sie stalo, nawet jesli wzialem w tym udzial. Albowiem my, przybysze z Estcarpu, tak gleboko wierzylismy, ze tylko Madre Kobiety sa w stanie kontrolowac niewidzialne sily lub porozumiewac sie z nimi, iz inna mozliwosc wydawala sie nam nienaturalna. A przeciez dobrze wiedzielismy, ze moj ojciec posiadal dar wladania Moca i ze nawet Czarownice nie mogly temu zaprzeczyc. Razem z moja matka, pania Jaelithe, kontrolowal potege majaca swe zrodlo nie w sile ramienia, lecz w umysle i woli. Ale ja nie chcialem miec z tym wiecej do czynienia. Zdawalem sobie sprawe, ze eksperymentowanie w tej dziedzinie, kiedy nie zna sie wlasciwych zabezpieczen, jest czystym szalenstwem. Moze bowiem wyrzadzic krzywde nie tylko temu, kto zuchwale siega po owe moce, lecz i jego otoczeniu. Ethutur mogl byc pewny, ze wiecej tego nie zrobie. Mimo to zapamietalem tamten dzwiek, ktorego nie umialem opisac slowami, i zastanawialem sie, czym byl w swej istocie i skad sie wzial. W kazdym razie wydawalo sie, ze tajemnicza sila skutecznie chronila nasz trop, gdyz nikt nas nie scigal, choc przedsiewzielismy wszelkie srodki ostroznosci i dla pewnosci wrocilismy po wlasnych sladach. Wreszcie Ethutur uznal, ze nic nam nie grozi i wyruszylismy skladajaca sie z szerokich stopni droga, ktora wiodla z HaHarc do Zielonej Doliny Kiedy jechalismy wawozem z wyrzezbionymi na jego scianach ochronnymi Symbolami, Ethutur zatrzymywal sie co pewien czas i przy kazdym z nich kreslil w powietrzu jakies znaki. Niektore z nich znalem. Wiedzialem, iz na nowo zamykal zabezpieczenia Zielonej Doliny i pobudzal je do czujnosci. W koncu dotarlismy do najwiekszego z nich Euthayanu. Wyryty byl gleboko w skale, a tworzace go linie wypelniala zielonkawa substancja. Wowczas wodz Ludu Zielonych Przestworzy po raz drugi odwrocil sie do mnie i rozkazal: -Podejdz i przyloz tu rece, nagie dlonie! W pierwszej chwili zawrzalem gniewem, gdyz obrazil mnie swymi podejrzeniami. Uwazal, ze bylem lub stalem sie kims, komu Zielona Dolina, dla dobra wszystkich jej mieszkancow, nie mogla dluzej udzielac schronienia. Ale zrobilem, co polecil, zsunalem sie ze spoconego grzbietu Shila i przylozylem dlonie do Symbolu, ktory do tego stopnia byl czescia Mocy, ze zaden sluga Ciemnosci nie mogl nan spojrzec ani sie z nim zetknac. Dotknalem rekami chlodnego kamienia, chropawego i oblepionego nawianym przez wiatry piaskiem - i, ku mojemu zaskoczeniu, dokonala sie w nim zdumiewajaca przemiana. Zobaczylem, albo tak mi sie wydalo, iz zielone linie sie rozjarzyly, kamien zas pocieplal. Nie porazila mnie zadna moc, nie pojawil sie ostrzegawczy znak - tylko zielony blask stal sie mocniejszy, a skala cieplejsza. Trzymajac tak dlonie spojrzalem na Ethutura. -Czy jestes pewny, ze wsrod was nie ma zdrajcy? - zapytalem. Ethutur obserwowal uwaznie kamien, na jego twarzy malowalo sie zaklopotanie. Wreszcie podniosl reke i przetarl oczy, po czym rzekl: -Nie wiem, komu dajemy schronienie w twojej osobie, Kemocu. Wydaje sie jednak, ze nie zyczysz nam zle. Musialem sie o tym przekonac. - W jego glosie zabrzmiala przepraszajaca nuta. -Miales do tego prawo. - To byla prawda, choc w ten sposob urazil moja dume. Nie wolno mu bylo przyprowadzic do Zielonej Doliny niczego i nikogo, zdolnego otworzyc droge Wielkim Ciemnosciom. A coz wiedzial o naszej trojce poza tym, co zrobilismy od przybycia do Escore? Poznym popoludniem dotarlismy do domow o scianach z zywych winorosli i dachach z zielononiebieskich pior. Po drodze dolaczyla do nas kompania gwardzistow Ethutura. Ku swojej uldze nie zauwazylem wsrod nich zadnego mieszkanca Wzgorz, przybylego z Dinzilem. Kiedy zeskoczylismy z Renthanow w tym samym miejscu, gdzie przedtem odbywalismy narade, juz nas oczekiwano. Na wszystkich twarzach malowala sie powaga i niecierpliwosc. Dahaun przemowila pierwsza. -Odczulismy - niemal zabraklo jej slow - Wielkie Poruszenie. Co sie stalo? Czy cos o tym wiecie? -Zapytaj Kemoca - odparl krotko Ethutur i cala uwaga skupila sie na mnie. Kyllan wygladal na zaskoczonego, a stojaca obok niego Kaththea spochmurniala lekko. -Nie wiem - powiedzialem. - O malo nie zostalismy po trzykroc okrazeni przez Wilkolaki i Rasti. Ja tylko, a dlaczego - nie moge wam powiedziec - tylko wymowilem slowa, ktorych nauczylem sie w Lormcie. A potem... potem... -Otrzymales odpowiedz. - To odezwala sie Kaththea - Nierozsadnie, nierozsadnie jest wtracac sie, kiedy nie wtajemniczono cie w Misteria. Po raz pierwszy w zyciu stwierdzilem, ze moja siostra - nie, nie okazala mi niedowierzania jak Kyllan - odwrocila sie ode mnie, zamykajac swoj umysl. Krylo sie w nim uczucie, ktorego nie moglem odczytac. Moze podczas dlugich lat spedzonych w szkole Czarownic nabrala przekonania, ze zaden mezczyzna nie moze uzurpowac sobie prawa do komunikowania sie z niewidzialnymi Mocami? Byloby to tak obce Kaththei, ktora znalem, iz nie moglem tego zaakceptowac. A jednak zerwala kontakt, zatrzasnela przede mna umysl, ja zas czulem sie zbyt urazony, zeby pojsc za nia, czy chocby zadawac pytania. Nie chcialem poddac jej probie. Czasami kurczowo czepiamy sie niepewnosci, leku przed prawda. -Badz pewna, ze nie zrobie tego powtornie. Nawet nie wiem dlaczego tak wtedy postapilem - odpowiedzialem zwracajac sie raczej do Dahaun niz do mojej siostry. Pani Zielonych Przestworzy zrobila krok do przodu i polozyla mi rece na ramionach. Pozniej zas, poniewaz bylem od niej wyzszy, podniosla wzrok, by spojrzec mi w oczy. Ale nie posluzyla sie myslowa wiezia, tylko slowami, poniewaz chciala, nie watpie w to, zeby uslyszeli ja pozostali... -To, co kryje sie w czlowieku, sila, wola czy talent, ujawnia sie wtedy, kiedy zajdzie taka potrzeba. Zaszokowalo nas, ze otrzymales odpowiedz, bylismy bowiem przekonani, iz Wielcy Adepci dawno temu nas opuscili. Udowodniles nam, ze musimy sie z nimi liczyc, i ta wiadomosc jest dla nas bardzo wazna. Prawdopodobnie wyswiadczyles nam dzisiaj wielka przysluge. Jej slowa zmniejszyly napiecie panujace wsrod zebranych. Teraz Kyllan zapytal o powodzenie naszej misji do Kroganow. Spochmurnial, kiedy uslyszal, ze zakonczyla sie fiaskiem. Z kolei Ethutur spytal o poselstwo do Thasow i Dahaun odparla: -Nie przybyli nawet, zeby odpowiedziec na sygnalna pochodnie. Dlatego nadal gubimy sie w domyslach, czy ich nieobecnosc oznacza neutralnosc, czy tez sprzymierzyli sie z kims innym. -Sa tez inne nowiny - oswiadczyl Kyllan. - Wartownicy ze szczytow dali znac, ze zblizaja sie nastepni uchodzcy zza gor. -Wobec tego musza spotkac sie z gwardzista, ktory przyprowadzi ich tutaj - powiedzial Ethutur. - Wydaje mi sie, ze w calym kraju wrze i ze pomniejsi sludzy Ciemnosci zrobia wszystko, aby nie dopuscic do powiekszenia naszych sil. Kiedy szedlem wykapac sie w jednym z odnawiajacych sily basenow i wlozyc lzejszy stroj, nadal rozgladalem sie za Dinzilem i jego ludzmi. Przyszedl Kyllan, usiadl na lawce i przygladal sie, jak wkladam spodnie i zapinam na piersi zlote spinki kaftana. Milczalem jakis czas, wreszcie powiedzialem otwarcie: -Nie widzialem Dinzila. -Wyjechal przed switem. Ma wiele do zrobienia, musi zmobilizowac mieszkancow Wzgorz. A co z tymi Kroganami? Odnioslem wrazenie, ze Kyllan nie chce mowic o Dinzilu, gdyz za szybko zmienil temat rozmowy. Poszedlem za jego przykladem i opowiedzialem wszystko, czego sie dowiedzialem o wodnych ludziach. -Czy byliby dla nas tak wazni? -Ethutur mowi, ze Kroganowie potrafia dotrzec wszedzie tam, gdzie jest woda, albo sami, albo zalezne od nich stworzenia. Nie widzialem u nich zadnej broni poza wloczniami, ale wygladaly na smiercionosne. Kto wie, czy nie maja innej broni, ktorej nam nie pokazali. Ethutur nadal wierzy, ze sa neutralni. Zaakceptowal ich decyzje bez slowa sprzeciwu. Dziwilo mnie to, gdyz wedlug mnie wodz Zielonego Ludu mial zbyt silny charakter, zeby latwo pogodzic sie z odmowa. -Obyczaj wiaze mu rece - powiedzial Kyllan. - Odkad obie rasy uciekly do wlasnych, odrebnych schronisk, w stosunkach miedzy nimi nie bylo ani przymusu, ani prosb. Zadowalaly sie kroczeniem wlasnymi drogami. -Zaden obyczaj nas teraz nie uratuje - odparowalem. - Ktoredy odjechal Dinzil? - Celowo powrocilem do tematu ktorego unikal. - Kyllanie, przeciez wiesz, jak bylo z nami. Czy narzucalbym sie z moimi obawami gdybym nie mial pewnosci, ze zagraza nam wszystkim jakies niebezpieczenstwo? -Wierze, ze ty w to wierzysz, bracie. -A ty nie? -Na tyle, ze bede uwazal i ostrzege cie, jezeli powroci. Ale - musze ci to powiedziec, Kemocu - nie wymachuj bojowymi sztandarami przed nasza siostra, moga one bowiem zgromadzic wojsko, ktoremu trzeba bedzie stawic czolo wlasnie z tej strony. Zacisnalem piesci tak mocno, ze az zbielaly sztywne palce mojej prawej reki. -Wiec to tak sie rzeczy maja... - Nie tyle zadalem pytanie, ile stwierdzilem fakt. -Wyraznie okazala swoja sympatie. Uzna za wyraz sprzeciwu kazda inna sugestie i zwroci sie nie przeciw Dinzilowi, lecz temu, kto ja krepuje i ostrzega. Ona sie... zmienila. - W jego glosie brzmiala niepewnosc i oszolomienie, choc nieco mniejsze niz bol, jaki przeszyl mi serce, kiedy przed godzina zamknela sie przede mna, oraz podobne poczucie krzywdy. -Jest dziewczyna, nie ma meza. Zawsze wiedzielismy, ze w przyszlosci obdarzy jakiegos mezczyzne uczuciem, ktorego nigdy nam nie okazala. Z tym moglismy sie pogodzic... Ale nie tego czlowieka, nie! - Powiedzialem to takim tonem, jakbym skladal przysiege. Kyllan zrozumial mnie, lecz powoli pokrecil glowa. Tego nie mozemy kontrolowac. Dinzil jest powszechnie szanowany i podoba sie jej, zauwazy to nawet najgorszy obserwator. Ty zas przeciwstawiasz jedynie niechec, ktora nasza siostra i pozostali moga uznac za zazdrosc. Musisz miec dowody. Mowil prawde, czasem jednak trudno jest sluchac prawdy. Kyllan ponownie odczytal moja mysl. -Nie moge uwierzyc, ze wezwales jednego z Wielkich Adeptow i otrzymales odpowiedz. Uczono nas, ze tylko inny adept moze to zrobic. Zaden mezczyzna z Estcarpu nie kroczyl ta droga, sam wiec rozumiesz, ze Kaththei trudno sie z tym pogodzic. Jak ty to zrobiles? -Mowie ci, ze nie wiem. Ethutur ostrzegl przed potrojnym okrazeniem, zamierzalismy sie przedrzec, zanim to nastapi. - Opowiedzialem mu o slowach zamienionych w ogniste strzaly i dzwieku, ktory wszystkich porazil. -Nasza matka prosila wprawdzie o madrosc dla ciebie, kiedy przepowiadala nasza przyszlosc - rzekl w zamysleniu, gdy skonczylem opowiesc. - Ale wydaje mi sie, ze masz tez jakas moc... -Jest duza roznica pomiedzy wyksztalceniem a madroscia, bracie. - Pokrecilem przeczaco glowa. - Nie myl ich ze soba. Wowczas odwolalem sie do wyksztalcenia i to bez namyslu. Moze to bylo szalenstwem z mojej strony... -Niezupelnie. Uratowales was, czyz nie tak? I, jak to powiedziala Dahaun, sprawiles, iz dowiedzielismy sie, ze pewne sily nadal tu dzialaja, moce, ktore mialy dawno temu odejsc z Escore. - Rozlozyl rece i przyjrzal im sie w zamysleniu. - Wiekszosc zycia spedzilem na wojnie. Ale dotychczas walczylem za pomoca stali, poslugiwalem sie znana mi bronia. Ta wojna jest zupelnie inna, ja zas potrafie uzywac tylko sily mego ciala i umyslu. -Ja rowniez ogranicze sie do tego! -Nie przysiegaj, Kemocu - zaprotestowal. - Nie znamy przyszlosci i, jak sadze, nie chcielibysmy jej poznac, gdyby to bylo mozliwe. Nie wierze, ze mozemy zmienic przyszlosc. Zrobisz to, co masz do zrobienia, tak samo jak ja i wszystkie zywe istoty w Escore. A w koncu poniesiemy kleske lub zwyciezymy i kazdy odegra przeznaczona mu role. Przerwalem mu te ponure rozmyslania. -Mowiles, ze snilo ci sie, iz w Escore znow zapanowal pokoj i ze ponownie stalo sie siedziba naszej rasy. Czy juz o tym zapomniales? -Sny nie sa prawda. Czyz zeszlej nocy nie miales zlego snu? -Kaththea ci to powiedziala? -Tak. Uwaza, ze moze to byc telepatyczna sonda jakiejs zlej mocy, proba wywarcia na ciebie wplywu. -A ty jak myslisz? -Mozliwie, iz oboje macie racje: miales przeczucie i cos je znieksztalcilo. W Escore nie wolno snic. I nie jest to kraj, w ktorym mozna pozwolic, zeby nasi towarzysze jechali bez broni nie wiedzac, co im zagraza... Wyruszylismy znow o swicie: Kyllan, ja, Godgar, Hervon. trzech gwardzistow Ethutura oraz Dahaun. Podazalismy ku gorom, ktore musza przebyc przybysze z Estcarpu. Nad naszymi glowami unosily sie zarowno Flannany, jak i niebieskozielone ptaki bedace wyslannikami zwiadowcami Dahaun. Wszystkie donosily o wielkim poruszeniu w Escore. Gdzieniegdzie, w wysoko polozonych miejscach, zauwazylismy wartownikow. Niektorzy przypominali z wygladu ludzi, inni zas byli prawdziwymi potworami. Nie wiedzielismy, czy sa to juz nasi wrogowie gromadzacy sie w wielkiej liczbie, czy tez tylko podlegaja potezniejszym od siebie przywodcom, dla ktorych byli jedynie rekami, nogami, oczami i uszami. Niektore miejsca musielismy objezdzac. Przypominam sobie pewien lasek nad rzeka, ktory Dahaun ominela szerokim lukiem. W polowie drogi zatrzymala sie, zwrocila ku drzewom, przylozyla do ust palce rozstawione w ksztalcie V i poprzez nie splunela w obie strony. Lecz ja uznalbym go za rownie ladny jak kazdy inny zagajnik W Zielonej Dolinie i spogladajac nan nie czulem niepokoju. Naprawde, bardzo byly zroznicowane i przemyslnie ukryte pulapki zastawione na nieswiadomych i nieostroznych wedrowcow w Escore. Mimo szybkiego biegu Renthanow minely dwa dni, zanim dotarlismy do miejsca, w ktorym pozostawiajac nasze wierzchowce rozpoczelismy wspinaczke, zeby pomoc uciekinierom z Estcarpu. Lecz to nie bylo juz dla nas tak wyczerpujace, gdyz podczas poprzednich podrozy przez gory odkrylismy krotsze i latwiejsze drogi. Przybylymi teraz zolnierzami ze Strazy Granicznej najwyrazniej kierowal wewnetrzny przymus, a mimowolnym tego sprawca stal sie w Estcarpie Kyllan. Byli wsrod nich moi znajomi, z ktorymi sluzylem w oddzialach zwiadowcow. Kiedy do nas dotarli, jeli przecierac oczy w lekkim oszolomieniu, jak gdyby budzili sie z glebokiego snu. Pozniej powitali nas radosnymi okrzykami i podeszli wyciagajac ku nam rece. Bedac banitami nie moglismy tego oczekiwac. Jeszcze raz dogonila nas przeszlosc, przeszlosc, ktora wydawala sie tak odlegla. Uslyszelismy wiesci z Estcarpu. Rada Strazniczek, bardzo oslabiona akcja przeciw Karstenowi, jednej nocy utracila czesc dawnej sily i wladzy. Wiele Strazniczek wtedy zginelo i faktycznym wladca Estcarpu zostal Koris z Gormu, dawny towarzysz broni mego ojca. Wlasnie zajmowal sie wzmacnianiem kontroli nad krajem, w ktorym w przeciwnym wypadku zapanowalby calkowity chaos. Przybysze byli patrolem Strazy, ktory mial nas odszukac, gdyz Koris traktowal nas jak ojciec, a jego zona, pani Loyse, byla dla nas bardziej matka niz ta, ktora miala zbyt wiele obowiazkow, by pelnic te role. Jezeli zatem chcemy, mozemy wrocic, poniewaz przestalismy byc banitami. Ale Kyllan i ja wiedzielismy, ze zeszlismy juz z tej drogi i ze nie ma dla nas powrotu. Patrol napotkal ludzi z klanu Hervona i przejal od nich pragnienie podrozy na wschod. Straznicy sluchali teraz ze zdumieniem opowiesci mego brata, lecz i oni juz nie mogli zawrocic. Los bardzo nam dopomogl przysylajac doswiadczonych zolnierzy, by powiekszyli nasze szczuple sily. ROZDZIAL IV Zeszlismy w nizsze partie gor tak szybko, jak tylko sie dalo. Czekaly tam na nas Renthany i mieszkancy Zielonej Doliny. Slonce swiecilo jasno na niebie, kiedy zaczelismy schodzic, lecz gdy dotarlismy do umowionego miejsca, jely gromadzic sie chmury. Dahaun powitala z roztargnieniem przybyszow z Estcarpu, rozgladala sie bowiem wokol, badajac spojrzeniem okolice. Nad nami unosili sie jej skrzydlaci poslancy.Obaj z Kyllanem rowniez odczulismy owo niezrozumiale przygnebienie i chlod. Nie zrodzilo ich ani zachmurzone niebo, ani nasilajace sie podmuchy wiatru. Bylo to przeczucie, ktorego pod zadnym pozorem nie wolno nam bylo lekcewazyc. Lecz przybysze zza gor bardzo byli zmeczeni, zwlaszcza kobiety i dzieci, ktore najpierw wspinaczka, a pozniej schodzenie bardzo wyczerpaly. Powinnismy jak najpredzej rozbic oboz. -Musimy jechac! - Dahaun ruchem reki przywolala Renthany. - W tym miejscu nie mozemy zmierzyc sie z Ciemnoscia i z tym, co moze tu grasowac tej nocy. -A co moze grasowac? - zapytal Kyllan. -Nie wiem, bo ukrylo sie przed wzrokiem moich skrzydlatych zwiadowcow. Nie watpie jednak, ze sie zbliza. My takze nie mielismy co do tego zadnych watpliwosci. Nawet estcarpianscy zolnierze, nie przejawiajacy chocby odrobiny niezwyklych zdolnosci, raz po raz ogladali sie za siebie i jak murem otoczyli swoje kobiety. Zauwazylem tez, ze Straznicy Graniczni podrozowali w helmach, z zapietymi wysoko drucianymi oslonami. -Oni nie dojada do Zielonej Doliny bez odpoczynku - ostrzeglem Dahaun. Skinela twierdzaco glowa i powiedziala: -Znam pewne miejsce, nie jest ono tak daleko, jak pragnelabym, ale lepsze niz to. Dahaun stanela na czele pochodu. Pod zachmurzonym niebem zmienila barwe wlosow i twarzy - z miedzi i zlota na czern i srebro. Nasze Renthany niosly teraz podwojny ciezar, gdyz wzielismy na ich grzbiety kobiety i dzieci. Na Shilu jechala za mna mala dziewczynka z warkoczykami ukrytymi pod szkarlatnym kapturem; z calej sily trzymala sie mego pasa raczkami w skorzanych rekawiczkach, -Panie, powiedz mi, prosze, dokad jedziemy? - pisnela. -Tam, gdzie prowadzi nas Zielona Pani - powiedzialem jej prawde. - To jest jej kraj i zna go dobrze. Ja jestem Kemoc Tregarth, a ty? -Jestem Loelle z klanu Mohokar, panie Kemocu. Dlaczego tamte ptaki lataja nad Zielona Pania? Ach, przeciez to nie ptak, to... to jest maly czlowieczek! Jeden z Flannanow zatrzepotal skrzydlami i zawisl na wysokosci ramienia Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy odwrocila ku niemu twarz. -To Flannan, Loelle. Czy nie slyszalas o nich opowiesci? Poczulem, ze dziewczynka zacisnela mocniej raczki. -Alez to, to sa tylko opowiesci, panie Kemocu! Niania Grenwel powiedziala, ze to tylko bajki, a nie prawda! -W Escore, Loelle, wiele bajek jest prawda. A teraz trzymaj sie mocno... Wyjechalismy na otwarta przestrzen i Renthany pomknely z wlasciwa sobie ogromna szybkoscia. Dahaun nadawala tempo. Wiszaca w powietrzu posepna grozba, ktora po raz pierwszy wyczulem na podgorzu, wydawala sie niemal namacalna, w miare jak olowiane chmury zakrywaly niebo. Zrobilo sie ciemno niczym o zmierzchu. W polmroku dostrzeglem nikle plomyki przypominajace widmowe "swiece", ktore ujrzelismy na drzewach i krzakach owej nocy, kiedy Czarownice z Estcarpu gromadzily sily do ataku na Karsten. Blade, ledwie widoczne w ogolnej szarosci ogniki lgnely do skal, krzakow i koslawych drzew. Patrzac na nie zrozumialem, ze nie chce ogladac ich z bliska. Teren znow zaczal sie podnosic i na szczycie niskiego pagorka dostrzeglem kilka glazow. Nie szarych, lecz niebieskich i swiecacych w mroku. Juz raz ukrylismy sie wsrod podobnych kamieni, kiedy po zniknieciu Kyllana uciekalem z Kaththea. Znalezlismy wowczas schronienie w miejscu, gdzie wielki oltarz o takim samym blekitnawym odcieniu wybawil nas przed poscigiem. Dahaun zaprowadzila nas na to wlasnie wzgorze. Nie byl to krag kolumn otaczajacych kamienny oltarz, ale raczej porozrzucane bezladnie pojedyncze bloki, jak gdyby rozpadla sie tutaj jakas budowla. Powitalismy z radoscia niebieska poswiate i zsunelismy sie z grzbietow Renthanow. Poczulismy sie wolni. Nasza przewodniczka ulamala galaz z krzaka rosnacego wsrod niebieskich glazow i trzymajac ja w reku obeszla pagorek, uderzajac lisciasta miotelka o ziemie. Wydawalo mi sie, iz zakreslila dokola niewidoczna ochronna bariere. W powrotnej drodze zatrzymywala sie raz po raz, zrywajac jakies liscie i lodyzki. Kiedy Zielona Pani na powrot znalazla sie wsrod nas, jej zaimprowizowany worek z podroznego plaszcza byl pelen wonnych ziol. Rozpalono ognisko w zaglebieniu miedzy dwoma kamieniami, a Dahaun stanela obok, wrzucajac to szczypte jednego, to trzy lub cztery liscie innego ziela. Buchnal klab aromatycznego dymu. Wladczyni Zielonego Ludu wachlujacym ruchem rozpedzila go wsrod nas, otaczajac kazdego wonnym pierscieniem. Gdy dym sie rozwial i moglem znow lepiej widziec, zauwazylem, ze mrok zgestnial. W owym nienaturalnym zmierzchu widmowe "swiece" zaczely swiecic jasniej, lecz ich blask nie rozchodzil sie daleko. Wydalo mi sie tez, ze za wzgorzem zobaczylem jakis ruch, na poly dostrzegalna krzatanine zanikajaca, gdy tylko utkwilem wzrok w podejrzanym miejscu. -Przeciw komu obnazamy tutaj miecze, Kemocu? - zapytal Rothorf z Dolmain, stanawszy przy mnie, kiedy obserwowalem owo zlowieszcze przeplatanie sie swiatla i mroku. -Niesamowitym stworom - odpowiedzialem najlepiej, jak umialem. Rothorf byl jednym z mieszancow, ktorych dosc czesto spotykalo sie wsrod Straznikow Granicznych. Jego matka byla uciekinierka z Karstenu. Uratowali ja Sulkarczycy i pozniej poslubila jednego z tych morskich wedrowcow. Nie czula sie jednak wsrod nich dobrze i kiedy jej malzonek zginal podczas rajdu na wybrzeze Alizonu, powrocila do swoich. Jej syn odziedziczyl po ojcu okazala postawe i jasne wlosy, zawsze wiec wyroznial sie spomiedzy czlonkow Starej Rasy. Lecz w duszy nalezal do ludu swej matki i nie kochal morza. Kochal tylko rozlegle wzgorza Estcarpu i dlatego wstapil do Strazy Granicznej. Wspolnie przeszlismy krwawy chrzest w bitwie, nim jeszcze stalismy sie mezczyznami. -A wiec prawda jest, ze znalezlismy sie w zaczarowanej krainie. - Jego slowa zabrzmialy jak stwierdzenie faktu. -Tak. Ale kiedys byl to piekny kraj i mozemy znowu go takim uczynic. Uplynie jednak sporo czasu... -Zanim go oczyscimy? - dokonczyl za mnie. - Jakim wrogom stawiamy tu czolo? - zapytal z takim zapalem, ze przypomnialy mi sie dawne dni, kiedy Rothorf pochylal sie nad mapami wsrod estcarpianskich wzgorz, a pozniej czekal na rozkaz do boju. Ogarnal mnie niepokoj. Czy nasi dawni towarzysze broni - wprawdzie sciagnieci do Escore z wojny, lecz wojny, ktora wydawala sie zadziwiajaco prosta wobec skomplikowanej sytuacji w Escore - beda jak dzieci blakac sie wsrod niebezpieczenstw, ktorych nie potrafia sobie nawet wyobrazic? Co z nimi zrobilismy? Kiedy Kyllan wrocil z wymuszonej przez geas podrozy do Estcarpu, byl przekonany, ze przyciagal za soba ludzi naszej krwi do Escore byc moze po to, by tam zgineli. Zrozumialem dopiero teraz, co wtedy przezywal. -Wszelkich rodzajow, Rothorfie, a o niektorych nie mamy pojecia. - Opowiedzialem mu o Wilkolakach i Rasti, a takze o takich podstepnych stworach jak Keplian, ktory niemal przyprawil Kyllana o smierc, i o pulapkach czyhajacych na zbyt ciekawych i nieostroznych. Sluchal mnie uwaznie, nie kwestionujac niczego, chociaz wieksza czesc opowiesci musiala wydawac mu sie niedorzeczna. -Jest to miejsce, gdzie ozywaja legendy - skomentowal w koncu. - Wydaje sie, ze powinnismy przypomniec sobie bajki z dziecinnych lat, zeby ustrzec sie przed nieszczesciem. Jak daleko lezy owa bezpieczna Dolina Zielonego Ludu? -Jeszcze jeden dzien drogi. Gromadzimy tam wojsko. -Zeby gdzie uderzyc? -Tego nie wiemy. Lud Zielonych Przestworzy nadal chce zaniesc rog wojny do wszystkich nie zaangazowanych plemion. Olowiane chmury wczesnie sprowadzily mrok i gdy zapadla noc, wystawilismy warty. Nie spadl z nich deszcz, chociaz sprawialy wrazenie ciezarnych jakas burza. Nad wzgorzami trzaskaly swietlne blyski podobne do blasku silowych biczow Zielonego Ludu. Byly to blyskawice, ale zapowiadana nawalnica uparcie nie chciala sie rozpetac. Kyllan tak samo jak ja nie mial zamiaru spac i obaj, podobnie jak kiedys, na murach Zamku Es, przemierzalismy ruiny, gdzie schronili sie nasi ludzie, wypatrujac najmniejszej zmiany poza kregiem nakreslonym przez Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy pozostala przy ognisku w otoczeniu wszystkich kobiet i dzieci. Stworzyla tam dla nich bezpieczny zakatek i przelotnie dostrzegalismy radosc na twarzach i slyszelismy cichy smiech. Loelle siedziala na kolanach Dahaun, wpatrujac sie w nia i sluchajac jej slow tak, jak spragnione dziecko pije krysztalowa wode ze zrodla. Takie zrodlo znajdowalo sie wsrod ruin i woda splywala do starego, zamulonego basenu. Moglo byc pozostaloscia fontanny, ktora juz nie tryskala dumnie, bo zwyciezyl ja czas. Wczesniej podzielilismy sie podroznymi racjami. Wreszcie siedzacy przy ognisku owineli sie plaszczami i zasneli. Burza nadal nie wybuchala, lecz groznie wisiala w powietrzu. Godgar zawedrowal do miejsca, gdzie stalem ponad zaglebionym w ziemi glazem, nie odrywajac wzroku od zbocza. Szare "swiece" jeszcze silniej falowaly mi przed oczami, wiec staralem sie na nie nie patrzec. Mimo to przyciagaly uwage i musialem stoczyc ze soba walke, aby je zignorowac. -Cos sie szykuje - powiedzial Godgar. Glos mial matowy i przytlumiony. - Nie chodzi mi o burze. To miejsce nadaje sie do obrony, ale nie chcialbym, zeby mnie do niej zmuszono. -W tym kraju nie nalezy podrozowac noca - odparlem. -Zgadzam sie. Znalazlem cos. Chodz, pokaze ci. Poszedlem za nim do basenu, w ktorym pluskalo zrodlo. Godgar przykleknal na jedno kolano i wskazal reka przeciwlegly kraniec zamulonej sadzawki. W swietle ogniska zdolalem dostrzec, iz kamienie cembrowiny byly ulozone w taki sposob, jak gdyby kiedys basen najpierw zniszczono, a pozniej pospiesznie naprawiono skalnymi odlamkami, ktore akurat lezaly w poblizu. Dobrze spelnily swe zadanie, gdyz kamienna misa nie przeciekala. Nie mialem pojecia, co tak zaintrygowalo Godgara i spojrzalem na niego pytajaco. -Mysle, ze zrobiono to celowo - rzekl. -Dlaczego? W odpowiedzi ruchem reki polecil mi odsunac sie nieco od basenu. Wiatr naniosl tam ziemi i rozplenila sie trawa, ale nie na tyle, by zakryc kamienna plyte stanowiaca czesc ocalalego fragmentu bruku. Godgar czubkiem mysliwskiego noza obrysowal ja, odslaniajac szczeline miedzy nia a brukiem. -Mysle, ze zrobiono to dlatego, zeby spuscic stad wode. -Ale dlaczego? - powtorzylem. -Nie umiem powiedziec - odparl. - Wiem jednak, iz mialo to duze znaczenie dla tych, ktorzy to zrobili. Basen zniszczono w pospiechu. Potem go zalatano. Tylko ze naprawiono go prowizorycznie, jakby po to, by mozna go bylo znow szybko oproznic. -A jakie to ma dla nas znaczenie? - zapytalem ze zniecierpliwieniem. -Znowu nie wiem. Wiem tylko, ze trzeba rozwazyc wszystko, co wydaje sie dziwne, kiedy ludzie sa w takiej sytuacji, jak my tej nocy - urwal nagle. Oparl reke na owej kamiennej plycie, a teraz wpatrywal sie w nia szeroko otwartymi oczami. Pozniej rzucil sie na ziemie i przylozyl ucho do zimnej powierzchni. - Posluchaj! - rozkazal. Polozylem sie na ziemi, oparlem glowe obok jego glowy i przywarlem do kamienia. Nie potrafie powiedziec, czy byl to dzwiek, czy tez wibracja, lecz dochodzilo to z dolu. Upewniwszy sie, ze sie nie myle, wezwalem Kyllana, a on z kolei Dahaun. To Pani Zielonych Przestworzy odpowiedziala na nasze pytania. -Moze to Thasowie... - rzekla. Pozniej uklekla opierajac czubki palcow na plycie. Zamknela oczy, jakby zamierzala sie posluzyc innym rodzajem wzroku. Wreszcie powoli pokrecila glowa. -To, co znajduje sie pod powierzchnia ziemi, nie jest moim swiatem. Moge powiedziec tylko jedno: cos sie skrada ku nam od dolu. Los nam sprzyja, poniewaz zostalismy ostrzezeni. Nie przypuszczalam, ze Thasowie przylacza sie do wrogow. Moze sa tylko zaciekawieni, chociaz dlaczego... - Pokrecila glowa. - Nie, tak nie skrada sie przyjaciel ani ktos zachowujacy neutralnosc. -A twoja granica? - wtracil Kyllan. -Zatrzyma tylko to, co porusza sie po powierzchni ziemi, a nie pod nia. Poza tym, spojrz, to nie jest blogoslawiony kamien, ale zupelnie inny. -Ten basen... - Podnioslem sie. - Jezeli juz raz uzyto go do odparcia ataku z dolu, jak sadzi Godgar, czemu nie zrobic tego teraz? -Jezeli sa tylko ciekawi, to niepotrzebnie narobimy sobie wrogow. Ale warto o tym pamietac. Zbadajmy te wodna pulapke - powiedziala Dahaun. Przyniosla zagiew z ogniska i pochylila ja nisko, zebysmy mogli obejrzec kamienie tworzace korek w starym basenie. Nie watpilem, ze Godgar trafnie odtworzyl to, co ongis sie tutaj wydarzylo. Widac bylo wyraznie, ze rozbito cembrowine w taki sposob, by zawartosc basenu mogla wyplynac w tym miejscu, i ze odbudowujac go nie myslano o zapewnieniu mu trwalosci. -Starczy uderzyc tutaj i tutaj - wskazal Godgar - a znowu peknie. Wrocilismy do tamtej plyty i tym razem zupelnie wyraznie uslyszelismy w dole jakis ruch. A niepokoj mnie dreczacy, odkad opuscilismy gory, zwiekszyl sie stokrotnie. -Czy mozemy te plyte zablokowac? - Kyllan spojrzal na Dahaun. -Nie wiem. Dla kazdego jego wlasna moc. Thasowie moga wiele zdzialac z ziemia, tak jak Kroganowie z woda, a my z roslinami i zwierzetami. - Uniosla pochodnie i spojrzala w strone, gdzie spaly kobiety i dzieci. - Powinnismy sie przygotowac. Trzeba sie oddalic od kazdego glazu, ktory moglby zostac przewrocony. Godgar nadal siedzial w kucki, opierajac rece na plycie - korku. Kiedy Dahaun skierowala sie do ogniska, krzyknal glosno. Mysle, ze powtorzylem ten okrzyk, podobnie Kyllan, gdyz ziemia poruszyla sie pod nami, uciekajac spod nog i ciagnac w dol. Uczepilem sie jednego z niebieskich blokow i trzymalem sie go, podczas gdy ziemia plynela wokol moich butow. Slyszalem loskot i krzyki od strony obozu, widzialem padajace glazy i zeslizgujace sie po zboczu. Cos wpadlo do ogniska rozsiewajac iskry i rozrzucajac plonace szczapy. Dobiegl mnie krzyk. Przez chwile moglem tylko kurczowo trzymac sie zbawczego kamienia, usilujac znalezc jakies nieruchome oparcie dla nog, pod ktorymi ziemia poruszala sie tak, jak moglyby sie rozpryskiwac i wirowac wody kroganskiego jeziora. Pozniej zobaczylem, ze Kyllan zaglebil miecz w ruszajaca sie ziemie, co pozwolilo mu utrzymac sie na nogach. Poszedlem za jego przykladem. Usilowalem dostac sie do obozu, gdzie panowalo powszechne zamieszanie. -Ha - do mnie!- rozlegl sie krzyk Godgara. Wokol niego wirowaly atakujace zaciekle, niewielkie postacie. Zadalem cios mieczem i poczulem, ze stal zetknela sie z cialem, lecz nie bylem pewny z czyim. Pozniej ujrzalem, ze Godgar potknal sie i upadl, a nieznane stwory hurmem rzucily sie na niego, kiedy probowal sie podniesc. Runalem na nie, tnac mieczem, az przepedzilem je precz. Wtedy rozblysly w mroku zarzace sie czerwienia punkty i zrozumialem, ze sa to oczy naszych wrogow. Nie moglem jednak dojrzec zadnej twarzy. Godgar uczepil sie mnie, podalem mu okaleczona reke, zeby pomoc mu wstac. -Basen... rozbij basen... utop je! - Chwiejnym krokiem skierowal sie w strone basenu i znow upadl, po omacku szarpiac kamienie wypelniajace otwor w cembrowinie. Pozniej rozlegly sie glosne uderzenia. Zagluszyly one nawet skowyt stworow, wsrod ktorych brodzilem, zeby dolaczyc do Godgara. Zaczely kasac mnie po nogach i poczulem ostry bol. Strzasnalem z siebie niewielkie stworzenie, ktore skoczylo mi na plecy i usilowalo przewrocic. Dotarlem wreszcie do Hervonowego wojownika i jak on zaczalem szukac wlasciwego kamienia. Pracowalismy w ciemnosciach, walczac jednoczesnie ze smierdzacym motlochem, ktory wylewal sie z ziemi. Szczesliwym trafem jeden z nas obluzowal glowny blok w zaporze. Runela ogromna fala! Zaskoczylo mnie to bardzo, nie oczekiwalem bowiem, ze az tyle wody trysnie z sadzawki zasilanej przez tak niewielki strumyk. Piski naszych na poly niewidzialnych wrogow zamienily sie w przerazliwe wrzaski, jak gdyby uwazali wode za grozniejszego przeciwnika niz stal i ogien. Uciekli wydajac przenikliwe okrzyki, podczas gdy woda wokol nas parla z sila pradu rzecznego. Na pewno wylalo sie jej wiecej, niz kiedykolwiek bylo w basenie. Godgar krzyknal i sprobowal odciagnac mnie na bok. Spojrzalem przez ramie. Zobaczylem swiecacy niebieskawo wysoki slup wodny, ktory tryskal ku niebu, po czym kaskadami opadal wciaz szybciej i szybciej. Ta fontanna nie miala nic wspolnego z szemrzacym cicho zrodlem, ktore wczesniej zasilalo basen. Dostrzeglem tez porwane przez fale niewielkie kosmate stworzenia, unoszone w dol i w gore i wpychane z powrotem do dziury, z ktorej przedtem musialy sie wynurzyc. Woda bowiem odnalazla kamienna plyte, a obecnie ciemna jame na jej miejscu, i teraz wlewala sie do wewnatrz z moca wodospadu. Cofnelismy sie jeszcze troche. Rwacy potok oddzielal nas teraz od ogniska, a jego szum zagluszal wszystkie inne dzwieki. Cos zawirowalo na powierzchni wody i uczepilo sie mojej nogi, omal mnie nie przewracajac. Chcac sie uwolnic, instynktownie uderzylem z gory i w tej samej chwili poczulem ostry bol w udzie. Zraniona noga nie mogla dzwigac calego mojego ciezaru, wiec oparlem sie o jeden z niebieskich kamieni, starajac sie ocenic w ciemnosci rozmiary rany. Jednak bylem tak obolaly, ze nie moglem zniesc nawet wlasnego dotyku. Pozostalo mi jedynie trzymac sie glazu. Obok mnie stekal i dlawil sie Godgar, a woda wciaz walila, zda sie, z niewy-czerpalnego zrodla. Po naszej stronie potoku nie bylo juz skowyczacych stworow. Ognisko po drugiej stronie buchnelo znow plomieniem i lepiej widzielismy otoczenie. Dostrzegalem ludzkie sylwetki i blysk mieczy. Na samym brzegu woda chciwie lizala jakies cialo lezace na plecach, z twarza zwrocona ku gorze; niewidzace oczy patrzyly prosto na mnie. Uslyszalem krzyk Godgara i tez bym krzyknal, gdybym nie walczyl o zachowanie przytomnosci. Bol w udzie stal sie tak potworna tortura, jakiej nie doswiadczylem nigdy w zyciu. Martwy stwor byl maly i koslawy, rece i nogi - o ile te konczyny mozna zaszczycic tak ludzkim okresleniem - mial cienkie, porosniete szorstka szczecina, przypominajaca mate spleciona z korzeni i cienkich wlokien. Natomiast tulow byl gruby, wrecz opasly, o bialo szarej barwie, ktora szybko bladla na naszych oczach. Pokrywaly go kepy bardzo sztywnej, zjezonej szczeci, niepodobnej ani do ludzkich wlosow, ani do siersci zadnego znanego mi zwierzecia. To niewielkie stworzenie prawie nie mialo szyi; wydawalo sie, ze szerokie ramiona bezposrednio wspieraja czaszke. Szczeki i niewielki, naprawde niewielki podbrodek laczyly sie pod ostrym katem; nos sprawial wrazenie doczepionego, tuz nad bezwargimi ustami znajdowaly sie dwa otwory. Oczy byly gleboko osadzone po obu stronach owej grani. Nieznany stwor nie nosil odzienia, nic tez nie wskazywalo, iz jest czyms wiecej niz zwierzeciem... Pojalem jednak, co to takiego. -Co to jest? - zapytal Godgar. -Nie wiem. - W istocie instynkt podpowiadal mi, ze mam przed soba sluge Zla, takiego samego jak Wilkolaki i Rasti. -Spojrz! - wskazal Godgar. - Woda... Tryskajacy ku niebu wysoki slup wody poczal sie obnizac, a potok dzielacy nas od ogniska stawal sie coraz wezszy. Patrzylem apatycznie wiedzac, ze jesli na moment puszcze sie glazu, o ktory sie opieralem, upadne, i bardzo watpilem, czy zdolam znow sie podniesc. Rzeka zamienila sie w strumyk, ten zas w mala struzke. -Kemocu! - dobieglo mnie wolanie od strony ogniska i sprobowalem na nie odpowiedziec. Okrzyk Godgara sprowadzil ich do nas. Kiedy Kyllan objal mnie ramieniem, upadlem bezsilnie na jego piers i w gesty mrok, w ktorym zniknal potworny bol. Ocknalem sie za wczesnie i stwierdzilem, ze Dahaun i Kyllan naradzaja sie w mojej sprawie. Z ich slow zrozumialem, choc niezbyt sie tym przejalem, jak to bywa we snie, ze rany zadane przez Thasow - gdyz to oni nas zaatakowali - sa zatrute. Wprawdzie Dahaun mogla udzielic tymczasowej pomocy, ale leczyc nalezalo mnie gdzie indziej. Nie tylko ja zostalem ranny. Pare osob mialo polamane zebra przez spadajace kamienie, innych zas pokasali Thasowie. Jednak moja rana byla najgrozniejsza i mogla powaznie opoznic nasza podroz. Kyllan szybko oswiadczyl, ze zostanie ze mna, poki nie nadejdzie pomoc. Ujrzawszy wyraz oczu Dahaun zrozumialem, ze grozi nam wielkie niebezpieczenstwo. W tym na poly sennym stanie, wywolanym przez jej lekarstwa, nie obawialem sie jazdy. Przewidywalem, ze choc napad sie nie powiodl, glownie dzieki niezwyklej powodzi, nie bedzie to ostatni atak Thasow. Jezeli wpadniemy w pulapke z dala od Zielonej Doliny, czeka nas zguba. -Przywiazcie mnie do Shila - zdolalem z trudem wykrztusic ledwie slyszac wlasne slowa. - Pojedziemy albo umrzemy... Dahaun spojrzala mi gleboko w oczy. -Czy takie jest twoje zyczenie, Kemocu? -Takie jest moje zyczenie. Wyruszylismy o swicie. Przywiazano mnie do grzbietu Shila, tak jak tego chcialem. Dahaun dala mi do zucia jakies liscie. Czulem w ustach ich gorycz, lecz utrzymywaly bariere snu pomiedzy mna a bolem, tak ze wprawdzie zdawalem sobie sprawe z jego istnienia, lecz nie szarpal mna jak kly Wilkolaka. Podrozowalismy pod olowianym niebem, nadal brzemiennym burza, ktora wciaz nie chciala nadejsc. Jechalem jak we snie, czasem widzac nieco wyrazniej otoczenie, czasem zas zastanawiajac sie nad sytuacja, kiedy moj umysl chwilami sie przejasnial, po czym znow ogarniala mnie mgla niepamieci. Ocknalem sie, kiedy dotarlismy do rzeki. A moze obudzila mnie myslowa sonda, tak ostra i wroga, ze az jeknalem i sprobowalem usiasc prosto na grzbiecie Shila. Renthan wydal glosny okrzyk przypominajacy glos trabki, odwrocil sie blyskawicznie i pomknal brzegiem rzeki, oddalajac sie od naszej grupy. Nie bylem w stanie go powstrzymac. Z tylu dobiegly mnie krzyki, wolania i tetent kopyt. Shil zas, jakby starajac sie ujsc pogoni, wskoczyl w pewnym momencie do rzeki. Woda zamknela sie nade mna, gdy szamotalem sie w wiezach utrzymujacych mnie na grzbiecie Renthana, ktory zachowywal sie niby szalony. Nagle wiezy pekly i odzyskalem swobode. Stekajac i krztuszac sie walczylem z pradem. Otkell, sulkarski wojownik, ktory byl naszym wychowawca, nauczyl mnie dobrze plywac, lecz grozna rana sprawila, iz moja lewa noga nie reagowala na rozkazy mozgu. Jeczac i kaszlac dotarlem do jakiegos glazu i uczepilem sie go rozpaczliwie. Rozjasnilo mi sie w glowie, ale straszliwy bol tak mnie oslabil, ze z trudem opieralem sie silnemu pradowi. Ktos pochwycil mnie z tylu. Kyllan! Probowalem wymowic jego imie, nie moglem jednak wydobyc z siebie glosu. Uzylem telepatii... ale mysl rozplynela sie w nicosci! Uchwyt byl bardzo mocny. Oderwano mnie od glazu i pociagnieto na srodek rzeki. Krzyknalem z przerazenia, wymachiwalem rekami, staralem sie odwrocic glowe, zeby zobaczyc, kto lub co mnie trzyma, lecz nadaremnie. Ciagnieto mnie z glowa uniesiona nieco ponad powierzchnia wody, z dala od brzegu i zbawczych skal. Zobaczylem Kyllana na grzbiecie Shabriny patrzacego w miejsce, gdzie wirowalem w uscisku nieznanej sily. Patrzyl prosto na mnie, nic jednak nie wskazywalo, iz naprawde mnie widzial. Ponownie sprobowalem zawolac... ale zaden dzwiek nie wydobyl sie z moich ust. A kiedy znow uzylem mysli, odnioslem wrazenie, ze moj sygnal uderza o wysoki, gluchy mur. Kyllan jechal brzegiem, najwyrazniej nadal mnie szukajac, choc przeciez bylem doskonale widoczny. Po chwili ogarnal mnie strach, gdyz coraz bardziej odciagano mnie od mego brata i tych, ktorzy za nim przyjechali. Pozniej brzeg wygial sie lukiem, zaslaniajac ich przed moim wzrokiem, i do reszty stracilem nadzieje. ROZDZIAL V Juz nie ciagnieto mnie w szybko plynacej wodzie, lecz lezalem na czyms nieruchomym i suchym. Jednak nie otworzylem od razu oczu. Dzialalem pod wplywem prymitywnej potrzeby poznania wszystkiego, co mozliwe, za pomoca innych zmyslow, nim zdradze sie, ze znowu jestem przytomny. Rwacy bol w udzie dokuczal mi coraz bardziej. Walczylem z nim, starajac sie myslec o innych sprawach.Zadrzalem i zatrzaslem sie w zimnym powiewie. Polozylem reke na powierzchni, na ktorej lezalem, i wyczulem zwir i piasek. Wytezylem sluch: z bliska dobiegly mnie dzwieki, ktore mogly byc tylko szmerem wody i westchnieniem wiatru wsrod lisci. Niczego wiecej sie nie dowiedzialem. Otworzylem oczy. Wysoko w gorze, bardzo wysoko, wisialy chmury zmieniajace dzien w zmierzch. Ale miedzy nimi a mna ujrzalem galaz, szarobiala, naga jak surowy i ponury pomnik dawno uschlego drzewa. Podciagnalem sie na rekach i sprobowalem podniesc sie jeszcze wyzej. Swiat zawirowal wokol mnie i dostalem torsji. Staralem sie odwracac tak glowe, zeby woda wylala mi sie z ust. Wstrzasal mna dreszcz obrzydzenia. Potem znow sie podnioslem z determinacja, starajac sie poznac otoczenie. Odwrociwszy ostroznie glowe i cala sila woli walczac z atakami mdlosci, dowiedzialem sie, ze leze na niewielkiej plazy, o kilka cali ode mnie omywanej przez wody rzeki. Z prawej dostrzeglem wielkie glazy, miedzy ktorymi ugrzezly kawalki naniesionego przez fale drewna, wyznaczajace granice dawnych wylewow. Nie mialem ani helmu, ani miecza. Bandaze zalozone przez Dahaun rozluznily sie i barwily je nowe plamy krwi. Ale jak zdolalem sie zorientowac, bylem zupelnie sam. Ktokolwiek lub cokolwiek przywloklo mnie tutaj, z dala od mego brata i przyjaciol, nie utopilo mnie, lecz przypuszczalnie zgotowalo znacznie gorszy los, pozostawiajac w miejscu, skad przez wzglad na rane nie moglbym uciec. Lecz my, przybysze z Estcarpu, jestesmy bardzo uparci; moj ojciec nigdy nie akceptowal bez walki nieszczesc, jakie zsylal nan zly los. Wiec i ja, mimo strasznego bolu, zdolalem doczolgac sie do skaly, o ktora moglem sie oprzec. Tam pocilem sie i jeczalem, wspierajac sie ciezko o kamien, by podciagnac sie wyzej i dokladniej zbadac swoje polozenie. Nikomu nie dodaloby ono odwagi. Nie znajdowalem sie na brzegu rzeki, lecz na malej wysepce w srodku silnego pradu. Wysepka ta byla okresowo zalewana przez fale, o czym wymownie swiadczyla jej powierzchnia. Nic tutaj nie roslo. Widzialem tylko skaly i rozrzucone wsrod nich kawalki drewna. Przypominala mi wyspe, na ktorej schronilismy sie tej nocy, kiedy Kaththea stworzyla Chowanca i wyslala go, zeby dla nas badal przeszlosc. Wowczas jednak bylem zdrow i caly, nie tylko cialem, lecz i duchem, gdyz scisle zlaczeni wspolnym celem tworzylismy jedna istote. Oba rzeczne brzegi byly wysokie, a prad szybki. Gdybym byl zdrowy, zrzucilbym kolczuge i sprobowal poplynac. Ranny, nie mialem zadnej szansy. Opierajac sie o glaz, odwrocilem sie i sprobowalem mocniej zacisnac bandaz wokol uda. Najlzejsze dotkniecie sprawialo, ze sie wzdragalem i zaciskalem zeby, ale zrobilem tyle, ile zdolalem. Nadal dokuczalo mi zimno. Wygladalo na to, ze dlugie lato Escore ustepowalo miejsca jesieni. Pomyslalem o ogniu i spojrzalem na wyrzucone przez fale kawalki drewna. W sakiewce u pasa mialem zapalniczke. Lecz ogien moglby stac sie sygnalem dla wroga. Uwaznie obieglem spojrzeniem oba brzegi rzeki. Przed moja wysepka dostrzeglem wieksza wyspe, miejscami porosnieta roslinnoscia. Na pewno mogla zapewnic lepszy pobyt niz ta skalna grzeda. Bardzo chcialem tam dotrzec, ale zdawalem sobie sprawe, ze nie dam rady rzecznemu pradowi. Chociaz... Znow przyjrzalem sie polamanym galeziom rozrzuconym wsrod glazow. Przypuscmy, ze zbudowalbym tratwe? A moze cos mniej ambitnego niz tratwa - moze podporke, ktora utrzyma mi glowe nad woda, kiedy prad bedzie niosl mnie w dol rzeki, gdzie zdolalbym doplynac do brzegu? Ale co potem? Nie mialem broni, moglem tylko sie czolgac - czy nie stalbym sie latwym lupem dla Rasti, Wilkolakow czy innych potworow grasujacych w Escore? Poniewaz wrodzony upor nie pozwala nam sie poddac bez ostatniej proby, pochylilem sie tak nisko, jak moglem, by nie utracic chwiejnej rownowagi, i zaczalem przyciagac do siebie kawalki drewna znajdujace sie w zasiegu reki. Spotkal mnie zawod: wiekszosc z nich okazala sie lekkimi patykami, tak zniszczonymi przez wode i wysuszonymi, ze wprost sie kruszyly w dloniach. Znalazlem jeden dluzszy kawalek i posluzylem sie nim jak laska, skaczac z jego pomoca. Bol i zmeczenie tak mi dokuczaly, ze spocony, czujac mdlosci, musialem odpoczywac po kazdym kroku. Waska plaza byla bardzo mala i nie moglem zajsc daleko. Reszte wysepki pokrywaly skaly, na ktore nie zdolalbym sie wspiac. Mimo to przyciagalem do siebie i ukladalem w stos te kawalki drewna, do ktorych moglem siegnac, a pozniej usiadlem przy nim. Na razie nie wiedzialem, jak mam je powiazac. Gdybym mial noz, moglbym pociac ubranie na paski i zwiazac je. Lecz noz takze znikl, a na skalach nie rosla winna latorosl, ktorej pedami moglbym sie posluzyc. Ale gdybym zdjal skorzany kaftan, ktory nosilem pod kolczuga, zeby nie ocierala mi piersi i ramion, zdolalbym zrobic zen cos w rodzaju tlumoka. Czy zapewni mi oparcie, jezeli wypcham go najsuchszym drewnem? Czy w ogole utrzyma sie na wodzie? Wszystko wokol siebie widzialem jak przez mgle; nie myslalem juz