Daleko od szosy - CZARNECKI HENRYK

Szczegóły
Tytuł Daleko od szosy - CZARNECKI HENRYK
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Daleko od szosy - CZARNECKI HENRYK PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Daleko od szosy - CZARNECKI HENRYK PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Daleko od szosy - CZARNECKI HENRYK - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Henryk Czarnecki Daleko od szosy I Dziury, wyboje... Poszczerbiona ta szosa, nie naprawiona. Wybudowano inna, laczaca wsie i miasteczka, ktorym powiodlo sie lepiej. Tutaj piec chalup na uboczu, prawie niewidocznych z szosy.Raz w ciagu dnia autobus sie przetoczy, czasem jakas furmanka, przejdzie krowa wracajaca znad rowu na nocne przezuwanie. Kto rozbudowal te chaty? Kiedy? Leszek nie wiedzial. Pewnie dlatego tu wlasnie, ze im dalej od wioski, tym grunt tanszy. Zawstydzone ubostwem uciekaja od szosy, od drogi, chowaja sie miedzy drzewa i krzaki, w cien, wrastaja powoli w ziemie. Daleko stad jest duza wies, gospoda, jakas zabawa od czasu do czasu, raz w tygodniu kino objazdowe. A tutaj ludzie przyrosli do chalup, do spodni, ktorych nie chce sie na noc zdejmowac, by ich nie wciagac skoro swit. Tu juz nic zmienic sie nie da. Chalupy przystaly na swoj zmierzch, starym powykruszaly sie dzieci, jak zeby, rozbiegly sie po swiecie bez halasu, bez walki, bo i o co tu walczyc? Nie bylo przy czym sie upierac: tutaj konczyla sie jedna epoka, a druga nie miala odwagi sie zaczac. Ojciec Leszka zgarbil sie, skurczyl, zmalal, nawet schylac sie juz nie musi gramolac sie do chalupy. Nic zmieniac nie trzeba. Najlepiej sie czuje na znajomym kawalku. Stad - dotad. Wokol zagrody. Na wydeptanej przez lata ziemi. Wszystko w zasiegu reki, niczego zgubic ani znalezc nie mozna. Wystarcza kosze, ktore na jesieni z wikliny, z jalowca wyplata. Gdy rece zanurzy po lokcie, nic nie uwiera. Wszystko znajome, swojskie. Tylko wsrod tych swojskosci moze sie ojciec czuc bezpiecznie. Kosze byly zawsze, odkad Leszek pamieta. Przed wojna ojciec dachy kryl sloma, wozy naprawial, do mlyna czasem sie najal. W czasie okupacji rabanka handlowal, tyton sadzil, jak mogl sztukowal dwie morgi gruntu. Po wojnie jakos skapcanial. Nowemu wyjsc naprzeciw nie mial sily, pozostaly tylko te kosze. Ale Leszek tak nie chcial. Uciekl stad natychmiast, gdy tylko dowod osobisty otrzymal. Daleko. A teraz wraca. Odpocznie przed wojskiem, Bronka sie nacieszy, potem swoje odsluzy i powroci na Slask. Dziury, wyboje... Autobus podskoczyl, wytracil go z drzemki. Podniecenie mysla o powrocie do domu minelo, gdy w nocy tlukl sie pociagiem, wypalilo sie do cna przez dluga droge. Teraz cicho, spokojnie, lekko na duszy. Przymknal znow oczy. Wewnatrz izby kilka kobiet drze pierze. Mozna zanurzyc sie w puchu, przytulic glowe do chwil odleglych... Porazony swiatlem elektrycznej latarki wrobel w gniezdzie pod strzecha. O szczyt oborki wsparta drabina. Leszek wspina sie bezszelestnie, wyciaga reke, wroble jeden po drugim wedruja do kieszeni. -Wystarczy, zlaz! - wola ktorys z kumpli na dole. Zeslizguje sie jak kot, odstawia drabine, cala gromadka biegna przez pole, potykajac sie o zeschle leciny. Cichutko uchylaja sie drzwi, przez waska szparke wpada z furkotem kilka wrobli, jak oszalale leca do swiatla, pierze fruwa w powietrzu, brzek stluczonej lampy naftowej... Biegna z powrotem przez pole, Leszek zdyszany wpada do domu, ojciec na szczescie nie patrzy na niego, zajety koszami. -Tata sie posunie, pomoge. Moze sie uda... Stary z trudem walczy z sennoscia, przymyka oczy. Leszek zrecznie podmienia mu kosz zrobiony do polowy, traca go w ramie. -Widzi tata, ile przez godzine zdazylem namachac? -Przez godzine? Przecie... -Tata sie kimnal i nie zauwazyl. Do izby wpada matka, lapie z ziemi wikline. -Ty nicponiu, ty!... Bodajem Cie w kapieli stopila! Ty... -Czego znow mama? - Leszek zaslania sie koszem. -Juz ty dobrze wiesz czego! -No to niech sie mama taty zapyta, ino robie i robie. Widzi mama ile juz tego? Zamachnela sie galezia, spod nog jej wyskoczyl, uciekl na gorke nad obora, wciagnal za soba drabine. Gorka, najmilsze miejsce na swiecie. Za belka pudelko, a w nim najwiekszy skarb - mechanizm starego zegara. Kolka, koleczka, trybiki, wystarczy poruszyc jednym, by drgnely wszystkie. Aby wstapilo w nie zycie. A na wsi wszystko rosnie samo z dnia na dzien, powoli, po trochu. Niczego tu popchnac nie mozna, zatrzymac. Plot tez nieruchomy. Tylko ksiezyc jest inny: w ksztalcie zebatki, po ktorej przesuwa sie lancuch. Ksztalt roweru pobudza wyobraznie Leszka. Jego dusza tez inna niz ta, ktore ogladal w kosciele. Nie przypomina golebia. Okragla, z trybikami, osadzona wsrod zeber na kulkowych lozyskach. Zegar, magnes, sprezyny, potencjometr od radia - wszystko upchane bezladnie. Lecz on rozrozni je nawet z zamknietymi oczami, wystarczy, by dotknal palcami. W drugim pudelku, wiekszym, schowanym pod sianem - czesci rowerowe. Pare kluczy, siodelko z peknieta sprezyna, dzwonek bez dekla, torpedo, oczyszczona do bialosci papierem sciernym przekladnia z oskami na pedaly. Jeden pedal juz ma, tylko gwint nie pasuje. O rowerze marzyl od najmlodszych lat. Od ojca pieniedzy nie wezmie, bo on nawet na sportach oszczedza. Nie zeby skapil, ale z tych dwoch morgow i wiklinowych koszy ledwie na zycie starcza. -Szmaciarz przyjechal! Poderwal sie, zamknal pudelko, wyciagnal spod siana butelki, policzyl je, upchnal po kieszeniach i za pazucha, kilka zawinal w szalik, szybko zsunal sie po drabinie. -Co tam butelki, szmat jakichs nie masz? -Pan wezmie. Za pol ceny je sprzedam. No, dwadziescia za wszystkie. -Masz dyche i wrzucaj do wozu. A nie, to nie. -A da pan troche posiedziec w szoferce? -Wlaz. Tylko niczego nie ruszaj. Szybko wrzucil butelki, wskoczyl do samochodu. Jazda jeszcze mu do szczescia niepotrzebna. Wystarczy chociaz posiedziec w szoferce, zatrzasnac drzwi, odgrodzic sie od nieba, od pol, od spraw i rzeczy codziennych. Zegary, lewarki, pedaly, guziki, dzwignie... Inaczej wygladaja stad chalupy: poustawiane byle jak, pol okna zabite tektura, dach i futryny krzywe. Prymityw. A tu wszystko znajome, bliskie - trudno