Henryk Czarnecki Daleko od szosy I Dziury, wyboje... Poszczerbiona ta szosa, nie naprawiona. Wybudowano inna, laczaca wsie i miasteczka, ktorym powiodlo sie lepiej. Tutaj piec chalup na uboczu, prawie niewidocznych z szosy.Raz w ciagu dnia autobus sie przetoczy, czasem jakas furmanka, przejdzie krowa wracajaca znad rowu na nocne przezuwanie. Kto rozbudowal te chaty? Kiedy? Leszek nie wiedzial. Pewnie dlatego tu wlasnie, ze im dalej od wioski, tym grunt tanszy. Zawstydzone ubostwem uciekaja od szosy, od drogi, chowaja sie miedzy drzewa i krzaki, w cien, wrastaja powoli w ziemie. Daleko stad jest duza wies, gospoda, jakas zabawa od czasu do czasu, raz w tygodniu kino objazdowe. A tutaj ludzie przyrosli do chalup, do spodni, ktorych nie chce sie na noc zdejmowac, by ich nie wciagac skoro swit. Tu juz nic zmienic sie nie da. Chalupy przystaly na swoj zmierzch, starym powykruszaly sie dzieci, jak zeby, rozbiegly sie po swiecie bez halasu, bez walki, bo i o co tu walczyc? Nie bylo przy czym sie upierac: tutaj konczyla sie jedna epoka, a druga nie miala odwagi sie zaczac. Ojciec Leszka zgarbil sie, skurczyl, zmalal, nawet schylac sie juz nie musi gramolac sie do chalupy. Nic zmieniac nie trzeba. Najlepiej sie czuje na znajomym kawalku. Stad - dotad. Wokol zagrody. Na wydeptanej przez lata ziemi. Wszystko w zasiegu reki, niczego zgubic ani znalezc nie mozna. Wystarcza kosze, ktore na jesieni z wikliny, z jalowca wyplata. Gdy rece zanurzy po lokcie, nic nie uwiera. Wszystko znajome, swojskie. Tylko wsrod tych swojskosci moze sie ojciec czuc bezpiecznie. Kosze byly zawsze, odkad Leszek pamieta. Przed wojna ojciec dachy kryl sloma, wozy naprawial, do mlyna czasem sie najal. W czasie okupacji rabanka handlowal, tyton sadzil, jak mogl sztukowal dwie morgi gruntu. Po wojnie jakos skapcanial. Nowemu wyjsc naprzeciw nie mial sily, pozostaly tylko te kosze. Ale Leszek tak nie chcial. Uciekl stad natychmiast, gdy tylko dowod osobisty otrzymal. Daleko. A teraz wraca. Odpocznie przed wojskiem, Bronka sie nacieszy, potem swoje odsluzy i powroci na Slask. Dziury, wyboje... Autobus podskoczyl, wytracil go z drzemki. Podniecenie mysla o powrocie do domu minelo, gdy w nocy tlukl sie pociagiem, wypalilo sie do cna przez dluga droge. Teraz cicho, spokojnie, lekko na duszy. Przymknal znow oczy. Wewnatrz izby kilka kobiet drze pierze. Mozna zanurzyc sie w puchu, przytulic glowe do chwil odleglych... Porazony swiatlem elektrycznej latarki wrobel w gniezdzie pod strzecha. O szczyt oborki wsparta drabina. Leszek wspina sie bezszelestnie, wyciaga reke, wroble jeden po drugim wedruja do kieszeni. -Wystarczy, zlaz! - wola ktorys z kumpli na dole. Zeslizguje sie jak kot, odstawia drabine, cala gromadka biegna przez pole, potykajac sie o zeschle leciny. Cichutko uchylaja sie drzwi, przez waska szparke wpada z furkotem kilka wrobli, jak oszalale leca do swiatla, pierze fruwa w powietrzu, brzek stluczonej lampy naftowej... Biegna z powrotem przez pole, Leszek zdyszany wpada do domu, ojciec na szczescie nie patrzy na niego, zajety koszami. -Tata sie posunie, pomoge. Moze sie uda... Stary z trudem walczy z sennoscia, przymyka oczy. Leszek zrecznie podmienia mu kosz zrobiony do polowy, traca go w ramie. -Widzi tata, ile przez godzine zdazylem namachac? -Przez godzine? Przecie... -Tata sie kimnal i nie zauwazyl. Do izby wpada matka, lapie z ziemi wikline. -Ty nicponiu, ty!... Bodajem Cie w kapieli stopila! Ty... -Czego znow mama? - Leszek zaslania sie koszem. -Juz ty dobrze wiesz czego! -No to niech sie mama taty zapyta, ino robie i robie. Widzi mama ile juz tego? Zamachnela sie galezia, spod nog jej wyskoczyl, uciekl na gorke nad obora, wciagnal za soba drabine. Gorka, najmilsze miejsce na swiecie. Za belka pudelko, a w nim najwiekszy skarb - mechanizm starego zegara. Kolka, koleczka, trybiki, wystarczy poruszyc jednym, by drgnely wszystkie. Aby wstapilo w nie zycie. A na wsi wszystko rosnie samo z dnia na dzien, powoli, po trochu. Niczego tu popchnac nie mozna, zatrzymac. Plot tez nieruchomy. Tylko ksiezyc jest inny: w ksztalcie zebatki, po ktorej przesuwa sie lancuch. Ksztalt roweru pobudza wyobraznie Leszka. Jego dusza tez inna niz ta, ktore ogladal w kosciele. Nie przypomina golebia. Okragla, z trybikami, osadzona wsrod zeber na kulkowych lozyskach. Zegar, magnes, sprezyny, potencjometr od radia - wszystko upchane bezladnie. Lecz on rozrozni je nawet z zamknietymi oczami, wystarczy, by dotknal palcami. W drugim pudelku, wiekszym, schowanym pod sianem - czesci rowerowe. Pare kluczy, siodelko z peknieta sprezyna, dzwonek bez dekla, torpedo, oczyszczona do bialosci papierem sciernym przekladnia z oskami na pedaly. Jeden pedal juz ma, tylko gwint nie pasuje. O rowerze marzyl od najmlodszych lat. Od ojca pieniedzy nie wezmie, bo on nawet na sportach oszczedza. Nie zeby skapil, ale z tych dwoch morgow i wiklinowych koszy ledwie na zycie starcza. -Szmaciarz przyjechal! Poderwal sie, zamknal pudelko, wyciagnal spod siana butelki, policzyl je, upchnal po kieszeniach i za pazucha, kilka zawinal w szalik, szybko zsunal sie po drabinie. -Co tam butelki, szmat jakichs nie masz? -Pan wezmie. Za pol ceny je sprzedam. No, dwadziescia za wszystkie. -Masz dyche i wrzucaj do wozu. A nie, to nie. -A da pan troche posiedziec w szoferce? -Wlaz. Tylko niczego nie ruszaj. Szybko wrzucil butelki, wskoczyl do samochodu. Jazda jeszcze mu do szczescia niepotrzebna. Wystarczy chociaz posiedziec w szoferce, zatrzasnac drzwi, odgrodzic sie od nieba, od pol, od spraw i rzeczy codziennych. Zegary, lewarki, pedaly, guziki, dzwignie... Inaczej wygladaja stad chalupy: poustawiane byle jak, pol okna zabite tektura, dach i futryny krzywe. Prymityw. A tu wszystko znajome, bliskie - trudno wytrzymac, by chociaz palcem czegos nie dotknac, potem polozyc noge na sprzegle, nacisnac gaz do dechy. -Posun sie! Szmaciarz wyciagnal z kieszeni kluczyk, wlaczyl stacyjke. Leszek skulil sie na siedzeniu - moze nie kaze mu zmykac? Podjezdza do nastepnej chalupy. Nie wie, na co wpierw patrzec: na pedal pod noga kierowcy, lewarek do skrzyni biegow, kierownice czy na boki przez szybe, za ktora znika zagroda ojca. Kumple zazdrosnie patrza na Leszka, machajacego do nich reka. -Zlaz! Wychodzi niechetnie, stoi chwile w milczeniu i biegnie na gorke. Wyciaga spod siana papierowa torbe, wsuwa ja za pazuche i przemknawszy chylkiem pod oknem, zeby go z domu nie zobaczyli, rusza do wioski. Za chalupa przeskakuje row, biegnie na skroty przez pole. W sklepie w przegrodkach kolorowe cukierki. Lyka naplywajaca do ust sline. -Po ile tamte zielone? -Mietusy? Dwadziescia osiem. -A landrynki? -Po osiemnascie. -To niech pan da landrynek. Za piatke. Uwaznie wpatruje sie w wage. -Mam kilka jajek do skupu - mowi patrzac spode lba. -To na co czekasz? Wyklada jajka z torebki na wage. -Tylko prosze mamie nic nie mowic. -Rabnales? -Co pan? Musze na imieniny. To jest... na urodziny - poprawia sie szybko, bo moze kupiec zna imiona jego matki i ojca? Sklepikarz pomorzyl na kawalku papieru, otworzyl szuflade z pieniedzmi. -Niech pan da jeszcze za piatka mietusow. Bylo nie bylo. Dwa naraz wlozyl do ust, zeby smak sie rozszedl, potem wystarczy dokladac po jednym. Po drugiej stronie ulicy zobaczyl na wystawie lancuch do roweru. Wszedl, zapytal o cene, przeliczyl na boku pieniadze: za malo. "Przez te cholerne cukierki..." Nagle twarz mu sie rozjasnila, wybiegl ze sklepu, pobiegl znowu do tamtego. -Pan mi da nazad te pieniadze! - blagalnie spojrzal na sklepikarza. - Niech sie pan zgodzi. Wzial od niego torebke, wazy ja w reku, patrzy na Leszka. -Zjadlem tylko jednego, jak Boga kocham! Pan zwarzy, jak pan nie wierzy. No, musze cos kupic i zabraklo mi forsy. Kupiec wysypal cukierki na polke, wyjal z szuflady pieniadze. Leszek popedzil na druga strone ulicy, zziajany stanal przed lada. -Pan da mi ten lancuch, com go ogladal przed chwila. Dobrze, ze chalwy nie bylo, bo tej by nie darowal. Jeszcze po polknieciu czuje sie smak - jakas kruszyna wcisnie sie miedzy zeby, do podniebienia przyklei... Juz cukierkow mu nie zal. Jutro znow beda rzucac kamieniami w izolatory, to z pewnoscia wygra. Dwa irysy za jedno trafienie. A jak sie kawalek odtlucze, to piec. Grunt, ze lancuch w kieszeni. Zaraz go sobie dokladnie obejrzy. Przeskoczyl row, wyszedl na droge, przystanal, nie wierzy oczom - przed ich chalupa samochod szmaciarza. Nie spodziewal sie zastac go przed wlasnym domem. Przy samochodzie nie ma nikogo. Poglaskal reflektor i maske, zajrzal przez szybe. Nagle cos sobie przypomnial. Przycupnal za samochodem, wypuscil z kola powietrze. Za te butelki! Gdyby szmaciarz nie urwal mu z ceny mialby i na lancuch, i na landrynki. Wszedl do izby. Znow niespodzianka. Szmaciarz i ojciec siedza przy stole. -O, przyszedl Leszek - ojciec wskazal glowa. Szmaciarz przyciagnal go za reke do siebie. -No co? Przystalbys do mnie? Leszek patrzy na skorzana kurtke z kieszeniami zapinanymi na ekspres, na kluczyki do samochodu, ktorymi od niechcenia bawi sie szmaciarz, potem na ojca. -Tak sobie uradzilismy tu z panem... - mowi ojciec. - Roboty w chalupie za duzo nie ma, do szkoly tez teraz chodzic nie musisz, bo przerwa zimowa, no to... -Czemu nie? - zapalil sie Leszek. - I jezdzilbym tym samochodem? -Musowo. -A ile bym dostal? Szmaciarz z uznaniem pokiwal glowa. -Podoba mi sie ten chlopak. Wdac, ze glowa do interesu. Tak powinno byc... Piec stowek miesiecznie i zarcie. Ojciec nalal wodke do szklanek. -Na dwa tygodnie. Albo najwyzej na miesiac. Nauczycielka mowila, ze jestes zdolny, to potem bys przecie nadgonil, nie? -Jasne. No to mozemy! - ucieszyl sie Leszek. -Od kiedy? -Chocby od zaraz. Szmaty, srubki, wroble w wypchanej kieszeni, droga do sadu, piasek na drodze - wszystko ma wartosc. Dlatego, ze bylo. Tego kawalek, tamtego kawalek. Zycia nie sklada sie z rowno przystajacych do siebie kawalkow, ale rozlicza sie je ze zdarzen, ktore przykleily sie w pamieci pod czaszka i dopiero na dziurkach, wybojach odrywaja sie jak tynk od sufitu. Kawalkami. Z roznych katow po trochu. Jeszcze row tylko przeskoczyc, kawalek skosem przez kartofliska, krzyz, zakret, na horyzoncie majacza juz pierwsze domki... Dopiero gdy musial wracac do sadu, wierzby swym ciezkim ksztaltem zwalnialy rytm jego krokow, wolno oddalaly sie za jego plecami. Idac tak pieszo wydawal sie sobie jeszcze mniejszy niz zwykle, nieporadny wobec tych wierzb, ktorym tez zal bylo Leszka. Jeszcze raz mozna sie tylko obejrzec, bo za krzyzem nie zobaczy juz swojej zagrody. Do sadu nie ciagnelo go przeciez tak jak do szmaciarza. Tam byl tylko ten wielki swiat, a sad byl tylko przystankiem, skad nie odchodzil zaden pociag ni autobus. Stad nie jechalo sie nigdzie. Poszedl do sadu czeresni, potem jablek pilnowac, bo trzeba bylo cos zrobic z soba. Czternascie lat przeciez skonczyl. Dopiero rower uniezaleznil go od tesknoty za domem. Dzierzawca dal troche pieniedzy, troche ojciec dolozyl, rame juz wczesniej wygrzebal spod kupy zardzewialego zelastwa w skladnicy zlomu, gdzie ze szmaciarzem zwozili swoje szmaty, butelki - caly tydzien czyscil ja potem sciernym papierem, w najmniejszy kacik, zalomek sie dostal - teraz to tylko skrecic, spasowac... W dwie godziny mogl nim obrocic w obydwie strony, nie trzeba juz dreptac nisko przy ziemi, w kaluze mozna nim nawet wjechac i tez nie pobrudzi czlowiek sandalkow. Cenil ten rower jeszcze dlatego, ze kosztowal go tyle trudow, wyrzeczen, gdy on, Leszek, wzial sie na swiecie po prostu, bez cudow, pomiedzy jednym a drugim krzataniem sie ojca wokol zagrody. Deszcz tlucze po lisciach, splywa po drzewach, podmywa szalas z legowiskiem, zimno, swit. Leszek przeciera oczy, zrywa sie z barlogu. Bierze dziurawe wiadro i gruby kij, rusza w obchod po sadzie. Wali kijem w wiadro, pomaga sobie krzykiem. Obok szczekajac biegnie pies, znad drzew wzbijaja sie z furkotem chmary sploszonych szpakow. -Ohooo!... Biegiem przemyka miedzy drzewami, spoza chmur wylania sie slonce, zona dzierzawcy przygotowuje sniadanie na skrzynce ustawionej pod drzewem. -Skoczysz potem do wioski po barszcz na zalewajke. Pies szczeka, Leszek bierze go na postronek, biegna na wyscigi do dziury w plocie. -Te, wazniak! Odwraca glowe: przy rowie dwoch roslych chlopakow. -No co? -Chodz blizej, to sie dowiesz. -Wiesz gdzie mnie pocaluj? Tamten robi dwa kroki w kierunku Leszka, zaciska piesci. -Takis mocny byl w sadzie? -Bo co? Jestem od pilnowania, to i pilnuje. I krasc nie dam. -Ty szczeniaku! Leszek nie rusza sie z miejsca, pies warczy. -Takis chojrak, bos z psem! - Tamten cofa sie nieco. - Poczekaj, spotkamy sie jeszcze! Leszek podchodzi do drzewa, przywiazuje psa, wraca do chlopakow. -Nie ma co odkladac na potem. Zaczynaj! Tamten milczy niepewnie, drugi zbliza sie powoli, zachodzi Leszka z boku. -Aby nie kupa. Skoro chcecie oberwac, to po kolei, bo inaczej to wam Burek portki na dupie wychapnie. No?! Jakos nie kwapia sie do bicia. -No?! Nie ma silnych? To czesc! I psa zapamietal, i chlopakow, ktorzy juz pewnie pozenili sie, i pogrzeb. Rzadka to przeciez rozrywka. Za murem cos waznego sie dzieje. Siadl na murze cmentarnym, czeresniami przegryza, patrzy, slucha: "Salve Regina..." Jej tez bylo na imie Regina. Pani Regina. Zona dzierzawcy. Owszem, niczego sobie. Przy kosci. Wyprul jej sie zamek przy spodnicy, wiec zapinala ja na agrafke. Sad, drzewa i slonce, szalas, oparty o drzewo motor dzierzawcy. -Pani da jakas szmate, to go przeczyszcze. -Tu lezy. Podszedl do niej, schylil sie, wzial lezaca przy jej nogach szmate, zerknal do gory: o rany! gdyby go tak przydepnela, to aniby zipnal! -Jedynka w dol, dwojka i trojka do gory - mowi jakby do siebie. -Skad wiesz? - pyta dzierzawca. -A bo to raz widzialem, jak pan ruszal! -A gdzie hamulec? -Tutaj- wskazal noga. - Ale hamowac trzeba tez recznym. Byle z wyczuciem, zeby nie wyrzucilo. -Bystry z ciebie chlopak. - Dzierzawca odstawil butelke z piwem, podszedl do motoru, wlozyl kluczyk, probuje zapalic. - Zeby go wszyscy diabli... - mruczy. -Zalala sie swieca. Jezdzi pan na zbyt bogatej mieszance, to dlatego. -Skad ty to wszystko wiesz? Spojrzal na Leszka z uznaniem. -Przeciez widac, jak kopci. Dzierzawca wyjal narzedzia. -Pan da. Migiem to zrobie. Trzeba przepalic. Scyzorykiem oczyscil swiece, przepalil ja nad piecykiem, wkrecil, kopnal starter, spojrzal blagalnie na dzierzawce. -Chcialbys sie przejechac po sadzie, co? -No... Zgrabnie wskoczyl na motor, wcisnal sprzeglo, wrzucil bieg noga. -A jezdziles juz kiedy? Lepiej wpierw ruszyc niz odpowiedziec. Delikatnie popuszcza palce. Byle tylko nie szarpnac. -Jeszcze nie, ale niech sie pan nie boi. Znam sie na tym. Poczul dreszcz, gdy motor ruszyl z miejsca, lekko przemknal miedzy drzewami... Na drabinach dziewczyny. Zbieraja czeresnie, ostatnie w tym roku. Dopiero teraz cos sie tu dzieje. Smiech, gwar, kolorowe sukienki. Leszek przynosi pusta skrzynke, zabiera pelna, zerka ukradkiem na lydki. Przez ciekawosc tylko, bo co go obchodza nogi, nawet powyzej kolan. Lepiej popatrzec na motor. Zerknal raz jeszcze, gdy z pustym koszykiem dziewczyna weszla na wyzszy szczebel: rzeczywiscie, nogi schodza sie u gory jak widelki w rowerze. -Daj mi noge, daj mi noge, bo bez nogi spac nie moge... - spiewa dzierzawca ladujac skrzynki na ciezarowke. Zawsze spiewa, gdy jest zadowolony. Te jedyna piosenke, ktora pewnie zapamietal z mlodosci. Melodia wciaz mu sie myli, gubi nute, zaczyna od poczatku: - Daj mi noge, daj mi noge... Piosenka wlecze sie za Leszkiem. Jakby to on mial sprzedac te ostatnie czeresnie. Schodza sie kolo szalasu, na skrzynkach pajdy chleba, kielbasa, pani Regina rozstawia szklanki, dzierzawca rozlewa wodke. -Znakiem tego juz skonczylismy - mowi. Siadaja wokol skrzynek, biora do reki szklanki. Leszek patrzy na dziewczyne, ktora podgladal na drabinie. Dziewczyna usmiecha sie kpiaco. Zauwazyl jej usmiech, wychylil szklanke do dna: niech sobie nie mysli... Sad pustoszeje powoli. Dzierzawca nalewa sobie i zonie, poklepuje kierowce w kolano. Wiadomo, zaraz pojada, kierowca wypic nie moze. -Nic sie pan nie martw. Odbije pan sobie te kolejki w miescie. -Kiedy przyjedziesz? - pyta pani Regina. -Pewnie jutro pod wieczor albo pojutrze. Nie ma co sie spieszyc, trzeba dobrze sprzedac. Przeciez to ostatnie, nie? Cmoknal zone w policzek, klepnal gdzie trzeba, wsiadl do szoferki. -Daj mi noge, daj mi noge... Na dnie szklanki jest jeszcze troche wodki. Bylo, nie bylo. Za szpaki, za wiadro, za spanie w szalasie na barlogu, za ironiczny usmiech dziewczyny... Fajnie. Troche kreci sie w glowie. To w prawo, to w lewo... Grunt, ze do szalasu jest prosto. Wejscie nieco za waskie, ale za to na barlogu przestronnie. Srodkowe miejsce dzierzawcy puste. Bedzie sie mozna nawet na skos wyciagnac... Goraco. Zrzucil z siebie wszystko, zostawil tylko slipy. -Daj mi noge, daj mi noge... - Nawet falszuje jak tamten, w tym samym miejscu. Dobrze, ze go tu nie ma, bo by pomyslal, ze Leszek go przedrzeznia. No i trzeba spiewac prawie nie otwierajac ust, to juz zupelnie roznicy nie bedzie. Pani Regina zrzuca sandaly, bluzke, kladzie sie obok. Niewazne. We wtorek kupi na targu dynamo i lampke. I moze drugi lancuch na zapas, bo tamten przepuszcza jak sie mocniej nacisnie. Przyjemnie bedzie jechac noca, swiatlem drzewa roztracac. -Daj mi noge, daj mi noge, bo bez nogi spac nie moge - nuci pod nosem, wpatrzony w to czerwone swiatelko na tylnych widelkach. Pani Regina odwraca glowe w jego strone. -Daj mi noge, daj mi noge, bo... Dostrzegl jej wzrok, oczy mu blyszcza od wodki, usmiecha sie do szefowej. Do niej, do lampki z dynamem, do swoich mysli. -Masz ladny glos. Zaspiewaj jeszcze. Gdyby mial bibulke, to na grzebieniu by zagral, ale spiewac? -No, spiewaj! Przysunela sie blizej. Co by tu jeszcze? Najladniej mu wychodzily koledy, gdy w swieta razem przy choince w domu spiewali. Tylko on zawsze wszystkie zwrotki pamietal. Ale teraz, latem? Nagle przypomnial sobie: -Plynie, plynie Oka... -To samo co przedtem. Ki diabel? Do spiewania tu sie najmowal czy jak? I co to za spiewanie, trzy slowa na krzyz, bez sensu. No to co, ze bez sensu? Ale jest fajnie. Znow mocniej kreci sie w glowie... Jak na karuzeli: sciany szalasu, glowa pani Reginy z rozpuszczonymi wlosami, czeresnie, dziewczyny, sukienki, nogi... -Spiewaj! -Daj mi noge, daj mi noge... Wysunela kolano spod koca, wyciaga reke. -Chodz tutaj blizej... -Bedzie za ciasno. -To co? Dotknela kolanem jego uda. Zglupial. Nie wie, co robic. Melodia opuscila go nagle. Kolano ogromnieje mu w oczach, dotyka jego brzucha. -Zobacz, jaka mam skore. Chcialby znalezc sie teraz wsrod chlopakow idacych do szkoly, celowac kamieniem w izolator, uczepic sie przejezdzajacego traktora. Ale traktor mu uciekl. Chlopaki tez. -No! Czubkami palcow poglaskal ja po kolanie. Pani Regina patrzy spod przymknietych powiek, oddycha szybko, przysuwa sie coraz blizej... Wyglada zupelnie inaczej niz wtedy, gdy wysylala go po barszcz. No tak, ale wtedy wiedzial, ze ma isc i przyniesc, a teraz... -Pic mi sie chce - wyszeptala mu wprost do ucha, laskoczac je wargami. - Tu, kolo mnie jest oranzada. Uniosl sie na lokciu, wyciagnal reke nad pania Regina. Na szyi poczul jej oddech. Jakby spieszyla sie dokads. Potem delikatnie, zeby go nie sploszyc, odgarnela mu z czola czupryne... Najtrudniej bylo mu rano: nie wiedzial, czy pod ziemie sie zapasc, czy uciec nie ogladajac sie za siebie. Ale zal mu dynama i lampki, i lancucha - za pol miesiaca przeciez mu sie nalezy, musi jakos wytrzymac do jutra. Byleby nie wchodzic jej w oczy. A swoja droga to ciekawe, co bedzie, co z tego wyniknie, bo on nie potrzebuje nic mowic, ale ona z pewnoscia bedzie cos miala do niego, musi chocby zawolac go na sniadanie. To moze byloby juz lepiej, gdyby ona zapadla sie pod ziemie? Ale nie, nie zapadla sie. Byla taka, jakby nigdy nic. Jakby snilo sie tylko. A moze rzeczywiscie sie snilo?... Dopiero wieczorem, gdy dzierzawca nie wrocil z miasta, stala sie jakas leniwa, senna, mruzyla oczy i przeciagala sie jak kotka... Autobus przyhamowal, znow ruszyl. Leszek patrzy przez okno. Na szosie wszystko pojawia sie na chwile, znika za najblizszy zakretem. Nie ma juz szmaciarza, sadu, szpakow... Glowa kiwa mu sie ze zmeczenia, na plecach czuje ciezar cegiel. To dobrze. Lepiej dzwigac cegly niz walesac sie od drzewa do drzewa i bebniac kijem w dziurawe wiadro straszyc szpaki. Miesza wapno, tynkuje, nosi cegly. Byle do nastepnej jesieni. Gdy skonczy osiemnascie lat, dostanie dowod osobisty, a z tym mozna juz wszedzie. Bo tutaj ciasno. Taka ziemia bez ziemi, bo ojcowej dla obu nie wystarczy, scyzorykiem mozna by zaorac. Ale nawet gdyby bylo wiecej - tez go nie ciagnie. Nie, nie chce tak jak Kotula usiasc kiedys na progu i sluchac, co mu krowina sennym glosem porykuje zza sciany. Nie zgubil po drodze swoich srubek i kolek, czuje w plecach ich ciezar i ksztalt. Dociagnac kluczem nakretke, podlaczyc przewod, sprawdzic, czy kontaktuje... Zawsze wszystko musialo mu sie zgadzac, przylegac rowno, pasowac. Raz to omal stodoly nie spalil, gdy kilka zdzbel lnu wystawalo przez szpare. Usilowal wyskubac ja zza deski. -Mnie tam nauka nudzi - mowi siedzacy obok Kazek. - Zreszta i tak sie wszystko potem zapomni. Dobrze, ze to juz ostatni rok. Wyciagnal spory kawalek pazdzierzy, ale dalej nie idzie, urwac tez nie mozna. -Masz scyzoryk? - pyta Kazka, lecz ten przeczaco kreci glowa. - Lubie, jak wszystko jest rowno, a tu... -To upchnij do srodka. -Ty jednak masz glowe. A mowisz, ze ci nauka nie wchodzi. -Nie ze nie wchodzi, ino mnie nudzi. Moze zapalka, co? Probuje upchnac zdzbla zapalka, ale jedna po drugiej mu sie lamie. -Cos sie tak zawzial? Przeszkadza? -Nie, skad, nie przeszkadza, ale... Zapalil zapalke, przytknal do pazdzierzy, plomyczek dochodzi do deski. -No, nareszcie jest rowno! Dusi pudelkiem tlace sie zdzbla, plecami opiera sie o stodole, wystawia twarz do slonca. -Te, Leszek! Czujesz dym? -Gdzie? -Nie wiem, ale chyba stodola sie pali! We lbie sie maci od niewyspania, obrazy rozsypuja sie bezladnie, nakladaja jeden na drugi. Chlopaki graja w palanta, raz w tygodniu do wsi przyjezdza kino, raz na miesiac zabawa... Zadna nie miala takich nog jak Bronka. Chlopakom oko bielalo z zazdrosci. I dobrze. W izolatory trafial najlepiej ze wszystkich, to i z dziewczyna nie bedzie na koncu. Niech sobie nie mysla. Wladek poderwal blondynke, to Leszek czarna. Czarna to jakby mniej wsiowa. Tak naprawde, to go jeszcze do dziewczyn nie ciagnelo, ale chcial miec potwierdzenie swojej wartosci. W niedziele spodnie prasuje na kant, starannie czysci buty. Juz ma do kogo pedalowac na rowerze. Bardziej jednak interesuje go technika. Wszystkie dziewczyny by zamienil na zwykle, motocyklowe prawo jazdy. Ale tutaj to niemozliwe, kontentowac sie musi tym, co mozna zdobyc bez kursow. Jesli wiec juz dziewczyna, to taka, zeby sie nia pochwalic. No i trafila sie Bronka. Niejeden krecil sie kolo niej, ale po zabawie nikomu nie pozwolila