logicznie. Uczepilem sie niejasno pewnego pomyslu, nie wiedzac, czy jest cos wart. Bardzo chcialo mi sie pic. Powoli doczolgalem sie do miejsca, gdzie rzeka omywala zwir, i nabralem reka tyle wody, ile miesci sie we wnetrzu dloni. Musialem to powtarzac wiele razy, nim zaspokoilem pragnienie. Pozniej ochlapalem sobie twarz. Skora twarzy byla goraca w dotyku i ciasno napieta. Pomyslalem, ze na pewno mam goraczke. Znow zaczalem po omacku rozpinac kolczuge. Zrobilem wiele przerw, zanim ja zdjalem. Teraz nie bylo mi juz zimno, tylko goraco... tak goraco, ze chcialem wskoczyc w chlodne wody rzeki. Dlaczego zdjalem kolczuge... co takiego mialem zrobic? Siedzialem wpatrujac sie w lezace na kolanach faldy metalowej siatki, usilujac przypomniec sobie, czemu to bylo az tak wazne... Kaftan.... Szarpnalem zatrzaski skorzanego kaftana. Musze zdjac kaftan. Ale teraz nawet najmniejszy ruch stal sie dla mnie za trudny i wymagal tak wielkiego wysilku, ze ciezko dyszalem pomiedzy probami uwolnienia sie od tej czesci stroju. Pic... woda... potrzebuje wody... Znowu wloklem sie po plazy, kaleczac dlonie o ostry zwir, lecz zdolalem dotrzec do rzeki. Zanurzylem rece w wodzie. A z odmetow wynurzyl sie koszmarny potwor! Dlugie kly sterczaly w szeroko rozwartej ogromnej paszczy, gotowej polknac mnie w mgnieniu oka. Przez chwile widzialem tylko te paszcze i ostre zeby w jej wnetrzu. Cofnalem sie gwaltownie, rozdzierajac rane i stracilem przytomnosc. -...obudz sie! -Kyllan? -Obudz sie! Dussa, pozwol mu sie obudzic! Chlodna wilgoc na mojej twarzy. Ale ow natretny krzyk rozbrzmiewal w moim umysle. -Kyllan? -Obudz sie! Jesli chcesz zyc, obudz sie! To nie byl Kyllan ani Kaththea. Nie znalem dotkniecia tego umyslu. Byl to wysoki, ostry glos, raniacy moj mozg tak, jak pewne dzwieki rania uszy. Usilowalem od niego uciec, lecz trzymal mnie mocno. -Obudz sie! Otworzylem oczy, mimo woli oczekujac tamtego potwora z rzeki. Zamiast niego zobaczylem owalna, jasnoskora twarz, wokol ktorej schly kosmyki srebrnych wlosow zamieniajac sie w chmure jedwabnej przedzy. -Obudz sie! Czyjes rece ciagnely mnie do gory. -Kto... co...? Dziewczyna spogladala przez ramie, jakby i ona lekala sie czegos, co moglo wynurzyc sie z rzeki. Na jej twarzy malowal sie niepokoj. Niewiele z tego rozumialem i kiedy Kroganka przeniosla znow na mnie spojrzenie, wyraznie spochmurniala. Jej mysli byly niczym ostre noze, ktorych uklucia zmusily moj opieszaly mozg do dzialania. -Mamy malo czasu. Oni zawarli umowe, a ty masz byc zaplata! Czy chcesz, zeby wydano cie tamtymi Zamrugalem oczami. Ponaglajacy ton jej mysli obudzil we mnie instynkt samozachowawczy, ktory zmusza czlowieka do akcji nawet wtedy, kiedy swiadomosc sie wylacza. Niezdarnie probowalem reagowac na jej szarpniecia, pelznac jakos za nia, gdy tak ciagnela mnie i popychala w strone rzeki. Pozniej przypomnialem sobie cos i sprobowalem wyrwac sie dziewczynie. -Potwor... tam jest potwor... Zacisnela tylko uscisk i w mysli gwaltownie zareagowala: - Juz nie. Bedzie mi posluszny. Musisz sie oddalic, zanim tamci przysla po ciebie. Tak wielka byla jej determinacja, ze zgasila iskre buntu w moim umysle i poczolgalem sie dalej. Pozniej znalazlem sie w wodzie. -Na plecy! Przewroc sie na plecy! - rozkazala. Stwierdzilem, ze leze na plecach w wodzie i ze znow jestem ciagniety z twarza ponad jej powierzchnia. Moja towarzyszka plynela, lecz zanurzala sie tez w wartki prad, zeby przyspieszyc nasza ucieczke. Albowiem byla to ucieczka. W wodzie odzyskalem jasnosc umyslu i zrozumialem, ze grozi nam niebezpieczenstwo. Pozniej zaczal padac deszcz; duze krople uderzaly wokol nas o powierzchnie wody. Chmury tracily wreszcie brzemie, ktorym tak dlugo grozily. Zamknalem oczy, chroniac je przed kroplami i zdalem sobie sprawe, ze Kroganka zaniepokoila sie nie na zarty. -Musimy... musimy wydostac sie na brzeg... zanim rzeka wyleje - przechwycilem jej mysl. Po czym wydala tak wysoki okrzyk, ze przestalem go slyszec. Wyczulem, iz doznala ulgi. Nastepnie rozkazala: - Musimy poplynac pod woda. Kiedy ci powiem, wez gleboki oddech i trzymaj go. Nie dotarl do niej moj protest. Napelnilem wiec pluca powietrzem. Nagle otoczyl nas mrok. Nie tylko plynelismy pod woda, ale jeszcze musielismy znalezc sie pod jakims dachem. Ludzie mojej rasy czuja strach przed podobnymi sytuacjami i byc moze zareagowalem znacznie mocniej niz nalezalo, bo w efekcie stalem sie bezsilny jak dziecko. Czy Kroganka zdawala sobie sprawe, ze musze odetchnac... odetchnac... teraz! W koncu moja twarz wynurzyla sie z wody. Wciagnalem nosem i ustami haust powietrza, a wraz z nim ostry zwierzecy zapach. Przemierzalismy jakas nore, a przeciez woda pluskala wokol nas. Bylo ciemno, lecz moja towarzyszka pewnie posuwala sie naprzod. -Gdzie jestesmy? -To droga do siedziby aspta. Ach, teraz musimy sie czolgac. Trzymaj sie mojego pasa i chodz... Oblalem sie potem przewracajac sie na brzuch w ciasnym tunelu. Kroganka pomogla mi, ujela moja dlon i zaczepila palce za pasek ozdobiony rzedem ostrych muszelek. Czolgalismy sie jakis czas, az dotarlismy do duzego, okraglego pomieszczenia oswietlonego widmowym blaskiem docierajacym z gornej czesci kopuly. Podloge wyslano zeschlymi trzcinami i pekami lisci; sciany wykonano z wysuszonej mieszanki mulu i trzcin, dosc starannie je wygladzajac. U szczytu kopuly wywiercono male, wentylacyjne otwory: powietrze bylo swieze, choc skazone ciezkim zwierzecym odorem. Swiatlo pochodzilo takze z jeszcze jednego zrodla: z kawalkow jakichs roslin na chybil trafil wcisnietych w sciany wydobywala sie dziwna szarawa poswiata., W owym kopulastym pomieszczeniu nie bylismy sami. Po jego drugiej stronie przykucnela duza, porosnieta sierscia istota. Gdyby stanela na poteznych tylnych lapach, moglaby siegac mi do ramienia. Miala okragla glowe bez zewnetrznych uszu, szeroki pysk z duzymi, wystajacymi zebami i stopy zakonczone dlugimi pazurami. Ujrzawszy w innej sytuacji to stworzenie, obserwowalbym je czujnie. Teraz dziwna istota przednimi lapami wygladzila gesta siersc i zaczela rozczesywac ja pazurami. Robila to niemal z roztargnieniem, nie odrywajac oczu od dziewczyny. Jestem pewien, ze sie porozumiewali telepatycznie, choc niczego nie slyszalem. Kroganke znalem, nazywala sie Orsya, nie wiedzialem , jednakze, dlaczego zabrala mnie z wysepki i przed jakim to niebezpieczenstwem ucieklismy. Kosmaty wlasciciel nory kolyszacym sie krokiem podreptal do jakiegos otworu, dal nurka i zniknal. Orsya skupila teraz na mnie cala uwage. -Pozwol mi obejrzec twoja rane. Byl to raczej rozkaz niz prosba, ale posluchalem go. Straszny bol, ktory zlagodzily lekarstwa Dahaun, coraz bardziej dawal mi sie we znaki i zastanawialem sie, jak dlugo jeszcze wytrzymam. Dziewczyna wyjela noz, rozciela moje spodnie i bandaze. Dla niej bylo wystarczajaco jasno, chociaz dla mnie w tym podziemnym schronieniu panowal polmrok. Uwaznie obejrzala moja rane. -Jest lepiej, niz myslalam. Lesna kobieta zna sie na ziolach. Chociaz jej korzenie i liscie nie mogly uleczyc rany, to trucizna nie przeniknela glebiej. A teraz zobaczymy, co da sie zrobic. Wspieralem sie na lokciach, zeby ja lepiej obserwowac. Kroganka, przylozywszy rozwarta dlon do mojej piersi, kazala mi sie polozyc. -Lez! Nie ruszaj sie! Niedlugo wroce. Jak tamto nieznane zwierze przeczolgala sie przez zwienczony lukiem otwor w scianie. Zostalem sam. Nekaly mnie zawroty glowy, a rana palila ogniem. Wydawalo mi sie, ze uplynelo wiele czasu i musialem wytezyc cala sile woli, zeby nie stracic przytomnosci. Wiedzialem, ze mam goraczke i coraz trudniej przychodzilo mi utrzymywac kontakt ze swiatem zewnetrznym. Orsya znow pochylila sie nad moja rana. Z poczatku jej dotkniecia dostarczaly mi piekielnych meczarni, kiedy oblepiala poszarpane cialo miekka, wilgotna substancja, wydobyta z puzdra sporzadzonego z duzych muszli. Potem od dziwnego okladu rozszedl sie kojacy chlod, lagodzacy bol, czyniacy cialo odretwialym. Trzykrotnie nakladala owa substancje, za kazdym razem robiac krotka przerwe. Na zakonczenie przykryla rane duzymi liscmi. Kiedy skonczyla opatrunek, uniosla mi glowe i wlozyla do ust jakies kulki. Gdy je nadgryzlem, pekly wypelniajac mi usta slonym, gorzkawym plynem. -Polknij to! - rozkazala. Posluchalem, choc ciecz miala lekko mdly smak i palila w gardle. Popilem woda z naczynia wykonanego z muszli i dopiero wtedy Orsya oparla mi glowe o zaimprowizowana poduszke z zebranych z ziemi trzcin. Ostatnia rzecza, jaka zapamietalem przed zasnieciem, to widok Kroganki skulonej z drugiej strony podziemnego domu. Trzymala cos w rekach; przedmiot ow rozsiewal migotliwe blyski, ktore przebiegaly tam i z powrotem po scianach. Kiedy znow sie obudzilem, stwierdzilem, ze jestem sam. Mialem jasny umysl i prawie nie czulem juz bolu. Nagle zapragnalem wyjsc na zewnatrz - na czyste, swieze powietrze, wolne od zwierzecego zapachu. Pragnalem tego tak bardzo, ze gdybym mial swoj miecz, zaczalbym rabac sciany, ktore mnie wiezily. Lecz gdy sprobowalem usiasc odkrylem, ze opatrunek, ktory Orsya nalozyla na rane, jest bardzo ciezki, a jego powierzchnia twarda niczym kamien. Przykuwal mnie do miejsca rownie skutecznie jak kajdany. Nie niepokoilem sie tym dlugo, gdyz Orsya wypelzla z tunelu, trzymajac cos zawinietego w siatke. Przygladala mi sie badawczo przez chwile. -Jest dobrze - powiedziala. - Nie ma w tobie trucizny. A teraz jedz i nabieraj sil, gdyz wrog krazy po kraju z siecia i wlocznia, zeby cie pochwycic. Polozyla na ziemi swoja siatke i wyjela z niej male zawiniatka opakowane w liscie. Poczulem glod. Tak, bylem glodny, tak glodny jak podczas przymusowego postu. Spojrzalem na owe zawiniatka i zrozumialem, ze obchodzi mnie tylko ich jadalna zawartosc, a nie jej smak, czy zrodlo. Byly to male platki bialego miesa, wilgotne i, jak mi sie wydawalo, surowe. Orsya posypala je proszkiem z innego zawiniatka. Siegnalem po nie ochoczo i stwierdzilem, ze mi smakuja, chociaz przed chwila gotow bylem walczyc ze wstretem. Zjadlem tez cztery lub piec kawalkow czegos, co moglo byc korzeniami, obranymi i oskrobanymi. Mialy ostry smak i lekko piekly w jezyk. Kiedy skonczylem jesc, Kroganka zwinela siatke. -Musimy porozmawiac, przybyszu zza gor. Powiedzialam, ze grozi ci zguba. Znajdujesz sie z dala od bezpiecznego miejsca - przynajmniej poza tym domem. Zielona Dolina jest daleko stad. A ci, z ktorymi jechales, uwazaja cie za zmarlego. -Jak sie dostalem na wyspe? Dziewczyna wyjela grzebien i jela rozczesywac oblok jedwabistych wlosow, rozdzielajac je i wygladzajac z jakas nieswiadoma zmyslowa pieszczota. -Oboro mial pojmac ciebie lub kogos z was. Wodny Lud - Kroganowie, jak nas nazywaja mieszkancy powierzchni - jest przerazony i rozgniewany na tych, ktorzy - jak sie sadzi - narazili go na niebezpieczenstwo. Ale w tym kraju juz nie mozna odpowiadac wylacznie na zew wlasnego rogu bojowego. Ty i Ethutur przybyliscie do Oriasa i poprosiliscie o pomoc. Ale inni i wieksi od was przybyli wczesniej. A po waszym odjezdzie przyslali takich poslow, ktorych musielismy wysluchac. Nie chcemy miec nic wspolnego z waszymi wojnami, rozumiesz? Nic! - W moim umysle jej "glos" przeszedl z cichego szeptu w glosny krzyk. - Pozostawcie nam nasze jeziora, rzeki i potoki. Zostawcie nas w spokoju! -Przeciez to Oboro mnie schwytal... Orsya przez chwile nie odpowiadala, zajeta rozczesywaniem dlugiego pasma wlosow, jakby to byla najwazniejsza rzecz na swiecie. Podejrzewalem jednak, ze ukryla sie za grzebieniem i czesaniem tak, jak mozna sie ukryc pod rozlozystymi konarami przyjaznego drzewa. -Siegneliscie po wode do walki z Thasami, posluzyliscie sie bronia, ktora Kroganowie zbudowali kiedys dla dawno zmarlego wielmozy. Teraz Thasowie i ci, ktorzy ich poslali, oburzaja sie na moj lud twierdzac, ze potajemnie sprzymierzylismy sie z wami. Ich wyslannicy sprawdza, czy tego nie zrobilismy, i bedziemy musieli im zaplacic... -Ale dlaczego mnie pojmano? -Jestes jednym z tych, ktorzy rozpoczeli niepokoje w Escore, i pomagales spuscic wode. Zostales ranny i dlatego mozna bylo cie latwo schwytac - odparla otwarcie. Nagle zdalem sobie sprawe, ze obserwuje ruchy grzebienia w jej wlosach tak uwaznie, ze wzbudzilo to we mnie niepokoj. Niechetnie, i ta niechec jeszcze bardziej mnie zaniepokoila, odwrocilem oczy i utkwilem wzrok w kopule. -Wiec Oboro uwazal mnie za latwa zdobycz... -Orias rozkazal pojmac jednego z was, o ile to bedzie mozliwe. Moglby uzyc takiego jenca jako pokojowego daru dla tamtych. I w ten sposob, jesli zawrze korzystna transakcje, odwrocilby od nas ich uwage. -Skoro to tak wiele znaczy dla twego ludu, dlaczego mnie uratowalas? Grzebien Kroganki znieruchomial. -Dlatego, ze spelnienie rozkazu Oriasa rowniez narazi nas na klopoty. W ostatecznym rozrachunku moze nawet na znacznie wieksze. Czy to prawda, ze wezwales i ze jeden z Wielkich Adeptow ci odpowiedzial -Skad... skad o tym wiesz? -Poniewaz jestesmy tym, kim jestesmy, przybyszu zza gor. Kiedys, bardzo dawno temu, mielismy przodkow nalezacych do twojej rasy. Lecz nasi przodkowie postanowili pojsc inna droga i w ten sposob, stopniowo, powstalismy my, Kroganowie. Uksztaltowaly nas niewidzialne Moce i niegdys ulegalismy ich wplywom. Dlatego kiedy jeden z Wielkich Adeptow daje o sobie znac, wszyscy nam podobni w Escore wiedza o tym. Skoro zas jestes tym, ktoremu oni odpowiadaja, to mozesz skierowac przeciw nam wieksze sily, niz tamci sa w stanie przywolac. -Ale Orias tak nie mysli? -Orias wierzy w to, co mu powiedziano, ze tylko przypadkiem natrafiles na czar, ktory otworzyl dawno zamknieta brame. Jego doradca powiedzial tez, ze nalezy wydac cie w rece tych, ktorzy potrafia cie zmusic do oddania im klucza do tej bramy. -Nie! -Ja rowniez tak mowie, przybyszu zza gor. -Nazywam sie Kemoc. Po raz pierwszy zobaczylem, jak sie usmiecha. -Jezeli znasz taki czar, wolalabym, zeby sluzyl tym, z ktorymi jechales do Zielonej Doliny niz komus innemu. Dlatego przyplynelam, aby zabrac cie z tamtej wyspy. -A co to takiego? - Rozejrzalem sie dokola. -To zimowe mieszkanie asptow. Poniewaz zyja one w rzekach, wiec sluchaja nas, kiedy zwracamy sie do nich we wlasciwy sposob. Lecz czas plynie, a moce dzialaja. Uwazam, ze nie powinienes odwlekac zbytnio podrozy ladem do Zielonej Doliny. Mowi sie, ze sily Ciemnosci wkrotce zaczna ja oblegac. Postukalem palcami po twardym jak kamien opatrunku. -Jak dlugo mam byc tutaj uwieziony? Orsya znow sie usmiechnela i odlozyla grzebien. -Nie dluzej niz trzeba, zeby to rozlupac, Kemocu. I rozlupala, uderzajac kamieniem i czubkiem noza. Pomyslalem, ze musiala oblozyc mi rane tym samym leczniczym mulem, ktory zawrocil mego brata sprzed bramy smierci. Bo gdy odpadly ostatnie odlamki, nie bylo juz rany, tylko swieza blizna i bez trudu moglem poruszac noga. Kroganka przeprowadzila mnie przez podwodny tunel i schronilismy sie w gestwinie rosnacych nad rzeka trzcin. Byl wczesny ranek i mgla wisiala nad woda. Orsya weszyla, wciagajac gleboko powietrze do pluc i powoli je wydychajac, jakby w ten sposob szukala niewykrywalnych dla mnie wiesci. -Bedzie ladny dzien - oswiadczyla. - To dobrze, chmury bowiem sprzyjaja silom Ciemnosci. Slonce jest ich wrogiem. -Ktoredy mam isc? -Ktoredy pojdziemy, Kemocu. Pozwolic ci teraz blakac sie samemu po kraju, to jak wyjac possela z muszli i cisnac go vufflowi. Bedziemy podrozowali woda. I tak tez zrobilismy, najpierw plynac z pradem rzeki, pozniej zas jednym z jej mniejszych doplywow na poludnie. Chociaz okolica sprawiala wrazenie wolnej od Zla i usmiechnietej w promieniach slonca, pilnie stosowalem sie do wskazowek Orsyi. Kiedys lezelismy przy porosnietym trzcina brzegu - ona pod woda, ja zas z wydrazona trzcina w ustach, by czerpac powietrze - podczas gdy niewielkie stado Wilkolakow chleptalo wode i porozumiewalo sie warczac, w odleglosci ramienia od naszej kryjowki. Moja przewodniczke draznilo, ze nie moglem podrozowac wylacznie pod woda tak jak ona i potrzebowalem powietrza. Jestem pewny, ze moglaby odbyc te sama podroz w trzykrotnie krotszym czasie, niz nam to zajelo. Na noc schronilismy sie w porzuconej norze mieszkanca rzeki, wykonczonej nie tak starannie jak siedziba aspta, po prostu w jamie wykopanej w wysokim brzegu. Tam Orsya opowiedziala mi o swoich wspolplemiencach i im podobnych. Dowiedzialem sie, ze jest pierwsza corka najstarszej siostry Oriasa, wiec zgodnie z ich sposobem ustalania pokrewienstwa byla mu blizsza niz jego wlasne dzieci. Okazala sie znacznie odwazniejsza niz wiekszosc Kroganow z jej pokolenia, gdyz przy kazdej okazji wymykala sie z domu, zeby zbadac drogi wodne, ktore poznali jedynie nieliczni mezczyzni, o ile w ogole tam dotarli. Napomknela o dziwnych znaleziskach wsrod wzgorz, a potem powiedziala, ze wraz z nadejsciem wojny takie poszukiwania trzeba bedzie przerwac. Wspomniawszy o wojnie zamilkla i zwinela sie do snu w klebek. Nastepnego dnia przed poludniem strumyk, ktorym podrozowalismy, stal sie tak maly, ze nie moglismy juz plynac. Wtedy Orsya wskazala reka na wzgorza i powiedziala: -Kieruj sie w dalszej drodze wedle tego szczytu. Jezeli bedziesz uwazal i pospieszysz sie, dotrzesz do Zielonej Doliny o zachodzie slonca. Moge wprawdzie przebywac przez krotki czas na wolnym powietrzu, ale nie az tak dlugo. Tu sie wiec rozstaniemy. Usilowalem jej podziekowac. Lecz jakimi slowami mozna sie odwdzieczyc za uratowanie zycia? Znow sie usmiechnela, pomachala reka i wskoczyla do wody. Odplynela, zanim zdolalem wyjakac do konca to, co chcialem jej powiedziec. Skupiwszy uwage na szczycie, ktory mi wskazala, zaczalem ostatni odcinek drogi. ROZDZIAL VI Skrzydlaci wartownicy Zielonej Doliny zauwazyli mnie na dlugo przedtem, zanim ja ich spostrzeglem. Jakis Flannan pojawil sie znienacka, przez chwile unosil sie nad moja glowa, po czym zniknal nie machnawszy nawet skrzydlem. Dotarlem do szczeliny pomiedzy-dwoma pionowymi kamieniami. Moglo to byc tylne wejscie do dziedziny Zielonego Ludu, bo i tu z obu stron byly wypisane ochronne Symbole. Jedna z zielonozlotych jaszczurek, ktore pomagaly patrolowac wzgorza, spojrzala na mnie podobnymi do klejnotow oczami.-Kemocu! Nadbiegl Kyllan, rzucil mi sie na szyje, nasze oczy i umysly spotkaly sie. Nasza dawna jednosc powrocila na te chwile, tak jakby nic jej nigdy nie zaklocilo. Przypominalo to wielkie swieto. Zaprowadzono mnie do zywych domow o dachach z ptasich pior, po drodze zarzucajac pytaniami. Ale to, co mialem do powiedzenia o wrogosci Kroganow, szybko ich otrzezwilo. -To zle wiesci! - Dahaun nalala mi wina do goscinnej czary, a teraz zaniepokojona odstawila dzban na stol. - Jesli Kroganowie sprzymierzyli sie przeciw nam... Woda moze byc grozna bronia, ktorej trudno bedzie stawic czolo. - Ale kim sa ci Adepci Ciemnosci, ktorych tak bardzo obawia sie Orias, ze probuje kupic ich przychylnosc oddajac im jenca? Kroganowie nie sa bojazliwi. W przeszlosci byli naszymi przyjaciolmi... Moze rozpoczelibysmy poszukiwania...? Ethutur pokrecil przeczaco glowa i powiedzial: -Jeszcze nie, najpierw musimy sie dowiedziec wszystkiego w inny sposob. Pamietaj, ze ci, ktorzy szukaja, moga sami stac sie obiektem poszukiwan, zwlaszcza gdy moc strony przeciwnej jest rownie wielka lub wieksza niz ich wlasna. W pierwszej chwili po przybyciu z podniecenia zapomnialem o czyms bardzo waznym, lecz teraz przypomnialem sobie. Kaththea... gdzie jest moja siostra? Spojrzalem pytajaco na Kyllana. Chyba mnie nie unika? Szybko zaprzeczyl: -Wszyscy mysleli, ze nie zyjesz. Kaththea pojechala wczoraj na wschod, poniewaz przyszlo jej cos na mysl. Chciala udac sie w pewne znane tutaj miejsce i wykorzystac istniejace tam sily do poznania twego losu. Wierz mi, Kemocu, nie miala watpliwosci, ze zyjesz. Powiedziala mi, ze oboje natychmiast dowiedzielibysmy sie o twojej smierci! Oparlem glowe na rekach. Nagle zrozumialem, ze za wszelka cene musze do niej dotrzec i poslalem myslowy zew, sadzac, ze to nikomu nie zaszkodzi w bezpiecznej Zielonej Dolinie. Mysl Kyllana splotla sie z moja, wzmocnila ja i tak radosnie polaczone wyruszyly na poszukiwania. Oddawalem coraz wiecej sil telepatycznej sondzie. Czulem, jak rosnie energia mysli Kyllana - dalej, dalej... Lecz odpowiedz nie nadeszla. Kaththea nie byla pochlonieta magia, gdyz wowczas dotarlibysmy do jej umyslu, a ona polecilaby nam zerwac kontakt. Niestety, stwierdzilismy calkowita nieobecnosc wszystkiego, co bylo Kaththea - tak calkowita, jakby jeszcze raz zamknely sie wokol niej sciany Przybytku Madrosci. Teraz moja mysl stala sie jeszcze szybsza, zwracala sie na wszystkie strony. Nie napotkala jednak celu, tylko owa pustke, ktora sama w sobie byla zlowieszcza. Podnioslem glowe znad drzacych rak, spojrzalem na Kyllana, spostrzeglem szarawy odcien pod opalenizna na jego twarzy i zrozumialem, ze zlaczyl nas strach. -Odeszla! - Powiedzial to pierwszy, szeptem, ktory jednak musieli uslyszec wszyscy obecni, gdyz oni takze wygladali na zaskoczonych i przerazonych. -Dokad? - To bylo dla mnie najwazniejsze. Kiedy z wyspy kroganskiego jeziora przywolalem Kaththee, otrzymalem slaba i trudna do odczytania odpowiedz, musiala bowiem przebyc terytorium kontrolowane przez wroga. Mimo to dotarlem do Kaththei, a ona do mnie. A tu, w bezpiecznej Dolinie, gdzie nie powinno byc zadnych barier, w ogole nie moglem nawiazac z nia kontaktu. -Gdzie lezy to miejsce mocy, do ktorego sie udala? - zwrocilem sie do Dahaun. -Przy wschodnim krancu Doliny, naprzeciw Wzgorz. Wzgorza i Dinzil! Dla mnie odpowiedz byla tak jasna, jak gdyby wypisano ja ognistymi runami w powietrzu. Pani Zielonych Przestworzy zrozumiala moja mysl. -Dlaczego? A wiec Dahaun nie kwestionowala prawdopodobienstwa moich przypuszczen, lecz szukala powodu. -Tak, dlaczego? - To zapytal Kyllan. - Kaththea spogladala na Dinzila przychylnym okiem, to prawda. Ale nie odeszlaby z nim nie powiadomiwszy nas, zwlaszcza kiedy powiedziala, iz zamierza cie odszukac za pomoca dostepnej w tym miejscu mocy. -Nie z wlasnej woli - wycedzilem przez zeby. -Nie wbrew jej woli, Kemocu - zaprzeczyla Dahaun. - Kogos obdarzonego takimi zdolnosciami nie mozna sila przeprowadzic obok naszych zabezpieczen. A te strzega kazdej bramy do Zielonej Doliny. -Nie wierze, ze sie zgodzila... -A skad wiesz, jakich argumentow uzyto? - zapytal Kyllan. Odwrocilem sie do niego czujac, ze moj strach zmienia sie w gniew, a ten moge wyladowac na kims mi bliskim. -Dlaczego nie utrzymywales z nia lacznosci, zeby wiedziec, co sie dzieje!? Poczerwienial. Ale kiedy odpowiadal, panowal nad soba. -Poniewaz tego sobie zyczyla mowiac, ze musi zgromadzic energie, ktorej zamierzala uzyc do poszukiwan. Oswiadczyla, ze choc nauczyla sie wielu rzeczy, lecz nigdy nie zlozyla Przysiegi Czarownicy, nie otrzymala Klejnotu Strazniczki ani nie zostala przyjeta do ich wspolnoty. Dlatego czasami mecza ja watpliwosci i potrzebuje wszystkich sil. Brzmialy w tym slowa Kaththei. Kyllan mowil prawde. A jednak... mogl byl ja chronic i nie zrobil tego, wiec nadal sie na niego gniewalem. Zwrocilem sie teraz do Dahaun: -Czy Shil moze mnie zawiezc tam, dokad udala sie Kaththea? -Tego nie wiem. Wiem jednak, ze moze wyruszyc w tamtym kierunku. Ale czy ty, ktory jestes prawie bezbronny wobec sil tutaj sie przeciw nam gromadzacych, zdolasz tam dotrzec, to zupelnie inna sprawa. -Udowodni to jedynie proba! Pozwol mi sprobowac... Lecz los mi odmowil takiego wyboru. Jeszcze zanim skonczylem mowic, jeden z ptasich wartownikow nagle siadl na ramieniu Dahaun. Zamiast zwyklych powitalnych treli uslyszelismy ostrzegawcze wrzaski. Ethutur i pozostali zerwali sie na rowne nogi i stloczyli przy drzwiach. Dahaun spojrzala na nas, przybyszow z Estcarpu. -Nieprzyjaciel wyruszyl przeciwko naszej Dolinie, tak jak ostrzegla cie kroganska panna, Kemocu. Tak oto rozpoczelo sie oblezenie wlosci Zielonego Ludu i byly to ciezkie czasy. Wprawdzie magiczne Symbole ochranialy bramy, lecz bez oslony pozostaly urwiska, na ktore wspinala sie, wzlatywala i gramolila roznorodna zgraja, starajac sie znalezc do nas droge. Burzowe chmury zgromadzily sie na skraju Doliny, gdzie ustawilismy sie do obrony; smagal nas wiatr i strugi deszczu. Mrok oslanial napastnikow. Czasami nie odroznialismy energetycznych blyskow wydobywajacych sie z biczow Zielonego Ludu od prawdziwych blyskawic. Toczylismy serie zacietych bojow. Po nich nastepowaly chwile ciszy, tak jak zdarza sie to nawet podczas najwiekszego huraganu. Pozniej wrog znow rzucal sie na nas, nie moglismy wiec odetchnac ani oslabic czujnosci, gdyz nigdy nie wiedzielismy, kiedy przypusci nastepny atak. Niektorych z napastnikow juz widzialem. Rasti nie mogly wspinac sie na urwiska, za to Wilkolaki przybieraly niby-ludzkie postacie, co pozwalalo im znalezc oparcie dla konczyn. Byli tam tez inni... Dryfujace mgly, ktorych my, przybysze zza gor, obawialismy sie najbardziej, nie mialy bowiem substancji i nie moglismy ciac ich stala ani druzgotac strzalkami... oraz ogromne opancerzone potwory grasujace u podnoza skal. Te nie mogly sie wspinac, lecz zaciekle atakowaly nasz naturalny mur obronny lapami uzbrojonymi w potezne pazury. Latajace stworzenia staczaly w gorze powietrzne bitwy, a Flannany, ptaki i Vrangi ze Wzgorz zadawaly ciosy i zabijaly. Prowadzilismy walki jak z koszmarnego snu; nawet ci z zolnierzy Estcarpu, ktorzy przed laty walczyli z potega Kolderu, uznali te wojne za bardziej przerazajaca. Nie wiem, jak dlugo sie bronilismy, poniewaz dnie byly niemal rownie ciemne jak noce. Z nadejsciem dnia slupy zielonkawego ognia strzelaly w niebo z czarodziejskich latami rozmieszczonych wzdluz skalnej krawedzi. W tym swietle nasi wrogowie nie tak ochoczo pchali sie do przodu. Zielony Lud mial wlasna magie, do ktorej sie odwolywal. Dahaun i jej wspolplemiency nie brali udzialu w otwartym boju, lecz przyzywali i kierowali do walki sily nieznane gdzie indziej na Ziemi. Wiedzialem, ze Pani Zielonych Przestworzy obawia sie wod plynacych w Zielonej Dolinie. Lekala sie, ze jakies nieszczescie moze nadejsc z tej strony, gdyz Kroganowie wystapili przeciw nam. Patrolujace je zielonozlote jaszczurki nie natrafily na nic, co by wskazywalo, ze Orias otwarcie wyruszyl w pole razem z silami Ciemnosci. Raz, kiedy Ethutur rozmawial z garstka ludzi ze Starej Rasy, stwierdzil z zaskoczeniem, ze wszyscy, ktorych wyslano do walki z nami, byli tylko pomniejszymi slugami Zla i ze nie ujawnil sie zaden z Wielkich Adeptow Ciemnosci. Uznal to za zly znak... albo tez Wielcy Adepci rzeczywiscie wycofali sie tak gleboko w swoje swiaty, iz nielatwo ich bylo znow przywolac. Ponieslismy dotkliwe straty w tych strasznych godzinach. Godgar polegl, zabierajac ze soba nieprzyjacielskiego wojownika. Widzialem luki w szeregach Zielonego Ludu, a takze wsrod ich czworonoznych i skrzydlatych sprzymierzencow. Nikt nie liczyl zabitych, gdyz nie moglismy myslec o niczym wiecej jak tylko o zacietej obronie. Chociaz Kyllan walczyl w pewnej odleglosci ode mnie, wiedzialem, ze nic mu sie nie stalo. W dalszym ciagu dreczyla mnie mysl o Kaththei. Nie watpilem, ze opuscila Zielona Doline. Niektorzy mieszkancy Wzgorz walczyli w naszych szeregach, ale Dinzil wsrod nich sie nie pokazal. Nie oczekiwalem tez, ze to zrobi, niezaleznie od tego, jak usprawiedliwiali nieobecnosc swego wodza jego zolnierze. Mozliwe, ze sily, ktore przywolala Dahaun, wreszcie przyszly nam z pomoca. Albo tez nieprzyjaciel mial do dyspozycji tylko tyle klow, pazurow, cial i mozgow, ile rzucil przeciw nam, a te znacznie sie przerzedzily. Wybral wiec odwrot. W koncu chmury rozeszly sie i zaswiecilo slonce. W jego promieniach zastepy Ciemnosci wycofaly sie. Zabraly ze soba ciala poleglych, wiec nie poznalismy ich liczby. Bez watpienia jednak tym razem ich pokonalismy. Pozniej odbyla sie narada i wtedy przekonalismy sie, ze nasze straty rowniez byly powazne. Zdawalismy sobie sprawe, ze wielu takich atakow nie wytrzymamy. Dlatego teraz, podczas tej chwili wytchnienia, musimy ufortyfikowac Doline, przeprowadzic zwiady i bic wroga wszedzie tam, gdzie to mozliwe. Lecz na mnie czekalo inne zadanie. I powiedzialem im o tym. Wtedy powstal Kyllan i oswiadczyl, ze on takze pojdzie ta droga: albowiem my troje bylismy jednoscia i zerwanie tej wiezi dotknelo nas wszystkich w rownym stopniu. Wowczas zwrocilem sie tylko do niego przypominajac, ze juz raz nas rozdzielono. Mnie okaleczono i odebrano nam Kaththee, a jednak on wytrwal przy swoim obowiazku wojownika. Teraz znow nastal czas, kiedy musimy stac sie tym, czym mielismy byc z urodzenia. Kyllan jest wojownikiem i Zielona Dolina potrzebuje jego umiejetnosci. Ale mnie i Kaththee laczy wiez jeszcze silniejsza i dlatego to ja powinienem ja odnalezc. Mysle, ze Dahaun i Ethutur zrozumieli mnie. Nie znalazlem jednak przychylnosci wsrod przybyszow z Estcarpu. Dla nich bowiem, od dawna oswojonych z okropnosciami granicznej wojny, zycie jednej kobiety nic nie znaczylo wobec wspolnego dobra. A to, ze byla Czarownica, jeszcze bardziej przechylilo szale na jej niekorzysc, poniewaz z kolei uciekinierzy z Karstenu obawiajac sie Madrych Kobiet, nie szanowali ich. Zreszta nie liczylem na poparcie. Zabralem tylko niewielkie zapasy zywnosci, miecz, iskierke nadziei i wyruszylem na wschod. Ofiarowano mi pomoc Shila, ale oswiadczylem, ze pojade na nim jedynie do granic Zielonej Doliny; poza nia bede narazal tylko wlasne zycie. Kyllan niechetnie rozstal sie ze mna. Mysle, nie - wiem, iz urazila go moja szczerosc, kiedy przypomnialem mu o silniejszej wiezi laczacej mnie z Kaththea, chociaz wiedzial, ze mowie prawde i ze tutaj potrzebowano jego doswiadczenia. W Dolinie wydawalo sie, ze nasze niedawne krwawe zmagania, to tylko zly sen. Shil spokojnie galopowal wzdluz rzeki. Nie bylo tu pulapek, ktorych nalezalo unikac, i Renthan szedl lekko i szybko. Zobaczylem jaszczurczych wartownikow nadal wypatrujacych zagrozenia ze strony Kroganow. Rozmyslalem o Orsyi i o tym, co zrobia jej wspolplemiency, kiedy dowiedza sie - jezeli juz sie nie dowiedzieli - ze uwolnila mnie z wyspiarskiego wiezienia. Rozlegle polany i urocze gaje Zielonej Doliny ustapily i miejsca krajobrazowi dzikszemu, zdominowanemu przez skupiska skal, a stopniowo zawezajacemu sie do niewielkiej przestrzeni pomiedzy zblizajacymi sie do siebie skalnymi scianami. Pomyslalem, ze Dolina musi sie w koncu zwezic do jednego punktu. I tam wlasnie, wedle slow Dahaun, znajdowala sie owa rzadko uczeszczana sciezka prowadzaca do zrodla mocy. Tam wyruszyla Kaththea w poszukiwaniu tego, czego lekala sie nawet Pani Zielonych Przestworzy. Dla kazdego, jej lub jego, wlasna magia, jak kiedys mi powiedziala Dahaun. Zielony Lud wladal zwierzetami i roslinami, Thasowie podziemnym swiatem, a Kroganowie woda. Ze slow wladczyni Zielonego Ludu wywnioskowalem, ze miejsce, ktorego szukala Kaththea, mialo zwiazek z mocami powietrza. Czarownice z Estcarpu zwykly kontrolowac wiatr, deszcz i burze. Byc moze moja siostra zamierzala posluzyc sie tym kunsztem. Ale jesli nawet wyruszyla z takim zamiarem, to celu nie osiagnela. Shil zwolnil biegu, uwaznie stawiajac noge za noga w waskiej szczelinie miedzy skalami. Nie docieraly tu juz promienie sloneczne, chociaz do zachodu slonca bylo jeszcze kilka godzin, i panowal polmrok. Wreszcie Renthan sie zatrzymal. -Do tego miejsca... dalej nie - odebralem jego mysl. Przede mna zaczynana sie waska sciezka, ale zarazem... Ja takze wyczulem wyrazne ostrzezenie przed dalsza jazda. Zsiadlem z Shila i zarzucilem na ramie rzemien podroznej sakwy. -Wdzieczny ci jestem za wyswiadczona mi grzecznosc, o wiatronogi. Powiedz im, ze ze mna wszystko bylo w porzadku, kiedy sie rozstawalismy. Renthan trzymal leb wysoko; badal skalne sciany nad nami i jeszcze dalej. Jak okiem siegnac widzialem jedynie nagie skaly i zadnego zakatka, w ktorym moglby sie ukryc jakis napastnik. Czulem tez, ze to miejsce nie powitaloby przychylnie takich sil, jakie odrzucilismy od granic Zielonej Doliny. Shil sapnal i grzebnal kopytem. -Jest tu smak, zapach i poczucie mocy. -Ale nie zlej mocy - odpowiedzialem. Renthan pochylil ku mnie leb i nasze oczy sie spotkaly. - Niektore moce sa poza naszymi wartosciami, poza dobrem i zlem. Ten, kto pojdzie ta droga, bedzie szedl jak po omacku, nie bedzie mogl poslugiwac sie znanymi nam zmyslami. -Nie mam wyboru. Shil ponownie sapnal i potrzasnal lbem. -Niech nie opuszcza cie sily, bacz na swoje kroki i miej zawsze czujne oczy i uszy... Nie chcial odejsc, lecz rownie wyraznie nie mogl przekroczyc jakiejs bariery. Czy ona i mnie powstrzyma? Ruszylem wielkimi krokami, oczekujac, ze wpadne na jedno z pol silowych, jakie w Estcarpie dzielily nas od Przybytku Madrosci, gdzie ukryto przed swiatem nasza siostre. Tymczasem tu nie bylo nic. Jeszcze raz spojrzalem za siebie. Shil stal tam nadal, obserwujac mnie. Kiedy podnioslem reke na pozegnanie, w odpowiedzi ponownie potrzasnal lbem. Pozniej odwrocilem sie i utkwilem wzrok w skalnej sciezce, starajac sie nie myslec o tym, co pozostawilem za soba. Przez jakis czas sciezka piela sie lagodnie rozpadlina do gory i szlo mi sie latwo. Wreszcie dotarlem do samego jej szczytu i tu przejscie okazalo sie bardzo waskie. Moglem dotknac skalnych scian rozlozonymi rekami. Zobaczylem schody, nie twor natury, lecz oczywiste dzielo czyjegos rozumu. Na kazdym stopniu wyryto gleboko rozne Symbole. Niektore byly ochronnymi znakami Doliny, innych nie znalem. Nie podobalo mi sie, ze bede je deptal butami, ale nie mialem wyboru: musialem isc dalej. Wiec poszedlem. Siedem stopni, szeroki na trzy kroki podest, trzy stopnie, nastepny podest, potem dziewiec stopni... Nie dostrzeglem zadnego naturalnego wyjasnienia takiego ukladu, chyba ze mial on tajemne znaczenie. Schody stawaly sie coraz wezsze, ich szerokosc zmniejszala sie od jednego podestu do drugiego. Na ostatniej kondygnacji moglem juz tylko ustawic obok siebie obie stopy. Wspinalem sie krok po kroku, stawiajac razem stopy, zanim podnioslem jedna z nich, zeby wejsc na nastepny stopien. Stwierdzilem, ze idac licze je polglosem. Ostatni odcinek mial ich trzynascie. Wszystkie wyryte Symbole wydawaly mi sie jakies osobliwe: zdalem sobie sprawe, ze nie chce spogladac dluzej na zaden z nich. Nie wyczulem nawet niklych sladow wrogosci - a w Escore stalem sie na tyle wrazliwy na Zlo, ze je rozpoznawalem - ale odnioslem wrazenie, ze te Symbole nie byly przeznaczone dla oczu i umyslow istot takich jak ja. Bylem zmeczony, choc nie czulem zmeczenia, kiedy opuszczalem Zielona Doline. Ciezkie brzemie zginalo mnie ku ziemi, sprawialo, ze stekalem cicho przy kazdym stopniu i musialem wciaz odpoczywac. Dzieki Orsyi moja rana zagoila sie szybko i bez powiklan. To nie ona mi teraz dokuczala, lecz nadmierny ciezar ciala, ktoremu odpowiadala ciemnosc w duszy. Nareszcie mialem za soba dziwaczne schody i stanalem na szczycie klifu murem otaczajacego Zielona Doline. Na jego powierzchni wykuto w skale sciezke. I tak jak przedtem kamienne schody stopniowo sie zwezaly, tak teraz owa sciezka zmieniala sie wedlug przeciwnego wzoru: na poczatku tak waska jak koniec schodow, powoli przyjmowala ksztalt poszerzajacego sie klina, zamknietego wreszcie lasem kolumn. Tymczasem zapadla noc i slanialem sie ze zmeczenia. Powloklem sie wiec nie dalej niz do miejsca, w ktorym moglem wyciagnac sie na poboczu sciezki. Zawinalem sie w plaszcz i usnalem natychmiast. Nawet gdybym chcial, nie zdolalbym zwalczyc sennosci. Obudzilem sie rownie szybko, jak zasnalem, i usiadlem sztywno, zeby rozprostowac rece i nogi. Docieral tu blask switu. Posililem sie oszczednie z zapasow, ktore przygotowala dla mnie Dahaun, i wypilem lyk wody z manierki. Pani Zielonych Przestworzy przestrzegala mnie, ze musze dobrze pilnowac swych zapasow. W niespokojnych okolicach, gdzie zapuszczaja sie sludzy Ciemnosci, czlowiek mogl bardzo latwo dostac sie pod wplyw zlych mocy po spozyciu czegos dojrzalego i nadajacego sie do zerwania. Znowu szedlem klinowata sciezka. Wydawalo mi sie, ze kamiennych kolumn nie ustawiono wedlug jakiegos porzadku. Raczej moglyby byc pniami skamienialych drzew, z ktorych dawno odcieto konary. Tak silne stalo sie wrazenie, iz przebywam w kamiennym lesie, ze rozejrzalem sie na boki, jakby szukajac miedzy pniami brakujacych galezi. Lecz skalne podloze bylo puste. Kiedy zerwal sie wiatr i poczal dac wsrod pionowych kamieni, wyraznie slyszalem taki sam dzwiek, z jakim gwaltowna wichura przeczesuje liscie w zagajniku. Zamknalem nawet raz oczy i bylem wtedy pewien, ze stoje w lesie, ale kiedy je otworzylem, patrzylem tylko na kamienie. Szum niewidzialnego lasu stal sie glosniejszy, choc nie czulem juz ruchu powietrza. Dobieglo mnie zawodzenie, zalosny placz wszystkich na swiecie osieroconych istot, oplakujacych swoich zmarlych. Pozniej i to ucichlo. Wtedy uslyszalem dzwiek, prawdopodobnie slowa, wypowiedziane w jezyku nie znanym ani mnie, ani zadnemu innemu czlowiekowi. To nie byla odpowiedz, jaka sprowokowalem na nizinie. Nie, te dzwieki powstaly w przestrzeni stycznej z nasza, lecz nie mialy ze mna nic wspolnego. Samo odczucie przerazajacej innosci bylo tak wielkie, ze upadlem na kolana, a raczej przygniotlo mnie owo brzemie i uklaklem, nawet nie probujac domyslic sie, gdzie moze przebywac nieznana istota i kim ona jest. Pozniej zalegla cisza tak gleboka, jak gdyby zatrzasnely sie jakies drzwi. Nie bylo wiatru ani zawodzenia, tylko cisza. Wstalem i zaczalem biec. Wypadlem na otwarta przestrzen, gdzie konczyla sie niesamowita droga, i stanalem, rozgladajac sie dokola. Kamienie i skaly... Barwna smuga w poprzek skaly. Podszedlem. Lezala luzno zwinieta, jakby upuszczono ja przed chwila. Podnioslem jedwabna chustke, a delikatne nitki zaczepily sie o chropowata skore moich okaleczonych palcow. Byla to zielononiebieska chustka, jakie kobiety z Zielonej Doliny wieczorami zarzucaly na ramiona. Kaththea miala podobna podczas pamietnej uczty, kiedy smiejac sie rozmawiala z Dinzilem. Kaththea! Zdawalem sobie sprawe, ze w tym miejscu nie powinienem podnosic glosu, ale odwazylem sie poslac telepatyczny zew, kiedy stalem tak przesuwajac miekka tkanine miedzy palcami. Kaththeo! Gdzie jestes? Cisza... Wciaz ta martwa, przerazajaca cisza, ktora zapanowala po zatrzasnieciu niewidzialnych drzwi. Nie otrzymalem nawet najcichszej odpowiedzi. Zwinalem chustke w maly klebuszek i wlozylem za pazuche, blizej ciala. Bylem pewny, ze nalezala do Kaththei. Moze wiec zdolam jej uzyc jako wiezi. Czesto rzecz nalezaca do kogos staje sie punktem przyciagania. Ale dokad sie udala? Nie wrocila do Zielonej Doliny... a droga do tamtego nawiedzonego miejsca konczyla sie tutaj. Gdyby poszla dalej, musialaby isc miedzy skamienialymi drzewami. Moglbym ruszyc jej sladem... Wykuta w skale sciezka byla dobrym przewodnikiem. Opusciwszy ja, zaczalem kluczyc miedzy kamiennymi kolumnami i nieoczekiwanie trafilem do labiryntu. Nie znalazlem zadnego punktu, wedle ktorego moglbym sie orientowac, i kiedy tak skrecalem i zawracalem, zdalem sobie sprawe, ze wciaz trafiam na otwarta przestrzen, gdzie znalazlem chustke mojej siostry. Po drugim takim powrocie usiadlem. Nie watpilem juz, ze na to miejsce rzucono czar, ktory mial zmylic oczy i umysl intruza. Zamknalem wiec oczy na oszalamiajace szeregi skamienialych drzew i skoncentrowalem sie na dniach spedzonych w archiwach Lormtu. Tak glebokie bylo przekonanie, ze zaden mezczyzna nie moze poslugiwac sie Moca, iz nikt nie pilnowal owych zapiskow. Wprawdzie wiekszosc napisano alegorycznym stylem, z mnostwem tak niejasnych aluzji do rownie nieznanych spraw, ze niewyksztalcony w magii czytelnik mogl niewiele zrozumiec lub nic zgola. Podczas prowadzonych tam poszukiwan, pragnalem jedynie znalezc dla siebie i Kaththei bezpieczne schronienie i prawie nie zwracalem uwagi na inne tajemnice. Lecz cos z tego, co odlozylem na bok, pozostalo mi w pamieci. Znalem przeciez slowa, ktore sprowokowaly tamta odpowiedz; nie zamierzalem ponownie ich wyprobowac. Teraz powinienem wykorzystac inne wiadomosci. Istniala pewna szansa... Wytezylem pamiec i oczami wyobrazni ujrzalem pergaminowa karte zapisana niewyraznym, archaicznym pismem. Z garstki slow, ktore zdolalem odczytac, przyda mi sie moze kilka. Jaka moca wladalem? Czy odziedziczylem po ojcu mozliwosc przekraczania ograniczen mojej plci i wykazywalem wieksze uzdolnienia w tym kierunku niz pozostali mezczyzni ze Starej Rasy? Wyjalem zza pazuchy chustke Kaththei. Zaczalem gniesc ja i zwijac miedzy palcami, skrecajac powoli i ostroznie w sznur. Tkanina byla tak miekka, ze chustka wygladala teraz jak wstazka. Nastepnie zwiazalem oba konce i polozylem przed soba ten barwny krag kontrastujacy z szaroscia kamienia. Skupiwszy cala uwage na chustce, posluzylem sie wola. Nie otrzymalem zadnego wyksztalcenia w tej dziedzinie. Mialem do dyspozycji tylko wspomnienie kilku linijek na pergaminowej karcie, pragnienie sukcesu i wole, ktora mogla dorownac wymaganiom, jakie jej postawilem, lub nie. Kaththea... zbudowalem w pamieci obraz Kaththei, moze nie takiej, jaka byla w zyciu, lecz takiej, jaka kochalem. Dlugo koncentrowalem sie na tym myslowym wizerunku, probujac zobaczyc siostre stojaca W srodku zielonego kregu. A teraz... teraz poddam probie moja wiedze i zdolnosci. Powoli poruszylem rekami i glosno wymowilem trzy slowa. Z zapartym tchem czekalem. Niebieskozielony krag zadrzal. Jego brzeg podniosl sie. Chustka stala sie obrecza. Zaczela sie wolno toczyc, oddalac ode mnie i skierowala sie miedzy skamieniale drzewa. Poszedlem za nia, wierzac, ze mam teraz przewodnika. ROZDZIAL VII Obrecz toczyla sie tu i tam, tkajac zawila drozke w skamienialym lesie i bylem pewny, ze wiele razy zawracala i wodzila mnie w kolko. Lecz tylko ona mogla mnie wyprowadzic z tego zakletego miejsca. Czasami zwracalem sie twarza do stojacego wysoko na niebie slonca i przypominalem sobie zaslyszane kiedys przestrogi: kiedy cien czlowieka lezy za nim, tak ze nie mozna go zobaczyc - w takiej chwili zla moc moze sie podkrasc don nie zauwazona. Chociaz to miejsce bylo obce ludziom, to jednak nie czulem tu zla. Uznalem je raczej za bariere ustanowiona dla zmylenia nie spokrewnionych z nim przybyszow. Wreszcie dotarlem do przeciwleglego kranca kamiennej gestwiny i obrecz wytoczyla sie na otwarta przestrzen. Kolysala sie z boku na bok, jak gdyby wyczerpywala sie podtrzymujaca ja energia. Mimo to podazala prosto przed siebie; teraz nie szedlem juz wykuta w skale droga, lecz po okruchach zwietrzalych skal.Obrecz z chustki Kaththei zaprowadzila mnie na sam skraj kamienistego plaskowyzu, po czym sie przewrocila i znowu przede mna lezal tylko jedwabny sznur. Skoro usluchaly mnie moce, z ktorymi chcialem ja zwiazac, to Kaththea musiala tedy przechodzic. Tylko po co? I w jaki sposob? Podnioslem chustke, znowu zwinalem w klebek i wsadzilem za pazuche. Ruszylem brzegiem uskoku, patrzac w dol. Nie dostrzeglem zadnej drogi ani stopni, sciana skalna byla stroma, a przepasc gleboka. Wtedy wrocilem po wlasnych sladach, by uwaznie zbadac miejsce, gdzie obrecz upadla. Slonce chylace sie juz ku zachodowi oswietlilo wyrazne rysy w skalnym podlozu. Spoczywalo tu cos ciezkiego. Druga strona rozpadliny byla pusta, rowna powierzchnia. Moze kiedys znajdowal sie tu most, a te rysy to slad po nim? Sprobowalem ocenic na oko odleglosc od przeciwleglego skraju przepasci. Tylko desperat rozwazalby mozliwosc podobnego skoku. Nekany obawa o siostre, znalazlem sie teraz w takiej sytuacji. Wyciagnalem miecz i przywiazalem go do podroznej sakwy. Zakrecilem tobolkiem nad glowa i rzucilem na druga strone. Uslyszalem szczek zelaza o kamien i zobaczylem, ze sakwa i miecz upadly tuz przy krawedzi urwiska. Nastepnie zdjalem buty, zwiazalem je paskiem i tez przerzucilem przez przepasc. Pod bosymi stopami czulem nagrzana sloncem skale. Cofnalem sie az na skraj kamiennego lasu, rozpedzilem ze wszystkich sil i skoczylem wyginajac cialo, zarazem odpychajac od siebie wszelka mysl o niepowodzeniu. Z taka sila upadlem na twarz i bolesnie potluklem, ze sie zlaklem o calosc swych kosci. Lezalem bez tchu, lapiac ustami powietrze, poki nie uswiadomilem sobie z radoscia, ze rzeczywiscie przeskoczylem rozpadline. Bolalo mnie cale cialo, kiedy usiadlem i rozejrzalem sie dokola. Wlozylem buty, zarzucilem sakwe na plecy i kulejac