wytrzymac, by chociaz palcem czegos nie dotknac, potem polozyc noge na sprzegle, nacisnac gaz do dechy. -Posun sie! Szmaciarz wyciagnal z kieszeni kluczyk, wlaczyl stacyjke. Leszek skulil sie na siedzeniu - moze nie kaze mu zmykac? Podjezdza do nastepnej chalupy. Nie wie, na co wpierw patrzec: na pedal pod noga kierowcy, lewarek do skrzyni biegow, kierownice czy na boki przez szybe, za ktora znika zagroda ojca. Kumple zazdrosnie patrza na Leszka, machajacego do nich reka. -Zlaz! Wychodzi niechetnie, stoi chwile w milczeniu i biegnie na gorke. Wyciaga spod siana papierowa torbe, wsuwa ja za pazuche i przemknawszy chylkiem pod oknem, zeby go z domu nie zobaczyli, rusza do wioski. Za chalupa przeskakuje row, biegnie na skroty przez pole. W sklepie w przegrodkach kolorowe cukierki. Lyka naplywajaca do ust sline. -Po ile tamte zielone? -Mietusy? Dwadziescia osiem. -A landrynki? -Po osiemnascie. -To niech pan da landrynek. Za piatke. Uwaznie wpatruje sie w wage. -Mam kilka jajek do skupu - mowi patrzac spode lba. -To na co czekasz? Wyklada jajka z torebki na wage. -Tylko prosze mamie nic nie mowic. -Rabnales? -Co pan? Musze na imieniny. To jest... na urodziny - poprawia sie szybko, bo moze kupiec zna imiona jego matki i ojca? Sklepikarz pomorzyl na kawalku papieru, otworzyl szuflade z pieniedzmi. -Niech pan da jeszcze za piatka mietusow. Bylo nie bylo. Dwa naraz wlozyl do ust, zeby smak sie rozszedl, potem wystarczy dokladac po jednym. Po drugiej stronie ulicy zobaczyl na wystawie lancuch do roweru. Wszedl, zapytal o cene, przeliczyl na boku pieniadze: za malo. "Przez te cholerne cukierki..." Nagle twarz mu sie rozjasnila, wybiegl ze sklepu, pobiegl znowu do tamtego. -Pan mi da nazad te pieniadze! - blagalnie spojrzal na sklepikarza. - Niech sie pan zgodzi. Wzial od niego torebke, wazy ja w reku, patrzy na Leszka. -Zjadlem tylko jednego, jak Boga kocham! Pan zwarzy, jak pan nie wierzy. No, musze cos kupic i zabraklo mi forsy. Kupiec wysypal cukierki na polke, wyjal z szuflady pieniadze. Leszek popedzil na druga strone ulicy, zziajany stanal przed lada. -Pan da mi ten lancuch, com go ogladal przed chwila. Dobrze, ze chalwy nie bylo, bo tej by nie darowal. Jeszcze po polknieciu czuje sie smak - jakas kruszyna wcisnie sie miedzy zeby, do podniebienia przyklei... Juz cukierkow mu nie zal. Jutro znow beda rzucac kamieniami w izolatory, to z pewnoscia wygra. Dwa irysy za jedno trafienie. A jak sie kawalek odtlucze, to piec. Grunt, ze lancuch w kieszeni. Zaraz go sobie dokladnie obejrzy. Przeskoczyl row, wyszedl na droge, przystanal, nie wierzy oczom - przed ich chalupa samochod szmaciarza. Nie spodziewal sie zastac go przed wlasnym domem. Przy samochodzie nie ma nikogo. Poglaskal reflektor i maske, zajrzal przez szybe. Nagle cos sobie przypomnial. Przycupnal za samochodem, wypuscil z kola powietrze. Za te butelki! Gdyby szmaciarz nie urwal mu z ceny mialby i na lancuch, i na landrynki. Wszedl do izby. Znow niespodzianka. Szmaciarz i ojciec siedza przy stole. -O, przyszedl Leszek - ojciec wskazal glowa. Szmaciarz przyciagnal go za reke do siebie. -No co? Przystalbys do mnie? Leszek patrzy na skorzana kurtke z kieszeniami zapinanymi na ekspres, na kluczyki do samochodu, ktorymi od niechcenia bawi sie szmaciarz, potem na ojca. -Tak sobie uradzilismy tu z panem... - mowi ojciec. - Roboty w chalupie za duzo nie ma, do szkoly tez teraz chodzic nie musisz, bo przerwa zimowa, no to... -Czemu nie? - zapalil sie Leszek. - I jezdzilbym tym samochodem? -Musowo. -A ile bym dostal? Szmaciarz z uznaniem pokiwal glowa. -Podoba mi sie ten chlopak. Wdac, ze glowa do interesu. Tak powinno byc... Piec stowek miesiecznie i zarcie. Ojciec nalal wodke do szklanek. -Na dwa tygodnie. Albo najwyzej na miesiac. Nauczycielka mowila, ze jestes zdolny, to potem bys przecie nadgonil, nie? -Jasne. No to mozemy! - ucieszyl sie Leszek. -Od kiedy? -Chocby od zaraz. Szmaty, srubki, wroble w wypchanej kieszeni, droga do sadu, piasek na drodze - wszystko ma wartosc. Dlatego, ze bylo. Tego kawalek, tamtego kawalek. Zycia nie sklada sie z rowno przystajacych do siebie kawalkow, ale rozlicza sie je ze zdarzen, ktore przykleily sie w pamieci pod czaszka i dopiero na dziurkach, wybojach odrywaja sie jak tynk od sufitu. Kawalkami. Z roznych katow po trochu. Jeszcze row tylko przeskoczyc, kawalek skosem przez kartofliska, krzyz, zakret, na horyzoncie majacza juz pierwsze domki... Dopiero gdy musial wracac do sadu, wierzby swym ciezkim ksztaltem zwalnialy rytm jego krokow, wolno oddalaly sie za jego plecami. Idac tak pieszo wydawal sie sobie jeszcze mniejszy niz zwykle, nieporadny wobec tych wierzb, ktorym tez zal bylo Leszka. Jeszcze raz mozna sie tylko obejrzec, bo za krzyzem nie zobaczy juz swojej zagrody. Do sadu nie ciagnelo go przeciez tak jak do szmaciarza. Tam byl tylko ten wielki swiat, a sad byl tylko przystankiem, skad nie odchodzil zaden pociag ni autobus. Stad nie jechalo sie nigdzie. Poszedl do sadu czeresni, potem jablek pilnowac, bo trzeba bylo cos zrobic z soba. Czternascie lat przeciez skonczyl. Dopiero rower uniezaleznil go od tesknoty za domem. Dzierzawca dal troche pieniedzy, troche ojciec dolozyl, rame juz wczesniej wygrzebal spod kupy zardzewialego zelastwa w skladnicy zlomu, gdzie ze szmaciarzem zwozili swoje szmaty, butelki - caly tydzien czyscil ja potem sciernym papierem, w najmniejszy kacik, zalomek sie dostal - teraz to tylko skrecic, spasowac... W dwie godziny mogl nim obrocic w obydwie strony, nie trzeba juz dreptac nisko przy ziemi, w kaluze mozna nim nawet wjechac i tez nie pobrudzi czlowiek sandalkow. Cenil ten rower jeszcze dlatego, ze kosztowal go tyle trudow, wyrzeczen, gdy on, Leszek, wzial sie na swiecie po prostu, bez cudow, pomiedzy jednym a drugim krzataniem sie ojca wokol zagrody. Deszcz tlucze po lisciach, splywa po drzewach, podmywa szalas z legowiskiem, zimno, swit. Leszek przeciera oczy, zrywa sie z barlogu. Bierze dziurawe wiadro i gruby kij, rusza w obchod po sadzie. Wali kijem w wiadro, pomaga sobie krzykiem. Obok szczekajac biegnie pies, znad drzew wzbijaja sie z furkotem chmary sploszonych szpakow. -Ohooo!... Biegiem przemyka