odprowadzic sie do domu. Taka harda. Leszek stoi pod sciana w grupie kolegow. Gapia sie na tanczace pary. Muzyka milknie, dziewczyny wracaja pod sciane, chlopaki do kumpli w poblizu bufetu. -Tez miales z kim tanczyc - wzrusza ramionami Leszek. - Taka jakas niewydarzona... -Na poczatek obleci! - smieje sie Rysiek. Wyszukuja oczami co lepsze. -A moze by z tamta? -Licha - stwierdza znow Leszek. Nagle zobaczyl Bronke. Rozmawia z kolezanka, cos jej szepce do ucha. -No to ja wam pokaze! Obciagnal marynarke, poprawil krawat, przygladzil wlosy. -Z ta to daj sobie spokoj, nawet przytulic sie nie pozwoli. -Zobaczymy. Bronka ociaga sie chwile, mierzy Leszka uwaznym spojrzeniem, odkleja sie od sciany. Leszek prowadzi ja na srodek. Nie bedzie przeciez zaczynal gdzies z kata, z taka dziewczyna trzeba sie pokazac. Tak manewruje w tancu, zeby sie znalezc w poblizu swoich, kolo bufetu. Zaglada jej w oczy, przytula. Bronka odpycha go gniewnie. Leszek patrzy z niepokojem, czy ktorys z kolegow tego nie zauwazyl. Tak, lepiej przeniesc sie na drugi koniec. Pod okna, bo Bronka narowista. Diabli wiedza z czym znow wyskoczy. Wazne jednak, ze tanczy z nia, a to przeciez widzieli. Co do reszty, ma jeszcze czas, na chama nie mozna, trzeba dyplomatycznie. -Jakby to pani bylo na reke, to i do nastepnego moglbym przyskoczyc. -Jak sobie uwaza - odpowiada chlodno, wzruszajac ramionami. -No, z taka dziewczyna moglbym chocby do konca zabawy. Albo i dluzej... - patrzy na nia z ukosa. Bronka milczy. -Pani tutejsza? -Niech tanczy, a nie ino gada i gada. Po tancu odprowadzil Bronke na miejsce i wrocil do kolezkow. -I co? - zagadnal Rysiek. -Normalnie. Nastepnego tez chce ze mna wywinac. -Ales ja podszedl. Nawet gadala do ciebie. -No! - ucieszyl sie. Postali chwile, wypili po piwku. Oczami poszukal Bronki, na orkiestre popatrzyl. -No to sie pospiesz, bo... -Bo co? - zapytal hardo. -Ktos ci ja zdmuchnie sprzed nosa. Cofnal sie - niech sobie nie mysla, ze mu tak pilno. Nikt zreszta w jej strone nie idzie, a chocby nawet, to i tak bedzie pierwszy: prawa stopa nieznacznie dotyka sciany, gotow do natychmiastowego odbicia. Nagle ktos zaszedl ja z tylu, pociagnal za lokiec. Tego nie przewidzial. Odmowila. -Patrz, Leszek! Nie poszla. Z gory popatrzyl na kumpli. -A co? Nie mowilem? Trzeba miec ta gadana. Przypadkowo Spotkal ja w Skepem. Wtedy na zabawie zniknela mu nagle po ktoryms z kolei tancu, gdy golnal z kolezkami kielicha. Pamieta: ojciec w pysk go wyrznal, gdy wywachal te wodke. Zatrzymal rower, zeskoczyl, podszedl do niej z radosnym usmiechem. I ona z tego spotkania jakby sie ucieszyla. -Tak sie juz o panne Bronke martwilem... - zagadal. -Ze niby co? -Ja wiem? Ruch przecie na szosie, wszystko moze sie zdarzyc. Usmiechnela sie. -Nie gniewa sie pani? -A za co? -Ja wiem? Z babami to przecie nigdy nic nie wiadomo. Przeszli obok gospody. Leszek zwolnil kroku. -Piwko chyba przywiezli... To co, wejdziemy? Przy piwku lepiej sie gada, a tak to nie ma juz o czym. A szkoda, bo ja... -Moge troche na swiezym powietrzu... znaczy sie przejsc, bo ja do przystanku. No to jak pan Leszek by chcial... Ucieszyl sie. Czy ja bym chcial? Toc ja bym do studni za Bronka wskoczyl. Ino ze tego nie widzisz... - spojrzal na nia z ukosa. Spowazniala. -Takich rzeczy to niech mi pan Leszek nie mowi, bo sobie pojde, i tyle. -Panna Bronka nie wierzy - znow przeszedl na pani. - Ja wiem, ale ja moge poczekac, mnie sie nie spieszy. Chwile szli w milczeniu. Leszek wyciagnal dropsy. -Prosze. -A co tam bede objadac... -Prosze, na zadanie raz mozna. Staneli na przystanku. Nikogo nie ma. Do autobusu jeszcze szmat czasu. Przejda sie kawalek, pogoda ladna. Zeby tylko Bronka sie zgodzila... -Bronka! Co tutaj robisz? Leszek odwrocil glowe: na wozie Staszek. -Czekam na autobus. -Co czekac bedziesz, predzej wozem zajedziesz. Wsiadaj! Zgrabnie wskoczyla na woz, chlopak zacial konie. Na zabawe w remizie znow przyszla sama. Ani jednego tanca juz nie przepuscil. Nawet obracac jej nie trzeba, sama sie kreci. On tylko nadaje kierunek, zeby na bufet nie wpadli. Przytula ja lekko do siebie. Bronka, jak wtedy, patrzy w podloge, ale go nie odpycha. Tylko bokiem sie ustawia. Nie szkodzi, poczeka. To nawet dobrze, ze jest taka, ze mu sie na szyi nie wiesza. Za to pozniej bedzie mial pewnosc, ze sie do innych nie mizdrzy. Juz mu sie teraz z garsci nie wymknie. Nie zeby spac przez nia nie mogl, ale juz czas miec swoja dziewczyne. Chlopaki tez zaczynaja wykruszac sie z paczki - zamiast jak dawniej kupa, przychodza na zabawe z dziewczynami. To co, on ma byc gorszy? Zerknal znow na nia: coraz ladniejsza. Przygarnal mocniej, musnal policzkami jej wlosy. -A po zabawie odprowadze cie do domu, rozumiesz? Jesienna parna noc. Bronka idzie szybko, ledwie moze za nia nadazy c. Za nimi majacza swiatla remizy. -Co sie tak spieszysz? Nie pali sie. -Pozno. -To co? Przecie jutro niedziela. Wlasciwie dzisiaj - mowi patrzac na zegarek. Chce wziac ja za reke. -Przestan! -Mozesz sie potknac albo co... A ja nie chce, zeby ci sie przy mnie cos stalo. -A niby co? -Ja wiem... Mozesz noge zlamac albo i gorzej... - Znow probuje wziac ja za reke. -Daj spokoj. -Nie, to nie. Ja nie z tych, co sie pchaja. - Zwalnia kroku, zostaje nieco w tyle. - A jak przeszkadzam, to moge sobie pojsc. To znaczy tu poczekam, poki do pierwszych chalup nie dojdziesz, zeby w razie czego... Bo jak ja odprowadzam, to z gwarancja. Zmiekla troche. -Przecie nie mowie, zebys sobie poszedl... Spotkali sie w nastepna niedziele na mostku. Juz nie byl glupi, jeszcze w remizie umowil sie z Bronka. Pomyslal, ze najlepiej bedzie na mostku, bo w dole woda bulgocze i mozna nie mowic, tylko sluchac tej wody, gdy do glowy nic madrego nie wpadnie. No bo trzeba cos robic, a Bronka rozmowna nie jest. Mozna wiec o barierke oprzec sie lokciami i na wode spogladac. Poszli przez lake, miedza przez pole, zatrzymali sie kolo gruszy. -Patrz, Bronka, jakie mokre te liscie. Chyba im smutno, nie? Takie samiutenkie w tym polu. -A mnie to smutno jest w deszcz. -Dlaczego? -Nie wiem. Smutno i tyle. -A jakby teraz padalo, to tez? -Nie. -A czemu? -Bo ty jestes... - Poruszyla galazka, pare kropel spadlo jej na wlosy, na czolo. Tu pocalowal ja po raz pierwszy, tu przychodzili potem nieraz. Opowiadal jej o tym, o czym marzyl. -Nawet po ciemku kazda srubke rozroznie, ta to siedzi we mnie od malenkosci. Chyba jak mama ze mna byla, to na samochod gdzies wpadla albo co... - usmiecha sie, przygarnia ja do siebie. - A twoja z toba gdzie wpadla? -Eee, cos ty... -Pewnie potknela sie z toba kolo mojej chalupy, dlatego tak mnie ciagnie do ciebie. Wiesz, jakby bylo fajnie? Pada deszcz, a my w szoferce. Wali po dachu, po szybach, a tu ani kropli, cieplutko... Bys mi glowe oparla na ramieniu, no wiesz... W szoferce jest ogrzewanie, tylko reke wyciagnac... W nowych typach jest niezalezne, dziala nawet przy wylaczonym silniku. W nocy bysmy zjechali na pobocze. Wiatr gwizdze, na szybach snieg, a my razem, bliziutko, tylko tarcza licznika sie pali. Bo wiesz, postojowe musi sie swiecic. Ale wystarczy lewy reflektor i tylne czerwone swiatlo... Zapalil sie do motorowego tematu. Zapomnial o nich obojgu siedzacych w szoferce. Wyciagnal z kieszeni kalendarzyk ze znakami drogowymi. -Popatrz! Pochylila glowe w policzek ja cmoknal, pod nos jej kalendarzyk podsunal. -Zapamietaj dobrze ten znak, on jest najwazniejszy. Wazniejszy niz zakaz wjazdu, bo tam tylko mandat, a przez ten to mozna prosto na cmentarz. No? -Ten zolty trojkat lbem na dol? To znaczy, ze tamta droga jest glowna. -Tak, ale na egzaminie trzeba slowo w slowo jak w przepisach, bo moga sie nie skapowac. Wiesz, Bronka, musisz sie nauczyc, bo jak ja bede mial motor, a golne o jednego za duzo, to ty bedziesz prowadzic. -Naprawde? - ucieszyla sie, ze zobaczyl ja obok siebie w tak odleglej przyszlosci. -A co ty myslalas? Objal ja, przytulil, poglaskal po wlosach. -Ech, Bronka, zebys ty wiedziala, jak ja cie kocham! - Pocalowal ja w usta. - No powiedz! Chcialabys tak ze mna jezdzic? Skinela glowa, spojrzala mu w oczy. -Wcale nie musisz sie bac, bo ja jakbym tylko w rekach poczul kierownice, a pod nogami pedaly, to wszystko juz wiem, co i jak. A ty? No, pod ktora noga jest sprzeglo? Autobus podskoczyl na wybojach, Leszek otworzyl oczy. No wlasnie: teraz kupi motor. Ciekawe, czy Bronka nie zapomniala znakow. Jak przez tyle czasu nie ma sie z nimi do czynienia... Cieszy go mysl, ze tym kupnem motoru ja zaskoczy. Ani slowa przedtem nie powie, pojedzie dzisiaj do niej rowerem, dopiero w poniedzialek wybierze sie do miasta po motor, a we wtorek... Bronka bedzie miala oczy okragle ze zdziwienia. A co, moze myslala, ze on tak tylko na wiatr gada? No to sie teraz przekona. Nauczyla sie znakow drogowych na pamiec, trudno jej bylo jednak wtedy Leszka zrozumiec. O co mu chodzi? Jej wystarczala do szczescia znana od dawna przestrzen, poszerzona jedynie o motocyklowe rejony, on zas wybiegal mysla daleko, gnalo go w swiat. Nawet gdy stal w miejscu, to przestepowal z nogi na noge. Albo chodzil tam i powrotem, rekami wymachiwal, nie darowal nawet lezacemu na ziemi kamieniowi, zeby go nie kopnac. -Jakos tu wszystko idzie za wolno. I wciaz to samo - dookola Wojtek. Jesien, zima, wiosna, lato, i znowu jesien... Zyto tez rosnie samo... -A jak niby ma rosnac? -No, ja nie umiem ci wytlumaczyc, o co mi chodzi, ale... -Samo nie samo, ale narobic sie trzeba, nie wiesz o tym? -Wiem, ale mnie przecie o co innego chodzi... Nie chcial powiedziec, ze go w swiat ciagnie, ze Bronke lubi, ale sa inne sprawy, wazniejsze. Jeszcze pomysli, ze mu sie znudzila. Bo z dziewczynami to tak zawsze: nie chwyca calosci, do jednego zdania sie przyczepia i koniec. Co tam zreszta Bronce sie dziwic, skoro i z matka dogadac sie trudno. Jeszcze tego samego dnia burknela na niego: -Bys wzial sie za co, ino lazisz po katach! -A za co sie tu brac? Za kosze? Mam tego wyzej uszu. Wciaz to samo... -A ty bys chcial, zeby co? Trzesienie ziemi? Potop? -Ciasno mi tutaj, wie mama? - Kopie ze zloscia sztachete w plocie. -Daj plotowi spokoj, i tak go nie przewrocisz. -Ale go moge przeskoczyc. - Cos nagle rozjasnilo mu sie w glowie: - No wlasnie, moge przeskoczyc. A co? Dlatego ze urodzilem sie tutaj, to tutaj mam zemrzec? A jesli interesuje mnie technika, to co, nie wolno? Musze kosze wyplatac? Do murarki sie najmowac? -Jakbys chcial tylko, to... Wladek chlewnie zaczal przed wojskiem. -Ale nie chce, slyszy mama? Nie chce! Mnie to nie interesuje! -A Bronka? Rozzloscil sie nie na zarty: -Ja wiem, mama by chciala, zebym sie wzenil, zebym do niej na gospodarke poszedl. Z tymi koszami, co? A ja tak nie chce, rozumie mama?! Lato, jesien, jesien i zima... W oddali blyszcza swiatla remizy, dobiegaja dzwieki harmonii. Leszek poprawia krawat, wciska rece w kieszenie, Bronka bierze go pod ramie. -Wiesz, Bronka, trzeba by e za czyms rozejrzec, dobra prace podlapac, taka, co by... No wiesz. -Pewnie. -Zeby tylko dowod otrzymac, bez tego ani rusz we swiat. Wysunela nagle reke spod jego pachy. -Tak ci tu zle? -Nie, ino ciasno. Odbicia nie mam, rozumiesz? Na dzwigu chcialbym pracowac albo na spychaczu. Wzial ja za reke, szarpnela sie gniewnie. -Zostaw, nie trzeba. -Dlaczego? -Bo nie! Nie to nie. Zimno, gadac nie musi. Ona tez nierozmowna. O czym zreszta rozmawiac? Drobiazg. Istotne, ze juz ma dziewczyne, ze Bronka odmawia, gdy ktos inny prosi ja do tanca. Z nim przyszla, z nim bedzie sie bawic, nawet piwko z nim wypije i serdelek zagryzie, choc przedtem na zabawie nic do ust wziac nie chciala. -Bronka! -Co? -Nic. Ja tylko tak sobie, trzeba przeciez cos mowic. Z tym mowieniem zawsze najgorzej. On mowi, a ona glowe zwiesi, o czyms tam sobie mysli, cos rozgryza. Teraz on idzie przodem, Bronka patrzy pod nogi. Opodal majacza pierwsze zabudowania. Zaczyna proszyc snieg. Bronka zatrzymuje sie na rozdrozu przy wierzbie. -No co? Zmeczylas sie? - Leszek podchodzi, chce ja przytulic. Zaslonila twarz kolnierzem jesionki. -Pojde sama. -Bo co? -Nie trzeba, zebys ciagle kolo chalupy sie krecil. Inny swiat ci sie marzy. Daleko patrzysz, Leszek. Noga wymacal pod siedzeniem walizke. Nowa, blyszczaca, z paskami. A z tekturowym pudelkiem ze wsi wyjechal. Tylko daleko cos wielkiego moze sie zdarzyc. Spakowal do niego polowe dobytku, sznurek do zwiazania odmierzyl. Musi jeszcze pozegnac sie z Bronka. Najlepiej na zabawie w remizie. Tam ja poznal, tam najlepiej bedzie pozegnac. W tancu nakladzie jej do glowy jak trzeba, wytuli - przy muzyce przeciez inaczej sie gada niz polgebkiem na mrozie. A czarny garnitur dopakuje, gdy wroci z zabawy, w ostatniej chwili, to i mniej sie wygniecie. Rekawy juz krotkie, w ramionach przyciasny, ale na poczatek jeszcze obleci. Muzyka gra, kreca sie w kolko, Bronka glowe spuscila, po podlodze zamiata oczami. Jak kiedys, gdy pierwszy raz z nia tanczyl. -Co tak w dol patrzysz jak na pogrzebie? Po to ludzie pobudowali koleje i szosy, zeby po nich jezdzic. A przeciez nie sa jednokierunkowe - z powrotem nimi sie przyjedzie, co tu sie martwic. - Cieszylo go, ze tak ladnie sobie wymyslil, niby z tym jednym kierunkiem. Zaraz Bronke zagada: - Pamietasz taki znak, ruch dwukierunkowy? Milczy. Przygarnal ja mocniej, lecz szarpnela sie gniewnie. -Bronka, co ci? Probuje uwolnic sie z jego ramion. Ledwie ja moze przytrzymac. Dopiero by ludzie mieli widowisko, i tak juz zaczynaja gapic sie na nich. -Bronka! Szarpnela sie mocniej, odepchnela go, ruszyla w kierunku drzwi, porwala z wieszaka palto. Nie ma sensu tu sie szamotac. Wyciagnal spod sterty palt swoja jesionke, wybiegl za nia. -Bronka! Poczekaj! Ze sto krokow ubiegla, nim ja dogonil, chwycil za lokiec. -Ale odstawilas mi polke! -To czemus mnie na zabawe prowadzil? Tak ci wesolo? Ty myslisz, ze ja z kamienia jestem czy jak? Nie ja szlam pierwsza do ciebie, nie ja cie zwodzilam. Jutro wyjezdzasz, a teraz bys chcial, zebym jeszcze tanczyla? -Ale ty nic nie rozumiesz. Ja... -Na prawo jazdy chcesz mnie zamienic, jedz sobie, mnie nic do tego! Wyrwala mu reke i szybkim krokiem ruszyla przed siebie. Poszedl za nia nie probujac juz niczego tlumaczyc. Trudno. Co bylo trzeba, powiedzial, reszte czas jakos wyrowna. Doszli do miejsca, gdzie zawsze zegnali sie ze soba. -Bronka! Nie odwrocila glowy, przyspieszyla kroku. Poczekal jeszcze, dopoki nie weszla miedzy zabudowania, i powlokl sie do domu. Nie pojechal do Lodzi, boby ni wiedzial, co tam robic, gdzie sie ruszyc, zaplatalby sie miedzy domy i bramy. A na Slasku pracy jest duzo. Poplatnej. Bez szukania, pukania i ceregieli. Z kawalkiem dachu nad glowa w hotelu robotniczym. W "Przyjaciolce" to wszystko wyczytal, wbil sobie do glowy i niczego juz nie chcial zmieniac. To co, ze daleko? Wraz z odlegloscia jego wyjazd nabieral rangi, bo co to za sztuka wyjechac sto piecdziesiat kilometrow od domu? Toz jakby ktos na komin sie wdrapal, to prawie by mogl zobaczyc go w tej Lodzi. No i co to za wyjazd, skoro co tydzien, w niedziele mozna by zajrzec do domu? To tak jakby nigdzie nie wyjezdzal. A on przyjedzie dopiero wtedy, jak juz bedzie trzymal cos w garsci, z byle czym tutaj sie nie pokaze. Poprawil sznurek przy pudelku, by nie uwieral go w palce, wyszedl z drogi na szose. Co to? Skad ona sie tu wziela? -Bronka! Nie musial jej wolac, bo szla prosto do niego. W jej ruchach nie ma juz zlosci: idzie wolno, potulnie jak psiak, ktory jednoczesnie sie lasi i boi. -Zobaczysz, Bronka, niedlugo przyjade, i to wlasnym motorem. Bedziemy jezdzic na ubawy. Nie tylko do Kurzaj, ale i na inne wsie cie powioze. Tylko musisz byc cierpliwa. -Poznasz tam inna. -Nie to mi w glowie. Oparl sie o slupek z rozkladem jazdy, Bronka stanela obok, przytulila sie do jego ramienia. Zal mu sie zrobilo dziewczyny. Taki kawal drogi przyszla, zeby sie z nim pozegnac. Nadjechal autobus. Wcisnela mu do rak zawiniatko. -Wez, na droge sie przyda. Wzruszyl sie, przygarnal ja do siebie. -Fajna jestes! Wsiadl, pomachal jej reka, cos scisnelo go w gardle. Ale tylko na chwile. Potem sie wyprostowal, wciagnal w pluca powietrze, obejrzal sie - nie widac juz Bronki. Jakze inaczej niz na wsi wyglada tutaj wszystko. W powietrzu pelno dymu, ktory przylepia sie do nisko wiszacych nad miastem chmur, w twarzach przechodniow resztki snu. Srodkiem jezdni pedzi z halasem tramwaj, z boku dwie ciezarowki. Nie wie, na co wpierw patrzec, czego sie bac, jak przejsc na druga strone ulicy. Czuje sie zagubiony, bezbronny. Dowod osobisty w kieszeni jakby stracil swa waznosc, zmalal. Wszystko tu szare, zimne, obce. Okna wysoko, nawet zajrzec przez nie nie mozna. A jeszcze bedzie musial mowic, dobierac slowa, zeby od razu go zrozumieli. Zapuka, wejdzie, czapke scisnie pod pacha, ale co zrobi z tekturowym pudelkiem? Strach zostawic przed drzwiami, bo a nuz mu ukradna? W garsci przeciez trzymac go nie bedzie... No, jest juz dorosly, jakos sobie da rade, chocby z samym dyrektorem mial gadac. -Nie widzisz, wsioku, jak idziesz?! - Z piskiem opon zatrzymala sie przed nim ciezarowka. Widac rozpoznali go po pudelku. Kto dzis z takim przyjezdza do miasta? W domu wygladalo solidnie, prawie jak walizka, ale po nocy spedzonej na dworcu... Tak, czytajac ogloszenie w "Przyjaciolce" o pracy na Slasku, z pewnoscia nie wyczytal wszystkiego. Albo zapomnieli napisac, co zrobic, gdy sie w srodku nocy przyjedzie do miasta. Przespal do rana na lawce, z tym pudelkiem pod glowa. A teraz ciazy mu w reku, przeszkadza. Przechodnie mijaja go pospiesznie, nie ma kogo zapytac o droge. O jaka droge? Dokad? Poczul sie pewnie, gdy chwycil za lopate. Przynajmniej cos konkretnego. Odciskow sie nie boi, na cztery lopaty sil by starczylo. Prace zalatwil, ma dach nad glowa. A ze narobic sie trzeba? To juz lepsze niz przechodzenie z jednej strony ulicy na druga, gapienie sie na tabliczki na murach domow i strach, ze nie zastanie kogo trzeba albo nie bedzie mial gdzie spac. Pada snieg z deszczem, ale mu teraz nie przeszkadza, trzyma mocno trzonek lopaty, jak kiedys ojca za rekaw. Rozglada sie na boki. Krajobraz prawie znajomy, jak w jego stronach. Gdyby dobrze wyciagnal szyje, to i ojcowa chalupe pewnie by zobaczyl. Nawet kepa drzew taka sama. Jest wiec jakby u siebie, a jednak daleko, tak jak chcial. W pierwszym miesiacu troche grosza zarobi, w drugim odesle na wies, co na wyjazd pozyczyl, w trzecim dolozy do tego co zaoszczedzil. Po czterech miesiacach powinno wystarczyc na oplacenie kursu prawa jazdy. O pracy przy budowie szosy nie bedzie w domu nikomu mowic. Pochwali sie dopiero wtedy, gdy osiagnie to, po co naprawde tutaj przyjechal. Od razu wszystkiego nie mozna. Od razu to mozna tylko dostac po mordzie, a to go na szczescie ominelo. Najwazniejsze, zeby z miejsca ustawic ludzi jak trzeba. Chocby Kazika, ktory wlasnie wrocil z urlopu. Krzata sie po pokoju, naciera leb brylantyna, patrzy na nagie dziewuchy, przyklejone na scianie, Leszka jakby nie widzi. Tylko tekturowe pudelko wystajace spod lozka. -Ze wsi? -Bo co? -Bo nic, zapytac nie mozna? Kazik jestem - wyciaga reke. - Na wywrotce sie jezdzi. -Leszek Gorecki. -Kierowca? -Nie, prosze pana. Kazik z miejsca poczul sie wazny, gdy mu Leszek z tym "panem" wyskoczyl. -Zapal! - wyciagnal z kieszeni pudelko carmenow, zeby go zgnebic do reszty. -Nie pale. -A wypic lubisz? -Zalezy. Leszek podniosl sie z lozka, podszedl do okna, wyjrzal. Woli rozmawiac odwrocony tylem, jakby od niechcenia, zeby tamten sobie nie myslal... A wsiokiem tez go nikt przezywac nie bedzie, spokojna glowa, raz wystarczylo. Poczul sie nagle pewny siebie. To co, ze imponuje mu Kazik? Zawodowy kierowca, wiadomo. Zadbany, wlos ulozony w fale, na nocnej szafce jakies flakony, kremy. Pod lozkiem Leszka, w pudelku sloik ze smalcem i kawal boczku. -Musze pryskac - Kazik przyczesal wlosy. - Aha! Musimy jeszcze uzgodnic pare szczegolow, takie, wiesz, rozne sprawy, domowe, kapujesz? -To gadaj. - Leszek przeszedl nagle na ty. -Skoro juz mieszka sie razem, to trzeba sie jakos urzadzic, nie? Jutro pokaze ci swoja wywrotke. Bombonierka, kapujesz? Kocyk z flanelki, zubrowka w piersiowce, ciasteczka, wszystko pod reka. Nigdy nie wiadomo, kto po drodze sie trafi. Ale to wszystko dopiero od wiosny, a teraz trzeba kombinowac inaczej. Leszek milczy, nic nie rozumie procz tego, ze samochod Kazika jest na medal. Ale co wiosna ma do tego? Nie szkodzi, pytac nie bedzie, moze samo wyniknie z rozmowy. -Portiera mozna skaptowac za cwiartke, no i trzeba miec rozumiejacych zycie kolegow. Jak zobaczysz wetknieta we drzwi pinezke, to sie nie dobijaj na chama, bo sa i takie, co sie krepuja przy obcych, nawet jak ciemno, kapujesz? Wtedy wal do kina. Deszcz ze sniegiem. Jeden dzien podobny do drugiego, drugi do trzeciego, pod blotem ziemia zamarznieta, trzeba ja rabac kilofem. Niby nic trudnego, ale Leszek z zazdroscia patrzy na spychacz. Siedzi sie wygodnie, nogi sucha, na glowe nie kapie. Byle kurs skonczyc. Przelicza w mysli pieniadze: najwiecej zaoszczedzic mozna na jedzeniu. Wstapil do sklepu, kupil zupe w proszku, bochenek chleba, pitrasi na gazowej kuchence. -Chodz, zjemy cos na miescie - proponuje mu Kazik. Leszek miesza w garnku grochowke. -Nigdzie nie pojde. -Jak sobie chcesz, ale w domciu nie wykierujesz sie na ludzi. Trzeba sie otrzec i dotrzec, kapujesz? -Nie szkodzi, poczekam. -To wpadne wieczorkiem po ciebie. Do kawiarni sie wyskoczy, cos na wieczor poderwie... -Nie. -Cos taki mieczak? Na swietoszka sie zgrywasz? Leszek odstawil garnek, podszedl blizej. -Posluchaj, Kazik. Ja sie nie mieszam w twoje sprawy, to i ty odchrzan sie od moich. -Ze co? -To, co slyszales. Nie doszlo? -Twoja sprawa. Co ty mnie obchodzisz razem ze swoja grochowka. -A ty mnie z pinezkami. I zebys mi ich wiecej w drzwi nie wtykal, rozumiesz? Kazik spuszcza z tonu. Wiadomo: do wiosny daleko. -Po co ta mowa? Ze ci zaproponowalem wyjscie dzis wieczor? Nie mozesz, trudno. Sztama? - wyciaga reke do Leszka. -Niech bedzie. -No to juz lece! Wyjmuje lyzke, pol bochna chleba, kroi kozikiem. Kurs kursem, ale najpierw trzeba sie ubrac. Buty, skarpetki, koszula non-iron. No i koniecznie czarny garnitur. To liczy sie na wsi. Nie moze byc, jak dotad, golodupcem, musi sie pokazac. Juz na Zielone Swieta. Wiosna, drzewa w zieleni, wesolo skrzypia polbuty, jedwabny krawat blyszczy w sloncu, koszula przylega rowno do szyi. Po powrocie ze spaceru kladzie sie spac. Nie spi jednak, mysli o domu. Musi pojechac. Wezmie sobie dzien wolny, drugi albo dorobi, albo z urlopu kaze sobie odliczyc, i pojedzie. Wszystko go pili. Najwiecej te drzewa zielone. I list w zielonej kopercie... Przewraca sie z boku na bok, przez okno wpada blask ulicznej latarni. -No chodz! Czego sie boisz? Kumpel juz spi. Drzwi uchylaja sie cicho, do pokoju wsuwa sie Kazik, ciagnie za soba dziewczyne. -Chodz! Ostroznie, by nie zrobic halasu, siadaja na lozku. Kazik wprawnym ruchem, nie ogladajac sie nawet, wyciaga z szafki butelke, w metalowa zakretke nalewa wodke, podaje dziewczynie. -Lu! -A ty? -Po tobie, bobasku, bedzie mi lepiej