ruszylem dalej. Tutaj latwiej moglem odczytac slady, ktore zaprowadzily mnie na te strone przepasci; zauwazylem rysy, jakby ciagnieto cos po ziemi. Z braku czegos lepszego poszedlem za nimi i znalazlem wcisnieta kladke wykonana z trzech pni powiazanych rzemieniami. Ukryto ja chyba dlatego, iz zamierzano ponownie sie nia posluzyc. Zastanowilem sie. Czy przypuszczalni budowniczowie znali te tajna droge do Zielonej Doliny? Czy przysluze sie jej mieszkancom, jezeli zniszcze teraz przenosny mostek? Nie mialem dosc sily, zeby zaciagnac ja na brzeg urwiska i zrzucic w przepasc. Podpalic... nie, to przekraczalo moje mozliwosci. Ponadto nasuwala sie watpliwosc, czy ci, ktorych sie obawialismy, moga latwo przebyc kamienny las. Wedrowcy, ktorzy ukryli most, pozostawili tez inne tropy. W swoim czasie otrzymalem dobre przeszkolenie jako zwiadowca w gorach Estcarpu. Tutaj ludzie - o ile byli ludzmi - nie zacierali sladow. Widzialem wyraznie na ziemi odciski kopyt Renthanow, a na krzaku glogu powiewal peczek ich siersci. Po tej stronie rozpadliny, mimo silnych wiatrow i lichej ziemi, roslo troche trawy i niskich krzakow. Poszedlem wiec latwiejszym teraz do odczytania w miekkim gruncie tropem nieznanych podroznikow. Zaprowadzil mnie po stromym zboczu do lasu, w ktorym rosly groteskowo powykrecane drzewa, poczatkowo przewyzszajace mnie tylko o glowe. Lecz w miare jak wedrowalem wsrod nich, stawaly sie coraz wyzsze, choc nadal tak samo wykoslawione, az wreszcie znalazlem sie w gestym borze, gdzie nie docieralo swiatlo slonca i panowal szarawy polmrok. Pozniej zauwazylem mech zwieszajacy sie z konarow i pomniejszych galezi. Dziwne drzewa mialy co prawda niewiele lisci, mech jednak nie przepuszczal zupelnie swiatla. Niezwykly mech zwisal w dlugich, kolyszacych sie na wietrze plecach tworzac jakby postrzepione zaslony oddzielajace poszczegolne drzewa. Moi poprzednicy, ktorych sladem podazalem, przedarli sie zrywajac sprezyste girlandy. Lezaly w stosach na ziemi, wydzielajac lekko aromatyczny zapach. Po ziemi rowniez rozpelzly sie porosty podobne do zaslon zwieszajacych sie z konarow. Byly miekkie i sprezynowaly pod stopami, a tu i owdzie wyrastaly z nich smukle lodygi z drzacymi w takt moich krokow bladymi kwiatami. Zauwazylem tez rozsiane na mchowym kobiercu slabe plomyki. W miare jak w lesie robilo sie coraz ciemniej, mech swiecil coraz silniej fosforyzujacym blaskiem. Owe swiatelka mialy ksztalt szescioramiennych gwiazd. Gdy jednak pochylalem sie nad nimi, gasly i widzialem tylko rozpostarta na mchu szarawa siec. Zblizala sie noc i dalej nie mozna bylo isc tropem nieznajomych wedrowcow. Nocleg wsrod mchow tez mi sie nie usmiechal. Jak dotad, nie zauwazylem obecnosc zadnych zywych stworzen, co wcale nie oznaczalo, ze czekaja tu na mnie wylacznie przyjemne niespodzianki. Musialem wiec albo znalezc miejsce na nocleg, albo sprobowac wrocic do poczatku drogi. Im dalej bowiem schodzilem po zboczu, tym bardziej zaglebialem sie w zarosniety mchem las. Stwierdzilem, ze mimo woli nasluchuje przez dlugie chwile. Slabe podmuchy, ktore zdolaly tu przeniknac, lekko poruszaly zaslonami z mchu, tak ze wciaz bylo slychac lekki szelest. Brzmial wprost niesamowicie, jak ledwie doslyszalne slowa lub przerwana rozmowa istot, ktore mnie sledzily i szly za mna. Wreszcie zatrzymalem sie i przyjrzalem uwaznie ogromnemu drzewu, ktore mimo zwisajacych szarozielonych zaslon, moglo zapewnic mi bezpieczenstwo niczym mur chroniacy plecy. Musialem zjesc, napic sie i odpoczac. Bolalo mnie posiniaczone cialo i bylem zbyt zmeczony, zeby zmuszac sie do dalszej wedrowki. Balem sie tez, ze moglbym zabladzic. Oparlszy plecy o pien poczulem sie bezpieczny. Teraz, kiedy mrok zgestnial, wyrazniej widzialem szescioramienne gwiazdy i blade kwiaty na mchowym kobiercu. Lekki wiatr niosl nieuchwytny aromat, nieznany przyjemny zapach. Posililem sie i napilem z umiarkowaniem. Na szczescie podrozne racje Zielonego Ludu byly tak sporzadzone, by zapewnic maksimum pozywienia przy minimalnej objetosci, i doroslemu mezczyznie wystarczalo kilka kesow na caly dzien. Niestety zoladek domaga sie prawdziwego pokarmu, ktory sie zuje i polyka. Odczuwalem wiec nadal mgliste niezadowolenie, chociaz swiadomosc mowila, ze posililem sie wystarczajaco okruchami, ktore zlizalem z palcow. I tak jak minionej nocy wspinaczka po skalnych schodach zmeczyla mnie ponad wszelkie wyobrazenie, tak i teraz zrobilo mi sie rownie slabo. To czyste szalenstwo zasypiac... czyste szalenstwo... Pamietam, ze jakis wewnetrzny impuls wlasnie kazal mi sie budzic, kiedy zalaly mnie fale snu. Zewszad otaczala mnie woda, podnosila sie coraz wyzej i wyzej, dusilem sie! Stracilem Orsye, topilem sie w rzece... Obudzilem sie chwytajac ustami powietrze. To nie woda, o nie! Zalewaly mnie odmety, fale mchu siegajace az do brody, a czubki lodyzek falowaly nad glowa. Przerazony, probowalem zrzucic z siebie ow niesamowity koc. Lecz rece i nogi mialem tak unieruchomione, jakby skrepowano je powrozami. Nie moglem nawet odsunac sie od drzewa, o ktore sie oparlem, gdyz zielonoszara masa przywiazala mnie do niego! Czy naprawde utone w mchu? Pochylilem nagle glowe, po czym odwrocilem ja i zobaczylem, ze falujace nade mna lodyzki mchu nie zaciskaly sie wokol glowy. Wprawdzie bylem zwiazany, ale mialem ograniczona swobode ruchow i roslinne peta nie utrudnialy mi oddychania ani krazenia krwi. Jak na razie, mojemu zyciu nie zagrazalo bezposrednie niebezpieczenstwo. Malo mnie to pocieszylo. Oparlem glowe o pien i zaprzestalem walki. W lesie zrobilo sie bardzo ciemno i niezwykle mchowe gwiazdy prawie swiecily. Wczesniej nic zauwazylem zadnej prawidlowosci w ich rozmieszczeniu, teraz jednak spostrzeglem, ze ustawione w dwoch rzedach wiodly w lewo od drzewa, przy ktorym mnie uwieziono. Jak gdyby umieszczono je tam specjalnie dla oznakowania drogi! Zwieszajace sie z drzew girlandy mchow szelescily w podmuchach wiatru. Nie slyszalem jednak zadnych owadow ani nocnych mysliwych. Postanowilem przyjrzec sie tym mchom. Szorstkie wlokna pochodzily ze zwieszajacych sie z konarow girland. W blasku fosforyzujacych gwiazd bylo widac, ze cale petle rozluznily uscisk wokol galezi i opasaly macierzysty pien i mnie. Zbyt szybko przypomnialy mi sie opowiesci Sulkarczykow o spotykanych w poludniowych krajach dziwnych roslinach, ktore chwytaly zdobycz jak drapiezne zwierzeta. Wkrotce odkrylem, ze moge sie nieco poruszac w wiezach, wystarczajaco, by zmienic pozycje, gdy podswiadomie staralem sie ulzyc najwiekszemu sincowi. Wydawaloby sie, iz to, co mnie pochwycilo, wyczulo moja potrzebe zmiany pozycji. Alez to nieprawdopodobne... zupelnie nieprawdopodobne! W jaki sposob roslina mogla czytac w moich myslach? Czy aby na pewno to roslina? Och, otaczaly mnie roslinne liscie i galezie. Ale ten krepujacy mnie gaszcz, mogl byc narzedziem... narzedziem w czyich rekach? -Kim jestes? - Celowo skierowalem mysl w szarozielony mrok. - Kim jestes? Czego chcesz ode mnie? Nie oczekiwalem odpowiedzi. I nie otrzymalem - lecz cos jednak poslyszalem! Tak jak Orsya przechodzila z pasma naszych rozmow na inne, przeznaczone do kontaktu z asptem, tak ja teraz ledwie, ledwie musnalem, na ulamek sekundy, i wnet zgubilem obcy mi poziom mysli. Nie przypominal pasma Zielonego Ludu ani Kroganow, poniewaz byl znacznie mniej "ludzki". Zwierzecy? Jakos nie moglem w to uwierzyc. Skupilem teraz cala uwage nie na walce z mchem, lecz na poszukiwaniu kontaktu. -Kim... jestes? Jeszcze dwa razy odebralem owo migotanie prawie-wiezi. Na tyle jednak skutecznie, ze ponawialem proby. Lecz zblizylo sie i zniknelo, zanim zdolalem osadzic, czy bylo to wyzsze pasmo, jakim poslugiwala sie Orsya, czy tez nizszy poziom, na ktorym jeszcze dotychczas sie nie porozumiewalem. Swiatlo... Zrobilo sie duzo jasniej. Czy wstawal dzien? Nie - perlowoszare swiatlo tryskalo z owych latarni w ksztalcie gwiazd. Wyczulem nadzieje i oczekiwanie. -Kim jestes? - Tym razem zeskoczylem ze skali telepatycznych pasm ryzykujac, ze to, czego szukalem, znajdowalo sie ponizej poziomu kontaktu rozumnych istot. Pochwycilem je, zatrzymalem na moment, choc nie na tak dlugo, zebysmy mogli wymienic mysli. W odpowiedzi dotarla do mnie fala podniecenia, szoku i strachu. Strachu wcale nie pragnalem, gdyz moglby doprowadzic przestraszonego mieszkanca dziwnego lasu do uzycia wobec mnie przemocy. -Kim jestes? - Jeszcze raz zaatakowalem ow niski poziom. Lecz tym razem nie bylo reakcji; nie dotknalem zadnego umyslu. Wydalo mi sie, ze ten drugi, nadal przestraszony, zatrzasnal przede mna drzwi. Swiece, ktore tymczasem wyrosly z szescioramiennych gwiazd, plonely coraz jasniej. Nie byly podobne do niesamowitych szarych swiatel, ktore podczas bitwy o Doline przyswiecaly zlym mocom, bo nie zmrozily mnie jak tamte. Chociaz slonce nie swiecilo, to w lesie zrobilo sie tak jasno, jak w pochmurny dzien. U szczytu sciezki pojawila sie jakas postac. Byla mala i zgarbiona. Nie wzbudzila we mnie odrazy, jak grasujace w mroku stwory zwane Thasami. Zblizala sie bardzo wolno, coraz to przystajac i spogladajac na mnie z obawa. Strach... Kiedy nieznana istota zatrzymala sie niedaleko mnie pomiedzy dwiema gwiezdnymi swiecami, zobaczylem ja wyrazniej. Byla szara jak mech zwieszajacy sie z drzew, a jej dlugie wlosy z trudem odroznilbym od porostow. Gdy uniosla koslawe rece, przygladzila i rozgarnela wlosy, zeby mi sie przyjrzec, odslonila zarazem mala, pomarszczona twarzyczke o plaskim nosie i duzych oczach z krzaczastymi rzesami. Jednym ruchem reki nieznana istota przerzucila na plecy kaskady wlosow i zobaczylem, ze byla plci zenskiej. Rodzaj sieci utkanej z mchu tylko czesciowo zakrywal duze piersi i wystajacy brzuch. Wetknieto w to odzienie nieco pachnacych bladych kwiatow, co wydawalo mi sie zalosna proba upiekszenia sie. Obudzily sie we mnie wspomnienia i przypomnialem sobie zaslyszane w dziecinstwie opowiesci. Mialem przed soba Mchowa Niewiaste, ktora - wedlug legend - podkradala sie w poblize ludzkich siedzib, usilujac rozpaczliwie zwrocic na siebie uwage drugiej rasy. Mchowa Niewiasta pragnela, zeby ludzie wykarmili i wychowali jej dziecko. I kiedy ktos zawarl z nia taka transakcje, odwdzieczala sie zdradzajac sekrety ukrytych skarbow i tym podobne. Legendy glosily, ze byly to dobre, niesmiale, nie majace zlych zamiarow istoty. Mialy wpadac w rozpacz, kiedy ich dziki wyglad przerazil lub wzbudzil wstret w tych, ktorych chcialy pozyskac. Ile bylo w tym prawdy? Wydawalo sie, ze wkrotce sie o tym przekonam. Mchowa Niewiasta z wahaniem zrobila jeden lub dwa kroki i zatrzymala sie. Wygladala na staruszke, lecz nie wiedzialem, czy tak bylo w istocie. Estcarpianskie basnie zawsze je wlasnie takimi opisywaly. A poza tym - nikt nigdy nie widzial Mchowego Meza. Sprobowalem znow uzyc telepatii, jednak bez rezultatu. Jesli to z nia niedawno nawiazalem kontakt, to teraz zabarykadowala sie przede mna. Natomiast poplynela od niej fala zyczliwosci, niesmialej zyczliwosci. Odczulem, ze nie miala wobec mnie zlych zamiarow, ale obawiala sie, ze to ja moge nie odwzajemniac tych uczuc. Poniechalem prob skomunikowania sie za pomoca telepatii. Zamiast tego przemowilem do niej i jak nigdy dotychczas staralem sie zawrzec zyczliwosc w samym brzmieniu glosu. Chcialem ja przekonac, ze nie mam zamiaru jej skrzywdzic, a wrecz przeciwnie - oczekuje od niej pomocy. W Escore przekonalismy sie juz, ze miejscowy jezyk, chociaz mial odmienna wymowe i nieco archaicznych wyrazen, pozostal mowa Starej Rasy i ze nas rozumiano. -Przyjaciel - oswiadczylem, starajac sie mowic miekko. - Jestem przyjacielem Mchowego Plemienia. Wciaz patrzyla mi w oczy. Jak to glosilo dawne powiedzonko: caly przyjaciel, polprzyjaciel, nieprzyjaciel. Chociaz nie powiedzialem tego na glos, gotow bylem przyjac od niej miano polprzyjaciela, jezeli nie uwazala mnie za nieprzyjaciela. Poruszyla wargami, jakby zula to slowo, zanim je wymowila. -Przyjaciel - szepnela nie glosniej, niz wiatr kolyszacy mchowymi festonami. Nie odrywala ode mnie wzroku. A pozniej jakby otwarla drzwi i w moim umysle pojawila sie jej mysl. -Kim jestes, ze wedrujesz przez mchowa kraine? -Jestem Kemoc Tregarth zza gor. - Lecz to okreslenie, ktore moglo cos znaczyc dla innych mieszkancow Escore, bylo niezrozumiale dla Mchowej Niewiasty. - Z Doliny Zielonych Przestworzy - dodalem i mialo to swoja wage. Mchowa Niewiasta znow wymowila jakies slowo i tym razem zrobilo mi sie cieplo kolo serca. Albowiem slowo, ktore wypowiedziala, choc znieksztalcone przez jej syczacy szept, bylo oznaka prawosci w tej krainie bezimiennego zla, pradawnym slowem Mocy. -Euthayan. Powtorzylem to slowo szybko na glos, by nie watpila, ze moge je wypowiedziec i nie zginac. Mchowa Niewiasta przestala przytrzymywac plaszcz wlosow i machnela lekko rekami. Wiatr zakolysal girlandami na drzewach. Na ten rozkaz krepujace mnie lodygi mchu poruszyly sie i opadly ode mnie. Okazalo sie, iz siedze w gniezdzie szorstkich pedow. -Chodz! Przywolala mnie gestem i podnioslem sie. Pozniej cofnela sie o krok, jakby przestraszona moim wzrostem. Otuliwszy sie wlosami jak plaszczem odwrocila sie i ruszyla droga oznaczona gwiezdnymi swiecami. Zarzucilem sakwe na plecy i poszedlem za Mchowa Niewiasta. Niezwykle swiece nadal oswietlaly nam droge, chociaz poza zasiegiem ich bladego swiatla panowala noc i pomyslalem, ze musi byc daleko do switu. Owe lesne lampy jely coraz bardziej oddalac sie od siebie i swiecily slabiej. Przyspieszylem kroku, zeby nie zgubic przewodniczki, gdyz mimo krepej postaci i cienkich nog szla bardzo szybko. Zaslony z mchu stawaly sie coraz ciezsze. Czasami sprawialy wrazenie masywnych jak sciany, zbyt grubych, zeby mogl poruszyc je wiatr. Zdalem sobie sprawe, ze przybraly postac scian i ze moze przechodze miedzy domami mieszkalnymi. Moja przewodniczka wyciagnela dlonie i rozchylila przede mna materie takiej wlasnie sciany. Wyszedlem na wolna przestrzen pod bardzo duzym drzewem. Jego pien byl centralna podpora calego domostwa. Zaslony z mchu tworzyly sciany, a ziemie pokrywal kobierzec mchu. Swiecace gwiazdy umieszczono koliscie na pniu drzewa, tak ze byl nimi okrecony od sprezystego podloza az po najnizsze konary. Ich swiatlo przypominalo teraz blask ognia. Na mchu siedzialy moje... jak je okreslic? Kim one byly? Tymi, Ktore Witaja, Osadzaja, Karza? Nic o nich nie wiedzialem poza tym, ze sa Mchowymi Niewiastami, tak podobnymi do mojej przewodniczki jak blizniacze siostry. Siedzaca najblizej ozdobionego gwiazdami drzewa zaprosila mnie gestem, zebym usiadl. Odlozylem sakwe i siadlem krzyzujac nogi. Mchowe Niewiasty badaly mnie wzrokiem w milczeniu, tak jak przedtem moja przewodniczka. Wreszcie ta, ktora uznalem za najwazniejsza w tym zgromadzeniu, najpierw wymienila swoje imie, pozniej zas imiona pozostalych w taki sam uroczysty sposob, jakiego jeszcze dzisiaj przestrzegaja mieszkancy wsi, polozonych z dala od glownych osrodkow zycia Estcarpu. -Fuusu, Foruw, Frono, Fyngri, Fubbi. - Fubbi to ta, ktora mnie tu przyprowadzila. -Kemoc Tregarth - odpowiedzialem jak przystalo. Po czym dodalem, tak jak to jest w zwyczaju w Estcarpie, lecz nie musi byc tutaj: -Nic nie grozi z mojej strony Domowi Fuusu i jej siostrom, klanowi, mieszkalnemu drzewu, zbiorom, trzodom... Jezeli nawet nie zrozumialy tego zyczenia pomyslnosci, to wyczuly, ze kryje sie za nim dobra wola. Fuusu dala znak i Foruw, ktora siedziala po mojej prawej stronie, przyniosla drewniany kubek i napelnila go ciemnawym plynem z kamiennej butli. Lekko dotknela ustami brzegu kubka i podala mi go. Chociaz przypomnialem sobie przestroge Dahaun, nie osmielilem sie odmowic i zaczerpnalem maly lyk. Przelknalem go z pewna obawa. Plyn byl kwasny i nieco gorzkawy. Ucieszylem sie, ze nie musze wiecej pic. Uroczyscie przechylilem kubek w prawo i w lewo, strzasajac krople na kobierzec z mchu i zyczac w ten sposob pomyslnosci domowi i ziemi. Odstawilem go i uprzejmie czekalem na to, co zrobi Fuusu. Nie trwalo to dlugo. -Dokad wedrujesz przez mchowa kraine, Kemocu Tregarcie? - Lekko sie zaciela wymawiajac moje imie. - I dlaczego? -Szukam tej, ktora mi zabrano, a slad prowadzi tutaj. -Byli tu tacy, ktorzy przyszli i odeszli. -Dokad? - zapytalem zywo. Mchowa Niewiasta pokrecila powoli glowa. -Weszli na ukryte drogi. Rzucili za soba czar slepoty. Nikt nie moze za nimi pojsc. Czar slepoty? Nie wiedzialem, o co jej chodzi. Ale moze powie mi cos wiecej... -Czy byla z nimi dziewczyna? - zapytalem. Fuusu ruchem glowy wskazala Fubbi. -Niech ona odpowie. Widziala, jak tedy przechodzili. -Byla tam dziewczyna i inni. Byl Wielki Adept Ciemnosci... Wielki Adept Ciemnosci? Powtorzylem w mysli. Czyzbym sie pomylil? Nie Dinzil, ale jeden z wrogow... -Ona sluzyla Swiatlu, a jechala ze slugami Ciemnosci. Szybko, szybko, szybko przejechali. Pozniej podazyli ukryta droga i rzucili czar slepoty - powiedziala Fubbi. -Czy mozesz wskazac mi te droge? - przerwalem jej niezbyt grzecznie. Niebezpieczenstwo grozace ze strony Dinzila to jedna sprawa... a co, jezeli sily Zla porwaly Kaththee...? Czas... Tak, czas rowniez stal sie moim wrogiem. -Moge wskazac, lecz nie mozesz nia podrozowac. Nie uwierzylem jej. Moze bylem zbyt pewny siebie, poniewaz zdolalem zajsc tak daleko. Slowa Fubbi o czarze slepoty niewiele dla mnie znaczyly. -Pokaz mu! - rozkazala Fuusu. - Nie uwierzy, poki sam nie zobaczy. Pamietalem, ze musze we wlasciwy sposob pozegnac sie z Fuusu i jej otoczeniem i uczynilem to, ale skoro tylko znalazlem sie poza mieszkalnym drzewem, chcialem odejsc jak najpredzej. Nie poszlismy oswietlona gwiezdnymi swiecami droga. Fubbi ujela mnie za reke. Jej dlon wydala mi sie sucha i twarda w dotyku jak wyschla lodyga mchu, chwycila mnie mocno i pociagnela za soba. Bez pomocy Fubbi nie zdolalbym sie wydostac z zarosnietego mchem lasu. Wreszcie sie przerzedzil i swit rozlal sie na niebie. Zaczal padac deszcz, ciezkie krople wsiakaly w mech. Zobaczylem na skrawku odslonietej ziemi i rozdartym mchu odciski kopyt Renthanow. Znow bylem na tropie. Kiedy drzewa ustapily miejsca krzakom i zrobilo sie jasniej, przed soba ujrzalem wysoka skale o bardzo ciemnej barwie. Przecinaly ja szerokie czerwone zyly; nigdy w zyciu nie widzialem podobnej. Slad prowadzil prosto do niej - do wnetrza. Ale nie bylo tam drzwi, ani najslabszego nawet zarysu bramy. Nic poza tropem prowadzacym do litej skaly, w ktorej moje palce daremnie szukaly jakiegokolwiek otworu. Nie moglem w to uwierzyc. Na prozno jednak napieralem na kamien, a przeciez tropy, rozmywane teraz przez deszcz, wiodly wlasnie do tego miejsca. Fubbi oslonila sie wlosami jak plaszczem, chroniac sie w ten sposob przed ulewa. Obserwowala mnie i mysle, ze dostrzeglem w jej oczach iskierki rozbawienia. -Przeszli tedy - powiedzialem glosno. Moze chcialem, zeby zaprzeczyla? Zamiast tego Mchowa Niewiasta z naciskiem powtorzyla moje slowa: -Przeszli. -Dokad? -Ktoz to wie? Rzucili czar, zeby oslepil i zwiazal. Zapytaj Loskeethe, moze ukaze ci rozne przyszlosci. -Loskeetha? Kim jest Loskeetha? Fubbi obrocila sie wokol wlasnej osi, wyciagnela cienkie ramiona spod plaszcza wlosow i wskazala jeszcze dalej na wschod. -Loskeetha od Kamiennego Ogrodu, Czytajaca-w-Piaskach. Jezeli odczyta, moze sie dowiesz. Dawszy mi tak skromna wskazowke, cala otoczyla sie wlosami, odeszla szybko i zlala sie z gaszczem, zanim zdolalem ja zatrzymac. ROZDZIAL VIII Deszcz szybko zmywal slady tych, ktorzy wjechali w lita skale. Zgarbilem sie pod jego ciosami i obejrzalem na zarosniety mchem las. Wszystko buntowalo sie we mnie przeciw odwrotowi. A wiec na wschod. Gdzie mieszkala owa Loskeetha i gdzie znajdowal sie jej Kamienny Ogrod? Legendy nic o niej nie wspominaly.Obralem za przewodnika czarno-czerwona skale i stapajac ciezko powloklem sie wzdluz niej juz niezle przemoczony. Jezeli nawet biegla tedy jakas droga, nie moglem jej dostrzec. Nie rosly tu juz drzewa, czy nawet trawa i krzaki, lecz niskie rosliny o grubych, miesistych jakby poduszkach. ktore byly jednoczesnie liscmi i lodygami. Pokrywaly je ostre kolce. Przekonalem sie o tym na wlasnej skorze, kiedy poslizgnalem sie na rozmieklej ziemi i wpadlem na jedna z nich. Byly zolte, a niektore mialy centralne szypulki oblepione malymi kwiatkami, teraz szczelnie zamknietymi. Bialawe owady chronily sie pod miesistymi liscmi i te, ktore dojrzalem, wzbudzily we mnie wstret. Kluczylem tam i z powrotem wokol szlaku, zeby uniknac kontaktu z kolacymi liscmi. Dziwne rosliny stawaly sie coraz grubsze i wyzsze, az owe szypulki kwiatowe zaczely nade mna gorowac. Skrzydlaty stwor o wezowej szyi i gadzim wygladzie, choc porosniety brazowoplowymi piorami, zlecial z gory, zawisl glowa w dol na jednej z szypulek i jal zajadac sie owadami, ktore zbieral szybkimi ruchami glowy. Kiedy go mijalem, przerwal na chwile posilek, nie okazujac strachu, lecz przygladajac mi sie ciekawie podobnymi do paciorkow czarnymi oczkami. Podobal mi sie nie bardziej niz jego tereny lowieckie. Wyczuwalem tu cos obcego - zapewne znalazlem sie na jeszcze jednym terytorium odstraszajacym intruzow tak jak ow skamienialy las. Nie bylo to jednak miejsce zaczarowane, a raczej nieprzychylne ludziom. Deszcz to kropil, to lal jak z cebra, tworzac kaluze wokol miesistych roslin. Zobaczylem, ze z niektorych wysuwaja sie wici podobne do zdzbel trawy i siegaja do kaluz. Wici puchly i cofaly sie wraz z ladunkiem wody, ktora wessaly. Wydalo mi sie, ze grube liscie rowniez puchly, magazynujac wilgoc. Bylem glodny, nie zamierzalem jednak zatrzymywac sie tu i posilac. Przyspieszylem wiec kroku, majac nadzieje, ze wkrotce wydostane sie poza zasieg niesamowitych roslin. Nieoczekiwanie skonczyl sie zajety przez nie obszar. Odnioslem wrazenie, ze stoje przed niewidzialnym murem: tu - miesiste rosliny, tam zas - gladki piasek. Obraz byl tak zywy, ze wyciagnalem reke, zeby pomacac przed soba. Lecz moje palce napotkaly tylko powietrze. Dookola deszcz splywal cienkimi struzkami, lecz na piasek nie padal, nie dostrzeglem tam zadnych sladow. Rozejrzalem sie. Z jednej strony trwala czarno-czerwona skalna sciana, za mna na poludniu rozciagal sie obszar porosniety poduszkowatymi roslinami. Z przodu, nieco po prawej, tkwily rzedem glazy tworzace niezdarny mur, a miedzy nimi i klifem rozposcieral sie gladki piasek i nie padal tam deszcz. Zawahalem sie. Nie chcialem sie zapuszczac na piaszczysta powierzchnie. Zdradzieckie ruchome piaski otaczaja Moczary Toru i na oko wydaja sie rownie trwale jak kazda plaza. Wystarczy jednak postawic tam stope, by natychmiast wchlonal nas piasek. Rozejrzalem sie wokolo i znalazlem kamien wielkosci dloni. Rzucilem go na piasek. Spadl w odleglosci kilku jardow ode mnie i nie utonal. Ale co z wiekszym ciezarem? Moj miecz wraz z pochwa jest znacznie ciezszy. Rzucilem go przed siebie. Miecz lezal tam, gdzie upadl. Wtedy zauwazylem inna szczegolna wlasciwosc tego terenu. Zwykly piasek bylby na tyle miekki, ze metal i skora zaglebilyby sie w nim. Ale nie ten. W rzeczywistosci byl twardy jak ziemia. Uklaklem i czubkiem palca ostroznie dotknalem piasku. Okazal sie rownie sypki, na jaki wygladal, nawet proszkowaty. Lecz choc naciskalem z calej sily, nie moglem zaglebic palca w pozornie miekkiej powierzchni. Przynajmniej mozna na niego wejsc. Wszakze mur na pewno zostal postawiony w jakims celu. Nie wiedzialem, czy odnalazlem wlosci Loskeethy. W kazdym razie wygladaly obiecujaco. Wyszedlem na piasek i zrobiwszy tylko jeden krok przenioslem sie spod szalejacej nawalnicy na nienaturalnie suchy teren. Przypasalem miecz. Zarowno klif jak i ciagnacy sie wzdluz niego kamienny mur skrecaly ostro w prawo, tak ze nie moglem zobaczyc, co sie za nim znajduje. Mur zbudowano z nie ociosanych kamieni. Roznily sie znacznie rozmiarami, od duzych glazow u podstawy do malych kamieni na szczycie. Zostaly dopasowane tak przemyslnie i rozwaznie, iz nie znalazlbym szczeliny, by wetknac w nia czubek noza. Na zakrecie odwrocilem sie i stwierdzilem, ze mam przed soba zaglebienie terenu. Mur otaczal kotline z trzech stron, skalna sciana zas zamykala ja z czwartej. Dno kotliny wyslane bylo piaskiem o niebieskawym odcieniu. Tkwily w nim glazy, samotne i poszarpane. Nie tworzyly zadnego widocznego golym okiem wzoru, ale na piasku wokol nich wily sie splatane dlugie linie. Naraz ogarnelo mnie dziwne uczucie. Nie przygladalem sie juz glazom osadzonym wsrod piasku. Unosilem sie wysoko nad oceanem, ktory niezmordowanie atakowal wyspy, ale nigdy nie pokonal owych forpoczt ladu. Albo... tak, teraz spogladalem spomiedzy chmur na wyniosle turnie majaczace nad rownina. Rownina zas, w ktorej tkwily ich korzenie, byla mglista nicoscia... Mialem przed oczami caly swiat, lecz przewyzszalem go potega. Moglem kroczyc z wyspy na wyspe, jednym skokiem przebyc morze. Moglem przeskakiwac ze szczytu na szczyt, jak przeskakuje sie z kamienia na kamien podczas przechodzenia rzeki w brod... Bylem wiekszy i wyzszy, i silniejszy niz caly swiat... -Czy jestes taki, czlowieku? Spojrz i odpowiedz, czy jestes taki? Czy to pytanie zadzwieczalo mi w uszach, czy w umysle? Spojrzalem z gory na rozsiane w morzu wyspy i turnie nad nizina. Tak, bylem taki! Bylem! Moglem postawic stopy gdzie zechce. Moglem nachylic sie, wylowic wyspe z morza i cisnac ja gdzie indziej. Moglem zmiazdzyc gory. -Moglbys je zniszczyc, czlowieku. Ale powiedz mi: czy moglbys je odbudowac? Poruszylem rekami i spojrzalem na gory i wyspy. Moja lewa reka poruszala sie z latwoscia, palce zginaly sie i rozwieraly. Lecz ta prawa, przecieta blizna, ze sztywnymi palcami... Nie bylem bozkiem, ktory moglby przebudowac swiat wedle swego widzimisie. Bylem czlowiekiem, nazywalem sie Kemoc Tregarth. Opuscilo mnie szalenstwo. Spojrzalem znow na glazy i na piasek, i tym razem posluchalem glosu rozsadku. Zmusilem wiec swoj umysl do zaakceptowania prawdy o tym, czym byly one, a kim bylem ja. -Nie jestes wiec ani olbrzymem, ani bozkiem? - zapytal z rozbawieniem glos znikad. -Nie jestem! - Urazilo mnie to rozbawienie. -Pamietaj o tym, czlowieku. A teraz powiedz, czemu tu przychodzisz i zaklocasz mi spokoj? Przebieglem oczami doline glazow i piasku. Nie zobaczylem nikogo. Wiedzialem jednak, ze nie jestem sam. -Czy ty... czy ty jestes Loskeetha? - zapytalem pustke. -To jedno z moich imion. Przez lata uzbiera sie ich wiele od przyjaciol i nieprzyjaciol. Skoro nazywasz mnie Loskeetha, musialy ci o mnie powiedziec Mchowe Niewiasty. Ale powtarzam: czemu tu przyszedles, czlowieku? -Mchowa Niewiasta imieniem Fubbi powiedziala mi, ze moglabys mi pomoc. -Pomoc ci? Dlaczego, czlowieku? Jakie wiezy lacza cie ze mna? Pokrewienstwo? No wiec, kim byli twoi rodzice? Uswiadomilem sobie, ze rozmawiam z doslownie niewidzialna istota. -Moim ojcem jest Simon Tregarth, Straznik Poludniowej Granicy Estcarpu, a moja matka, pani Jaelithe, byla niegdys jedna z Madrych Kobiet. -Wiec jestes potomkiem wojownika i Czarownicy. Ale nie jestes moim krewnym! Nie mozesz wiec prosic o przysluge z powodu pokrewienstwa. A moze prosisz o nia na mocy ukladu? Jaki uklad ze mna zawarles, przybyszu z Estcarpu? -Zadnego. - Nadal wypatrywalem swej rozmowczyni i roslo we mnie rozdraznienie, ze musze tu stac i odpowiadac na pytania bezcielesnego glosu. -Nie laczy nas ani pokrewienstwo, ani uklad. Wiec co, czlowieku? Moze jestes kupcem? Jakie skarby przywiozles dla mnie, zebym mogla dac ci cos w zamian? Tylko wrodzony upor dodawal mi sil, kiedy glos tak dobitnie wykazywal bezpodstawnosc moich oczekiwan. -Nie jestem kupcem - odrzeklem. -Nie, tylko czlowiekiem, ktory uwaza sie za olbrzyma stworzonego do rzadow nad swiatem - drwil rozbawiony glos. - Skoro jednak uplynelo wiele czasu, odkad ktos pytal mnie o rade... Bo wlasnie tego chcesz, prawda, czlowieku? Wiec moze dam ja, wolna od wszelkich zobowiazan, tobie, ktory nie jestes ani moim krewnym, ani sprzymierzencem, i nie jestes tez gotow za nia zaplacic. Zejdz na dol, czlowieku! Ale nie zapuszczaj sie na morze, gdyz mozesz odkryc, ze jest ono czyms wiecej niz sie wydaje, a ty slabszym, niz to sobie wyobrazales. Poszedlem skrajem urwiska i zobaczylem wiodace w dol uchwyty dla rak i nog. W dodatku w dole biegla sciezka z jasniejszego piasku; mozna nia bylo dotrzec do Loskeethy nie wchodzac na niepokojacy mnie niebieski przestwor. Zszedlem w dol i wstapilem na sciezke. Prowadzila do jaskini, ktora moze i byla wytworem natury, lecz ta, ktora w niej zamieszkala, przystosowala ja do swoich potrzeb. Wszedlem do wnetrza przez szpare w czarno-czerwonej skale. Nazywam jaskinia to zaglebienie, chociaz to nie najwlasciwsze okreslenie, gdyz przez otwor w gorze widzialem skrawek nieba. Mozliwe, ze Loskeetha i Mchowe Niewiasty dawno temu mialy wspolnego przodka. Byla bowiem rownie mala i pomarszczona jak one; Nie odziewala sie w plaszcz z wlosow: skape loki sciagnela w kok na czubku glowy. Przytrzymywal je pierscien z wypolerowanego zielonego kamienia. Bransolety z takiego samego kamienia zdobily jej przeguby i kostki u nog. Miala na sobie suknie bez rekawow, z materii przypominajacej niebieski piasek; zdawalo sie, jakby zostal on przyklejony do gietkiej substancji i zamieniony w kobiece odzienie. Wygladala na bardzo stara i kruchego zdrowia, dopoki nie spojrzalo sie w jej oczy. Nie zdradzaly ani wieku, ani slabosci, lecz mialy w sobie ten sam dziki blysk, co oczy gorskiego sokola. Byly rownie zielone jak jej ozdoby i, zawsze bede w to wierzyl, widzialy dalej i przenikaly glebiej niz jakiekolwiek ludzkie oczy. -Witaj, czlowieku. - Siedziala na kamieniu, a przed nia w zoltym piasku znajdowalo sie niewielkie zaglebienie wypelnione niebieskim piaskiem, takim samym jak ten, ktory wyscielal dno wiekszej kotliny. -Jestem Kemoc Tregarth - odrzeklem, poniewaz ciagle zwracanie sie do mnie "czlowieku" zdawalo sie mnie pomniejszac nawet w moich wlasnych oczach. Loskeetha rozesmiala sie wtedy bez slowa i jej male, pomarszczone cialo zadrzalo z rozbawienia. -Kemoc Tregarth - powtorzyla i ku memu zdumieniu uniosla reke w powitalnym gescie zwiadowcow Estcarpu. - Kemoc Tregarth, ktory jedzie - lub idzie - prosto w objecia niebezpieczenstwa, jak na prawdziwego bohatera przystalo. Obawiam sie jednak, Kemocu Tregarcie, ze uszedles juz spory kawalek droga, ktora zaprowadzi cie do zguby. -Dlaczego? - zapytalem bez ogrodek. -Dlaczego? No coz, dlatego, ze musisz zdecydowac o tym, o tamtym... A jesli podejmiesz niewlasciwa decyzje, wowczas wszystko, czego pragniesz, wszystko, czym byles, wszystko, czym moglbys byc, obroci sie wniwecz. -Glosisz ponure przepowiednie, pani... - zamilklem, gdy wyprostowala sie i przeszyla mnie jednym z owych niepokojacych spojrzen. -Pani - powtorzyla, przedrzezniajac mnie. - Ja jestem Loskeetha, skoro powitales mnie tym imieniem. Nie potrzebuje grzecznosciowych ani honorowych tytulow. Uwazaj na to, co mowisz, Kemocu Tregarcie, jeszcze nigdy w zyciu nie rozmawiales z kims takim jak ja, chociaz jestes synem wojownika i Czarownicy. -Nie chcialem okazac braku szacunku. -Mozna wybaczyc niewiedze - odparla rownie arogancko jak Madre Kobiety, kiedy zwracaly sie do mezczyzn. - Tak, moge przepowiadac przyszlosc, pod pewnym wzgledem. Czy chcialbys, zebym powiedziala, co cie czeka? Zaprawde, musi to byc niewielka rzecz, zeby dla niej przebyc tak dzikie okolice, zwlaszcza ze dla kazdego czlowieka koniec jest zawsze jednaki... -Chce odnalezc moja siostre - przerwalem te gre slow. - Szedlem jej sladem az do skaly i Fubbi powiedziala, ze Kaththea przeszla przez nia i ze rzucono tam czar slepoty... Loskeetha zamrugala i zlozywszy razem dlonie zaczela palcami obracac bransolete na przegubie drugiej reki. -Czar slepoty? Ktory z Wielkich Adeptow lub niedoszlych Wielkich Adeptow macil wode na granicy dziedziny Loskeethy? No, mozna to latwo sprawdzic. Rozpostarla dlonie nad zaglebieniem wypelnionym niebieskim piaskiem. Poruszyla nimi szybko, jak gdyby chciala powachlowac drobne ziarenka. Trysnely fontanna i opadly, lecz nie lezaly juz gladko. Na powierzchni piasku pojawily sie prazki i utworzyly obraz wiezy. Przypominala z wygladu straznice budowane nad estcarpianskimi granicami, mury miala slepe, bez okien. -Wiec to tak - Loskeetha przyjrzala sie obrazowi. - To Ciemna Wieza. No coz, zdarza sie, ze maly czlowieczek probuje chodzic w za duzych dla niego butach. - Pochylila sie znowu, jakby przyszla jej do glowy jakas niepokojaca mysl. Jeszcze raz rozlozyla szeroko rece i fontanna piasku znow trysnela i opadla. Tym razem ziarna nie utworzyly obrazu wiezy, tylko skomplikowany symbol przypominajacy herby uzywane przez ludzi Starej Rasy. Bylem pewny, ze to nie jest znak heraldyczny, mial w sobie bowiem cos z Misteriow. Loskeetha wpatrywala sie wen unioslszy lekko jeden palec, jak gdyby jego czubkiem odrysowujac skomplikowany splot, linia po linii. Nie patrzac na mnie przemowila ostrym tonem, rezygnujac z kwiecistych ozdobnikow, ktorych przedtem uzywala: -Czy twoja siostra jest Czarownica? -Otrzymala wyksztalcenie Czarownicy, lecz nie zlozyla koncowej przysiegi ani nie otrzymala Klejnotu. Ma pewne zdolnosci... -Mozliwe, ze sa one wieksze, niz dotychczas okazala. Posluchaj mnie uwaznie, Kemocu Tregarcie. W Escore dawno temu zyli ludzie, ktorzy szukali potegi i probowali rzadzic silami nielatwymi do kontrolowania. Pragnienie to budzi sie w sercach niektorych smiertelnikow i trawi ich jak goraczka. Zeby osiagnac ten cel, zrobia wszystko i poswieca wszystko. Przed wiekami nieliczni z nich zaszli daleko i osiagneli wielka wiedze, po czym zniszczyli ten kraj i przeniesli swe wojny do miejsc, o ktorych nawet ci sie nie sni. Lecz chociaz Wielcy Adepci odeszli, ta sama zadza ogarnia ich potomkow, ktorzy wiedza niewiele, znaja tylko strzepy dawnej nauki, fragment tu, fragment tam. Probuja polaczyc je w calosc i skupic wokol siebie. Wsrod Wzgorz mieszka pewien czlowiek, ktory zaszedl daleko w swoich poszukiwaniach... -Dinzil! - przerwalem jej. -Skoro wiesz, to dlaczego pytasz? -Nie wiedzialem. Czulem tylko, ze jest... -Pozbawiony czlowieczenstwa? - Teraz ona mi przerwala. - Wiec potrafiles wyczuc to, co sie w nim kryje. Nie - jestes jednak Czarownica, Kemocu Tregarcie. Kimkolwiek jestes lub z czasem bedziesz, nie jestes swoja siostra. Dinzil dostrzegl w niej narzedzie przydatne w otwarciu drogi, ktorej dawno szukal. Otrzymala wyksztalcenie, ale przysiegi nie zlozyla, dlatego ulegla jego wplywom. Za jej posrednictwem bedzie szukal... -Alez ona nie zrobilaby tego z wlasnej woli... - zaprotestowalem nie chcac zaakceptowac zwiazku Kaththei z kims, kto igral z nieujarzmionymi mocami. -Wola moze zostac wchlonieta. Jezeli nawet Dinzil nie zdola pozyskac twojej siostry, to nadal wierzy, ze bedzie mogl jej uzyc jako klucza. A ona sie przeciez znajduje w Ciemnej Wiezy, w samym sercu jego tajemnego swiata. -Wyrusze tam po nia... -Widziales, jak dziala jeden czar slepoty. Czy sadzisz, ze bedziesz mogl pojsc jej sladem? -Fubbi powiedziala... -Fubbi! - Moja gospodyni uniosla do gory rece. - Ja jestem Loskeetha i wladam magia jednego rodzaju. Umiem odczytac przyszlosc, a raczej przyszlosci. -Przyszlosci...? -Tak. W zyciu jest wiele "jezeli". Pojdz ta droga, spotkaj zebraka i rzuc mu monete, a on zakradnie sie od tylu i wbije ci noz w plecy, zeby odebrac ci reszte pieniedzy. Lecz pojdz inna droga, a przezyjesz jeszcze kilka lat. Tak, mozemy wybierac przyszlosc, ale dokonujemy wyboru na oslep - i czasami nawet nie wiemy, dlaczego to zrobilismy i czy ten wybor jest cos wart. -Wiec potrafisz zobaczyc przyszlosc. Czy moglabys pokazac mi Ciemna Wieze i droge do niej? - Niezupelnie jej wierzylem, ale bylem pewny, ze ona wierzy sobie bez zastrzezen. -Chcesz ujrzec swoje przyszlosci? Jak moge powiedziec, nie widzac ich, czy jest w nich Ciemna Wieza? Ostrzegam cie jednak, jakkolwiek nie musze tego robic: ujrzawszy swoje przyszlosci, mozesz zwatpic w slusznosc podjetej raz decyzji. Ale i w to nie uwierzylem. Pokrecilem glowa. -Ide po Kaththee i nie odstapie od tego zamiaru. -Niech wiec konsekwencje spadna na twoja glowe, wojowniku, ktory nie jestes Czarownica. Gwaltownym ruchem pochwycila moje dlonie i mocno szarpnawszy pociagnela ku sobie, az osunalem sie na kolana nad misa z niebieskim piaskiem. Zaciskajac palce wokol moich przegubow poruszyla nimi, robiac jakies gesty i piasek wytrysnal fontanna. Tym razem obraz nie byl plaski, dwuwymiarowy. Wydawalo mi sie, ze spogladam z gory na prawdziwy krajobraz i choc bardzo odlegly i pomniejszony, to podobny do widzianego w Kamiennym Ogrodzie. Zobaczylem tam siebie. Stalem przed wysoka ciemna wieza bez okien. Kiedy sie do niej zblizylem, pochlonely mnie mury, lecz nadal widzialem, co sie dzialo. Byla tam Kaththea. Chwycilem ja, zeby zabrac ze soba i kiedy sie odwrocilem, nie ujrzalem Dinzila, tylko grozna Ciemnosc. Kaththea szarpnela sie i wyrwala z rak. Spostrzeglem oslupienie na swojej twarzy. A pozniej... pozniej zobaczylem, jak zadaje Kaththei cios mieczem, uprzedzajac jej przylaczenie sie do sil Ciemnosci! Glosny okrzyk przerazenia i niedowierzania jeszcze dzwieczal mi w uszach, kiedy piasek ponownie trysnal w gore. Tym razem bylem w Zielonej Dolinie. Jechalem ze znanymi mi mezczyznami ze Starej Rasy, po prawej mialem Kyllana. Nie walczylismy z dziwaczna zbieranina, ktora odpedzilismy od Doliny, lecz z zastepami Ciemnosci. Wraz z nimi jechala Kaththea. Jej oczy blyszczaly, a rece miala uniesione. Strzelaly z nich ciemnoczerwone blyski, zabijajac moich towarzyszy. Wtedy wyjechalem do przodu i cisnalem mieczem jak wlocznia. Pomknal przez powietrze i jego ciezka rekojesc uderzyla moja siostre w glowe. Kaththea padla i zostala stratowana przez swych towarzyszy. Jeszcze raz wytrysnal fontanna niebieski piasek. Stalem przed Ciemna Wieza, z ktorej wymykala sie Kaththea. Wiedzialem, ze nie przeszla na strone wroga, ze uciekala od niego. Otoczyla mnie ciemna mgla. Na oslep pchnalem mieczem, jakby walczac z niewidzialnym przeciwnikiem. I Kaththea, ktora szukala u mnie obrony, znowu zginela z mojej reki. Pozniej mgla rozwiala sie i zostalem sam ze zwlokami mojej siostry. Loskeetha puscila moje rece. -Trzy przyszlosci, a taki sam koniec. Widziales go, ale - zapamietaj sobie - nie widziales decyzji, z ktorych on wynika. Kazdy bowiem jest skutkiem innych wydarzen. -Chcesz powiedziec - ocknalem sie z oszolomienia - ze to nie ten ostatni czyn, to nie moj miecz zabija Kaththee, lecz inne dzialania, ktore podjalem lub nie, prowadza do takiego zakonczenia? Jezeli czegos nie zrobie albo nie zalatwie, wowczas Kaththea... nie... nie... -Zginie z twojej reki? Tak. Teraz ja pochwycilem jej przeguby. Lecz gladkie kamienne bransolety, pozornie z wlasnej woli, przekrecily sie pod moimi placami, rozrywajac uscisk. -Powiedz mi! Powiedz mi, co mam zrobic? -To nie moja magia. Pokazalam ci, co mozna bylo pokazac, -Trzy przyszlosci i wszystkie tak sie koncza. Czy moze byc czwarta, w ktorej wszystko konczy sie dobrze? -Dokonaj wyboru: wybierz wlasciwy wariant. Jezeli los ci sprzyja, to - kto wie? W przeszlosci wiele razy czytalam w piasku dla ludzi i jeden lub dwoch - ale tylko jeden lub dwoch - zmienilo pokazane im przeznaczenie. -A przypuscmy, ze nic bym nie zrobil? - zapytalem powoli. -Mozesz zabic sie wlasnym mieczem, ktorego tak chetnie uzywasz przeciw wlasnej siostrze. Nie sadze jednak, iz do tego stopnia straciles wszelka nadzieje, by to zrobic. Jeszcze nie. A poza tym, wciaz i w kazdej chwili bedziesz musial wybierac. Nie zdolasz uniknac podjecia decyzji. W dodatku, nie bedziesz wiedzial, ktore sa bledne, a ktore wlasciwe. -Moge zrobic jedno: trzymac sie z dala od Zielonej Doliny i Ciemnej Wiezy. Moge sobie znalezc jakies miejsce w tej gluszy i zostac tu... -Decyzja! To juz jest decyzja - wtracila ostrzegawczo Loskeetha. - A kazda decyzja ma swoja przyszlosc. Ktoz moze wiedziec, jakimi drogami zaprowadzi cie do konca, ktorego tak sie lekasz. Jestem juz zmeczona, Kemocu Tregarcie. Nie moge ci juz nic wiecej pokazac, a zatem... Klasnela glosno w rece i dzwiek ten zawibrowal mi w uszach. Zamrugalem oczami i zadrzalem w nieoczekiwanym zimnym podmuchu. Stalem na zboczu gory. W dole spostrzeglem czarno-czerwona skale. Padal deszcz, nasilal sie wiatr i nadciagala noc. Wstrzasniety do glebi, glodny, zziebniety i przemoczony zrobilem kilka chwiejnych krokow. Z prawej zauwazylem jakis otwor w skale i ni to wszedlem, ni to wpadlem do ciemnej jaskini. Skulilem sie tam, nic juz nie rozumiejac. Czy w ogole widzialem Loskeethe? A co z trzema wariantami przyszlosci, ktore mi pokazala? Decyzje, kazda tkajaca nic losu w inny wzor. Jezeli rzeczywiscie ukazala mi prawde, jak moge pokonac przeznaczenie, zeby stworzyc czwarta przyszlosc? Pomacalem w sakwie, wyjalem pokruszony podrozny placek i zjadlem, zeby zapelnic bolesna pustke w zoladku. Postanowilem sie schronic w tej jaskini; czy kazdy wybor zblizal mnie do jednego z trzech wariantow przyszlosci? Dwa wydarzyly sie przy Ciemnej Wiezy, jeden w Zielonej Dolinie. Czy gdybym trzymal sie z dala od obu tych miejsc, moglbym oddalic lub zmienic przyszlosc? Alez ja nawet nie wiedzialem, gdzie znajduje sie Ciemna Wieza. Przypuscmy, ze wedrujac wsrod tych wzgorz mimo woli trafilbym do niej? Jedyna pewna decyzja, to nie wracac do Zielonej Doliny. A przeciez Loskeetha powiedziala, ze nawet drobne sprawy moga zmienic wszystkie warianty przyszlosci. Objalem ramionami kolana i oparlem o nie glowe. Czy Loskeetha miala racje? Czy Kaththea tylko wtedy bedzie bezpieczna, gdy zabije sie wlasnym mieczem? W dwoch wersjach przyszlosci Kaththea przylaczyla sie do sil Ciemnosci. W Zielonej Dolinie zabijala swoich przyjaciol. W Ciemnej Wiezy zagrozila mojemu zyciu. W trzeciej uciekala, czar zas rzucono na mnie. W dwoch wariantach na trzy Kaththea przestala byc moja siostra. Czy zdradze to wszystko, co kochalem w mojej siostrze, probujac ratowac jej cialo? Decyzje! Loskeetha powiedziala, ze jeden lub dwoch ludzi zmienilo mozliwa przyszlosc. Ale jesli sie nie wie, ktora decyzja... Gubilem sie w myslach. A jezeli Loskeetha nie byla tym, za kogo sie podawala, lecz jednym z zabezpieczen Dinzila majacym strzec jego tropu? Na wlasne oczy widzialem halucynacje nasylane przez Czarownice z Estcarpu; mnie takze wyprowadzily w pole. Sama Loskeetha mogla byc taka iluzja, a moze iluzjami byly pokazane przez nia sceny. Jakze moglem byc czegokolwiek pewny? Rozbolala mnie glowa. Oparlem sie o sciane jaskini. Noc i deszcz tworzyly nieprzenikniona zaslone. Spac... jezeli zdolam zasnac. Jeszcze jedna decyzja - prowadzaca dokad? Ale musialem sie przespac. ROZDZIAL IX Spalem zle i nekaly mnie koszmarne sny; obudzilem sie zlany potem. I mimo wysilkow, znowu pograzylem sie we snie, ale tylko po to, zeby stawic czolo jeszcze bardziej przerazajacym okropnosciom. Nie wiedzialem, czy zrodzila je moja wyobraznia, czy tez ponura szarosc otulajaca cala okolice. Lecz wczesnym rankiem, obudziwszy sie z bolem i zawrotami glowy przy kazdym ruchu, nadal nie bylem w stanie podjac ostatecznej decyzji. Zostac tutaj jako dobrowolny wiezien i czekac na smierc? Ruszyc w droge w przekonaniu, ze wiara w slusznosc mojej sprawy doda mi sil i zdolam stawic czolo przyszlosci, ktora pokazala mi Loskeetha? Co wybrac?Przyszlo mi do glowy, ze jezeli w Escore grasuje zlo, to musi byc tu rowniez dobro. Lecz do jakiej mocy mialbym sie teraz zwrocic o pomoc? Pamietalem Imiona z modlow skladanych w Estcarpie. Lecz te zaklecia byly bardzo stare i dla wiekszosci mezczyzn stracily sens. Przywyklismy liczyc na wlasne sily i wsparcie czarow Madrych Kobiet. Nadal mialem miecz i potrafilem nim wladac. Jako Straznik Graniczny dobrze poznalem zolnierskie rzemioslo. Wszystkie te umiejetnosci wydaly mi sie teraz nic nie warte. Tego, z czym zamierzalem walczyc, nie pokona zadna stal. Coz wiec mi pozostalo? Strzepy starozytnej wiedzy zebrane w Lormcie i tak zniszczone przez czas, ze nie mogly mi sluzyc za tarcze. I ciagle mialem w pamieci trzy obrazy, ktore pokazala mi Loskeetha. Deszcz juz nie padal. Lecz nie widzialem slonecznego blasku na wschodzie, a tylko posepna zaslone z chmur. Widoczny z jaskini skrawek okolicy wydawal sie martwy i ponury pod olowianym niebem. Roslinnosc byla wykoslawiona, znieksztalcona i wyblakla. Liczne skalne skupiska przy uwazniejszych ogledzinach przybieraly