miedzy drzewami, spoza chmur wylania sie slonce, zona dzierzawcy przygotowuje sniadanie na skrzynce ustawionej pod drzewem. -Skoczysz potem do wioski po barszcz na zalewajke. Pies szczeka, Leszek bierze go na postronek, biegna na wyscigi do dziury w plocie. -Te, wazniak! Odwraca glowe: przy rowie dwoch roslych chlopakow. -No co? -Chodz blizej, to sie dowiesz. -Wiesz gdzie mnie pocaluj? Tamten robi dwa kroki w kierunku Leszka, zaciska piesci. -Takis mocny byl w sadzie? -Bo co? Jestem od pilnowania, to i pilnuje. I krasc nie dam. -Ty szczeniaku! Leszek nie rusza sie z miejsca, pies warczy. -Takis chojrak, bos z psem! - Tamten cofa sie nieco. - Poczekaj, spotkamy sie jeszcze! Leszek podchodzi do drzewa, przywiazuje psa, wraca do chlopakow. -Nie ma co odkladac na potem. Zaczynaj! Tamten milczy niepewnie, drugi zbliza sie powoli, zachodzi Leszka z boku. -Aby nie kupa. Skoro chcecie oberwac, to po kolei, bo inaczej to wam Burek portki na dupie wychapnie. No?! Jakos nie kwapia sie do bicia. -No?! Nie ma silnych? To czesc! I psa zapamietal, i chlopakow, ktorzy juz pewnie pozenili sie, i pogrzeb. Rzadka to przeciez rozrywka. Za murem cos waznego sie dzieje. Siadl na murze cmentarnym, czeresniami przegryza, patrzy, slucha: "Salve Regina..." Jej tez bylo na imie Regina. Pani Regina. Zona dzierzawcy. Owszem, niczego sobie. Przy kosci. Wyprul jej sie zamek przy spodnicy, wiec zapinala ja na agrafke. Sad, drzewa i slonce, szalas, oparty o drzewo motor dzierzawcy. -Pani da jakas szmate, to go przeczyszcze. -Tu lezy. Podszedl do niej, schylil sie, wzial lezaca przy jej nogach szmate, zerknal do gory: o rany! gdyby go tak przydepnela, to aniby zipnal! -Jedynka w dol, dwojka i trojka do gory - mowi jakby do siebie. -Skad wiesz? - pyta dzierzawca. -A bo to raz widzialem, jak pan ruszal! -A gdzie hamulec? -Tutaj- wskazal noga. - Ale hamowac trzeba tez recznym. Byle z wyczuciem, zeby nie wyrzucilo. -Bystry z ciebie chlopak. - Dzierzawca odstawil butelke z piwem, podszedl do motoru, wlozyl kluczyk, probuje zapalic. - Zeby go wszyscy diabli... - mruczy. -Zalala sie swieca. Jezdzi pan na zbyt bogatej mieszance, to dlatego. -Skad ty to wszystko wiesz? Spojrzal na Leszka z uznaniem. -Przeciez widac, jak kopci. Dzierzawca wyjal narzedzia. -Pan da. Migiem to zrobie. Trzeba przepalic. Scyzorykiem oczyscil swiece, przepalil ja nad piecykiem, wkrecil, kopnal starter, spojrzal blagalnie na dzierzawce. -Chcialbys sie przejechac po sadzie, co? -No... Zgrabnie wskoczyl na motor, wcisnal sprzeglo, wrzucil bieg noga. -A jezdziles juz kiedy? Lepiej wpierw ruszyc niz odpowiedziec. Delikatnie popuszcza palce. Byle tylko nie szarpnac. -Jeszcze nie, ale niech sie pan nie boi. Znam sie na tym. Poczul dreszcz, gdy motor ruszyl z miejsca, lekko przemknal miedzy drzewami... Na drabinach dziewczyny. Zbieraja czeresnie, ostatnie w tym roku. Dopiero teraz cos sie tu dzieje. Smiech, gwar, kolorowe sukienki. Leszek przynosi pusta skrzynke, zabiera pelna, zerka ukradkiem na lydki. Przez ciekawosc tylko, bo co go obchodza nogi, nawet powyzej kolan. Lepiej popatrzec na motor. Zerknal raz jeszcze, gdy z pustym koszykiem dziewczyna weszla na wyzszy szczebel: rzeczywiscie, nogi schodza sie u gory jak widelki w rowerze. -Daj mi noge, daj mi noge, bo bez nogi spac nie moge... - spiewa dzierzawca ladujac skrzynki na ciezarowke. Zawsze spiewa, gdy jest zadowolony. Te jedyna piosenke, ktora pewnie zapamietal z mlodosci. Melodia wciaz mu sie myli, gubi nute, zaczyna od poczatku: - Daj mi noge, daj mi noge... Piosenka wlecze sie za Leszkiem. Jakby to on mial sprzedac te ostatnie czeresnie. Schodza sie kolo szalasu, na skrzynkach pajdy chleba, kielbasa, pani Regina rozstawia szklanki, dzierzawca rozlewa wodke. -Znakiem tego juz skonczylismy - mowi. Siadaja wokol skrzynek, biora do reki szklanki. Leszek patrzy na dziewczyne, ktora podgladal na drabinie. Dziewczyna usmiecha sie kpiaco. Zauwazyl jej usmiech, wychylil szklanke do dna: niech sobie nie mysli... Sad pustoszeje powoli. Dzierzawca nalewa sobie i zonie, poklepuje kierowce w kolano. Wiadomo, zaraz pojada, kierowca wypic nie moze. -Nic sie pan nie martw. Odbije pan sobie te kolejki w miescie. -Kiedy przyjedziesz? - pyta pani Regina. -Pewnie jutro pod wieczor albo pojutrze. Nie ma co sie spieszyc, trzeba dobrze sprzedac. Przeciez to ostatnie, nie? Cmoknal zone w policzek, klepnal gdzie trzeba, wsiadl do szoferki. -Daj mi noge, daj mi noge... Na dnie szklanki jest jeszcze troche wodki. Bylo, nie bylo. Za szpaki, za wiadro, za spanie w szalasie na barlogu, za ironiczny usmiech dziewczyny... Fajnie. Troche kreci sie w glowie. To w prawo, to w lewo... Grunt, ze do szalasu jest prosto. Wejscie nieco za waskie, ale za to na barlogu przestronnie. Srodkowe miejsce dzierzawcy puste. Bedzie sie mozna nawet na skos wyciagnac... Goraco. Zrzucil z siebie wszystko, zostawil tylko slipy. -Daj mi noge, daj mi noge... - Nawet falszuje jak tamten, w tym samym miejscu. Dobrze, ze go tu nie ma, bo by pomyslal, ze Leszek go przedrzeznia. No i trzeba spiewac prawie nie otwierajac ust, to juz zupelnie roznicy nie bedzie. Pani Regina zrzuca sandaly, bluzke, kladzie sie obok. Niewazne. We wtorek kupi na targu dynamo i lampke. I moze drugi lancuch na zapas, bo tamten przepuszcza jak sie mocniej nacisnie. Przyjemnie bedzie jechac noca, swiatlem drzewa roztracac. -Daj mi noge, daj mi noge, bo bez nogi spac nie moge - nuci pod nosem, wpatrzony w to czerwone swiatelko na tylnych widelkach. Pani Regina odwraca glowe w jego strone. -Daj mi noge, daj mi noge, bo... Dostrzegl jej wzrok, oczy mu blyszcza od wodki, usmiecha sie do szefowej. Do niej, do lampki z dynamem, do swoich mysli. -Masz ladny glos. Zaspiewaj jeszcze. Gdyby mial bibulke, to na grzebieniu by zagral, ale spiewac? -No, spiewaj! Przysunela sie blizej. Co by tu jeszcze? Najladniej mu wychodzily koledy, gdy w swieta razem przy choince w domu spiewali. Tylko on zawsze wszystkie zwrotki pamietal. Ale teraz, latem? Nagle przypomnial sobie: -Plynie, plynie Oka... -To samo co przedtem. Ki diabel? Do spiewania tu sie najmowal czy jak? I co to za spiewanie, trzy slowa na krzyz, bez sensu. No to