smakowac. Pij, zeby ci sie wesolo zrobilo gdzie trzeba. Szybko nalewa po raz drugi. -I zebys sie nie bala, bo duchow tutaj nie ma. -A on? - ruchem glowy wskazuje na Leszka. -On jak sie narobi, to chocbys mu z armaty walila nad uchem, i tak sie nie obudzi. Dziewczyna smieje sie cicho. Znow jej nalewa. -Na trzecia nozke. Zeby ci hamulce nie blokowaly. -Bo sie upije... -Spokojna glowa, do nog takie troche nie dojdzie, na rozrusznik ci tylko podziala. Tez wychyla jednego, zakreca butelke, tym samym wprawnym ruchem odstawia za siebie, do szafki. -A teraz szybko pod kocyk, bobasku. -Ale tylko popiescic, nie mysl, ze ja z takich, co to zaraz... -Daj spokoj, bo czas ucieka, a roboty duzo. -Ale... -Dobra, dobra, nie gadaj... Spod przymknietych powiek sledzi ich gesty. Boi sie poruszyc, zeby tamtych nie sploszyc, a chcialby sie przesunac, bo mu szafka najwazniejsze zaslania. Juz wie: pochrapie troche, zeby sie upewnili, ze spi, i zsunie sie z poduszki na bok. A te gadke, ktora Kazik przed chwila odstawil, musi zapamietac i rano w zeszyciku zapisac, zeby miec gotowa na wszelki wypadek. Takiej mowy to nawet w kinie nie slyszal. -List do pana - zaczepil go portier. Poznaje znajome pismo na kopercie, wbiega po dwa stopnie na gore. Z listu wypadla fotografia. -"Kochany Leszku..." Zeby tylko nikt nie wszedl i nie przylapal go, gdy z fotografia rozmawia, na twarz Bronki sie gapi, rad by calowac lub do kapoty chociaz przycisnac. Odlozyl list, podszedl do szafki Kazika, wzial trzy pinezki. Dwie wbil w drzwi, trzecia przypial zdjecie do szafy. Usmiechnal sie: teraz moze i czytac, i patrzec. Odszukal zaczete zdanie:..."a liscie mokre, bo rano deszcz padal. A jeszcze potem to w miasteczku spotkalam Twoj rower. I zaraz mnie sieklo, czy Ci go nie skradli, bo bym na koncu swiata go poznala. Taki troche skrzywiony blotnik, gdym sie wtedy wywalila na trawe, pamietasz? I zaraz mi tamto wszystko przed oczami stanelo. Ale to byl na rowerze Twoj ojciec, wiec mu powiedzialam dzien dobry, bo to tak troche, jakbym Ciebie spotkala, tak mi sie zrobilo na duszy. Ale Ty moze juz nie przyjedziesz albo co, a ja tu mysle, patrze w okno, a Ty gdzies tam w swiecie. Pewnie wiele ladnych dziewczyn przy Tobie, a ja tutaj jak ta sztacheta, co to z plota wyrwana..." Odpial fotografie - po co inni maja na nia patrzec? Bronka daleko, lecz kazdego dnia blizej - doczekac sie trudno. Jeszcze tylko garnitur, wszystko inne juz ma. Nawet prezenty kupil wczesniej na wszelki wypadek, gdyby mu przed wyjazdem forsy braklo. -Zeby nie ten garnitur... Wlasciwie to w lecie mu nie potrzebny, najwyzej na zabawe nie pojdzie. Skompletuje garderobe z tego, co ma, i wio na swieta do domu. -Bys mi, Kazik, pozyczyl swoj plaszcz. Kazik spojrzal przez okno na niebo. -Co sie lamiesz, deszczu nie bedzie - przekonuje go Leszek. -To po jakiego czorta ci plaszcz? -No... jakby ci to powiedziec... bez plaszcza w pociagu to nijako. -Jeszcze mi poplamisz. -Cos ty? Ani razu nie wloze. Tylko na reku bede trzymal. Cwiartke postawie, no? -To bierz, tylko pamietaj... -Przeciez mnie znasz. Jak mowie, to wiesz, ze slowa dotrzymam. Zerknal na teczke Kazika. Gdyby tak jedno i drugie, bylby niezgorszy komplet dla oka. -Dasz jeszcze teczke? -A po co? -Czeresni ci przywioze. Przeciez w torebce nie bede ich taszczyl. Dobrze, ze pozyczyl ten plaszcz i teczke. Niby nic, a zaraz spojrzala na niego inaczej. -Ales sie wyglansowal! Teraz to pewnie nie bedziesz mnie chcial... -To po co bym przyjezdzal, jak ty myslisz? -Naprawde dla mnie zes przyjechal? Rzucila mu sie na szyje. Najgorzej bylo z teczka, bo w oborze Bronke odnalazl. Teczki na ziemi polozyc nie chcial, gwozdzia pod reka nie bylo, no to kolanami ja scisnal, a plaszcz na ramieniu sam sie trzymal. Na jej starych tez zrobil wrazenie. Zawsze to przeciez przyjemniej, jak taki elegant do corki przyjezdza, a nie jakis lachmyta. -No to jeszcze po jednym. Taki gosc... Przynies no, matka, druga butelke. A pan Leszek to na Slasku co niby? - pyta matka. -Na razie tak... roznie. Najpierw kurs musze skonczyc. -Nie zal to panu Leszkowi po swiecie sie tulac, po obcych? Ani tam kto koszule przepierze, ani zadba jak trzeba... Zagrzmialo. -O Jezu! Deszcz bedzie. A siano na lace! Poderwal sie. -To ja pomoge. Jak sie wezmiemy, to raz-raz i... -Pan Leszek odpocznie, sami poradzimy. -Ale ja chetnie... -Nie, nie! - zaprotestowala stanowczo. - Pan Leszek tutaj za goscia i koniec. Raz jeszcze pod wieczor, gdy do domu sie zbieral, mial okazje pochwalic sie plaszczem. Wlozyl go na siebie, wzial teczke, kolnierz postawil - wyglada teraz jak detektyw filmowy, co gang zlodziejski scigal. Tak, nie cwiartke, lecz pol litra Kazikowi postawi, ze sie tak elegancko tu zaprezentowal. A wszystko przez ten deszcz, ze znow zaczal kropic. -Ale z ciebie dziewczyna! Oczu oderwac nie mozna. -Pewnie kazdej tak mowisz. Juz cie tam wycwiczyli! - przekomarza sie Bronka. Odprowadzila go do kuchni. Leszek pocalowal ja w reke. -No co? Nie zapomnisz? - spytala. -A przyjechalabys ty kiedy do mnie na Slask? -Moze... -Przyjedz! Gdy tylko drzwi sie za nim zamknely, szybko zdjal plaszcz, zlozyl we czworo, wsunal do teczki - moglby fason stracic na deszczu, a Kazikowi obiecal, ze mu odda jak nowy. Bo teczce to sie chyba nic nie stanie jak troche zmoknie. Tylko musi uwazac, zeby slonina nie zatluscila jej w srodku. Drobiazg. Slonine zapakuje osobno. Jajka tez, zeby sie nie rozgniotly. Ale co zrobic z kartoflami? Przed wlozeniem do teczki myc ich przeciez nie bedzie. Trzeba je zapakowac do papierowej torby. Po co Kazik ma widziec, ze taszczy z domu ziemniaki? Dopiero by kpil! Kazdy samochod potrafi rozroznic. Znakow rejestracyjnych nauczyl sie na szosie, zapamietal pierwsze litery wojewodztw, potem rozpoznawal nawet powiaty. Teraz stara sie nasladowac miny i gesty kierowcow: niedbale kopniecie noga w opone, skrzywienie ust, zsuniecie czapki na czolo. Trzeba tez spluwac przez ramie, tak jak oni. Przeliczyl w mysli pieniadze. Od nastepnej wyplaty nie moze wydac na siebie ani grosza. Co najwazniejsze juz kupil, a teraz koniec. Zadnych wyjazdow do domu, zadnych prezentow, wszystko na kurs samochodowy przeznaczy. Tyle pieniedzy... Najgorsze, ze kawal drogi bedzie musial dojezdzac, ale co robic, blizej innego kursu nie ma. Przepycha sie przez wagon w poszukiwaniu lepszego miejsca. Obiad - sprawa niewazna, przyzwyczail sie go nie jadac. Przez kilka miesiecy mozna przeciez na sucho. Wazne, ze z nauka nie ma problemu, wszystko uklada sie w glowie jak trzeba. A troche sie obawial. Od styliska lopaty do mechanizmu roznicowego i gaznika droga daleka. Lopata jest jedna, a tu dziesiatki czesci, ktore nie tylko zlozyc lub rozlozyc trzeba, ale jeszcze wiedziec, co sie moze popsuc, skoro wszystko pasuje jak ulal. No i okazuje sie, ze wystarczy jakis paproszek czy odkrecona srubka. A jak odgadnac, gdzie taka srubka, taki paproszek? Ochoczo wywija lopata, usmiecha sie do "swoich" - do kierowcow. Nawet spluwac nie musi, po co, wiedza przeciez, ze chodzi na kurs. Czasem mu nawet pozwola kolo wymienic, swiece przeczyscic. Deszcz, zimno. Jesien przyszla za wczesnie. Leszek dojezdza na kurs autobusem dwadziescia kilometrow, a potem jeszcze tramwajem. Trudno jest w czasie deszczu jechac na lebka. Samochody jezdza wolniej, czlowiek sie spoznia, a potem jakis rozlazly, ubranie na nim lepi sie, paruje. Najgorzej jednak jest z jazdami. Nie moze sie z instruktorem dogadac. Po poludniu za dlugo nie chca, bo kazdemu do domu sie spieszy. Skracaja czas jazdy. Ledwie w brame tylem wjedzie, wyjedzie, pol rundki zrobi, a juz mu kaza karte podpisywac, ze jazde odbyl. Chyba ze dwie godziny juz by sie uzbieralo z tych brakujacych minut. Zawzial sie. Gdzie trzeba, to sie wykloca, gdzie nie trzeba - nie mowi nic. Swiat i tak mu idzie na reke, choc niekoniecznie na te, na ktora mu akurat wygodnie. Ale daleko juz od nich, droga wytknieta - trzeba isc prosto, uparcie. A ze gorki i dolki - niewazne, grunt ze ma rozped i dobre odbicie. W poczatkach lutego przeziebil sie, kaszel o chwycil, w gnatach lamalo. Wyciagnal z szafy ksiazeczke, do lekarza sie wybral. -Niech pan zdejmie koszule. Szkoda, ze nie ma goraczki, pewnie sie okaze, ze nie jest chory. A w dodatku mu glupio, bo lekarka wyglada na rowna babke, a on tu lamage odstawia. -Nie bede krecil, pani doktor, nie mam goraczki. -To z czym pan przyszedl? -Jakby to powiedziec... Chodze na kurs. Taki, wie pani, samochodowy. Poki byly zajecia z teorii, to sobie radzilem. Teraz tez sobie radze, ale oni nie chca za duzo tych jazd po poludniu, a z pracy to musze dojezdzac przeszlo trzydziesci kilometrow. Wiec ze akurat w kosciach mnie lamie, na boku lezec nie moge, bo kluje, to sobie pomyslalem, ze przy okazji bym moze troche tych jazd nadgonil. Ale oszukiwac nie chce. Jak da pani doktor, to dobrze, jak nie - to trudno. W trzy dni bym te jazdy obskoczyl, bo od samego rana to oni kandydatow za duzo nie maja... - mowi coraz ciszej, bo ona pewnie i tak go dobrze slyszy, a nie chce byc natretny. Na piec dni kazala mu isc do lozka, wypisala zwolnienie. Owinal szyje szalikiem, wciagnal dwie pary gatek, poruszyl glowa: w porzadku, kreci sie juz w obydwie strony, nie tak jak rano. Stanal przed brama. Zimno. To dobrze: znow pewnie ktorys z kursantow nawali. Podjezdza star z tabliczka nauki jazdy, z szoferki gramoli sie instruktor. -To moze ja? - nagle wyrasta przed nim Leszek. -Przeciez dzis juz jezdziles. -Tak, ale chcialbym jeszcze. Jakos sie panu odwdziecze. -No to wlaz! Jeszcze nikogo nie ma na sali, gdy Leszek grzebie w gazniku, model pradnicy rozkreca, w zeszycie notuje. Rozrzadowi musi sie jeszcze raz przyjrzec, skapowac: niby wszystko juz jasne, ale jak sie polozy do lozka, to znow mu sie myli. Do warsztatow szkolnych poszedl popatrzec. Tez go tam znaja. -Moze co pomoc? -Chcesz wymontowac pradnice? -Czemu nie? Trzeba ja podejsc z drugiej strony, wtedy glowe bedzie mozna wykrecic w lewo. Bo jak w prawo, to jednak go boli. Uchwycil kluczem nakretke, zamyslil sie. Czy musi pracowac na szosie? A w Sosnowcu by nie mogl? Slubu z nimi tam nie bral. Poszedl do posredniaka. -A co byscie chcieli robic? -Wszystko jedno. Byle dobrze zarobic. Zadnej roboty sie nie boje. Aby tutaj, na miejscu. No wiec sie przeniosl. Do betoniarzy. Zarobek wiekszy i na kurs blisko. Ze tez od razu na to nie wpadl! Rano jednak koszuli nie mogl wciagnac przez glowe. Rece jakby za krotkie, poprzetracane w roznych miejscach. Nigdy zadna robota tak mu nie dala w kosc. To przez te betonowe belki, ktore we dwoch przesuwali miedzy nogami na zelaznych pretach. Siedemdziesiat piec kilo na lebka. Pomnozyl kilogramy przez ilosc belek: poltorej tony. Ciekawe, ile wazy czolg. Ano... nic za darmo. Z czasem chyba sie przyzwyczai. Byle do wiosny! Tak sie przy tych belkach zatyral, napocil, ze prawie nie zauwazyl nadejscia zimy. Zima jak zima, dalby jej rade, ale zblizaly sie swieta. Juz-juz mial sobie kupic upatrzony garnitur, gdy wyniknela nagle sprawa kursu. Nie myslal, ze tyle to bedzie kosztowac. Trudno, najwyzej nie pojedzie do domu. Nie moze na wsi pokazac sie w ubraniu, w ktorym wyjechal, chociaz... Kurs przeciez oplacil, juz jest w polowie, i bez nowego garnituru cos przeciez znaczy. Tyle ze tego nie widac, a tam licza sie konkrety. No wiec: jechac czy nie jechac? Moze tylko do domu? Nie. Bronka by mu nie wybaczyla, gdyby do niej nie przyszedl. A ludzie wszystko wywesza, doniosa. I wtedy mu sie napatoczyl przed oczy szyld wypozyczalni sukien slubnych i garniturow. W porzadku, stac go na wydanie tych paru zlotych. Kazal sobie podac garnitur. -Prosze bardzo, ale radzilbym smoking. Do slubu modne smokingi. -Nie, nie. Wystarczy czarny garnitur. Pan wie, krawiec nie zdazyl uszyc na czas, wiec dlatego musze... -Rozumiem. Zastrzeli Bronke tym garniturem. Pare miesiecy i juz sie czegos dorobil. No i ten kurs. A przepowiedziala, ze w miescie zmarnieje. Przymierzyl - za maly. W nastepnym rekawy byly za krotkie i za luzny byl w talii. -Innych nie mamy. Gdyby chodzilo o smoking, to... A tak sie cieszyl! Ostatnia szansa zaimponowania swoim bliskim wymyka mu sie z rak. Wlasciwie klopot tylko z rekawami, bo z reszta tak zle nie jest. Troche go upija pod pachami, ale... -Niech pan jeszcze raz wlozy. No, nie musi pan przeciez wyciagac rak. Mozna je troche w lokciach przykurczyc, wciagnac tak, wie pan, w siebie - pokazuje Leszkowi, jak to zrobic. - A ze w ramionach troche szeroki, to nic. Latwiej bedzie zsunac na prawe ramie, gdy prawa reka bedzie potrzebna - nikt nie pozna, ze rekawy przykrotkie. Guziki troche sie przesunie i bedzie jak ulal. Lecz i bez garnituru pojechalby do Bronki. Wygadala sie w liscie, ze w drugi dzien swiat jej starzy ida do Skepego, a ona zostaje w domu. To co, mialby nie jechac? Stesknil sie za nia okrutnie. Tu ludzie na ulicy chodza grupami, parami, a on tylko do siebie moze zagadac, i to polgebkiem, zeby nie ogladali sie za nim jak za gluptakiem. Wiosna zdal egzaminy. Teraz bedzie mogl zmienic prace, usiasc za kierownica. -No, panie majster, niedlugo sie rozstaniemy - mowi wsypujac z worka cement do betoniarki. -Chyba zes zglupial. Gdzie zarobisz tyle co tutaj? -Forsa to grunt, ja wiem, ale widzi pan, wszystkiego nie da sie przeliczyc na forse. Do samochodu mnie ciagnie. Szosa wybiega naprzeciw. Nie interesuje go nic, co nie jest szosa, tylko ona sie liczy w krajobrazie. Rece leza spokojnie na kierownicy. Prawa stopa, oparta na gazie, zwalnia powoli nacisk, plynnie przenosi sie na hamulec. Od szosy biegnie szeroka droga, jada samochody, koparka laduje zwir na wywrotki. Wysiada. Wyjmuje szmatke, przeciera szyby, szkla reflektorow, maske, na wszelki wypadek mozna by tez swiece przeczyscic. Dba o samochod jak o garnitur, ktory niedawno kupil. Samochod nie tylko musi byc sprawny, ale i czysty. W myslach tez musi panowac lad i porzadek. Podobnie z Bronka: rzecz jest nagrana, troche pojezdzi, potem rozejrzy si e za kursem operatorow dzwigowych, ozeni sie po wojsku. -List do pana - portier podaje mu koperte. Znajome pismo. Wbiega na gore, czyta i nagle ogarnia go tesknota. Pobiegnie z Bronka przez miedze, przez las... Spoglada przez okno: za szyba wiosna. Az kipi od nadmiaru zieleni. Wlozyl garnitur, przejrzal sie w lustrze. Trzeba go wreszcie "gdzies wyprobowac". Sam pojdzie, bo Kazika jak zwykle nie ma. Podszedl do drzwi, zawrocil, znow sie zamyslil, pomacal prawo jazdy w kieszeni. Raz moze powalesac sie bez celu, przeciez to jego juz miasto, jego garnitur. Ulice, wystawy, na rogu kawiarnia, z szyldu spoglada Murzynek z filizanka w dloni. Ciekawe, czy w kawiarni mozna sie napic czegos zimnego, wody z sokiem lub oranzady? Pchnal drzwi, wszedl do srodka - napije sie przy bufecie i pojdzie dalej. Wciaz jeszcze jest mu tu obco. Tylko w samochodzie czuje sie pewnie. Wypil, rozejrzal sie - pare stolikow wolnych. A jak od tej strony wyglada ulica, gdy czlowiek rozsiadzie sie miekko, nabije sie ciastkami i patrzy, gdy tamci na ulicy sie spiesza? A on nie musi. Podeszla kelnerka, zamowil ciastka. -Z bita smietana? -Tak. I kawe. -Mala czy duza? No wlasnie. Niby nic, a juz problem. Jak powie, ze mala, to gotowa pomyslec, ze skapy, a po co mu duza, skoro kawy nie lubi. -Pani da srednia. -Osmielil sie nagle. Nikt tutaj koso na niego nie patrzy, nie wydziwia, kelnerka nawet usmiechnela sie lekko. Zerknal na boki - wszystko w porzadku, kazdy zajety soba. Tez by tak chcial, jak tamci przy drzwiach. Albo przy drugim oknie. Facet palcem dotyka jej palec, niby nic, a juz dziewczynie przyjemnie, bo nic nie mowi, tylko w oczy jej patrzy i drugi palec podsuwa. On tez tak z Bronka sprobuje. Ale jesli chodzi o scislosc, toby wolal te tutaj. Jakby ja objac, to ramion by mu starczylo chyba na dwa opasania albo i wiecej. Wszystko w niej kruche i delikatne. A ta druga przy drzwiach ma na sobie krociutka spodniczke jak z mlodszej siostry. Tamtemu to dobrze, bo siedzi przy niej blisko, ale za to Leszek widok ma lepszy... Troche go wziely te nogi, bo Bronki dawno nie widzial, a chocby i widzial, to te byly jakies inne, budzace dreszcz. Szkoda, ze nie usiadl przy nastepnym stoliku, toby dziewczyne mial blizej. Jasne, bedzie przychodzil tu czesciej. Musi sie dotrzec, nabrac oglady, by nigdzie nie czuc sie glupio. W dodatku latwiej tutaj niz w restauracji - zgadywac nie trzeba patrzac w karte, jaka to bedzie potrawa, czy mozna sie nia najesc, czy tez tak wiecej dla pucu. No i za co sie najpierw zlapac - za noz czy widelec. -Czy wolne to miejsce? Glupie pytanie, przeciez widac. Podniosl glowe. Bomba! Taka sama jak tamta przy drzwiach, a moze nawet lepsza. Poderwal sie: -Wszystkie sa wolne. Usiadla naprzeciw, zamowila kawe i wino. A on rabie ciastko z bita smietana. Ze tez nie wpadl wczesniej na pomysl z kielichem, przeciez go stac. -Taki przystojny... i sam? - Usmiechnal sie, podciagnal krawat. -Jaki tam ze mnie przystojniak. Tak sobie tylko wdepnalem na kawke. Fajnie. Bez ceregieli. Pierwsza zagadala, odpowiedzial jak trzeba i nic sie nie stalo. -Nigdy nie widywalam tu pana -Ano... nie wychodzilo. Nie po drodze. -Szkoda. Pociemnialo mu w oczach. Szkoda? To znaczy, ze co? Znow poprawil krawat, obciagnal marynarke, spojrzal - dziewczyna rozsadza soba bluzke, spodniczke, a jednak nie jest za gruba. Gdyby miala z piec kilo mniej, tez by rozsadzala. Taka widac uroda. -Ale teraz juz bede... to znaczy, bede przychodzil. Wypila wino, odsunela kieliszek, zmruzyla oczy. -Dobre wino tu maja. Poderwal sie. -To moze bysmy... Poczul sie nagle odwazny. Z dama, a jednak mu idzie. I tak jakos od razu wpada jej w slowa. -Chetnie, ale tego samego. Zapamietal czesc obcego slowa, gdy zamawiala wino, reszte literek odnajdzie wsrod kolorowych butelek na polce. Gdy wrocil, siedziala juz na innym krzesle, obok niego. Z bliska dobrze widac kusa spodniczke, jasne wloski na nogach. Wszystkie pragnienia, tesknoty spotegowaly sie nagle. Zasycha mu w gardle, sciska w dolku - przebiegl oczami po jej sylwetce, wrocil znow do tych wloskow na nogach. Moglby tak siedziec i patrzec. Gdyby to byla zabawa na wsi, toby wiedzial, co zrobic, ale tutaj czuje sie znow nieswojo. Wypil jednym haustem, zaproponowal nastepny kieliszek. Jak sie rzucic, to na calego. Niesmialosc calkiem go opuscila. Skinela glowa, ale zaraz powstrzymala go ruchem reki. W drzwiach kawiarni stoi dwoch panow z dziewczyna. Siadaja przy stoliku, tamta rozglada sie po sali, dostrzega partnerke Leszka, podchodzi. -Lola, mozna cie prosic? Podniosla sie niechetnie. Tamta pochyla sie do jej ucha, cos szeptem tlumaczy wskazujac stolik z panami, ktorzy usmiechaja sie rozanieleni i czynia zapraszajacy gest. Lola decyduje sie wreszcie. -Musze do nich isc, ale przyjdz jutro. Nie pozalujesz - dodaje szeptem. -Samochodem po pania podjade! - Ucieszyl sie, ze zostawia mu czas do nastepnego dnia. Bedzie mogl rzecz spokojnie rozwazyc, przemyslec, a teraz by nie wiedzial, co dalej robic. Odeszla. Odsapnal, rozparl sie wygodnie. Lola. Ladne imie, pasuje do niej jak ulal. Tez takie okragle. Przywolal kelnerke, zaplacil, duszkiem dopil kawe, ruszyl do wyjscia. Idac ku drzwiom elegancko uklonil sie Loli. Nastepnego dnia spotkali sie w kawiarni. Leszek zaproponowal jej przejazdzke samochodem. Gdy wyszli, chciala przebiec jezdnie, kierujac sie ku wozom zaparkowanym po przeciwnej stronie. Chwycil ja za reke. -Tutaj! Na prawo! Zatrzymala sie. -Gdzie? -Nie widzisz? - wskazal glowa wywrotke. Parsknela smiechem. -To ma byc samochod? -Przeciez nie krowa! - zachnal sie. - Wsiadaj, tu jest zakaz postoju, jeszcze mandat mi wlepia. Wepchnal ja do kabiny, zatrzasnal drzwi, siadl za kierownica i ruszyl ostro, az ja wgniotlo w siedzenie. Moze wreszcie przestanie sie smiac. Nie przestala. Ale smiech to juz inny, cieply - z siebie lub do siebie Lola sie smieje. Przyjemnie jechac szosa wsrod lasow i zagajnikow. Za zakretem zwirownia, przed zakretem - sciezka do zagajnika. Wszystko teraz mu sie udaje. Spojrzal na Lole. Znow mruzy oczy. Fajnie. Moze by tak cos sobie zanucic? Wrzucil prawy kierunkowskaz, zjechali na pobocze, wysiedli. Leszek taszczy pod pacha flanelowy kocyk (taki sam ma Kazik), w kieszen spodni wcisnal piersiowke. Carmeny tez ma. Wchodza w zagajnik. Uda Loli rysuja sie kraglo na tle soczystej zieleni. Dziewczyna leniwie wyciaga sie na kocu. Leszek nalewa wodke, podaje jej i znow nalewa. -Pij, zeby ci sie wesolo zrobilo gdzie trzeba! Ten Kazik to ma glowe. Pare slow, a wszystko trzyma sie kupy. Dobrze, ze zapamietal. Poglaskal ja po kolanie, przysunela sie blizej. Napelnil kieliszek, podal dziewczynie. -A ty? -Po tobie, bobasku, bedzie mi lepiej smakowac! - powtarza znow za Kazikiem. Tylko do brylantyny nie nabral przekonania. Lubi miec wlosy rozwichrzone, swobodnie przeczesywac je palcami, a nie, jak Kazik, ukladac fale. Ale przeciez wszystkiego tak jak on robic nie musi. Trzeba go znalezc jak najpredzej. Na pewno pomoze, poradzi. Ale w Siewierzu go nie ma. Dwa razy az do polnocy czekal na niego w hotelu robotniczym i nic. Ot, pech. Jeszcze nigdy nie byl mu tak potrzebny. Dopiero w srode spotkal go przypadkowo na szosie. Stal na uboczu, wymienial kolo. Leszek wyskoczyl niemal w biegu. -Czesc, Kazik! Dobrze, ze cie spotykam. Dwa razy bylem u ciebie. -Bo co? -Jakby ci to powiedziec... Musisz mi pomoc. -Jesli chodzi o forse, to...Nie, nie o forse. Kazik poweselal. -No to wal smialo! -Poznalem taka jedna, wiesz i... -Zakochales sie. -Nie, ale... cos nie bardzo sie czuje. Lazic nie moge, a rano jak sie przebudze... Kazik przyjrzal mu sie uwaznie, pociagnal go za ramie. -Chodz za samochod, pokaz. Cholerny wstyd. Zapadnie sie chyba pod ziemie. Juz na wsi slyszal o takich. A teraz on. Wolalby stracic prawo jazdy... -Musisz, bracie, isc do poradni. Innego wyjscia nie ma. -A jak do szpitala mnie wezma? -Zglupiales? Najwazniejsze, to dobrze zagaic. W rejestracji. Masz szczescie, zes mnie spotkal. -Pomozesz? -A co bym mial nie pomoc. Kierowca zawsze drugiego kierowce, jak to sie mowi... -Kazik, wylize sie z tego? -Jasne, chyba ze ona... no wiesz... cos jeszcze by miala do kompletu, kapujesz? Do polnocy oka nie zmruzyl. Potem snily mu sie poczwary z wrzodami na nogach, pokrecone, bezzebne... Do konca zycia nie zapomni tej nocy. Punktualnie o czwartej, tak jak sie umowili, spotkal sie z nim na ulicy w poblizu poradni. -Kazik, jak Boga kocham, tylko nikomu ani slowa! Uspokoil go machnieciem reki. -No wiesz... Sam to by pewnie od progu zawrocil. Albo jezyk kolkiem by mu stanal. Jak tu gadac, od czego zaczac? Kazik mu po kolei wszystko klaruje. -Juz wiesz, jak masz zagajac. To teraz pryskaj, a ja tu bede czekal na lawce. Nacisnal klamke, wszedl. Zblizyl sie do okienka i zdebial. Za szyba dziewczyna. Mloda, ladna. Usmiecha sie do niego. Co za pech! Nie mogli tu posadzic jakiejs emerytki? Latwiej by bylo usta otworzyc. A ta tylko patrzy. Jakby czekala na zaproszenie do tanca. -Pan do jakiego lekarza? Przelknal sline. -Zrobily mi sie wypryski na plecach - mowi, jak go Kazik