bardzo nieprzyjemny wyglad. Tutaj spogladajaca zlosliwie twarz, tam zas pazurzasta lapa, owdzie szczerzaca kly paszcza. Przez chwile byly tu, w nastepnej znikaly, po czym pojawialy sie nieco dalej. Z trudem oderwalem od nich wzrok, zamknalem oczy i sprobowalem sie zastanowic nad swoim polozeniem. Mysli mi sie macily. Mialem wrazenie, ze jestem w klatce i gdziekolwiek spojrze - natrafiam na kraty. Uslyszalem ciche zawodzenie czy lament. Podobne slyszalem w skamienialym lesie, kiedy znalazlem chustke Kaththei. Chustka Kaththei... Wsadzilem reke za pazuche i pomacalem miekki jedwab. Kaththea... Kaththea po trzykroc zabita i zawsze moja reka. Czy magia Loskeethy to prawdziwy proroczy dar? Zjadlem jeszcze troche i napilem sie wody z manierki. Zostalo jej niewiele. Czlowiek moze znacznie dluzej zniesc glod niz pragnienie. Nie wiedzialem, czy starczy mi hartu ducha, zeby czekac tutaj na smierc. Moja natura nie pozwalala mi tez wybrac bezczynnosci, chociaz mogloby to byc najmadrzejsze posuniecie. Zbyt wiele mialem w sobie z moich rodzicow, ktorzy sami wychodzili niebezpieczenstwu naprzeciw. Z trudem wypelzlem ze skalnej jamy i rozejrzalem sie wokolo. Zapamietalem albo wydawalo mi sie, ze zapamietalem, wyglad okolicy Ciemnej Wiezy w dwoch obrazach, ktore widzialem na czarodziejskim piasku Loskeethy. Nie dostrzeglem jednak zadnego podobienstwa. Uslyszalem w poblizu szmer plynacej wody. Dahaun ostrzegala mnie przed jedzeniem i piciem na pustkowiu. A gdyby tak zmieszac te wode z resztka pozostala w mojej manierce? Moze niebezpieczenstwo byloby mniejsze. Znow decyzja... Szedlem odwracajac glowe od skalnej sciany; pojawiajace sie i znikajace potworne maski staly sie wyrazniejsze. Wprawdzie byly iluzjami, lecz nie chcialem miec z nimi do czynienia, gdyz uniemozliwialy logiczne myslenie. Zawodzenie i skowyt wiatru torturowaly mi uszy. Przysiaglbym na swoj miecz, ze to lament smiertelnie przerazonych ludzi wzywajacych mnie na pomoc. Niektore glosy wydaly mi sie znajome. Powiedzialem sobie jednak, ze wiatr wiejacy wsrod skal moze wydawac bardzo dziwne dzwieki. Przypomnialem sobie strzepy dawnej wiedzy. Czesc jej zapozyczylismy od Sulkarczykow. Wierzyli oni, iz wojownik nie zginie w walce, dopoki nie uslyszy glosu wolajacego go po imieniu wsrod bitewnego zgielku. Zdalem sobie sprawe, ze nasluchuje, czy wiatr nie zawola przeciagle "Keeemocu!". Podczas sluzby w oddzialach Strazy Granicznej spotkalem takich zolnierzy jak Aidan z zabitej deskami prowincji (gdzie bardziej przestrzegano starych obyczajow), ktorzy nosili talizmany. Aidan pokazal mi kamien z doskonale okraglym otworem w srodku mowiac, ze znakomicie strzeze przed zla dola, jesli podaruje go kochajaca kobieta. Aidan - nie myslalem o nim od lat. Gdzie teraz byl? Czy przezyl wojne na granicy i wrocil do dziewczyny, ktora podarowala mu ten kamien? Rozpadlina, ktora szedlem, skrecala w dol, prowadzac do wiekszej doliny. Roslo tam wiecej roslinnosci i plytka woda rozlewala sie rzeka, ktorej szum slyszalem, zanim wiatr podniosl taki zalosny lament. Spojrzalem na wode. Wyuczonym odruchem zwiadowcy skrylem sie wsrod glazow. Nawet ten wiatr nie mogl zagluszyc krzykow ani szczeku metalu. Na brzegu i w wodzie wrzal zaciety boj. Walczacy rozbryzgiwali wysoko wode. To Kroganowie zostali schwytani w pulapke w strumieniu za plytkim do plywania. Bylo ich troje, dwoch mezczyzn i kobieta. Towarzyszylo im kilka porosnietych sierscia istot, najwyrazniej sprzymierzencow. Ich przeciwnicy nalezeli do roznych ras. Zobaczylem mezczyzn w kolczugach i ciemnych plaszczach walczacych na miecze z przypartymi do muru Kroganami. Nieco dalej w gorze rzeki grupa Thasow toczyla kamienie i wrzucala ziemie do wody, by odciac jej doplyw. Na moich oczach jeden z Kroganow z wlocznia pozbawiona grotu zginal od miecza. Dla pozostalych tez nie bylo juz ratunku, gdyz z zarosli na drugim brzegu rzeki wylonil sie nastepny nieprzyjacielski kontyngent. Ci nie mieli mieczy, lecz rozdzki albo laski tryskajace swiatlem. Uzyli ich, a Kroganowie i zwierzeta zgineli. Jeden z uzbrojonych w miecze wojownikow wszedl do wody - po kolei kopal lezace tuz pod powierzchnia wody ciala. Pozniej pochwycil plywajace na wodzie dlugie wlosy kobiety i jednym szarpnieciem uniosl jej glowe, odslaniajac calkowicie twarz. Orsya! Zolnierz wyciagnal Kroganke za wlosy na brzeg. Zauwazylem, ze nowo przybyli nie dolaczyli do swoich sprzymierzencow. Obie grupy wymienily tylko gesty i przybysze z rozdzkami znikneli w zaroslach. Thasowie ciezko stapajac przyszli do miejsca, gdzie lezaly ciala i wydajac gardlowe okrzyki rzucili sie na nie. Widzialem na wojnie wiele okrucienstwa, lecz o czyms takim nie slyszalem. Nie wiem, czy Kroganowie jeszcze zyli padajac w wode. Thasowie zrobili jednak wszystko, zeby zarowno oni, jak i ich kosmaci sprzymierzency juz sie wiecej nie podniesli. Wyladowawszy swoja wscieklosc, ale najwyrazniej jeszcze nie usatysfakcjonowani, zblizyli sie do Orsyi. Jeden z zolnierzy stal nad nia z mieczem w dloni. Przywodca Thasow wyciagnal brudne pazury, by zatopic je w ciele Kroganki. Widac zamierzal odciagnac zwloki na bok, zeby zgraja mogla je rozszarpac. Wowczas inny zolnierz wyciagnal ostrzegawczo miecz i przywodca Thasow cofnal pazury. Jego gniewny i glosny belkot zagluszyl nawet szum wiatru. Miecz zatoczyl wieksze kolo. Thas sie cofnal. Krzyczal jednak coraz glosniej, plul i zgrzytal zebami, a slina kapala mu z szerokiej geby na kosmate ramiona, beczkowata piers i wystajacy brzuch. Dowodca oddzialu wydal jakis rozkaz i dwaj zolnierze skierowali sie w strone Thasow. Byli pewni siebie, aroganccy, pelni pogardy. Mieszkancy podziemia protestowali tylko przez chwile lub dwie, a pozniej rozbiegli sie chwytajac to, co barwilo wode czerwienia, i unoszac ze soba ten okropny ladunek. Wycofali sie w gore strumienia. Ich przywodca szedl na koncu bijac sie piesciami w piers i dodajac gluchy werbel do piskliwych okrzykow. Polozylem reke na rekojesci miecza, kiedy zobaczylem, ze jeden z zolnierzy podniosl lekkie cialo kroganskiej dziewczyny i przerzucil je sobie przez ramie. Musiala jeszcze zyc! Oparlem druga dlon na glazie i podnioslem sie. Bylo ich tylko pieciu. Niech Thasowie sie oddala... pozniej pojde w dol rzeki... poczekam na sprzyjajaca chwile... Nie moglem sie poruszyc! Och, moglem stac na nogach, dotykac rekojesci miecza, odwrocic glowe odprowadzajac spojrzeniem mezczyzn, ktorzy zabrali ze soba Orsye. Obserwowac ich otwarcie i nie kryjac sie za zalomami terenu, jak czlowiek, ktory chodzi po wlasnym bezpiecznym terytorium. Moglem to zrobic. Ale nie moglem pojsc za nimi! Zatrzymalo mnie przeklenstwo rzucone przez Loskeethe, a moze ja sam rzucilem je na siebie. Byla to bowiem najwazniejsza decyzja, nie taka, jak poszukiwanie wody do picia, przejscie miedzy zaczarowanymi skalami czy wyjscie z jaskini. Oznaczala rzucenie losowi wyzwania. Jezeli sprobuje uwolnic Orsye, wowczas rownie dobrze moge wejsc na szlak, ktory nieublaganie doprowadzi do krwi Kaththei na moim mieczu. Zawdzieczalem Orsyi zycie. To, co zawdzieczalem Kaththei, nie dalo sie wyrazic slowami. Bylem wewnetrznie rozdarty i az obolaly. Swiadomosc tego rozdarcia powstrzymala mnie od pojscia sladem grupy, ktora zabrala kroganska dziewczyne. Oparlem sie o glaz - slaby jak dziecko - i patrzylem, jak odchodzili. Dlugo jeszcze wpatrywalem sie w opustoszala doline. Wowczas pekly niewidzialne wiezy i zszedlem na miejsce zbrodni. Jedno ze zwierzat nadal lezalo w wodzie, poszarpane, straszliwie okaleczone. Nie wiem, dlaczego pochylilem sie i podnioslem zlamana kroganska wlocznie. Woda splynela najpierw po jej drzewcu, a potem po mojej przecietej blizna dloni i zesztywnialych palcach. Patrzylem ponuro, jak kapie. Loskeetha powiedziala, ze zaden czlowiek nie wie, jakie decyzje pozornie blahe prowadza do wiekszych i bardziej zgubnych. I po stokroc miala racje! Najpierw zdecydowalem, ze wyjde z jaskini, pozniej postanowilem poszukac wody, teraz zas po raz trzeci mialem dokonac wyboru. Chcialem tego uniknac, bo musialbym albo ruszyc w niewiadome na pomoc Orsyi, albo nazwac siebie tchorzem. Rzucono na mnie przeklenstwo, a czlowiek, ktorego przekleto, nie moze znalezc sobie miejsca. Kroganska wlocznia wysunela mi sie w palcow i upadla na kamienie. Zabrali ze soba Orsye i bylem pewny, ze zyje. Nie zostawili jej Thasom, ale, bez watpienia, nie zrobili tego z litosci. Chodzilem tutaj, oddychalem, moglem dotykac zlamanej wloczni, czuc - tylko dlatego, ze Orsya zechciala kiedys podjac pewna decyzje. Na pewno nie przyszlo jej to latwo, poniewaz wystapila przeciw woli swego ludu. -Ale Kaththea... - powiedzialem glosno. Mysle, ze miala to byc prosba, chociaz nie wiedzialem, do kogo ja kieruje. Gdzies przede mna znajdowala sie Ciemna Wieza; musze to zaakceptowac. Mialem tam jakas role do odegrania. Jeden czlowiek - nie dwoch - zmienilo mozliwa przyszlosc. Tak powiedziala Loskeetha... Obserwowalem plynaca wode, byla zmacona blotem z nie dokonczonej przez Thasow tamy i splamiona krwia zmywana z piasku i kamieni. A pozniej - jakbym mimo niebezpieczenstwa opuszczal jakies mury i ujrzal wolnosc - zniszczylem czar, jezeli to byl czar. Oddychajac, chodzac, zyjac, zawsze przeciez podejmowalem decyzje i nigdy nie zdolam uniknac ich w przyszlosci. Moglem jednak dokonac wyboru kierujac sie sercem, umyslem i wiedza, a zrealizowac go poslugujac sie nabyta w zyciu madroscia. Musze pozbyc sie paralizujacego strachu i postapic tak, jak postapilbym, gdyby Loskeetha nie pokazala mi przyszlosci na niebieskim piasku. Mialem ogromny dlug wdziecznosci wobec Orsyi i zamierzalem splacic go najlepiej, jak umialem. Jezeli gdzies czeka na mnie Ciemna Wieza, zbiore wszystka odwage i jej takze stawie czolo. Odszedlem od rzeki. Stalem sie na powrot mezczyzna, a nie tchorzem ogladajacym sie wciaz za siebie, czy ktos go nie sciga. Przypomnialem sobie swe umiejetnosci zwiadowcy i wspialem sie na grzbiet gorski z tej strony doliny. Byl to bardzo nierowny teren i nie umialbym zyczyc sobie lepszego do realizacji swych zamiarow. Czulem sie na tyle dobrze, ze moglem biec od jednej kryjowki do drugiej, spiesznie goniac grupe, ktora pojmala Orsye. Obawialem sie, ze mieli gdzies wierzchowce, a tych nie zdolalbym dopedzic. W pospiechu moglbym zachowac sie nieostroznie, gdyby nie powracajaca ostrzegawcza mysl. Thasowie odeszli, lecz zrobili to w gniewie. Moze oni tez pojda tropem tych, do ktorych woli musieli sie nagiac? Dlatego co jakis czas przystawalem i choc mnie to irytowalo, sprawdzalem, czy ktos mnie nie sledzi. W koncu ich dogonilem. Grupa liczyla teraz czterech, a na czele szedl zolnierz niosacy Orsye. Nadal sprawiala wrazenie bezwladnego i martwego brzemienia. Tylko fakt, ze uznali za konieczne ja zabrac, wskazywal, iz jeszcze zyje. Nie dawala mi spokoju mysl o jezdzcach uzywajacych energetycznych rozdzek. Przeciw takiej broni moj miecz na nic sie nie zda. Zatesknilem za pistoletem strzalkowym. Rownie dobrze moglbym zatesknic za dobrze uzbrojonym oddzialem! Nie dostrzeglem takze nawet sladu wierzchowcow, ktore mialyby czekac na "moja" grupe. Moze poszedl po nie piaty zolnierz? Skorzystalem z oslony skal i pobieglem jak moglem najszybciej po nierownym terenie. Zerknawszy w dol, stwierdzilem, ze jestem juz bardzo blisko zolnierzy w ciemnych plaszczach. Zatrzymali sie. Dowodca z pogardliwym lekcewazeniem cisnal Orsye na ziemie. Upadla na trawiasty kawalek gruntu i lezala nieruchomo. Zolnierze zas odeszli nieco dalej i usiedli, najwyrazniej czekajac na cos. Dzien byl pochmurny i ciemny. W zaroslach i miedzy drzewami rosnacymi nad rzeka zawsze mozna znalezc kryjowke. Ale zeby tam dotrzec, musialbym sie cofnac i wspiac wyzej. Zawahalem sie, bo stracilbym z oczu cala grupe. A co, jezeli maja gdzies wierzchowce? Czterech zolnierzy... Lecz mialem tylko miecz, a poniewaz doszloby do walki wrecz, nie zdolalbym ich pokonac. Wowczas nie przydalbym sie na nic Orsyi ani Kaththei. Rzeka wciaz przyciagala moj wzrok. Przyjrzawszy sie jej wodom pomyslalem, ze musi byc tutaj gleboko. Gdyby Orsya ocknela sie i uciekla do rzeki, mialaby szanse ratunku. W przeciwienstwie do czworki przesladowcow znalazlaby sie przeciez w swoim zywiole. Tkwiac tu nie rozwiaze zadnego problemu. Musialem cos zrobic. Jeden z zolnierzy otworzyl torbe i podal racje zywnosciowe swoim kolegom. Zdjalem z ramienia swoja sakwe podrozna. Moja uwage przyciagnal lezacy na wierzchu koc. W pustynnym, zielono-brazowym krajobrazie czysta zielen, ulubiony kolor mieszkancow Zielonej Doliny, rzucala sie w oczy. Potrzasnalem plaszczem, rozwijajac go. Czy mozna zrobic tak, zeby czlowiek zdawal sie byc jednoczesnie w dwoch miejscach? Zwinawszy znow plaszcz w walek i przyciskajac go do piersi wspialem sie pomiedzy dwie skaly. Wiatr... jak na razie wiatr mi sprzyjal. Nacialem mieczem drobnych galezi, wepchnalem je do plaszcza i za pomoca zapinki szyjnej i klamerek od kaftana zrobilem zen tlumok. Z bliska nikogo nie wprowadzilby w blad, ale z daleka, jesli jeszcze dodatkowo go upieksze... Pchajac i ciagnac umiescilem nieporeczny pakunek miedzy skalami. Nie odwazylem sie wepchnac go zbyt mocno, gdyz moglby nie wypasc, kiedy zechce. Czy utrzyma go powroslo pospiesznie skrecone z trawy? Poczolgalem sie w dol zbocza, ciagnac za soba sznur. Otworzylem usta. Uplynelo wiele lat, od kiedy tego nie robilem, ostatni raz jeszcze przed okaleczeniem prawej reki. Nie mialem tez okazji do cwiczen. Wrzasnalem. Dzwiek nie dobiegl z miejsca, w ktorym przykucnalem, ale spomiedzy skal, gdzie umiescilem wypchany galeziami plaszcz. Udalo sie! Nadal mam umiejetnosc brzuchomowstwa! Jeszcze raz zaskrzeczalem i rezultat przeszedl wszelkie moje oczekiwania, gdyz jakies zjawisko echa wzmocnilo i pomnozylo moj krzyk i wydawalo sie, iz wola kilka osob. Szarpnalem za sznur. Pekl i urwany koniec znalazl sie obok mnie. Na szczescie sila szarpniecia byla dostateczna. Zielona plama wychylila sie, potoczyla i zniknela mi z oczu. Obserwowalem siedzacych w dole zbrojnych. Zerwali sie na rowne nogi z bronia w pogotowiu" i rozgladali sie wokolo. Pozniej dowodca i jeden z zolnierzy ruszyli ku miejscu, gdzie zniknal tobol. Dwaj pozostali zblizyli sie do siebie i zaczeli wpatrywac w skaly. Zaczalem przekradac sie z jednej kryjowki do drugiej, wykorzystujac wszelkie arkana sztuki zwiadu. Jezeli jeszcze przez chwile mnie nie zauwaza, dotre do Orsyi. Bedziemy mieli szanse, wprawdzie nikla, ale zawsze szanse. Nadszedl czas na ostatnie posuniecie. Tym razem z moich ust nie wydobyl sie krzyk, ale raczej dzwiek przypominajacy niezrozumialy rozkaz. Dotarl ze skal nad glowami straznikow. Opuscilem kryjowke i pomknalem co sil w nogach. Po trawie bieglem bezszelestnie, lecz przeciwnicy odwrocili sie. Na moj widok jeden z nich krzyknal i wtedy obaj ruszyli ku mnie z obnazonymi mieczami. Zakrecilem nad glowa sakwa z zywnoscia i cisnawszy ja w biegnacego, z tylu zolnierza, zaczalem parowac atak pierwszego. Byl dosc dobrym szermierzem i mial nade mna te przewage, ze nosil kolczuge. Nie mial jednak tak wspanialego fechmistrza jak sulkarski zeglarz Otkell. Albowiem Sulkarczycy ucza sie walczyc na umykajacych spod nog pokladach statkow. Jego helm nie mial oslony z drucianej siatki, jakiej uzywamy w Estcarpie i moglem pchnac go mieczem w przerwe miedzy podbrodkiem a kolczuga. No i to, ze walczylem lewa reka, na pewno niezle go zdezorientowalo. Rozejrzalem sie, szukajac wzrokiem jego towarzysza: lezal nieruchomo opodal. Nie chcialo mi sie wierzyc, ze sprawila to rzucona pospiesznie podrozna sakwa. Nie zamierzalem jednak dochodzic prawdy. Pochwycilem Orsye i wpadlem w zarosla, kierujac sie do rzeki. Uslyszalem za soba krzyki; zolnierze, ktorzy poszli w gory, teraz szybko schodzili w dol. Slusznie przypuszczalem, ze rzeka w tym miejscu bedzie glebsza. Nie bylo tu do polowy wynurzonych glazow suszacych sie na sloncu, a w ciemnej wodzie nie widzialem dna. Wzialem gleboki oddech i wskoczylem do rzeki, pociagajac za soba Orsye. Mialem nadzieje, ze skoro tylko sie zanurzymy, jej skrzela zaczna odruchowo dzialac. Z wielkim pluskiem znalezlismy sie pod powierzchnia rzeki. Pociagnalem Orsye do miejsca, gdzie wbil sie w brzeg unoszony przez wode pien. Pod reka czulem bicie serca Kroganki. Wepchnalem ja pod pien, gdyz sam musialem zaczerpnac powietrza. Wtedy zobaczylem szczeline pomiedzy dwoma zanurzonymi w wodzie korzeniami. Poruszajac sie ostroznie dotarlem tam i ustawilem sie tak, ze owa szczelina umozliwiala mi oddychanie. Trzymalem Orsye w ramionach, zeby nie poplynela z pradem, a drzewo chronilo nas od gory. Nie widzialem brzegu i nie wiedzialem, czy doszli tam po naszych sladach. Rownie dobrze mogli wyczekiwac az plytki oddech, wszystko, na co moglem sobie pozwolic, przestanie mi wystarczac. Bedac w pewnym stopniu slepy i gluchy, odwazylem sie uzyc zmyslu, ktory w tym kraju mogl sprowadzic nieszczescie. Wymierzylem telepatyczna sonde w kroganska dziewczyne. -Orsyo! Nie otrzymalem odpowiedzi. Wzmocnilem wolanie, chociaz dobrze zdawalem sobie sprawe z niebezpieczenstwa, ze nasi przesladowcy tez moga miec podobne zdolnosci. -Orsyo! Migotanie! Bardzo slabe, drzace migotanie. Ale na tyle silne, ze sprobowalem po raz trzeci. -Orsyo! Strach... strach i nienawisc! Pedzace ku mnie po myslowej nici, ktora do niej wyslalem. Zdazylem objac ja mocno ramieniem, zanim wyrwala mi sie z rak. -Orsyo! - Teraz nie bylo to wolanie, lecz zadanie rozpoznania. Nadeszlo szybciej, niz sie spodziewalem. Kroganka przestala szamotac sie konwulsyjnie. -Co? Co? -Spokojnie! - powiedzialem wladczo. - Ukrywamy sie w rzece. Szukaja nas tam na gorze. Poczulem, ze jej mysl szuka na oslep, slabo, powoli, jak gdyby cos, co uczynilo z niej bezwolna branke, jednoczesnie zwolnilo i przytepilo jej procesy umyslowe. -Ty jestes Kemoc... -Tak. -Tropili mnie, chcieli pojmac. - Nadal myslala powoli, jej mysl sprawiala wrazenie oslabionej. - Dowiedzieli sie, ze... -Ze mnie uwolnilas? Czy chcieli cie zabrac na sad? -Nie, juz zostalam osadzona, chociaz mnie tam nie bylo. Sadze, ze chcieli wydac mnie zamiast ciebie, -Twoj wlasny lud! -Strach to wielki wladca, Kemocu. Nie wiem, jakich argumentow uzyli wrogowie. Moga wyrzadzic wiele zlego. - Teraz Orsya porozumiewala sie wyrazniej, czulem jej dawny mocny potok mysli. -Jezeli Kroganowie chcieli cie wydac, to dlaczego... -Dlaczego Orfons i Obbo zostali zaatakowani? Nie wiem. Moze Sarnenscy Jezdzcy nie zgadzali sie z tymi, z ktorymi pertraktowal Orias. Zawsze tak bylo, Kemocu; sojusze miedzy silami Ciemnosci nie trwaja dlugo. Dzisiejszy sojusznik jest jutrzejszym wrogiem. -Kim sa ci Sarnenscy Jezdzcy? -To sila, ktora wlada tymi wzgorzami. Mowi sie, ze Sluza jednemu z Wielkich Adeptow, ktory niezupelnie wycofal sie z tego swiata i ze ich dowodcy odbieraja rozkazy z dziwnych ust. Zaczekaj... Teraz ona rozkazywala, a ja milczalem. Wprawdzie moglem oddychac w malenkiej niszy miedzy korzeniami, lecz nadal bylem slepy. Czulem cialo Orsyi przy moim. Nagle zesztywnialo w napieciu. ROZDZIAL X Czekac na niebezpieczenstwo, gdy sie nic nie widzi, to tak jakby wyczekiwac na cios topora bojowego, kiedy jest sie jencem i ma zwiazane rece. Orsya przerwala lacznosc miedzy nami. Przypuszczalem, ze uzywala tego zmyslu gdzie indziej, szukajac niebezpieczenstwa, ale nie bylem tego pewny. Moglem tylko lezec bez ruchu.Woda wzburzyla sie, kolyszac mna niebezpiecznie w plytkiej kryjowce. Steknalem i zakrztusilem sie, kiedy nieoczekiwanie chlusnela do nosa. To nie bylo zwykle falowanie rzeki. Orsya zacisnela rece na moich przedramionach, wpijajac w nie paznokcie. Odczytalem to jako ostrzezenie. Nadal nie uzywala wiezi myslowej. Minuty ciagnely sie jak godziny; niebezpieczne fale uspokoily sie. Moja towarzyszka na probe wznowila kontakt: -Na razie odeszli. Jednak nie zrezygnuja z poszukiwan. - Nie wiedzialem, skad czerpala te pewnosc, skoro jednak nie watpila, zaakceptowalem jej zdanie. -Czy mozemy ruszyc dalej? -Ale ty nie mozesz poplynac na glebiny. -Lecz ty mozesz! Wiec plyn. Jestem zwiadowca i z latwoscia wyprowadze w pole tych lazegow. - Staralem sie, zeby moja odpowiedz wydala sie rownie pewna jak slowa Orsyi. -Oni wiedza, ze glebiny znajduja sie w dole rzeki i beda tam na nas czekali. -Thasowie pozostawili nie ukonczona tame w gorze strumienia. Nie ma tam glebokiej wody, w ktorej moglabys sie ukryc - odparowalem ostrzegawczo. - Czy nie bedziesz miala wiekszej szansy w dole, a nie w gorze rzeki? -Zapominasz, ze moi rodacy rowniez na mnie poluja. Bede bezpieczna tylko tam, gdzie i oni sie nie zapuszczaja, to znaczy tam, dokad plynelam, kiedy mnie schwytano. -Dokad? -Ta rzeka jest plytka tylko na pewnym odcinku, tam gdzie Thasowie i Sarnenscy Jezdzcy zmusili nas do walki, ale powyzej zweza sie i staje glebsza. Pozniej plynie pod ziemia. A Kroganowie moga sie udac wszedzie tam, gdzie dociera woda. Nie sadze, zeby Sarnowie poszli ta droga. Thasowie zyja w podziemiach, ale jest wiele miejsc, ktorych nie lubia. - Zawahala sie. - Znalazlam starozytna droge, zbudowana przez naszych poprzednikow. Rzucono tam niegdys czar, lecz teraz jest on juz tak cienki i postrzepiony przez czas, ze jesli ktos ma silna wole, moze sie tam przedostac. Wystarczy, zeby jakis Thas zweszyl ow czar, a natychmiast ucieknie w poplochu, gdyz czar ow rzucili ludzie. Nie ma on nic wspolnego z magia ziemi i zapieczetowano go ogniem i powietrzem. Nie przyjda tez tam Sarnowie, nawet jezeli znajda owa brame, poniewaz strzeze jej jedno ze slow Mocy. Nie wiem, co znajduje sie dalej, poza tym, ze nam nie broni wstepu. Mozemy tam sie schronic na jakis czas. -Ale miejsce to znajduje sie w gorze rzeki i z dala od glebin - przypomnialem jej. Chociaz z wlasnej woli zaproponowala mi schronienie, musialem jednak myslec teraz o Kaththei. -Znajduje sie w tej samej stronie, co Ciemna Wieza. - Jej odpowiedz na moje mysli wydala mi sie bez sensu. A potem wzdrygnalem sie. -Czemu sie jej obawiasz? - W umysle Orsyi wyczytalem ciekawosc, tak jak ona w moim - strach. Wowczas opowiedzialem jej o Loskeecie i czytaniu w piasku, o trzech wariantach przyszlosci, konczacych moje poszukiwania. -Jestem przekonana, ze nie mozesz pojsc zadna inna droga - odparla Orsya. - Ciemna Wieza wabi cie jak czar przyciagania. Nie mozesz bowiem odwrocic sie plecami do tej, ktorej szukasz, nawet jesli wierzysz, ze bezczynnosc uratowalaby was oboje. Jestescie za mocno ze soba zwiazani. Zobaczysz Ciemna Wieze, lecz pozniej los wcale nie musi zrzadzic tak, jak pokazala Loskeetha. Slyszalam o jej Kamiennym Ogrodzie i szepty o jej czarach. Ale tutaj nic nie jest ustalone raz na zawsze i calkiem pewne. Od bardzo dawna szale wagi przechylaly sie na te i na tamta strone. Mozemy przezyc tylko jeden dzien od switu do zachodu slonca i jedna noc od zmierzchu po brzask, a to, co nas czeka pozniej, moze zmienic sie wiele razy, zanim tam dotrzemy. -Ale Loskeetha powiedziala, ze decyzje, najblahsze decyzje... -Trzeba dokonac wyboru i obstawac przy nim. Tyle wiem. Wiem rowniez, ze drogi do Ciemnej Wiezy pilnuja nie tylko widzialni, lecz takze niewidzialni wrogowie. Proponuje ci, zebys udal sie tam droga, o ktorej - jak sadze - nie wie ani Dinzil, ani jego ludzie. Rozumowala logicznie. Jezeli Ciemna Wieza byla sercem wlosci Dinzila, na pewno zabezpieczyl ja na wszelkie sposoby. Moglem dokonac gorszego wyboru, niz przyjac propozycje Orsyi. Bede musial dzialac z rozmyslem i wciaz zachowywac czujnosc. Wydostalismy sie spod klody i poplynelismy. O ile polowano na nas, to w dole rzeki. Orsya prowadzila, korzystajac z kazdej okazji - nawislego brzegu, duzego glazu lub na poly zatopionej klody - zeby zbadac, czy droga jest wolna. Zobaczylismy antylopy, ktore przyszly do wodopoju, i ten widok dodal nam otuchy. Te plochliwe zwierzeta nie odwazylyby sie wyjsc na otwarta przestrzen, gdyby w poblizu byli ludzie. Wreszcie zrobilo sie za plytko i musielismy brodzic w rzece. Niebawem dotarlismy do miejsca, gdzie zaatakowano rodakow Orsyi. Zapadl juz zmierzch, zblizala sie noc i bylem rad, ze nie widziala lub udala, ze nie widzi, krwawych plam i zwlok zwierzecia. Noc nas nie powstrzymala, przynajmniej jesli chodzi o moja towarzyszke. Zdumiewala mnie jej energia, gdyz sadzilem, ze Orsya jest oslabiona wskutek brutalnego traktowania przez wrogow i nie moze tak wytrwale wedrowac. Przewidywania Orsyi sprawdzily sie; rzeka wkrotce poczela sie zwezac i woda siegala nam juz do pasa. Tu i owdzie na powierzchni snuly sie fosforyzujace pasma. Moja towarzyszka byla niezmordowana, ale ja nie moglbym powiedziec tego o sobie. Zaczalem juz nawet wierzyc, ze istnieje ograniczona liczba krokow, ktore bede mogl zrobic. Mozliwe, ze Orsya wyczytala to w moich myslach. A moze chciala mi udowodnic, ze zna zmeczenie i bol miesni, ze nie wykuto jej z metalu jak maszyny, ktorymi ongis poslugiwali sie Kolderczycy. Poprowadzila mnie do podziemnej nory aspta. Nie uzywano jej od jakiegos czasu, bo nie wisial w niej zwierzecy odor. Oboje z trudem sie w niej miescilismy, choc przytulilismy sie do siebie. -Odpocznij teraz - powiedziala Orsya. - Mamy przed soba daleka droge, a w nocy nie moge odnalezc punktow orientacyjnych w terenie. Nie przypuszczalem, ze zasne, a jednak sen przyszedl. Nie meczyly mnie koszmary jak poprzedniej nocy i nie wiem, czy w ogole cos mi sie snilo. Obudzilem sie glodny i spragniony. Resztke zapasow stracilem wraz z podrozna sakwa, ktorej uzylem jako broni, potem przez caly dzien podrozowalismy i zapomnialem o jedzeniu. Teraz jednak musialem zignorowac przestroge Dahaun. Spalismy tak blisko siebie, ze nie moglem zmienic pozycji nie budzac mojej towarzyszki. Zamruczala cos sennie, kiedy sie wyslizgiwalem z jamy. Dotkliwy glod nie dawal mi spac i musialem czyms uspokoic pusty zoladek. Odebralem mysl Orsyi: -Kto idzie? -O ile wiem, nikt. Ale musimy cos zjesc. -Oczywiscie. - Z wieksza niz ja zrecznoscia wydostala sie z jamy i dolaczyla do mnie w rzece. Wprawdzie skalisty, wysoki brzeg zaslanial bezposrednie promienie slonca, ale jasne niebo wrozylo ladny dzien. Moja towarzyszka brodzila w rzece, idac wzdluz brzegu. A potem nagle zniknela, jak gdyby wciagnieta pod wode. Pobieglem ku niej rozbryzgujac wode. Dalem nurka w miejscu, gdzie zniknela, i probowalem macac po dnie, ale nie moglem jej znalezc. Naraz uslyszalem za soba cichy smiech. Orsya stala wyprostowana i odrywala dlugie, brazowe lodygi od jakiegos korzenia. Potem energicznie potarla go miedzy dlonmi, az zluszczyla sie zen powloka. Kroganka trzymala teraz zalazek o barwie kosci sloniowej. -Jedz! - Wyciagnela go ku mnie rozkazujacym gestem. -Dahaun powiedziala... - Trzymalem korzen w reku, spogladajac nan z wahaniem, choc bylem bardzo glodny. -I miala racje. - Skinela glowa. - Tak, w stronach, gdzie dlugo rzadzilo zlo, mozna znalezc rosliny i owoce, ktore zabijaja, odbieraja wole lub pamiec, a nawet sprowadzaja szalenstwo. Ale to nie jest zaczarowana przyneta, tylko czysty dar ziemi i wody. Mozesz go zjesc rownie spokojnie jak wszystko, co pochodzi z Zielonej Doliny. Nadgryzlem korzen. Chrupal mi w zebach i byl slodkawy. Orsya znow dala nurka i wrocila, nim przezulem i polknalem reszte korzenia. Mial nie tylko przyjemny smak, lecz takze zawieral duzo soku, ktorym ugasilem pragnienie. Orsya oczyscila jeszcze trzy korzenie i podala mi jeden. Pozostale dwa zjadla sama. Po sniadaniu znow poplynelismy. Pod tym wzgledem nie moglem rownac sie z Orsya; nie probowalem nawet jej gonic, tylko staralem sie przynajmniej nie stracic jej z oczu. Na szczescie od czasu do czasu zatrzymywala sie i szla po dnie, szukajac punktow orientacyjnych, o ktorych wspomniala ubieglej nocy. Raz szybkim gestem przywolala mnie w strone brzegu, a kiedy sie do niej zblizylem, szarpnela za ramie, nakazujac wstrzymac oddech. Oboje zanurzylismy sie pod wode. -Nad wzgorzami widzialam wartownika Rusow - wyjasnila w mysli. - Maja dobry wzrok, lecz woda znieksztalca obraz wszystkiego, co sie w niej znajduje. Jezeli nadal beda latac wysoko, nie musimy sie niczego obawiac. Po chwili rozluznila uscisk i moglem wynurzyc sie na powierzchnie. Trzymalismy sie jednak prawego brzegu rzeki. Okolica wydawala sie rownie dzika i pustynna, jak dziedzina Loskeethy, mimo ze nie rosly tu dziwne rosliny o miesistych lisciach i wedrowalismy rzeka, a nie wsrod skal. Skaliste brzegi obrosly pedami winnej latorosli, to cienkimi jak nici, to grubymi jak moj przegub. Nie potrzebowalem zadnych przestrog, by unikac z nimi kontaktu, wygladaly bowiem do tego stopnia wstretnie, ze nikt by nie uwierzyl, iz maja jakiekolwiek zalety. Byly wyblakle, jasnozielone, z chorobliwym polyskiem, jakby gnily za zycia. Buchal od nich tak okropny smrod rozkladu, ze zakrztusilbym sie, gdybym gleboko odetchnal w ich poblizu. Zauwazylem tez, ze chociaz opadaly, jakby szukajac wody, to pedy, ktore zetknely sie z nia, zwiedly i uschly. Zdrowa woda musiala je zabic. Wsrod krzewow winorosli zyly jakies stwory, chociaz wyraznie nie zobaczylem zadnego z nich. Poruszaly sie szybko pod liscmi i wstrzasy listowia znaczyly tempo ich wedrowek, ale nie wychodzily na powietrze i swiatlo. I bynajmniej o tym nie marzylem. -To juz niedaleko. - W myslach Orsyi odczytalem ulge. Stapajac po dnie rzeki, zblizyla sie do miejsca, gdzie brzeg wyginal sie lukiem. Winograd nie rosl tutaj tak gesto i z jadowitego wienca pedow sterczala zniszczona przez niepogode skala. Zwykla skala? Dolaczylem do Orsyi i podnioslem oczy, zeby dokladniej obejrzec owo wybrzuszenie. Nie byla to skala - wyrzezbila ja czyjas dlon. Musiala to byc glowa. Lecz nikt nie moglby powiedziec, czy jest to glowa czlowieka czy zwierzecia, potwora czy ducha. Za oczy sluzyly dwie glebokie jamy i kiedy ogladalo sie skale od dolu (byla lekko pochylona, tak ze spogladala na nas, gdy wpatrywalismy sie w nia z rzeki), sprawialy niesamowite wrazenie: jak gdyby cos nadal mierzylo wzrokiem wszystko, co znajdowalo sie ponizej. -To stroz, ale nie z naszego czasu i nie musimy sie go obawiac, jakiekolwiek by bylo powierzone mu niegdys zadanie. A teraz... - Orsya przeplynela niewielki kawalek, zanim znow odwrocila sie do mnie. - Dla Krogana nie byloby to trudne. Ale dla ciebie... - Wyraznie ogarnelo ja zwatpienie. - Tutaj musimy sie zanurzyc i przez jakis czas pozostac pod woda. Nie wiem, na ile jestes przygotowany do takiej proby. Zaczerwienilem sie po same uszy; bylo jasne, ze uwazala mnie za slabsza strone, za kogos, kim musi sie opiekowac. Rozsadek podpowiadal mi, ze ona ma racje, jezeli chodzi o drogi wodne, lecz moje uczucia nie zawsze mu podlegaly. -Ruszajmy! - Odetchnalem gleboko kilka razy. Orsya zanurkowala, zeby poszukac ukrytego podwodnego przejscia i sprawdzic, czy nadal jest otwarte. Po chwili zjawila sie przede mna. -Czy jestes gotow? -Na tyle, na ile to mozliwe. Po raz ostatni wciagnalem powietrze do pluc i dalem nurka. Orsya polozyla mi na ramieniu reke i skierowala w mrok. Plynalem najszybciej, jak moglem. Moje pluca zdawaly sie pekac i tak bardzo pragnalem odetchnac, ze poza tym pragnieniem nie istnial swiat. Wreszcie juz nie moglem sie powstrzymac i skierowalem sie do gory. Tylem glowy i barkiem uderzylem o skale. Odepchnalem sie nogami, slac cialo do przodu, poczulem bol w ramieniu, a potem... potem wydostalem sie na powierzchnie i znow moglem oddychac! Otaczaly mnie nieprzejrzane ciemnosci. Po chwilowym uniesieniu ogarnal mnie niepokoj. Wokol mnie byla jedynie woda i gesty mrok, duszacy mimo przenikliwego zimna. -Kemocu! -Tutaj! Tak niewiele wystarczylo, by przegnac straszliwe uczucie osamotnienia i zagubienia. Palce musnely moje ramie i wiedzialem, ze moja towarzyszka jest obok mnie. Jej slowa przegnaly mrok i uczynily otoczenie czescia prawdziwego - choc odmiennego - swiata. -To jest korytarz. Znajdz sciane. Ona bedzie twoim przewodnikiem - powiedziala. - Nie ma tu juz wiecej calkowicie zalanych przez wode tuneli - przynajmniej do miejsca, gdzie dotarlam za pierwszym razem. Krazylem w wodzie poty, poki nie dotknalem palcami skaly. -Jak tu przybylas i dlaczego? -Wiesz, ze my, Kroganowie, utrzymujemy kontakty z innymi mieszkancami wod. Powiedzial mi o tym pewien Merfay i pokazal wejscie tam w dole. Przyplynal tutaj, zeby zapolowac na quasfi, one zyja niedaleko w ogromnej kolonii. Dociera do nich prad przynoszacy pozywienie, ktore quasfi uwielbiaja, i te tutaj osiagnely niezwykle rozmiary. Poniewaz lubie dziwne miejsca, przyplynelam, by to zobaczyc i przekonalam sie, ze ani ja, ani Merfay czy quasfi, nie bylismy pierwszymi, ktorzy tedy podrozowali. -Co takiego znalazlas? -Sam zobaczysz. -Mozesz to widziec. Wiec ciemnosci nie panuja wszedzie? Ponownie uslyszalem jej cichy smiech. -Istnieje wiele rodzajow swiec, Kemocu zza gor. Sa nawet takie, ktore doskonale pasuja do tego miejsca. Lecz nadal plynelismy w ciemnosciach. Po jakims czasie uswiadomilem sobie, ze przede mna mrok nie jest juz tak gesty i pojawila sie tam szarawa poswiata. Nie byla tak jasna jak blask pochodni czy lampy, lecz w porownaniu z podziemnymi korytarzami wydalo mi sie, ze porzucilem ciemnosci nocy i odnalazlem swit. A potem opuscilismy tunel i znalezlismy sie wewnatrz olbrzymiej przestrzeni, lecz tak mrocznej, ze bylem w stanie tylko w przyblizeniu ocenic jej rozmiary. Moglaby byc wnetrzem wydrazonej gory. Szare swiatlo nie rozchodzilo sie rownomiernie, lecz plamami blasku saczylo spod wody, coraz blizej malej kamienistej plazy. Poplynalem w jej strone. Zdawala sie obiecywac bezpieczenstwo, ktorego nie spodziewalem sie tu znalezc. Z brzegu zobaczylem, ze swiatlo saczy sie z na poly otwartych muszli w wielkich gromadach uczepionych podwodnych skal. -To sa quasfi. Przepadaja za nimi nie tylko Merfaye. Te z glebiny sa najsmaczniejsze. Dala nurka i zniknela mi z oczu. Stalem ociekajac woda na malym skrawku ladu i probowalem dowiedziec sie czegos wiecej o ogromnej pieczarze. Nie zauwazylem zadnych sladow rozumu. Widocznie to, co Orsya obiecala mi pokazac, nie znajdowalo sie tutaj. Kroganka wyszla z wody. Jej wlosy przylgnely do glowy, a ubranie stalo sie niczym druga skora. W reku trzymala torbe z sieci - przypomnialem sobie, jak niosla inna podczas naszej poprzedniej ucieczki - i plonelo w niej swiatlo mieczakow. Lecz gdy wyszla z wody, szary blask przygasl, a kiedy znalazla sie obok mnie, niemal zupelnie znikl. Wreczylem jej noz. Zrecznym i pewnym ruchem otworzyla konche. Szybkim ciosem zabila mieczaka i podala mi go na dolnej czesci muszli niby na talerzu. Juz dawno temu nauczylem sie, ze nie nalezy byc wybrednym w takich sprawach. Kiedy dokuczal glod, jadlo sie wszystko. Sluzba w oddzialach Strazy Granicznej nie zapewniala wytwornych dan, podobnie jak cieplego, miekkiego loza i spokojnego snu. Zjadlem mieczaka. Jego mieso okazalo sie twarde i musialem je dlugo zuc. Smak mial dziwny, nie tak satysfakcjonujacy jak tamte korzenie. Nie byl jednak niemily i kiedy spojrzalem na ogromne lawice quasfi, wiedzialem, ze nie grozi nam smierc glodowa. Orsya nie wyrzucila pustych muszli, lecz ostroznie wlozyla je do siatki, wewnetrzna strona ku gorze, a w srodku umiescila maly kamyk, zeby utrzymac je w takiej pozycji. Przekreciwszy, odwrociwszy i zapakowawszy muszle, wstala. -Czy jestes gotow? -Dokad sie udajemy? -Tam. - Wskazala jakis kierunek, ale nie moglbym powiedziec, czy mielismy podazyc na polnoc, poludnie, wschod czy zachod. Ostroznie przymocowala siec do paska i weszla do wody. Idac za nia zauwazylem, ze skoro tylko siatka znalazla sie pod powierzchnia podziemnej rzeki, zaczela swiecic widmowym blaskiem, jak gdyby woda zapalila muszle. Oddalilismy sie od malenkiej plazy. Spotykalismy teraz mniej lawic quasfi i wiecej ciemnych plam. Dno pod naszymi stopami unosilo sie i wkrotce brodzilismy po pas w wodzie. Ujrzawszy, ze sciany jaskini majacza w polmroku, doszedlem do wniosku, ze znalezlismy sie w szczelinie prowadzacej w glab skalnego plaskowyzu. Kiedy woda dosiegla nam kolan, Orsya odpiela siatke i pociagnela ja za soba uwazajac, by byla zanurzona w wodzie i nadal swiecila. Szczelina rozszerzyla sie. Jeszcze raz zobaczylem migotanie lawic zywych quasfi. Naraz stanalem jak wryty. Nie bylo tu kamienistych plaz dostarczajacych mieczakom podloza. Wielkimi gronami przywieraly do platform, nad ktorymi wznosily sie ponad linia wody rzezbione postacie. Posagi staly w dwoch rzedach od miejsca, gdzie sie zatrzymalismy, az po jakis ogrom majaczacy w polmroku. Woda omywala stopy posagow, lecz muszle martwych quasfi pokrywaly je az po uda, co znaczylo, ze poziom wody byl kiedys znacznie wyzszy. Przedstawialy ludzkie ciala, chociaz niektore byly tak zakutane w plaszcze lub dlugie szaty, ze moglem tylko sie domyslac, jakie ksztalty zakrywaly. Tak, mialy ludzkie ciala - ale nie mialy twarzy! Glowy byly jedynie owalnymi kulami, w kazdym zas owalu znajdowaly sie glebokie oczodoly, takie same jak w rzezbie na zewnatrz. -Chodz! - Nadal ciagnac za soba siatke z muszlami Orsya ruszyla w strone alei miedzy kamiennymi posagami. Nawet nie spojrzawszy na nie, skierowala sie w strone ledwie widocznego ciemnego masywu w polmroku. Gdy szedlem tak za nia, wydalo mi sie, ze poprzez owe puste oczodoly obserwowano nas, obojetnie, niedbale, ale obserwowano. Potknalem sie, odzyskalem rownowage i zdalem sobie sprawe, ze stapam po podwodnych schodach, ktore prowadzily w gore. Przed nami znajdowala sie duza platforma, a na niej jakas budowla. Tak slabe bylo swiatlo, ze nie moglem ocenic jej rozmiarow. Ciemniejsze otwory wydawaly sie jakby oknami i drzwiami, lecz zbadanie budowli bez wlasciwego oswietlenia bylo szalenstwem. Powiedzialem to Orsyi. Gmach znajdowal sie dosc daleko od wody i kroganska lampa z muszli na nic sie nam nie przyda. -Nie - zgodzila sie ze mna. - Ale zaczekaj i popatrz. Ze szczytu schodow weszlismy na platforme. Znowu zatrzymalem sie, az jeknawszy ze zdziwienia. Kiedy nasze stopy dotknely kamiennej nawierzchni, zaczela swiecic! Slabo, niewiele mocniej niz muszle quasfi, lecz na tyle jasno, ze widzielismy, gdzie idziemy. -To jakis czar wlasciwy temu miejscu - rzekla do mnie Orsya. - Nachyl sie i poloz rece na kamieniach. Tak jak ja. Zrobilem, jak mi kazala. W miejscu, w ktorym moje cialo dotknelo kamienia (ale czy to byl kamien? - struktura powierzchni na to nie wskazywala), rozblyslo jasne swiatlo. -Zdejmij buty! - Orsya skakala na jednej nodze, sciagajac wlasne obcisle cizmy. - Ona sie rozswietla od dotkniecia skory. Nie mialem ochoty isc za jej przykladem, ale kiedy najpierw spokojnie ruszyla dalej, a pozniej z zaskoczeniem obejrzala sie, zdjalem swoje lekkie buty. Kroganka miala racje. Kiedy nasze bose stopy dotknely gladkiej powierzchni, blask rozjarzyl sie tak, ze naprawde moglem obejrzec ciemna konstrukcje przed nami. W oknach nie bylo szyb, zamiast drzwi ujrzalem szeroko otwarty portal. Zapragnalem znow poczuc w reku miecz, ktory pozostal nad rzeka. Wprawdzie Orsya zwrocila mi noz i mialem przy sobie dobrych osiem cali hartowanej stali, ale w takim miejscu wyobraznia zbyt szybko maluje niebezpieczenstwa, przeciw ktorym nie mozna stawac z podobna bronia. Nie zauwazylem rzezb ani ozdob wokol oscieznicy, niczego, co przerywaloby surowe linie scian. Ale kiedy weszlismy do srodka, swiatlo zablyslo dwakroc mocniej. Komnata, w ktorej sie znalezlismy, byla zupelnie pusta. Przed soba mielismy dluga sciane, a w niej dziesiec otworow. Drzwi byly szczelnie zamkniete, nie zobaczylem tam zadnych klamek, nie dostrzeglem tez, w jaki sposob mozna by je otworzyc. Orsya podeszla do otworu naprzeciw nas i oparla dlon o drzwi, lecz te ani drgnely. -Nigdy nie zaszlam az tak daleko - powiedziala. - Byl tam wtedy czar ostrzegawczy, ale dzisiaj go nie ma. -Czar ostrzegawczy! - Rozgniewala mnie beztroska, z jaka narazila nas na niebezpieczenstwo. - A my przyszlismy bez broni... -Bardzo stary czar ostrzegawczy - odparowala. - Taki, ktory odpowiadal na nasze ochronne slowa, a nie na ich. Musialem zaakceptowac to wyjasnienie. Lecz istnial sposob, zeby poddac je probie. Przebieglem spojrzeniem zamkniete drzwi. A pozniej wymowilem dwa slowa, ktorych nauczylem sie w Lormcie. ROZDZIAL XI Nie byly to Wielkie Slowa, ktorych uzylem w Zielonej Dolinie, kiedy nieznana Moc mi odpowiedziala, mialy tylko poddac probie i jednoczesnie chronic tego, kto je wypowiadal.Kiedy odbily sie echem w waskiej komnacie, swiatlo pod naszymi stopami rozblyslo tak mocno, ze oslepilo mnie na chwile i uslyszalem cichy krzyk Orsyi. Pozniej rozlegl sie trzask, lomot i daleki, cichy grzmot. I w tym nowym blasku dostrzeglem, ze drzwi, o ktore oparla rece moja towarzyszka, sa rozlupane i opadaja platami. Orsya odskoczyla, kiedy rozpadly sie w proch. Tylko te jedne drzwi zostaly tak zaatakowane. Wydawalo sie, ze dotkniecie Kroganki posluzylo za kanal nieznanej mocy, ktora przywolaly moje slowa. Pomyslalem, chociaz trudno bylo miec pewnosc, bo wszystko zdarzylo sie tak szybko, ze rozpad zaczal sie od tego wlasnie miejsca, gdzie spoczely jej palce. Teraz uslyszelismy odpowiedz - nie taka jak uprzednia, lecz rodzaj spiewu. Skonczyl sie szybko i nic z niego nie zrozumialem. -Co to znaczy? -Nie wiem, to jest bardzo stare. Niektore dzwieki... - Orsya pokrecila glowa.