co, ze bez sensu? Ale jest fajnie. Znow mocniej kreci sie w glowie... Jak na karuzeli: sciany szalasu, glowa pani Reginy z rozpuszczonymi wlosami, czeresnie, dziewczyny, sukienki, nogi... -Spiewaj! -Daj mi noge, daj mi noge... Wysunela kolano spod koca, wyciaga reke. -Chodz tutaj blizej... -Bedzie za ciasno. -To co? Dotknela kolanem jego uda. Zglupial. Nie wie, co robic. Melodia opuscila go nagle. Kolano ogromnieje mu w oczach, dotyka jego brzucha. -Zobacz, jaka mam skore. Chcialby znalezc sie teraz wsrod chlopakow idacych do szkoly, celowac kamieniem w izolator, uczepic sie przejezdzajacego traktora. Ale traktor mu uciekl. Chlopaki tez. -No! Czubkami palcow poglaskal ja po kolanie. Pani Regina patrzy spod przymknietych powiek, oddycha szybko, przysuwa sie coraz blizej... Wyglada zupelnie inaczej niz wtedy, gdy wysylala go po barszcz. No tak, ale wtedy wiedzial, ze ma isc i przyniesc, a teraz... -Pic mi sie chce - wyszeptala mu wprost do ucha, laskoczac je wargami. - Tu, kolo mnie jest oranzada. Uniosl sie na lokciu, wyciagnal reke nad pania Regina. Na szyi poczul jej oddech. Jakby spieszyla sie dokads. Potem delikatnie, zeby go nie sploszyc, odgarnela mu z czola czupryne... Najtrudniej bylo mu rano: nie wiedzial, czy pod ziemie sie zapasc, czy uciec nie ogladajac sie za siebie. Ale zal mu dynama i lampki, i lancucha - za pol miesiaca przeciez mu sie nalezy, musi jakos wytrzymac do jutra. Byleby nie wchodzic jej w oczy. A swoja droga to ciekawe, co bedzie, co z tego wyniknie, bo on nie potrzebuje nic mowic, ale ona z pewnoscia bedzie cos miala do niego, musi chocby zawolac go na sniadanie. To moze byloby juz lepiej, gdyby ona zapadla sie pod ziemie? Ale nie, nie zapadla sie. Byla taka, jakby nigdy nic. Jakby snilo sie tylko. A moze rzeczywiscie sie snilo?... Dopiero wieczorem, gdy dzierzawca nie wrocil z miasta, stala sie jakas leniwa, senna, mruzyla oczy i przeciagala sie jak kotka... Autobus przyhamowal, znow ruszyl. Leszek patrzy przez okno. Na szosie wszystko pojawia sie na chwile, znika za najblizszy zakretem. Nie ma juz szmaciarza, sadu, szpakow... Glowa kiwa mu sie ze zmeczenia, na plecach czuje ciezar cegiel. To dobrze. Lepiej dzwigac cegly niz walesac sie od drzewa do drzewa i bebniac kijem w dziurawe wiadro straszyc szpaki. Miesza wapno, tynkuje, nosi cegly. Byle do nastepnej jesieni. Gdy skonczy osiemnascie lat, dostanie dowod osobisty, a z tym mozna juz wszedzie. Bo tutaj ciasno. Taka ziemia bez ziemi, bo ojcowej dla obu nie wystarczy, scyzorykiem mozna by zaorac. Ale nawet gdyby bylo wiecej - tez go nie ciagnie. Nie, nie chce tak jak Kotula usiasc kiedys na progu i sluchac, co mu krowina sennym glosem porykuje zza sciany. Nie zgubil po drodze swoich srubek i kolek, czuje w plecach ich ciezar i ksztalt. Dociagnac kluczem nakretke, podlaczyc przewod, sprawdzic, czy kontaktuje... Zawsze wszystko musialo mu sie zgadzac, przylegac rowno, pasowac. Raz to omal stodoly nie spalil, gdy kilka zdzbel lnu wystawalo przez szpare. Usilowal wyskubac ja zza deski. -Mnie tam nauka nudzi - mowi siedzacy obok Kazek. - Zreszta i tak sie wszystko potem zapomni. Dobrze, ze to juz ostatni rok. Wyciagnal spory kawalek pazdzierzy, ale dalej nie idzie, urwac tez nie mozna. -Masz scyzoryk? - pyta Kazka, lecz ten przeczaco kreci glowa. - Lubie, jak wszystko jest rowno, a tu... -To upchnij do srodka. -Ty jednak masz glowe. A mowisz, ze ci nauka nie wchodzi. -Nie ze nie wchodzi, ino mnie nudzi. Moze zapalka, co? Probuje upchnac zdzbla zapalka, ale jedna po drugiej mu sie lamie. -Cos sie tak zawzial? Przeszkadza? -Nie, skad, nie przeszkadza, ale... Zapalil zapalke, przytknal do pazdzierzy, plomyczek dochodzi do deski. -No, nareszcie jest rowno! Dusi pudelkiem tlace sie zdzbla, plecami opiera sie o stodole, wystawia twarz do slonca. -Te, Leszek! Czujesz dym? -Gdzie? -Nie wiem, ale chyba stodola sie pali! We lbie sie maci od niewyspania, obrazy rozsypuja sie bezladnie, nakladaja jeden na drugi. Chlopaki graja w palanta, raz w tygodniu do wsi przyjezdza kino, raz na miesiac zabawa... Zadna nie miala takich nog jak Bronka. Chlopakom oko bielalo z zazdrosci. I dobrze. W izolatory trafial najlepiej ze wszystkich, to i z dziewczyna nie bedzie na koncu. Niech sobie nie mysla. Wladek poderwal blondynke, to Leszek czarna. Czarna to jakby mniej wsiowa. Tak naprawde, to go jeszcze do dziewczyn nie ciagnelo, ale chcial miec potwierdzenie swojej wartosci. W niedziele spodnie prasuje na kant, starannie czysci buty. Juz ma do kogo pedalowac na rowerze. Bardziej jednak interesuje go technika. Wszystkie dziewczyny by zamienil na zwykle, motocyklowe prawo jazdy. Ale tutaj to niemozliwe, kontentowac sie musi tym, co mozna zdobyc bez kursow. Jesli wiec juz dziewczyna, to taka, zeby sie nia pochwalic. No i trafila sie Bronka. Niejeden krecil sie kolo niej, ale po zabawie nikomu nie pozwolila odprowadzic sie do domu. Taka harda. Leszek stoi pod sciana w grupie kolegow. Gapia sie na tanczace pary. Muzyka milknie, dziewczyny wracaja pod sciane, chlopaki do kumpli w poblizu bufetu. -Tez miales z kim tanczyc - wzrusza ramionami Leszek. - Taka jakas niewydarzona... -Na poczatek obleci! - smieje sie Rysiek. Wyszukuja oczami co lepsze. -A moze by z tamta? -Licha - stwierdza znow Leszek. Nagle zobaczyl Bronke. Rozmawia z kolezanka, cos jej szepce do ucha. -No to ja wam pokaze! Obciagnal marynarke, poprawil krawat, przygladzil wlosy. -Z ta to daj sobie spokoj, nawet przytulic sie nie pozwoli. -Zobaczymy. Bronka ociaga sie chwile, mierzy Leszka uwaznym spojrzeniem, odkleja sie od sciany. Leszek prowadzi ja na srodek. Nie bedzie przeciez zaczynal gdzies z kata, z taka dziewczyna trzeba sie pokazac. Tak manewruje w tancu, zeby sie znalezc w poblizu swoich, kolo bufetu. Zaglada jej w oczy, przytula. Bronka odpycha go gniewnie. Leszek patrzy z niepokojem, czy ktorys z kolegow tego nie zauwazyl. Tak, lepiej przeniesc sie na drugi koniec. Pod okna, bo Bronka narowista. Diabli wiedza z czym znow wyskoczy. Wazne jednak, ze tanczy z nia, a to przeciez widzieli. Co do reszty, ma jeszcze czas, na chama nie mozna, trzeba dyplomatycznie. -Jakby to pani bylo na reke, to i do nastepnego