nauczyl. - To chyba do... W milczeniu wyciaga karte z szuflady, usmiech zniknal z jej twarzy. Wiadomo, rozszyfrowala go z miejsca. -Pokoj dwunasty. Od piatej. Po obu stronach korytarza siedza na krzeslach pacjenci. Musi defilowac przed nimi, odprowadzany spojrzeniami - na pewno domyslaja sie do kogo idzie i po co. Pod drzwiami trzeba usiasc i czekac w kolejce. Zerknal spode lba. Kilku mezczyzn, ale jest tez kobieta z dzieckiem. -Pani tutaj ostatnia? -Ja do pediatry. Usiadl obok, na jedynym wolnym krzesle. -Zrobily mi sie, wie pani, takie wypryski na plecach... Wzruszyla ramionami. Przymknal oczy, zeby na nikogo nie patrzec. Zaczal w mysli liczyc do szescdziesieciu - jedna minute ma juz z glowy, druga, trzecia, dziesiata... Ktos tracil go w ramie. -Teraz pana kolejka. Zerwal sie z krzesla. Nareszcie, za tymi drzwiami odetchnie. Nacisnal klamke, wszedl, przymurowalo go do podlogi. -Ja nie do pani, ja do skornego. -To wlasnie do mnie. Na lawce siedzial Kazik, krecac sie niecierpliwie. -No i co? -Baba. -Co baba? -Lekarz. -Ladna? -No... wlasciwie to nie wiem. -Badala cie i nie wiesz? -Ja juz nic nie wiem, kapujesz? I nie pytaj mnie o dziewczyny. Jak sobie pomysle, to... Wykupil w aptece leki, poszedl na zastrzyk, powlokl sie ciezko do domu. Portier, dajac mu klucz, wychylil sie z okienka. -Jakas pani tam czeka juz z godzine. Dopiero teraz dostrzegl Bronke. Podniosla sie z krzesla, wziela torbe stojaca przy nodze, podeszla. -Przyjechalas? - mowi bez entuzjazmu. -Ano. Nie spodziewal sie jej u siebie. Zapraszal ja wprawdzie, gdy ze swiat wracal, ale tak sobie tylko, a ona... Nie wie, co z nia zrobic, czuje sie zaklopotany jej obecnoscia, no i mysli nie takie, zeby mogl z nia teraz swobodnie rozmawiac. Leb ma nabity tym wszystkim, co przed godzina sie dzialo. A trzeba ja ugoscic, no i czyms przed nia zablysnac. Musi zobaczyc, ze to nie ich wiocha i ze on tez nie ostatni. No i cos trzeba w miedzyczasie wymyslic. Cos sie odwlecze, zeby nie zostali sam na sam, moglby ja przeciez zarazic... Chocby calowaniem. Wzial ja pod reke, zawrocil w strone drzwi. -Chodz, zjemy cos w restauracji. Po co we wsi ma rozpowiadac, ze on w stolowce jada. Z miejsca bryzolem wystrzeli, a jak nie, to niech bedzie sznycelek. Do tego dwa winka, potem kawka jak trzeba. -No chodz! Czemu nie idziesz? -A po co? Przecie wszystko przywiozlam ze soba. Zjemy bez klopotu. -Jestes u mnie, ja wiem lepiej, co tu trzeba i jak. Bronka nie rusza sie z miejsca. -Mowie, ze nie, to nie. A co z tym zrobie? Ma sie zepsuc? Nie po to taszczylam taki swiat drogi. Nie ma sensu dluzej sie z nia targowac, bo co rusz ktos na nich sie oglada. -No to chodz do mnie na gore. Usiadla na lozku, zsunela z nog buty, rozejrzala sie po pokoju. Leszek uwija sie przy maszynce, parzy herbate. -A na tym lozku to kto spi? -Nie pisalem ci, ze Jozek? Nagle dostrzegla nad lozkiem Leszka swoja fotografie, twarz jej sie rozjasnila. -Leszek... Ja zawsze tak tu wisze? -Aha. Podeszla do niego, objela go za szyje. -No to pocaluj mnie. Przerazil sie. -Nie moge! Zab mam zatruty. Cala noc mnie lupal, wiec do dentysty poszedlem. I taka gorycz mam w ustach... - Niespodziewanie dla samego siebie wpadl na ten pomysl. Zeba na godzine jeszcze wystarczy, ale co dalej? Gdyby mogl zastanowic sie spokojnie, toby cos wymyslil, ale rece lataja mu ze zdenerwowania, omal herbaty nie rozlal. Zeby Kazika gdzies dorwac - ten by cos poradzil. -Wiesz, wycieli te chojaki u nas przy drodze. Swiatlo beda zakladac. A w tym roku to juz nie bedziemy sadzic tyle kartofli, ino cebule. Oplacalnosc jest wieksza. - Bronce oczy kleja sie ze zmeczenia - tyle czasu w drodze, a potem czekanie w holu. - Ino ciebie brakuje, Leszek. Co bedzie ze mna? Ja juz tak z toba... Do spowiedzi chyba nie pojde, bo bym pod ziemie sie zapadla. Ale nie mysl, ze ci to wymawiam, albo zaluje... - Podeszla, przytulila sie do jego ramienia. - Cnilo mi sie za toba, to przyjechalam. Nie gniewasz sie? Mowiles przecie, ze bardzo bys chcial... Przygarnal ja do siebie, pocalowal w policzek. Zeby sie chociaz na pociag spoznila i przyjechala nastepnym... Jeden dzien, to jakos by sie z nia przemeczyl, a tu masz: jutro niedziela. -Zmeczona jestem, spac mi sie chce. No to juz koniec! Jozek na niedziele pojechal do swoich, wiec chata wolna. -Jak jestes spiaca, to sie kladz. -Kiecka mi sie pogniecie. -To zdejmij. -A ty? Nie polozysz sie? -Ja troche pozniej... No bo wiesz, Jozek... -Wcale sie nie cieszysz z mojego przyjazdu - powiedziala z wyrzutem. - Jestes jakis dziwny... -Zdaje ci sie. Musze tylko wykombinowac jakies spanie. -Myslalam, ze bedziemy razem... Sami. -Przeciez wiesz, ze mieszkam z Jozkiem. Nagle rozjasnilo mu sie w glowie: Jozek. Skoro wyjechal, to trzeba go wymyslic. Ucieszyl sie, z ramion Bronki sie wyswobodzil. -Poczekaj! Musze cos sprawdzic, moze sie uda! Pobiegl do pokoju za sciana. -Wladek, musisz mi pomoc. Chodzi o to, zebys przyszedl spac do mnie. Zes niby Jozek... -Co ty? -Stary, pol litra stawiam. Jak ty bedziesz czegos potrzebowal, to pamietaj, mozesz na mnie polegac. Bedziemy spac na jednym lozku, kapujesz? Bo Jozek wyjechal, a u mnie jest dziewczyna, no i... Jakby ci to powiedziec... no i nie chce byc z nia sam, kapujesz? -Nie. -Jutro ci to wyjasnie. Takie, wiesz, rozne uklady. -Ladna? -Bardzo ladna. -Ech, ty baranie! Wladek od sciany, Leszek z brzegu, Bronka na lozku Jozka. Ale okazja! Taka sie chyba nigdy nie powtorzy: przez cala noc mogliby sie kochac bez obawy, ze ktos ich wypatrzy, albo ze wroca starzy. Lezy z otwartymi szeroko oczami, katem oka zerka na Bronke. Wysunela noge spod koldry, obraca sie w jego strone. -Leszek! - wola go szeptem. Zaciska powieki. Bronka unosi sie na lokciu, powtarza polglosem: -Leszek! Dalby stowe, zeby juz usnac. Albo i wiecej. Jeszcze tyle godzin do rana... A jutro niedziela, dzien wolny od pracy. Trzeba zadzialac, zeby co rusz ktos wpadal do pokoju. No wlasnie. Ale co dalej? Zaprosi Bronke do Parku Kultury... Przewraca sie z jednego boku na drugi, w glowie czuje zamet. Jozek, Wladek... Nie, najpierw Park Kultury, wieczorem przyjedzie Jozek. Zeby tylko nie pospieszyl sie z przyjazdem, bo z Jozka Wladka juz nie zrobi i klamstwo sie wyda, trzeba na korytarzu zlapac go, uprzedzic. Bronka dopiero w nocy ma pociag... Wladek, park - wszystko mu sie placze. Czyja to noga, Bronki czy Loli? Wladek rozwala sie na lozku, Leszek musi trzymac sie brzegu, zeby nie zleciec. Odwraca sie, kolanem go odpycha... -Co sie tak na mnie pcha! - Z drzemki wyrwal go glos starej kobiety z koszykiem, siedzacej obok. - Nie dosc, ze mi sapie nad uchem, to jeszcze kolanem mnie dzga. Przetarl zaspane oczy: spod spodnicy wygladaja zylaste nogi. Moze to ta sama babina, z ktora przed laty poklocil sie na miedzy o krowe? E, chyba nie, tamta pewnie by go poznala. Wyjrzal przez okno - Kurzaje wlasnie mineli, juz niedaleko do domu. Teraz Bronce wszystko wyjasni, zadne Lole przeciez sie nie licza, nie liczyly sie nigdy, tylko ona jest wazna. Jeszcze dzis jej to powie. Wyciagnie rower z sztajerka, przed wieczorem podskoczy. Zeby tylko ten autobus tak sie nie wlokl okrutnie... Gdyby wyskoczyl, pobiegl, chyba byloby predzej. Bardzo mu pilno. Wszystko rzucil, manatki spakowal i wyjechal. A mogl jeszcze kurs operatorow ukonczyc, toby po wojsku bylo jak znalazl, ale... Czuje sie winny wobec niej. Cala noc jechala do niego, druga z powrotem, a pewno i w domu miala ze swoimi przeprawe o ten wyjazd. Teraz przypomina sobie wyraz jej twarzy. W hotelu i pozniej. Jakby miala placzem lada chwila wybuchnac. A on jak kuglarz Wladka na Jozka przerabial i jeszcze chlopakow do pomocy wciagal, zeby w konia ja zrobic. I cieszyl sie, ze tak gladko mu poszlo. A tydzien pozniej ten list... Ma go przy sobie. Wyciaga z kieszeni i czyta po raz nie wiadomo ktory: "Ty pewnie myslisz, ze ja taka glupia. Wtedy to moze i bylam, ale jak pociag ruszyl, jakem to sobie po kolei przepowiedziala od poczatku do konca i znow od nowa, to Ty mi juz wiecej klamac nie musisz. Plakac nie bede, obejdzie sie bez laski, ale nie mysl, ze za stara panne bede chciala pozostac. Staszkowi nie przewrocilo sie we lbie jak Tobie, to ja glupia nie bede, wiec zebys nie mial pretensji, bo to nie ja Cie do wiatru wystawiam..." Pojdzie do niej, pogada, wytlumaczy. Nie, prawdy nie powie, boby do reszty wszystko popsul, ale wynagrodzi to Bronce. Taka tkliwosc teraz go naszla, ze gotow jest ozenic sie nawet przed wojskiem. Motor kupi juz teraz. Troche pojezdzi, w domu odpocznie i na jesieni pojdzie do wojska. Tak sobie to obmyslil. Wczoraj od samego rana do dzialu kadr poszedl, wymowienie zlozyl. -Jezdzi pan u nas od niedawna i juz chce pan odejsc? Nigdzie pan wiecej nie zarobi. -Nie o pieniadze mi chodzi. -To o co? Jest pan tutaj cenionym pracownikiem. -Na jesieni ide do wojska. A wkrotce zniwa, musze staruszkom pomoc, sami nie dadza rady. Niech mi pan napisze na tym podanku, co tam trzeba... -No, skoro tak pan postanowil, to trudno, przeszkod nie stawiam. Ale zaluje, bo... - Otworzyl szuflade, wyciagnal jakis papier. - Prosze to przeczytac. Jak pan widzi, mielismy w stosunku do pana pewne plany. Leszek czyta, twarz mu sie rozjasnia. -to znaczy, ze... juz od poniedzialku? - mowi z wahaniem. - Na trzy miesiace? -Wszystko tam jest napisane. Czyta jeszcze raz. -Kurs dla operatorow dzwigowych... - powtarza w upojeniu. Kadrowiec wyciaga reke po papier. -No, ale skoro pan zdecydowal sie odejsc, to... -Zaraz, zaraz, pan da troche pomyslec. A gdyby tak... po wojsku? -Teraz jest wolne miejsce. Skad moge wiedziec, co bedzie za dwa lata? Operator nam juz potrzebny, zaraz. -Da mi pan dzien do namyslu? Usmiechnal sie, wyciagnal reke. -No to do jutra, panie Gorecki. ...Sad, Slask, betonowe belki, prawo jazdy, Bronka. Pod siedzeniem nowa walizka. Ledwo ja domknal, gdy wlozyl wszystkie swoje rzeczy. Nie wraca na wies z pustymi rekami. Jeszcze dzis podskoczy do niej rowerem. Wyjrzal przez okno autobusu: wszystko znajome, bliskie. Nie zaluje swojej decyzji - zawsze cos trzeba wybrac. II Przystanek "na zadanie". Leszek wysiadl, stad bedzie najblizej. Walizka blyszczy w niedzielnym sloncu. Zerka na nia z czuloscia, wysuwa przed siebie, aby lepiej ja widziec. No i zeby inni widzieli, gdy wejdzie miedzy chalupy.-Czesc, Leszek! Skad sie tu wziales? Obejrzal sie: Wieska. Z trudem ja poznal, ta wyrosla. Zawsze byla drobna i mala, o glowe nizsza od najmniejszych dzieciakow w klasie. Do powszechniaka z nia chodzil, potem przez pare lat jej nie widzial, wyjechala ze wsi. -Dzien dobry! Chetnie by ja po ramieniu poklepal, tak sie ucieszyl. Ale nie mozna, nie te lata. No i Wieska nie jest sama, prowadzi z soba dwie kolezanki. Podszedl, wyciagnal reke. -Gorecki. -To Zoska, to Ania - przedstawila Wieska. Przylgnal oczami do tej drugiej. -Pasuje do pani to imie. -Dlaczego? -Nie wiem... Musialbym sie zastanowic. Kiedys to pani wyjasnie, bo u mnie wszystko musi sie zgadzac. -A co ma sie zgadzac? -No, niby to pasowanie. Rozesmialy sie. -Pani tu pierwszy raz? -Tak. Od razu skojarzyla mu sie z samochodem. I to nie z zadnym starem czy pykajaca syrenka, lecz z eleganckim mercedesem z obitymi skora siedzeniami i oparciem pod glowe. Tylko oczy przymknac, wsluchac sie w delikatny szum tego motoru. No wlasnie: to imie tez takie lagodne, cichutkie. -Nie wie pan, co tutaj sie robi, zeby czlowiek nie zanudzil sie na smierc? - zapytala. -To pani tu zostaje? Fajnie! - ucieszyl sie. -Dlaczego? - W oczach jej dostrzegl filuterny blysk. -Bo tutaj pani tez pasuje. Z tymi wlosami... i w ogole... - zmieszal sie, zaczerwienil. - A z toba, Wieska, co bylo? -Wrocilam do Lodzi, jak juz zupelnie doszlam do zdrowia, teraz tam mieszkam. -Dobrze wygladasz. -Przyjechalysmy tu na wakacje, do mojej babci. Oczy ma jasnozielone. Albo niebieskie. Albo sukienka byla niebieska, a oczy ciemne. Pomieszaly mu sie kolory. Ksztalty rowniez, bo nie moze jej sylwetki odtworzyc z pamieci. Innych rzeczy tez nie spamietal. Nawet nie wie, czy Ania jest ladna, ale na koncu swiata by ja rozpoznal. Glos ma miekki jak imie - to wie na pewno. Tak, nie pojedzie dzisiaj do Bronki. Ze starymi dluzej pogada, odsapnie po podrozy, wyspi sie. Po co zaraz tam pedalowac, nie pali sie. Ale i ze starymi gadanie nie wychodzilo. Po dziesiec razy kazda rzecz musi im tlumaczyc, powtarzac. Wszystkiego ciekawi. Jutro obleci znajome katy, pogada z kolezkami. Ciekawe, czy wymieniono izolatory na s lupie, co je kiedys kamieniami natlukli. Staw tez pewnie zarosl, trzeba by sie rozejrzec za innym miejscem do kapieli. Najpierw jednak musi zobaczyc, czy sa maliny pod laskiem, niedaleko domu, gdzie mieszka babka Wieski. -Myslalam, ze sie do Bronki wybierasz, bos wlozyl biala koszule - mowi matka - a tys polecial do lasu. Nie szkoda ci takiej koszuli? -Co tez mama! - zachnal sie zly, ze mu o Bronce przypomniala. - Do malin, na droge, na lake. Musialem przeciez zobaczyc, co sie tu u was zmienilo. A do Bronki jutro pojade. Czy aby rower mi nie pordzewial? - zagadnal ojca. - Wysmarowalem go na zime towotem, ale diabli wiedza... -To idz i zobacz, ja nim nie jezdze. Wyciagnal rower, wskoczyl, po chwili juz go nie bylo. W kazdy kat trzeba zajrzec. Moze dziewczyny gdzies spotka? Deszcz w nocy padal, moze na grzyby sie gdzies wybraly? Chocby i po poludniu. Przy okazji chcialby sie upewnic, czy jej wlosy sa naprawde jasne, czy tylko tak mu sie wtedy zdawalo. A do Bronki to chyba pojedzie za dwa dni, w czwartek. -Pamieta tata, jak mi dal obiad podwojny, gdy sam dalem rade tym dwom z Borzecina? -Bos sie nie ulakl. Do rozmowy wtracila sie matka: -Ty mi tu nie zagaduj, ino sie przyznaj, gdzie rower. Leszek usmiechnal sie. -U ludzi. -Co to znaczy: u ludzi? -No wlasnie u tych dwoch... To sa bracia, wie tata? Matka nie dala za wygrana. -Sprzedales go? -Bo juz mi niepotrzebny. -Przecie mowiles, ze bedziesz do zniw dojezdzal, do kosy sie najmowal. -A bede. Sto zlotych dniowka i zarcie. Takiej okazji to ja nie przepuszcze. -Ale rower tos mogl przepuscic! Znow na twarzy tajemniczy usmiech. -To sie jeszcze zobaczy. W czwartek pojechal do Lipna po motor. Zaimponuje Bronce. Wyjal z notesika jej fotografie. Ki diabel? Jak ja ostatnio ogladal, Bronka byla ladniejsza. A dzisiaj jakas inna, jakby przyciezka, za gruba. Pewnie dlatego, ze przy innym swietle fotke ogladal i wszystkiego nie dostrzegl. Wszedl do sklepu. Tylko reke wyciagnac - wszedzie motory. Nawet na scianie, na duzych planszach. Z tylu na siodelkach dziewczyny. Jedna nawet podobna do Ani. Dotknal reka pekatej kieszeni. W porzadku, forsa na miejscu. Zdecydowal sie na motor z ta "Ania". Ladniejszy niz ten obok, z brunetka. Oglada go dokladnie, dotyka, przyciska dzwignie hamulca i sprzegla, znowu zerka na plansze. Z mina starego bywalca podjechal po benzyne, zalatwil w urzedzie co trzeba, na szosie dodal gazu - moze na przystanku autobusowym wszystkie trzy spotka? Przyhamuje, az zapiszcza opony, to zawsze robi na dziewczynach wrazenie. Nie ma ich. Szkoda, taka okazja... Z siodelka latwiej sie gada. Gdy slow zabraknie, to gaznik mozna przelac, cos niby sprawdzic, manetka gazu pokrecic. Albo i podwiezc po kolei kawalek, moga sie przeciez gdzies spieszyc. W ogole na motorze czuje sie pewniej, niz gdy stoi na nogach. Pojechal jeszcze kawalek, zawrocil do domu. -Ladna sztuka - ojciec z uznaniem pokiwal glowa. -No widzicie, po co mi teraz rower? -Ile moze wyciagnac? - zapytal Wladek. -Setke jak nic powinien. Jeszcze nie probowalem, bo nie dotarty. -Ino mi nie wariuj. -Eee, co mama. Glupi to ja nie jestem. A co Wieska robi tu na wsi? -Wieska? Na letniaki zjechala do babki. -A tamte dwie? -Z nia razem. Studentki. Posmutnial nagle. Postanowil pojechac do Bronki. Przeczyscil lancuch, napuscil w linki oliwy, pojechal. Stala na drabinie opartej o galaz. Jak jablko ponetna z obnazonymi wysoko nogami. Oparl motor o sciane, podbiegl do drzewa: schrupie ja na zielono. Prosto z drzewa. Jak kot zaczal wdrapywac sie po drabinie. -Leszek! - teraz go dopiero dostrzegla. Zadarl glowe do gory, usmiechnal sie. -Zaraz tam bede u ciebie. -Przeciez sie zarwie. -To co? Chce przywitac sie z toba na gorze. -Zwariowales?! Spojrzal jeszcze raz w gore. Zeskoczyl z drabiny: zszarzaly mu nagle jablka na drzewie. Powoli zeszla z drabiny. -Przyjechales? Na dlugo? -Nie wiem. No co? Nie przywitasz sie? Stesknilem sie za toba. Chce ja pocalowac, Bronka odsuwa sie. -A te inne na Slasku? -Nie bylo innych. -Mozesz sobie gadac! Poszli przed siebie miedza w pole. Bez celu. Zeby tak nie stac bezczynnie. Slow uzbieralo sie tyle, ze nie wiadomo, od czego zaczac. Chyba najlepiej nie wyjasniac niczego. Wazne, ze jest, ze wrocil, wszystko ulozy sie samo. Siedli na miedzy. Polyskuja w sloncu jej gole nogi. Przesunal reka wzdluz lydek: jedrne i swieze, pachna jablkami. Spodnice jej podgarnal do gory, odurzyly go te jablka i slonce... Kiedy dzwignal sie z miedzy, wszystko wydalo sie inne - male, bezbarwne, jak to stlamszone pod plecami zyto. Niebo blekitne, przezroczyste, a on rad by sie schowac, uciec przed samym soba. Gdyby mogl usmiechnac sie do niej... Ale cos sie zacielo, slowa uwiezly w gardle, ani ich przelknac, ani wykrztusic. Pod przymknietymi powiekami pojawia sie Ania, smukla i zwiewna. Tak, juz wie na pewno: ma jasne wlosy. -Leszek... -Co? -A dzieciaka z tego nie bedzie? -Eee, cos ty... Widzi ja coraz wyrazniej: po kolei dostrzega szczegoly: wiotka, krucha - bombka z choinki, palce dlugie, szczuplutkie. -Wciaz o tobie myslalam. Najgorzej bylo w deszcz, tak jakos smutno... A ty? -Co ja? -Nic... Ja ino tak sobie, tyle czasu cie przecie nie bylo. Spojrzal na Bronke: dobroc w jej oczach i niepokoj. Patrzy na niego i mysli podglada. Chce tam znalezc jakis kacik dla siebie, przez szczeline sie wcisnac, przytulic. Ale Leszek daleki, zamkniety. Moze ma w domu klopoty i teraz go naszlo. Poglaskal Bronke po wlosach. Usmiechnela sie cicho. Znowu jest dobrze. Wszystko jej sie tylko zdawalo. Leszek jest znow tuz obok. Nagle zerwal sie na rowne nogi. -A teraz zgadnij, z czym przyjechalem do ciebie! Radosny usmiech rozjasnil jej twarz. -Moze lepiej zaczekac, az z wojska wrocisz - szepnela cicho. -Ale... Zrozumial. O jednym tylko myslala, podczas gdy on... Tak, on chcial tylko motorem sie pochwalic. Ale nie bedzie prostowal, niech sobie mysli co chce. -Jak uwazasz - skwitowal rzecz krotko. Wzial ja za reke, pociagnal w kierunku domu. -Patrz, ktos przyjechal - wskazala motor stojacy pod sciana. Usmiechnal sie, wyjal kluczyki z kieszeni, odkreci l kranik stacyjki. -Zostaw! Jeszcze zepsujesz. Wetkna kluczyk do stacyjki. -Leszek! To twoj? Nadepnal starter, siadl, wskazal jej miejsce za soba. -Siadaj. Zawahala sie. -No, pamietasz? Obiecalem ci kiedys. -To... niby ten motor? -A cos ty myslala? Usiadla. Popuscil sprzeglo. -Dokad jedziemy? - zapytal. -Wszystko mi jedno. Zamyslil sie. Szosa mu nieporecznie, moze sie natknac na dziewczyny. Polna droga trzeba jechac powoli, A on chcialby zaimponowac Bronce. -No to do Skepego na oranzade. Chcesz? Boczna droga dojechali do wioski, zrobili rundke, wyskoczyli na szose. Znowu jest dobrze. Motor mocno trzyma sie drogi, slonce grzeje, wiatr rozwiewa wlosy, zadziera sukienke Bronki. Wyszedl na droge, na szose, minal przystanek - tu je wtedy zobaczyl - zawrocil, lasek oblecial... A jednak wieczorem bylo mu przykro, ze ich nie spotkal. Z Wieska by troche pogadal, lepiej przyjrzal sie Ani. - Niewiele z niej zapamietal procz jej imienia, ktore wloczy sie teraz za nim bez przerwy. Pewnie dlatego, ze krotkie, miekkie, przylega do ucha. Nie wie tylko, dlaczego mu przykro, i to go zlosci najbardziej. Co go obchodza jakis studentki. Przyjechaly, to i wyjada, co mu do tego, ma juz swoj motor, swoja Bronke, na kolacje byly pierogi, ktore na Slasku snily mu sie z Bronka na przemian. Niewazne. Jutro tylko podleci jeszcze na przystanek. Zobaczy rozklad autobusow. A nuz wypadnie gdzies jechac? Wszedzie przeciez nie mozna motorem. Chocby do wojska. No wlasnie. Nikogo nie ma. Nawet rozkladu. Ktos oderwal tabliczke i tylko gwozdz zostal. Sam jeden. Wracajac zboczyl pod lesniczowke malin poszukac. W okna popatrzyl, w podworko - na sznurze ciuszki sie susza, wszystko w porzadku, znaczy, ze nie wyjechaly. -Czesc, Leszek. Szukales nas? Z tylu go zaszly. Glupio mu troche. -Tak mi tedy wypadlo po drodze. -To dobrze, bo nam tu troche nudno. Wiecie, dziewczyny, on zawsze cos fajnego potrafi wymyslic, konie z nim mozna bylo krasc. -Cos ty, Wieska, zadnych koni nie kradlem! - obruszyl sie. Spojrzaly na niego z rozbawieniem. -A kury? - zapytala Ania. -Nie, tylko jajka. I nie z kurnika, lecz spod stogu. Bo i tak by sie zmarnowaly, mama by ich tam nie znalazla. A ja siodelko za nie kupilem. Rozesmialy sie. Cos dowcipnego by trzeba konicznie powiedziec, ale nic nie wychodzi. Nigdy z gadaniem nie mial klopotu, a teraz jakby boso szedl po grudach. I co sobie szybko w myslach przepowie, to i tak kupy sie nie trzyma. Jasne, one juz po maturze, po egzaminach na uniwersytet - boi sie nawet to slowo wymowic, by sylab nie pomieszac. Takie to moga nawet mysli podejrzec i potem posmieja sie zdrowo. -Pamietasz, jak wyciagnales mnie z sadzawki? - spytala Wieska. -No... Wygladalas jak zmokla kura. -Gdyby nie ty, to chyba bym utonela. -A co tam - machnal reka - gleboko nie bylo. To moze ja tak do srodeczka? Wsunal sie nieznacznie miedzy Wieske i Anie. -Kiedys tu mozna bylo sie wykapac, wie pani? Teraz staw zarosniety, na druga strone trzeba by pojsc. - Wyciagnal z kieszeni dropsy. - Sie panie poczestuja. Znow z rozbawieniem spojrzaly po sobie, Ania przygryzla wargi. -Prosze. Na zadanie raz mozna. Parsknely smiechem. To dobrze. Ale moze smieja sie z niego? Ze niby co? Ze je dropsami czestuje? A co, czekolade mial kupic? -Ladna pogoda, no nie? Znow sie smieja. Przystanal. Lepiej bedzie, jak sobie pojdzie. Jakos mu z nimi nie wychodzi. O uniwersytecie przeciez gadac nie bedzie, nie jego parafia. -No to ja juz pojde. Musze jeszcze gdzies wstapic, wlasnie mi bylo po drodze. Przepraszam za klopot i... Cala radosc z tego spotkania prysnela nagle. Nawet dropsy stracily smak. Wiesi zrobilo sie go zal. -One zawsze smieja sie jak wariatki. Wystarczy palcem im pokiwac. Nie chcesz pojsc z nami na spacer? Zawahal sie. -Prosimy - odezwala sie Ania. - Tak interesujaco pan zaczal, wprowadzil nas pan w dobry nastroj i chce pan uciekac? Nie wyczul ironii. -No kawalek moge sie przeleciec. Najwyzej poczekaja tam na mnie. A o czym to ja mowilem? -O pogodzie. -Eee, to juz lepiej kawal opowiem. Wszedl znow pomiedzy dziewczyny. Zerknal na Anie, wierzchem dloni dotknal jej reki. -Moze o tym monterze, co sobie w srubsztak nos wkrecil? Siedza przed domem, rozmawiaja. Najglosniej mowi Ania. Tylko Wieska prawie sie nie odzywa. -Juz dawno sie tak nie ubawilam. -Te jego miny! Krygowal sie jak dziewica przed lustrem. "Sie panie poczestuje", "na zadanie raz mozna"... -Probowal mnie podrywac, wiecie? Tak dyskretnie. Skad wytrzasnelas, Wieska, takiego typa? -Najpiekniejszy