- Nie, nie wiem. Byl to chyba straznik, ktory mial reagowac na przybycie kogos takiego jak my. Nie musimy sie lekac tego, co otwarlo sie przed nami. Nie podzielalem jej pewnosci. Chcialem ja powstrzymac gdy przeszla przez strzaskane drzwi, ale bylem od niej za daleko i wymknela mi sie. Nie mialem wyboru, musialem pojsc za nia. Niezwykle swiatlo otoczylo nas promienna chmura, odbijajac sie w plonacej jaskrawym blaskiem posadzce. Weszlismy do kwadratowej komnaty, na ktorej srodku znajdowalo sie podwyzszenie o dwoch stopniach. Stalo na nim wysokie krzeslo z szerokimi poreczami. I ktos tam siedzial. Ozyly we mnie wspomnienia. Opowiesc o tym, jak moj ojciec i Koris znalezli wydrazony wysoko w karstenskim klifie grobowiec legendarnego Volta, ktory rowniez siedzial na krzesle, trzymajac w rekach wielki topor. Koris osmielil sie zazadac topora. Kiedy wzial go z kolan zmarlego, szczatki Volta rozpadly sie w proch, jakby czekaly jedynie na przybycie jakiegos wojownika, na tyle smialego i silnego, zeby mogl wladac bronia nie wykuta dla ludzkich rak, ale dla kogos, kogo uwazano za polboga. My jednak nie mielismy przed soba wyschnietych zwlok. Nie wiem, co to bylo, gdyz nic nie widzialem. Niebieskie swiatlo spowijalo siedzaca postac tak dokladnie, ze tylko wyczuwalismy jakas obecnosc. Lecz to cos bylo martwe. Zdawalem tez sobie sprawe, ze znalezlismy sie w takim samym grobowcu jak skalna jama Volta. Wobec tej niebieskawej mgly w wysokim krzesle nie odczuwalismy leku ani nie nawiedzila nas mysl o smierci. Raczej... powitano nas. Zaskoczylo mnie, kiedy tak odczytalem wlasne odczucia. -Kto to? - Orsya zrobila jeszcze jeden krok do przodu, potem drugi i trzeci; teraz stala bardzo blisko podwyzszenia, wpatrujac sie w kolumne mgly. -Ktos - te slowa przyszly mi do glowy znikad, wiedzialem, ze nie pochodzily od Orsyi. - Ktos, kto nie chce nas skrzywdzic. Wokol podwyzszenia stal stos malych skrzynek. Niektore byly przegnile i popekane. Wokol nich lezaly rozsypane takie skarby, jakich nigdy przedtem nie widzialem zgromadzonych w jednym miejscu. Lecz moje oczy pobiegly predko na pierwszy stopien, gdzie samotnie spoczywal miecz, bardzo niepokazny w jaskrawym swietle. Moja reka wysunela sie sama i siegnela po rekojesc miecza. Jego brzeszczot nie mial blekitnawego odcienia szlachetnej stali, a raczej polysk zlota - a moze bylo to tylko odbicie swiatla jarzacego sie w grobowcu. Rekojesc wygladala na wykuta z jednego kawalka zoltego kwarcu, w ktorym zapalaly sie czerwone, zlote i bialoniebieskie iskierki, gasly i znow sie zapalaly. Pomyslalem, ze dziwny miecz jest nieco dluzszy od wszelkiej znanej mi broni. Nie sprawial wrazenia nadwerezonego przez czas. Pragnalem go bardziej niz czegokolwiek w calym moim zyciu i pragnienie to bylo jak fizyczny glod, jak potrzeba wody na pustyni. Czy Koris czul to samo, kiedy spojrzal na topor Volta? A przeciez zapytal Volta o pozwolenie i zabral jego bron, i pozniej z jej pomoca dokonal wielkich czynow w sluzbie przybranej ojczyzny. Wziac miecz zmarlego oznaczalo dorownac temu, kto pierwszy go nosil. Sulkarczycy wierzyli, ze w ogniu walki mezem uzywajacym miecza zmarlego woja moze zawladnac duch poprzedniego wlasciciela. Moze go natchnac do takich czynow, jakich nowy wlasciciel sam nie odwazylby sie dokonac, albo pchnac w objecia smierci, jesli duch okazal sie msciwy i zazdrosny. Wszyscy wiedzieli, iz mimo to Sulkarczycy pladrowali groby w poszukiwaniu znanych z legend slynnych mieczy. Nie czynili tego w Estcarpie, ale na polnocy, gdzie mieli swoje porty, zanim zawarli przymierze z Madrymi Kobietami. Opiewali tez w sagach czyny takich mezow i takich brzeszczotow. Probowalem walczyc z checia wziecia do reki niezwyklego miecza. Lecz istnieje glod wiekszy niz rozsadek, nawet u takich ludzi jak ja, ktory przez cale zycie probowalem najpierw myslec, a potem dzialac. Tym razem jednak pokusa zwyciezyla. Uklaklem na jedno kolano. Wydalo mi sie tez zupelnie naturalne, ze nie siegnalem po miecz lewa reka, lecz okaleczona prawica. Zdrowe palce, ktorymi jeszcze moglem poruszac, zacisnely sie wokol rekojesci. Ale w tej samej chwili obudzila sie we mnie ostroznosc. Oderwalem wzrok od miecza, niweczac przez to dziwny czar, i spojrzalem w gore, na blekitna mgle. W jej wnetrzu kryla sie jakas niewyrazna postac. I tylko tego bylem pewny. Koris nie zachowal sie jak grabiciel, zabral topor Volta smialo, jako dar. Czyz nie moglem zrobic tego samego tu i teraz? Cofnalem reke, chociaz przyszlo mi to z wielkim trudem, jak gdyby palce, wbrew mojej woli, postanowily zatrzymac to, co pochwycily. Nie wstajac, przemowilem glosno do postaci oslonietej welonem mgly. -Jestem Kemoc Tregarth z Estcarpu, zza gor. Szukam tej, ktora bezprawnie porwano; stracilem miecz w honorowej walce. Jezeli odejde stad z pustymi rekami, wtedy niemal na pewno czeka mnie kleska. Nie roszcze sobie pretensji do bohaterskiego imienia ani do slawy. Moge jednak powiedziec te slowa i nie zostac zabitym na miejscu... I znowu wypowiedzialem tamte slowa z Lormtu, ktore otworzyly dla nas drzwi grobowca. Lecz tym razem nie jako wyzwanie czy okrzyk bojowy, tylko jako stwierdzenie tozsamosci. Chcialem, by tron i ten, kto na nim zasiadal, wiedzieli, ze nie jestem sluga Ciemnosci, ale jednym z tych, ktorzy z Ciemnoscia walcza. Nie wiem, czego sie spodziewalem. Wszystko moglo sie wydarzyc. Siedzaca we mgle postac mogla wstac i powitac mnie albo zabic na miejscu. Ale nie stalo sie nic, swiatlo nie rozblyslo jasniej, nawet echo sie nie odezwalo. Poczulem sie troche glupio. Lecz nie na tyle, zebym zawahal sie uniesc dlon zacisnieta wokol rekojesci miecza w takim samym pozdrowieniu, jakim powitalbym najwyzszego wodza. Pozniej obejrzalem miecz. Nie zniszczyl go czas: rdza nie zeszpecila powierzchni, a sztych i ostrze glowni byly tak ostre i czyste, jak moglem tego pragnac w najsmielszych snach. I ponownie moja okaleczona prawica zamknela sie wokol rekojesci tak latwo jak nigdy od zagojenia sie starej rany. Podnioslem sie, siegnalem za pazuche i wyjalem stamtad chustke Kaththei, teraz mokra i przypominajaca sznurek. Okrecilem ja wokol rekojesci jako zaimprowizowany penilent, gdyz niezwykla glownia nie pasowala do pustej pochwy u mego pasa. -Zrobiles, co nalezalo zrobic. - Po raz pierwszy od wielu chwil dotarly do mnie mysli Orsyi. - Nie widzimy wzorow utkanych przez Wielkich Adeptow, tylko od czasu do czasu dostrzegamy nitke, ktora nalezy do nas. Wziales na siebie cos wiecej niz miecz; oby nie okazalo sie to zbyt ciezkim brzemieniem. Zastanowilem sie, czy jej lud podzielal sulkarskie wierzenia dotyczace broni zmarlych wojownikow. Lecz zlocisty brzeszczot nie wydal mi sie ciezki. Wrecz przeciwnie, ogarnelo mnie nie znane mi dotad zniecierpliwienie, chec kontynuacji, dokonczenia wyznaczonego sobie zadania. Odwrocilem sie juz w strone drzwi, lecz Orsya nie poszla za mna. Zaskoczony, obejrzalem sie. Powoli okrazala tron i mglista postac, badajac spojrzeniem przegnile skrzynki ze skarbami. Czyzbym zabierajac miecz z grobowca osmielil ja do czegos podobnego? Chcialem zaprotestowac, ale po namysle powstrzymalem sie. Orsya musi robic to, co uzna za sluszne, i nie mam prawa zadawac jej pytan. Byla teraz za tronem i zatrzymala sie tam. Kiedy sie pojawila, trzymala w reku krotka rozdzke w ksztalcie ostro zakonczonego stozka. Niosla go szpicem do gory. Rozdzka byla pokryta faldami, ktore wily sie wokol niej spirala. Miala barwe kosci sloniowej i kiedy Orsya poruszyla reka, wydalo mi sie, ze zobaczylem iskierke bialego swiatla lub ognia tanczaca przez moment na czubku stozka. Rozdzka nie byla wysoka, nie miala tez ksztaltu sugerujacego, ze jest bronia. Nie ozdobiono jej szlachetnymi kamieniami ani nie osadzono na cennej podstawce. Lecz Orsya trzymala ja tak ostroznie, jak gdyby znaczyla dla niej tyle samo, co miecz dla mnie. Nie uklekla, jak ja musialem to uczynic, zeby podniesc miecz i poprosic o niego. Przemowila teraz - nie w mysli - lecz dziwnie bezbarwnym glosem wodnych ludzi. -Jestem Orsya z ludu Kroganow, chociaz juz nie uwazaja mnie za corke ani za przyjaciolke. Mam prawo do tego, co wzielam. Wladam mocami, choc nie sa one wielkie, i broniami, jezeli nie wykuto ich z roztopionego w ogniu metalu. Biore to dlatego, ze wiem, co to jest i co moze zdzialac, i dlatego, ze jestem tym, kim jestem, i ide tam, dokad ide. Podniosla stozkowata rozdzke i trzymala ja w powietrzu. Tym razem na szpicu nie zapalila sie iskra, lecz pojawila sie smuga bialego ognia. Pozniej Kroganka odwrocila sie i szybko dolaczyla do mnie. Nie rozmawialismy wychodzac na zewnatrz, na kamienna platforme, zeby spojrzec na aleje, biegnaca miedzy pozbawionymi twarzy posagami z jamami zamiast oczu. Zamierzalem wrocic ta sama droga, kiedy Orsya zatrzymala mnie uniesiona reka. Pochylila lekko glowe i rozdela nozdrza, jakby szukajac jakiegos zapachu. Ja zas wyczuwalem tylko dziwny odor, ktory wisial we wszystkich zalanych przez wode jaskiniach. Najwyrazniej zaniepokoilo ja cos, czego nie moglem wyczuc. -Co sie dzieje? - zapytalem szeptem. -Thasowie - odparla rownie cicho - i cos jeszcze. Odwiazalem miecz zabrany z grobowca. Thasowie mieszkali pod ziemia. Ja, a moze takze Orsya, bedziemy w rownie niekorzystnej sytuacji jak ja pod woda. Tez sprobowalem wyczuc jakikolwiek zapach w powietrzu, lecz nie mialem tak dobrego wechu jak moja towarzyszka. -Nadchodza. Tedy. - Wskazala rozdzka na aleje posagow. - Chodzmy tedy. - Jej wybor padl na prawa strone platformy przed fasada grobowca. Nie wiedzialem, jak mogloby to wyjsc nam na dobre, ale Orsya juz tu kiedys byla i moze wiedziala o tym podziemiach wiecej, niz okazala. Wlozylem buty, ona tez zapiela swoje luskowe cizmy. Przygaszenie blasku bijacego spod naszych stop to przezorne posuniecie. Grobowiec zbudowano na przedzie platformy, ktora ciagnela sie daleko w glab jaskini az do cienia, mogacego byc jej sciana. Orsya znowu podniosla glowe weszac. -Czy czujesz powietrze? - zapytala glosno. Poczulem je. Z tylnej czesci platformy docieral do wnetrza silny prad powietrza. -Woda, swiezsza woda. - Zaczela biec, ja zas przyspieszylem kroku, zeby nie pozostac w tyle. W miare jak oddalalismy sie od grobowca, dziwne swiatlo przygasalo. Lampa z muszli quasfi nie dzialala poza woda i teraz skierowalismy sie w mrok niemal tak gesty jak w pierwszym korytarzu, ktorym sie tutaj dostalismy. Po drodze nasluchiwalem wszelkich odglosow. A co przed nami? Thasowie ryja podziemne tunele: co, jezeli czekaja na nas tam, dokad prowadzi Orsya? -Nie Thasowie - Kroganka wylowila moja mysl. - Nie sadze, zeby kiedykolwiek odwiedzili to miejsce. Gdziekolwiek draza swoje ohydne nory, pozostawiaja wlasciwy im smrod. Ale chcialabym wiedziec, co przyprowadzili ze soba i co grasuje przed nami, gdyz nigdy dotad nie spotkalam takiego zapachu. Dotarlismy do konca platformy. Orsya przystanela obok mnie i pojawilo sie swiatlo. Dostrzeglem w nim, ze obnazyla jedna stope i oparla na kamieniu. Zrozumialem, skad wzial sie ten blask. Stalismy przed sciana jaskini, ktora lagodnym lukiem siegala gory. Miedzy nia a platforma ujrzelismy kanal pelen wody. Wychodzil z bramy na prawo od nas i ginal w ciemnosciach. Orsya ponownie obula noge i swiatlo zgaslo. -Wez do reki jeden koniec chustki, na ktorej zawiesiles miecz i podaj mi drugi. A teraz zejdzmy do kanalu. Poczulem ostre szarpniecie, kiedy Kroganka pochwycila chustke Kaththei i ostroznie weszla do wody. Ruszylem za nia. Na szczescie woda siegala nam tylko do pasa. Kiedy lampa Orsyi znowu znalazla sie w swoim zywiole, zaczela swiecic. Moja towarzyszka skierowala sie ku skalnej bramie. Zauwazylem, ze nurt byl tu silny i ze idziemy pod prad. Po kilku chwilach stwierdzilem, ze blask naszej latarni oslabl, i przestraszylem sie, iz zupelnie zgasnie. Orsya potwierdzila ten niepokojacy fakt. Puste muszle quasfi nie zachowywaly i dlugo naturalnej luminescencji. -Czy znasz te droge? - zapytalem, zeby dodac sobie otuchy. Orsya przyciskala mocno do piersi stozkowata rozdzke wraz z koncem chustki, a wolna reka zaczerpnela nieco wody i dotknela jej koniuszkiem jezyka. -Nie, ale to jest woda, ktora nie tak dawno plynela na otwartej przestrzeni, pod sloncem. Wyprowadzi nas stad. Musialem sie tym zadowolic. Trudno mi bylo przyzwyczaic sie do coraz gestszych ciemnosci. Nigdy nie lubilem podziemnych przejsc, gdyz musialem walczyc z wrazeniem, ze sciany sie zblizaja, aby mnie zmiazdzyc. Moze dlatego, ze szlismy w wodzie, Orsya nie zareagowala tak jak ja. Postanowilem to przed nia ukryc. Nagle poczulem szarpniecie chustki. Przystanalem, nasluchujac, Kroganka nie probowala porozumiec sie ze mna za pomoca mysli, lecz przesunela reke wzdluz chustki i zamknela na mojej. Nie potrzebowalem zacisniecia jej palcow, zeby wiedziec, iz jest to ostrzezenie. W tej glebokiej jamie moje zmysly nie dzialaly tak sprawnie jak zmysly Orsyi, lecz ja rowniez uslyszalem dobiegajacy z przodu plusk. Akurat w tym momencie nasza lampa blysnela po raz ostatni i znalezlismy sie w ciemnosciach. Zatoczylem mieczem krotki luk przed soba i z prawa. Jego czubek drasnal sciane. Podszedlem do niej pociagajac za soba Orsye. Z lita skala z boku poczulem sie bezpieczniej. Mimo iz chcialbym wymazac swiadectwo moich zmyslow, plusk sie zblizal. Jakie potwory patrolowaly te podziemne korytarze? Po raz pierwszy Orsya odezwala sie. Byla tak blisko, ze owial mnie jej oddech, kiedy szepnela: -Nie wiem, co to takiego. Nie moge dotrzec do niego i przekazac mu powitalnego zewu. Nie wiem, czy w ogole nalezy do wodnego swiata. -Czy to Thas? -Nie! Thasow znam. - W jej glosie zabrzmialo obrzydzenie. Nasluchiwalismy. Wprawdzie nadal moglismy zawrocic z tej drogi, lecz jaka mielismy gwarancje, ze gdy dotrzemy do wielkiej jaskini, nie znajdziemy tam czatujacych Thasow? W owej chwili zapragnalem miec talent Kyllana, ktory oddzialywal na umysly zwierzat i podporzadkowywal je swej woli. Moglbym zawrocic pluskajacego stwora, odeslac go w przeciwna strone - przy zalozeniu, ze to bylo zwierze, a nie jakis potwor wypuszczony w tym miejscu przez sily Ciemnosci. Nagle palce Orsyi zacisnely sie mocniej. Stalismy w nieprzeniknionym mroku, gdy przed nami pojawily sie swiatla: dwa szarawe dyski tuz nad powierzchnia wody. Promieniowaly nikla poswiata. Oczy! Ale oczy, ktore swiecily i byly wielkie jak moja dlon, rozstawione tak daleko, iz sugerowaly glowe o rozmiarach przekraczajacych glowy wszystkich znanych mi dotad zwierzat! Pchnalem Orsye za siebie. Dotychczas trzymalem miecz w okaleczonej dloni, teraz zas sprobowalem przelozyc go do zdrowej. Lecz ku mojemu przerazeniu stwierdzilem, ze lewa nie moglem objac go tak dobrze i ze mimo sztywnych palcow lepiej lezal mi w prawej. Oczy, ktore znajdowaly sie tuz nad woda, naglym szarpnieciem zawisly ponad moja glowa. Uslyszelismy przeciagly syk, kiedy nieznany stwor sie zatrzymal. Nie watpilem, ze nas zobaczyl, chociaz swiatlo rzucane przez jego ogromne slepia nie siegalo do miejsca, w ktorym teraz stalismy. Skoro jedynym widzialnym celem okazaly sie tylko owe szare dyski, musialem je zaatakowac. Syk stal sie glosniejszy. Klab cuchnacego powietrza buchnal mi prosto w twarz. Podnioslem miecz i choc nie rozstawalem sie z brzeszczotami od dziecinnych lat, wydalo mi sie, ze nigdy jeszcze nie trzymalem broni, ktora stala sie przedluzeniem mego ciala. Olbrzymie slepia zwrocily sie ku dolowi i jakkolwiek nadal polyskiwaly nad powierzchnia wody, byly teraz znacznie blizej. Znow dotarl do mnie cuchnacy oddech. -Kemocu! - Orsya wtargnela do mojego umyslu. - Te oczy... Nie patrz w nie! Trzymaj mnie... trzymaj! Poczulem, ze poruszyla sie usilujac mnie odepchnac, przeslizgnac miedzy mna a skala. -Ono kaze mi podejsc do siebie! Zatrzymaj mnie... - krzyknela na caly glos ogarnieta przerazeniem. Nie smialem dluzej zwlekac. Odepchnalem ja z calej sily ramieniem i uslyszalem plusk, kiedy padala do wody. Choc slepia nieznanego potwora najwyrazniej wywieraly na Kroganke jakis wplyw, ja bylem na to odporny. Silny prad nie pozwalal mi podbiec ani skoczyc. Przypominalo to raczej brodzenie przez pustynie i obawialem sie stracic grunt pod nogami. Tamte oczy... na poziomie mojego pasa... Jezeli ten potwor mial czaszke o proporcjach odpowiednich do wielkosci i rozstawu oczu, jego szczeki musza byc zanurzone w wodzie. -Sytry! Nie znalem tego slowa, ktore wydobylo sie z moich ust jak okrzyk bojowy. A pozniej wydalo mi sie, ze stalem sie kims innym, kto znal takie bitwy i kogo nie przerazaly ani ciemnosci, ani natura niewidzialnego wroga. Odnioslem wrazenie, ze stoje z boku i z pewnym lekiem obserwuje zachowanie wlasnego ciala. Moja okaleczona reka sluzyla mi teraz rownie dobrze jak przed laty. Zadawalem tez pchniecia j i odskakiwalem w sposob, jakiego nigdy mnie nie uczono. Zloty miecz zaglebil sie w jednym z szarych dyskow. Z wody podnioslo sie ogromne cielsko skrzeczac przerazliwie, az rozbolaly mnie uszy. Potezny cios wielkiej lapy odrzucil mnie, lecz nie wypuscilem miecza z dloni. Podzwignalem sie, oparlem plecami o sciane, zwrocony w strone podskakujacego pojedynczego dysku. Potwor zaatakowal. Podnioslem szybko rece mierzac mieczem w oko, co wydawalo mi sie jedyna szansa na zwyciestwo. Uderzylem w cos twardego, miecz sie zeslizgnal i jednym cieciem rozplatal drugi szary dysk. A pozniej ogromne cielsko przygniotlo mnie do skaly. Gdyby stalo sie to pod woda, zginalbym, poniewaz cios okazal sie tak silny, ze stracilem przytomnosc. Kiedy ja odzyskalem, olbrzymi ciezar przyciskal mnie do sciany. Ostroznie pomacalem reka: pokryta luska skora, a pod nia zarys jakiejs konczyny czy odnogi. Wstret kazal mi uwolnic sie jak najszybciej. W koncu stanalem chwiejnie na nogach, ale nadal sciskajac miecz w dloni, jak gdybym tylko z wlasnej woli mogl go wypuscic z rak. -Orsyo! Orsyo! - Zawolalem najpierw glosem, a potem mysla. Czy mimo woli wziela udzial w walce i lezala teraz zmiazdzona martwym cielskiem potwora? -Orsyo! -Ide... - odezwala sie mysla i z pewnej odleglosci. Oparlem sie o skale i sprobowalem po omacku ustalic, czy nie ponioslem jakiegos uszczerbku. Zebra i bok mialem obolale, ale uznalem, iz nic sobie nie polamalem. Dopisalo mi szczescie, zbyt duzo mialem szczescia, abym uwierzyl, ze byl w tym jedynie usmiech losu. Czy Sulkarczycy mieli racje? Czy wziawszy do reki zlocisty miecz, przejalem z nim jakas czastke dawnego wlasciciela? Co znaczylo dziwne slowo, ktore rzucilem w twarz (jesli to byla twarz) wroga, gdy go zaatakowalem? Nie moglbym stracic go teraz... nie moglbym nigdy... -Kemoc... -Tutaj! Zblizala sie. Wyciagnalem rece, dotknalem jej skory i natychmiast jej palce zacisnely sie tak mocno na mym przegubie, ze sprawily mi bol. -Wpadlam do wody. Mysle, ze bylam oszolomiona. Prad zniosl mnie w strone jaskini. Co... co sie stalo? -Potwor nie zyje. -Zabiles go! -To miecz go zabil. Ja go tylko trzymalem. Ale wydaje mi sie, ze wybralismy niebezpieczna droge. Jezeli spotkalismy jedna taka niespodzianke, mozemy natknac sie na inne. -Thasowie nadchodza, a z nimi tamten obcy... -Jaki obcy? -Nie mam pojecia. Wiem tylko, ze nalezy do sil Ciemnosci. Nawet w przyblizeniu nie przypomina czlowieka i Thasowie boja sie go, chociaz zmuszeni sa mu towarzyszyc. A wiec musielismy isc dalej. Obeszlismy jakos cielsko martwego potwora, ktore stalo sie monstrualna tama, czesciowo zatrzymujaca wody strumienia. Chociaz przedtem brodzilismy w wodzie po kolana, teraz jej poziom szybko sie podnosil. Przyspieszylismy kroku, gdyz obawialem sie, ze tunel moze zostac zalany. -Oczy... Powiedzialas, ze oczy cie przyciagaly? - zapytalem w drodze. -A ty nic nie czules? - Odczytalem jej zaskoczenie. - Ze nic nie mozna bylo zrobic, tylko mu ulec, zrobic tak, jak chcial? Ale nie, ty nie mogles tego czuc, bo nie zdolalbys walczyc. Zaprawde, masz wlasne zabezpieczenia, przybyszu zza gor! Na ile Orsya zdolala mi to wyjasnic, spojrzenie potwora pokonalo jej wole i przyciagalo ku sobie. Zastanawialem sie, czy tym sposobem polowal w tych ciemnych jaskiniach, wabiac ku sobie zdobycz. Moja odpornosc na ow czar zaskoczyla nas oboje. Musialo to miec cos wspolnego z mieczem. Choc taki poglad moze wydac sie szalony, ale bylem przekonany, ze zlocistego brzeszczotu uzywano w przeszlosci do walki z takim wlasnie potworem i ze dotarlo do mnie jej wspomnienie. Z ulga stwierdzilismy, ze woda podniosla sie nam tylko do piersi. Zastanawialem sie, co Thasowie pomysla o ogromnym cielsku w tunelu, kiedy sie na nie natkna. Podziemny strumien rozszerzyl sie, tworzac jeziorko i uslyszelismy huk wodospadu. Swiatlo, dzienne swiatlo, choc szare i niewyrazne z oddali, rozlalo sie ukazujac nam ozdobiony koronka piany wodospad. ROZDZIAL XII Pyl wodny opadal na nas mzawka. Pociagnalem Orsye do najbardziej oddalonej od wodospadu sciany, zeby lepiej przyjrzec sie widniejacym w gorze otworom.Oboje doskonale rozumielismy, ze nie zdolamy sie wspiac w poblize wodospadu, poniewaz tutaj skaly stale pokrywal wodny pyl. Drugi otwor takze byl dla nas niedostepny, znajdowal sie bowiem w sklepieniu jaskini i chyba tylko na skrzydlach mozna by tam dotrzec. Dlatego uwaznie przyjrzalem sie trzeciemu. Ta waska szczelina przeswitywala na prawo od wodospadu i przez wieksza czesc wspinaczki bedzie mozna sie trzymac z dala od spadajacych kaskad. Ale chocbysmy nawet wydostali sie na zewnatrz, nie wiedzielismy, co nas tam czeka, ani w jakiej czesci kraju sie znajdziemy. Powiedzialem to Orsyi, lecz ona pokrecila glowa. -Jestesmy wsrod Wzgorz. Nadal masz przed soba Ciemna Wieze. Nie wiedzialem, skad ta pewnosc, nie zamierzalem jednak sie spierac. -Czy mozesz sie wspinac? - zastanowilo mnie, czy jej pletwiaste stopy rownie latwo znajda oparcie jak moje. -Nie dowiem sie, jesli nie sprobuje. Tak jak sie obawialem, nawet tutaj kamienie byly sliskie, mimo ze znajdowalismy sie poza zasiegiem mzawki. Skalna sciana okazala sie jednak szczesliwie na tyle nierowna, ze zapewniala niejakie oparcie dla rak i nog. Nie moglismy jednak sie spieszyc. Szedlem pierwszy, wyprobowujac kazdy uchwyt i kazde miejsce, zanim zdecydowalem sie obciazyc je calym swoim cialem. Co jakis czas ogladalem sie, czy Orsya idzie za mna. Nie wygladala na wyczerpana, chociaz poruszala sie powoli. Mniej wiecej po przebyciu dwoch trzecich wysokosci natrafilem na niewidoczny z dolu uskok, maly wystep, ktory nawet trudno byloby nazwac polka skalna. Mogl jednak zapewnic nam wypoczynek, tak bardzo potrzebny po wielogodzinnej ucieczce. Wyciagnalem sie na polce skalnej i pomoglem Orsyi wspiac sie i polozyc obok mnie na niewielkiej przestrzeni. Lecz Kroganka zwrocila glowe w strone bardzo waskiej szczeliny w skale za naszymi plecami i badala powietrze. -Thasowie! -Tutaj? - Nie bylo to miejsce nadajace sie do walki. Nie chcialem tez ruszac w droge, kiedy wrog mogl zaatakowac nas od dolu. -Nie teraz - dodala po chwili. - Ale ta szczelina prowadzi do jednej z ich nor. Lepiej nie zatrzymujmy sie tu dluzej. Miala racje. Nie moglismy odpoczywac przy wejsciu do thaskiego korytarza, zwlaszcza ze wystarczyloby lekkie pchniecie, abysmy spadli w przepasc. Wstalem starajac sie zapomniec o obolalych ramionach i zmeczonych rekach. Przed soba mielismy najgorszy odcinek drogi. Mysl tylko o tych calach, ktore masz przed soba - o nastepnym oparciu dla reki - a potem o jeszcze nastepnym... Ostatnia czesc wspinaczki stala sie dla mnie prawdziwa meka. Moja okaleczona reka zupelnie zdretwiala. Widzialem, jak porusza sie i chwyta, ale nie czulem kamienia pod sztywnymi palcami. I przez caly czas balem sie, ze przy nastepnym kamiennym wystepie mimowolnie rozluznie uchwyt. Lecz te wlasnie reke przesunalem w koncu przez otwor wiodacy do swiata zewnetrznego. Przekonalem sie wtedy, iz nadal znajdujemy sie na dnie rozpadliny. Plynal w niej ten sam strumien, ktory spadal kaskadami w jaskini. Zewszad otaczaly nas tylko skaly i piasek. Wygladalismy strasznie. Odziez mielismy w strzepach, na rekach i nogach obok ciemnych siniakow zauwazylem swieze zadrapania, zaschle bloto i inne slady pelnej przygod podrozy. Lecz na mysl, ze wydostalismy sie spod ziemi, zrobilo mi sie lzej na sercu i zakrecilo mi sie w glowie - chociaz to ostatnie odczucie moglo byc spowodowane glodem. Orsya podeszla do brzegu strumienia i padla przy nim na kolana, wpatrujac sie w wode tak uwaznie jak niegdys Loskeetha w mise z niebieskim piaskiem. Pozniej szybkim ruchem zanurzyla reke i wyciagnela wijace sie stworzenie o tak dlugim i smuklym ciele, ze bardziej przypominalo weza niz rybe. Uderzyla nim o skale, po czym pochwycila jeszcze jedno. Chociaz bylem glodny, widok jej zdobyczy nie wzbudzil we mnie apetytu. Lecz Kroganka podniosla ostroznie ryby i wlozyla do siatki, z ktorej przedtem wyrzucila muszle quasfi. Ruszylismy w dalsza droge, ja waskim brzegiem, Orsya zas w wodzie strumienia. Jeszcze dwukrotnie robila wypady w fale wirujace wokol jej stop i wrzucala zdobycz do siatki. Zapadal juz zmierzch, kiedy rozpadlina rozszerzyla sie i pojawily sie pierwsze kepy trawy i krzakow. Oddalilismy sie nieco od wody i miedzy sporym glazem, osunieta ziemia i sciana wawozu znalazlem zakatek, ktory zapewnil nam schronienie. Orsya moim nozem sprawiala ryby, ja zas sprobowalem powiekszyc nasz ustronny kacik. Mysl o jedzeniu surowych ryb nie budzila we mnie zachwytu, ale kiedy Orsya podala mi kilka kawalkow, wzialem je i staralem sie nie myslec o tym, co spozywam. Nie bylo to tak nieprzyjemne, jak sie spodziewalem, i chociaz nie chcialbym miec takiego pozywienia przez reszte zycia, zdolalem pogryzc i przelknac swoja czesc. Zapadl juz mrok. Orsya wydobyla rozdzke owinieta w chustke Kaththei i bardzo ostroznie postawila ja na ziemi przed nami. Pozniej pochylila glowe i dmuchnela na dziwny stozek, a nastepnie nakreslila w powietrzu znaki. Rozpoznalem tylko jeden lub dwa: podobne widzialem u Kaththei, kiedy rzucala czar. Zastanowilem sie wtedy, kim byla Orsya i czy nie podrozowalem z kroganskim odpowiednikiem Madrej Kobiety. Wreszcie moja towarzyszka usiadla rozcierajac rece, jakby jej zmarzly lub chciala sie uwolnic od czegos, co przylgnelo do skory. -Mozesz spac bez obawy, ze cie spotka niemila niespodzianka - odebralem jej mysl. - Mamy takiego straznika, jakiego nie znano od czasow matki mojej babki. Chcialem sie dowiedziec, jaki czar rzucila. Lecz pierwsze prawo Mocy glosi, ze nie wolno pytac o wyjasnienia; jezeli otrzyma sie je, to dobrze, jesli nie, trzeba sie z tym pogodzic. A poniewaz nic mi nie powiedziala, moglem sie tylko domyslac. Uwierzylem jednak jej zapewnieniu o bezpieczenstwie i przyjalem je z ulga. Nie moglbym stac na warcie, albowiem zmeczenie ciala i umyslu ciezkim brzemieniem przygniatalo mnie do ziemi. Kiedy sie obudzilem, Orsya nie spala zwinieta w klebek, ale siedziala trzymajac zlaczone w luk dlonie ponad rozdzka, jak ktos, kto ogrzewa sie przy ogniu. Musiala uslyszec, ze sie poruszylem, gdyz drgnela niby obudzona z glebokiego zamyslenia i odwrocila ku mnie glowe. Jej suche teraz wlosy tworzyly srebrzysta chmure wokol glowy i ramion. W jakis sposob wydawala sie mniej ludzka, bardziej obca niz kiedykolwiek. -Probowalam jasnowidziec... Jedz! - Rozkazala. - I sluchaj! Zachowywala sie rownie wladczo jak Czarownice z Estcarpu i mimo woli jej posluchalem. Jasnowidziec? Nie znalem tego terminu, ale pomyslalem, ze chodzi jej o wrozenie, takie jak Loskeethy, i nie chcialem miec z tym wiecej do czynienia. Orsya odczytala moje mysli i pokrecila glowa. -Nie mam do czynienia z przyszloscia, mozliwa lub niemozliwa, lecz z niebezpieczenstwami, ktore zagrazaja w tym kraju. I wlasnie tu... Przenioslem spojrzenie na rozlegla doline. Widzialem tylko nieliczne krzewy i strumien. -Tutaj nie mozna wierzyc zmyslowi wzroku - jeszcze raz odpowiedziala na moja mysl. - Cokolwiek widzisz, popatrz dwu- i trzykrotnie, a patrz takze umyslem. -Iluzje? - zaryzykowalem przypuszczenie. -Tak. Ci, ktorzy wladaja mocami Ciemnosci, bardzo zrecznie tworza iluzje. Spojrz teraz. - Umiescila prawa reke tak, ze szczyt stozka dotykal wnetrza dloni, po czym nachylila sie i dotknela lewa mojego czola. Zaskoczony, zamrugalem oczami. Pobliska skala nie byla juz zwietrzalym glazem, lecz drapieznym stworem o szarym futrze, bystrych slepiach i dlugich pazurach. -Spojrz teraz na swoj miecz - rozkazala w myslach. Kiedy zobaczylem skale-potwora, musialem podswiadomie siegnac po miecz. Wzdluz brzeszczotu plonely runy, ktore moglyby zostac zapisane swiezo przelana krwia. Ale wyryto je w nie znanym mi jezyku. -Iluzja? A moze to naprawde tu jest? A jesli tak, to dlaczego nie atakuje? -Poniewaz jestesmy chronieni przed iluzjami. Uniosla reke znad stozka i zobaczylem tylko skale. -Jak dlugo bedziemy mogli sie ukrywac - zawahala sie, po czym mowila dalej: - jest jeszcze i to. Mozemy podrozowac razem tylko woda. Nie moge wedrowac ladem. Dlatego ostatnia czesc drogi bedziesz musial odbyc sam. -Wcale nie musisz ze mna podrozowac - odparlem szybko. - Masz srodki, zeby sie chronic. Zostan tutaj. - Nie moglem powiedziec "az do mojego powrotu", gdyz nie watpilem, ze na powrot nie ma miejsca w zadnym z wariantow mojej przyszlosci. Ta wyprawa byla tylko moja wyprawa i Orsya nie musiala dzwigac nawet czesci brzemienia. Wydawalo sie, ze ani nie uslyszala, ani nie wyczytala tych slow w moich myslach. Zamiast tego ponownie wpatrzyla sie w rozdzke. -Miecz cie ostrzeze. Nie potrafie odczytac jego dziejow, dotycza bowiem wojen i wojownikow. Moj dar obejmuje wode i czesciowo ziemie, przez ktora ona przeplywa. Lecz znam opowiesci przekazywane w Escore od jednego plemienia do drugiego. Krew splywa po twoim brzeszczocie, gdy w poblizu znajduje sie zlo. Sam to widziales. Dlatego kiedy sie rozstaniemy, bedziesz musial uzywac go jako kamienia probierczego, by sprawdzic prawdziwosc tego, co ujrzysz. Rzeczy piekne i bezpieczne moga wydawac sie wstretne i grozne, a pozornie ohydne - okazac sie nieszkodliwe. Nie wierz wlasnym oczom. A teraz, skoro juz jest dzien, ruszajmy w droge. -A ten stwor? - Wstalem z mieczem w dloni, na poly sie spodziewajac, ze glaz zamieni sie w atakujacego drapiezce. -Mysle, ze to straznik. - Orsya na powrot zawijala rozdzke w chustke Kaththei. - Podaj mi reke i idz po cichu ze mna strumieniem. On moze wyczuc, ze go mijamy, ale nas nie zauwazy. Nie odrywalem oczu od zakletego glazu. Balem sie, ze iluzja trwa i nadal bede widzial tam potwora, podczas gdy on moze juz sie skradac za nami. -Nie mysl o tym - rozkazala Kroganka. - I nie mow w mysli. Te istoty nie potrafia ich czytac, lecz taka rozmowa budzi ich czujnosc. Trzymajac sie za rece zeszlismy do strumienia. Brodzilismy po kolana w wodzie. Trzymalem przed soba zlocisty miecz i obserwowalem nagie ostrze. Runy zablysly krwawo, kiedy mijalismy zaczarowana skale, po czym zaczely gasnac. Po raz drugi zaplonely, gdy opuscilismy wawoz. Lecz tym razem doskonale widzielismy niebezpieczenstwo: male stwory krazace przy szczelinie w klifie - Thasowie! Thasowie przynosili kosze pelne ziemi i kamieni, wysypywali zawartosc na stosy, biegali tam i z powrotem w ferworze pracy. Orsya mocniej zacisnela reke na mojej dloni i odebralem fale obrzydzenia, ktora ja ogarnela. Minelismy zakret wawozu i zobaczylismy dalsze dziela Thasow. Okazalo sie, ze budowali droge z ziemi i skal. Wsrod nich krazyly podobne do ludzi postacie w szafranowych plaszczach z rozdzkami w rekach, lecz bez mieczy. Najwyrazniej kierowali cala operacja, wydajac Thasom rozkazy, zagladajac do map czy zwojow z instrukcjami. Nie znalem powodu tych prac, ale bylo dla mnie jasne, ze mialy dla nich wielkie znaczenie. Orsya, pusciwszy na moment moja reke, polozyla ostrzegawczo palce na ustach. I znow ja pochwycila, jak gdyby nawet tak krotka przerwa mogla okazac sie katastrofalna. Nakazala mi gestem milczenie i zrozumialem, ze dotyczy to rowniez wiezi telepatycznej. Troche dalej nad rzeka pracowalo wiecej Thasow. Czesc ukladala nawet kamienie w stosy na dnie rzeki, chociaz wchodzili do wody z najwyzsza niechecia i dwoch nadzorcow w szafranowych plaszczach musialo ich do tego bez przerwy naklaniac. Nie mialem pojecia, jak zdolamy ich wyminac, jezeli pozostaniemy w wodzie. Wskazalem mieczem na lewo. Orsya przyjrzala sie brzegowi z tej strony i skinela glowa. Wydawalo mi sie, ze na pewno zaalarmujemy robotnikow, wydostalismy sie jednak na brzeg nie zauwazeni. Przypuszczalem, ze Orsya w jakis sposob uczynila nas niewidzialnymi dla Thasow. I iluzja ta ciagle nas chronila. Odetchnalem jednak z ulga, kiedy schronilismy sie w nierownym terenie. Wprawdzie posuwalismy sie z wiekszym trudem, lecz dobrze znalem ten sposob poruszania sie. Kryjac sie i czajac za skalami i krzakami bezpiecznie ominelismy rejon prac prowadzonych przez wrogow. Chcialem dowiedziec sie, dlaczego to robili. To nie wrozylo nam nic dobrego. -Posluchaj, wejde na gore i zobacze, co jest przed nami. -Uwazaj, kiedy nie jestesmy razem, iluzja cie nie oslania. -Dobrze znam te gre - odparlem z pewnoscia siebie. Orsya cofnela sie i przykucnela miedzy dwiema skalami. Przypasalem miecz i zaczalem wspinac sie upatrzonym kominem. Prawie zdolalem dotrzec do wybranego miejsca, kiedy z tylu dobiegl mnie swiszczacy skrzek. Gdyby napastnik nie obwiescil glosno swych zamiarow, stalbym sie latwa zdobycza. Slyszac ten krzyk odwrocilem sie i oparlem plecami i ramionami o skale, gdyz tak waska byla szczelina, ktora pelzlem. Wyciagnalem juz miecz, kiedy z gory zaatakowala mnie skrzydlata smierc. Napastnik przelecial nad kominem skrzeczac glosno i prad powietrza wywolany przez jego skrzydla omal nie stracil mnie w dol. Pozniej zatoczyl krag, wyladowal na szczycie komina i zaatakowal mnie wielkim dziobem. Mial dluga, bardzo gietka szyje, niewielka glowe, ktora zdawala sie skladac glownie z dzioba i oczu. Runy na mieczu zablysly krwawo, kiedy unioslem go mierzac w leb napastnika. Majac ramiona wcisniete w szczeline, nie moglem zamachnac sie swobodnie. Zostalem przyparty do sciany bez mozliwosci obrony czy odwrotu. Nieznany stwor znow mnie zaatakowal. Usilowalem poruszyc mieczem i oslepily mnie runy. Ostrze tylko czystym przypadkiem dotknelo czegos, gdyz moglem poruszac nim ledwo na kilka cali w obie strony. Rozlegl sie skrzek przerwany jakby w polowie i wezowa szyja zachwiala sie. Otworzylem oczy: wielki dziob zostal obciety niemal u nasady. Napastnik wzniosl sie w powietrze; latajac tam i z powrotem wydawal przenikliwe okrzyki, jakby stracil resztki rozumu, jesli kiedykolwiek go posiadal. Wreszcie pikujac uderzyl o sciane i z polamanymi koscmi spadl wijac sie na ziemie. Spojrzalem na miecz z niedowierzaniem. Tak samo jak wtedy, gdy stanalem do walki z potworem w podziemnym korytarzu, tak i teraz okazal przejaw jakiegos wlasnego zycia. Ja na pewno nie wymierzylem tego ciosu, tylko niezdarnie probowalem sie bronic. Jakiz zaklety przedmiot wydobylem z zamknietego przed wiekami grobowca? Szybko powrocilem mysla do obecnej chwili. Na pewno krzyki skrzydlatego stwora przyciagnely uwage pracujacych nad rzeka. Im szybciej stad odejdziemy, tym lepiej. Wspialem sie na skalna grzede i pospiesznie obieglem spojrzeniem okolice. Wawoz wychodzil na pagorkowaty teren, nie tak wysoki jak wzgorza za nami, ale bardzo nierowny i dziki. Tu i owdzie dojrzalem jakis ruch, lecz lekka mgla zaslaniala niemal wszystko. Dalej w lewo dostrzeglem pasmo czegos, co moglo byc droga. Nie widzialem zadnych budynkow. Ten nierowny teren zdawal sie obiecywac mnostwo kryjowek. Nie osmielilem sie dluzej szukac najlepszej marszruty. Gdziekolwiek sie skierujemy, bedziemy musieli przekroczyc droge zbudowana przez nieprzyjaciela. Zastanawiajac sie nad tym zszedlem na dol i zastalem Orsye czekajaca na mnie u stop komina. -Chodz! - Wyciagnela do mnie reke. - Przyjda, zeby zobaczyc, dlaczego Rus tak krzyczal. Jesli znajda go, dowiedza sie, ze w poblizu sa obcy. Nie wiem, czy zdolam utrzymac zaslone iluzji, jezeli rozpoczna poszukiwania. -Czy wiesz, gdzie znajduje sie Ciemna Wieza? - Wedrowac na oslep byloby czystym szalenstwem. -Tylko ze jest gdzies w poblizu. Ale ty masz lepszego ode mnie przewodnika. -Co? - Nie zrozumialem, o co jej chodzi. -Te, ktorej szukasz. Jezeli laczy was silna wiez, otworz umysl i serce, a przyciagnie cie. -A jesli wrogowie zdolaja odkryc nas w ten sposob? -Mozliwe, jezeli posluzysz sie czarami. Raczej uzyj pragnienia twego serca, Kemocu. Powiedziales, ze wasza trojka jest jednoscia, jedyna tego rodzaju. Pomysl wiec o swojej siostrze nie poslugujac sie wyuczona wiedza, lecz tylko tesknota. -Nie wiem jak. - Moglem myslec o Kaththei, bac sie o nia, pragnac ja zobaczyc... Czy to miala na mysli Orsya? -Pozbadz sie lekow, gdyz w tym kraju jest wiele istot i sil zywiacych sie lekami. Moga ich uzyc, zeby cie oslabic. Pomysl raczej o czasach, kiedy byliscie razem, szczesliwi w owej jednosci. Wyobraz ja sobie taka, jaka byla w tamtych dniach. A teraz - powiadam ci to, Kemocu, strzez sie iluzji, bo rzecz pozornie piekna moze byc wstretna i na odwrot. -Juz mi to raz powiedzialas. -I nigdy nie powiem za wiele. Albowiem w Escore niebezpieczenstwo moze grozic ze strony broni i drapieznych zwierzat, lecz najwieksze zagrozenie kryje sie w naszych umyslach, Szlismy obok siebie, ramie przy ramieniu. Chociaz Orsya mowila jak ktos przekonany o slusznosci swoich slow, to jednak wzdrygalem sie przed odnalezieniem Kaththei za pomoca metody, ktora mi podsunela. Znalem wiez telepatyczna, ale wszystko inne bylo dla mnie nowe, chyba ze przypominalo sposob, jakim sie posluzylem w skamienialym lesie. Czar zamkniety w chustce Kaththei dawno sie zuzyl, lecz spelnil swoje zadanie. Czy moglbym sprobowac ponownie? Szybko powiedzialem Orsyi, co mialem na mysli. Wysluchala mnie uwaznie, a pozniej spojrzala w zamysleniu na chustke owinieta wokol stozkowej rozdzki. -Posluzyc sie czarami w tym kraju, to jak zapalic ogien na sygnalnej wiezy, zeby przyciagnac uwage polowy okolicy. Poczekaj, jest jeszcze cos. Ta chustka tak dlugo byla owinieta wokol rozdzki, ze mogla wchlonac jakas czesc jej wlasciwosci... - Zmierzyla mnie zamyslonym spojrzeniem i zadala mi pytanie, ktorego nigdy nie oczekiwalbym w tym miejscu i czasie, gdyz zdawalo sie nie miec nic wspolnego ze sprawa, o ktorej mowilismy. -Powiedz mi, Kemocu, czy byles juz kiedys z kobieta i czy poznales ja jako mezczyzna? -Tak - odparlem zaskoczony. Bylo to dawno temu, kiedy jako zwiadowca po raz pierwszy dostalem urlop, i rownie dobrze moglo sie przydarzyc komus, kto nie mial juz ze mna nic wspolnego. -Zatem na nic ci sie to nie przyda. A mnie...? Jakich slow uzyles, zeby zrobic z tej chustki przewodnika? Wymowilem je powoli, najcichszym z szeptow. Usta Orsyi poruszyly sie bezglosnie, jakby powtarzala je za mna. Pozniej znowu skinela glowa. -Nie moge dlugo przebywac na ladzie. Jak tylko dotrzemy w poblize Ciemnej Wiezy, poszukamy dla mnie schronienia. Zaczekam tam, jesli bedziesz musial oddalic sie od wody. Wtedy rzuce czar, a ty przywolasz obraz Kaththei. Nigdy bowiem jej nie widzialam i nie laczy nas zadna wiez. Wowczas chustka twojej siostry jeszcze raz cie poprowadzi, ale pamietaj: to twoje serce, a nie umysl, ma wskazac jej droge. To - przycisnela mocniej stozek do piersi - moze dzialac tylko w przypadku prawiczka. Jesli ktos inny wezmie go chocby do reki, straci nieco ze swych wlasciwosci. To jest rog jednorozca i kryje w sobie wielka moc dla tych, ktorzy moga sie nim poslugiwac. Tylko szczyt stozka wystawal z fald chustki i spojrzalem na niego ze zdumieniem. Sily, ktorymi mozna bylo kierowac za pomoca takich rzadkich przedmiotow, istnialy nie tylko w basniach. Przeciez nadal nazywalismy lata imionami legendarnych zwierzat: Ognistego Smoka, Gryfa i byl tez kiedys Rok Jednorozca. Szlismy od jednej kryjowki do drugiej, az dotarlismy do zbudowanej przez nieprzyjaciol drogi. Orsya ostrzegawczo uniosla dlon. Nie potrzebowalem tego gestu, gdyz runy miecza zaplonely krwawo. Nie moglismy przekroczyc traktu i wedrowalismy niecierpliwie obok, az natrafilismy na strumien. Nie bylo nad nim mostu, tylko bruk konczyl sie nagle na jednym brzegu i zaczynal znow na drugim. Moja towarzyszka usmiechnela sie. -Ach tak... Wiec jeszcze nie zapanowali nad woda. -Co to znaczy? -Biezaca woda. - Wskazala na strumien. - Zlo nie moze jej przekroczyc bez poteznego czaru, znieksztalcajacego nature. Moga zbudowac droge z jednej i z drugiej strony, lecz nie potrafia polaczyc brzegow mostem. To jest nasz szlak. Radosnie wskoczyla do strumienia, a ja z koniecznosci za nia. Trzymalismy sie z dala od brzegow, ale gdy mijalismy miejsce niedoszlego mostu, moj miecz sprawial wrazenie ociekajacego krwia, tak jasno blyszczaly wyryte na nim runy. Kiedy zostawilismy za soba droge, chcialem znow wyjsc na brzeg, poniewaz na otwartym terenie bylismy zbyt widoczni. Orsya twierdzila jednak, ze oslaniajaca nas iluzja jest nietknieta. Wlasnie sie o to spieralismy, kiedy Kroganka nagle krzyknela cicho i wskazala w dol strumienia, w strone, z ktorej przyszlismy. Odwrocilem glowe. Cos plynelo pod prad, widzialem na wodzie zmarszczki w ksztalcie V. Spojrzalem na obnazony miecz, ktory trzymalem w dloni. Jego powierzchnia byla zimna i szara, bez krwawych run. A przeciez cos zdazalo w nasza strone. ROZDZIAL XIII Orsya zrobila jeden krok, a potem drugi w strone dziwnych fal. Moj miecz swiadczyl, ze to cos nie bylo niebezpieczne, lecz zawsze lekamy sie rzeczy niewidzialnych i nieznanych, gdyz jest to wrodzona cecha naszego gatunku.