moglbym przyskoczyc. -Jak sobie uwaza - odpowiada chlodno, wzruszajac ramionami. -No, z taka dziewczyna moglbym chocby do konca zabawy. Albo i dluzej... - patrzy na nia z ukosa. Bronka milczy. -Pani tutejsza? -Niech tanczy, a nie ino gada i gada. Po tancu odprowadzil Bronke na miejsce i wrocil do kolezkow. -I co? - zagadnal Rysiek. -Normalnie. Nastepnego tez chce ze mna wywinac. -Ales ja podszedl. Nawet gadala do ciebie. -No! - ucieszyl sie. Postali chwile, wypili po piwku. Oczami poszukal Bronki, na orkiestre popatrzyl. -No to sie pospiesz, bo... -Bo co? - zapytal hardo. -Ktos ci ja zdmuchnie sprzed nosa. Cofnal sie - niech sobie nie mysla, ze mu tak pilno. Nikt zreszta w jej strone nie idzie, a chocby nawet, to i tak bedzie pierwszy: prawa stopa nieznacznie dotyka sciany, gotow do natychmiastowego odbicia. Nagle ktos zaszedl ja z tylu, pociagnal za lokiec. Tego nie przewidzial. Odmowila. -Patrz, Leszek! Nie poszla. Z gory popatrzyl na kumpli. -A co? Nie mowilem? Trzeba miec ta gadana. Przypadkowo Spotkal ja w Skepem. Wtedy na zabawie zniknela mu nagle po ktoryms z kolei tancu, gdy golnal z kolezkami kielicha. Pamieta: ojciec w pysk go wyrznal, gdy wywachal te wodke. Zatrzymal rower, zeskoczyl, podszedl do niej z radosnym usmiechem. I ona z tego spotkania jakby sie ucieszyla. -Tak sie juz o panne Bronke martwilem... - zagadal. -Ze niby co? -Ja wiem? Ruch przecie na szosie, wszystko moze sie zdarzyc. Usmiechnela sie. -Nie gniewa sie pani? -A za co? -Ja wiem? Z babami to przecie nigdy nic nie wiadomo. Przeszli obok gospody. Leszek zwolnil kroku. -Piwko chyba przywiezli... To co, wejdziemy? Przy piwku lepiej sie gada, a tak to nie ma juz o czym. A szkoda, bo ja... -Moge troche na swiezym powietrzu... znaczy sie przejsc, bo ja do przystanku. No to jak pan Leszek by chcial... Ucieszyl sie. Czy ja bym chcial? Toc ja bym do studni za Bronka wskoczyl. Ino ze tego nie widzisz... - spojrzal na nia z ukosa. Spowazniala. -Takich rzeczy to niech mi pan Leszek nie mowi, bo sobie pojde, i tyle. -Panna Bronka nie wierzy - znow przeszedl na pani. - Ja wiem, ale ja moge poczekac, mnie sie nie spieszy. Chwile szli w milczeniu. Leszek wyciagnal dropsy. -Prosze. -A co tam bede objadac... -Prosze, na zadanie raz mozna. Staneli na przystanku. Nikogo nie ma. Do autobusu jeszcze szmat czasu. Przejda sie kawalek, pogoda ladna. Zeby tylko Bronka sie zgodzila... -Bronka! Co tutaj robisz? Leszek odwrocil glowe: na wozie Staszek. -Czekam na autobus. -Co czekac bedziesz, predzej wozem zajedziesz. Wsiadaj! Zgrabnie wskoczyla na woz, chlopak zacial konie. Na zabawe w remizie znow przyszla sama. Ani jednego tanca juz nie przepuscil. Nawet obracac jej nie trzeba, sama sie kreci. On tylko nadaje kierunek, zeby na bufet nie wpadli. Przytula ja lekko do siebie. Bronka, jak wtedy, patrzy w podloge, ale go nie odpycha. Tylko bokiem sie ustawia. Nie szkodzi, poczeka. To nawet dobrze, ze jest taka, ze mu sie na szyi nie wiesza. Za to pozniej bedzie mial pewnosc, ze sie do innych nie mizdrzy. Juz mu sie teraz z garsci nie wymknie. Nie zeby spac przez nia nie mogl, ale juz czas miec swoja dziewczyne. Chlopaki tez zaczynaja wykruszac sie z paczki - zamiast jak dawniej kupa, przychodza na zabawe z dziewczynami. To co, on ma byc gorszy? Zerknal znow na nia: coraz ladniejsza. Przygarnal mocniej, musnal policzkami jej wlosy. -A po zabawie odprowadze cie do domu, rozumiesz? Jesienna parna noc. Bronka idzie szybko, ledwie moze za nia nadazy c. Za nimi majacza swiatla remizy. -Co sie tak spieszysz? Nie pali sie. -Pozno. -To co? Przecie jutro niedziela. Wlasciwie dzisiaj - mowi patrzac na zegarek. Chce wziac ja za reke. -Przestan! -Mozesz sie potknac albo co... A ja nie chce, zeby ci sie przy mnie cos stalo. -A niby co? -Ja wiem... Mozesz noge zlamac albo i gorzej... - Znow probuje wziac ja za reke. -Daj spokoj. -Nie, to nie. Ja nie z tych, co sie pchaja. - Zwalnia kroku, zostaje nieco w tyle. - A jak przeszkadzam, to moge sobie pojsc. To znaczy tu poczekam, poki do pierwszych chalup nie dojdziesz, zeby w razie czego... Bo jak ja odprowadzam, to z gwarancja. Zmiekla troche. -Przecie nie mowie, zebys sobie poszedl... Spotkali sie w nastepna niedziele na mostku. Juz nie byl glupi, jeszcze w remizie umowil sie z Bronka. Pomyslal, ze najlepiej bedzie na mostku, bo w dole woda bulgocze i mozna nie mowic, tylko sluchac tej wody, gdy do glowy nic madrego nie wpadnie. No bo trzeba cos robic, a Bronka rozmowna nie jest. Mozna wiec o barierke oprzec sie lokciami i na wode spogladac. Poszli przez lake, miedza przez pole, zatrzymali sie kolo gruszy. -Patrz, Bronka, jakie mokre te liscie. Chyba im smutno, nie? Takie samiutenkie w tym polu. -A mnie to smutno jest w deszcz. -Dlaczego? -Nie wiem. Smutno i tyle. -A jakby teraz padalo, to tez? -Nie. -A czemu? -Bo ty jestes... - Poruszyla galazka, pare kropel spadlo jej na wlosy, na czolo. Tu pocalowal ja po raz pierwszy, tu przychodzili potem nieraz. Opowiadal jej o tym, o czym marzyl. -Nawet po ciemku kazda srubke rozroznie, ta to siedzi we mnie od malenkosci. Chyba jak mama ze mna byla, to na samochod gdzies wpadla albo co... - usmiecha sie, przygarnia ja do siebie. - A twoja z toba gdzie wpadla? -Eee, cos ty... -Pewnie potknela sie z toba kolo mojej chalupy, dlatego tak mnie ciagnie do ciebie. Wiesz, jakby bylo fajnie? Pada deszcz, a my w szoferce. Wali po dachu, po szybach, a tu ani kropli, cieplutko... Bys mi glowe oparla na ramieniu, no wiesz... W szoferce jest ogrzewanie, tylko reke wyciagnac... W nowych typach jest niezalezne, dziala nawet przy wylaczonym silniku. W nocy bysmy zjechali na pobocze. Wiatr gwizdze, na szybach snieg, a my razem, bliziutko, tylko tarcza licznika sie pali. Bo wiesz, postojowe musi sie swiecic. Ale wystarczy lewy reflektor i tylne czerwone swiatlo... Zapalil sie do motorowego tematu. Zapomnial o nich obojgu siedzacych w szoferce. Wyciagnal z kieszeni kalendarzyk ze znakami drogowymi. -Popatrz! Pochylila glowe w policzek ja cmoknal, pod nos jej kalendarzyk podsunal. -Zapamietaj dobrze ten znak, on jest najwazniejszy. Wazniejszy niz zakaz wjazdu, bo tam tylko mandat, a przez ten to mozna prosto na