w calej wsi! - chichocze Zoska. -W bialej koszulce, ani krzty brudu za paznokciami... -Tak dokladnie go obejrzalyscie? - pyta z przekasem Wieska. Zal jej Leszka. I siebie samej zal. Bo to tak, jakby i z niej sie smiano, i z tej wioski, z lasu przy lace, stawu. Wtedy staw byl przy brzegu zamarzniety. Leszek w ubraniu wskoczyl, by ja wyciagnac z wody. Teraz tez chcial jak najlepiej: nagiac sie do tych dziewczyn z miasta. I przestal byc soba. -Cos ty, Wieska, gniewasz sie na nas? Nie odpowiada ani slowem. W pare dni pozniej, pod wieczor, zaproponowal im pojscie do lasu na grzyby. -O tej porze na grzyby? - dziwi sie Ania -Przeciez rano to wszyscy chodza, nie? Ludzi wiecej niz grzybow. A teraz, poki sie ciemno nie zrobi, na pewno cos znajdziemy. Dobrze, ze wymyslil to popoludniowe grzybobranie. Do czwartej co dzien jest zajety, wiec pojsc by nie mogl, a przyjemnie z Ania pospacerowac po lesie. Nie trzeba silic sie na rozmowe, mozna isc blisko lub oddalic sie troche, pochylic sie razem, glowa przy glowie, gdy sie na kurki trafi. -Ladnie tu u nas, prawda? Podoba sie pani? -Nie. -Jak to nie? -To "pani" mi sie nie podoba. Ania i juz. -Eee... Powaznie? Skinela glowa. -I nie pogniewa sie pani, ze ja tak po prostu... Ania? Chyba z poczatku bedzie mi sie mylic. Ale ma pani fajne imie, takie przytulne... Ania... -Co, Leszku? -Nic. Tak tylko chcialem sie przymierzyc. Rozesmiala sie. Najwazniejsze, ze moze byc z nia sam, bo dziewczyny w rozsypce, daleko od nich. Zeby tylko czegos nie popsuc... Przed wyjsciem sprawdzal kieszenie, czy nie zapomnial przypadkiem chusteczki do nosa, choc, jak pamieta, nie mial nigdy kataru. Toz by dopiero zblaznil sie, gdyby sie nagle usmarkal. Weszli na lake, ptak im przelecial nad glowa, zaba zarechotala. Milczy zaczarowany przez zabe i wieczor, spojrzal w niebo. -Lubie tak sobie czasami popatrzec do gory. -Dlaczego? -Nie wiem... Jakos nie przychodzilo mi nigdy do glowy zeby o tym pomyslec. Jutro ci powiem. Czlowiek powinien wiedziec dlaczego. Ida przez las w milczeniu. Leszek patykiem potraca drzewa, jak kiedys w sadzie sztachety. Lubil biec tak wsrod sztachet, sluchac, jak pod patykiem mu graja. Wzial Anie za reke, przymknal na chwile oczy - sad wylonil mu sie z ciszy wieczoru. Wszedl tam chylkiem, przez dziure w plocie, zabebnil kijem w stary kubelek, zrazu niesmialo - zeby tylko Ania mogla uslyszec. Spojrzal na nia ukradkiem, umilkl na chwile. -Dlaczego przerwales? -Eee, glupstwa gadam. To cie przeciez nic nie obchodzi. -Wyobraz sobie, ze obchodzi. Wiecej niz myslisz. Zerknal spode lba, czy nie kpi. -Nie bujasz? -Naprawde. Chcialaby poznac wszystkie sciezki, ktorymi chadzal. Dowiedziec sie, przez jaka szpare w pulapie zaczal nagle spogladac do gory. No wlasnie, dlaczego? Osmielil sie. Spojrzal na Anie, znowu do sadu. Czuje potrzebe mowienia. Nigdy nie myslal, ze jego zycie moze ukladac sie w zdania. Ktore narastaly z miesiaca na miesiac. Wymagaja teraz podsumowania, zamkniecia jakiegos okresu, o ktorym juz nigdy wiecej nie bedzie mowil nikomu. Czeresnie, jablka, do sadu jesien zaglada, w nocy przymrozki... Leszek usmiecha sie: ale to nic, praca w ogrodzie lzejsza niz jakakolwiek inna. Gdzie indziej trzeba sie spocic. Bo to raz bylo mu zimno? Gorzej, ze nudno, a on lubi ruch, rozmach. Dlatego wolal pracowac u szmaciarza. Zarobek tez byl lepszy. No i samochod. To juz nie para kolek w rowerze. Czasami szmaciarz pozwolil mu pogrzebac pod maska, swiece przeczyscic. A te wyjazdy! Co dzien do innej miejscowosci, na targ, na odpust. -Wiesz, tu stragan, tam stragan, obwarzanki, pierniki, korale, ktos komus dal w morde, swiniaki kwicza, drob drze sie w nieboglosy... Stoja na skraju lasu. Zapadl zmrok. Ksiezyc wedruje z galezi na galaz. Gdzies w oddali szczekaja psy. -No, mow o tym szmaciarzu, to ciekawe. Jeszcze nigdy nie widzialam szmaciarza. -Szmaaaty, szmaaaty kupuje! Stare szmaaaty. Parskneli smiechem. -I tak, wiesz, od wioski do wioski, od chalupy do chalupy. W drodze na targ odklejalem od rondelkow i talerzy nalepki z cenami. Pan Piastka mi kazal, musial zarobic w obydwie strony. Emaliowane wiadro za czterdziesci zlotych kosztowalo u niego za szmaty dwa razy tyle. Tak samo kubki, miski, talerze. Dodatkowym zrodlem zarobku byla sprezynowa waga, ktora regulowal po swojemu, no i gatunek szmat. W tym to nikt nie mogl sie polapac, pan Piastka potrafil tak rzecz obrocic, ze sama szmata nie wiedziala, do jakiej kategorii nalezy - czy jest z czystej welny, czy tak jej sie tylko wydaje. A co dopiero wlascicielka. "Pani chyba zartuje" - mowil. "Przecie kupowalam jesionke jako welniana" - baba mu na to. "Pani w to wierzy? Ja tez kupilem kiedys prosiaka, a za pol roku okazalo sie, ze to swinia. Zreszta to ciuch przedwojenny, skad panienka moze pamietac, przed wojna top jeszcze panienki nie bylo na swiecie" - i rzucal mi szmaty na samochod. A baba dostawala garnek albo patelnie, kapujesz? -Kapuje - smieje sie Ania. -No to ja mu, znaczy panu Piastce, juz w samochodzie, ze sie w tej mowie mu nic nie zgadza. "Co sie nie zgadza?" - pyta mnie Piastka. "Ta dretwa mowa. Bo jak przed wojna panienki nie bylo jeszcze na swiecie, to nie mogli jej przeciez kupic jesionki". To on mi na to, ze na psychologii sie nie znam, bo tak szybko baba nie mysli. Ino co najwazniejsze. Albo najtansze. A najwazniejsze jest to, ze za stare szmaty dostanie nowy garnek albo patelnie, kapujesz? -Kapuje - wpadla juz w jego slownictwo. -W dni nietargowe stary wstepowal na bigos do gospody, a ja ganialem po chalupach jak swi ety Mikolaj poobwieszany kubkami, rondlami. "Szykujcie, ludzie, szmaty, butelki! Szmaty, szmaty kupuje!" Obrazy przesuwaja sie przed oczami. Raz jeszcze przemierza droge - dotad nigdy nie przygladal sie sobie. Liczyla sie tylko przyszlosc. To, co poza plecami, nie mialo zadnego znaczenia. Bylo, minelo... I nagle teraz tamte dni nabieraja innych wymiarow - cos w jego zyciu rzeczywiscie sie dzialo, skoro go slucha z szeroko otwartymi oczami. Nawet szmaty cos znacza, staja sie kolorowe, nie cuchna starzyzna. Ania razem z nim wedruje przez barwne targi, przez wsie i miasteczka, sciska go mocno za reke, zeby sie nie zgubic w tym tlumie - nigdy tam przeciez nie byla. W glowie sie kreci, szosa daleko przejezdza samochod, blyska na chwile czerwonymi swiatlami, znika za zakretem. Spotykaja sie teraz prawie codziennie. Chodza do lasu na jagody, na grzyby, polnymi drogami na spacery bez celu. Coraz czesciej sa sami, bo Zocha wyjechala do Lodzi, a Wieske od kilku dni bola zeby. W wieczornym sloncu widzi go coraz wyrazniej. Za nim cien coraz wiekszy, nie miesci sie juz na drodze, wybiega poza row, rozciaga sie na redlinach, ogromnieje. W jej swiecie bylo wszystko ledwie na cieplo, bez wypiekow na twarzy, bez pasji, gdy Leszek istnieje naprawde. Skoro o sadzie, o szmatach, o lancuchu do roweru moze mowic z takim zapalem, ilez w nim samym musi byc zycia! ... Noc, dworzec kolejowy na Slasku. Pociag wjezdza na peron. Pasazerowie wysiadaja z pociagu. I on z tekturowym pudelkiem... a ona noca przejezdzala tylko przez Slask. W gory. Na narty. I wydawalo jej sie, ze snieg pada dla niej. Zeby wypelnic zmarzniete redliny na zboczach. Zeby miekko, bezpiecznie zjezdzac. Jutro znowu napada... Nie moze wyobrazic go sobie w pomaranczowej kamizelce, z lopata. Kiedys, na szkolnych obozach, widywala takich na szosie. I moze jednym z nich byl wlasnie Leszek? Mijala ich, nie przygladala sie twarzom. Patrzy teraz na niego: oczy mu blyszcza, biala koszulka, palce dlugie. Nogami mocno wrosniete w ziemie, w konkrety, a jednoczesnie glowa zadarta w gore, czegos tam szuka. Poczula nagle ochote, by dotknac tej reki, moze i jej udzieli sie cos z niego? ... "Wsioka" na jezdni opuscil. Nie bedzie robil z siebie ofiary. I Lole. Az dreszcz go przeszedl, gdy pomyslal, jakby na to zareagowala Ania. Trudno. Bylo, minelo, trzeba zapomniec. Chyba niepotrzebnie wyskoczyl tez z kubelkiem do straszenia szpakow. W dodatku dziurawym. A zamiast szpakow moglby, na przyklad, straszyc zlodziei. Bardziej honorowo. -Czy ty nigdy nie myslales o szkole? Spojrzal na nia ze zdziwieniem. -Przeciez skonczylem szkole. Jak wroce z wojska, to pojde na kurs dla operatorow dzwigowych, a potem do pracy. Wyciaga dropsy z kieszeni, czestuje Anie. Ciemno juz, trzeba wracac. Wkrotce Ania wyjedzie, on na jesieni pojdzie do wojska. A po wojsku ozeni sie z Bronka. Po co jej tyle o sobie opowiadal? No, niech wie, jak zycie wyglada. Nie do niej zreszta to mowil, lecz do siebie. Nigdy jeszcze tak szczerze z soba nie gadal. Jego codzienny trud najbardziej Ani imponuje. Przechodzac rano kolo przystanku, widzi Leszka z tobolkiem w reku czekajacego na autobus. Wszystko, co ona w zyciu osiagnela, wydaje jej sie niewiele warte, jakby znalezione przypadkiem. Bo osiagniete zostalo z pomoca innych. Leszek zas musial wszystko zdobywac sam, wlasnymi rekami. Kazdy jego dzien mial wage betonowej belki. Ilez to razy musial uderzyc kilofem, ile ton ziemi przerzucic lopata, by dojsc do tego, co ma teraz. Jej zycie toczylo sie rowno gladko, bez wysilku, lecz i bez wiekszych wrazen. Wszystko obmyslone, zaplanowane, uladzone. Podobnie bylo z Krzysztofem. Bedzie studiowal biologie, bo zdal na ten wydzial razem z nia, lecz rownie dobrze moglby zostac lekarzem lub inzynierem. Nic nie interesowalo go naprawde, do niczego nie dazyl z pasja, z uporem. W czasie wakacji rozmineli sie, on pojechal z rodzicami do Bulgarii, ona przyjechala z Wieska na wies i poznala Leszka. Szli obok siebie nic nie mowiac. Bylo parno, zanosilo sie na deszcz. Droga skrecala do lasu. -Aniu... -Co, Leszku? -Nic. Lubie wymawiac twoje imie. Brzmi mu w uszach o roznej porze dnia i nocy. Slyszy je wszedzie. Przestaje slyszec tylko wtedy, gdy przypomina sobie Bronke. Ale wlasciwie dlaczego mialby do niej nie jezdzic? Jest przeciez jego narzeczona. Dobrze do siodelka przylega, motor dociaza. Podczas jazdy bac sie o nia nie musi, bo chocby nawet wysypal sie do rowu, to Bronce nic sie nie stanie. Pacnie jak klapsa dojrzala, bo dziewczyna przy kosci. Zreszta nie po to kupil motor, zeby stal w szopie. I lubi wiedziec, gdzie ma jechac, do kogo, a nie tak tylko obijac sie tam i z powrotem, marnowac benzyne. Bronka wypluwa pestki przed siebie. Leszek - na boki. Ale tamte pestki go raza. I znowu nie wie, dlaczego. Bo niby co dziewczyna ma z nimi zrobic? Polykac? Pewnie, gdyby jej kazal, toby lykala. Podal Bronce okazala czeresnie. -Zobacz, jaka ladna. -No... Duza. -Nie mowie, ze duza, ino ze ladna. -Zwyczajnie. Jak to czeresnia. -Dla ciebie wszystko zwyczajnie. Chodz, polazimy gdzies troche. -Gdzie? -Przed siebie. Nie moge tak siedziec i siedziec. Nawet ziemia sie kreci. Jak nie ma dokad, to w kolko. -Tez cos... - wzruszyla ramionami. Ida wzdluz zagajnika. Na prawo jest sciezka, dalej w bok - polana otoczona gestwina. Bronka wlozyla mu reke pod pache, przylgnela glowa do jego ramienia. Przystanal. -Eee, co tam bedziemy do lasu. Ino drzewa i drzewa. Juz lepiej isc do Jozwiakow. W karty sie pogra. Cos przeciez trzeba... -Tylko sie wloczysz i wloczysz! - gderze matka. -Bo co? Caly dzien tyram, chyba wieczorem wolno mi wyjsc. -A wolno, wolno. Ale jak sie narobisz, tobys lepiej polezal, odpoczal. -Odpoczywam, kiedy nogami przebieram - mowi chodzac po izbie. - Nie lubie lezec, przeciez mama wie. -Kozera dzis pytal o ciebie. Chcial cie wziac do pomocy przy budowie. -To czemu mama od razu nie powiedziala? Juz lece do niego! -Teraz? Po nocy? -Musze sie przecie umowic, co i jak. -Powiedzialam, ze wpadniesz jutro z rana. Od poniedzialku maja zaczac. Siadl przy stole, chwycil za lyzke. Troche pieniedzy by sie przydalo. Z taka dziewczyna jak Ania trzeba zawsze miec cos w kieszeni. Chocby chodzac na grzyby - nie wiadomo, co moze sie zdarzyc. Matka siadla przy stole naprzeciw niego. -One przeciez nie sa dla ciebie - powiedziala po dluzszej chwili. -Kto? -Chocby i Wieska. Co z tego, ze na wsi ma babke? Ona teraz studentka. Czas ino marnujesz na prozno. Rozzloscil sie. -Jak mama cos sobie wymysli, to... -Przecie widze. Zmarkotnial, odsunal talerz. -Reszte jedzenia niech mi mama odlozy na rano. Spac mi sie chce. Pedza motorem po szosie. Nagle Leszek przyhamowuje, skreca w zwirowa droge przez las. Ania stuka go palcem w plecy. -Panie kierowco, dokad jedzie ten autokar? -Na wczasy. To nie wiesz, ze dzis niedziela? Jeszcze skret w prawo na sciezke, potem troche pod gore i w dole widac jezioro ukryte pomiedzy drzewami. Zeskoczyla z siodelka. -Ale tu fajnie! -A co, nie mowilem? Usmiecha sie z duma, jakby to bylo jego dzielo - ten las, jezioro, odbite w nim promienie slonca i panujaca wokol cisza. Wszystko by teraz zrobil dla Ani. Opiera motor o drzewo, zamyka kranik, szybko zdejmuje koszule. -Kapiemy sie? Ania rozpina i zrzuca sukienke, kostium ma juz na sobie. Leszek chwyta ja za reke, wskakuja do wody. Dal nurka az na samo dno, wyplynal. Ania wynurzyla sie z przeciwnej strony. Podplynal do niej, znow zniknela mu pod woda. Smieje sie glosno. Smiech jej miesza sie z pluskiem wody. Cicho szelesci trawa, pachnie rozgrzana kora drzew. Po kapieli wyciagaja sie na kocu. Ania lezy z rekami pod glowa, z zamknietymi oczami. -Poczatkowo chcialam isc na medycyne, ale potem zdecydowalam sie na biologie. Mniej kandydatow, no i nie widzialam siebie w szpitalu. Dosc sie w domu nawacham. -To u was cos smierdzi? - dziwi sie. Parsknela smiechem, patrzy na niego z rozbawieniem. -To znaczy... chcialem powiedziec... - Czerwieni sie, czuje, ze niewlasciwie sie wyrazil. -To znaczy, ze moja mama jest lekarzem, gluptasie. Dentystka. -No wlasnie... Tak przypuszczalem. Patrzy na jej cialo pokryte kropelkami wody, na zamkniete powieki, brzuch, uda, stopy. Pochyla sie nad nia... Ania otwiera oczy: dziwne, niepokojace spojrzenie. Cisza, slychac tylko szum drzew... Podniosla glowe, usiadla. Gryzie zebami zdzblo trawy. -Opowiedz cos, Leszku. Lubie, jak opowiadasz. III Pochlapany wapnem, w rozchelstanej koszuli i przykrotkich porcietach podaje cegly na rusztowanie.-Czesc, Leszek! Znowu go zaskoczyly, jak kiedys pod lasem. Wyciaga reke, podciaga spodnie, upycha do nich koszule. -Chcialam zobaczyc, jak ci sie pracuje - mowi Ania. Podszedl blizej, zeby nie patrzyla na jego porcieta do kostek. -Ano... jak widzisz, nic ciekawego. Ale za to poplatnie - mowi otrzepujac sie z kurzu. - Jak sie czlowiek dobrze uwinie, to i poltorej stowki na dzien poleci. Widzi jego zazenowanie. -No to idziemy, dziewczyny. Nie przeszkadzamy. -Ale skad... bardzo sie ciesze - mowi nieszczerze. Tak, przy najblizszej okazji kupi krotkie, harcerskie spodnie i bedzie nosil je przy pracy. Nogi sobie opali, bo dotychczas opalal sie tylko do polowy, no i przy robocie mniej sie zgrzeje. Szkoda, ze wczesniej nie przyszlo mu to do glowy. Ale skad mogl wiedziec, ze go tutaj dopadna... Sam sobie winien: ciagle o niej myslal, az ja tu sciagnal swoimi myslami. Zapial koszule, podbiegl za rog budynku, przezornie stanal za plotem, zeby nie bylo widac spodni. -Aniu!\ Odwrocila glowe, stanela. Nie smial jej wolac do siebie, isc do niej nie mogl przez te nieszczesne portki, a chcial powiedziec cos tylko jej, zeby dziewczyny nie slyszaly. Moze by przywolac ja wzrokiem. Podbiegla sama do niego. -Aniu, gdybys chciala, to moglibysmy wieczorem gdzies wyskoczyc. -A gdzie? -No, chocby na ubaw, na taki wsiowy potanc w remizie. -Dobrze. Chetnie by teraz pobiegl przed siebie, wyrwal topole i przestawial chalupy, by Ania nie musiala ich omijac. Zaimponuje chlopakom, jak przyjdzie na zabawe z taka dziewczyna. Wiruja w prawo i w lewo. Ania odchylila glowe do tylu, tanczy lekko, nawet prowadzic jej nie trzeba. Sa tak zgrani, jakby tanczyli z soba od dawna. -Aniu. Kladzie mu palec na ustach. -Nie mow nic. Teraz chce tylko tanczyc. Przymknela oczy, utonela pod powiekami. Za siodma gora. Dobrze jej teraz. Dobrze tez tanczyc i nie zastanawiac sie, dlaczego jest dobrze. Otworzyla znow oczy. -Mozesz juz mowic. -A co? -Co chcesz. Zamyslil sie, pogrzebal w pamieci. -Opowiem ci o weselu Kabatow, chcesz? Takim na osiemdziesiat fajerek. Tak u nas sie mowi. Tutaj rodziny liczne. A razem z dzieciakami to bylo moze i wiecej. Ale ja ich obliczam ino wedlug kieliszkow. Zerknal na boki, czy ktorego nie widac, bo tam gdzie Kabaty, to zabawa nie trwa dluzej niz do polnocy. Orkiestra tylko korzysta, bo forsa leci im z gory, a grac juz potem nie trzeba. Nie ma dla kogo. Oszolomil ja taniec, wakacje, harmonista falszuje, ale i to ma przeciez swoj urok. Patrzy na Leszka blyszczacymi oczami. -I musisz wiedziec, ze u nas rodzina mlodej siada po jednej stronie stolu, mlodego po drugiej, a nowozency w szczycie stolu, na honorowym miejscu. Po kilku kolejkach mlody poczul taka sympatie do tamtej rodziny, ze sie przesiadl do nich na deske do prasowania, bo wiesz, krzesel to zawsze brak, i zaczal przepijac do wujka. Pili dotad, dopoki wujek nie zaczal chwiac sie na desce. Wtedy go zgarnal pod stol i o jedno miejsce przesunal sie do przodu. A trzeba ci wiedziec, ze mlody Kabat glowe mial mocna, po godzinie czy dwoch byl juz na koncu deski. Jednych zgarnial, inni sami spadali, zatrzymal sie dopiero przy stryju swojej zony. Temu spodnie zaczepily sie o deske i jakos nie zlatywal. Kabat zaczal wiec go odczepiac i od tego wszystko sie zaczelo. Mloda tak walila go po lbie slubnym bukietem, ze gole badyle w garsci jej zostaly. -Jak to, meza walila? - smieje sie Ania. -A tak. Bo tu to rodziny ze soba trzymaja. -A maz to nie rodzina? -Nie. Dopiero po nocy poslubnej. Ania znow wybucha smiechem. Leszek, osmielony, opowiada z coraz wiekszym ozywieniem. -"Co tak machasz tymi lapami i machasz? Jak dojrzeje, to sam odpadne" - mowi stryj nie wiedzac, ze Kabat chcial go tylko od deski odczepic, i lu go w leb! Kabat chwycil polmisek i walnal, az kielbasa poleciala gosciom na glowy, zaraz dolaczyl sie ktos z rodziny, ktos wyrznal butelka w lampe naftowa i zaczelo sie na calego. Ale pogotowia nie fatygowali. Rodzina sama wrzucila pana mlodego na woz, inne Kabaty o wlasnych silach sie zaladowali i czesc. Odczekali, poki mlody sie nie wylizal, i przyjechali sie godzic, bo przeciez wodka zostala, no i o pomylke przecie im poszlo, a nie o morgi. A jak sie przeprosili, o sie Kabatom przykro zrobilo, ze wprawdzie zgoda jest, ale co knoty oberwali, to oberwali, i nikt im tego nie odbierze. No i mlody wymyslil znow po pijaku, zeby dopiero na druga niedziele sie zgodzic, a poki co, tamtym dac wycisk, zeby bylo po rowno. -To rozumiem, to sie nazywa wesele! - mowi smiejac sie Ania i lekko przytula sie do niego. - Dobrze tanczysz. -To dlatego, ze z toba. Nie moze przeciez powiedziec jej wszystkiego. Tego co najwazniejsze. Potknela sie na nierownej podlodze. Chwycil ja mocniej, dotknal policzkiem jej skroni. Delikatnie odgarnal wlosy z jej twarzy. Przylgnela do niego mocniej. -Cudownie tu sie tanczy! Gdyby jeszcze tak sie nie kurzylo... Nic nie powiedzial. W przerwie skoczyl do bufetu po lemoniade, przyprowadzil do stolika jakiegos dryblasa. -Siedz tu i pilnuj! Zerknela ukradkiem. Siedzi, jak go Leszek posadzil, nie zwraca na nia uwagi. Ma chyba ze dwa metry wzrostu i niewiele mniej w barach. Nie usiluje bawic jej rozmowa, ale przyjemnie, jak sie ma takiego obronce. Gdyby sie nagle dach zawalil, podtrzymalby go pewnie na swych poteznych barach. Wrocil troche zdyszany, ale zadowolony. Gdy usiadl przy stoliku, dryblas wstal i oddalil sie bez slowa. -Tylko on jeden we wsi nie boi sie Kabatow. -Gdzie byles? Usmiechnal sie, odwrocil glowe: w drzwiach ukazal sie strazak z wiaderkiem wody. Ruszyl srodkiem sali, obficie kropiac podloge. Leszek popatrzyl z uznaniem: -No, raz dotrzymali slowa. -Nie rozumiem. -Przeciez powiedzialas, ze sie kurzy. No to poszedlem do nich i mowie, ze trzeba woda skropic podloge, bo w takim kurzu tanczyc nie mozna. Obiecali, ze zaraz przyjda. Polozyla dlon na jego rece. -Powiedzialam tylko tak sobie. -Nie szkodzi. Porzadek musi byc. A wiec tak bardzo sie z nia liczy? Z kazdym wypowiedzianym przez nia slowem?... Ogarnia ja wzruszenie. Wracaja z zabawy droga przez las. Swiatlo reflektora rozgarnia drzewa. Nagle Leszek zatrzymuje motor, gasi reflektor. Odwraca ku niej glowe. -Chcialem, zebys zobaczyla las noca. Zeskoczyla z motoru. Wylaczyl go, oparl o drzewo. Oczy mu blyszcza... Ocknela sie. -Fajnie. Pogapimy sie troche. Droga wsrod drzew jasnieje w ksiezycowej poswiacie. Ania ma na sobie lekka, powiewna sukienke i bialy sweterek z szerokim kolnierzem. Jej sylwetka rysuje sie zgrabnie na tle lasu i nocy. Leszek delikatnie dotyka jej wlosow. -Jaki tu spokoj i cisza... - szepcze jej niemal do ucha. Odwraca glowe, lekko odsuwa sie od niego. -Spojrz, tam jest Wielki Woz - wskazuje reka. Nie patrzy na niebo, patrzy na nia. Tak wielka ma ochote objac ja, pocalowac. Nad jeziorem zabraklo mu odwagi, ale teraz... Czuje na twarzy jego oddech. Podnosi kolnierz sweterka, zapina guzik pod szyja. -Chlodno sie robi, jedzmy. Zrozumial. Zdjal marynarke, podal ja Ani. -Wloz to na siebie, bedzie ci cieplej. - Podszedl do motoru, kopnal starter. - Wsiadaj! - mowi sucho, bezbarwnie. Tak, zabawa skonczona. Obok niego stoi studentka. A on coz... Dla niego szczytem kariery bylo prawo jazdy, kurs dla operatorow dzwigowych. Trudno, petac sie przy niej nie bedzie. Moze nawet podobal jej sie przez chwile tam, na zabawie, ale to juz nie ma zadnego znaczenia. A przeciez chcial ja tylko przygarnac do siebie, pocalowac. Wiedzial, ze przy koncu lata Ania wyjedzie, ale nie zastanawial sie nad tym. Liczyl sie tylko czas terazniejszy. I nagle uswiadomil sobie, ze nie ma czasu terazniejszego. Nikt kolo niego nie siedzi, nie idzie, nie szedl. Nikt go nie sluchal. Wszystko mu sie tylko zdawalo. Coz on ja moze obchodzic... Nie bedzie narzucal sie, ponizal. Naprawde jest tylko Bronka. Jego dziewczyna. Swoja i bliska. Dodal gazu. Jeszcze tylko kawalek, skret w lewo i zatrzymuje sie przed domem Wieski. -Dobranoc, Aniu. Pocalowal ja w reke, poczekal, poki nie weszla na werande, wskoczyl na motor; na pelnych obrotach silnika ruszyl z miejsca, az sie zakotlowalo na drodze. IV Odpust.Tylko a odpuscie moga smakowac najgorsze cukierki, tylko tutaj mozna przystroic sie sznurem obwarzankow, tylko tu koraliki maja wartosc prawdziwych korali. Rzecz wygrana posiada szczegolna wartosc: trzeba miec przeciez szczescie, mozna wyprobowac je tutaj. Pierscionek z drutu, gipsowy kogucik, koraliki na sznurku powiekszaja swa wartosc o wiare w to szczescie, ktorego w zyciu tak przeciez malo. Mozna zakrecic drewnianym patykiem wokol stolika, na ktorym poustawiano palmy i slonie, broszki, pierscionki, kogutki z gliny, szklane labedzie. Wszystko wiruje, w glowie sie kreci od wszelakiego nadmiaru barw. Skarby do osiagniecia wylacznie ze szczesciem, bo na kreconym stoliku nie istnieja miejsca przegrane. Ale najwazniejsza jest karuzela. Wysoka jak kosciol. Dominuje nad odpustem. Nadaje mu sens. Co wart bylby odpust bez karuzeli? Pomieszany z muzyka gwar tworzy nastroj. Mozna