-Kofi! Kiedy zabrzmial powitalny okrzyk mojej towarzyszki, dziwne fale skrecily, zwracajac sie czubkiem klina w strone Orsyi. Zobaczylem bryzgi i uslyszalem plusk, jak gdyby niewidzialny plywak brodzil teraz w strumieniu. -Co to takiego? - zapytalem. -Merfay - odparla, zanim z jej ust wydobyl sie cichy swiergot niepodobny do zadnej mowy, jaka kiedykolwiek slyszalem. A slowo "Merfay" tez mi nic nie mowilo. Niewidzialna istota znow poplynela do przodu obryzgujac nas po drodze woda. Orsya chwycila mnie za reke. -Chodz! Och, dzisiaj naprawde los nam sprzyja! Kofi zaprowadzi nas w bezpieczne miejsce. -Czy widzisz go - ja - to? - zapytalem. Kroganka ze zdumienia otworzyla szerzej oczy. -A ty nie? -Tylko falujaca wode, jak gdyby cos tam plywalo. -Alez on jest tutaj, dobrze widoczny! -Nie dla mnie. I nigdy nic nie slyszalem o Merfayach. Orsya pokrecila glowa i zaczela wyjasniac: -Pod pewnymi wzgledami Merfayowie podobni sa do nas, ale mniejsi i blizej spokrewnieni ze stworzeniami porosnietymi futrem i pletwiastymi. Wiekszosc nie lubi gromady, trzyma sie z daleka od swoich i nie tylko swoich. Ale Kofi ma umysl taki jak ja i lubi wedrowac poza tereny lowieckie swego ludu. Dawniej nieraz zapuszczalismy sie razem w nieznane. Nie ulega iluzjom, poniewaz ma tak niezwykly umysl, ze nic nie moze go w ten sposob zniewolic. Od jakiegos czasu wedrowal po okolicznych wodach obserwujac wrogow. Przygotowuja sie do wielkiej wyprawy na zachod... -Do Zielonej Doliny! -Mozliwe. Wszelako nie szykuja sie do zmasowanego ataku. Czekaja na jakis rozkaz lub poslanie. Pomyslalem o Dinzilu i o tym, co mogl, wedle slow Loskeethy, zrobic teraz, gdy mial w rekach Kaththee. Za wszelka wiec cene musialem odnalezc Ciemna Wieze, nawet gdyby mialo mi to przyniesc zgube. Przyspieszylem zatem kroku i trzymajac Orsye za reke pociagnalem ja za soba. A przed nami niewidzialny przewodnik, ktorego obecnosc zdradzalo mi tylko falowanie wody, plynal rowno do przodu. Wokol nas pojawialo sie coraz wiecej roslinnosci. Orsya grasowala to tu, to tam, szukajac i znajdujac jadalne korzenie, oczyszczajac je i gromadzac w torbie. Schrupalismy kilka i smakowaly mi znacznie bardziej niz surowa ryba. Merfay nadal sluzyl nam za zwiadowce. Raz (chociaz wydawalo sie dziwne zapewniac tozsamosc klinowi fal) oplynal z daleka kamienny blok, ktory wpadl do rzeki. Orsya poszla sladem Merfaya, nakazujac mi gestem, bym trzymal sie z daleka. Kiedy mijalismy ten glaz, przyjrzalem mu sie. Stal niegdys pionowo i mogl byc kamienna kolumna. Podobne do niego bloki lezaly w nieladzie na brzegu, jak gdyby sie przewrocily same, badz obalil je tytaniczny cios przyrody albo czlowieka. Nie mialy niebieskiej barwy, jakiej doswiadczenie nakazywalo mi szukac, lecz raczej byly zoltawoszare, niemile dla oka. -To starozytne miejsce mocy - wyjasnila Orsya. - Ale nie takiej, jaka chcielibysmy przywolac. Kiedy mijalismy owe ruiny, owional mnie wilgotny chlod, a moze tylko mi sie tak wydawalo. Zarosla ustapily miejsca drzewom o dziwacznych lisciach. Przypomnialy mi niesamowite lasy po tamtej stronie gor, gdzie Moc Czarownic ustanowila starozytna bariere miedzy Estcarpem-schronieniem, a Escore-smiertelnym niebezpieczenstwem. Chociaz tutejsze liscie zapewne zyly, to jednak przywodzily na mysl popioly, cos dawno martwego i wysuszonego. Rosla tu wysoka trawa o ostrych jak miecz krawedziach, ktore ciely skore, jesli sie nie uwazalo. Widzialem tez rosliny o tak wstretnym wygladzie, ze nikt nie zechcialby ich dotknac. Lecz posrod tej ohydnej, zatrutej gestwiny dostrzegalem tu i owdzie roslinnosc o normalnych lisciach. Niewidzialny Kofi skrecil w lewo do jednego z doplywow, ktorego brzegi porastaly wlasnie takie krzewy i drzewa. Nadal mialem klopoty z ustaleniem stron swiata. Na tym terenie, lezacym poza Wzgorzami, nie mialo sie pewnosci, gdzie znajduje sie pomoc, a gdzie poludnie. Uznalem jednak, ze nadal podazamy na wschod, a wiec coraz dalej w nieznane. Strumien stal sie plytszy i z przodu dobiegal teraz plusk wody. Wydawalo sie, ze Merfay tak jak my brodzil w strumieniu. Buty niemal juz zgnily mi na nogach i zastanawialem sie, czym je zastapie, kiedy wyjde na lad. Moze posluza mi pasy skory wyciete z kaftana. Dotarlismy do drzew z gatunku, ktory gesto porasta brzegi wodnych drog. Wyginaly sie lukiem nad naszymi glowami tworzac baldachim, ktory wprawdzie nie odbieral calego swiatla, ale zamykal dostep slonecznym promieniom. We wnetrzu takiego namiotu unosily sie strzepy owej mgielki, ktora widzialem z punktu obserwacyjnego wsrod Wzgorz. -Wspaniale! Musimy podziekowac Kofiemu. - Orsya po raz pierwszy, odkad opuscilismy rzeke, przerwala milczenie. Ten okrzyk wydala chyba z radosci na widok garbatego pagorka posrodku strumienia. Mimo iz porastaly go krzewy, byl zbyt symetryczny jak na dzielo natury. Orsya potwierdzila moje przypuszczenie. -To mieszkanie aspta, i to bardzo duze. Znajdziemy wejscie gdzies na brzegu. Strumien musial znacznie sie zmniejszyc, odkad zbudowano i porzucono ten dom. Na brzegu zakolysala sie gwaltownie jakas galaz i to nie wiatr nia poruszal. -Widzimy, Kofi. Jeszcze raz dziekujemy - Orsya rozesmiala sie, a pozniej zaswiergotala. Znalezlismy tam spora jame. Zanim wpelzlismy do wnetrza, wyciagnalem z niej klab korzeni i kilka kamieni. Znalezlismy sie w bardzo ciemnym pomieszczeniu podobnym do tego, w ktorym Orsya opatrywala mi rane. Na szczescie tam, gdzie odpadla czesc dachu, byly otwory i nie poruszalem sie na oslep. Nasz przewodnik swietnie sie spisal - sami nie moglibysmy znalezc bardziej przytulnego i bezpiecznego miejsca do spedzenia nadchodzacej nocy. Cichy stuk zwrocil moja uwage i spojrzalem na przeciwlegly kraniec pomieszczenia. Nic nie zobaczylem. A moze Kofi dzielil z nami kwatere? -Wlasnie! - Orsya odpowiedziala na zadane w mysli pytanie. - Zastanawiam sie... tak, sprobujmy. Stanela mi za plecami, nachylila sie i polozyla rece na czole, tuz nad oczami. -Patrz! - rozkazala - i powiedz mi, czy cos widzisz? Zamrugalem raz, potem drugi. Czy to pasmo mgly na tle mroku? Nie, to nie mgla, ktora przedostala sie do wnetrza, to... materializowal sie jakis ksztalt. I w ten sposob zobaczylem Koziego. Niewielkiego wzrostu, siegal mi w przyblizeniu do polowy uda. W przeciwienstwie do asptow byl czlekoksztaltny, to znaczy, ze mial cztery konczyny, z ktorych gorne zdawaly sie pelnic role rak. Byl podobny, a zarazem odmienny od rozumnych jaszczurek z Zielonej Doliny. Wprawdzie mial luskowata skore, lecz palce jego rak i nog, tak jak Orsyi, zrosniete byly blonami, ktore u niego siegaly niemal czubkow palcow. Sam korpus zamkniety byl w skorupie o ksztalcie stozka, szerokiej w gorze i zwezajacej sie w szpic miedzy nogami. Kiedy zwrocilem na niego uwage, wciagnal glowe w gorna czesc owej skorupy, tak ze widzialem tylko pysk i pare oczu. -Kofi - Orsya cofnela reke i znowu nic nie widzialem. Unioslem rozwarta, pusta dlon w uniwersalnym gescie pokoju. Nie wiedzac, jak powitac dziwnego mieszkanca wod, pozdrowilem go ceremonialnie wedle zwyczajow przyjetych wsrod ludzi po drugiej stronie gor. -Kemoc Tregarth wita i pozdrawia Kofiego z rzeki. Uslyszalem znow cichy odglos. A pozniej przez chwile czulem delikatne dotkniecie na szerokiej bliznie przecinajacej moja prawice. Wydawalo mi sie, ze spoczela tam jedna z pletwiastych rak Merfaya na znak, iz rozumie, ze zycze mu dobrze i nie jestem jego nieprzyjacielem. Orsya otworzyla siatke i podzielila korzenie, ktore znalazla nad rzeka, odkladajac na bok z pol tuzina. Posililismy sie, ale Kofi nie jadl z nami. Zapytalem, dlaczego. -Wyruszyl na polowanie. Bedzie polowal nie tylko po to, zeby zapelnic sobie zoladek, lecz takze przyniesie wiesci o wszystkim, co sie dzieje w poblizu tego miejsca. Podniosla korzenie, ktore przedtem odlozyla na bok i rzekla: -Wloz je do mieszka przy pasie, Kemocu. Bedziesz mogl je zjesc, kiedy zglodniejesz. To rzeczywiscie jest kraina, gdzie musisz dac posluch przestrodze Dahaun i nie jesc nic nawet wtedy, kiedy wyda ci sie, ze patrzysz na dobrze znane ci pozywienie. A teraz odpocznij. Rano mozemy bardzo potrzebowac swiezych sil. Nie wiem, czy Kofi wrocil do naszego schronienia. Ale tamtej nocy nie spalem dobrze. Przesladowalo mnie uczucie, ze cos sie czai poza zasiegiem mego wzroku. Nie bylem pewny, czy wiedzialo o moim istnieniu i czy chcialo mnie zaatakowac. Moze czulbym sie lepiej, gdybym mial taka pewnosc? Orsya tez nie wypoczela lepiej ode mnie. Uslyszalem, jak wstaje. Pozniej zobaczylem slaba biala iskierke. Odgadlem, ze znowu wydobyla rozdzke i teraz tka swoj ochronny czar. Oboje bylismy juz na nogach, gotowi do drogi, kiedy pierwsze szare swiatlo switu rozjasnilo dom aspta. Orsya ponownie owinela rog jednorozca w chustke Kaththei probujac jej przekazac pewne jego wlasciwosci. -Kofi? - Spojrzalem pytajaco. -Czeka na nas. Wyszlismy w gesta mgle. Wsrod trzcin rozlegl sie plusk i Orsya zwrocila glowe w strone dobiegajacego stamtad cwierkania. Nasluchiwala, a pozniej spojrzala na mnie. -Ciemna Wieza znajduje sie przed nami. Zeby do niej dotrzec, musisz opuscic wodny szlak. Kofi mowi, ze strzega jej czary. Wieksza czesc garnizonu, ktory tam przedtem stacjonowal, zostala odeslana. Wiezy nie pilnuja wojownicy, jest chroniona w inny sposob. Mozemy pojsc z toba do podnoza skal, ale dalej... - Potrzasnela glowa. - Dla Merfayow lad jest jeszcze bardziej niegoscinny niz dla mnie. A ja bez wody stane sie tylko ciezarem. Lecz dam ci wszystko, co moge. I znow niewidzialny Merfay brodzil przed nami w wodzie. Ten strumien to droga, od ktorej nie moglismy sie oddalic, Mgla byla tak gesta, ze stalismy sie dla siebie jedynie cieniami. Jezeli bedzie zalegala wszedzie, to w jaki sposob j znajde Ciemna Wieze? -Czyz nie powiedzialam ci, ze to - Orsya uniosla koniec chustki - i twoje serce beda dla ciebie przewodnikiem? Zaczekaj i popatrz, zanim wpadniesz w rozpacz. Proroctwa Loskeethy o smierci i zgubie w Ciemnej Wiezy... Moze nawet ucieklem przed trzecia wersja przyszlosci, przed spotkaniem w Zielonej Dolinie, ale przeciez pozostaly jeszcze dwa warianty. -Nie! - Mysli Orsyi wtargnely do mego umyslu. - Musisz byc przekonany, ze nadal nie znasz przyszlosci, ze mozesz kontrolowac los. Posluchaj: jezeli zawiedzie wszystko inne, a wydaje mi sie, ze bedziesz musial jednak stanac wobec tego, co Loskeetha wyczytala w piasku, wtedy... wtedy uzyj slow, na ktore przyszla wowczas odpowiedz. Nie czeka cie nic gorszego niz to, co ci pokazala Pani Kamiennego Ogrodu, i mozesz zmienic przeznaczenie przeciwstawiajac jedna moc drugiej. To przerazajacy czyn, ale gdy grozi wielkie niebezpieczenstwo, ludzie siegaja po kazda dostepna bron. W zaslonietym mgla swiecie poczucie czasu stracilo wszelki sens. Nie mialem pojecia, ile go uplynelo, odkad opuscilismy nasze nocne schronienie. Zdawalem sobie tylko sprawe, ze strumien stawal sie coraz plytszy i coraz wiecej bylo w nim glazow. Orsya zatrzymala sie przy jednym z takich progow. -Tutaj sie rozstaniemy, Kemocu. A teraz... Powoli odwinela chustke z rogu jednorozca. Jej umysl nagle zamknal sie przede mna. Pochlonelo ja czarowanie: napelniala chustke Kaththei wszystkim, co moglo umocnic wiez miedzy nia a dawna wlascicielka. Przez dlugi czas chusta lezala na kolanach Kroganki, ktorej rece - nadal trzymajace rog jednorozca niczym zapalona swiece - spoczywaly na przemoczonej zielonej materii. Orsya poruszala ustami; mogla spiewac nie wymawiajac glosno slow. Potem podala mi chustke zaczepiona o szczyt stozkowej rozdzki. -Zrobilam, co moglam - oswiadczyla. - Mysl o swojej siostrze i zobacz, co z tego wyniknie. Pamietaj jednak: musisz myslec o takiej Kaththei, z ktora laczyla cie najmocniejsza wiez, nawet jesli ta wiez istnieje teraz tylko w przeszlosci. Podnioslem chustke, ktora nie byla juz ani cala, ani tak jasna jak wtedy, gdy ja znalazlem w skamienialym lesie. Zgniotlem ja mocno w dloniach i staralem sie spelnic polecenie Orsyi. Jak daleko znajdowala sie ta Kaththea, z ktora naprawde tworzylismy jednosc? Nie w Zielonej Dolinie ani podczas naszej podrozy do Escore, ani tez w latach, ktore spedzila w Przybytku Madrosci, gdy Kyllan i ja uprawialismy zolnierskie rzemioslo. Rok po roku cofalem sie tak w czasie, az dotarlem do dni, kiedy jako dzieci mieszkalismy w Estfordzie, gdzie nasza matka przyjechala ze zlamanym sercem, poniewaz jej malzonek Simon Tregarth zniknal i wiedziano tylko tyle, ze zabralo go morze. Wowczas rzeczywiscie tworzylismy jednosc. Wydobylem ze zrodla pamieci Kaththee z tamtych dni. Bylo to zanim Madre Kobiety sprobowaly uksztaltowac ja wedle wlasnego wzorca. Nie wiedzialem, ile prawdy bylo w tych wspomnieniach, mialem jednak pewnosc, ze tak ja wtedy postrzegalem. Najlepiej jak umialem, zbudowalem w mysli jej obraz. Byla to Kaththea - czastka czegos wiekszego niz kazde z nas osobno. Kaththea, z ktora laczyla mnie nierozerwalna wiez. Wtedy dopiero kawalek jedwabiu uwieziony w moim reku zaczal sie szamotac. Otworzylem dlonie i skrecajacy sie zielony sznur spadl na ziemie. Tym razem nie utworzyl obreczy, lecz wil sie po skale jak waz. Tak dalece pochlonela mnie wedrowka jego sladem, ze dopiero pozniej uswiadomilem sobie, ze nie pozegnalem sie z Orsya. Nie bylem nawet pewny, czy moglbym odnalezc skalny prog w strumieniu, gdzie ja zostawilem. Zdawalem sobie jednak sprawe, ze gdybym pozwolil, aby inne mysli oderwaly mnie od zapamietanego obrazu Kaththei, wowczas stracilbym przewodnika. Wspialem sie na brzeg strumienia, skupiwszy cala uwage na zielonej wstazce. Mgla zrzedla ponad jarem, w ktorym plynal strumien. Przez jakis czas otaczala mnie dobra i zdrowa roslinnosc, lecz z czasem wyparly ja trawy o trujacym wygladzie. Wykorzystalem pobyt nad strumieniem, zeby wzmocnic buty wycietymi z kaftana rzemieniami, i teraz moje cialo bylo wystawione na chlod panujacy w tych stronach. Chustka Kaththei sunela niezmordowanie, a ja szedlem za nia. Teren podnosil sie stopniowo, na razie jednak z latwoscia pialem sie po zboczu. Trzymalem miecz w reku, co jakis czas sprawdzajac spojrzeniem, czy nie zaplonely runy zwiastujace niebezpieczenstwo. Orsya okryla nas plaszczem iluzji. Ja sam nie mialem takiej oslony. Jak dotad teren wydawal sie opustoszaly; uderzylo mnie to jako dziwne i zlowrozbne. Moze szedlem wygodna droga prosto w pulapke? Pialem sie wciaz wyzej i wyzej, drzac z zimna w coraz chlodniejszym powietrzu. Kaththea... szukalem Kaththei. Byla dla mnie jak utracone ramie, jak odrabana czesc ciala, bez ktorej na zawsze pozostane kaleka. I wtedy miecz zaplonal szkarlatem. Ktos biegl lekko przez rozwiewajace sie strzepy mgly. Ta, ktorej szukalem! Ale miecz byl czerwony. -Bracie! - Wyciagnela do mnie rece. Juz kiedys inna Kaththea, ktora okazala sie iluzja, omal nie wprowadzila mnie w blad w ogrodzie Przybytku Madrosci. A moze stanalem oto przed taka przyszloscia, jaka wywrozyla mi Loskeetha. Jezeli zwroce miecz przeciw tej usmiechnietej dziewczynie, czy splynie po nim krew mojej siostry? Zaufaj mieczowi, powiedziala Orsya. Piekne jest wstretne... -Kemocu! - Wyciagnela do mnie rece, a zielona wstazka popelzla dalej po skalach. Sobowtor Kaththei wydal kraczacy okrzyk, ktory nigdy nie moglby wydobyc sie z ludzkiego gardla, jakby ow kawalek jedwabiu byl jadowita zmija. I zadalem cios. Krew trysnela na miecz, spadla deszczem kropli na moja reke. Tam, gdzie owe krople dotknely skory, palily zywym ogniem. Na ziemi wil sie potwor z najstraszniejszego sennego koszmaru. Skonal usilujac dosiegnac mnie ogromnymi pazurami. Czy wladca Ciemnej Wiezy wiedzial, ze nadchodze? A moze to straznik wylowil z mojego umyslu postac Kaththei, zeby zamaskowac swoj wyglad? Albowiem Kaththea, ktora biegla mi na spotkanie, byla dzieckiem, o ktorym myslalem. Wsadzilem miecz w piasek i znow go wydobylem. Powtorzylem te czynnosc kilkakrotnie, zeby oczyscic go z dymiacej krwi. Krople, ktore starlem z reki, pozostawily po sobie pecherze. Pozniej pospieszylem, zeby dogonic zielona wstazke, ktora sunela dalej nie zatrzymujac sie ani na moment, Ze zbocza zsunela sie na droge swiezo zryta koleinami. Zaniepokoilem sie, gdy moj przewodnik wslizgnal sie w jedna z tych bruzd. Lecz nic na to nie moglem poradzic, tylko isc za nim, nawet gdyby prowadzil mnie prosto w objecia coraz straszliwszych straznikow. Po obu stronach drogi wznosily sie skalne sciany i podobnie jak w poblizu ogrodu Loskeethy wydawalo sie, ze pod powierzchnia kamienia zblizaja sie nieznane stwory, aby przygladac sie, szczerzyc kly i grozic. Byly widzialne, gdy spogladalem katem oka, znikaly, gdy patrzylem na nie prosto. Placz uslyszalem najpierw jako ciche zawodzenie wiatru, lecz w miare, jak sie zblizalem, stawal sie coraz wyrazniejszy i glosniejszy. Ze szczytu wzgorza zajrzalem w niewielka dolinke, ktora przecinala droga pnaca sie na przeciwlegle zbocze. Zobaczylem tam kobiete ze Starej Rasy. Jej odarte z odzienia, posiniaczone cialo przywiazano do skaly, a plecy miala wygiete tak, ze musialo to sprawiac straszny bol. Lamentowala, a pozniej wykrzykiwala od rzeczy, jak ktos, kto juz dawno przekroczyl prog bolu i przerazenia. Miecz zaplonal... Za dobry byl to kamien probierczy na pulapki Dinzila, przynajmniej na te, na ktore dotad sie natknalem. Moglbym latwo ominac i te kopie czlowieka, ale szalenstwem byloby pozostawic za soba zywego wroga. Tak przekonujaca okazala sie iluzja, ze musialem wytezyc cala sile woli, aby uzyc czarodziejskiego brzeszczotu. Kobieta zniknela, gdy poplynela krew. Na jej miejscu lezal konajacy mezczyzna. Mezczyzna? Mial ludzkie cialo i ludzkie rysy twarzy, lecz to, co zobaczylem w jego pelnych nienawisci oczach, co wykrzyczal, nim umarl - nie mialo nic wspolnego z ludzmi. Martwy potwor, martwy niby- mezczyzna. Czy Dinzil znal chwile ich smierci? Czy w ten sposob uprzedzilem go o moim przybyciu? Wspialem sie na szczyt wzgorza poza kotlina i wreszcie ja zobaczylem. Byla to Ciemna Wieza z obrazow Loskeethy. Zawahalem sie. Pani Kamiennego Ogrodu pokazala mi dwie wizje przyszlosci. W jednej, zanim dotre do Wiezy, mialem spotkac cos dezorientujacego i pod tym wplywem zabic Kaththee. Wobec tego musze sie strzec, wypatrywac kazdego zachwiania stanu podstawowego... Zielona wstazka plynela do miejsca, gdzie zdawal sie rzucac wyzwanie niebu czarny palec. To byla najprawdziwsza ciemna wieza. Zbudowano ja z czarnego kamienia; w jej murach dostrzeglem te sama sugestie niezliczonych stuleci, co w Zamku Es i niektorych miejscach, gdzie Madre Kobiety odprawialy swoje czarodziejskie obrzedy. Odczulem, ze wywarly na nia wplyw nie tylko minione lata, lecz takze inne starzenia sie i wiedniecia, zupelnie nam obce i niepojete. Na jej powierzchni nie zauwazylem zadnych szczelin, najmniejszego sladu drzwi czy okien. Stala na pagorku porosnietym grubym kobiercem niesamowitej szarej trawy. Droga ze sladami kolein dochodzila tylko do podnoza wzniesienia. Szedlem powoli, wciaz czujny na najmniejszy nawet znak, iz proroctwo Loskeethy moze sie spelnic. Kiedy dotarlem do pagorka, odetchnalem z ulga. Dwie z jej wrozb pokonalem, te o Zielonej Dolinie i o walce pod Ciemna Wieza. Chustka zatrzymala sie u stop pagorka. Jeden jej koniec uniosl sie i falowal w powietrzu, jakby chcial wspiac sie na wzgorze, ale nie smial wpelznac na szara trawe. Na moim mieczu zaplonely krwawe runy, kiedy zwrocilem go w strone zbocza. Dotknalem chustki mieczem i ku memu zdumieniu oplotla brzeszczot ze zlocistego metalu, wpelzla po nim na reke, po czym owinela sie wokol mego ramienia. Emanowalo od niej cieplo, ktore rozprzestrzenilo sie na reszte ciala. Nie bylem jednak nawet o cal blizej mego celu, wnetrza Ciemnej Wiezy. Oderwalem sie mysla od Kaththei i zaczalem sie zastanawiac. Byl tu czar, do ktorego nie mialem klucza. A moze mialem? Wspominaly o nim slawne legendy, lecz bardzo niebezpiecznie byloby uzyc go w takim miejscu. Choc otwieral drzwi Ciemnosci, jak mowiono, pozbawial tez niektorych zabezpieczen tego, kto sie nim poslugiwal, czyniac zen latwa zdobycz. W jakim stopniu moglem ufac legendom? Od naszego przybycia do Escore niejednokrotnie przekonalismy sie, ze estcarpianskie basnie zawieraly wiecej prawdy niz fantazji. Moglem pojsc ta droga swiadomie odrzucajac zabezpieczenia i tym samym udowodnic, iz ta opowiesc rowniez jest prawdziwa. Z kolei zatrzymac sie tutaj w nadziei, ze los usmiechnie sie do mnie, to czyste szalenstwo. Nie mam innego klucza, wiec przekrece ten. Zaczalem okrazac wzgorze i wieze ruchem przeciwnym do obrotu wskazowek zegara, idac przeciw sloncu. Z otwartymi oczami wstapilem na sciezke slug Ciemnosci. A jezeli robilem to z zacisnietymi zebami, z dlonia na rekojesci miecza, to tylko w rewanzu za spodziewane przyszle niebezpieczenstwo. Trojka, siodemka, dziewiatka, te liczby maja w sobie moc. Jednej z nich musialem uzyc. Trzykrotnie zatoczylem krag, lecz nic sie nie stalo. Jeszcze czterokrotnie odbylem te podroz. Ogrzewalo mnie cieplo jedwabnej chusty, miecz wskazywal, ze niebezpieczenstwo plynie tylko od strony pagorka. Trojka i siodemka na nic mi sie nie przydaly; musialem wiec sprobowac dziewiatki. Kiedy po raz dziewiaty dotarlem do konca drogi, wreszcie otrzymalem odpowiedz. Szara trawa zniknela w mgnieniu oka. Drzwi stanely przede mna otworem. Nie prowadzily jednak do wiezy, ale do wnetrza wzgorza, na ktorym ja zbudowano. Otwarte drzwi, w ktorych nie stal zaden straznik... Kto wie, co czeka w srodku? Trzymajac przed soba miecz szedlem ostroznie, krok za krokiem, w kazdej chwili oczekujac pojawienia sie ognistych run. Lecz ostrzezenie nie nadeszlo. Mialem przed soba korytarz o gladkich scianach promieniujacych szara poswiata. Zdawal sie nie miec konca. Kroczylem przenoszac spojrzenie ze sciany na miecz i znow na sciane, szukajac drzwi, schodow, jakiegos wejscia do wiezy nad glowa. Chociaz nie widzialem tutaj jak na przydroznych skalach dziwnych przemieszczen pod powierzchnia kamienia, lecz dostrzeglem niepokojace znieksztalcenia obrazu, kiedy zbyt dlugo patrzylem na sciane. Przyprawialy o mdlosci. Jak dlugi byl ten korytarz? Wydawalo mi sie, ze przeszedlem juz wiele mil i ze jestem do cna wyczerpany, nie odwazylem sie jednak ani zwolnic kroku, ani usiasc, zeby wypoczac w takim miejscu. Wreszcie trafilem na sklepione przejscie i znalazlem sie w okraglym pomieszczeniu, ktore moglo znajdowac sie w fundamentach wiezy. W scianach byly drzwi, wiec jezeli biegly za nimi korytarze podobne do tego, ktorym tu przyszedlem, to calosc musiala przypominac kolo ze szprychami. Nie znalazlem jednak ani schodow, ani zadnej drogi w gore. Okrazylem sale, probujac kazdych drzwi. Nie mialy ani klamek, ani zamkow. Zadne sie nie otworzyly, nawet kiedy napieralem na nie z calej sily. Byl tylko korytarz, ktorym tu przyszedlem. Wyszedlem na srodek okraglego pomieszczenia. Moglem wycofac sie, nic nie zyskawszy. Jak dotychczas nie zmaterializowala sie trzecia wizja Loskeethy. Nie zobaczylem ani Kaththei, ani tez zlej sily, dla ktorej moglaby mnie zdradzic. Kaththea! Oparlem lewa reke na chustce okreconej wokol prawego ramienia. Przywolalem w myslach obraz siostry. Jedwab drgnal mi pod palcami, zaczal sie odwijac. Cofnalem palce, lecz nie przestawalem wspominac Kaththei. Wstazka spelzla na dol, znowu wijac sie wokol brzeszczotu. ROZDZIAL XIV Oczekiwalem, ze moj jedwabny przewodnik skieruje sie do ktorychs z zamknietych drzwi. Tymczasem zwinal sie w ciasna spirale na srodku sali, niemal u moich stop, i jednym koncem mierzyl w gore, ku sufitowi. Odchylilem do tylu glowe, ale nie zobaczylem zadnego otworu.Iluzja? W tym miejscu iluzja byla orezem. Jaka mogla byc odpowiedz na iluzje? Nagle pomyslalem o strzepach wiedzy zdobytej w Lormcie. Uzyc przeciwczaru znaczylo jeszcze bardziej odslonic swoje szance, lecz tylko to mi pozostalo. Moj miecz byl symbolem mocy; nawet nie bylem w stanie zgadywac jak wielkiej. Dostarczy mi jednak - albo raczej mialem nadzieje, ze to zrobi - iskry, ktorej potrzebowalem. Zamknalem oczy i podnioslem miecz przyciskajac go do twarzy, tak ze poczulem dotkniecie metalu na powiekach. Nie wymowilem na glos owych starozytnych slow w tym miejscu, tylko powoli wypowiedzialem je w mysli, rysujac je tak, jak je widzialem na pomarszczonym, kruchym ze starosci pergaminie. Bylo ich trzy, a pozniej jeszcze trzy. Na koncu naszkicowalem pewien Symbol. Opuscilem miecz i otworzylem oczy, zeby sie przekonac, czy mi sie udalo. Stalem przed schodami, drabina z kamiennych blokow. Chustka Kaththei powedrowala w gore. Wiec tak... Tyle zdzialalem: otworzylem sobie drzwi do Ciemnej Wiezy. Zaczalem sie wspinac, obserwujac miecz. Ale tak samo jak w korytarzu i w okraglej sali na dole, runy nie zapalily sie krwawo. Schody wciaz piely sie w gore. Gdy stalem na dole, mialem nad glowa sufit, teraz jednak wydawalo mi sie, ze to takze byla iluzja: wieza nie miala pieter, tylko schody wiodace do gory. Chociaz widzialem kamienne stopnie tuz przed soba, lecz nastepne ukrywal przemieszczajacy sie obraz. Obawiajac sie zawrotow glowy na takiej stromiznie, nie odwazylem sie przyjrzec mu blizej. Chustka bez wahania piela sie coraz wyzej. Zdawalo mi sie, ze niezmierzona przestrzen otacza zewszad schody, ktore byly jedynym bezpiecznym miejscem. Nie patrzylem ani w lewo, ani w prawo. Wymamrotalem pod nosem kilka slow mocy. Wrazenie, ze na kazdym stopniu moge stracic rownowage i spasc z jednej lub z drugiej strony, stawalo sie coraz silniejsze, az przemienilo niemal w meczarnie. Wreszcie dotarlem do konca schodow. Przez otwor w podlodze wyszedlem do okraglej komnaty podobnej do tej w dole. Ta byla nieco mniejsza. Chustka zwinela sie w klebek, jeden jej koniec sterczal chwiejnie w gorze niczym glowa gada. I tu takze znajdowaly sie otwory drzwiowe, lecz szeroko otwarte. A kazdy z nich wychodzil na nicosc! Zadnej mgly czy mgielki, tylko otwarta przestrzen. Rozejrzawszy sie usiadlem na podlodze, z mieczem na kolanach. Nie moglem sie poruszyc z powodu paniki, ktora ogarnia nas wszystkich, kiedy snimy, ze spadamy w przepasc. Albowiem tamte otwarte drzwi przyciagaly, wabily, i ogarnal mnie taki lek jak nigdy dotychczas. Nie wiedzialem, co to za miejsce. Nie watpilem jednak, ze jest to wejscie do przestworzy, do ktorych nie powinny zapuszczac sie istoty mojego rodzaju. A przeciez chustka zaprowadzila mnie tutaj! Kaththea! Zamknalem oczy, skupilem cala wole na myslowym obrazie mojej siostry, wzmocnilem go tesknota. Potem znowu otworzylem oczy. Chustka - znowu rozwinieta - zblizala sie do jednego z otworow wychodzacych na nicosc. Pomyslalem, ze jest to jeszcze jedna iluzja i ze chustka wreszcie mnie zdradzila. Powtorzylem rytual, ktory na dole uwolnil mi wzrok. Podnioslem miecz do oczu i powtorzylem potezne zaklecie. Kiedy znow spojrzalem, nie zauwazylem zadnej zmiany. Chustka zwinela sie przed otworem drzwiowym znajdujacym sie tuz przede mna; powiewala jednym koncem z gory na dol jak wtedy, gdy dotarla do wzgorza i nie osmielila sie dotknac niesamowitej trawy. Nie moglem sie podniesc, tak niewielkie mialem zaufanie do swego zmyslu rownowagi. Poczolgalem sie zatem, pchajac przed soba miecz. A potem znalazlem sie naprzeciw nicosci. W tamtej chwili niemal sie zalamalem, gdyz bylem pewny, ze nie zdolam przejsc przez dziwne drzwi, cokolwiek by sie za nimi znajdowalo. Wyciagnalem reke i opuscilem ja na chustke. Ta zas jeszcze raz okrecila mi sie wokol reki i przegubu i popelzla w gore ramienia. Zrozpaczony zawolalem na glos: -Kaththeo! Tak jak niegdys skupilem cala sile swej woli na chustce, tak teraz zrobilem to samo. Przez cale zycie poslugiwalem sie telepatyczna wiezia, lecz w tym momencie wlozylem w nia wszystkie zasoby energii. Lezalem oslabiony, dyszac ciezko, jak gdybym w kolczudze i przy mieczu wbiegl na szczyt wzgorza i zaraz potem wdal sie w zaciety boj. Spoczywalem na podlodze okraglej komnaty, dotykajac czolem zlocistego oreza. Moze jakas jego wlasciwosc mi teraz pomogla, nadeszla bowiem z oddali slaba, bardzo slaba odpowiedz: -Kemoc...? - Nie glosniejsza niz westchnienie. A przeciez odpowiedz, a nie zadna iluzja. Wiec tak... Nadal zyla, chociaz musiala byc uwieziona w tym miejscu. Zeby do niej dotrzec musze - musze - przejsc przez te drzwi. Nie bylem wtedy pewny, czy zdolam sie do tego zmusic. Czym moglem sie posluzyc? Chustka, ktora zaczarowala dla mnie Orsya? Mieczem nie wykutym przez moja rase? Kilkoma slowami, ktore mogly wezwac pomoc lub sciagnac zaglade...? Bylem jak slepiec szukajacy drogi. Zaczalem pelznac. Nie mialem sil, zeby stanac prosto i isc jak czlowiek. Kiedy tak sie czolgalem, jakas czesc mojej istoty, ukryta gleboko w mozgu, wrzeszczala i protestowala przeciwko takiemu szalenstwu, samozniszczeniu. Wbijala mi do glowy, ze udac sie do takiego miejsca bez poteznych zabezpieczen znaczylo isc na pewna smierc i to nie tylko smierc ciala. Teraz, kiedy bylem juz na samym progu niesamowitych drzwi, musialem zamknac oczy. Wpatrywanie sie w nicosc porazalo obledem. Zmusilem sie do ostatniego kroku przez... czy nad... Nie tylko moje mysli sie zmacily... bol... czulem taka meke, jakiej nie moze wytrzymac czlowiek. A przeciez nie ucieklem w niepamiec... padalem... czulem wszystko. Nie bylem teraz czlowiekiem, lecz istota, ktora krzyczala, wrzeszczala, piszczala, cierpiala. Kolor, wybuch jaskrawego koloru... Co to byl za kolor? Pelzlem... po plaskiej powierzchni. Wielkie polkola tego jaskrawego, przyprawiajacego o bol oczu koloru, wybuchajacego z powierzchni ponad moja glowe. Monotonny zgielk... pelzaj... Oczy mialem pelne lez, pelne ognia, ktory trawil rowniez moja glowe. MOJA? Kto byl moja ? Co bylo moja? Pelznij dalej... ruszaj sie. Zamknij oczy, zeby nie widziec gwaltownego wybuchu plonacej barwy. Nie przestawaj pelzac! Dlaczego...? Trudno jest wyrazic slowami, o co mi wtedy chodzilo z tym okresleniem "moja". Nie wiem, ile uplynelo czasu, zanim ta niewielka czastka osobowosci wtargnela znow w tamto stworzenie, ktore pelzalo, szlochalo, wzdrygalo sie przed kazdym wybuchem siegajacych nieba plomieni. Ale powrocila - najpierw jako niejasne pytania, a potem jako fragmentaryczne odpowiedzi. Nadeszla chwila, kiedy przestalem pelzac i spojrzalem zalzawionymi oczami na to, czym sie stalo moje cialo. Nie bylem juz czlowiekiem! Zielonoszara, brodawkowata skora usiana kepami cienkich jak wlosy macek. Moje rece staly sie lapami, grubymi, pletwiastymi lapami, moje stopy rowniez. Sprobowalem wyprostowac sie i stwierdzilem, ze moja glowa tkwi na pochylonych, garbatych plecach. Lecz wokol prawego ramienia okrecony byl pasek, zielony plomien... plomien? Powoli unioslem jedna z nieksztaltnych lap i dotknalem go. Byl niematerialny, stal sie mgla, w ktorej zanurzyla sie moja lapa. Lecz ten ruch i widok zielonej opaski obudzil we mnie niejasne wspomnienia. Chustka... Bylo cos jeszcze... Miecz! To slowo wslizgnelo sie do mojego uspionego umyslu i jak klucz otworzylo mi pamiec. Miecz! Rozejrzalem sie wokol goraczkowo. Nie moglem stracic miecza! Nie znalazlem go. Ale przede mna na kamiennej powierzchni splamionej palacym kolorem, znajdowala sie cienka smuga zlocistego blasku. Podobnie jak zielonkawa mgla wokol mego ramienia pret-miecz podzialal kojaco na moje podraznione, lzawiace oczy. Siegnalem po niego. Moja lapa ponownie zanurzyla sie w swietle i przerazilem sie nie na zarty. Nie moglem go juz trzymac! Ale musze! Otworzylem i zacisnalem lape najlepiej jak zdolalem. Przeszla nie napotykajac oporu przez swietlny pret. Ze strachu i wscieklosci jalem walic lapami w skalny grunt. Chwycil mnie ostry bol. Gesty zielonkawy plyn saczyl sie z ran. Przytulilem lapy do nieksztaltnej beczki, ktora teraz byla moja klatka piersiowa. Wydajac jeki zaczalem kolysac sie na boki. Skad sie tu wzial swietlny pret? Pelzalem, kiedy zaczalem wracac do przytomnosci. Nie trzymalem miecza, a jednak teraz lezal obok mnie. Wobec tego w jakis sposob przybyl tu ze mna. Potarlem wierzchem lapy twarz, zeby wytrzec kleiste lzy, wzdragajac sie przed dotykiem obrzydliwego cielska. Tylko w jeden sposob sie dowiem, jak dotarl tu swietlny pret, to znaczy rusze w droge i zobacze, co sie stanie. Ale nie bede pelzal, o nie! Bylem czlowiekiem i jak czlowiek, stojac, wyrusze na spotkanie nieznanego. Tak postanowilem i nie odstapie od tego. Lecz podniesc sie i stanac na tylne lapy i przy tym zachowac rownowage okazalo sie zadaniem niemal przekraczajacym moja determinacje. Zgarbione plecy ciazyly mi tak bardzo, ze omal sie nie przewrocilem. Moglem podniesc glowe tylko na tyle, ze widzialem na odleglosc kilku krokow. Sprobowalem dowiedziec sie czegos wiecej o tym ciele. Garbate plecy i potezne bary konczyly sie nienaturalnie smuklymi ledzwiami i nogami. Ostroznie dotknalem lapa twarzy, na zapas lekajac sie tej nowej wiedzy. Zamiast ust mialem szeroka bezwarga gebe wypelniona ostrymi klami. Nos zniknal. Na jego miejscu znajdowal sie pojedynczy otwor sluzacy za nozdrza. Na glowie nie rosly juz wlosy, lecz pokrywala ja nierowna narosl drzacym paskiem rozciagnieta od ucha do ucha. Uszy byly duze, choc bez platkow. Naprawde stalem sie strasznym potworem, na ktorego widok tylko najodwazniejszy czlowiek nie rzuci sie z krzykiem do ucieczki. Wyciagnawszy rece, zeby zrownowazyc nadmierny ciezar gornej czesci ciala, zrobilem jeden niepewny krok, a potem drugi, tak niepewny, jakbym szedl waska kladka nad przepascia. Swietlny pret wedrowal razem ze mna, wciaz w tej samej odleglosci. Dodalo mi to otuchy, gdyz uwazalem, ze zlocisty miecz, nawet w nowej, dziwnej postaci, byl najlepszym talizmanem, jakiego moglbym pragnac. Zaczalem wiec wprawiac sie w chodzeniu. Przekonalem sie, ze powloczac powoli nogami moge isc naprzod. Hm, naprzod... Dokad? Przybylem do tego piekielnego miejsca w poszukiwaniu Kaththei. Kaththea! Spojrzawszy na ohydne cielsko, ktore teraz bylo moim, wzdrygnalem sie na mysl, ze pewnie taki sam los musial spotkac moja siostre. Gdzie sie znajdowalo to miejsce? Bez watpienia daleko poza granicami swiata znanego rodzajowi ludzkiemu. Jezeli Ciemna Wieza pilnowala bramy, a chyba tak wlasnie bylo, to Dinzil nigdy nie pozwoli Kaththei wrocic. Wedlug Loskeethy, on widzi w niej narzedzie do opanowania nowych sil. Z wlasnej woli tego sie nie wyrzeknie. A jezeli juz podjal nieodwracalne kroki... Zatrzymalem sie i sprobowalem uniesc wyzej glowe, by sie rozejrzec. Tutaj nie istnial horyzont, tylko ciagle wybuchy kolorow i twardy grunt, po ktorym posuwalem sie bardzo powoli. Kolory... moze zaczalem przyzwyczajac sie do nich? Oczy juz mniej mi lzawily i tak bardzo nie bolaly. Stwierdzilem, ze kolory pulsowaly w pewnym rytmie. Byl to bardzo stary rytm: trzy, siedem, dziewiec. Niektore kolory tez rozblyskiwaly w ten sam sposob. Wiec to, co tu przebywalo, bylo zestrojone z jakas moca, Ale najpierw musze miec przewodnika. -Kaththeo! Juz raz zobaczylem, jak pewne slowa przybraly widzialna postac i pomknely przede mna; teraz i tutaj przekonalem sie, ze to samo zrobilo imie mojej siostry. Jasnozielone jak jej chustka, ktora teraz byla swietlnym pierscieniem, polecialo kierujac sie na prawo. Powloklem sie za nim. Imie skrylo sie w wybuchu purpurowego plomienia, fontannie ciemnego szkarlatu. -Kaththeo! Nastepny ptak-mysl pomknal do przodu. Obok moich nog wedrowal zlocisty pret. Reka-lapa przykrylem zielona wstege na ramieniu. -Kaththeo! Ptaki-mysli zaprowadza mnie do niej! Ale odzewu nie uslyszalem i moglem tylko ufac, ze zielone ptaki naprawde byly przewodnikami, a nie przyneta na mnie. Dotychczas widzialem tylko rozblyski kolorow i grunt tuz pod nogami, az wreszcie przy swietle ciemnoniebieskiej blyskawicy dojrzalem nieco na lewo od drogi, ktora wskazaly mi skrzydlate mysli, masywne cielsko. Bylo ciemnoszkarlatne, a ciagla gra kontrastujacych odcieni nie miala wplywu na jego kolor. Poczatkowo uznalem je za glaz, pozniej - za prymitywnie wyrzezbiony starozytny posag. Tkwilo przycupniete, gorne konczyny wsparlo o ziemie obok kolan. Z lekko odwrocona glowa sledzilo lot moich mysli. Byla to istota plci zenskiej. Miala wielki zad i obwisle, siegajace kolan piersi. Jej twarz sprawiala wrazenie nie ukonczonej - brakowalo w niej ust, nosa, miala tylko dwie jamy zamiast oczu. Z tych jam bez przerwy plynely dwa strumienie ciemniejszej czerwieni, podobne do krwi, zalewajac i plamiac reszte ciala. Istota ta byla dwa lub trzy razy wieksza od mojej obecnej postaci. Emanowala takim przygnebieniem, ze omal sie nie zalamalem odebrawszy je jako psychiczny cios. Kimkolwiek mogla byc kiedys, teraz trzymano ja w niewoli i meka jej duszy jak cien przeslaniala ziemie, na ktorej sie kulila. Wzdrygnalem sie przechodzac mimo, lecz dwukrotnie sie odwracalem, zeby na nia spojrzec. Wygladala wprawdzie strasznie, ale jej cierpienie budzilo we mnie litosc. Obejrzawszy sie po raz ostatni, z trudem unioslem do gory lape. Usilowalem wymowic glosno to, co zamierzalem powiedziec. Jednak ludzkie slowa nie pasowaly do postaci, ktora teraz nosilem. Wypowiedzialem wiec w mysli bardzo stara modlitwe, ktora wiele razy odmawialismy nad granica, zyczac wiecznego odpoczynku naszym przyjaciolom i towarzyszom broni. Nie znalem innego pocieszenia dla cierpiacej duszy. -Niechaj ziemia przyjmie to, co nalezy do ziemi. Wodo, przyjmij to, co nalezy do wody, a to co teraz jest wolne, niechaj bedzie wolne, by wyruszylo Podniebnym Szlakiem... z woli Sytry'ego... Te dwa ostatnie slowa nie nalezaly do mojego tekstu. Lecz zastanawialem sie nad tym tylko przez chwile, gdyz slowa znowu pomknely w powietrzu, nie zielone, ale zlote! Zlote jak moj miecz. Polecialy do skulonej istoty, placzacej krwawymi lzami. A potem zniknely, jak gdyby sie w niej pograzyly, jedne w glowie, inne zas w tulowiu. Pozniej zas nadciagnela fala uczucia. Przygiela mnie do ziemi jak straszna nawalnica. Lezalem splaszczony, walczac o zachowanie nienaruszonej osobowosci. A potem wszystko zniknelo, podzwignalem sie i oparlem na rekach i kolanach. Placzaca istota rozpadala sie, kruszyla jak sucha glina pod wplywem wody. Dzialo sie to tak szybko, ze niebawem pozostala tylko kupa czerwonego pylu. Trzesac sie, niezdarnie stanalem na nogi. Cos lezalo u moich stop. Ze zdumieniem spostrzeglem, ze swietlny pret wedrujacy ze mna przybral teraz bardziej materialny ksztalt. Znow mial zarysy miecza. Kiedy z trudem przyklaklem, by go wziac w lape, przekonalem sie, ze chociaz moge go dotykac i poruszyc, nadal nie potrafie go ujac w garsc. Wtedy podnioslem sie i zdalem sobie sprawe z jeszcze czegos. Cos sie zmienilo wokol mnie, wyczulem rodzaj poruszenia. Zaczalem sie zastanawiac, czy nie zwrocilem na siebie uwagi kogos, z kim nie chcialaby miec do czynienia zadna istota przemierzajaca te kraine. -Kaththeo! Poslalem te mysl i sprobowalem przyspieszyc kroku, lamiac sobie zarazem glowe, dlaczego moj miecz sie tak zmienil. Z woli Sytry'ego... Tych slow nie zaczerpnalem z wlasnej pamieci. A wtedy, gdy walczylem z potworem w podziemnym tunelu, kogo wtedy wezwalem? Sytry'ego! Czy bylo to imie, czy slowo mocy? Moglem to sprawdzic. Zatrzymalem sie, spogladajac na zlocisty brzeszczot. -W imieniu Sytry'ego! - pomyslalem. - Stan sie znow bronia, ktora moge wziac do reki, zaczarowanym mieczem! Tym razem nie przygial mnie do ziemi wicher emocji. Jednak caly zadrzalem, jakby ktos niewidzialny silnie mna potrzasnal. Zaplonal jasny blysk, zatanczyl dziko na brzeszczocie i rozzarzyl go tak, ze musialem zamknac oczy i zakwililem po zwierzecemu. A kiedy z trudem znowu je otwarlem... Juz nie wiazka swiatla, ale miecz, bron tak doskonala i trwala jak ta, ktora wynioslem z podziemnego grobowca. Kleczalem przed nim, az opuscily mnie dreszcze; po raz trzeci siegnalem po rekojesc. Trudno mi bylo zgiac wokol niej lape, lecz zrobilem to. Nowe sily poplynely fala w gore mojego ramienia. Kim byl Sytry? Albo czym? Mial jakas wladze w tym miejscu. Moze przywroci mi dawna postac, zebym mogl walczyc w moim wlasnym ciele, jesli zajdzie taka potrzeba? -W imieniu Sytry'ego - sprobowalem w mysli - pozwol mi znow stac sie czlowiekiem... Czekalem na dreszcze, na jakis znak, ze czar podzialal. Ale nic sie nie dzialo; nie zmienilem wygladu. Z trudem wstalem. Do Sytry'ego nalezal miecz, ja - nie. Nie powinienem byl zywic nadziei. -Kaththeo! Znowu wypuscilem skrzydlata mysl i kontynuowalem nie konczaca sie wedrowke w przestrzeni nie zwiazanej z zadnym ze znanych mi wymiarow. Chociaz moje kroki niewiele roznily sie od czlapiacego kustykania, to jednak posuwalem sie naprzod. Po jakims czasie dojrzalem w siegajacych nieba blyskach kolorow cos odmiennego. Byla to swietlna wstega, ktora nie skakala i nie gasla, lecz trwala nie zmieniona. Wygladalo to jak wielkie brylanty szlifowane dla blasku w fasety, mialy bowiem podobny ksztalt. Ich waskie konce tkwily w ziemi. Tu takze dominowal system numeryczny - trzy zolte, siedem purpurowych, dziewiec czerwonych - tworzyly sciane, ktora konczyla sie wysoko ponad moja glowa. Moje mysli pomknely poza ten mur, a to znaczylo, ze musiala tam sie znajdowac Kaththea. Podszedlem do sciany, zrobilem wiele krokow w prawo, a potem skierowalem sie w przeciwna strone. Jak okiem siegnac sciana ciagnela sie bez konca w obu kierunkach. Nie zdolam sie na nia wspiac; miala tak sliska powierzchnie, ze moje nieporadne lapy nie znajda zadnego zaczepienia. Przykucnalem przed jednym z czerwonych kamieni, czujac jak ciezkim brzemieniem przygniata mnie zmeczenie. Wygladalo na to, ze tutaj zakonczy sie moja podroz. Rozwarta lapa gladzilem klinge miecza. Nie plonely na niej runy; zdawalo sie, ze nigdy ich tam nie widzialem. Chlodny metal nieco uspokajal. Nadal dotykalem go i glaskalem, wpatrujac sie w wielkie kolorowe krysztaly. Te waskie konce, jak byly osadzone? Czy sztywno wtopione w powierzchnie ziemi? Na czworakach doczolgalem sie do miejsca, gdzie ostroznie moglem zbadac ich oprawe. Swietlna oprawa nie byl integralna czescia gruntu; zauwazylem cienka linie. Uznalem, ze to jedyne miejsce, ktore moge zaatakowac. Dysponowalem tylko mieczem. Niemal balem sie poddac go takiej probie. Jezeli zlamie klinge, co mi wtedy pozostanie? Z drugiej jednak strony, po co mi nietkniety miecz, jesli tutaj wszystko sie skonczy? Moja niezdarnosc utrudniala mi dzialanie, gdy kopalem i uderzalem koncem miecza w punkt miedzy czerwonymi kamieniami a ziemia. Na prozno szukalem wsrod strzepow wiedzy z Lormtu czegos, co mogloby wzmoc sile mego ramienia, albo zwiekszyc determinacje. Lecz juz samo myslenie o Lormcie wymagalo wysilku; zmeczona reka chybila. Lormt mi nie pomoze. A co z Sytrym? Po raz pierwszy miecz uderzyl celnie, wlasnie tam, gdzie chcialem. -Moca Sytry'ego, imieniem Sytry'ego... - urwalem i dalej eksperymentowalem. Trzykrotnie powtorzylem w myslach imie i dodalem slowo podzieki, potem siedem razy i znow podziekowanie, i wreszcie dziewiec razy... Miecz wyslizgnal sie z mojej znieksztalconej lapy. Ustawil sie sam pod wlasciwym katem i zadawal szybkie, precyzyjne ciosy. Od sciany z barwnych krysztalow dobiegl glosny szum, rodzaj brzeczenia - wypelnial mi glowe. Zaslonilem lapami uszy, probujac go wyeliminowac. A miecz nadal pracowal. Teraz niewielkie fragmenty, czerwone odlamki pryskaly jak drzazgi i spadaly na ziemie. Niektore ranily mi skore. Nie odwazylem sie jednak odjac lap od uszu. Miecz poruszal sie jeszcze szybciej, stal sie swietlna plama. Zalzawionymi oczami dostrzegalem juz nie miecz, a grot czystej energii. Wysoki kamien zadrzal i zatrzasl sie. Miecz uniosl sie w powietrze, ulozyl poziomo i uderzyl mniej wiecej w polowie wysokosci krysztalu. Kamien pekl i rozpadl sie na drobne szkarlatne odlamki. Bryly obok rowniez popekaly i rozsypaly sie czerwonym deszczem. Cala sciana zaczela ulegac rozpadowi. Nie czekalem, zeby zobaczyc, czym sie to skonczy. Podnioslem sie i wyciagnalem prawa lape. Miecz przelecial w powietrzu i ulokowal sie w niej bezpiecznie. A pozniej, sykajac z bolu od drasniec, jakich moim stopom nie szczedzily ostre odlamki, przeszedlem rozbita bariere i znalazlem sie zupelnie gdzie indziej. Tamten swiat jaskrawych kolorow byl mi obcy, ten zas pozornie przypominal znane mi strony. W pierwszej chwili pomyslalem, ze moze powrocilem do Escore. Zobaczylem biegnaca wsrod skal droge, taka sama jak ta, ktora w slad za zielona chustka-wezem wedrowalem do Ciemnej Wiezy. Wszedlem na zryta koleinami droge i stwierdzilem, ze wszelkie podobienstwo bylo tylko powierzchowne. Znalazlem sie bowiem w niestabilnym swiecie. Skaly na moich oczach to wtapialy sie w ziemie, to wyrastaly znow w innym miejscu. Droga zas plynela i brodzilem w niej po kolana jak w strumieniu. Stwory, ktorych obecnosc pod powierzchnia skal przedtem tylko wyczuwalem, teraz pokazywaly sie otwarcie. Musialem odwracac oczy albo ryzykowac obled. W tym wszystkim byla tylko jedna stala rzecz - zlocisty miecz. Kiedy przez dluzsza chwile wpatrywalem sie w niego, a pozniej spogladalem na obrazy przed soba, na jakis czas rowniez stawaly sie trwale, bardziej bezpieczne. Dotarlem do zaglebienia terenu bedacego odpowiednikiem doliny, w ktorej zabilem straznika. Te kotline jednak wypelniala po brzegi cuchnaca, wydzielajaca pecherzyki maz. Nie mialem dokad pojsc, musialem tam sie skierowac. ROZDZIAL XV Pecherze wyplywaly na powierzchnie szlamu i pekaly, wydzielajac smrodliwy gaz. Plywac? Czy zdolalbym zmusic moje znieksztalcone cialo do takiego wysilku? Usilowalem zalzawionymi oczyma wypatrzyc oparcie dla nog. Lecz po prawej i po lewej widzialem jedynie zlowrogie przemieszczanie sie obrazu. Szybko odwrocilem spojrzenie.Jezeli mam isc, to tylko tedy. Jeszcze raz przylozylem lape do chustki owinietej wokol ramienia. Pozniej z calej sily scisnalem miecz i wszedlem w polplynna, rozkladajaca sie maz. Byla za gesta, zebym mogl plywac. Zapadalem sie w nia powoli, mimo wymachiwania rekami i wierzgania nogami. Nie zostalem wchloniety! Moja rozpaczliwa walka sprawila, ze posuwalem sie do przodu, lecz jakze wolno. Krecilo mi sie w glowie od mdlacych wyziewow i lzy przeslanialy mi oczy. Uplynelo nieco czasu, nim zauwazylem, ze tam, ktoredy przesunalem miecz, utworzyla sie sciezka. Zaczalem wiec wymachiwac mieczem, jakbym zadawal ciosy, i wyrabywalem sobie przejscie. Wreszcie znalazlem sie naprzeciw polki skalnej i wygramolilem na staly lad, chociaz ohydna maz wsysala mnie chciwie, jakby nie chciala pozwolic odejsc. Musialem sie odwrocic i z calej sily ciac mieczem, zeby sie uwolnic. Pozniej rozlozylem sie na skale dyszac ciezko. Przy kazdym wdechu wciagalem w pluca cuchnacy gaz wydzielany przez pekajace bable. W gore - przestrzegl mnie jakis instynkt. W gore i jak najdalej stad. Popelzlem dalej, rozmazujac na skale cuchnace bloto oblepiajace moje cialo. W gore... Ten wewnetrzny nakaz sie wzmagal. Z bagna dobiegl mnie jakis dzwiek, glosniejszy niz pekanie babli, bardziej przypominajacy wsysanie, ktore dopiero co poznalem. Uczepilem sie lapami skaly i nieco podciagnalem. Miecz trzymalem w zebach i przy kazdym nieostroznym ruchu kaleczylem sobie kaciki ust. Tylko tak moglem go utrzymac przy sobie. Odglos ssania sie zblizal, lecz nie odwracalem glowy. Strach dodal mi sil i wreszcie znalazlem sie na szczycie wzgorza. Dopiero wtedy odwrocilem sie jednoczesnie padajac na kolana. Szli przez bagno z szybkoscia, ktorej nie moglbym dorownac. Bylo ich dwoch i... Wyczerpany ogromnym wysilkiem nie moglbym wstac bez pomocy. Dopelzlem do najblizszego glazu i jakims cudem stanalem prosto. Oparlem sie plecami o skale i zwrocilem twarza w strone nadchodzacych istot. Mieli szara, brodawkowata skore, szerokie bary, zgarbione plecy i ropusze twarze, a z szerokich gab wystawaly ostre kly. Pasy strzepiastej narosli pokrywaly ich czaszki od jednego wielkiego ucha do drugiego. Byli krewnymi ciala, w ktorym teraz przebywalem! Otwierajac geby belkotali cos w niezrozumialym jezyku. Kazdy trzymal w lapie topor rownie wielki jak bron Volta, ktora czesto widywalem w rekach Korisa, lecz o znacznie krotszym trzonku. Bylo jasne, ze polowali na mnie. Nie zdolam im uciec, zreszta nie zrobilbym tego, jak sadze, nawet gdybym mogl zmusic moje zmeczone cialo do nowego wysilku. Te topory przypominaly bron uzywana przez Sulkarczykow sluzacych w Strazy Granicznej. Mozna nimi walczyc trzymajac je w reku lub rzucac, i to daleko, z fatalnym rezultatem dla przeciwnika, jezeli wlasciciel topora znal sie na zolnierskim rzemiosle. Nie wiedzialem, czy moge zaliczyc do nich i dwojke ropucholudow, lecz w takich wypadkach zawsze lepiej jest przyznac wrogowi bieglosc w walce, niz nie docenic go. Mialem miecz, ale nalezalo poczekac, az sie zbliza. Dopoki przedzierali sie przez bagno, nie mogli rzucac we mnie toporami. Powinienem wycofac sie poza skraj kotliny i skryc, bo ich wyjscie na brzeg zapewni mi niewielka przewage. Bylem jednak tak wyczerpany, ze nie moglem poruszac sie szybko. Nie potrafilem nawet oddalic sie od sciany, o ktora sie opieralem. Kiedy obronnym gestem zamachnalem sie mieczem, moje ramie opieszale zareagowalo na polecenie mozgu. Poczulem, iz walka juz zostala rozstrzygnieta na ich korzysc. -Sytry! - Probowalem podniesc rekojesc miecza do ust, mierzac klinga w niebo tego swiata. - Dzierze stal w jego Imieniu, walcze z jego Imieniem na ustach. Jezeli nieznane Moce, o ile wywodza sie ze Swiatla, a nie z Ciemnosci, sa mi przychylne, niech to okaza! Musze bowiem zrobic to, co nie zostalo zrobione, i czeka mnie jeszcze dluga droga... - To byla jakas gmatwanina mysli zle dobranych, lecz tylko tak zdolalem wyrazic prosbe o pomoc. Nie mialem zadnej pewnosci, czy ktos lub cos zechce jej wysluchac. Musieli uwazac mnie za latwa zdobycz, a moze byli tak tepi, ze znali tylko jeden sposob walki. Pobiegli ku mnie podnoszac topory i belkocac cos, co wydawalo sie okrzykami bojowymi. Podnioslem miecz i sprobowalem sie zamachnac. Wysunal mi sie z lapy i pomknal przez powietrze. Znowu wygladal jak zlocisty blysk. Dzialal tak szybko, ze nie widzialem przebiegu walki. Po chwili zobaczylem glebokie rany ziejace pod dolnymi szczekami ropucholudow i tryskajacy z nich purpurowy plyn. Widzialem, jak potkneli dzwiecznie o kamien. Ja zas przez caly ten czas kulilem sie przy glazie, nie odrywajac od nich spojrzenia. Rozlegl sie inny dzwiek, glosniejszy niz szczek metalu o skale i przypominajacy dzwiek dzwonu. Miecz lezal na ziemi, juz nie niszczycielska nawalnica, lecz zwyczajna bron. Przykustykalem do zlocistego