cmentarz. No? -Ten zolty trojkat lbem na dol? To znaczy, ze tamta droga jest glowna. -Tak, ale na egzaminie trzeba slowo w slowo jak w przepisach, bo moga sie nie skapowac. Wiesz, Bronka, musisz sie nauczyc, bo jak ja bede mial motor, a golne o jednego za duzo, to ty bedziesz prowadzic. -Naprawde? - ucieszyla sie, ze zobaczyl ja obok siebie w tak odleglej przyszlosci. -A co ty myslalas? Objal ja, przytulil, poglaskal po wlosach. -Ech, Bronka, zebys ty wiedziala, jak ja cie kocham! - Pocalowal ja w usta. - No powiedz! Chcialabys tak ze mna jezdzic? Skinela glowa, spojrzala mu w oczy. -Wcale nie musisz sie bac, bo ja jakbym tylko w rekach poczul kierownice, a pod nogami pedaly, to wszystko juz wiem, co i jak. A ty? No, pod ktora noga jest sprzeglo? Autobus podskoczyl na wybojach, Leszek otworzyl oczy. No wlasnie: teraz kupi motor. Ciekawe, czy Bronka nie zapomniala znakow. Jak przez tyle czasu nie ma sie z nimi do czynienia... Cieszy go mysl, ze tym kupnem motoru ja zaskoczy. Ani slowa przedtem nie powie, pojedzie dzisiaj do niej rowerem, dopiero w poniedzialek wybierze sie do miasta po motor, a we wtorek... Bronka bedzie miala oczy okragle ze zdziwienia. A co, moze myslala, ze on tak tylko na wiatr gada? No to sie teraz przekona. Nauczyla sie znakow drogowych na pamiec, trudno jej bylo jednak wtedy Leszka zrozumiec. O co mu chodzi? Jej wystarczala do szczescia znana od dawna przestrzen, poszerzona jedynie o motocyklowe rejony, on zas wybiegal mysla daleko, gnalo go w swiat. Nawet gdy stal w miejscu, to przestepowal z nogi na noge. Albo chodzil tam i powrotem, rekami wymachiwal, nie darowal nawet lezacemu na ziemi kamieniowi, zeby go nie kopnac. -Jakos tu wszystko idzie za wolno. I wciaz to samo - dookola Wojtek. Jesien, zima, wiosna, lato, i znowu jesien... Zyto tez rosnie samo... -A jak niby ma rosnac? -No, ja nie umiem ci wytlumaczyc, o co mi chodzi, ale... -Samo nie samo, ale narobic sie trzeba, nie wiesz o tym? -Wiem, ale mnie przecie o co innego chodzi... Nie chcial powiedziec, ze go w swiat ciagnie, ze Bronke lubi, ale sa inne sprawy, wazniejsze. Jeszcze pomysli, ze mu sie znudzila. Bo z dziewczynami to tak zawsze: nie chwyca calosci, do jednego zdania sie przyczepia i koniec. Co tam zreszta Bronce sie dziwic, skoro i z matka dogadac sie trudno. Jeszcze tego samego dnia burknela na niego: -Bys wzial sie za co, ino lazisz po katach! -A za co sie tu brac? Za kosze? Mam tego wyzej uszu. Wciaz to samo... -A ty bys chcial, zeby co? Trzesienie ziemi? Potop? -Ciasno mi tutaj, wie mama? - Kopie ze zloscia sztachete w plocie. -Daj plotowi spokoj, i tak go nie przewrocisz. -Ale go moge przeskoczyc. - Cos nagle rozjasnilo mu sie w glowie: - No wlasnie, moge przeskoczyc. A co? Dlatego ze urodzilem sie tutaj, to tutaj mam zemrzec? A jesli interesuje mnie technika, to co, nie wolno? Musze kosze wyplatac? Do murarki sie najmowac? -Jakbys chcial tylko, to... Wladek chlewnie zaczal przed wojskiem. -Ale nie chce, slyszy mama? Nie chce! Mnie to nie interesuje! -A Bronka? Rozzloscil sie nie na zarty: -Ja wiem, mama by chciala, zebym sie wzenil, zebym do niej na gospodarke poszedl. Z tymi koszami, co? A ja tak nie chce, rozumie mama?! Lato, jesien, jesien i zima... W oddali blyszcza swiatla remizy, dobiegaja dzwieki harmonii. Leszek poprawia krawat, wciska rece w kieszenie, Bronka bierze go pod ramie. -Wiesz, Bronka, trzeba by e za czyms rozejrzec, dobra prace podlapac, taka, co by... No wiesz. -Pewnie. -Zeby tylko dowod otrzymac, bez tego ani rusz we swiat. Wysunela nagle reke spod jego pachy. -Tak ci tu zle? -Nie, ino ciasno. Odbicia nie mam, rozumiesz? Na dzwigu chcialbym pracowac albo na spychaczu. Wzial ja za reke, szarpnela sie gniewnie. -Zostaw, nie trzeba. -Dlaczego? -Bo nie! Nie to nie. Zimno, gadac nie musi. Ona tez nierozmowna. O czym zreszta rozmawiac? Drobiazg. Istotne, ze juz ma dziewczyne, ze Bronka odmawia, gdy ktos inny prosi ja do tanca. Z nim przyszla, z nim bedzie sie bawic, nawet piwko z nim wypije i serdelek zagryzie, choc przedtem na zabawie nic do ust wziac nie chciala. -Bronka! -Co? -Nic. Ja tylko tak sobie, trzeba przeciez cos mowic. Z tym mowieniem zawsze najgorzej. On mowi, a ona glowe zwiesi, o czyms tam sobie mysli, cos rozgryza. Teraz on idzie przodem, Bronka patrzy pod nogi. Opodal majacza pierwsze zabudowania. Zaczyna proszyc snieg. Bronka zatrzymuje sie na rozdrozu przy wierzbie. -No co? Zmeczylas sie? - Leszek podchodzi, chce ja przytulic. Zaslonila twarz kolnierzem jesionki. -Pojde sama. -Bo co? -Nie trzeba, zebys ciagle kolo chalupy sie krecil. Inny swiat ci sie marzy. Daleko patrzysz, Leszek. Noga wymacal pod siedzeniem walizke. Nowa, blyszczaca, z paskami. A z tekturowym pudelkiem ze wsi wyjechal. Tylko daleko cos wielkiego moze sie zdarzyc. Spakowal do niego polowe dobytku, sznurek do zwiazania odmierzyl. Musi jeszcze pozegnac sie z Bronka. Najlepiej na zabawie w remizie. Tam ja poznal, tam najlepiej bedzie pozegnac. W tancu nakladzie jej do glowy jak trzeba, wytuli - przy muzyce przeciez inaczej sie gada niz polgebkiem na mrozie. A czarny garnitur dopakuje, gdy wroci z zabawy, w ostatniej chwili, to i mniej sie wygniecie. Rekawy juz krotkie, w ramionach przyciasny, ale na poczatek jeszcze obleci. Muzyka gra, kreca sie w kolko, Bronka glowe spuscila, po podlodze zamiata oczami. Jak kiedys, gdy pierwszy raz z nia tanczyl. -Co tak w dol patrzysz jak na pogrzebie? Po to ludzie pobudowali koleje i szosy, zeby po nich jezdzic. A przeciez nie sa jednokierunkowe - z powrotem nimi sie przyjedzie, co tu sie martwic. - Cieszylo go, ze tak ladnie sobie wymyslil, niby z tym jednym kierunkiem. Zaraz Bronke zagada: - Pamietasz taki znak, ruch dwukierunkowy? Milczy. Przygarnal ja mocniej, lecz szarpnela sie gniewnie. -Bronka, co ci? Probuje uwolnic sie z jego ramion. Ledwie ja moze przytrzymac. Dopiero by ludzie mieli widowisko, i tak juz zaczynaja gapic sie na nich. -Bronka! Szarpnela sie mocniej, odepchnela go, ruszyla w kierunku drzwi, porwala z wieszaka palto. Nie ma sensu tu sie szamotac. Wyciagnal spod sterty palt swoja jesionke, wybiegl za nia. -Bronka! Poczekaj! Ze sto krokow ubiegla, nim ja