na niej oderwac sie od ziemi, od codziennosci, wzniesc sie wysoko, pod niebo, chociaz na chwilke. I miec te pewnosc, ze wysiadzie sie tam, gdzie sie wsiadlo, ze nic sie nie stanie, nic sie nie zmieni na gorsze. Karuzelowy harmonista... Jakby stworzony wylacznie do tego celu. Plecami przyrosl do karuzeli. Przyklejony do warg niedopalek tkwi tam bez przerwy. Nieruchoma jest takze harmonia. Powietrze do miechow wtlacza nogami. Monotonnie. Jakby udeptywal w beczce kapuste. Celebruje dzien uroczysty. Dzwieki niosa sie gora, przeciskaja sie przez cizbe, pomiedzy nogami... W poblizu straganow Leszek. Milczacy i nieruchomy. -Bronka. -Co? Nagle ozywil sie troche. -Wieczorem pojdziemy troche poskakac. Chcesz? W remizie dzis ubaw. Skinela glowa. Pociagnal ja za reke do karuzeli. Wsiedli. Harmonista nacisnal miechy. Potem zniknal im z oczu, znow sie pojawil, zniknal... Trzeba strzasnac z siebie tamte wieczory. Nie waza jeszcze zbyt wiele. Jedynie z Bronka cos maja. I chociaz oderwana teraz od ziemi, wystarczy naddac sie cialem, rozhustac, uchwycic jej lancuch, przyciagnac do siebie. Kreca sie razem w ograniczonej przestrzeni, nikt od nikogo uciec nie moze, choc dogonic tez trudno. Mial glowe, kto wymyslil karuzele. Okulary sloneczne potem jej kupil, na "kreciolku" wygral zloty pierscionek. Trzeba go wcisnac na palec dziewczynie. Widocznie ktos tam na gorze zadecydowal za niego... Bylo, nie bylo... -Ino go nie zgub, bo... Spojrzala z wyrzutem. -Mialabym zgubic? Przecie od ciebie. Blyszczy na palcu jak prawdziwy. Niewiele potrzeba slonca, by rzeczom nadac slonca i blasku. Przytula sie mocniej do Leszka. -Juz dawno nie bylismy tak razem ze soba. -Ano, jakos nie wychodzilo... Zniwa... Wszystkie zale stopily sie teraz w usmiech, slonce przegania z nieba resztki chmur. Kupili na straganie kielbase, bulki, do kieszeni wcisnal butelke piwa. Wyszli z tlumu nad jezioro, usiedli na trawie... A Ania tak przeciez by nie mogl. Z petem kielbasy w garsci, z butelka piwa. Rozluznil krawat. -Nad woda, a jakos goraco. -Bo wiatr w tamta strone. Do wody. Spojrzal na nia uwaznie. -A wiesz, ze pewnie masz racje. Przeszli przez groble na druga strone jeziora. Zdjal marynarke, przewiesil ja przez ramie. -Goraco. Skinela glowa. Rzeczywiscie goraco. A tak jej bylo dotad nijako. -Czemu nie mowisz, ino kiwasz glowa? Czys ty gorsza od innych? Plecami oparl sie o wierzbe, popatrzyl na wode. -Wykapiesz sie? Na policzki splynela goraczka, dlonie zaczely sie pocic. Wykapac sie? Teraz? Spuscila oczy. -Nie mam, Leszek, kostiumu. -No to co? Majtki masz przecie, a tego od gory nie musisz sie wstydzic. -Ale... tak przecie nie mozna. -Dlaczego? -Bo odpust. -To co? Tutaj nikogo nie ma. Nikt nie zobaczy. -Ale ja mowie, ze odpust. Zrozumial. Dzwony tu slychac z daleka. Maszeruje procesja. Na oknach karbowana bibulka. -Ano, jak sobie uwazasz. Ja sie wykapie. Zdjal buty, koszule, spodnie zlozyl starannie w kancik. Pobiegl do wody. Przyjemnie. Woda czysta i rzeska. Bronka pewnie moczy nogi przy brzegu... Zanurzyl sie glebiej, rzucil sie miekko na wode, szeroko rozgarnal ja ramionami. Kiedys z Ania tak plywal. Daleko. Az na srodek jeziora. Uslyszal szelest za soba. Potem chlupnelo glosniej. Oglada sie. Bronka w halce wchodzi do wody. Idzie do niego. Woda siega jej piersi... Zeby nie zloscil sie, ze odmowila. Taki dzis dobry. Dal jej pierscionek. -Bronka! Idzie powoli, szczesliwa, im blizej Leszka, tym bardziej kryje ja woda, wstydzic juz sie nie musi; unosi sie lekko na palcach. Moglaby tak isc teraz bez konca, cos ogarnia ja cala niby ta woda, nie czuje wlasnego ciezaru... -Chodz, poplyniemy! - krzyknal, plynac w kierunku jeziora. Stanela, gdy woda siegala jej ust. Przestraszyla sie nagle. Zapatrzona w Leszka nie myslala o sobie. Cofa noge. Nie moze. Opor wody obezwladnia jej ruchy. Pcha coraz bardziej na glebie. -Leszek! Dal nurka, zeby go woda ogarnela calego. Nadmiar powietrza rozpycha piersi, wiec moze tak dlugo, lekko, przy samym dnie, dotykajac palcami piasku, by znow jednym, silnym wyrzutem nog znalezc sie na powierzchni. -Leszek! Zawrocil. Wolno plynie w jej strone. Patrzy, jak Bronka stoi tak nieruchomo z broda zadarta do gory. -No, czego tak stoisz i stoisz? Poruszyla ustami i nagle umilkla w polowie slowa. Zrozumial. Jednym wyrzutem rak znalazl sie przy niej. Objela go mocno za szyje, przylgnela kurczowo. -Nie umiem plywac - przeprasza go szeptem za ten gest niespodziewany. Pomogl jej wyjsc na mielizne. -To po co wlazisz az tak daleko? Mocniej przylgnela do jego ramienia, spoglada w oczy, nie ma juz nic do ukrycia. Halka oblepia jej piersi. -Sciagaj to wszystko ze siebie. Wygladasz jak zmokla kura. Zmartwila sie. Tak bardzo chciala mu sie przeciez podobac. -No, chcesz sie przeziebic? Slonce weszlo na chwile za chmury, od jeziora wiatr powial. Bronka trzesie sie z zimna i wstydu. -To odwroc sie troche. Od strony odpustu hucza wciaz dzwony. Z tylu rozbiera sie Bronka. Slonce znow wyjrzalo zza chmur. Goraco ogarnia Leszka calego. Obejrzal sie, podbiegl do niej, wzial ja w ramiona, polozyl na trawie. Lezy teraz przykryta jego marynarka. Poglaskal ja lekko po twarzy. -Bronka. -Co? -A nie zostalo cos w siatce, zeby sobie przetracic? Bo ja to, wiesz, lubie... potem... Noga przyciagnela siatke, wyciagnela kawal kielbasy, bulke, podala Leszkowi z usmiechem. Jak gospodyni. Fala tkliwosci ogarnela chlopaka. Zjadl, dlonia wytarl usta, objal ja mocno, wtulil jej sie pod pache i usnal znuzony. Z trudem znalezli dwa wolne miejsca przy stole. Zapach serdelkow z musztarda wala sie po brudnym obrusie, w drugiej Sali orkiestra rznie z przytupem walczyka. Przyniosl cwiartke, przegryzli serdelkiem, pociagnal Bronke za rekaw. -Chodz, wywiniemy. Nagle ktos zastapil im droge. -Czesc, Leszek. Kope lat...! Leszek zatrzymal sie z niechecia. -To ty, Witek? -Chodz, stary. Trzeba to podlac. -Jestem z kobieta. -Nie szkodzi. Dla kobiety tez starczy. Przesiedzieli z nim cwiartke i jeszcze nastepna. Witek moglby tak jeszcze, ale Leszkowi sie spieszy. Nie po to przeciez placil za bilet, zeby tylko siedziec za stolem. Weszli na sale. Wzial Bronke za reke, przyciagnal. Znow mu swojsko, jak dawniej. Okna szeroko otwarte. Lekko na duszy. Tutaj ja poznal, gdy stala tam w kacie -Pamietasz? - przyciagnal ja mocniej do siebie. -No... Rozluznil krawat pod szyja, rozpial guziczek. -Fajnie? Skinela glowa. -Pamietasz, jakies tu stala? Oparla mu glowe na ramieniu. -Och ty... Ale fajna ty jestes. -Nie bujasz? I wtedy na sali zobaczyl Anie. Mignela mu przed oczami, zawirowala. Przeciera powieki: az tak sie upil czy co? Nie. Chyba mu sie tylko zdawalo. Skad by tu Ania? Po chwili zobaczyl Wieske, potem znow Zosie... To niemozliwe. Czuje, ze trzyma teraz obca dziewczyne. Ze zloscia patrzy na Bronke. I na to, co dzisiaj razem przezyli. Cos sieklo go z ta kapiela. Nie bylo przeciez tak znowu goraco, by sie musial studzic w jeziorze. Mogli przejsc sie kawalek, zamoczyc nogi i czesc. Wtedy by pewnie nie bylo tego tam... Karuzela, pierscionek - diabli nadali to wszystko... No tak. Nudzily sie pewnie. Ania taka ciekawa wszystkiego. Przyszly zobaczyc wies od podszewki, rozerwac sie troche, ktos podszedl, poprosil i... -No co? Nie umiesz w lewo? Potknela sie. Zawsze tanczyli tylko w prawo. Chwycila go mocniej za ramie. Pewnie Leszek ma racje: przeciez nie mozna wciaz w jedna strone. Zeby tylko znow nie poplataly sie nogi. -Nie trzymaj tak mocno, bo niewygodnie. Jakby szafe przesuwal, albo i gorzej. Po diabla ja tutaj przytaszczyl? Nawet sie nie pchal w te trawy. Samo tak jakos wypadlo. Niczego z nia nie planowal. -O Jezu! Znow nadeptalas! Do polowy zabawy jeszcze daleko. Jak z nia wytrzyma tutaj do konca? Rece i nogi urobi. Orkiestra takze nawala: gdy nie trzeba, to ciagle sa przerwy, a teraz graja jednego po drugim. Ale on przeciez nie musi. Najwyzej do konca tego kawalka. Jeszcze harmonista nie odlozyl dobrze harmonii, a juz taszczy Bronke do stolu z powrotem. Gdyby tak z Ania mogl teraz... A moze cos da sie wykombinowac? -Czemu, Witek, nie tanczysz? Tamten kiwnal sie nad kuflem piwa. -Mowisz, nie tancze?... Rzeczywiscie. Pewnie dlatego, ze jestem sam. -A my? Przeciez mozesz z Bronka zatanczyc. Witek umoczyl usta w piwie. -Chybaby mogl, dlaczego nie. -No to pros Bronke zaraz do tanca. Na co czekasz? -Rzeczywiscie - poderwal sie z miejsca, potem nagle usiadl z powrotem. - Ino, ze jeszcze nie graja. -To beda. Spokojna glowa. Poczekaj! Pojde zobaczyc. Czlowiek placi, a oni jak z laski. Pobiegl na sale: stoja przy oknie. Jak kiedys, we trzy. Poki nie zrobil w tej trojce wylomu. Wiec jednak... Cos mu sie wtedy udalo. Teraz dopiero to zauwazyl. Gdy zobaczyl je znow razem. Swiat zmniejszyl sie znowu do rozmiarow tej Sali. Wystarczy tylko reke wyciagnac. Uklonil sie, poprosil Anie do tanca. -Przeciez jeszcze nie graja. No tak. A caly czas wydawalo mu sie, ze slyszy muzyke. Widocznie byly to dzwieki jeszcze z tamtej zabawy. Ale to nic, ze sie pospieszyl. Przynajmniej teraz juz nikt mu jej tutaj nie porwie. Kocha ja przeciez. Od dawna. Od tamtej chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyl ja na przystanku. Zawsze ja kochal. To za nia tesknil, choc nigdy jej przedtem nie widzial. Dlatego lubil spogladac do gory. Gdyby nie zjawila sie Ania w jego zyciu - i tak by wygladal za nia oknem, szukal jej w sadzie, na drzewach. Zaraz musi jej o tym powiedziec. O wszystkim. Slucha go z usmiechem, gdy nieporadnie uklada to w zdania. Nikt tak dotychczas do niej nie mowil. -Ty nie wiesz, ty nic nie wiesz, ale ja tez przecie nic nie wiedzialem. Ino to, ze bylo mi dobrze. Bo tego nie mozna zrozumiec - mowi nie patrzac jej w oczy. - Ja prosty chlopak, a ty studentka, no nie?... Ale ja przecie niczego nie chcialem od ciebie... Ino tak sobie. Bez celu... -Czy nie za duzo sobie wypiles? - smieje sie Ania. -Trzy cwiartki. Jak Boga jedynego kocham. We trzech. Ocknal sie. W sasiedniej Sali czeka Bronka. Raz zatanczyla z Witkiem, potem nie dostrzegl jej wsrod tanczacych. Albo Witek nagle zesztywnial, albo Bronka slyszy gdzies deszcz. W deszcz przeciez zawsze jej smutno. W oberku jednak nie mozna bylo powiedziec wszystkiego. Zbyt szybko sie toczy. A tyle ma jej dzis tego, ze na plecach by nie uniosl. Nazbieralo sie. Gdyby zagrali tak tango. Ale zawsze mial pecha. Skonczyl sie taniec. Odprowadzil Anie pod okno. -Poczekasz? Niezadlugo tu wroce. Bronka siedzi nieruchomo przy stole. Witek drzemie nad kuflem piwa. -Dlaczego nie tanczycie? Dzwignal glowe. -Mowisz, ze nie tanczymy?... Rzeczywiscie. Bronka! Dlaczego my nie tanczymy? Wzruszyla ramionami. Witek pociagnal lyk piwa. -No widzisz. Ona nie wie, to niby skad ja mam wiedziec. - Osunal sie glebiej na krzeslo. Bronka wzruszyla znow ramionami. -Spil sie jak wieprzak. -Tylko nie wieprzak - wybelkotal, nie poruszajac nawet ustami. - U wuja jestem pod Nowym Targiem. Kolo Zakopanego. -Dlugo cie nie bylo. - Bronka spojrzala na Leszka bez zalu, choc smutno. -Znajomych spotkalem. Podsunela mu szklanke z herbata. -Zimna. Nie lubie. Herbata musi byc goraca. -Przyniesc ci druga? Przytrzymal ja za reke. -Zostan. -Trzy tance ciebie nie bylo. Zachnal sie. -Nie trzy, ino dwa. Bo trzeciego grali bez przerwy do kupy z drugim. Przypomnial sobie, ze widziala go z Ania. Musiala go widziec. -Na zabawie, to wszyscy razem sie bawia - wyjasnil na wszelki wypadek. -Przecie ja wiem - szepnela. -Tak juz jest w miescie. Wolalby, zeby zrobila mu awanture. Wtedy wszystko byloby proste. A ona tylko tak sobie. Cichutko. Jakby mowila o innych. Albo skarzyla sie, ze ja noga boli. Nie. Musi cos zrobic. Natychmiast. Witek odpada. Zreszta zadne doskakiwanie tam nie rozwiazuje problemu. Nie wypusci juz Ani. Stalo sie. Najgorsze powiedzial. Teraz to tylko jeszcze rozwinac. -Chodz, Bronka. Idziemy - zdecydowal stanowczo. -Na tango? -Do domu. Przyjrzala mu sie uwaznie. -A po co? -Glowa mnie boli... Nie wiem. Pewnie zaszkodzila mi wodka. Albo i te serdelki. Wsiedli na motor. Objela go mocno, zeby nie zleciec. Nigdy nie ruszal tak ostro. Ale przyjemnie sie przytulic. Poczuc znajomy wiatr na skroniach. Daleki od dusznej remizy. Dopiero tutaj czuje sie bezpiecznie. Na otwartej przestrzeni. Dom niedaleko, za domem sad, miedza... Wiatr zdmuchnal sukienke kolan. Odslonil uda. Szkoda, ze ciemno, i Leszek nie widzi. Juz teraz nie bedzie sie wstydzic. Do domu nie musi sie spieszyc. Wyszli z zabawy wczesniej - ich sprawa. Pochodza troche przy domu, moze jablka sa jeszcze na drzewie... Ciekawe, czy po ciemku odnajda to miejsce na miedzy. Zahamowal raptownie. Wcisnelo ja w niego. Przymurowalo do plecow. Zeskoczyla zwinnie. Leszek nie schodzi jednak z motoru. -Nie odprowadzisz? Wciaz kreci raczka od gazu. -Jestesmy przeciez pod twoim domem. Nie rozumie go jeszcze. -Mozemy przejsc sie kawalek. -Mowilem przecie, ze leb mi peka. -Na powietrzu predzej ci przejdzie. -Nie, nie - zaprzeczyl gwaltownie. - Lepiej mi sie bedzie do lozka polozyc. Podeszla blizej do niego, oparla dlon na kierownicy, dotknela jego reki jakby niechcacy. Nie mozna zreszta inaczej, bo Leszek trzyma palce na wycisnietym sprzegle. Bieg jest wlaczony, motor na obrotach, tylko palce puscic i... -Leszek! Powiedz, co sie stalo. - Cos jej nagle zaczyna nie zgadzac sie w tym wszystkim. -Nic sie nie stalo. -Powiedz! Pogniewales sie na mnie o co? -Co bym sie mial pogniewac. Poruszyl manetka gazu. Motor glosniej zawarczal. -Zostan tu troche. Smutno mi jakos. -Ty sie tez poloz, odpocznij. Caly dzien przecie na nogach. Bronka czuje, ze dzien rwie sie jej teraz na strzepy. Karuzela, pierscionek, jezioro, Woda pcha sie do ust, ogarnia, nie moze poruszyc noga do tylu. Koniec. -Leszek. -Co? W polowie mysli sie zatrzymala. Trudno wydobyc cos z siebie. Przebic sie przez narastajacy warkot motoru, ulozyc to w slowa. Moze rzeczywiscie nic sie nie stalo. -No? - niecierpliwi sie Leszek. -Juz nic. Ucieszyl sie. -No to juz jade. We wtorek znow wpadne. Albo we czwartek. Chyba zeby mi cos tam w domu wypadlo. Nie pocalowal jej nawet. Zakotlowalo sie pod tylnym kolem, polozyl motor na boku, w miejscu zakrecil. Z powrotem do remizy jest blizej niz stamtad tutaj. Dziw, ze nie wysypal sie gdzies na sciezce, tak rwal do przodu. Ale nie zastal juz Ani. Podobno wyszly przed chwila. Wyskoczyl z Sali, kopnal starter motoru. Musi je jeszcze dogonic, bo jutro zabraknie slow. Dzisiejsze, luzne, bez ladu i skladu, ktorych jeszcze polowe w tancu pogubil, jutro beda wygladac zalosnie. Przez te ostatnia cwiartke, ktora Witek wyciagnal z kieszeni. Stanal naprzeciw jej domu, lekko dodal gazu. Silny strumien z reflektora oswietlil szyby. Potem wylaczyl motor, poczekal - nikt nie wyszedl przed dom. Kreci sie bez celu po obejsciu, szuka jakiejs dziury w plocie, zeby ja mozna zalatac. Szkoda, ze deszcz nie pada... Uwalilby sie w jakims kacie i przespal ten pusty, dluzacy sie wieczor. Nie poszedl dzisiaj w strone lasu, Ania tez nie pokazala sie w poblizu. Omijaja sie z daleka, unikaja utartych szlakow. Trudno by im bylo teraz isc obok siebie i rozmawiac. Zepsul wszystko pijanym belkotem, na wyznania mu sie zebralo... Ania jest mu wdzieczna, ze nie przychodzi, nie pyta o nic, nie domaga sie odpowiedzi. Bo na wsi ludzie cenia rzeczowosc, kazdy lubi wiedziec, na co moze liczyc. Wypozyczenie mlockarni, kupno prosiaka czy oswiadczyny - wszystko zalatwia sie jednakowo, jak na targu, przybijajac dlonia na znak zgody. Tak albo siak. Leszek zachowuje sie inaczej: czeka. Chce, aby z pamieci ulecialy slowa, z ktorymi oboje nie wiedzieliby co poczac. Sciagnal przemoczona koszule, umyl sie i nie zdejmujac spodni rzucil sie na lozko. -Coz to, nigdzie nie idziesz? - dziwi sie matka. -W krzyzu mnie lupie, musialem sie przedzwignac. -Moze cie natrzec spirytusem? -Da mama spokoj. Samo wlazlo, to samo wyjdzie. W niedziele pojechal do Bronki. Poszli na spacer w pola. W dogasajacym sloncu polyskiwaly rzyska. -Bronka... Ty nie jestes ze mna szczesliwa - mowi nie patrzac na nia. -Jestem - mowi z wahaniem. -Nie. Ja to widze, wciaz jestes smutna. -Juz taka widac mam nature. - Bronka probuje sie usmiechnac, ale oczy ma smutne. -Nie, Bronka. Ja wiem. To przeze mnie, ja jestem winien. Przestraszyla sie. -Ale co tez ty mowisz! - usiluje zaprzeczyc, lecz glos jej drzy. -Zmienilem sie, juz nie jestem taki jak dawniej. -W miescie kazdy sie zmienia, o czym tu gadac. -Nie, Bronka. Musimy pogadac, i to zaraz - nie ustepowal. - Ja wiem, ze lepiej by bylo potem... Ale ja nie chce, zeby bylo lepiej dla mnie, rozumiesz? -Nie. Ida przed siebie w milczeniu. Leszek nie wie, od czego zaczac. Bronka niewiele z jego slow pojela. Czuje tylko chlod ciagnacy od pol. Boi sie tej rozmowy, lecz bardziej boi sie milczenia. Jak nocy, za ktora cos sie zawsze kryje. Za chwile tez zrobi sie ciemno. Leszek wsiadzie na motor, odjedzie... Musi to wreszcie z siebie wyrzucic, niech sie dzieje co chce: -Leszek... T kochasz sie w jakiejs. Nie odpowiedzial od razu. Chcial to powiedziec inaczej, oszczedzic jej upokorzenia. Ale teraz nie moze klamac. Bronka przerywa pytaniem tok jego mysli. -A ona tez sie w tobie kocha? -Nie. Chyba nie. Siedli na miedzy. Bronka otulila sie chustka, wsparla glowe na rekach. -Tutejsza? -Nie, z Lodzi. Spoglada w przestrzen, w niebieskawy pas lasu na horyzoncie. Zrobilo jej sie troche lzej. Lodz daleko. Leszek na jesieni idzie do wojska, zapomni. Kto by w Lodzi mial czas odpisywac na listy... -Spales z nia? - patrzy na niego z niepokojem. Potrzasnal przeczaco glowa. Ucieszyla sie. Co to za zdrada? Takie ni to, i sio. -To tak, jakby tamtej nie bylo. Przysunela sie blizej. W oczach jej maluje sie tkliwosc, oczekiwanie, nadzieja... -Ale jest tutaj. -Gdzie? Polozyl reke na piersi. Spotkali sie we wtorek przed wieczorem. Szla droga sama, bez Wieski i Zochy. Powitala go usmiechem, zwyczajnie, jakby nie bylo miedzy nimi tamtej rozmowy. Czul sie swobodnie, lekko. Jest wolny. Juz nie bedzie jezdzil do Bronki. Nie kocha jej, nie kochal. Wszystkie wieczory moze poswiecic Ani. Nie powie jej, ze z Bronka juz koniec. Ze byla w ogole jakas Bronka. Parno. W oddali pomrukuje niebo. -Slyszysz? Burza nadchodzi. -Jeszcze niepredko, moze ominie nas bokiem - odpowiada Ania spokojnie. -Popatrz, tutaj sie urodzilem. - przystanal, wskazal na chalupe. -Wiem, pokazywales mi kiedys. -Widzialas tylko z daleka. Taki sobie... wiejski obrazek. Troche kwiatow pod oknem... Ale zobacz, jak to sie wali, pochyla... Ojciec ledwie sie umie podpisac. Czy tez mowilem ci o tym? -Dlaczego mowisz mi to wszystko? -Nie wiem... Po prostu chce, zebys wiedziala. Jak przyszedl do nas Wieczorek, wiesz, ten dzierzawca, zeby mnie wziac do siebie - piecset zlotych miesiecznie i zarcie - ty wiesz, jakie to bylo szczescie? Umilkl. Robi sie coraz mroczniej. Ida naprzeciw burzy, w strone, skad nadciagaja chmury. -Alem cos w zyciu zdobyl. Tymi rekami. Ania przyglada mu sie uwaznie. Zaraz... jak Krzysztof mowil? "My, mlodzi, nauczylismy sie brac, i to nie wszystko". -Dopiero teraz widze, ze nie mam nic. Ty jestes studentka, a ja taki tam sobie. Pojdziemy razem kawalek, potem rozejda sie drogi... Tylko trudno mi bedzie cie zapomniec - mowi cicho. Blyskawica rozdarla niebo, rozlegl sie grzmot. -Aniu, musimy uciekac, zaraz lunie deszcz. Zatrzymala sie nagle. -Moglabym ci pomoc, gdybys chcial. Sprobuj jeszcze raz na cos sie odwazyc. Sa przeciez technika dla pracujacych. Moze bym mogla dowiedziec sie o jakas szkole, zalatwic cos... -A co z praca? To nie takie proste jak ci sie zdaje. -Kierowcow brak wszedzie, na pewno cie przyjma. Usmiechnal sie. Tak, to racja. Ma przeciez zawod. Jak na Slask wyjezdzal, nie umial nic, a jednak jakos mu poszlo... Moze by sprobowac w Lodzi, tam gdzie Ania? Az przystanal z wrazenia. -No tak, ale... dlaczego chcesz mi pomoc? -Bo ludzie musza sobie pomagac. No dobrze. Niechby tak bylo. Ale on nie przywykl niczego brac za darmo, a na dodatek od dziewczyny. -A ja? Co ja bym mogl dla ciebie zrobic? Ozywila sie. -Nawet nie wiesz, jak duzo. No bo widzisz, ja podziwiam twoja wytrwalosc, pracowitosc, twoj upor. Chcialabym sie tego od ciebie nauczyc. Huknal piorun, zabebnily na drzewach pierwsze krople deszczu. -Uciekajmy! - zlapal ja za reke. -Nie. Spadla rzesista ulewa. Wszystko wokol przeslonily strumienie wody. Po twarzy Ani i po wlosach ciurkiem splywaja krople, przemoczona sukienka oblepia cialo. -Widzisz? - smieje sie. - To cudowne tak stac na deszczu. Niech pada. Coraz wiekszy. Dotad widzialam deszcz spod parasola, a przeciez trzeba cos przezyc naprawde. I deszcz, i... -Aniu! -Cicho. Nie mow nic... Twarz podniosla do gory. Prosto na deszcz, ktory rozpryskuje jej sie teraz na czole. Otwiera usta chlonac go chciwie. Strugi wody zalewaja ja cala, zmierzwione wlosy lepia sie do policzkow i karku. Wyciagnal rece, przygarnal ja do siebie. -Widzisz, Leszku. Wszelki lad zniszczony za jednym zamachem. -Aniu... Pocalowal ja w usta. -Aniu... Moja Aniu... -Moze i twoja. Chcesz? Szli wolno w strugach deszczu, przytuleni do siebie, szczesliwi. V Powoli wraca z przystanku. Spoglada na zolknace na drzewach liscie. Nie ma juz Ani, zostalo tylko troche slow. Na jak dlugo ich starczy? To, co wczoraj wydawalo sie realne, mozliwe do spelnienia, dzis budzi tyle watpliwosci... Powiedziala pewnie tak sobie. Zeby ladniej wypadl ten pocalunek. Ale jutro, pojutrze? Gdy znajdzie sie w domu, wsrod swoich, zapomni o swej obietnicy. I o nim rowniez. Ale on o szkole juz nie zapomni.Dostrzegl na polu ogromny kamien. Rozejrzal sie, czy w poblizu nikogo nie widac, przesadzil row, pochylil sie nad kamieniem: jezeli uda mu sie go podzwignac, to dopnie swego. Nie jest przesadny, chce tylko wyprobowac swe sily. Czy mu ich starczy, by ruszyc z miejsca rzecz niemozliwa? Zaparl sie w sobie, chwycil oburacz glaz, wczepil sie pazurami, dzwignal. Zaczerpnal w pluca powietrza. Niech sobie Ania robi co chce - on juz sie zdecydowal. Teraz musi go zaniesc tam, gdzie pierwszy raz ja pocalowal. Zaniosl, rzucil na ziemie, wytarl twarz mokra od potu. Odsapnal chwile i ruszyl w strone wioski. Ot tak, bez celu. Zatrzymal sie przed budynkiem szkoly. Przeczytal plakat wiszacy na drzwiach. Nie, to nie dla niego, lecz nie zawadzi zapytac. Pchnal drzwi, wszedl do srodka. -Leszek... pan Leszek! - powitala go kierowniczka zapraszajac, by usiadl. - Co to, syna pan przyszedl zapisac do szkoly? - zagadnela z usmiechem. Poczul znajomy zapach lawek, zeszytow, kredy. Rozejrzal sie. -Nie, prosze pani, akurat tedy przechodzilem wiec chcialem odwiedzic znajome katy. Tyle lat chodzilo sie do szkoly... Wyjela paczke papierosow, poczestowala go. -Dziekuje, nie pale. A przy okazji... przeczytalem to ogloszenie o szkole dla doroslych i przyszlo mi na mysl, ze gdyby pani pozwolila, to... -Przeciez pan skonczyl szkole. Usmiechnal sie. -No niby tak, ale chcialem zdawac do technikum... - zajaknal sie. Zapinal i odpinal guzik marynarki. - Jesienia ide do wojska, wiec zeby teraz, poki mnie nie wezma, nie marnowac czasu, chcialbym przychodzic do