brzeszczotu. Nachylajac sie, stracilem rownowage i upadlem na niego. Po kilku chwilach odczulem, jak rozprzestrzenia sie po moim ciele fala ciepla, a z nia nowe sily. Z miejsca, gdzie lezaly ciala ropucholudow, buchnal w niebo migotliwy slup czarnego pylu przypominajacego sadze. I podobnie jak sadza czarne czastki osiadly znow na skalach. Miecz dodal mi sil, wiec wstalem i pokustykalem tam. To nie byly ropusze zewloki, ktore padly pod ciosami zlocistego miecza, ale dwie postacie tak przypominajace szkielety, ze widzialem kosci pod zbyt mocno naciagnieta skora. Mimo niezwyklego wychudzenia byly to ciala normalnych ludzi! Pochylilem sie nad najblizszymi zwlokami. Niezwykle wydatne rysy twarzy podobnej do trupiej czaszki. Przygladajac sie zmarlemu pomyslalem, ze kiedys nalezal do Starej Rasy lub byl z nia spokrewniony. Smierc przywrocila mu dawny wyglad. Smierc? Spojrzalem na swoje lapy i brodawkowata skore. Czy jedyna droga powrotu jest smierc? Szkielet zmienial sie w oczach, rozpadal w proch, jak tamta placzaca istota po drugiej stronie sciany z krwawych krysztalow. Drugie zwloki spotkal podobny los. Odwrocilem sie od nich tak szybko, jak zdolalem, i skierowalem wzrok w przeciwna strone. Nie zdziwilem sie na widok wiezy. Czekala na mnie na wzgorzu jak przedtem, w Escore. Ta tutaj wydawala sie bardzo czarna i niemila dla oka; miala tez wyrazistsze kontury i wieksza mase niz cokolwiek innego w tym niesamowitym swiecie. Wzgorze, na ktorym stala, rowniez bylo ciemne. I znowu szedlem droga, w ktorej zaglebialy sie moje lapy-stopy, droga, ktora plynela, choc nie byla rzeka. Kiedy dotarlem do podnoza pagorka, nie musialem odwolywac sie do czarow, zeby odnalezc drzwi; staly otworem - widzialem ich bardzo ciemne wnetrze - i czekaly. Pomyslalem: Kaththeo! i zobaczylem, jak zniknal w nich zielony ptak. Sciskajac w obu lapach miecz wloklem sie ociezale mimo pagorka-bramy do Ciemnej Wiezy. Czy i tutaj znajde niebotyczne schody i drzwi prowadzace do znieksztalconych swiatow? Mrok, ktory wydawal sie tak gesty, kiedy patrzylem z zewnatrz, w srodku rozjasniala zoltawoszara poswiata. Uswiadomilem sobie, ze emanuje z mojego ciala. W jej blasku zobaczylem przelotnie podloge i sciany z wielkich blokow czarnego kamienia. Znow korytarz bez drzwi zaprowadzil mnie do okraglego pomieszczenia, z ktorego piely sie w gore schody. Teraz jednak nie oslanial ich zaden czar, a w okraglej sali byly tylko te jedne drzwi. Moje lapy-stopy nie mogly piac sie po schodach. Znow musialem wziac miecz w zeby i isc na czworakach. Dlatego wchodzilem bardzo powoli. Wynurzylem sie z otworu, w miejscu jasniejszym niz okragla dolna izba. Wydalo mi sie, ze znalazlem sie w swiecie duchow. Watle, zamglone, ledwo dostrzegalne obrazy przedstawialy meble. Widzialem krzesla, stol, na ktorym stalo wiele sloikow, butelek i rurek o nie znanym mi przeznaczeniu. Przy scianach zauwazylem kufry i szafki z zamknietymi drzwiczkami. A wszystko rownie niematerialne jak mgla nad rzeka, choc dobrze widoczne na tle kamieni. Polozylem lape na brzegu stolu. Przynajmniej chcialem to zrobic, lecz nie dotknela powierzchni, tylko przeszla przez nia, nie napotykajac oporu. Wyzej prowadzily inne schody. Nie znajdowaly sie na srodku pokoju, ale spirala oplataly sciane. Byly z litego kamienia, nie tak jak widmowe meble. Pokustykalem do nich. W wiezy panowala gleboka cisza. Probowalem isc bezszelestnie, ale niezbyt mi sie to udawalo. Nawet moj glosny oddech poruszal powietrze i balem sie, iz zwroci uwage kazdego, kto pelnil tam straz. Dotarlem do jeszcze jednego pokoju i znowu otoczyly mnie niewyrazne, mgliste meble. Zobaczylem stol z przysunietymi don dwoma krzeslami, zastawiony jak do posilku. Mgliste czary i talerze staly przy kazdym miejscu. Przelknalem sline. Odkad opuscilem Orsye - przed wiekami - nic nie jadlem. Zanim zobaczylem ten stol, nie myslalem o jedzeniu. Lecz teraz poczulem glod. Gdzie moglbym znalezc cos do zjedzenia? A jakiego pozywienia potrzebowalo to ropusze cialo? Mimo woli przypomnialem sobie tamte szkieletowate zwloki. Czyzby glodowali az do smierci? W wyposazeniu tego pokoju zauwazylem pewna pretensjonalnosc. Pajeczynowate gobeliny oslanialy sciany. Byly tak cienkie, ze nie moglem rozroznic wzorow. Zobaczylem tez kufry, prawdopodobnie z przodu rzezbione. Jeszcze jedne schody ponaglily mnie do dalszej wspinaczki. Pialem sie mozolnie. Tutaj droge zagrodzily mi drzwi zapadowe. Oparlem sie plecami o sciane najmocniej jak sie dalo, wzialem miecz w zeby i pchnalem z calej sily. Drzwi ustapily i runely na podloge z lomotem po dwakroc zaskakujacym, gdyz rozszedl sie w absolutnej ciszy. Przeszedlem przez otwor najszybciej, jak potrafilem, i w przekonaniu, ze musialem obudzic kazdego, kto tu mieszkal. -Witaj, dzielny bohaterze! Usilowalem jak najwyzej podniesc glowe, probujac cos zobaczyc. Dinzil, tak, to byl Dinzil! Ale nie w odrazajacej postaci ropucholuda. Byl tak samo wysoki, silny i urodziwy jak wtedy, gdy widzialem go po raz ostatni w Zielonej Dolinie. Emanowala zen niespotykana zywotnosc, jakby plonal w nim wielki ogien, nie trawiacy ciala, tylko dajacy mu nie znana ludziom sile i energie. Oslepial mnie i lzy plynely gesto po moich znieksztalconych szczekach; mimo to nie odwracalem oczu, wytrzymujac jego spojrzenie. Albowiem nienawisc moze dodawac sil i wiedzialem, ze nienawisc, jaka kiedykolwiek czulem, byla niczym wobec uczucia, ktore teraz mna miotalo. Dinzil stal z rekami wspartymi na biodrach i smial sie bezdzwiecznie, a jego rozbawienie smagalo jak bicz pogardy i szyderstwa. -Oto Kemoc z Tregarthu, jeden z Trojga. Witam cie. Chociaz wydaje sie, ze cos straciles i ze cos zyskales... Lecz nie dla spokoju twego ducha, ani ku uciesze oczu tych, o ile jeszcze sa tacy, ktorzy patrza na ciebie przychylnie. Czy chcialbys ujrzec to, co oni by zobaczyli? Patrz! Cmoknal i przede mna natychmiast pojawila sie wypolerowana powierzchnia, w ktorej az nazbyt wyraznie zobaczylem swoje odbicie. Wstrzas nie byl tak silny, jak Dinzil sie spodziewal, znalem juz bowiem moje zmienione cialo, Mozliwe, ze moje opanowanie nawet go nieco zaskoczylo, o ile w ogole doznawal ludzkich uczuc. -Powiedzmy - usmiechnal sie znowu - ze sa miejsca, gdzie czlowiek widzi nie swoja zewnetrzna twarz, lecz wewnetrzna, uksztaltowana przez niego samego, przez lata zlych zyczen, ukrytych zadzy, zla, o ktorym myslal, a nie odwazyl sie wprowadzic w czyn. Czy poznajesz teraz swoja prawdziwa twarz - przenicowana na druga strone - Kemocu Tregarcie, renegacie zza gor? Nie dzialaly na mnie takie drwiny. -Kaththeo! - pomyslalem. Chcialem jak przedtem wyslac mysl na poszukiwania. Tutaj mysl nie byla jasnozielonym wladca przestworzy, tylko rannym ptakiem, ktory co i raz podlatywal do drzwi, ale cos mu przeszkadzalo dotrzec do celu. Dinzil odwrocil glowe i odprowadzil ptaka wzrokiem. Na chwile w jego oczach pojawilo sie zaskoczenie. Machnal reka zakazujacym gestem i ptak-mysl zniknal. Potem znow spojrzal na mnie i juz nie byl rozbawiony. -Zdaje sie, ze cie nie docenilem, moj koszmarny bohaterze. Musze wyznac, ze zastanawialem sie, jak zdolales odbyc te podroz bez popelnienia bledu gdzies po drodze. A wiec nadal mozesz odnalezc Kaththee? - Zdawal sie chwile namyslac, po czym klasnal glosno i znow sie rozesmial. -Wiec dobrze. Mam swoje slabostki, a jedna z nich to bohaterowie. Taka wiernosc i oddanie musza zostac nagrodzone. Poza tym zabawne bedzie sprawdzic, czy twoja wiez jest na tyle silna, zebys naprawde ujrzal Kaththee. Wypowiedzial slowo, podniosl rece do gory i gwaltownie je opuscil. Otoczyl mnie jakis wir i nie moglem niczego sie uchwycic... Stalismy w okraglej komnacie. Na podlodze lezaly zapadowe drzwi, ktore przedtem wylamalem. Izba wygladala tak jak przedtem, tylko wszystko, co wtedy wydawalo sie widmowe, teraz stalo sie trwale. Gobeliny na scianach pobladly ze starosci, lecz ozywialy je klejnoty i metaliczne nici. Krzesla i jedna czy dwie skrzynie byly bogato rzezbione i wyraznie wiekowe. Dinzil nadal stal twarza do mnie i teraz zlozyl mi drwiacy uklon. -Witam, witam! Ofiarowalbym ci puchar goscinny, moj biedny bohaterze, obawiam sie jednak, ze wypiwszy, padlbys trupem. A tego nie pragne, jeszcze nie. Lecz zbyt dlugo zwlekamy. Nie przybyles tu w gosci - a moze? - ale by kogos zobaczyc. Odwrocil lekko glowe i poszedlem za jego spojrzeniem. Zobaczylem stolik, a po obu stronach lichtarze wysokosci czlowieka, w ktorych palily sie swiece. Miedzy lichtarzami znajdowalo sie zwierciadlo. Ktos przed nim musial siedziec, gdyz ozdobiony drogimi kamieniami grzebien wedrowal powoli w dol i w gore, jakby rozczesywal dlugie rozpuszczone wlosy. To bylo wszystko, tylko ten poruszajacy sie grzebien. Pokustykalem w strone zwierciadla. Moja mysl pomknela wzywajac: - Kaththeo! Czy naprawde tam siedziala, choc jej nie widzialem? A moze poruszajacy sie grzebien to tylko sztuczka, ktora Dinzil posluzyl sie, zeby mnie dreczyc? Zobaczylem cos w zwierciadle. Niestety, odbijala sie w nim tylko moja ropusza postac, nie zas piekna twarz mojej siostry. Grzebien upadl na podloge. Rozlegl sie taki okrzyk przerazenia, jakiego nigdy dotad nie slyszalem. Dinzil wyciagnal ramiona i objal nimi cos dla mnie niewidzialnego. Jednakze wszystko to moglo byc jego oszukanstwem, a nie prawda. -Kaththeo! - zawolalem jeszcze raz, umysl do umyslu. -Zlo! - Nie byla to odpowiedz, tylko uczucie obrzydzenia silne jak fizyczny cios; pozniej uslyszalem slowa, niektore z nich dobrze mi znane. Rzucala czar. Dinzil mnie nie oszukal. Tylko Kaththea mogla to zrobic. -Tak, zlo, moja droga - Dinzil przemowil tak, jakby uspokajal dziecko. - Ten potwor chcialby ci wmowic, ze jest Kemokiem, ktory przybyl tu w poszukiwaniu ciebie. Nie przejmuj sie; nie marnuj madrosci, ktora nie moze wyrzadzic nic zlego w tym miejscu. -Kaththeo! - Do myslowego wolania dodalem dwa slowa. Jesli sie nie zmienila calkowicie, powinny ja upewnic, ze nie stoi przed nia wyslannik Ciemnosci, lecz sluga Swiatla. -Zlo! - Znow ta fala wstretu. Tym razem mocniejsza, ale nie poparta zadnym slowem mocy. - Odeslij go stad, Dinzilu! - zawolal z pustego miejsca glos mojej siostry. - Odeslij go stad! Kiedy na niego patrze, robi mi sie zimno kolo serca! -Niech tak bedzie, moja droga! - Wypuscil z ramion niewidzialne cialo, podniosl rece i wymowil slowo. Zawirowalismy i ponownie znalezlismy sie w umeblowanym we mgle pokoju. -Dokonala wyboru, czyz nie tak, moj bohaterze? Pozwol pokazac sobie jeszcze cos. Znowu wydobyl z nicosci tamto zwierciadlo. Ale tym razem nie ja odbijalem sie w nim, ani tez pokoj. Zobaczylem jakas istote - plci zenskiej - w oczywisty sposob pokrewna tamtej potwornej placzce. Przynajmniej czesciowo. Albowiem na wykrzywionych ramionach tkwila glowa mojej siostry i jej wlosy splywaly na ramiona i obwisle piersi. Nie miala lap, lecz ludzkie, biale dlonie. -Kaththea teraz tak wyglada. Poczulem, ze nienawisc chwyta mnie za gardlo. Musial o tym wiedziec, bo wykonal nieznaczny gest i tak przywarlem do podlogi, jakby moje lapy zapuscily tam korzenie. -Tylko ja moge przezwyciezyc wszystkie niebezpieczenstwa grozace w tym miejscu. Jestem Dinzilem i pozostaje Dinzilem. Kaththea uczy sie byc mi powolna. Kiedy w pelni stanie sie taka jak ja, wowczas bedzie w calosci Kaththea - zarowno tutaj, jak i twoim swiecie. Uczy sie szybko i dobrze. Wszystkie kobiety obawiaja sie brzydoty. Pokazalem jej co nieco z jej obecnej postaci, oczywiscie nie wspominajac, ze to jej wizerunek. Pozwalam jej tez myslec, ze spotka ja taki sam los, jezeli szybko nie uzyje zabezpieczen, ktorych tylko ja moge ja nauczyc. Stala sie bardzo posluszna. Ale ty, ty jestes czyms wiecej, niz mi sie wydawalo, Kemocu Tregarcie. Przypuszczalem, ze wiekszosc mocy pochodzila od twojej siostry. Mimo to nie nalezy lekko pozbywac sie kazdej potencjalnej broni, nie rozwazywszy jej wszystkich zastosowan w przyszlosci. Dlatego, dopoki nie podejme decyzji, umiescimy cie w przechowalni. Przestrzen wykrzywila sie wokol mnie. Znalazlem sie w celi o kamiennych scianach, ktora rozjasniala tylko zoltawa emanacja mojego ciala. Sciany wygladaly na solidne, bez zadnych szczelin. Przykucnalem na srodku niewielkiego, zimnego pomieszczenia i sprobowalem myslec. Bohater - Dinzil drwil nazywajac mnie tak i mial racje. Nie zrobilem nic, zeby sie obronic, zeby dotrzec do Kaththei. Moje czyny, to tylko to, do czego zmusil mnie wrog. Ta bitwa wcale nie byla bitwa, tylko nieudolna utarczka, ktora miala taki przebieg, jakiego Dinzil sobie zyczyl. Wszelako rozpamietywanie nieszczesliwej przeszlosci nie jest dobrym poczatkiem jakiejkolwiek przyszlosci. O tym, ze Dinzil wlada mocami, wiedzialem od chwili, gdy rozpoczalem te, jak na razie bezowocne, poszukiwania. Na plus moglem sobie policzyc tylko fakt, ze dotarlem do Ciemnej Wiezy, czego nie oczekiwal, i ze nadal mialem moj miecz. Ha, nawet trzymalem go na kolanach. Czy Dinzil pozwolil mi zatrzymac bron, poniewaz gardzil uzyciem stali, czy tez wcale jej nie zobaczyl? To przypuszczenie wymagalo przemyslenia. Przypuscmy, ze dla Dinzila zlocisty brzeszczot byl tak niewidzialny jak dla mnie Kaththea! Dlaczego? A czemu nie wyprobowalem go na nim, podczas rozmowy? Kiedy wrocilem mysla do tego spotkania, wydalo mi sie, ze bylem w jakis sposob skrepowany i nie moglem podniesc na niego reki. Ciemna Wieza jest jego twierdza. Moze miec wiele zabezpieczen, z ktorych zadne nie zostalo wykonane z kamienia, stali i nawet nie bylo widoczne. Na pewno podlegalem im, odkad otwarly sie przede mna drzwi w pagorku. O uzyciu miecza nie pomyslalem ani razu, dopiero w chwili, gdy Dinzil uznal, ze siedze unieszkodliwiony w klatce. Moj miecz rozbil podstawe muru z wielkich diamentow. Czy moglby rownie dobrze sie spisac ze scianami mojego wiezienia? A kiedy juz odzyskam wolnosc i jesli nadal bede w wiezy, co zrobie? Kaththea uciekla ode mnie do Dinzila. Nie zaakceptowala wezwania do identyfikacji. I podlegala przemianie, ktora narzucil jej Dinzil. Ten stwor, ktorego mi pokazal... Naprawde wolalbym, zeby w calosci byla potworem. Wiedzialem, co to oznacza. Kaththea zdobyla wyksztalcenie w Estcarpie. Jednakze w praktyce, z calej niemal wiedzy Madrych Kobiet mogla korzystac jedynie dziewica. Czarownice mialy ze zle naszej matce, ze nie utracila swych umiejetnosci po poslubieniu naszego ojca. Dinzil nie mogl uczynic Kaththei w pelni swoja bez zniweczenia jej uzytecznosci. Moja droga, takimi oto slowami ja uspokajal... Dusila mnie wscieklosc; zacisnalem mocno lape na rekojesci miecza, druga zas dotknalem swietlnej wstazki nalezacej niegdys do mojej siostry, wstazki, na ktora pozniej Orsya rzucila wlasny czar. To takze byla kobieca magia. Przydala mi sie bardzo, ale na zewnatrz, nie wewnetrznie. Jak to powiedziala Orsya? Szukaj jej sercem... Sercem... Czym sie posluzylem, zeby wyslac chustke na poszukiwania? Wspomnieniem o Kaththei, nie takiej, jaka sie stala, lecz takiej, jaka byla niegdys, zanim poznalismy inne czary poza tymi, ktore przynieslismy ze soba na swiat i poslugiwalismy sie nimi rownie naturalnie, jak oddychalismy, spalismy, chodzilismy i rozmawialismy. Tak naprawde nie moglem dotknac chustki, ktora teraz byla tylko swietlna wstazka. Niemniej, zdecydowanym ruchem zanurzylem ropusza lape w ow blask, druga zas trzymalem na rekojesci miecza. Zaczalem tkac czar, nie majacy nic wspolnego ani z Dinzilem czy z tym swiatem, ani tez z Escore. Powrocilem pamiecia do pierwszego naszego wspolnego wspomnienia. Siedzielismy na puszystych skorach przed ogniem, ktory co jakis czas sypal iskrami. Anghart, ktora byla nasza przybrana matka, przedla i nic gladko przesuwala sie miedzy jej palcami, jej zrecznymi, wciaz zajetymi praca palcami. Kaththea pomyslala do mnie... -Tam jest zaczarowany las, a wsrod drzew sa czarodziejskie ptaki... Wpatrujac sie w ogien zobaczylem to samo, co ona. Pozniej Kyllan dodal: -A oto nadjezdza nasz ojciec ze swymi zolnierzami. I plomienie jak ludzie pomknely na gorskich kucykach. -Kucykach z dalekich gor... - dorzucilem nie przewidujac, jak bardzo dalekie gory zmienia nasze zycie. Nie, nie myslec o tym, co sie pozniej stalo! Zachowac czyste i jasne wspomnienie. Anghart spojrzala na nas; wtedy wydawala nam sie bardzo duza. -Tacy jestescie spokojni, tacy spokojni. Posluchajcie, opowiem wam o duchu szronu i jak Samsaw splatal mu figla... A my wcale nie bylismy spokojni; na wlasny sposob rozmawialismy ze soba. Lecz nawet wowczas zdawalismy sobie sprawe, ze nikt nic o tym nie wie i zachowywalismy to w tajemnicy. Wyciagalem z pamieci wspomnienie za wspomnieniem starajac sie przypomniec sobie wszystkie najdrobniejsze szczegoly; chcialem stworzyc zywy obraz. Kiedys na wiosne jechalismy przez pola. Kyllan ulamal galaz z tansenskiego drzewa, ktorego biale kwiaty o rozowych serduszkach pachnialy najslodziej na swiecie. Ja narwalem kwitnacej trawy i zrobilem z niej korone. Wlozylismy Kaththei korone, wreczylismy kwitnace berlo i powiedzielismy, ze jest podobna do pani Bruthe, ktora byla tak piekna, ze nawet kwiaty sie rumienily ze wstydu, ze nie moga sie z nia rownac. -Pamietam... Wyznanie to zakradlo sie do moich mysli tak cicho, ze poczatkowo nie zwrocilem na nie uwagi. Pozniej zas powsciagnalem wybuch moich uczuc. Natychmiast przywolalem jeszcze jedno wspomnienie, a potem nastepne. Kaththea dolaczyla do mnie. Razem utkalismy gobelin o tym, jak to z nami bylo. Nie probowalem sie zblizyc do niej i glebiej wnikac we wspomnienia, tylko scislej zwiazac ja ze soba. -Czy ty... czy ty jestes Kemokiem? Sama Kaththea zerwala ulotna tkanke czaru tym niepewnym pytaniem. -Jestem Kemokiem - przyznalem. ROZDZIAL XVI -Jezeli jestes Kemokiem - poczulem wzrost napiecia jej mysli - to nie jest to kraj dla ciebie! Odejdz stad, zanim spotka cie nieszczescie. Nie wiesz, co sie dzieje z tymi, ktorzy nie maja odpowiednich zabezpieczen. Widzialam straszne potwory!Zobaczyla to, co Dinzil specjalnie chcial jej pokazac. -Dinzil! - zadzwieczala glosniej jej mysl - Dinzil cie obroni; uzyje przeciwczarow... Tak zaplatala sie w jego siec, ze kiedy potrzebowala pomocy, natychmiast zwracala sie do niego. -Przyszedlem po ciebie, Kaththeo - wyznalem jej szczera prawde. Jezeli nie zaszla zbyt daleko droga, na ktora skierowal ja Dinzil, zdolam do niej dotrzec. Przeciez przyciagnely ja wspomnienia, ktore snulem. -Ale dlaczego? - W tym pytaniu zabrzmiala obca jej naiwnosc. Nigdy nie szukala oparcia u innych, zawsze miala wlasne zdanie. To byla inna Kaththea. -Czy sadzilas, ze dalibysmy ci odejsc, nie wiedzac, co sie z toba dzieje? - Sprobowalem uproscic swoje mysli, zeby pomoc jej zachowac te slabiutka wiez miedzy nami. -Przeciez wiedzieliscie! - odparowala szybko. - Wiedzieliscie, ze udalam sie do miejsca mocy, zeby nauczyc sie tego, co zabezpieczy nas wszystkich przed Ciemnoscia. I ucze sie, Kemocu. Poznaje rzeczy, o ktorych nawet sie nie snilo Madrym Kobietom. One w rzeczywistosci maja mialkie umysly i sa bardzo niesmiale. Tylko zagladaja przez otwarte drzwi, nie maja odwagi przez nie przejsc. Dziwie sie, ze ktokolwiek sie ich obawia. -Istnieja rozne rodzaje wiedzy, sama to kiedys powiedzialas, Kaththeo. Niektore same przychodza i czlowiek rozkwita pod ich wplywem, ale bywaja ludzie, ktorzy nie moga ich zatrzymac, chyba ze sie wewnetrznie przemienia. -Nie ludzie, tylko mezczyzni! - wtracila. - Lecz ja jestem jedna z Czarownic z Estcarpu, ktore sa adeptkami. Mozemy zrobic to, czego nie potrafi zaden mezczyzna! A kiedy zgromadze juz wszystko, czego sie tutaj ucze, wroce i wraz ze mna bedziecie sie cieszyc. Trzeci obraz Loskeethy! Nagle ozyl mi w pamieci i zobaczylem go tak wyraznie jak wtedy, gdy pojawil sie w misie z niebieskim piaskiem. Jechaly tam zastepy Ciemnosci, a wsrod nich Kaththea miotajaca energetyczne strzaly w nas, swoich krewnych. -Nie! - zaprzeczyla ostro. - To majaki zlych mocy, a nie prawdziwa przepowiednia. Wprowadzono cie w blad. Czy sadzisz, ze ja, jedna z Trojga, moglabym to zrobic? Dinzil powiedzial... Zawahala sie i ponaglilem ja. -Dinzil powiedzial... co? Lecz Kaththea milczala jakis czas, a kiedy odpowiedziala, w jej slowach wyczulem taki sam chlod jak wowczas w Zielonej Dolinie. -Nie chcesz, zebym miala prawdziwych przyjaciol, chcesz zatrzymac mnie tylko dla siebie. Kyllan ma wieksze serce. On wie, ze nadal pozostaniemy zlaczeni, chociaz pojdziemy innymi drogami. Ale ty nie chcesz sie do tego przyznac. Chcialbys przykuc mnie do siebie. -Dinzil tak powiedzial i ty mu wierzysz? - Okazal sie bardzo przebiegly, ale czego moglem sie po nim spodziewac? Znalazl argument, ktory w taki sposob uzasadnia moje proby zabrania jej ze soba, ze nie zdolam go obalic. -Nie lubisz Dinzila. Inni tez zywia do niego wrogosc. Nie musial mi nic mowic. Zauwazylam ja u ciebie i mieszkancow Zielonej Doliny. A przeciez teraz stara sie zgromadzic taka moc, ze uratuje ich wszystkich. Czy oni wierza, ze moga zwrocic stalowe miecze i kilka zaklec nie douczonych madrali przeciw Wielkim Adeptom, ktorych budzi ze snu rebelia w Escore? Niewielu ludzi wlada mocami, ktore moglyby im sie przeciwstawic. -Czy Dinzil moze przywolywac takie moce i je kontrolowac? -Tak, z moja pomoca! - W jej glosie zabrzmiala duma i arogancja. Mogly sie one zrodzic w pewnej swych sil dawnej Kaththei, ale okazane tutaj i teraz zmienily ja w kogos zupelnie mi obcego. -Wracaj, Kemocu. Wiem, ze mnie kochasz, chociaz twoja milosc jest dla mnie wiezieniem. Zycze ci dobrze, poniewaz przyszedles tu z milosci do mnie. Dinzil dopilnuje, zebys wrocil do odpowiedniego dla ciebie swiata. Powiedz im, iz przybedziemy z taka potega, ze zastepy Ciemnosci rozpierzchna sie na nasz widok, nim zadamy pierwszy cios. Zamknalem umysl przed jej slowami, przed Kaththea - potworem, ktorego pokazal mi Dinzil. Rozmyslnie i z cala energia, jaka moglem zgromadzic, znow pomyslalem o Kaththei, ktora znalem i kochalem, Kaththei, ktora byla czescia mnie samego... -Kemocu! - Arogancja zniknela z jej glosu, byl pelen bolu. - Kemocu, co chcesz zrobic? Przestan, przestan! Znow zakuwasz mnie w kajdany i tak trudno mi je zerwac. Musze oszczedzac sily, tyle zadan tu na mnie czeka! Wspominalem. Kaththee, ktora miala mlode serce, czyste serce, stala na zielonej lace i ptaki zlatywaly sie, kiedy wabila je trelami... Smiejac sie wyciagnela reke, odlamala sopelek lodu z okapu i ssala go, a wokol niej ziemia pokryta byla sniegiem i szronem polyskujacym jak brylanty w promieniach zimowego slonca. Wyjela sopelek z ust i zaswiergotala, a odpowiedzial jej skwir snieznego sokola... Kaththea wskoczyla do rzeki, zeby z nami poplywac, ale zapomniala o wyscigach, kiedy znalazla wodnego liska zaplatanego w trzcinach i ostroznie go uwolnila... Kaththea w blasku ognia siedzaca miedzy nami i sluchajaca opowiesci Anghart... -Przestan! - Tym razem prosba zabrzmiala ciszej. Odpedzilem ja, koncentrujac sie na wspomnieniach i talizmanach, ktorym ufalem. Kaththea biegnaca lekko na pola, gdzie pracowalismy przy zniwach wraz ze wszystkimi mieszkancami Estfordu. Kaththea, ktora wybrano, zeby z Biesiadna Misa w dloni witala tego dnia przechodniow i wedle starego obyczaju zbierala od nich Dziesiecine Matki Ziemi. Przyniosla ja rozesmiana, podzwaniajac uzbieranymi pieniedzmi, uradowana sukcesem, poniewaz droga przejezdzal caly oddzial Straznikow Granicznych i kazdy rzucil jej monete. Ani razu jednak nie wspomnialem Kaththei poslugujacej sie Moca - nigdy! Jeslibym to zrobil, ukazal Kaththee - Czarownice, otworzylbym drzwi do dzisiejszej Kaththei, tej z Ciemnej Wiezy, ktorej nie znalem i balem sie. -Kemocu... Kemocu, gdzie jestes? Przez chwile myslalem, ze to wola Kaththea z moich wspomnien, gdyz glos byl mlody, sprawiajacy wrazenie dziwnie niepewnego, niemal zagubionego. Otworzylem oczy i rozejrzalem sie dokola. Gdzie bylem? W jakims miejscu, ktore Dinzil uwazal za przechowalnie. Ale tym razem bardziej sobie ufalem. To prawda, ze do takiej postawy nie mialem zbyt wielu powodow. Lecz gdy czlowiek znajdzie sie w sytuacji, kiedy nie ma juz przed soba zadnej przyszlosci, wtedy staje do walki. I bywa, ze w takich bojach zwyciezaja slabsi, bo po prostu nie maja nic do stracenia. -Kemocu, prosze... gdzie jestes? -Wkrotce bede z toba - odparlem. Nie wiedzialem, czy mowie prawde. Podnioslem sie i ujalem mocniej miecz. Ostatni raz poslalem skrzydlata mysl. - Kaththeo! - Pomknela do sciany naprzeciwko mnie i zniknela. Podszedlem do tej sciany. Kamien, lity kamien. Wciaz jednak ufalem mej szczesliwej gwiezdzie. Przylozylem miecz do kamienia i nierozwaznie rzucilem czar. Nierozwaznie, gdyz polaczylem slowo "Sytry", ktore bylo kluczem do zlocistego brzeszczotu, ze zdaniami z Lormtu. Rekojesc sparzyla mi lape, lecz mimo bolu trzymalem ja mocno. Koniec miecza uderzal w linie miedzy dwoma blokami. To znaczy, zaczal uderzac, bo w miare jak recytowalem wszystkie te imiona, kamien poddal sie mojej broni, ktora wyrabala mi przejscie w identyczny sposob jak w jamie z cuchnacym mulem. Wyszedlem z celi, w ktorej uwiezil mnie Dinzil, do okraglego pomieszczenia, skad prowadzily schody do Ciemnej Wiezy. Powtornie wspialem sie po schodach do pierwszej komnaty. Lecz teraz jej wyposazenie zdawalo sie bardziej materialne, nie tak widmowe. Kiedy zapragnalem dotknac jakiegos sprzetu, omal nie upuscilem miecza. Wyciagnalem lape, czy ludzka reke? Widzialem wyraznie palce! Pozniej znow skryly sie w ciele potwora i ponownie pojawily - to zjawialy sie, to znikaly. Bylem wstrzasniety. Istota, ktora Dinzil pokazal mi i powiedzial, ze w tej plaszczyznie istnienia jest Kaththea - miala kobieca glowe i rece polaczone z potwornym cialem. Wlasnie rak i glowy uzywala przy pracy z mocami. Oswiadczyl tez, ze kiedy pozornie odzyska ludzki wyglad, bedzie juz nierozerwalnie zlaczona z jego zamiarami. Wysunalem teraz druga reke i przyjrzalem sie jej uwaznie. Tak, tu takze zauwazylem owo przechodzenie z jednej formy w druga. Ale lapa byla bardziej materialna, reka zas wydawala sie cieniem samej siebie. Czy poslugujac sie tu magia, wlaczylem sie jednoczesnie do swiata Ciemnosci? I czy to pociagnelo za soba zmiane postaci? Nie mialem przeciez zadnego wyboru. Zakradlem sie po schodach do jadalni. Znow ujrzalem wyrazniejsze linie, moglem tez rozrozniac kolory. Czy Kaththea stanie sie teraz dla mnie widzialna, czy sam pozostane dla niej potworem, ktory budzil tylko strach? Ostatni rzad stopni. Tym razem drzwi w gorze byly otwarte. Jezeli Dinzil czekal tam jak poprzednio, mial nade mna przewage. Nie moglem ryzykowac i unioslem miecz do gory. W tym swiecie jeszcze nigdy ostrzegawczo nie zaplonal krwawymi runami. Teraz jednak ufalem mii tak bardzo, jak dowodca doswiadczonemu zwiadowcy. Przynajmniej nie porazila mnie zadna moc. Mozolnie wspialem sie na szczyt schodow. Zobaczylem znow stolik z lustrem. Niemal oczekiwalem, ze ujrze tez poruszajacy sie grzebien, ale po pierwszym pobieznym zbadaniu, komnata wydala mi sie pusta. -Kaththeo! - zawolalem. Moje uskrzydlone slowo pomknelo w zaciemniona czesc komnaty, tam gdzie wisialy gobeliny. Pozniej z mroku wyszla powloczac nogami istota, ktora pokazal mi Dinzil - lecz tym razem biale dlonie wyraznie odcinaly sie od obrzmialych przegubow, glowa zas byla jakby mglista, a za nia majaczyla taka sama jajowata czaszka jak u placzki na rowninie wybuchajacych kolorow. Powloczyla nogami podobnie jak ja, a na jej twarzy zastyglo obledne przerazenie... jakby zobaczyla na jawie nocny koszmar. -Nie! - zaprotestowala piskliwie, prawie wrzasnela. Nawet gdybym mial ja teraz utracic, moglem zrobic tylko jedno. -To miejsce tak mnie ukazuje, lecz jestem Kemokiem! - oswiadczylem. -Ale Dinzil powiedzial... Nie jestes zly; nie mozesz byc taki wstretny. Znam ciebie... twoje mysli, to co lezy w twoim sercu... Przypomnialem sobie zlosliwa sugestie Dinzila, ze ta plaszczyzna bytu wywraca czlowieka na nice, ukazujac jego dusze. Nie uwierzylem w to. Jezeli to samo powiedzial Kaththei, musze ja przekonac, ze to nieprawda, gdyz inaczej oboje bedziemy zgubieni. -Pomysl sama. Nie przyjmuj mysli Dinzila za swoje! Moze posunalem sie za daleko i bedac pod jego wplywem, uwierzy, ze kieruje mna zazdrosc? Wtedy wyciagnalem ku niej lape, ktora co jakis czas probowala byc reka. Utkwila w niej spojrzenie i otworzyla szerzej oczy. Zmusilem ja, zeby mnie posluchala. Podnioslem lape i probowalem jej dotknac. Zadrzala i cofnela sie. Nie ustapilem jednak, zlapalem ja mocno i zaprowadzilem przed zwierciadlo. Nie mialem pojecia, czy widziala to samo, co ja, ale trzymajac reke na mieczu zazyczylem sobie tego. -Nie tak! Nie tak! - Wyrwala mi sie i przypadla do podlogi, tak ze nie widziala juz zwierciadla. - Zgubiona... jestem zgubiona... - Odwrocila glowe, ktora obecnie byla pozbawiona ludzkich rysow bryla, i spojrzala na mnie. - To ty, to twoje wtracanie sie w nie swoje sprawy, tak jak ostrzegl mnie Dinzil. Jestem zgubiona! - Zalamala rece. Nigdy w zyciu nie widzialem mojej siostry tak zrozpaczonej i zalamanej. - Dinzilu! - Rozejrzala sie dokola i zawolala blagalnie mysla-glosem: - Dinzilu, ratuj mnie! Wybacz mi, ratuj! Widzac ja tak zalamana, cierpialem jak potepieniec. Dawna Kaththea mogla przezywac katusze, lecz walczylaby do konca, proszac o pomoc tylko tak, jak prosi sie towarzysza broni. -Kaththeo... - Probowalem znow jej dotknac, ale cofala sie coraz dalej, toczac dzikim wzrokiem i odpychajac mnie rekami. - Kaththeo, pomysl! Jak do niej dotrzec? Nie chcialem, zeby ten swiat jeszcze glebiej zapuscil we mnie korzenie, ale musialem to zrobic, gdyz inaczej utracilbym ja bezpowrotnie. Ujalem miecz tak, ze rekojesc znalazla sie miedzy nami. Pozniej wymowilem pewne slowo. Ogien buchnal jeszcze raz, ale mimo palacego bolu trzymalem sie kurczowo kolumny zlotego plomienia. -Kaththeo, czy mieszka w tobie zlo? Madre Kobiety czesto badaja swoje dusze, analizuja pobudki swoich czynow, gdyz dobrze znaja pulapki i zasadzki czyhajace na tych wszystkich, ktorzy wyciagaja rece ku niewidzialnym mocom. Dlugo wsrod nich przebywalas i nie chcialas z nimi pozostac nie dlatego, ze jestes zla, lecz ze inne, mocniejsze wiezy laczyly cie z nami. Co zlego zrobilas lub zamierzalas zrobic, odkad opuscilas Estcarp i przybylas do Escore? Czy chocby mnie sluchala? Oslaniala rekami swoja twarz, ale nie probowala jej dotknac, jakby w obawie, ze nie natrafi na ludzkie cialo. -Nie jestes zla, Kaththeo, nie uwierze w to! A jesli nie jestes, to jak mozesz miec tak straszna dusze? To tylko iluzja; przebywasz w swiecie, gdzie iluzja jest zwyklym narzedziem. Jestes potworem tylko tutaj, podobnie jak ja. -Ale Dinzil... -To miejsce nalezy do Dinzila, zlaczyl sie z nim w jedna calosc. Sam mi to powiedzial. Oswiadczyl mi tez, ze kiedy ty sie z nim zjednoczysz i przestaniesz byc choc w czesci potworem, wowczas na zawsze bedziesz przykuta do niego i do jego planow. Czy tego pragniesz, Kaththeo? Drzala na calym ciele. Jej twarz zanikala coraz bardziej i widzialem tylko jamy oczu i jajowata glowe monstrualnej placzki. -Jestem potworem... jestem zagubiona w potworze... -Przebywasz w postaci, ktora ci narzucono w tym miejscu. Dla wielu sil to, co piekne jest wstretne, tak jak wstretne jest piekne. Mysle, ze teraz mnie sluchala. Zapytala powoli: -Czego ode mnie chcesz? Po co przyciagnales mnie za pomoca wspomnien? -Chodz ze mna! -Dokad? W rzeczy samej, dokad? Moge na powrot przebyc rownine wybuchajacych kolorow, minac pozostalosci krysztalowego muru i wiezienia monstrualnej placzki. A potem gdzie? Czy zdolam znalezc wyjscie z Ciemnej Wiezy, wyjscie zakotwiczone w Escore? Nie bylem tego pewny, a Kaththea odczytala to w moich myslach. -Mowisz, ze mam pojsc z toba! Ale kiedy pytam dokad, nie umiesz mi odpowiedziec. Czy chcialbys, zebysmy blakali sie po tym swiecie, bracie? Kryja sie w nim niebezpieczenstwa, ktorych nawet nie potrafisz sobie wyobrazic. A Dinzil na pewno bedzie nas scigal. -Gdzie jest teraz? -Gdzie jest teraz? - powtorzyla piskliwie, przedrzezniajac mnie. - Czy boisz sie, ze przyjdzie tu teraz i stanie do walki? - I nagle wyraz jej oczu zmienil sie, miedzy nami przeplynal dawny cieply prad. - Kemocu? -Tak? -Kemocu, co sie stalo z nami, ze mna? - Mowila szczerze, jak mala dziewczynka oszolomiona wszystkim, co widziala i czula. -Znajdujemy sie w swiecie, ktory nie jest naszym, Kaththeo, i on usiluje nas dopasowac do swych wzorcow i obyczajow. Mozemy jednak stad odejsc. Czy znasz droge? Kaththea odwrocila powoli glowe, z ktorej juz znikly wszelkie pozostalosci ludzkiej twarzy. Wydawalo sie, jakby teraz patrzyla na swoje otoczenie innymi oczami i wszystko bylo dla niej zagadka. -Przybylam tutaj... -Jak? - Nie smialem zbytnio nalegac, ale jezeli znala Dinzilowskie drzwi miedzy swiatami, mielismy szanse ucieczki. Zwlaszcza, jesli to nie byly te, przez ktore tu wszedlem. -Mysle... - Podniosla do glowy reke, ktora zachowala ludzki ksztalt. Odwrocila sie niezdarnie do przykrytej gobelinem sciany i powiedziala: - Tedy... Poczlapala, wyciagajac przed siebie rece. Pozniej chwycila rog gobelinu i podniosla go. A tam, osadzony w scianie, plonal czerwonopurpurowy Symbol. Nie znalem go, lecz widzialem jego odleglego potomka i wiedzialem, ze jest godlem takiej mocy, ktorej nie osmielilbym sie wezwac. Zanim zdazylem zaprotestowac, poczulem jak mysli mojej siostry skrecaja sie, zeby uksztaltowac pewne slowo. Symbol w kamieniu poruszyl sie i zwinal, jak wypuszczony na wolnosc wstretny gad. Pelzl wciaz w kolo. Nie chcialem na to patrzec i mdlilo mnie na mysl, ze Kaththea znala tamto slowo. Pozniej kamien znikl i tylko dziwne plonace linie biegly i biegly rozlewajac sie na podlodze w ruchoma kaluze o barwie roztopionego metalu. Pokustykalem do przodu odciagajac Kaththee, chcac ja ocalic przed dotykiem kaluzy. Przed soba, jak w tamtej wiezy, widzialem nicosc, przez ktora dostalem sie do tego miejsca. -Drzwi sa otwarte - mysl Kaththei znow stala sie zimna i brzmiala w niej wyniosla pewnosc siebie. - Przez wzglad na to, co bylo miedzy nami w przeszlosci, zachowaj wolnosc i odejdz stad, Kemocu! Zanim zdazyla sie uchylic, objalem ja ramieniem, na ktorym nadal nosilem zaczarowana przez Orsye chustke. Trzymajac w drugiej rece miecz skoczylem z rozpedem w nicosc. Kaththea byla zbyt zaskoczona, by stawiac opor. To wcale nie musialy byc drzwi Dinzila, ale owej chwili widzialem w nich jedyna szanse ocalenia dla nas obojga. Spadalem... spadalem... Po tym, jak runelismy w przepasc, nie trzymalem juz Kaththei. Lecz w owa nicosc zabralem mysl, ze moja siostra ze mna poszla. Poczulem tak straszny bol, ze az mnie zamroczylo. Dopiero po chwili zauwazylem, ze leze na kamieniach i otacza mnie polmrok i zimne sciany. Widocznie Dinzil dzieki jakiejs sztuczce znow mnie uwiezil... Miecz, gdzie jest moj miecz? Podnioslem glowe i rozejrzalem sie dokola. Spod lapy plynelo slabe swiatlo. Spod lapy? Zatem wciaz tkwie w swiecie Dinzila! Zawod i rozpacz przygniotly mnie ciezkim brzemieniem. Unioslem, wyzej glowe. Lapa znajduje sie na koncu ramienia, ludzkiego ramienia! Widzialem na nim slabo widoczna, dobrze mi znana blizne; pamietalem walke, w ktorej mnie zraniono. Podnioslem sie pelen nadziei i obejrzalem reszte mego ciala. Nie bylem juz ropucholudem i resztki ludzkiego odzienia okrywaly mnie od pasa w dol. Moje lapy... Niemal nie odwazylem sie dotknac twarzy znieksztalconymi konczynami, jak gdyby cos wstretnego moglo na niej pozostac. Musialem jednak to zrobic, musialem wiedziec, czy nadal nosze ropuszy leb na ramionach. W polmroku cos sie poruszylo. Ciagnac za soba miecz poczolgalem sie w tamta strone. Ludzkie cialo ubrane w podrozny stroj mieszkancow Zielonej Doliny. Cialo kobiety. Smukle ramiona konczyly sie lapami jeszcze bardziej monstrualnymi niz moje. Ponad ramionami wznosila sie jajoksztaltna lysa bryla, bez rysow twarzy poza jamami oczu. Kiedy sie zblizylem, glowa odwrocila sie i skierowala owe jamy ku mnie, jakby w ich glebinie kryly sie organy wzroku. -Kaththeo! - Wyciagnalem do niej lapy, ale kolejny raz mi sie wymknela. Uniosla tylko swoje konczyny i polozyla obok moich, jak gdyby chciala podkreslic ich potworny ksztalt. Potem cofnela sie i ukryla glowe w ramionach. Nie wiem, co mna wtedy kierowalo, lecz sciagnalem chustke z ramienia - nie byla juz swietlna wstazka, tylko znow kawalkiem jedwabiu. Podalem ja Kaththei. Spojrzala na mnie ponad skrzyzowanymi rekami. W okamgnieniu wyrwala mi chustke i okrecila ja szczelnie wokol glowy, pozostawiajac tylko niewielka szczeline dla oczu. Rozejrzalem sie tymczasem. Albo z powrotem znalezlismy sie w Ciemnej Wiezy zakorzenionej w Escore, albo w jej sobowtorze. Siedzielismy na podlodze w poblizu klatki schodowej stromej jak drabina. Drzwi, przez ktore wiodla droga do innych swiatow, byly zamkniete. Uznalem, ze im szybciej sie stad oddalimy, tym lepiej. -Chodz... -Dokad? - zapytala w mysli. - Gdzie moge znalezc miejsce, w ktorym moglabym ukryc sie przed swiatem teraz, kiedy stalam sie potworem? Ogarnal mnie lek: moze miala racje obawiajac sie, ze nasze ciala zostaly oszpecone w tamtym swiecie na zawsze. Wprawdzie rzucajac tam czary poslugiwalismy sie mocami Swiatla, ale mogla je znieksztalcic Ciemnosc. -Chodz... Pomoglem jej wstac, zeszlismy po karkolomnych schodach i stanelismy w korytarzu biegnacym we wnetrzu wzgorza. Runy zaplonely krwawo. Podalem Kaththei lape i pociagnalem ja za soba. Szla obok mnie w milczeniu, pograzona w gluchej rozpaczy, zupelnie obojetna wobec celu naszej drogi i swej przyszlosci. Wyszlismy na zewnatrz. Dzien byl szary, deszczowy. Zastanawialem sie, jak odnajde miejsce, gdzie zostawilem Orsye. Do tego czasu moglismy isc zryta koleinami droga. Kaththea zamknela przede mna umysl, chociaz ze wszelkich sil staralem sie ja zainteresowac nasza ucieczka. Szla milczac, ukryta za bariera, ktorej nie moglem przebic. Nie odrywalem oczu od miecza, chociaz po opuszczeniu Ciemnej Wiezy runy zgasly i nie zapalily sie powtornie. Przeszlismy przez kotline i wspielismy sie na nastepne wzgorze. Stamtad zbadalem wzrokiem okolice, odnajdujac punkty orientacyjne, ktore zanotowalem w pamieci, kiedy tedy szedlem. To na pewno tam zabilem potwora, ktory byl jednym ze straznikow Ciemnej Wiezy. Glod, ktory zaczal mi dokuczac jeszcze w tamtym swiecie, teraz wprost szarpal mi wnetrznosci. Przypomnialem sobie, ze w mieszku przy pasie powinny byc jadalne korzenie, ktore dala mi Orsya. Podalem jeden Kaththei. -Sa dobre, nie skazone - powiedzialem, biorac drugi korzen do ust. Jednym ruchem wybila mi go z reki, tak ze wpadl w jakas skalna szczeline i zniknal z oczu. Jej umysl nadal byl zamkniety przede mna. Nienawidzilem Dinzila tak bardzo, ze gdyby teraz stanal przede mna, jak dzikie zwierze probowalbym go rozszarpac zebami i paznokciami. Kaththea poczela chwiac sie na nogach i potykac, wiec podtrzymalem ja. Nagle wyrwala mi sie i odepchnela tak mocno, ze upadlem. Zanim sie podnioslem, chwiejnym krokiem zawrocila do Ciemnej Wiezy. Dogonilem ja jednak i najwyrazniej ten ostatni bunt wyczerpal jej sily. Nie probowala mnie juz odtracic, ale odtad uwazalem na kazdy jej ruch. Ciezko nam sie szlo; rownie dobrze moglismy przemierzac pustynie. Runy na mieczu nie plonely i nie zobaczylismy zadnej zywej istoty. Zarosla przed nami wydaly mi sie znajome, chociaz nie spowite jak kiedys mgla. Wreszcie dotarlem do strumienia i skalnego progu, gdzie po raz ostatni widzialem Orsye. Nie wiem, dlaczego spodziewalem sie, ze ja tam zastane czekajaca na mnie. Ogarnelo mnie rozczarowanie, kiedy jej nie ujrzalem. -Czy zdawalo ci sie, ze mozesz liczyc na te wodna dziewke, moj glupi bracie? - Okrutne mysli tej innej Kaththei wtargnely do mojego umyslu. - Tym lepiej dla niej. -Co masz na mysli? Uslyszalem teraz w mozgu jej smiech, smiech, ktorego moglbym sie spodziewac tylko po kims, kto zaszedl droga zla tak daleko jak Dinzil. -Kemocu, moj drogi bracie, chce cie prosic o pewna przysluge i mysle, ze moglabym cie zmusic do jej wyswiadczenia, ale pozniej zle by sie dzialo z twoja wodna dziewka. -Co masz na mysli? - zapytalem po raz drugi, odkad uniosla tamta bariere. Lecz tylko ow przerazajacy smiech zadzwieczal w moim mozgu. Domyslilem sie, ze utracilem juz Kaththee, mimo ze - chociaz niechetnie - szla obok mnie. Nasza jedyna powrotna droga, to strumien, potem rzeka. Bylo to tak jasne, ze nie potrzebowalem rad Orsyi. Niepokoilem sie o nia; mialem nadzieje, ze przezornie schronila sie w bezpiecznym miejscu i nie zostala schwytana przez zle sily grasujace w tych stronach. Przybylismy do opuszczonego domu aspta i naklonilem Kaththee, zeby pierwsza wpelzla do srodka. Usiadla trzymajac sie jak najdalej ode mnie, jesli to w ogole bylo mozliwe w takiej ciasnocie. -Kaththeo, w Zielonej Dolinie wiedza wiele, znacznie wiecej od nas. Beda wiedzieli, co trzeba zrobic! -Alez Kemocu, moj bracie, ja wiem, co trzeba zrobic! Potrzebuje tylko twojej wodnej dziewki. Jesli nie ona, to znajdzie sie inna. Ale ona doskonale sie do tego nadaje, ze wzgledu na to, kim jest. Przyprowadz ja do mnie albo mnie do niej i rzucimy takie czary, ze zaniemowisz ze zdumienia... Ty, Kemoc, ktory uwazasz, ze wiesz cos o Misteriach, a przeciez sa to tylko wyuczone na pamiec strzepy odrzucone przez znacznie wiekszych od ciebie czarodziejow. Omal nie stracilem cierpliwosci. -Takich jak Dinzil. Dluga chwile milczala, a pozniej znow zadzwieczal w moim umysle ow straszny smiech. -Dinzil... ach, to jest ktos, kto wdrapuje sie na chmury, zeby spacerowac po niebie. Dinzil chce wiele, bardzo wiele. Ale czy dostanie chocby garstke z pelnej miary, o ktorej mysli, to zupelnie inna sprawa. Mysle, ze nienawidzilam cie, Kemocu, za to, ze uprowadziles mnie z Ciemnej Wiezy. Lecz po namysle widze, ze przysluzyles mi sie bardziej, niz moglabym sobie zamarzyc. Tam bylam poddana Dinzila. Miales racje, iz lekales sie, ze spotka mnie taki los. Drogi bracie, szczodrze ci to wynagrodze. - Skinela glowa szczelnie otulona w zielona chustke. Zrobilo mi sie zimno kolo serca, kiedy pomyslalem, jaki potwor zamieszkal w Kaththei. Czy kiedykolwiek bedzie mozna go stamtad wypedzic? Pomyslalem o dwoch wariantach przyszlosci, ktore pokazala mi Loskeetha, chociaz zaden nie stal sie faktem. W obu Kaththea przylaczyla sie do wrogow. O tak, teraz pogodzilbym sie z mysla, ze lepiej by bylo, gdyby umarla. Ale wszyscy ludzie ludza sie nadzieja, wiec i ja wierzylem, ze jesli tylko zdolam zaprowadzic moja siostre do Zielonej Doliny, na pewno znajda sie tam tacy, ktorzy wszystkiemu zaradza, usuna nie tylko potworna twarz Kaththei, ale i potwora, ktory w niej zamieszkal. -Spij, Kemocu. Przysiegam, ze nadal tu bede, kiedy sie obudzisz. Nie pragne teraz niczego innego, jak pojsc tam, gdzie ty idziesz. Wiedzialem, ze powiedziala prawde. Nie to jednak chcialem od niej uslyszec. Nie wiem, czy spala. Lezala jednak spokojnie, ulozywszy na ramieniu glowe. W koncu zmozylo mnie zmeczenie i nie moglem juz jej obserwowac. ROZDZIAL XVII Rano wypelzlismy z naszej kryjowki. Znow zaproponowalem Kaththei kilka korzeni, ona zas odmowila twierdzac, ze nie ma na nie ochoty. Kiedy nalegalem, chcac sie dowiedziec, jakiego pozywienia potrzebuje, odgrodzila sie ode mnie. Mimo to bez ponaglania szla ze mna.I znow mgla zwarzyla powietrze wokol strumienia. Powitalem ja z ulga, gdyz podrozujac woda bylismy doskonale widoczni i mialem nadzieje, ze mgla nas zasloni. Obserwowalem strumien wypatrujac znakow swiadczacych o obecnosci Kofiego. Przyszlo mi bowiem do glowy, ze Orsya mogla zostawic Merfaya, aby na nas zaczekal. Majaczaca we mgle roslinnosc zaczynala juz wiednac w naturalny sposob. Zrobilo sie chlodno i pomyslalem, ze zima musi byc blisko. Caly dygotalem i tesknilem za plaszczem, z ktorego w drodze do Kaththei zrobilem kukle. Co jakis czas rzucalem spojrzenie na miecz. Mgla przedziwnie tlumila dzwieki i przyszlo mi na mysl, ze jedynie zlocisty brzeszczot moglby mnie ostrzec przed pewnego rodzaju niebezpieczenstwami. Jezeli bedziemy mieli duzo szczescia, zdolamy wodnym szlakiem dotrzec do Wzgorz. Nie odwazylbym sie jednak wracac podziemnymi korytarzami. Wobec tego trzeba w jakis sposob przedrzec sie ladem. Wiedzialem, ze to szczyt szalenstwa. Wszystko wskazywalo, ze bedzie mozna wytropic nas w przeciagu dnia. Mimo to zwrocilem sie w strone Wzgorz: nie bylo innej drogi. Smiech... szyderczy smieszek. Szybko odwrocilem