dogonil, chwycil za lokiec. -Ale odstawilas mi polke! -To czemus mnie na zabawe prowadzil? Tak ci wesolo? Ty myslisz, ze ja z kamienia jestem czy jak? Nie ja szlam pierwsza do ciebie, nie ja cie zwodzilam. Jutro wyjezdzasz, a teraz bys chcial, zebym jeszcze tanczyla? -Ale ty nic nie rozumiesz. Ja... -Na prawo jazdy chcesz mnie zamienic, jedz sobie, mnie nic do tego! Wyrwala mu reke i szybkim krokiem ruszyla przed siebie. Poszedl za nia nie probujac juz niczego tlumaczyc. Trudno. Co bylo trzeba, powiedzial, reszte czas jakos wyrowna. Doszli do miejsca, gdzie zawsze zegnali sie ze soba. -Bronka! Nie odwrocila glowy, przyspieszyla kroku. Poczekal jeszcze, dopoki nie weszla miedzy zabudowania, i powlokl sie do domu. Nie pojechal do Lodzi, boby ni wiedzial, co tam robic, gdzie sie ruszyc, zaplatalby sie miedzy domy i bramy. A na Slasku pracy jest duzo. Poplatnej. Bez szukania, pukania i ceregieli. Z kawalkiem dachu nad glowa w hotelu robotniczym. W "Przyjaciolce" to wszystko wyczytal, wbil sobie do glowy i niczego juz nie chcial zmieniac. To co, ze daleko? Wraz z odlegloscia jego wyjazd nabieral rangi, bo co to za sztuka wyjechac sto piecdziesiat kilometrow od domu? Toz jakby ktos na komin sie wdrapal, to prawie by mogl zobaczyc go w tej Lodzi. No i co to za wyjazd, skoro co tydzien, w niedziele mozna by zajrzec do domu? To tak jakby nigdzie nie wyjezdzal. A on przyjedzie dopiero wtedy, jak juz bedzie trzymal cos w garsci, z byle czym tutaj sie nie pokaze. Poprawil sznurek przy pudelku, by nie uwieral go w palce, wyszedl z drogi na szose. Co to? Skad ona sie tu wziela? -Bronka! Nie musial jej wolac, bo szla prosto do niego. W jej ruchach nie ma juz zlosci: idzie wolno, potulnie jak psiak, ktory jednoczesnie sie lasi i boi. -Zobaczysz, Bronka, niedlugo przyjade, i to wlasnym motorem. Bedziemy jezdzic na ubawy. Nie tylko do Kurzaj, ale i na inne wsie cie powioze. Tylko musisz byc cierpliwa. -Poznasz tam inna. -Nie to mi w glowie. Oparl sie o slupek z rozkladem jazdy, Bronka stanela obok, przytulila sie do jego ramienia. Zal mu sie zrobilo dziewczyny. Taki kawal drogi przyszla, zeby sie z nim pozegnac. Nadjechal autobus. Wcisnela mu do rak zawiniatko. -Wez, na droge sie przyda. Wzruszyl sie, przygarnal ja do siebie. -Fajna jestes! Wsiadl, pomachal jej reka, cos scisnelo go w gardle. Ale tylko na chwile. Potem sie wyprostowal, wciagnal w pluca powietrze, obejrzal sie - nie widac juz Bronki. Jakze inaczej niz na wsi wyglada tutaj wszystko. W powietrzu pelno dymu, ktory przylepia sie do nisko wiszacych nad miastem chmur, w twarzach przechodniow resztki snu. Srodkiem jezdni pedzi z halasem tramwaj, z boku dwie ciezarowki. Nie wie, na co wpierw patrzec, czego sie bac, jak przejsc na druga strone ulicy. Czuje sie zagubiony, bezbronny. Dowod osobisty w kieszeni jakby stracil swa waznosc, zmalal. Wszystko tu szare, zimne, obce. Okna wysoko, nawet zajrzec przez nie nie mozna. A jeszcze bedzie musial mowic, dobierac slowa, zeby od razu go zrozumieli. Zapuka, wejdzie, czapke scisnie pod pacha, ale co zrobi z tekturowym pudelkiem? Strach zostawic przed drzwiami, bo a nuz mu ukradna? W garsci przeciez trzymac go nie bedzie... No, jest juz dorosly, jakos sobie da rade, chocby z samym dyrektorem mial gadac. -Nie widzisz, wsioku, jak idziesz?! - Z piskiem opon zatrzymala sie przed nim ciezarowka. Widac rozpoznali go po pudelku. Kto dzis z takim przyjezdza do miasta? W domu wygladalo solidnie, prawie jak walizka, ale po nocy spedzonej na dworcu... Tak, czytajac ogloszenie w "Przyjaciolce" o pracy na Slasku, z pewnoscia nie wyczytal wszystkiego. Albo zapomnieli napisac, co zrobic, gdy sie w srodku nocy przyjedzie do miasta. Przespal do rana na lawce, z tym pudelkiem pod glowa. A teraz ciazy mu w reku, przeszkadza. Przechodnie mijaja go pospiesznie, nie ma kogo zapytac o droge. O jaka droge? Dokad? Poczul sie pewnie, gdy chwycil za lopate. Przynajmniej cos konkretnego. Odciskow sie nie boi, na cztery lopaty sil by starczylo. Prace zalatwil, ma dach nad glowa. A ze narobic sie trzeba? To juz lepsze niz przechodzenie z jednej strony ulicy na druga, gapienie sie na tabliczki na murach domow i strach, ze nie zastanie kogo trzeba albo nie bedzie mial gdzie spac. Pada snieg z deszczem, ale mu teraz nie przeszkadza, trzyma mocno trzonek lopaty, jak kiedys ojca za rekaw. Rozglada sie na boki. Krajobraz prawie znajomy, jak w jego stronach. Gdyby dobrze wyciagnal szyje, to i ojcowa chalupe pewnie by zobaczyl. Nawet kepa drzew taka sama. Jest wiec jakby u siebie, a jednak daleko, tak jak chcial. W pierwszym miesiacu troche grosza zarobi, w drugim odesle na wies, co na wyjazd pozyczyl, w trzecim dolozy do tego co zaoszczedzil. Po czterech miesiacach powinno wystarczyc na oplacenie kursu prawa jazdy. O pracy przy budowie szosy nie bedzie w domu nikomu mowic. Pochwali sie dopiero wtedy, gdy osiagnie to, po co naprawde tutaj przyjechal. Od razu wszystkiego nie mozna. Od razu to mozna tylko dostac po mordzie, a to go na szczescie ominelo. Najwazniejsze, zeby z miejsca ustawic ludzi jak trzeba. Chocby Kazika, ktory wlasnie wrocil z urlopu. Krzata sie po pokoju, naciera leb brylantyna, patrzy na nagie dziewuchy, przyklejone na scianie, Leszka jakby nie widzi. Tylko tekturowe pudelko wystajace spod lozka. -Ze wsi? -Bo co? -Bo nic, zapytac nie mozna? Kazik jestem - wyciaga reke. - Na wywrotce sie jezdzi. -Leszek Gorecki. -Kierowca? -Nie, prosze pana. Kazik z miejsca poczul sie wazny, gdy mu Leszek z tym "panem" wyskoczyl. -Zapal! - wyciagnal z kieszeni pudelko carmenow, zeby go zgnebic do reszty. -Nie pale. -A wypic lubisz? -Zalezy. Leszek podniosl sie z lozka, podszedl do okna, wyjrzal. Woli rozmawiac odwrocony tylem, jakby od niechcenia, zeby tamten sobie nie myslal... A wsiokiem tez go nikt przezywac nie bedzie, spokojna glowa, raz wystarczylo. Poczul sie nagle pewny siebie. To co, ze imponuje mu Kazik? Zawodowy kierowca, wiadomo. Zadbany, wlos ulozony w fale, na nocnej szafce jakies flakony, kremy. Pod lozkiem Leszka, w pudelku sloik ze smalcem i kawal boczku. -Musze pryskac - Kazik przyczesal wlosy. - Aha! Musimy jeszcze uzgodnic pare szczegolow, takie, wiesz, rozne