szkoly. Cos sobie przypomniec, powtorzyc... -Prosze bardzo, nie widze przeszkod. Nauka wypelnia mu wieczory. Nie dreczy sie juz sam soba, nie medytuje. Ma sposobnosc, by wlozyc lepsze ubranie, zawiazac krawat. Kupil sobie pilnik do paznokci, nowy dlugopis, krem po goleniu. Dobrze czuje sie w szkole, chlopy stare, ledwie czytaja, a jemu do szkoly jakby na spacer. Czasami posmiac sie mozna, chocby z rozmowy Kedziorka z nauczycielka matematyki. Stoi przy tablicy i obgryza paznokcie, choc juz stuknela mu trzydziestka. -No i co? - pyta nauczycielka patrzac na zabazgrana tablice. -Nic mi nie idzie... - wzrusza ramionami Kedziorek. -Czego pan nie rozumie? -Rozumiec, to ja rozumiem, ino mi nie wychodzi... Zaprenumerowal tygodnik "Dookola swiata". Korzysc podwojna, bo i w liscie do Ani moze o cos z dziedziny geografii i historii zahaczyc. Nie wypada pisac do niej tak, jak kiedys pisywal do Bronki. Z listami teraz ma klopoty. Z glupim tytulem juz klopot. A musi byc jeszcze zakonczenie i cos w srodku. Czym zapelnic te cztery czyste stronniczki? O zdrowiu cos napomknac? O pogodzie? Obgryzl olowek do polowy, pokreslil kartke, rzucil w kat, wyszedl na podworko. Szuka, co mozna by naprawic. Znowu ten plot? A moze gaznik przeczyscic, podkrecic sprzeglo? Najchetniej wyskoczylby gdzies na motorze, przejechal sie po szosie. A potem moglby spokojnie siasc do pisania listu. W szkole z podrecznika dopiero pare kartek zdazyli przerobic, umie to juz na pamiec. Wiadomo, im sie nie spieszy, mysla tylko o tym, zeby swiadectwo otrzymac, i na tym koniec. Musi jakos wytrwac przez kilka tygodni, potem pojdzie do wojska, a jak wroci, to powaznie wezmie sie do nauki. Pusto i nudno. Zegar tyka miarowo, godziny plyna wolno, nic sie nie dzieje. To samo o siodmej co o osmej. Nie opuszcza go poczucie, ze bezmyslnie marnuje czas. Powinien czyms sie zajac, czegos sie uczyc, czytac, pisac, notowac, ale nie wie, jak sie do tego zabrac, od czego zaczac. Moze by poradzic sie Ani? Nie. Nie bedzie z siebie robil ofiary. Za reke ma go prowadzic czy jak? Sto razy trudniej bylo na Slasku i dal sobie rade, to i teraz cos wymysli. Przykro mu jest, ze Ania tak malo pisze, przyslala tylko kartke z pozdrowieniami, z kolorowym widokiem Lodzi. No wlasnie, pozdrawia go i na tym koniec. O czym tu myslec? Na co czekac? A jednak czeka. I neka go niepokoj. Wyciaga kartke z kieszeni, przyglada sie literkom: male, troche podluzne, jakby podobne do Ani. -Jakas paczka do ciebie. Listonosz przyniosl. Poderwal sie. -Czemu mi mama zaraz nie powiedziala? Gdzie? -W pokoju. Goraczkowo zrywa sznurek, odwija papier: Stary czlowiek i morze, Jezyk polski na co dzien, Slownik wyrazow obcych. Spomiedzy ksiazek wypadl list. -No widzi mama? Jest! - wykrzyknal radosnie. -Co? Zreflektowal sie. Matka przeciez nic nie wie o Ani. -Niewazne. Wkrotce nadeszly inne ksiazki. W dlugim liscie Ania dzielila sie z nim uwagami z lektury, proszac by napisal jakie jest jego zdanie. Przeczytal za jednym zamachem pol ksiazki. -Bys juz zgasil te lampe. W oczy razi. -Zaraz, zaraz. Jeszcze tylko kawalek. Cholernie, wie mama, teraz ciekawe. -Ino czytasz i czytasz. -Mowilem juz mamie, ze nie mowi sie ino. -Ino jak? -Ino tylko... Tylko tylko - poprawil sie szybko. Wbiega szybko na klatke schodowa, plaszcz wiesza na poreczy, przyczesuje wlosy, obciaga marynarke. Rzuca okiem, czy wszystkie guziki zapiete i czy ma chustke do nosa w kieszeni. Jakos to bedzie. Tylko z deserem moze byc klopot. Kompot je sie lyzeczka, takze i budyn, ale ciastko przekladane budyniem? No, ostatecznie mozna powiedziec, ze sie nie lubi, ale nie wie znow tylko, czy wypada nie lubic. A w ogole, to najlepiej, zeby byl rosol, a na drugie schabowy. Z kapusta. Bo kapusta jest na talerzu i nie trzeba niczego z polmiska nakladac. Mial wielka ochote przyjechac do lodzi, jeszcze nigdy tu nie byl. Napomknal o tym w liscie do Ani. Napisala, zeby przyjechal, ze pokaze mu to i owo. W garniturek sie wbil, woda kolonska spryskal, i byl gotow do podrozy. Poprzedniego dnia, w sobote, leb kurze ucial toporkiem, oskubal ja, wybebeszyl, opalil nad plomieniem i zapakowal w tekturowe pudelko. Bo w gosci z gola reka nie wypada. Najtlustsza wybral. Tak mu sie cichcem podwinela pod reke, ze nawet nie zdazyla zagdakac. No to i cichcem ja sprawil, gdy nikogo w chalupie nie bylo, posolil, zeby do niedzieli w chalupie wytrwala, wetknal za belke w przewiewne miejsce na stryszku. Nie o wydatek mu chodzilo, ale o to gadanie, a matka i tak nie zauwazy, bo nakrapiana ej zwedzil, takich najwiecej po zagrodzie drepcze. Przerazil sie, gdy zobaczyl na drzwiach emaliowana tabliczke: "Lekarz dentysta". Tak, rzeczywiscie mowila mu o tym., jak byli nad jeziorem, ale zapomnial. A ma akurat popsuty zab i dwa pienki do usuniecia... Nie poszedl do dentysty, bo sie bal. Jego dziadek byl odwazniejszy - zeby wyrywal mu kowal, bez znieczulenia. Zeby teraz ta pani doktor nie kazala mu ich usunac... Ale przeciez nie bedzie zagladac mu chyba do ust. Otworzyla mu Ania. Niby ta sama, a jednak niepodobna do tej, ktora zapamietal. W Goliku, w spodniach, wlosy upiete w kok, na wieszaku czapka studencka. On by ja wolal taka jak wtedy: w letniej sukience, z wlosami opadajacymi na ramiona. Gdyby jeszcze mogl przywiezc z soba kawalek lasu albo drogi, po ktorej chodzil z nia, rozmawial... A teraz nie wie, o czym mowic. Zabraklo mu nagle przestrzeni. Ale i on przeciez tez inny. Na czarno. Moze i glupio, ale w sweterku nie wypada, a z innego ubrania juz wyrosl. Musi uwazac, zeby nie wysypal sie czasem z tym "ino". Niby juz nie powinien, ale jak szybko sie gada... Otworzyly sie drzwi gabinetu, do przedpokoju weszla wysoka, przystojna pani w lekarskim kitlu. Zmierzyla go uwaznym spojrzeniem. -To jest Leszek, opowiadalam mamie o nim. -Milo mi pana poznac - mowi chlodno, nie podaje mu reki. - Popros pana do swego pokoju. Leszek nie wie, co zrobic z kura. Cale szczescie, ze oskubana, wiec chociaz klopotu nie bedzie. Mina matki nie zacheca jednak do wreczenia prezentu, wiec wchodzi z nim do pokoju Ani. Meble tutaj poustawiane jakos dziwnie po bokach, srodek pusty. Na szerokiej polce miniaturowe dzbanuszki, diabli wiedza do czego, muszla, kolorowe kamienie, na scianie obraz bez ramy, ktory powieszono chyba do gory nogami... Nie. Obraz wisi dobrze. To pewnie on stoi tutaj na glowie, skad jemu tutaj... I ten ciezki lichtarz z czerwona swieca. Do czego jej potrzebny, skoro u sufitu wisi zyrandol. Nie wie, czy usiasc, czy wpierw kure gdzies upchnac, ale gdzie? Za regalem z ksiazkami, nie zdazyl jednak, bo z kuchni wrocila Ania. Usiadl wiec, polozyl paczuszke przy nodze, zaczeli rozmawiac. Potem cos sie wymysli. Po herbacie wyszli do miasta. Poczul sie troche swobodniej. U niej w domu byl skrepowany. Fotel niski, kolana stercza wysoko, niewygodnie w takiej pozycji pic herbate, zwlaszcza gdy lawa ustawiona jest z boku. Nie mozna rowniez wziac Ani za reke, bo siedzi za daleko, no i w kazdej chwili do pokoju moze wejsc matka. Totez ucieszyl sie, gdy zaproponowala mu spacer, zreszta ciekaw byl Lodzi. Ida przytuleni do siebie -Popatrz, to Opera - wskazala reka okazaly gmach. -Fajna. Leszek przyjrzal jej sie uwaznie i poszli dalej. - A ten budynek, to Uniwersytet. Tutaj przychodze na wyklady. -Kiedy? -We wtorki i czwartki. Wyciagnal notes i dlugopis. -O ktorej? -Dlaczego o to pytasz? -Nigdy nic nie wiadomo, moze sie przydac. A jaka to ulica? -Narutowicza. Zapisal, rozejrzal sie, zeby dobrze zapamietac to miejsce, przeczytal napis na tablicy przy drzwiach. Ania wziela od niego notes, wpisala godziny zajec. -Teraz pokaze ci zaklad, gdzie mamy cwiczenia z chemii. Tez ci to wpisac? -Jasne! Na przystanku wsiedli w tramwaj, pojechali daleko. -A tutaj ty bedziesz sie uczyl - powiedziala wskazujac budynek Technikum Samochodowego. -Jaka ogromna... Wiesz? Oblece ja tak dookola, zeby sie do niej przymierzyc, zobaczyc, co i jak. Na obiad poszli do restauracji. I dobrze. Wolal zjesc tam niz u niej w domu. Znowu byloby sztywno i diabli wiedza, co by podali, jak nalezaloby to jesc. A tu zamowil grochowke, Ania wybrala zupe pomidorowa. Usmiecha sie z zadowoleniem. Pierwszy raz obiad jedza razem. Dobrze, ze przyjechal pociagiem, a nie motorem, bo nie moglby wlozyc garnituru, a w swetrze by go pewnie nie wpuscili do restauracji. No i u Ani pokazal sie jak nalezy. Zjedli jakies sznycle z salata, napili sie kompotu. Ale gdy przyszlo do placenia rachunku, Ania za nic nie chciala sie zgodzic, by on zaplacil. -Jestes w Lodzi moim gosciem i nie ma o czym mowic. -Ale jestem mezczyzna. Zdecydowanym ruchem odsunal jej pieniadze i polozyl stuzlotowy banknot. -Reszty nie trzeba. To tez podpatrzyl u Kazika na Slasku, taki gest zawsze robi na kobiecie wrazenie. Wyszli na ulice. -Aniu... Chce ja objac, przytulic. Polozyla palec na ustach. -Tutaj nie mozna. Chodzmy do parku, to blisko. Niestety, pelno ludzi. Leszek rozejrzal sie. Gdzies w poblizu rozlegl sie stukot pociagu. -Za tym parkiem jest dworzec? -Tak. Zlapal Anie za reke, pociagnal za soba. -No to juz nas tu nie ma! -Gdzie lecisz, wariacie? -Musimy sie spieszyc, zeby nam pociag nie uciekl. -Ale my przeciez... -Nie szkodzi, jechac nie musimy. Ale pozegnac sie mozna. Weszli na peron. Ania smieje sie ubawiona. -To ty "odjezdzasz". -Dobrze, niech bedzie. -Nie zapomnij napisac! - wola do Ani wsiadajacej juz do wagonu. -Zaraz napisze. -Anka! Cos zapomnialas! - Wbiega za nia. Znow ja caluje, coraz wiecej ludzi laduje sie do przedzialu. Leszek przepycha sie do wyjscia. Nagle zawraca. -Nie. Lepiej, zebym to ja odjezdzal. Bo ty nie zdazysz wysiasc jak pociag ruszy. Ania wysiada. Leszek idzie na drugi koniec wagonu, tam jeszcze sie nie zegnali. Wskoczyla na stopien. Chwycil ja w objecia, uniosl do gory. -Aniu! Nie masz pojecia jak ja cie kocham. Dyzurny ruchu podniosl lizak. Pociag ruszyl, zeskoczyli na peron. -Co teraz? - zapytal. - Do nastepnego chyba czekac za dlugo? Spojrzala na zegarek. -Chodzmy do muzeum. Rad by ja znow przygarnac do siebie. Co go obchodza te rzezby i obrazy. Sala prawie pusta, jakies dwie panie siedza na kanapce, rozmawiaja szeptem. Pocaluje Anie tylko w policzek. Zatrzymala sie. -Taki potrojny obraz to tryptyk. A ten - wskazala broda - poliptyk. Poli to znaczy po grecku wiele, duzo. W tym wypadku: obraz wieloczesciowy. Popatrz, namalowany jest jakby zyciorys Matki Boskiej. Ludzie dawniej nie umieli czytac, uczyli sie ogladajac obrazy. Aha! Zwroc uwage na brak perspektywy. W sredniowieczu jeszcze jej nie znano, wszystko bylo malowane na jednym planie. Leszek rozglada sie, czy nikt ich nie widzi, przytula Anie i caluje. Nikogo tutaj nie ma, a ci swieci z obrazow nie powinni chyba miec im tego za zle. Podoba mu sie to muzeum. Cicho tu i przestronnie, mozna calowac sie do woli. No i te rzezby, obrazy robia duze wrazenie... A z poczatku wydawaly sie nieciekawe. Zaimponuje kumplom, jak im opowie o tym, co widzial. Swieci z obrazow jakby usmiechali sie do niego. Niepotrzebnie do nich sie na poczatku uprzedzil. Na ulicy kropi deszcz. Ludzie ida szybko, oni tez mimowolnie przyspieszyli kroku. -Nie ma tu jeszcze jakiegos muzeum? -Bo co? -Bo chcialbym cie znow pocalowac. Przechodza kolo wiezowca. Ania usmiecha sie, przystaje, ciagnie Leszka za rekaw. -Chodz! Pokaze ci miasto z gory. Otwiera winde, wsiadaja, przyciska guzik. Gdy drewniane pudlo mija kolejne pietra, Ania przytula sie do Leszka. -No... przeciez chciales. Omal nie udusi jej w uscisku. -Mial glowe, kto te windy wymyslil, no nie? Szkoda tylko, ze tak malo pieter. -Moze ich byc dwa razy wiecej... -Zjedziemy na dol i jeszcze raz wjedziemy. Wybuchaja wesolym smiechem. VI "Kochana Aniu! zapomnialem Ci powiedziec, kiedym odjezdzal, a na poczatku to jakos mi nie wychodzilo, wiec jesli smierdzi u Ciebie w pokoju, to wiedz, to to ta kura, ktora wetknalem za tapczan. Nie gniewaj sie o ten prezent, nie znam sie jeszcze na miejskich zwyczajach i przepraszam, jesli Ci moze wypadlo nie tak. Jedno Ci tylko moge powiedziec, ze nie ukradlem jej jak wtedy tych jajek, co Ci opowiadalem, ale uczciwie ja zapracowalem, wiec nie musisz za mnie sie wstydzic. Jesli Ci smakowala, to niech C bedzie na zdrowie. U mnie zdrowko w porzadku, chorowac to ja przewaznie nie umiem, pogoda nienajlepsza. Leszek.Zaraz mi odpisz, co i jak". Zakleil koperte, przykleil znaczek i... rozerwal ja. Nie bedzie przed Ania klamal, ze nie zwedzil matce tej kury. Trzeba wykreslic to zdanie i przepisac na nowo list. Ale tak sie nad nim nameczyl... Moze wiec, zamiast przepisywac, zaplacic matce za kure. Nie musi przeciez mowic, za co jej daje pieniadze. Polozy piecdziesiat zlotych i czesc. Albo czterdziesci, wystarczy. A w mysli sobie dopowie, ze to za kure. Za oknem szaruga, gwizdze wiatr. Ojciec zajety wyplataniem koszy, matka cos szyje przy stole. Dni teraz ciezkie, rozmokle. Odleglosc miedzy wioska a Lodzia wydaje sie wieksza, nawet do przystanku autobusowego daleko w ten deszcz. A pobieglby tam chetnie - stamtad blizej do Ani, no i zobaczylby ludzi, ktorzy dzis byli w Lodzi, chodzili po tych samych ulicach co ona. Wtloczony w sciany chalupy, niemal dotyka glowa pulapu. Jakby tu sie zrobilo jeszcze ciasniej niz kiedys. Brak mu odbicia, rozpedu. Miota sie z kata w kat, miedzy oknem i stolem. Chcialby pracowac fizycznie, jakis ciezar czuc w garsci, a musi powolutku kartki w ksiazce przewracac. I nie wiadomo, co trzeba zapamietac, zeby przydalo sie w szkole. Co najmniej raz w tygodniu wysyla list to Ani. Poprawia, skresla, przepisuje, zeby bledow nie bylo. Slowa proste i nieforemne nabieraja w tych listach ksztaltow i ciepla. Dzieli sie z nia swoimi myslami, wrazeniami. Przez cale zycie nie przeczytal tak wielu ksiazek, jak ostatnio. Polke chyba bedzie musial kupic, bo na szafie juz sie nie mieszcza. Najgorsze, ze za to wszystko nie moze sie Ani odwdzieczyc. A ona ma pewnie w domu klopoty, bo na adres Wieski kaze mu pisac i w niedziele chce wyjsc na dworzec, zeby nie spotkac sie z nim w domu. Maja pojsc do teatru. Motorem zajedzie, zeby nie bylo klopotu z powrotem. A noca przyjemnie sie jedzie, bo na szosie pusto. O pieniadze tez sie nie martwi. Kartofli to tyle u ludzi sie nakopal, ze nie tylko na teatr wystarczy, ale i na dobry obiad dla nich dwojga. To pewnie jego ostatnia wizyta przed wojskiem, wiec musi dobre wrazenie zostawic... Zeby tylko nie rozchorowal sie, bo ostatnio w krzyzu go lupie. Na wszelki wypadek naje sie czosnku, czytal w gazecie, ze dobry jest na wszystko. Wyjrzal przez okno: deszcz przestal padac, lekki wiaterek porusza galeziami. Na pewno wypogodzi sie do niedzieli. Od soboty z obawa myslal, zeby nie wydarzylo sie cos zlego. O motor byl spokojny, przegladal go pol dnia, ale z pogoda nigdy nic nie wiadomo. Gdy kladl sie spac, widzial ksiezyc za oknem, ale potem gdzies mu on zniknal. Zerwal sie z lozka i w gatkach wybiegl za chalupe: jest, skryl sie za dachem obory. Odetchnal z ulga. Nastawil sie przeciez na podroz motorem. Garnitur zapakowal do torby zamykanej na ekspres, na poreczy lozka wisi przygotowany stary sweter i kurtka, pod ktora podlozy troche gazet, zeby go nie przewialo. Przebierze sie po przyjezdzie do Lodzi, wszystko sobie dokladnie obmyslil. Przewialo go na wylot, ale nic mu nie bedzie, jego to nawet siekiera nie dobije. W poblizu dworca znalazl miejsce dla swojej "kobyly", zamknal kolo na lancuch i poszedl szukac klozetu, zeby sie przebrac. Poprawil szalik, zeby spod plaszcza krawat wystawal, sprawdzil, czy ma w kieszeni chustke do nosa. Teraz juz moze wyjsc Ani naprzeciw, tylko w przechowalni torbe ze swetrem i kurtka zostawi. Zobaczyl ja z daleka. Jednakze ledwo zdazyli sie przywitac, zaczal padac deszcz. Zaprowadzila go do kawiarni. Dosiedli sie do stolika zajetego przez jakichs dwoch mezczyzn, bo wolnego nie bylo. Nie mozna swobodnie rozmawiac, bo tamci gapia sie na nich, jeden bezczelnie wpatruje sie w biust Ani. Chetnie by dal mu w zeby, ale udaje, ze tego nie widzi. Gorzej, ze deszcz rozpadal sie na dobre. Siedza juz prawie od godziny w tej salce mrocznej od dymu, zatloczonej. Ania niecierpliwie spoglada w okno. -Obiecalam Wiesi, ze wpadniemy dzis do niej. -Ale ja... -Bardzo sie ucieszyla, jak jej powiedzialam, ze przyjezdzasz do Lodzi. Wolalby byc z nia sam, tak jak wtedy, ale decyzja nalezy do niej. Trudno. I deszcz, i dym, i Wiesia z zaprosinami - wszystko sprzysieglo sie dzis przeciwko niemu. -Widzisz, nie mozemy wciaz izolowac sie od ludzi - mowi z zaklopotaniem Ania - zreszta w taka pogode... -No tak, wiem. Spojrzal w okno, deszcz coraz wiekszy. I jak na zlosc, nie zwalnia sie miejsce przy zadnym stoliku. Gwarno i tloczno u Wieski. Starzy gdzies wyjechali, wiec mozna czuc sie swobodnie. Kazdy siedzi gdzie chce i robi co chce, nikt na nikogo nie zwraca uwagi. Urodziny, czy imieniny, lecz nie wiadomo czyje, bo zyczen sie nie sklada ani toastow nie wznosi. Chyba tylko Wieska wie, po co sie tutaj zebrali. Ania siedzi na podlodze kolo chlopaka Wieski. Przesiadla sie tam w ferworze zacietej z nim rozmowy. -Znacie ostatnia plyte Duke'a Ellingtona z festiwalu w Newport? - pyta chlopak. -Nie lubie tej jego duzej orkiestry - mowi Ania - wole Comba. Najbardziej podoba mi sie kwartet Dave'a Brubecka. -Ten z Desmondem i Wrightem? -Tak. To naprawde nowoczesny jazz. Leszkowi kreci sie w glowie od nie znanych, obco brzmiacych slow. Wierci sie niespokojnie na krzesle. Wolalby siedziec jak tamci, na podlodze, ale pod sciana nie ma juz miejsca, a na srodku przeciez nie usiadzie. Patrzy, slucha i nadal nie rozumie nic. Jakby po angielsku gadali, albo i gorzej. Ma sie te braki, chyba nigdy tego nie chwyci. Tylko "combi" z tego zrozumial - przynajmniej cos z samochodu. Ale tez pewnie o zagraniczna marke im chodzi. Oczami szuka Wieski. Prawda! Poszly z Zocha robic kanapki. Wstaje, idzie do kuchni. Przechodzi przez wyciagniete nogi siedzacego na podlodze brodacza, rozprawiajacego z ozywieniem. -Czy nie uwazasz, ze autor obnaza intelektualna nicosc tej snobistycznej warstwy, bezkrytycznie i bezmyslnie propagujacej nowoczesnosc? Cale szczescie, ze nie do niego ta mowa, boby musial brodaczowi nadepnac na noge, zeby zmienic temat, choc w sprawie nowoczesnosci mialby cos niecos do powiedzenia. Na przyklad o automatycznej skrzyni biegow. Pod druga sciana znow brodacz i blondyn z wasami jak wiechcie. Sacza z kieliszkow resztki wina i przegladaja jakies ilustrowane pisma. Robi mu sie smutno. Tyle ludzi, a nie ma z kim zamienic slowa. -Aniu! - mowi polglosem. Nie odwrocila glowy, pochlonieta dyskusja. Poszedl do kuchni. -Posluchaj, bierzesz ze skosu, zszywasz wzdluz i masz bombowa spodnice. Do tego jakis ladny paseczek... -To jest mysl, Zocha. Pomozesz mi skroic? -Czekaj, zaraz ci naszkicuje. Razem z bluzka... I tu takze jest niepotrzebny. Wraca do pokoju, opiera sie o framuge drzwi. Ania z wypiekami na twarzy tlumaczy tamtemu: -Nie ma to jak poczciwy ragtime. Dla mnie ten wspolczesny jazz jest zbyt skomplikowany. Porownaj chocby... Nie bedzie jej przeszkadzal. Czas mu juz jechac. Poki nie pada deszcz. Tutaj nic po nim, Ania bez niego swietnie sie bawi. Zdjal plaszcz z wieszaka, cicho otworzyl drzwi. Nikt chyba nie zauwazyl jego odejscia. W przechowalni odebral torbe, troche gazet w kiosku dokupil, bo ziab sie zrobil okrutny, wskoczyl na motor. Chce jak najpredzej wyjechac za miasto i spokojnie przebrac sie w rowie. VII Dzien dlugi, wlokacy sie powoli. Wiatr goni po niebie brudne, postrzepione chmury. Chalupy jakby przysiadly przy ziemi, walaja sie w glinie, W zwiedlych badylach. Pusto, cicho, od czasu do czasu zakracze. przelatujaca wrona.