glowe i spojrzalem na Kaththee. -Wiec to niemozliwe, moj drogi bracie? Posiadasz doskonaly dar przewidywania przyszlosci, calkiem odpowiadajacy twoim zdolnosciom. Nie zapominaj jednak, ze nie podrozujesz sam i ze ja moge ci pokazac pewne sztuczki, ktorych ani twoja wodna dziewka, ani Madre Kobiety z Estcarpu nie potrafilyby nawet nazwac. Nie obawiaj sie, wrocimy do Zielonej Doliny. Jezeli oboje tego zechcemy, na pewno nam sie uda. Znow to aroganckie zadufanie w sobie i szyderczy sposob zwracania sie do innych. Zdawalem sobie sprawe, ze Kaththea wie, co mowi. Ale w glebi serca wzdragalem sie przed kazda pomoca, ktora moglaby mi ofiarowac, podczas gdy bez wahania przyjalbym ja od Orsyi. -Co to...? - Wpatrzyla sie naraz w wode, ktora byla dziwnie niespokojna w miejscu, gdzie dotykala jej kurtyna mgly. -Kofi? Orsya? - Poslalem telepatyczny zew, lecz nie otrzymalem odpowiedzi. Przyspieszylismy kroku i drgajace falowanie zblizylo sie; Merfay brodzil w miejscu czekajac na nas. -Co to takiego? - zapytala Kaththea. - Nie moge zlokalizowac go myslami. Ale to jest cos zywego. Co to jest? -To Merfay. Zaprowadzil nas w te strony. -Czy to przyjaciel twojej wodnej dziewki? - Kaththea zatrzymala sie, jakby nie chciala podejsc do niego blizej. Ni stad, ni zowad takie okreslenie Orsyi urazilo mnie. -Ona ma na imie Orsya i takze wlada mocami. Tylko dzieki jej pomocy moglem cie odnalezc. - Zabrzmialo to ostro nawet w moich wlasnych uszach. -Orsya - powtorzyla Kaththea. - Prosze o wybaczenie, bracie. Wiec niech bedzie Orsya. A zatem pomogla ci mnie znalezc. To ona rzucila czar na moja chustke. Wracajac jednak do jej wyslannika, ktorego nie mozemy ani zobaczyc, ani dotknac jego umyslu... Bo on jest wyslannikiem, prawda? -Mam nadzieje. Przyklaklem na jedno kolano w plytkiej wodzie i wyciagnalem reke, te moja reko-lape, jak wtedy, gdy Orsya uzyczyla mi swego zmyslu wzroku, zebym mogl zobaczyc Kofiego. Falowanie zblizylo sie, lecz tym razem nie poczulem lekkiego dotkniecia obcego ciala. Moze Kofi nie mogl sie zmusic do kontaktu z ohyda, ktora mi teraz sluzyla jako reka? Nie moglem go za to potepiac. Ale mialem nadzieje, ze moj gest dobrej woli zostanie przyjety jako pozdrowienie. Falowanie oddalilo sie, skierowalo w dol strumienia. Nie wiedzialem, czy Merfay nie chcial miec z nami wiecej do czynienia, czy tez znowu stal sie naszym przewodnikiem. Skoro musielismy sie trzymac rzeki, mialem nadzieje, ze moje drugie przypuszczenie bylo sluszne. Mysle, ze sie nie mylilem, gdyz Kofi ani razu nas nie opuscil, ponadto utrzymywal tempo zblizone do naszego, choc zawsze nas wyprzedzal o kilka krokow. W pewnej chwili runy krwawo blysnely; podnioslem wtedy reke i zatrzymalem Kaththee. Stalismy bardzo spokojnie, wsluchujac sie w napieciu. Spoza grubej zaslony mgly rozleglo sie przytlumione krakanie, seria okrzykow rozdzierajacych cisze. I wiecej nic. Po jakims czasie runy zgasly. -On szuka - dotarla do mnie mysl Kaththei. Teraz mogl byc to tylko jeden "on". Znowu uslyszalem jej smiech. -Chyba nie przypuszczales, ze pozwoli mi tak latwo odejsc? Po tym, co zrobil, zeby mnie zdobyc? Mysle, ze teraz Dinzil potrzebuje mnie bardziej niz ja jego. To dobry poczatek dla przyszlych transakcji... -Transakcji? -Nie zamierzam przez reszte zycia pozostac w tej okropnej postaci. Tu ani gdzie indziej! - Zarozumialosc Kaththei jakby sie zmniejszyla. Wyczulem pod jej powierzchnia straszny gniew. -Sadzilem, ze wiesz, jak sobie pomoc - powiedzialem. Wiedzialem, ze cierpi, ale musialem dowiedziec sie, co jej zdaniem zrobi Dinzil, albo co sama zamierza. Juz nie ufalem tej nowej Kaththei. -Och, wiem! Ale to podobne do Dinzila, zeby siac zamet, kiedy juz jest po wszystkim. Droge, ktora musze pojsc, mozna przebyc tylko raz. A poza tym... - Szybko zahamowala potok swoich mysli i jeszcze raz rozdzielila nas bariera. Zadrzalem niemal konwulsyjnie. Zimno wstrzasalo moim polnagim cialem. Kaththea odwrocila ku mnie glowe i podniosla czerwona lape. -Przynies mi troche tego - wskazala na rosnace w poblizu trzciny. Chociaz moje lapy nie nadawaly sie do takiej pracy, wyrwalem spora garsc i wyciagnalem ku niej, a na jej znak polozylem na jej lapach. Kaththea pochylila glowe i dmuchnela na nie. Jej umysl byl przede mna zamkniety, wyczulem jednak poruszenie towarzyszace uzyciu mocy. Trzciny wydluzyly sie, pogrubialy, zlaly w jedna calosc i moja siostra trzymala gruby pikowany kaftan, taki, jakie nosilismy jesienia w Estcarpie. Wzialem go i nalozylem. Nie tylko chronil mnie przed zimnym wiatrem, lecz takze zdawal sie promieniowac cieplem; teraz poczulem sie rownie dobrze, jak gdybym spacerowal w sloneczny wiosenny dzien. -Widzisz? Mozna uzywac mocy do usuniecia przeszkod, zarowno duzych jak i malych - powiedziala w myslach Kaththea. Potarlem i poglaskalem kaftan na piersi. Wydawal sie bardzo prawdziwy. Mialem nadzieje, ze czar sie utrzyma. -Tak dlugo, jak bedziesz go potrzebowal. Zostal przystosowany do twoich potrzeb. - Przechwycila moja mysl. Dotarlismy do glownej rzeki, mgla rzedla. Nadal czujnie obserwowalem otoczenie, tymczasem Kaththea szla plyciznami tak, jakby nie miala sie czego bac. Przed nami poruszal sie klin fal, a wiec Kofi nadal nam towarzyszyl. I znow dobiegl nas daleki dzwiek. Tym razem nie bylo to krakanie, uslyszelismy psi skowyt i ujadanie. Tak ujadaja psy z Alizonu, hodowane do polowania na ludzi, kiedy osaczaja zdobycz. -Sarnowie nadjezdzaja... Dopiero kiedy Kaththea zaslonila sie chustka, zdalem sobie sprawe, ze tak wiele mozna wyczytac z twarzy towarzyszacych nam osob. Jak moglem ustalic, czy uczucia wywolane jej myslami sa moje czy jej? Pomyslalem, ze jest podekscytowana, ale tak, jakby to polowanie nie mialo z nia nic wspolnego. Rownie dobrze moglaby byc widzem. Czy byla pewna, ze Dinzil cenil ja tak bardzo, iz nie musiala obawiac sie mysliwych? -Dinzil wie, czego potrzebuje. - Wiec znow odczytala moje mysli. - Nie darmo wspinal sie po chmurach, zeby zaatakowac niebo. W przeszlosci dopasowal sobie wiele narzedzi, lecz nigdy nie mial narzedzia z Estcarpu. Czeka go teraz przykra niespodzianka. Ujadanie stalo sie glosniejsze. Klin fal oznaczajacy Kofiego pomknal do przeciwnego brzegu. Dostrzeglem kolysanie trzcin; Merfay musial sie ukryc. Rozejrzalem sie, ale znajdowalismy sie w miejscu pozbawionym naturalnej oslony. Moglismy jeszcze wejsc do glebszej wody, lecz Kaththea zdecydowanie odrzucila ten pomysl. -Ta twoja Orsya lubi jamy w mule i uwielbia skradac sie przy dnie. Ale ja nie jestem Orsya i nie mam skrzeli. Ty rowniez, drogi bracie. A gdzie sie podzial twoj miecz? - wyciagnela lape jakby wskazywala palcem i natychmiast cofnela ja z cichym okrzykiem i przycisnela do piersi. -Co tu masz takiego? -Orez i talizman. - Czulem jakas dziwna niechec do dzielenia sie z nia opowiescia o pochodzeniu miecza i tym, co dla mnie zrobil. Runy rozpalaly sie, coraz wyrazistsze na tle zlocistego brzeszczotu. Kolejny juz raz zapragnalem poznac je i odczytac, dowiedziec sie, co ta bron potrafila zrobic dla tego, kto ja nosil. Moglbym wtedy w niebezpieczenstwie odwolac sie do wszystkiego, co miala do zaofiarowania, a nie blakac sie w ciemnosci. Wzdluz grani po drugiej stronie rzeki zobaczylem poruszenie. Probowalem wepchnac Kaththee na glebsza wode, lecz wymknela mi sie i stanela twarza do poscigu, jakby sie wcale go nie bala. Dlatego z koniecznosci musialem stanac obok niej z mieczem w lapie, a runy jarzyly sie tak jaskrawo, iz mozna by pomyslec, ze to swieza krew kapie z brzeszczotu. Przybyli. Trzy Wilkolaki biegnace na czterech lapach i to one ujadaly. Za nimi mezczyzni podobni do tych, ktorzy pojmali Orsye. Z tylu zauwazylem jeszcze dwoch i ci przypominali mysliwych, ktorzy energetycznymi rozdzkami zabili Kroganow. Znow nieziemski smiech Kaththei zadzwonil mi w glowie. -Nedzna garstka, bracie, ktora nie moglaby nawet marzyc o pokonaniu nas! Dinzil zapomina sie, zniewazajac nas w ten sposob. Zaczela powoli odwijac chustke zaslaniajaca jej potworna glowe, przez caly czas zwrocona przodem do przybylych. Rekojesc miecza w mojej lapie rozgrzewala sie coraz bardziej. Wilkolaki szczerzyly kly i slina ciekla im z otwartych pyskow. Ich oczy byly czerwonymi iskrami czystego zla. Jezdzcy za nimi zwolnili bieg swych wierzchowcow, jechali teraz klusem. Nie dosiadali Renthanow, ale zwierzat bardziej podobnych do estcarpianskich koni, tylko wiekszych, potezniejszych i calkiem czarnych. Siedzieli na oklep, bez wedzidel czy wodzy. Przypomnialem sobie Kepliana, demonicznego konia, ktory omal nie zabil Kyllana. Zjechali na brzeg rzeki i spojrzeli na nas. Dzielila nas plynaca woda. Wilkolaki przycupnely na brzegu, pozostali ustawili sie za nimi. Zolnierze przypominali z wygladu synow Starej Rasy, a w kazdym razie mogliby przejsc wsrod nich nie zauwazeni. Ale mysliwi z ognistymi rozdzkami byli obcy. Zaslaniali twarze kapturami. Lecz ich rece... - ach, zobaczylem takie same lapy jak moje. Gdyby tak sciagnac im z glow kaptury, pewnie ujrzelibysmy ropusze lby. Dinzil musial ich wezwac z innego swiata, do ktorego brama byla Ciemna Wieza. Faldy chustki opadly z glowy Kaththei. W pelnym swietle dnia jej monstrualna twarz, ktora nie byla twarza, zostala bezlitosnie odslonieta. Po raz pierwszy ujrzalem ja taka i mimo woli wzdrygnalem sie. Bez ust, bez nosa, tylko te jamy oczodolow w czerwonej jajoksztaltnej glowie. Majac w pamieci urode mojej siostry zrozumialem, jak to moglo na nia podzialac: doprowadzilo niemal do obledu i zmusilo do poszukiwania wszelkich mozliwych srodkow pomocy. Wilkolaki nie weszly do wody. Przypomnialem sobie slowa Orsyi, ze biezaca woda odstrasza pewne rodzaje zlych mocy. Jednak ognista bron zakapturzonych jezdzcow widzialem w akcji nad inna rzeka i moglem oczekiwac, ze jedna z tych rozdzek skieruje sie w nasza strone. Kaththea podniosla lapy do wysokosci ramion i wyciagnela je w strone tego dobranego towarzystwa. Zapragnalem stad uciec, gdyz poczulem w mozgu szarpiacy, piekacy bol, ktorego nie moglby zniesc zaden normalny czlowiek. Scisnalem mocniej miecz i cieplo powedrowalo od rekojesci w gore, az w koncu dotarlo do mojego umyslu. Ustanowilo tam zapore przeciw silom, ktore przywolywala Kaththea, wiec chociaz nadal wymachiwala lapami i ciskala mysli, nic to dla mnie nie znaczylo. I dotychczas nie wiem, jakich slow uzyla. Wilkolaki zadarly do gory pyski i zaczely wyc jak potepiency. Miotaly sie wzdluz brzegu, az wreszcie uciekly i skryly wsrod skal z dala od rzeki. Po nich jely rzec i stawac deba Kepliany. Niektore zrzucily z siebie jezdzcow, zanim pognaly w slad za Wilkolakami. Czesc zolnierzy zdolala utrzymac sie na ich grzbietach, ale ci, ktorzy spadli na ziemie, lezeli nieruchomo jak martwi. Natomiast dwaj zakapturzeni jezdzcy zsuneli sie z wierzchowcow, ktore pogalopowaly jak szalone, i staneli obok siebie, obserwujac Kaththee. Jednak nie skierowali ku nam swej ognistej broni. Moja siostra opuscila rece. Przemowila nie barykadujac mysli, wiec tym razem ja zrozumialem. -Powiedzcie waszemu panu tak: sokol nie poluje tam, gdzie szybuje orzel. Ani ten, kto nosi plaszcz mocy, nie posyla kogos nizszego ranga niz Herold Sztandarow. Jezeli chce sie ze mna porozumiec, niech zrobi to tak jak zawsze, twarza w twarz. - Rozesmiala sie. - Przypomnijcie mu to, czego skutek teraz widzicie; podniesie go to na duchu, poniewaz mozemy sie ukladac. Zakapturzeni sludzy Dinzila niczym nie okazali, ze ja zrozumieli, ani tez nic nie odpowiedzieli; po prostu odeszli, odwroceni do nas plecami, jakby nie obawiali sie zadnego ataku. Teraz Kaththea znowu okrecila glowe chustka. -Poslalas wyzwanie Dinzilowi - powiedzialem na glos. -Poslalam wyzwanie - zgodzila sie ze mna. - Nie wierze, ze znow wysle swych podwladnych, zeby polowali na nas jak na zbieglych niewolnikow. Kiedy przybedzie, to w pelni mocy, ktora wlada, jak mu sie zdaje... -Ale... -Czy tego sie boisz, bracie? Nie ma czego. Dinzil zamierzal zrobic ze mnie swoje narzedzie, takie jak zelazne szczypce, ktorymi wyciaga sie z ognia rozzarzony wegiel. Przez jakis czas - wsunela luzne konce chustki za zapiecie kaftana, zeby sie nie rozwiazaly - mogl korzystac z niewielkiej czesci wiedzy. Tylko, widzisz, odslonil mi wiele z tego, czego sie sam nauczyl. A poniewaz juz zdobylam wyksztalcenie w innej szkole, wiec moglam nadac tej wiedzy nowa forme, ktorej on nie zna. Niech wierzy, ze mam moc, a po dwakroc chetniej bedzie sie z nami ukladal. Idziemy? - Pokrecila glowa na boki, a potem wskazala na lewo. - Nie lubie chodzic po wodzie. Nie sadze, zeby ktos jeszcze rzucil nam wyzwanie. Zielona Dolina lezy w tamtym kierunku. -Jak mozesz byc tego pewna? - Jej arogancja rosla. Jej mysli brzmialy jak uderzenie pejcza o buty mysliwego. Kaththea, moja Kaththea, ktora znalem przez cale zycie, oddalala sie ode mnie coraz bardziej. -Zielona Dolina jest zbiornikiem mocy, nie mozesz temu zaprzeczyc. I jako taka emituje sygnal dla wszystkich, ktorzy potrafia to wyczuc. Sprobuj sam, bracie, tym swoim tajemniczym ognistym mieczem. Tak bardzo bylem pod jej wplywem w owej chwili, ze bez namyslu podnioslem miecz, zarazem luzujac chwyt, zeby zobaczyc, czy sie zachowa jak wskazowka. Przysiegam, ze go nie przechylilem, ale ze sam zwrocil sie w strone, ktora wskazala Kaththea. I znow wbrew mojej woli opuscilismy rzeke. Wiedzialem, ze predzej czy pozniej bedziemy musieli to zrobic, gdyz nie chcialbym wracac podziemnymi tunelami. Szybko przebylismy pas zdrowych roslin porastajacych brzegi rzeki i pustkowie przecinajace ten falisty teren. Kaththea szla prosto przed siebie jak ktos, kto niczego sie nie leka, ale ja, trzymajac miecz w lapie, omijalem i zmuszalem ja do omijania pewnych krzewow, kamieni i tym podobnych. Nie uszlismy daleko, kiedy ostrzegly mnie runy, ze za nami skrada sie polkolem nieprzyjaciel. Niektore stwory juz widzialem w szrankach zla, innych nie znalem. Nie wszystkie wygladaly wstretnie lub potwornie. Jezeli byly iluzjami, to okazaly sie uodpornione na moja wole i zyczenie widzenia prawdy. Nie przeszkadzaly nam w podrozy poza tym, ze w kazdej chwili mogly zewrzec szeregi na rozkaz swego wodza. Mialem sie ciagle na bacznosci czekajac, az zjawi sie Dinzil i przyjmie wyzwanie Kaththei. Bylem zle przygotowany do takiego starcia. Dysponowalem tylko bronia ostateczna, co zasugerowala mi Orsya. Znalem pewne slowa z Lormtu, na ktore mi odpowiedziano. Moge powtornie wezwac moc, ktora juz raz udzielila mi odpowiedzi. Byloby to jednak bardzo ryzykowne posuniecie, z ktorego mogl skorzystac tylko ktos, kto pograzyl sie w bezdennej rozpaczy i stracil wszelka nadzieje. To tu, to tam pojawialy sie kepy zdrowej roslinnosci, glownie wokol zrodel, jeziorek lub malych strumykow, jak gdyby woda powstrzymywala zlo, ktore spustoszylo tak znaczna czesc tej krainy. Ciezko sie tedy szlo, bo byl to bardzo nierowny teren: ostre grzbiety dzielily waskie parowy, tak ze wydawalo mi sie, iz ciagle sie wspinamy albo schodzimy po to, by znow sie piac w gore albo schodzic. Jednak Kaththea prowadzila bez wahania, zawsze kierujac sie w lewo. Wreszcie sam ujrzalem w oddali Wzgorza. W koncu zatrzymalismy sie obok jakiegos slodkowodnego jeziorka. Zjadlem tylko jeden z kilku pozostalych korzeni, ktore dala mi Orsya, chociaz moglbym spozyc wszystkie. Kaththea znowu nie chciala nic jesc i usiadla oparlszy sie o wielki glaz, nie odrywajac wzroku od wody. Doskonale zdawalem sobie sprawe, ze zewszad obserwuja nas zwiadowcy towarzyszacej nam zgrai. -Musimy wyszukac miejsce na nocleg - probowalem znalezc jakis normalny temat do rozmowy z ta obca mi kobieta, bo nie chcialo mi sie wierzyc, ze to moja siostra. -Znajdziemy jakies - rzucila i znow zamknela przede mna umysl. Potem zas dodala: - Jezeli wszystko pojdzie dobrze, w poblizu znajdziemy to, co potrzebne. Ale teraz nie mozemy sie dluzej zatrzymywac. Wstala i skierowala sie do niszy w skale nad jeziorkiem. Idac za nia zauwazylem nagle w miekkiej przybrzeznej ziemi odciski stop w ksztalcie klina i palcow zaznaczonych jedynie przez niewielkie zaglebienia. Poznalem je: byly kroganskie! Ale prowadzily z jeziorka, oddalaly sie od wody, co mnie bardzo zaskoczylo. Orsya? Nie mialem pewnosci. Moze Kroganowie sprzymierzyli sie z silami Ciemnosci - co juz mogli zrobic - i ktorys z nich dolaczyl do zgrai, ktora sie za nami gromadzila? Tylko dlaczego siady prowadzily z wody. Przeciez nie potrafili bez niej zyc. Nic nie swiadczylo, ze ten wedrowiec byl wiezniem albo obiektem polowania zmuszonym do ukrycia sie na ladzie. Idac za Kaththea co jakis czas dostrzegalem odciski stop na suchej ziemi, zamazane, ale nadal widoczne. Jakis Krogan najwyrazniej rozmyslnie pial sie ta sama droga co my, wbrew swej naturze i obyczajom. Dwukrotnie nawet uklaklem, aby zbadac je z bliska i sie upewnic, czy mnie wzrok nie myli. Raz dotknalem tropu mieczem, by sprawdzic, czy runy czegos mi nie powiedza. Przeciez mogla to byc iluzja, ktora miala wprowadzic nas w blad. Jednak runy sie nie zapalily. Zapadal zmrok, kiedy dotarlismy do waskiej, ciemnej rozpadliny prowadzacej w gore. Kaththea poszla nia bez wahania. Wiodly tam te same slady, lecz nabralem jakiegos przekonania, ze nieznajomy Krogan poruszal sie teraz z trudem. Czy w poblizu byla woda? Jesli tak, to mialem nadzieje, ze wodny wloczega zdolal do niej dotrzec. Pozniej, w glebokim mroku, zobaczylem niewielka iskierke bialego ognia. Mogl to byc tylko nalezacy do Orsyi rog jednorozca, ktory mial jej strzec przed zlem. Ale Orsya z dala od wody... Dlaczego? -Poniewaz jej potrzebujemy, bracie! - Po raz pierwszy od wielu godzin dotarla do mnie mysl Kaththei. - Zostawila swoje czary w tej chustce, a to droga wiodaca w dwie strony. Poniewaz dala cos od siebie, wiec moglam ja w ten sposob odnalezc i teraz czeka na nas. -Przeciez tu nie ma wody, a ona jest Kroganka. Musi miec wode! -Nie klopocz sie; bedzie miala wszystko, co trzeba, kiedy do niej dojdziemy. Bylem bardzo zmeczony, ale teraz bieglem potykajac sie o rozsiane tu kamienie. Wreszcie dotarlem do miejsca, gdzie stal rog jednorozca. Obok lezala Orsya. Poruszyla sie slabo, kiedy opadlem obok niej na kolana. Woda... nie mialem butli z tym cennym plynem. Czy zdolam doniesc ja do jeziorka, obok ktorego zobaczylem po raz pierwszy jej slady? Bedzie to niemal beznadziejna proba, ale jesli nie ma innego ratunku, zrobie to. -To niepotrzebne - Kaththea stala obok, przygladajac sie nam obojgu. - To, co trzeba zrobic, mozna zrobic tu i teraz. -Tu nie ma wody, a bez niej ona umrze. Kaththea jela powoli odwijac chustke. Orsya odwrocila ku niej lekko glowe wsparta na moim ramieniu. Chcialem zaslonic jej oczy, zeby nie patrzyla na potwora, ktorym stala sie moja siostra. -Tak, potwora. - Zawstydzilem sie, ze Kaththea przechwycila te mysl. - Ale teraz mamy lekarstwo... to, co mozesz dla mnie zrobic, Kemocu. Wiem, ze zrobisz... zrobisz... zrobisz... - Powtarzala te slowa rytmicznie i uswiadomilem sobie, ze zgadzam sie zrobic wszystko, czego ode mnie zazada. -Wez swoj dobry miecz, Kemocu, i daj mi krew... krew, ktora zmyje czar, zebym znow mogla stac sie Kaththea. -Krew! - Zdumialem sie tak bardzo, ze wyrwalem sie spod jej wplywu. -Krew! - Pochylila sie nizej i wyciagnela lapy. - Zabij te wodna dziewke; daj mi jej krew! A moze chcialbys, zebym pozostala w polowie potworem do konca moich dni? Pozniej wymowila inne slowa, slowa, ktore mialy zmusic mnie do posluszenstwa. Podnioslem miecz. Runy zaplonely krwawo na brzeszczocie i rekojesc sparzyla mi dlon. Spojrzalem na Orsye, a ona na mnie. Nie prosila o laske, nie dostrzeglem tez strachu w jej wielkich oczach, tylko cierpliwe oczekiwanie na to, przed czym nie zdola uciec. Krzyknalem glosno i wbilem miecz w ziemie; stal tak drzac pomiedzy Kaththea a nami. W odpowiedzi uslyszalem krzyk, glosny, wibrujacy w uszach, tak straszny, ze zadrzalem. Uslyszalem w nim jek kobiety zdradzonej. Jej meka polaczyla Kaththee dzisiejsza z Kaththea dawna. Skulila sie, zaslaniajac twarz ramionami. Polozylem Orsye znow na ziemi i siegnalem po miecz. -Jesli musisz miec krew - zaczalem i przylozylem brzeszczot do swego ciala. Kaththea nie zwracala na mnie uwagi i nie slyszala moich slow. Rozesmiala sie strasznym, nieludzkim smiechem. A potem uciekla od nas, z powrotem w mrok. Lecz jej mysli dotarly do mnie. - Niech tak bedzie! Niech tak bedzie! Zawre inny uklad. A moze to nie byc takie proste i jeszcze bardzo bedziesz tego zalowal, Kemocu Tregarcie! ROZDZIAL XVIII Pobieglbym za nia, lecz Orsya zlapala mnie za kostke. Potknalem sie i upadlem. Trzymala mnie mocno, a kiedy zaczalem sie z nia szarpac, zawolala:-Robie to dla ciebie, Kemocu, dla ciebie! Ona nie jest juz ta, za kogo ja uwazasz. Wyda cie w ich rece. Spojrz na swoj miecz! Rozluznialem jej uscisk, palec po palcu. Teraz spojrzalem na miecz, ktory wypadl mi z lapy i lezal zwrocony ostrzem w mrok. Nigdy nie widzialem na nim run plonacych tak jaskrawo jak teraz. -Tam jest Kaththea! - A przeciez za nami szly zastepy Ciemnosci. -Ona nie jest Kaththea, ktora znasz - powtorzyla slabo Orsya. Powieki opadly jej na oczy i uniosla je z wielkim trudem. - Pomysl, Kemocu, czy ta Kaththea, do ktorej byles tak przywiazany, zadalaby od ciebie, zebys zrobil to, czego zadala? -Dlaczego to zrobila? - Oparlem lape na rekojesci miecza, ale juz nie chcialem biec za Kaththea. Wrocila mi jasnosc mysli. -Poniewaz to prawda. Krew jest zyciem, Kemocu. Wsrod polludzi mysliwi pija krew najdzielniejszych z zabitych przez siebie wrogow, zeby posiasc ich sily witalne i odwage. A czyz wojownicy nie mieszaja swojej krwi, zeby odtad stac sie bracmi? -Sulkarczycy tak robia. -Kimkolwiek byla twoja siostra, zostala napietnowana. Nie moze byc znow soba, dopoki krew nie przyciagnie jej z powrotem do tego swiata. Kemocu! Twoje rece! - Nie odrywala wzroku od moich lap. Przysunalem je blizej do swiatla plynacego z rogu jednorozca, zeby mogla lepiej je obejrzec. -Zostalem napietnowany tak samo jak ona. Dla niej to bylo znacznie gorsze. Byc urodziwa panna, a potem zobaczyc sie jako cos takiego! Mozna od tego oszalec! -To rowniez jest prawda - szepnela Orsya. - To ona rzucila na mnie czar przyciagania, prawda? -Tak. Ocknawszy sie z zamyslenia, przenioslem spojrzenie ze swych lap na kroganska dziewczyne. Woda... Orsya umrze, jezeli nie bedzie miala wody. Jesli pojde za Kaththea, Orsya umrze w tym odludnym miejscu. Skoro nie potrafilem zabic Orsyi mieczem, tym bardziej nie skaze jej na powolna smierc. -Woda? - Rozejrzalem sie tepo dokola, jakbym oczekiwal, ze na rozkaz wytrysnie ze skaly. - Jeziorko, tam jest woda. - Ogarnelo mnie poczucie beznadziejnosci. Nawet gdybym zdolal odnalezc droge w ciemnosci, niosac Orsye, rownie dobrze moze umrzec, zanim dotrzemy do wody. Jezeli zdolamy uciec przed tamta potworna armia... -Przez Wzgorza... - Orsya szepnela cicho w moim umysle. Podnioslem wzrok na rozpadline. Taka wspinaczka... w mroku... Kroganka z ogromnym trudem wyciagnela reke po rog jednorozca. Kiedy chcialem go jej podac, poruszyla sie gwaltownie. -Nie! Jezeli go dotkniesz, straci swoje wlasciwosci. Podtrzymaj mnie... Podtrzymywalem ja, az jej palce zacisnely sie slabo wokol rogu. Pozniej przymocowalem do pasa miecz i wstalem, biorac ja na rece. Rog jednorozca lezal na jej piersi, a jego blask nie byl juz waskim plomykiem swiecy, lecz szeroko kladaca sie poswiata, ktora co nieco rozjasniala przed nami droge. Tamtej nocy wspolnie przezywalismy strach i rozpacz, razem walczylismy i pomyslnie przeszlismy probe wytrzymalosci. Orsya uparcie czepiala sie zycia, a ja szedlem ja niosac. Co jakis czas miecz krwawo sie rozjarzal, ale nie smialem sie zatrzymac. Niebo juz poszarzalo, kiedy o swicie przebylismy jakas przelecz. Spojrzelismy na dzikie pustkowie. Gdzies dalej mogla lezec Zielona Dolina. Jednak my potrzebowalismy tylko jednego - wody. -Woda. - W tym slowie nie brzmiala juz prosba Orsyi, tylko rozpoznanie. Blysla mi iskra nadziei. - Teraz na lewo... Chwiejnym krokiem zszedlem ze zbocza. Galezie krzakow czepialy sie zarowno mnie jak i mego brzemienia i bylem tak wyczerpany, ze na pewno nie zdolalbym wstac, gdybym upadl. Potknalem sie na szczescie dopiero w poblizu niewielkiej sadzawki, do ktorej wpadal malenki strumyk. Polozylem Orsye na ziemi, nabralem wody w lapy i cala spryskalem. Chcialem krzyczec z radosci, widzac jej ruch. Przyciagnalem ja blizej do malej misy skalnej i pomoglem zanurzyc w wodzie glowe i ramiona. Lezala tam bezwladnie, wchlaniajac przez skore cenna ciecz i odzyskujac zyciodajna energie. Pozniej Orsya podniosla glowe i usiadla, by wlozyc nogi do wody. Byl to najwiekszy w moim zyciu czar, gdyz lekkie i wysuszone cialo kroganskiej dziewczyny na moich oczach stalo sie znow jedrne i mlode. Ulozylem sie wiec na boku po drugiej stronie sadzawki, z gleboka pewnoscia, iz Orsya da sobie teraz rade. Bylem tak wyczerpany, ze nawet gdyby Dinzil stanal przede mna, nie zdolalbym odpedzic od siebie snu. Obudzilem sie slyszac cichy spiew, w ktorym rozbrzmiewaly dzwieki mogace byc niezrozumialym slowami. Uspokoil mnie i odpedzil wszelkie nocne strachy, ktore kryly sie na tym pustkowiu; byla ciemna noc. Orsya siedziala naprzeciw rozdzki-rogu, wyciagajac rece do swiatla, jakby grzala sie przy ogniu. Przypomniala mi sie nasza podroz do Ciemnej Wiezy i natychmiast powrocily tez pozostale wspomnienia. Bezpowrotnie utracilem zadowolenie z pierwszych chwil po przebudzeniu. Raptownie usiadlem i przez ramie spojrzalem za siebie. Nadal znajdowalismy sie w kotlinie sadzawki, a za nami majaczyly w mroku Wzgorza, z ktorych przybylismy i gdzie nadal mogla blakac sie Kaththea. -Nie mozemy zawrocic! - Orsya uklekla za mna i polozyla mi dlonie na skroniach jak wtedy, gdy chciala pokazac mi Kofiego. Zobaczylem, ze cala okolica az roi sie od sil Ciemnosci gromadzacych sie do zadania poteznego ciosu. Wiedzialem, ze ich celem jest Zielona Dolina. A ja wciaz nie potrafilem pogodzic moich od dawna podzielonych lojalnosci. Bylem wewnetrznie rozdarty pomiedzy Kaththee a tych, ktorych nalezalo ostrzec. -Nie jest to pora, kiedy mozesz stanac do walki o Kaththee. Zmarnujesz swoje sily i zdolnosci, wracajac do tego kotla niebezpieczenstw. A przeciez moze spotkac cie jeszcze gorszy los: czy Dinzil nie wspomnial ci, ze moglby znalezc w tobie jeszcze jedno narzedzie? I czy nie zechce tego uczynic, skoro juz nie moze kontrolowac Kaththei? Mozesz byc dla niego cenna zdobycza - przekonywala mnie Orsya. -A skad wiesz, co Dinzil powiedzial? - przerwalem jej. -Spales i miales sny. Wiele sie od ciebie dowiedzialam podczas twego snu - odparla szczerze. - Badz pewny, Kemocu, ze twoja siostra przekroczyla granice, skad moglbys ja przywolac. -Istnieja przeciez rozne moce, mozna ich poszukac. - Ogarniala mnie obawa, ze ma racje. -Owszem, ale nie ty. Wiesz zbyt malo, zebys dobrze sie pilnowal, i za wiele moglbys stracic. Teraz musisz wybrac: odrzucic wszystko wracajac po siostre, albo ostrzec Zielona Doline. Miala racje, lecz nie ulatwialo mi to akceptacji jej slow. Ponioslem straszna kleske i przez cale zycie bede to pamietac. Ale poniewaz sytuacja wygladala zle, prawdopodobnie nie pozyje dlugo. Lepiej spedzic reszte zycia ze wszystkich sil przeciwstawiajac sie Ciemnosci. Musielismy trzymac sie wody, co narazalo nas na atak wroga. Nie chcialem jednak opuscic Orsyi i pozwolic jej wedrowac samotnie. Za dobrze wiedzialem, jaki los moze ja spotkac. Wskutek niewiedzy utracilem Kaththee - gdyz moglem dac jej swoja krew i odzyskac siostre - lecz nie bede odpowiedzialny za strate Orsyi. Kroganka mocno tulila rog jednorozca. Nadal sie jarzyl. W dodatku, jak mi powiedziala, dzieki swoistym wlasciwosciom zapewnial nam tez ochrone. Nie podobalo mi sie, ze go uzywalismy, gdyz moc zawsze przyciaga moc, nawet jezeli sa odmiennej natury. O swicie skulilismy sie w niszy pomiedzy dwoma duzymi glazami. Waska struga, wzdluz ktorej szlismy od sadzawki, laczyla sie tutaj z wiekszym strumieniem i Orsya dlugo w nim lezala, chlonac ozywcza wode. Raz obudzil nas z drzemki stukot kopyt o skale. Przez szczeline miedzy skalami moglem wszystko widziec. Dolem jechali jacys mezczyzni na Renthanach. Sadzilem, ze to zwiadowcy z Zielonej Doliny, dopoki nie zobaczylem ich sztandaru z godlem swiadczacym, ze byli podwladnymi Dinzila. Przeciez w Dolinie powitaja ich cieplo i w ten sposob zostana otwarte drzwi dla pozostalych... Zrozumialem, ze musze sie pospieszyc i ostrzec naszych przyjaciol. Orsya dotknela mojej lapy. -Oni jada z Zielonej Doliny, a nie do niej - powiedziala. - Ale to prawda, ze wszyscy mamy malo czasu! Jak niewiele, uswiadomilismy sobie w dalszej drodze. Dwukrotnie kulilismy sie w kryjowce, kiedy mijal nas nieprzyjaciel. Raz byly to jakies widmowe stwory, ktore swiecily i pozostawily w powietrzu smrod rozkladu; pozniej zas trzy Wilkolaki mknace dlugimi susami. Orsya znalazla dla nas pozywienie, cos, co wygrzebala spod kamieni w strumieniu. Pospiesznie wpakowalem to do ust, dzielnie zulem i polykalem. Trzymalismy sie strumienia, ktory na nasze szczescie plynal we wlasciwym kierunku. Na krotko przed zachodem slonca Orsya wskazala na klin fal. -Czy to Kofi? - zapytalem. -Nie, to ktos inny z jego plemienia. Moze ma dla nas nowiny. Wywodzila trele i swiergotala tak jak z Kofim, po czym odwrocila sie do mnie, marszczac lekko brwi. -Sily Ciemnosci rozposcieraja sie pomiedzy nami a Zielona Dolina. Oczekuja na rozkaz ataku. -Czy mozemy przemknac sie miedzy nimi? -Nie wiem. Ty wprawdzie plywasz, lecz nie tak dobrze, zebysmy mogli wedrowac glebinowymi drogami. -Jezeli musze to zrobic, zrobie. Pokaz mi je - powiedzialem ponuro. Miala chyba powazne watpliwosci, ale po jeszcze jednej rozmowie z Merfayem wzruszyla ramionami. -Jak trzeba, to trzeba. Nie dane nam bylo jednak dotrzec do jej "glebinowych drog". Wkrotce potem, jakby znikad, pojawilo sie przed nami, sadzac po falowaniu wody, cale stado Merfayow. Slyszalem ich ciche okrzyki, ktore musialy byc wydawane bardzo energicznie, zeby dotrzec do moich uszu. -Co sie dzieje? -Moi rodacy sie zblizaja. -Wiec polaczyli sie z silami Ciemnosci? -Nie. Nadal wierza, ze zdolaja zawrzec pokoj i odejsc wlasna sciezka, jezeli zaplaca im pewna cene. Ta cena, to ty i ja. Wiedza, ze tedy podrozujemy i nie moge sie ludzic, iz zdolam sie wymknac ich czarom. -Mozesz sie ukryc. Na pewno Merfayowie pokaza ci droge. Ja moge znow wedrowac ladem. - Niecierpliwilem sie, chcialem ruszyc w dalsza droge. Potrzeba pospiechu trawila mnie jak goraczka. Zdawalo sie, ze Orsya mnie nie slyszala. Znow odwrocila sie w strone bryzgow i falowania i jeszcze raz jela swiergotac. -Chodz! - powiedziala i skierowala sie w dol rzeki, a niewidzialni Merfayowie, sadzac po zamecie w wodzie, ustawili sie po obu jej stronach jak eskorta. -Ale dlaczego? Powiedzialas... -Niedaleko jest boczna droga czesciowo biegnaca pod ziemia. -Przez jaskinie i grobowiec? -Moze to tylko jakis inny zewnetrzny odcinek tamtych korytarzy. Nie ten, w ktorym bylismy. Moj lud nie zna tej drogi. Nie oddalilismy sie zbytnio, kiedy wyprzedzilo nas falowanie wody wywolane przez Merfayow. Orsya zatrzymala sie i chwycila mnie za lape. -Zmyla Kroganow. Moj lud nie zna tej krainy i bedzie podrozowal powoli. Posluchaja Merfayow. Teraz idziemy tedy! Puscila moja lape i odgarnela reka kilka krzewow, ktorych dlugie liscie pochylaly sie nad rzeka, a czubki zanurzaly w wodzie. Za ta zaslona znajdowal sie jeden z doplywow, plytki jak strumyk, plynacy w waskiej szczelinie. Czesc drogi przebylismy na czworakach, ukryci za scianami rowu. Na szczescie byl gesto zarosniety przez owe szeroko rozgalezione krzaki o dlugich lisciach i, choc czasem smagaly nas bolesnie, moglismy przeczolgac sie pod nimi. Strumien wpadal do jeziorka i Orsya zatrzymala sie tam. -Wejscie jest w dole; musimy dac nurka. -Jak dlugo bedziemy pod woda? -Dla ciebie dlugo, ale to jedyna droga. Przywiazalem mocniej miecz. Potem zdjalem cieply kaftan, ktory Kaththea sporzadzila z iluzji i trzcin. Zwinalem go w klab i juz wsadzalem pod korzenie jednego z krzewow, kiedy zaczal sie przemieniac w postrzepiona wiazke. Napelnilem pluca powietrzem i dalem nurka. Jeszcze raz powtorzyl sie koszmar i znow pokladalem nadzieje tylko w dotknieciu reki Orsyi na moim ramieniu, wskazujacym mi kierunek. Wlasnie w chwili, kiedy moje pluca zdawaly sie pekac, wynurzylem sie z wody. Otaczala mnie ciemnosc, ale nadeszlo z niej dotkniecie reki i ponaglajacy glos Kroganki. Poplynalem niezdarnie za nia, czujac ciazacy mi miecz. W mroku trudno jest okreslic odleglosc i nie wiem, ile czasu plynelismy. W kazdym razie bylem juz zmeczony, gdy znalezlismy sie w szarej jaskini i zobaczylem w niezbyt wysokim sklepieniu szczeliny, przez ktore wpadalo swiatlo. Nietrudno bylo do nich dotrzec, a pozniej znalezlismy sie wsrod skal patrzac na ostatnie promienie slonca padajacego na nizine. Zgromadzila sie tam cala armia. Wydawalo sie, ze nasza boczna droga zaprowadzila nas prosto przed oblicze nieprzyjaciela. Nie znalem terenu przed nami. Jezeli byl to jeden z szancow Zielonej Doliny, nigdy go nie widzialem. -Nie sadze, zeby juz atakowali Doline. Spojrz... - Orsya zwrocila moja uwage na znajdujaca sie niedaleko od nas skalna polke. Stala na niej grupa ludzi, a pomiedzy nimi mignela mi postac z glowa owinieta w zielen. -Kaththea! -Dinzil tez tam jest. - Orsya wskazala na mezczyzne w plaszczu, gorujacego wzrostem nad moja siostra. - Jest rowniez jeden z dowodcow Sarnenskich Jezdzcow i kilka innych, waznych osobistosci. I... czy nie czujesz tego? Oni uzywaja mocy. Miala racje. Wyczulem w powietrzu poruszenie, napiecie, gromadzenie sie wielkiej sily. Juz kiedys to czulem, owej nocy, kiedy Madre Kobiety z Estcarpu szykowaly sie do smiercionosnego ataku na nadchodzaca przez poludniowe gory armie Karstenu. To wysysanie sil witalnych, gromadzenie, gromadzenie... -Sprobuja zadac podobny cios i zanim mieszkancy przyjda do siebie po ataku mocy, na Zielona Doline uderza wojska. Nie potrzebowalem wyjasnienia Orsyi. Sam to odgadlem. I co gorsza, wyczulem jeden silny czynnik w tym warzeniu zla. Kaththea telepatycznie przywolywala - nie mnie, ale Kyllana! W takim stopniu nalezala juz do Ciemnosci, ze dar, z ktorym sie urodzilismy, wykorzystywala, by wezwac swego brata i uczynic z niego klucz do Zielonej Doliny. Zrozumialem teraz prawdziwe znaczenie przepowiedni Loskeethy, ze lepiej by bylo, gdyby Kaththea umarla. I ze ja mialem to sprawic. Jezeli potrafila rzucac takie wezwania, ja rowniez moglem to uczynic. -Zostan tutaj! - rozkazalem Orsyi i zaczalem sie skradac wzdluz szczytow, zeby znalezc miejsce polozone wyzej i na zapleczu tamtego skalnego wystepu. Nie zabralo mi to wiele czasu. Mysle, ze nasi wrogowie tak byli pochlonieci tym, co robili, iz nawet nie zauwazyliby mnie, gdybym otwarcie podszedl do nich. Znalazlem miejsce, gdzie moglem stanac na otwartej przestrzeni. Potem wyciagnalem miecz i wymierzylem go w Kaththee. Cala posiadana wiedze wlozylem w telepatyczny zew. Kaththea zachwiala sie, objela rekami glowe. Nastepnie odwrocila sie i zaczela biec po wystepie w moja strone. Pozostali tak byli zajeci laczeniem woli i mocy, ze nic nie rozumieli przez dluga chwile, wystarczajaca, by Kaththea rozpoczela wspinaczke. Pierwszy zorientowal sie w sytuacji Dinzil i ruszyl za nia. Nie zdolalaby do mnie dotrzec, zabraklo na to czasu. Zrobilem wiec to, co kiedys zobaczylem w misie Loskeethy: cisnalem w moja siostre mieczem, zyczac jej smierci. Miecz odwrocil sie w powietrzu i uderzyl Kaththee rekojescia miedzy oczy. Upadla i pewnie stoczylaby sie z powrotem na skalna polke, gdyby jej cialo nie zaczepilo sie o skale. Lezala tam, a miecz tkwil obok wbity w ziemie. Dinzil zatrzymal sie na ten widok. Podniosl ku mnie glowe i zaczal sie smiac. Byl to ten sam smiech, ktory slyszalem u Kaththei, tylko jeszcze bardziej nieludzki. Wzniesiona do gory reka pozdrowil mnie gestem, jakim pozdrawia sie zrecznego szermierza. Tymczasem juz znalazlem sie obok Kaththei. Podnioslem miecz, a ja sama umiescilem w szczelinie, ktora dostrzeglem w skalnej scianie. -Dobra robota, bohaterze! - zawolal Dinzil. - Za malo i za pozno, wojowniku zza gor! Wykonal jakis ruch i nagle miecz wyslizgnal mi sie z reki. Schylilem sie po niego, ale w zaden sposob nie moglem go podniesc swa nieksztaltna lapa. -Teraz zostales unieszkodliwiony - rozesmial sie. Stal tam z reszta kompanii slug Ciemnosci gromadzaca sie za nim i obserwujaca mnie oczami czy tym, co sluzylo jako organy wzroku. Mogli to nie byc Wielcy Adepci Zla, ale obecnie mobilizowali sily, by osiagnac ich wyzyny. Mysle, ze nawet Czarownice z Estcarpu niechetnie zmierzylyby sie z nimi. -Trafil ci sie jeden talizman - Dinzil spojrzal na miecz. - Gdybys tylko wiedzial, jak go uzyc, spisalbys sie lepiej, moj mlody przyjacielu. A teraz... Nie wiedzialem, co zamierzal ze mna zrobic. Zrozumialem jednak, ze jego decyzja byla w calosci zwiazana z Ciemnoscia. Nawet smierc nie zamyka pewnych drzwi. Lecz w moim poblizu osunely sie ziemia, zwir i drobne kamyki. To Orsya zeszla w slad za mna. Przyciskala prawa dlon do piersi, a w niej, czubkiem na zewnatrz, trzymala rog jednorozca. Nie wiem, czy wlasnymi silami zmylila Dinzila na niezbedny nam czas. W kazdym razie znalazla sie obok mnie, a on stal tam nadal. Uklula sie w reke ostrym czubkiem rogu. Poplynela krew. Wyciagnela krwawiaca dlon, pochwycila moja bezuzyteczna teraz lape i posmarowala ja szkarlatnym plynem. Poczulem mrowienie powracajacego zycia. Na moich oczach wstretna ropusza lapa rozpadla sie i wylonila sie z niej ludzka reka. To samo stalo sie z lewa lapa. Natychmiast siegnalem po miecz. Wrog nacieral, nie z bronia, ale ze swoja wiedza. Tak jak mozna uzyc kowalskiego mlota do zmiazdzenia mrowki, tak oni zwracali przeciw mnie, przeciw nam dwojgu, cala zgromadzona moc, ktora zamierzali skierowac przeciwko Zielonej Dolinie. Przeciwstawic im moglem tylko ostateczna bron. Podnioslem sie z trudem i pchnalem Orsye za siebie, ku cialu mojej siostry. To naprawde byla ostatnia szansa dana mi przez los. Podnioslem do gory miecz, nie do obrony, lecz w gescie holdu dla najwyzszego wodza i wypowiedzialem tamte slowa... Slonce wlasnie zachodzilo, kiedy natknelismy sie na to zgromadzenie nieprzyjaciol. Mrok wpelzl jako czesc gromadzonych przez nich mocy Ciemnosci. A teraz w jednej chwili zrobilo sie jasno jak w dzien. Blysk byl tak silny, ze mnie oslepil. Poczulem, ze jakas czesc tego swiatla uderzyla w klinge miecza, przemknela przez nia i przeze mnie i odeszla. Osleplem i ogluchlem. A jednak uslyszalem odpowiedz i zobaczylem... Nie, nie moge opisac slowami tego, co widzialem, a przynajmniej wydaje mi sie, ze widzialem. Podczas starozytnych wojen w Escore uwolniono wiele rodzajow mocy i dawno zapomniano o kluczach do nich. Tak jak Dinzil poszukiwal usilnie jednego z owych kluczy, tak ja, tylko dzieki przypadkowi, powodowany rozpacza, znalazlem inny. Stalem sie kanalem dla mocy, ktora odpowiedziala na moje wezwanie i posluzyla sie mna. Nie bylem juz mezczyzna, przestalem byc czlowiekiem, stalem sie brama, przez ktora owa moc przybyla do naszej przestrzeni i czasu. Nie widzialem nic z tego, co czynila. Ale odeszla rownie nagle, jak sie pojawila. Lezalem na ziemi bezradny jak dziecko, a tymczasem szalala nawalnica, jakiej nigdy nie widzialem, i tylko zygzaki blyskawic rozjasnialy mrok. Nie moglem sie poruszyc. Wydawalo mi sie, ze wyczerpalem juz wszystkie sily. Oddychalem, moglem widziec blyskawice, czuc smagajacy mnie lodowaty deszcz. I to wszystko. Czasami tracilem przytomnosc, potem znow ja odzyskiwalem. Moj umysl jednak pracowal, choc opieszale, za to moje cialo nie moglo. Uplynelo, jak mi sie wydawalo, wiele czasu, nim zawolalem: -Orsya? Nie otrzymalem odpowiedzi, lecz nie ustepowalem i ponawiane wezwania staly sie jedyna wiezia laczaca mnie ze swiatem zewnetrznym. Czulem, ze gdybym zaprzestal wolania, spadlbym w jakas nicosc i juz nigdy bym sie z niej nie wydostal. -Orsya? -Kemocu... Moje imie w jej myslach! Podzialalo to na mnie jak woda na czlowieka konajacego z pragnienia. Stwierdzilem, ze moge sie nieco poruszac, chociaz lezalem przywalony masa ziemi i malych kamykow. Moje odretwiale cialo zaczelo odczuwac bol. -Orsyo, gdzie jestes? -Tutaj... Pelzlem, prawie nie odrywajac brzucha od ziemi, wciaz pelzlem. Pozniej moja reka napotkala cialo Kroganki i pochwycily ja pletwiaste palce. Przytulilismy sie do siebie, a tymczasem deszcz stal sie mniej gwaltowny. Pioruny przestaly bic w szczyty. Stopniowo nawalnica ucichla, my zas lezelismy w milczeniu, radzi, ze oboje przezylismy. Nadszedl ranek. Znajdowalismy sie na polce skalnej, gdzie Dinzil staral sie przywolac moc, ktora miala poruszyc swiat. Po zboczu zeszla kamienna lawina i uwiezila nas. Ale nie widzialem juz naszych wrogow. -Kaththea! - To wspomnienie palilo zywym ogniem. -Tutaj! - Orsya juz doczolgala sie do ciala na poly skrytego w kupie ziemi. Zielona chustka nadal byla owinieta wokol glowy mojej siostry. Wyciagnalem reke, zeby jej dotknac i moj wzrok padl na palce, ktore przywrocila mi Orsya. Zaczalem zaciekle kopac tymi palcami ziemie, zeby uwolnic cialo Kaththei. Kiedy lezala juz wyprostowana na polce skalnej, skrzyzowalem jej na piersi czerwone lapy. Moze powinienem je ukryc, zeby nikt nigdy sie nie dowiedzial, skad sie wziely i kim sie stala Kaththea. Nagle poczulem pod reka lekkie bicie jej serca: zyla! -Orsyo - zwrocilem sie do kroganskiej dziewczyny - ty zwrocilas mi moje rece. Czy moge przywrocic Kaththei jej rece i twarz? Odsunela sie ode mnie rozgladajac sie, jakby czegos szukala wsrod zwietrzeliny. -Rog jednorozca - wyszeptala, lzy zablysly w jej oczach i poplynely po zapadnietych policzkach. - Przepadl. Rozejrzalem sie i zauwazylem cos: blysk metalu. Zaczalem w tym miejscu kopac, az polamalem sobie paznokcie. Ponownie ujalem w dlon rekojesc miecza-talizmanu. Wyciagnalem go jednym szarpnieciem. Lecz z brzeszczotu pozostal tylko pojedynczy niewielki odlamek i juz nie zlocisty, tylko czarny i matowy. Wyprobowalem go na poduszeczce kciuka. Okazal sie dosc ostry i bylo to wszystko, co mialem. Wrocilem do Kaththei, zdarlem z niej wyplowiala chustke i spojrzalem na potworna glowe. Pozniej zrobilem to samo, co Orsya wczesniej zrobila dla mnie. Nacialem cialo zlamanym mieczem i pozwolilem plynac krwi, najpierw na glowe, potem na lapy. Zmiana dokonala sie podobnie jak u mnie, tylko nieco wolniej. Czerwona skora i cialo stopily sie, twarz mojej siostry i jej smukle dlonie wyzwolily sie ze straszliwego przebrania. Wzialem ja w ramiona i plakalem - wreszcie poruszyla sie w moich objeciach i powoli otworzyla oczy. Dostrzeglem w nich tylko zaklopotanie, nie poznala mnie. Kiedy sprobowalem dotrzec mysla do jej umyslu, najpierw spotkalem sie ze zdziwieniem, a nastepnie z przerazeniem. Szamotala sie, probowala uwolnic z mojego uscisku, jakbym byl potworem z sennego koszmaru. Orsya chwycila ja za rece i trzymala je lagodnie, lecz stanowczo. -Wszystko w porzadku, siostro. Jestesmy twoimi przyjaciolmi - powtarzala cichym glosem. Kaththea przytulila sie do niej, lecz na mnie nadal patrzyla z powatpiewaniem. Nieco pozniej, kiedy stalem spogladajac na spustoszenie, jakiego dokonala niezwykla nawalnica, podeszla do mnie Kroganka. Wsrod zwalow ziemi i kamieni lezaly ciala, jednakze ani czlowiek, ani zwierze nie poruszalo sie pod wschodzacym sloncem pieknego dnia. -Jak ona sie ma? - zapytalem. -Dobrze, jesli chodzi o cialo. Ale, Kemocu, ona zupelnie zapomniala, kim byla. Stracila wszelka moc, ktora wladala! -Czy na zawsze? - Nie moglem sobie wyobrazic Kaththei tak okaleczonej. -Nie wiem. Jest taka, jaka moglaby byc, gdyby nie urodzila sie Czarownica - to lagodna, slodka panna, ktora teraz bardzo potrzebuje twojej sily i pomocy. Nie probuj jednak przypominac jej przeszlosci. I tak sie rzeczy mialy, ze choc Orsya i ja przyprowadzilismy znow Kaththee do Zielonej Doliny, lecz nie byla to juz ta sama Kaththea co dawniej. I nikt - ani mezczyzna, ani Czarownica - nie moze powiedziec, czy kiedys znow nia sie stanie. Sily Ciemnosci po raz drugi poniosly kleske i przez jakis czas moglismy smielej podrozowac po Escore, chociaz jeszcze daleko bylo do oczyszczenia go z mroku. A opowiesc o naszej trojce jeszcze sie nie skonczyla. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/