sprawy, domowe, kapujesz? -To gadaj. - Leszek przeszedl nagle na ty. -Skoro juz mieszka sie razem, to trzeba sie jakos urzadzic, nie? Jutro pokaze ci swoja wywrotke. Bombonierka, kapujesz? Kocyk z flanelki, zubrowka w piersiowce, ciasteczka, wszystko pod reka. Nigdy nie wiadomo, kto po drodze sie trafi. Ale to wszystko dopiero od wiosny, a teraz trzeba kombinowac inaczej. Leszek milczy, nic nie rozumie procz tego, ze samochod Kazika jest na medal. Ale co wiosna ma do tego? Nie szkodzi, pytac nie bedzie, moze samo wyniknie z rozmowy. -Portiera mozna skaptowac za cwiartke, no i trzeba miec rozumiejacych zycie kolegow. Jak zobaczysz wetknieta we drzwi pinezke, to sie nie dobijaj na chama, bo sa i takie, co sie krepuja przy obcych, nawet jak ciemno, kapujesz? Wtedy wal do kina. Deszcz ze sniegiem. Jeden dzien podobny do drugiego, drugi do trzeciego, pod blotem ziemia zamarznieta, trzeba ja rabac kilofem. Niby nic trudnego, ale Leszek z zazdroscia patrzy na spychacz. Siedzi sie wygodnie, nogi sucha, na glowe nie kapie. Byle kurs skonczyc. Przelicza w mysli pieniadze: najwiecej zaoszczedzic mozna na jedzeniu. Wstapil do sklepu, kupil zupe w proszku, bochenek chleba, pitrasi na gazowej kuchence. -Chodz, zjemy cos na miescie - proponuje mu Kazik. Leszek miesza w garnku grochowke. -Nigdzie nie pojde. -Jak sobie chcesz, ale w domciu nie wykierujesz sie na ludzi. Trzeba sie otrzec i dotrzec, kapujesz? -Nie szkodzi, poczekam. -To wpadne wieczorkiem po ciebie. Do kawiarni sie wyskoczy, cos na wieczor poderwie... -Nie. -Cos taki mieczak? Na swietoszka sie zgrywasz? Leszek odstawil garnek, podszedl blizej. -Posluchaj, Kazik. Ja sie nie mieszam w twoje sprawy, to i ty odchrzan sie od moich. -Ze co? -To, co slyszales. Nie doszlo? -Twoja sprawa. Co ty mnie obchodzisz razem ze swoja grochowka. -A ty mnie z pinezkami. I zebys mi ich wiecej w drzwi nie wtykal, rozumiesz? Kazik spuszcza z tonu. Wiadomo: do wiosny daleko. -Po co ta mowa? Ze ci zaproponowalem wyjscie dzis wieczor? Nie mozesz, trudno. Sztama? - wyciaga reke do Leszka. -Niech bedzie. -No to juz lece! Wyjmuje lyzke, pol bochna chleba, kroi kozikiem. Kurs kursem, ale najpierw trzeba sie ubrac. Buty, skarpetki, koszula non-iron. No i koniecznie czarny garnitur. To liczy sie na wsi. Nie moze byc, jak dotad, golodupcem, musi sie pokazac. Juz na Zielone Swieta. Wiosna, drzewa w zieleni, wesolo skrzypia polbuty, jedwabny krawat blyszczy w sloncu, koszula przylega rowno do szyi. Po powrocie ze spaceru kladzie sie spac. Nie spi jednak, mysli o domu. Musi pojechac. Wezmie sobie dzien wolny, drugi albo dorobi, albo z urlopu kaze sobie odliczyc, i pojedzie. Wszystko go pili. Najwiecej te drzewa zielone. I list w zielonej kopercie... Przewraca sie z boku na bok, przez okno wpada blask ulicznej latarni. -No chodz! Czego sie boisz? Kumpel juz spi. Drzwi uchylaja sie cicho, do pokoju wsuwa sie Kazik, ciagnie za soba dziewczyne. -Chodz! Ostroznie, by nie zrobic halasu, siadaja na lozku. Kazik wprawnym ruchem, nie ogladajac sie nawet, wyciaga z szafki butelke, w metalowa zakretke nalewa wodke, podaje dziewczynie. -Lu! -A ty? -Po tobie, bobasku, bedzie mi lepiej smakowac. Pij, zeby ci sie wesolo zrobilo gdzie trzeba. Szybko nalewa po raz drugi. -I zebys sie nie bala, bo duchow tutaj nie ma. -A on? - ruchem glowy wskazuje na Leszka. -On jak sie narobi, to chocbys mu z armaty walila nad uchem, i tak sie nie obudzi. Dziewczyna smieje sie cicho. Znow jej nalewa. -Na trzecia nozke. Zeby ci hamulce nie blokowaly. -Bo sie upije... -Spokojna glowa, do nog takie troche nie dojdzie, na rozrusznik ci tylko podziala. Tez wychyla jednego, zakreca butelke, tym samym wprawnym ruchem odstawia za siebie, do szafki. -A teraz szybko pod kocyk, bobasku. -Ale tylko popiescic, nie mysl, ze ja z takich, co to zaraz... -Daj spokoj, bo czas ucieka, a roboty duzo. -Ale... -Dobra, dobra, nie gadaj... Spod przymknietych powiek sledzi ich gesty. Boi sie poruszyc, zeby tamtych nie sploszyc, a chcialby sie przesunac, bo mu szafka najwazniejsze zaslania. Juz wie: pochrapie troche, zeby sie upewnili, ze spi, i zsunie sie z poduszki na bok. A te gadke, ktora Kazik przed chwila odstawil, musi zapamietac i rano w zeszyciku zapisac, zeby miec gotowa na wszelki wypadek. Takiej mowy to nawet w kinie nie slyszal. -List do pana - zaczepil go portier. Poznaje znajome pismo na kopercie, wbiega po dwa stopnie na gore. Z listu wypadla fotografia. -"Kochany Leszku..." Zeby tylko nikt nie wszedl i nie przylapal go, gdy z fotografia rozmawia, na twarz Bronki sie gapi, rad by calowac lub do kapoty chociaz przycisnac. Odlozyl list, podszedl do szafki Kazika, wzial trzy pinezki. Dwie wbil w drzwi, trzecia przypial zdjecie do szafy. Usmiechnal sie: teraz moze i czytac, i patrzec. Odszukal zaczete zdanie:..."a liscie mokre, bo rano deszcz padal. A jeszcze potem to w miasteczku spotkalam Twoj rower. I zaraz mnie sieklo, czy Ci go nie skradli, bo bym na koncu swiata go poznala. Taki troche skrzywiony blotnik, gdym sie wtedy wywalila na trawe, pamietasz? I zaraz mi tamto wszystko przed oczami stanelo. Ale to byl na rowerze Twoj ojciec, wiec mu powiedzialam dzien dobry, bo to tak troche, jakbym Ciebie spotkala, tak mi sie zrobilo na duszy. Ale Ty moze juz nie przyjedziesz albo co, a ja tu mysle, patrze w okno, a Ty gdzies tam w swiecie. Pewnie wiele ladnych dziewczyn przy Tobie, a ja tutaj jak ta sztacheta, co to z plota wyrwana..." Odpial fotografie - po co inni maja na nia patrzec? Bronka daleko, lecz kazdego dnia blizej - doczekac sie trudno. Jeszcze tylko garnitur, wszystko inne juz ma. Nawet prezenty kupil wczesniej na wszelki wypadek, gdyby mu przed wyjazdem forsy braklo. -Zeby nie ten garnitur... Wlasciwie to w lecie mu nie potrzebny, najwyzej na zabawe nie pojdzie. Skompletuje garderobe z tego, co ma, i wio na swieta do domu. -Bys mi, Kazik, pozyczyl swoj plaszcz. Kazik spojrzal przez okno na niebo. -Co sie lamiesz, deszczu nie bedzie - przekonuje go Leszek. -To po jakiego czorta ci plaszcz? -No... jakby ci to powiedziec... bez plaszcza w pociagu to nijako. -Jeszcze mi poplamisz. -Cos ty? Ani razu nie wloze. Tylko na reku bede trzymal.