-Czesc, Leszek! Obejrzal sie. Dwoch jego kumpli taszczy w rekach walizki. -Idziemy do woja. Zaniepokoil sie nagle: -Kiedy przyszlo wezwanie? - Juz chyba tydzien temu. On jeszcze nie otrzymal. A kazdy tydzien zwloki oddala termin zdawania do technikum. Ma przed soba dwa lata sluzby. Im pozniej pojdzie, tym pozniej go zwolnia. Czasu wprawdzie nie marnuje, dosc duzo juz powtorzyl, przerobil, w wojsku tez do ksiazek i zeszytow doskoczy, ale... termin rozpoczecia nauki wydluza sie niepokojaco. Wskoczyl na motor, pojechal do RKU. -Ja w sprawie wojska... -O co chodzi? -Powiedzieli, ze na jesieni wezma, a tu jak nic, tak nic. -Chcecie juz isc do wojska? -Mnie nie o to chodzi... - Zdenerwowany obraca w rekach helm. - Ale chcialbym wiedziec, czy wte, czy wewte, bo ja mam zamiar sie uczyc... do technikum bym chcial... A tak nie wiem, co robic. Sierzant pogrzebal w kartotece. -Zgadza sie, mieliscie isc na jesieni. -No to jak bedzie? -Zanotujemy to sobie. Na wiosne na pewno pojdziecie. Moze na wiosne, moze dopiero na jesien. Nie wiadomo, jak im tam znowu bedzie pasowac. Na razie wszystko na nic. Jeszcze dlugo bedzie stal w miejscu z siedmioklasowym swiadectwem szkolnym, Ania zas oddalac sie bedzie coraz wiekszymi krokami, dopoki Leszek calkiem nie zniknie jej z oczu. Za szosa, za lasem, za jeziorami, za tym wszystkim, co stracilo juz urok i z kazdym dniem coraz mniej dla niej znaczy. Skonczyly sie wakacje. To tylko jemu sie zdaje, ze trwaja nadal. Przez cala noc prawie nie zmruzyl oka. Rano pojechal do Lodzi. Musi wyzalic sie przed Ania, no bo przed kim? Siny, zesztywnialy z zimna zostawil motor na dworcu, pobiegl na uniwersytet. Dobrze, ze kiedys zapisal sobie godziny wykladow. Stoi w bramie domu, po przeciwleglej stronie ulicy. Czeka godzine, moze dwie. Zaczyna juz proszyc snieg, drobne platki topnieja na jezdni. No to co? Bo to raz w zyciu czekal?... Przez Bronke tam mu sie nie wiedzie. Pogmatwal jej zycie, posuplal, teraz los odplaca mu z nawiazka. Czekala na niego... Ale czy tylko on mial na wsi dziewczyne? I zaraz musi sie z nia zenic? Wladek tez uganial sie za jedna, i co? Rozeszlo sie na prawo i na lewo, i ani ona do Wladka, ani on do niej pretensji nie ma. No to dlaczego zal mu Bronki? Bo zal. Taki juz widac sie urodzil i nie ma na to rady. Ale Bronki nigdy nie kochal tak jak Ani. Wybiegli z gmachu cala gromada. Weseli, rozesmiani, ktorys chwyta Anie za reke, biegna w strone przystanku. Chce pobiec za nimi, ale stoi nieruchomo, jakby przymarzl do bramy. Nie pasuje do tamtych... Nadjezdza tramwaj, wszyscy wsiadaja, tylko Ania z chlopakiem idzie dalej. Przechodza na druga strone ulicy. Leszek wolno rusza za nimi. Znikaja w drzwiach kawiarni. Nie. Tam nie wejdzie. Po co? Glupio by sie czul w tym ubraniu... Czuje sie maly, bezbronny, jak kiedys na Slasku. Zatrzymano go w miejscu, spetano nogi, zostal sam wsrod chmur plynacych tak nisko, ze swoim ciezarem wtlaczaja go w ziemie. Do wojska nie poszedl, nie wiadomo jak dlugo, snieg proszy, zimno, Ania z chlopakiem w cieplej kawiarni, pewnie ja tam trzyma za reke - wszystko to mnozy sie w ogromny rachunek, ktorego ani rozwiazac, ani udzwignac nie moze. I nagle zezlil sie na Bronke. Ze przez nia to wszystko. Los slepy, szczegolow nie zna, wali mu teraz klody pod nogi, ze niby sprawiedliwosc musi byc. Przeciez slubu z nia nie bral, nie obiecywal sie zenic, sama go potem ciagnela w zagajnik, na Slask tez jej wolami nie ciagnal. Wiec niech mu teraz nie bruzdzi, bo i tak za swoje juz dostal i czesc. Wystarczy. Postal na ulicy jeszcze chwile, na kawiarnie z daleka popatrzyl, ruszyl na dworzec po motor. Nie chce mu sie nawet rozgrzac goraca herbata. Teskni za Ania. Szamocze sie z ta tesknota, jak kon usilujacy wyciagnac woz z rozmieklej gliny. Im silniej wierzga nogami, tym silniej zapada sie w gline. Moze to byl tylko kolega? Ale co z tego, i tak nie da juz rady. Po co ma jej zawracac glowe... Powinien sam sie zmiarkowac i wycofac, nie wysylac co dwa dni listow. Bo moze jej glupio o tym mu powiedziec... I co ma teraz robic w domu? Przywykl do pracy konkretnej. Gdyby mu kazano stodole przeniesc na plecach, to pewnie by przeniosl. Duza, bo duza, ale ja widac przynajmniej. Poszedl do szkoly. Z trudem wytrzymal przez godzine. Zgarnal zeszyty, wcisnal za pazuche, ruszyl w kierunku gospody. Zamowil pol litra i porcje bigosu. Spil sie jak wieprz. Gdy wychodzil, bylo juz ciemno. Zawinal w gazete zeszyty i ksiazki, poszedl nad staw i wrzucil paczke do wody. "Widzisz, Kochanie, jestem taki zrezygnowany teraz jak nigdy w zyciu. Koledzy poszli do wojska, tylko ja z Witkiem zostalem w tych nudach. Dawniej nie bylo czasu, zeby zjesc przyzwoicie, tylko cos przetracilo sie napredce, a teraz jest calkiem inaczej. Gdy nadejdzie wieczor, to siadam przy stole i mysle. Najwiecej o tym, ze nie poszedlem do wojska, i rok juz stracony, isc do szkoly za pozno. A jesliby co kiedy, to nie chcialbym nigdy slyszec takiego slowa, ze jestem wedlug Ciebie ciemniak, lub podobnego okreslenia. No, pomyslisz sobie, ten chlopak calkiem zglupial, co on mi tu wypisuje, ale wiesz, jak czasem lubie martwic sie na zapas. Napisz mi, co bys o mnie sadzila, gdybym nie poszedl do technikum. Boje sie, czybys nadal mnie chciala..." Skreslil ostatnie zdanie. Przeciez nigdy mu nie mowila, ze go chce. Gotowa pomyslec, ze on na sile pcha sie do oltarza. Przepisal list na czysto, wlozyl do koperty, pobiegl wrzucic do skrzynki. Po poludniu zdrzemnal sie troche. -Juz czwarta. Nie idziesz do szkoly? - budzi go matka. -Nie. -Juz dwa dni nie byles. -I nie pojde, bo szkoda czasu. Niczego sie tam wiecej nie naucze. Oni to tylko aby otrzymac swiadectwo. Drugi tydzien w kolko to samo... Masz tam, ojciec, jakie kosze na obstalunek? Moglbym ci pomoc. Juz mi sie teraz nigdzie nie spieszy. Ten list przerosl najgorsze jej oczekiwania. Czytala go kilka razy, doznajac uczucia, ze wszystko wali sie w gruzy. Na bialym tle listowego papieru wyraznie to widac, tu juz niczego wyretuszowac nie mozna. Wyrazy, zdania - rabane siekiera na twardym, chropowatym pienku. Kazda drzazga tych slow bolesnie wchodzi pod skore. Co sie Leszkowi stalo? Rumieni sie ze wstydu za niego i za siebie. Zalamal sie czlowiek, ktoremu zaufala. Zrezygnowal ze wspolnie ukladanych planow. Ale dlaczego? W poprzednich listach cieszyl sie przeciez, ze nauka dobrze mu idzie. Spojrzala na lezace na biurku, przygotowane do wyslania ksiazki. Trudno, bedzie musial troche na nie poczekac. Teraz ich nie wysle, ani listu nie napisze. Musi zastanowic sie spokojnie, czy w ogole jest sens pisac cokolwiek. Ostatnie chlapniecie i wygladzenie muru szpachla. Akurat dzis, w sobote, skonczyli prace przy budowie. Majster wytarl rece o spodnie, wyciagnal z kieszeni pieniadze, poplul w palce, przeliczyl, dwiescie zlotych podal Leszkowi. -Malo. Bezradnie rozlozyl rece. -Niech juz bedzie - zgodzil sie Leszek - ale w lecie placili wiecej. -No bo ludzi do roboty nie bylo, a teraz... sam widzisz. Ze mna tez sie targuja. -A macie cos nowego na widoku? -Na razie nie. Ale jak tylko sie trafi, to zaraz cie skrzykne. Leszek wlozyl narzedzia do zachlapanego wapnem wiadra. -Zrobili mnie w konia, wie majster? Chlopaki juz w wojsku, dwa lata zleci jak z bicza strzelil, a mnie nie biora. -Martwisz sie tym? Chlopie, ja bym skakal z uciechy. -Co majster wie... Kazdy ma swoje plany, kazdemu co innego pasuje. -Moze bys w mleczarni sprobowal sie zahaczyc? Jako kierowca. -Pytalem juz, nie potrzebuja. -Ja na twoim miejscu to bym wyrywal z powrotem na Slask. Ciezka forsa tam leci, przeciez wiesz. A jak czas przyjdzie do wojska, to cie wszedzie odnajda. Leszek zapuscil silnik. -Wy wiecie swoje, ja wiem swoje. Zreszta... pomysle jeszcze. Wyskoczyl na droge, omija kaluze, zimny podmuch wdziera sie przez rekawy. Najgorsze, ze sam nie wie, gdzie sie spieszy. -Leszek! Zwolnil, obejrzal sie, przystanal. -Co ty juz kumpli nie poznajesz? -Zagapilem sie troche. Siadaj, Witek, strzelimy sobie w gospodzie po szczeniaczku. Bylo nie bylo! -To ty nie wiesz, ze mieli kontrole? Kierowniczke z miejsca przymkneli. Buda nieczynna i nie wiadomo, kiedy ja otworza. -To jak? -Moze by do remizy... Dzis tam ubaw, jak to przy sobocie. Skocz po garniturek i mozesz po mnie przyjechac. -Eee... -O te dyche za wstep ci idzie? Przy muzyce lepiej sie pije. Witek ma racje. Nie ma co zastanawiac sie dluzej, w domu wscieklby sie chyba. Juz tydzien temu wyslal do niej list i dotychczas nie ma odpowiedzi. Nie ma, to nie ma, petac sie nie bedzie ani o laske blagac. Jej sprawa. Przebral sie, pojechal po Witka. Znalezli wolny stolik przy oknie. Witek napelnil kieliszki. Leszek gapi sie w okno. -Cos taki markotny? -Ja? Tez wymysliles! Ta budowa dala mi w kosc, dzis skonczylismy. -A co z ta twoja...? No wiesz, ta z wakacji. -Z jaka znow moja? Zamieni sie z dziewczyna pare slow, a juz cie z nia swataja. Za nic w swiecie nie przyznalby sie do porazki. -Patrz, Bronka! Zerknal na sale. -No to co? -Przeciez chodziles z nia kiedys, moglbys zatanczyc. -Moge. Ale mi sie nie chce. -Boisz sie, ze cie odwali? No i po pysku mozna od kogos oberwac... Leszek bez slowa podniosl sie z krzesla. Poprawil krawat i ruszyl w drugi koniec sali, do Bronki. -A jakby tam ktorys... to ino mrugnij na mnie! - zawolal za nim Witek. Nie bedzie tchorzem. Niech tylko sprobuja... Ulzyloby mu troche. Ze trzech by z checia zdzielil w zeby, taki zal czuje dzis do swiata. Ale chyba nie odwaza sie zaczac. Szkoda. -"Besa me muczio" dla panny Bronki. Prosze to zapowiedziec wyraznie i glosno. Podszedl do Bronki, nie zwracajac uwagi na stojacych obok chlopakow. Jakby nikogo przy niej nie bylo. -Moge cie prosic? Stoi niezdecydowana, spoglada na Staszka. -No?... - powtorzyl. Ujal ja lekko za lokiec, poprowadzil na srodek sali. Nie bedzie tanca zaczynal od sciany, niech widza, ze czuje sie swobodnie. -No, czemus taka sztywna? - usmiecha sie, przyciaga ja do siebie. Kieruje sie w tancu w strone, gdzie stoja tamci. Obserwuja go bacznie, zaden nie tanczy. -Odprowadze cie po zabawie do domu, chcesz? -A po co? -Tak sobie. Zawsze przeciez cie odprowadzalem. Tancza nie mowiac nic do siebie. Leszek ukradkiem obserwuje Bronke. Wyladniala przez lato. Podniecil sie nagle. -Pamietasz te swieta, jakem przyskoczyl wtedy ze Slaska? Co tam... Do konca nie musimy tu byc. Wymkniemy sie cichcem. -Ja ze Staszkiem tu przyszlam. -No to co? Kupil cie czy co? Sznurkiem przywiazal? Wiesz, nie wzieli mnie teraz do wojska, dlugo tu jeszcze we wsi bede. Chodz, Broniu... Przyciaga ja do siebie, probuje pocalowac w policzek. Bronka odsuwa sie od niego. -Ze Staszkiem tu przyszlam. Muzyka milknie. Leszek bierze Bronke za lokiec. -Chodz, odprowadze cie tam, gdzie stalas. -Nie trzeba. Sama trafie. Machnal reka, poszedl do stolika. Dobrze, ze Witek nie slyszal ich rozmowy. -Nudzi mnie juz to wszystko - oswiadczyl krotko. - Ide do domu. -Przeciez zaplacilismy za wstep, no i ta wodka... - Witek wskazuje na oprozniona do polowy butelke. -Mozesz sam wypic, mnie nie zalezy. Wyszedl, gdy zaczela grac orkiestra. Za nim wysunelo sie paru chlopakow. Ania w cieplej kurtce, z plecakiem, wysiada z autobusu. Za nia gramoli sie Wieska. Wichura targa im wlosy, na wskros przejmuje chlodem. -Ostatni raz w zyciu dalam sie tak podpuscic - zzyma sie Wieska. -Sama przeciez nie moglam przyjechac. Ida wzdluz szosy, skrecaja na droge do lesniczowki. -Rajd swietokrzyski... ales wymyslila. W taka pogode! -Dobra jak kazda inna. A co mialam powiedziec w domu? Wiesz przeciez, jak u mnie jest. -Wariatka - mruczy Wieska pod nosem. -Chociaz raz w zyciu... Pomysl, zawsze dotad bylam trzezwa, rozsadna. Zreszta nie o to chodzi. -A o co? -O wszystko. Musze go podbudowac, pomoc mu, rozumiesz? Miala nadzieje, ze napisze do niej - po tamtym - inny list. Ze otrzasnie sie, odzyska wiare w siebie, znow bedzie dawnym Leszkiem. Jak wtedy, gdy podjal decyzje wyjazdu na Slask. Ciagle jeszcze wyraznie go widzi na katowickim dworcu, otepialego ze zmeczenia, z tekturowym pudelkiem w rece. A pozniej z lopata i kilofem przy budowie drogi, skulonego pod plandeka, gdy przemoczony, bez obiadu, jedzie przygodna ciezarow?ka na kurs. Swym uporem i wytrwaloscia zaimponowal jej wowczas, gdy sie poznali. Teraz troche przygielo go do ziemi, ale to minie. Musi1 minac. Ponuro wyglada las jesienia, droga, drzewa ogolocone z lisci. Pelno ich pod nogami, mokrych, zbutwialych. Tu i owdzie kaluze. Najbardziej jednak przeraza cisza. Krzyk wrony, ktora nagle nad glowa przeleci, rozrywa te cisze na dwoje. Zimno. Kolnierz trzeba postawic, wcisnac sie w niego, zeby choc od tej strony bylo przytulnie. A Leszek tu sam, ze wszystkich stron wiatr wieje, a ona wciaz te wies widziala wakacyjnymi jeszcze oczami. Leszek ma na sobie ciemny, ortalionowy plaszcz z rozpietym kolnierzem, zeby widoczny byl krawat. Dla niej. Zimno go trzesie, ale nie zwraca na to uwagi. Chce koniecznie podobac sie Ani. Zatrzymala sie przed nim, zapiela mu kolnierz. -Przeziebisz sie. -Cos ty, wcale mi nie jest zimno. Dotknela palcem plastra na- jego policzku. Na czole zdarta skora, pod okiem siniak. -Wysypalem sie na motorze, dzieciak mi wlazl pod kola. I tak skonczylo sie dobrze, tylko wpadlem do rowu. No i na szczescie motorowi nic sie nie stalo, nawet sladu nie ma. Bo na gebie, to samo sie zagoi, a motor to trzeba by prostowac, wyklepac, pociagnac lakierem! I juz nie wygladalby jak nowy... - urwal, a po chwili, - odwrociwszy glowe, baknal niewyraznie: - Jak mi powiedzieli o tym wojsku, to pojechalem do Lodzi. Stalem pod Uniwersytetem, ale mnie nie widzialas. Poszlas z jakims facetem do kawiarni. Nagle wszystko stalo sie jasne: czekal na nia i nie mial odwagi podejsc, kiedy zobaczyl ja z Krzysztofem. Dobrze, ze przyjechala - w liscie nigdy by sie do tego nie przyznal. Stanela przy brzozce, pogladzila bialy, chropowaty pien. W zamysleniu spoglada na droge. Nie, o nic nie bedzie go pytac. Leszek patrzy gdzies w przestrzen, opuszcza glowe. -Po mordzie dostalem. Co bede owijac w bawelne... - Ozywia sie zaraz. -Ale ich bylo kilku. Dlatego. Ania patrzy na niego w milczeniu. Nagle przypomnial cos sobie, usmiechnal sie niewyraznie. -Im sie lepiej dostalo... Nie chce ci klamac. Juz nigdy. Wierzysz mi, Aniu? Skinela mu glowa. -To juz wiecej o tym nie mowmy, dobrze? Znow potakuje mu glowa. -A ty przyjechalas, zeby mnie... tego... no... Wiesz, jak mi lyso, ze sie zlamalem jak patyk? Ale teraz to nawet traktor mnie juz nie ruszy. Gdy wiem, ze ty... Nogami sie zapre, zobaczysz. Po odjezdzie Ani zasiadl do listu. Nie wie, jak zaczac. Niewazne. Sprobuje chocby od konca. Jemu w zyciu tez nic przeciez nie po kolei. Zenic by mu sie chcialo, a pierwszej klasy nawet nie zaczal. A do tego "zaczecia" tez tak jeszcze daleko, ze w ogole poczatku nie widac. -Ino pieniadze wydajesz na znaczki - gderze matka. -Moje, to i wydaje. -Do szkoly nie chodzisz, do wojska cie nie wzieli, roboty zadnej nie masz... Bys lepiej o Bronce pomyslal, skonczyl ten kurs i ozenil sie, bo ino ciskasz sie i ciskasz. Zerwal sie od stolu. -Bylo mi ciezko, to prawda, ale teraz... - Chwycil matke za ramiona, usciskal. - Wie mama co? Bo ja juz wiem. W tej chwili wpadlo mi do glowy. Niech mnie szlag trafi, jezeli... Siadl, przysunal lampe, wzial do reki dlugopis. -Ja jeszcze jej pokaze, na co mnie stac! -Jej, to znaczy komu? -Cicho mi teraz, zebym sie tu gdzie nie pogubil. Jednym tchem napisal wszystko. Zlapal kurtke wiszaca na gwozdziu. -Gdzie lecisz po nocy, ty wariacie?! -Wrzucic do skrzynki. Zebym juz nie mogl sie rozmyslic i cofnac. VIII Ojciec siedzi pod oknem, kosze wyplata. Przed chwila skonczyl jeden, zabiera sie do drugiego. Podszedl do ojca.-Da tata, pomoge. -Eee, nie trzeba, i tak zbytu nie ma. Siadl obok, wyciagnal z wiadra pek namoczonej wikliny. -Daj sobie spokoj, juz sie w szajerku nie mieszcza. -To po co tata je robi? -Ano tak... z przyzwyczajenia. -Wie tata co? Ja je kupie. -Zglupiales? Na co ci to? Przeliczyl je w pamieci. Te w szajerku i te, ktore do czwartku zdaza zrobic. Ojciec sprzedawal po czterdziesci zlotych za sztuke, na targu mozna by dostac ze szescdziesiat albo i wiecej. Zeby tylko konia i woz wytrzasnac. Moze by od Kotuli? Latem mu pomogl mlockarnie naprawic, to i Kotula nie moze zachowac sie teraz jak swinia. -Zalatwione. Zaplace ojcu tak jak inni, po czterdziesci, a nadwyzka dla mnie. -Zawsze cos kombinujesz! - westchnal z rezygnacja stary. Kotula pozyczyl konia, Leszek zaladowal kosze na woz, pojechal do miasta. Dwa sprzedal na rogatkach, a potem co chwile ktos podchodzil. -Po szescdziesiat, jak leci! Okazja! Korzystac, poki tanio. Wkrotce beda po siedemdziesiat, bo surowiec sie konczy! Spieszno mu, wiec nie podnosi ceny, do poludnia musi sie z nimi uwinac. -Kartofli pan nie ma? A niech to diabli! Mogl przeciez wziac kartofle, miejsce bylo. I wloszczyzne w peczkach, i troche drzewa na opal... Szybko podejmuje decyzje. -W przyszly czwartek przywioze kartofle. I kapuste. Kupi od Malikowej. Jesli bedzie miala jablka, to jablka tez od niej wezmie. Na targu cena wynosi szesnascie zlotych za kilogram, w sklepie osiemnascie, a matka na jablecznik na Wszystkich Swietych kupowala od Malikowej po osiem. Gdyby wzial od niej wieksza ilosc, to na pewno by jeszcze taniej policzyla. Ze tez od razu nie wpadl na ten pomysl! Drobiazg. Najwazniejsze, ze rozjasnilo mu sie w glowie i za tydzien grubsza forse zalapie. Sprzedal kosze, wjechal w boczna uliczke, podsypal koniowi obroku i przeszedl na druga strone. Spojrzal na emaliowana tabliczke. No, zeby tylko udalo sie zalatwic... -Ja, panie profesorze, w sprawie korepetycji z matematyki. Chcialbym wziac kilka lekcji. -Chodzisz tu gdzie do szkoly? -Nie. Do technikum chce zdawac, do drugiej klasy. Do tej pory sam jakos dawalem sobie rade, ale teraz juz nie wychodzi. -Wpadnij tu jutro, pogadamy. -Daleko mieszkam, pietnascie kilometrow stad. Gdyby pan profesor mogl dzisiaj... nawet zeszyty mam przy sobie - uchylil pole kurtki. -To musisz poczekac godzine, dopoki nie skoncze lekcji. Ucieszyl sie. -Alez tak, oczywiscie! A... ile to bedzie kosztowalo? -Czterdziesci zlotych za godzine. -No dobrze. A gdyby tak dwie godziny od razu? Bo ja tylko w czwartki moge przyjezdzac. -Dobrze. -A czy dwie razem to tez po czterdziesci? Troche mi trudno, a bardzo mi na tych lekcjach zalezy. Profesor usmiechnal sie. -Niech bedzie siedemdziesiat. Ale pamietaj: musisz sie przykladac, bo inaczej szkoda twojego i mojego czasu. Matematyce sam nie dal rady, nie jego wina, nie musi sie tego wstydzic. A ze za pomoc trzeba zaplacic? Trudno, on tez nie pracowal za darmo. Woz wlecze sie w ciemnosciach po rozmieklej, przyproszonej sniegiem drodze. Leszek kiwa sie na siedzeniu, powtarza w mysli zadania, ktore rozwiazal z profesorem. Po tygodniu nadeszla paczka z podrecznikami od Ani. Nowiutkie, pachnace farba drukarska. Pojechal na poczte, wyslal pieniadze. Chce uczyc sie za swoje. I tak musiala chodzic po sklepach, kupic, zapakowac, wyslac. Z nowej ksiazki przyjemnie jest sie uczyc. W ciagu tygodnia cala historie starozytna przelecial. Tyle tam bylo ciekawych wiadomosci i dziwnie, tajemniczo brzmiacych slow: Dionizje, Eleusis, Olimp, Zeus, ' Afrodyta, Atena... Tej ostatniej na pewno nie zapomni, bo jej imie kojarzy mu sie z antena. Przy samochodzie. Amfiteatr grecki pod golym niebem. Pare tysiecy ludzi - dopiero za bilety im wpadlo. Aktorzy w maskach, we wspanialych kostiumach, na koturnach. Albo te piramidy. W Lodzi od nowych blokow tynk odpada, szczytowe sciany strasza zaciekami, a piramida Cheopsa bez wapna, cementu - oszczednosciowo - a stoi w Egipcie pare tysiecy lat. I niejedne jeszcze bloki przetrzyma. Potem zainteresowal sie historia Polski i wojnami. Wolal jednak czytac Potop przyslany przez Anie niz uczyc sie z podrecznika. Nic pilnego, nauczy sie pozniej. Wazniejsze, co bedzie z Kmicicem. Kawal drania, to prawda, ale Olenka wydala mu sie troche podobna do Ani. Po przeczytaniu calej Trylogii zaczal znow od poczatku. Ale uwazniej, wolniej, robiac notatki w zeszycie. Potem uczyl sie z podrecznika. Pamieta wszystko tak dobrze, ze moga pytac go na wyrywki. Najtrudniejsza okazala sie chemia. Utknal na siodmej stronie i ani kroku dalej. Ale nie bedzie nikogo prosil o pomoc, sam musi sobie dac rade. Wrocil do pierwszej strony, czyta powoli, powtarza tekst polglosem, ruszyl kawalek. Brnie przez podrecznik strona za strona. Jesli czegos nie moze zrozumiec, uczy sie na pamiec i zapisuje w zeszycie. To nic, ze znow stanal. Wazne, ze rzecz daje sie ruszyc z miejsca. Jak tamten kamien przy szosie. Ma juz metode. Jak w samochodzie: gdy sie kola zakopia, to do tylu, do przodu jak sie rozhusta, to pojdzie. Wazne, ze w miejscu nie stoi. Drepcze, bo drepcze, ale codziennie mu ubywa kilkanascie linijek, stronica lub dwie, ktore oddziela zakladka. Za miesiac czy poltora wszystko przerobi do konca. Dobrze, ze kupil od Malikowej jablka. Koszy przywiozl niewiele, bo ojcu zabraklo wikliny, ziemniakow tez tylko cztery metry - tyle udalo mu sie kupic. I nie od jednego gospodarza, ale od kilku. Na buraki sie przestawili i rob co chcesz. Nalatal sie po calej wsi, woz zaladowal po brzegi. Kotula takze glowa kreci, gdy go prosi o konia, choc przeciez nie za darmo. Darmo to mozna raz, teraz placi zywa gotowka. Co mogl, to jeszcze nalapal: pol beczki kiszonej kapusty, trzydziesci peczkow wloszczyzny, cztery kaczki, ktore sznurkiem powiazal i plandeka przykryl, zeby w drodze nie zmarzly. W rynku tak mu sie rozkwakaly, ze nawet wolac glosno nie musial, od razu ludzie je kupili. Duzo czasu jednak uplynelo, nim caly majdan wyprzedal. Spoznil sie troche na lekcje, na szczescie profesor poczekal. Teraz ma inne zmartwienie: ze mu pieniedzy na korepetycje nie wystarczy. Moze oplacic tylko dwie lekcje - do konca tego miesiaca. A co potem? Handlowac juz nie ma czym. Trudno, znow bedzie uczyl sie sam. Na wyjazd do Ani tez nie odlozy ani grosza. Pojedzie do niej po Nowym Roku, jak uda mu sie zdobyc troche gotowki. Moze to nawet nie wypada jezdzic tak czesto, robic klopot. Przeciez i tak nie maja gdzie sie podziac, a siedziec w parku za zimno. -Jest list do ciebie - mowi matka podajac kolacje. -Dopiero teraz mama mi mowi? -Jak byles na targu, to listonosz przyniosl. Odsunal talerz, wstal. -Zjedz, poki gorace. -To mama nie wie, ze wole, by przestyglo? Zamknal za soba drzwi do pokoju, zeby nie patrzyli mu w oczy, jak czyta. Po chwili wpadl do kuchni z wypiekami na twarzy. -Jestem zaproszony na sylwestra do Lodzi, do Klubu Studenckiego... Wie tata co? Jutro od samego rana pojde skombinowac jalowiec, skoro wikliny nie ma. I z mety bierzemy sie za kosze. Wczesnym rankiem, gdy wszyscy w domu spali, poszedl do lasu. Przyniosl na plecach stos choinek, przytroczonych pasem do ramion. Wyciagnal ze stajni sanki, przybil do nich kilka zerdek w poprzek i wzdluz. Ulozyl drzewka ciasno jedno na drugim, zwiazal sznurkiem. -Skad ty to wziales? - pyta podejrzliwie matka. -Przeciez nie ukradlem. Z nadlesnictwa wykolowalem za bezcen. Wybrakowane, ale na pewno pojda. -Bo myslalam... -Mama zawsze ma kosmate mysli. Ojciec wyszedl z chalupy. -A ty znow dokad sie wybierasz? -Nie wie tata? Tam gdzie zawsze. -Zglupiales? Pietnascie kilometrow piechota z tym majdanem? -Nie pietnascie, bo na skroty pojde, bedzie mniej. Wielka mi rzecz! Na wozie przemarzlbym do kosci. IX Znow cos mu sie udalo: i z choinkami, i z zaproszeniem na sylwestra do Lodzi. Z nadmiaru wrazen przed wyjazdem spac nie mogl. Niepotrzebnie nastawil budzik.-Masz przeciez w poludnie autobus do Lodzi - powiedzial ojciec. -Wole nie ryzykowac. Moze sie spoznic, moze nie zabrac wszystkich, albo nawali, i co wtedy? A pociagiem zawsze sie zajedzie. Tych pare kilometrow spacerkiem do stacji dobrze mi zrobi, rozruszam sie troche. Ojciec wyjrzal przez okno. -Ale zawieja. -To co? W plecy, to lzej bedzie isc. Szybko sie ubral, pokropil woda kolonska, na nogawki spodni naciagnal skarpety. -No to... szczesliwego Nowego Roku! Ide. Ojciec wcisnal mu w reke banknot stuzlotowy. -A po co mi, tata? Mam pieniadze. -Wez, wez. Na wszelki wypadek. Poszedl jak zwykle na skroty. Wiatr jednak nie popycha go do przodu, znosi na bok. Dobre choc to, ze prosto w twarz nie wieje. Bedzie patrzyl pod nogi, nie przed siebie, to nawet nie spostrzeze, ze tak pomalu ubywa mu drogi. Bedzie myslal o Ani, to mniej go przewieje. Najlepiej jak to w upal lezeli nad jeziorem. W przedziale zdjal buty, postawil pod lawka, nogi oparl o kaloryfer, zeby skarpety mu przeschly. Jest sam, wiec moze czuc sie swobodnie. Po przyjezdzie do Lodzi poszedl do poczekalni i przesiedzial tam az do zmroku. Zjadl cos zimnego w bufecie, popil piwem. O szostej pojechal tramwajem na stacje autobusowa, gdzie umowil sie z Ania. -Juz jestes? - zdziwila sie. - Wygladalam twego autobusu, jeszcze nic przyszedl. -Przyjechalem wczesniej, koleja. Chcialem odwiedzic kumpla ze Slaska, fajny gosc. Nie moze jej powiedziec prawdy. Po co ma myslec, ze go tak gnalo do Lodzi. Milosc miloscia, ale swoj honor trzeba miec. Wziela go pod reke. -Chodz! Pojdziemy do Wieski. Odpoczniesz, a potem po was wpadniemy. Przystanal zaskoczony. -Nie martw sie, z Wieska juz wszystko zalatwione. O co ci chodzi? Zrobilo mu sie przykro. Skoro nie zaprasza go do siebie, da sobie rade bez niej. Do Wieski nie pojdzie, nie chce korzystac z jej laski. -Chcialbym troche pochodzic po miescie, zobaczyc, jak Lodz wyglada wieczorem - mowi lekkim, swobodnym tonem. - Odpoczywac nie musze, wysiedzialem sie u kolegi. -Ale... - Ania patrzy mu w twarz, zaczyna domyslac sie prawdy. -Nie, nie! Zaplanowalem sobie przed wyjazdem, ze oblece cala Piotrkowska, a wiesz, ze jak cos postanowie, to tak musi byc. Powiedzial to tak gwaltownie, ze teraz zupelnie mu nie wierzy, ale tyle dumy bije mu z oczu, ze nie chce mu jej zabierac. -Jak sobie zyczysz. A gdzie sie spotkamy? -Przed osma tutaj przyjde, na dworzec autobusowy. -No to juz pedze. Tylko uwazaj, zebys nie zawieruszyl mi sie gdzies na miescie. -Spokojna glowa! Poczekal, poki nie odeszla, i wrocil na dworzec do poczekalni. 'Usiadl wygodnie na lawce, wyciagnal nogi, przymknal oczy. Cieplo i dobrze. Najwazniejsze, ze jest juz w Lodzi i na sylwestra z Ania sie nie spozni. Siedzi przy stoliku w pieknie przystrojonej sali, usmiecha sie, gdy inni sie usmiechaja, ale wciaz czuje sie nieswojo. Nawet pare kieliszkow wodki nie rozwiazalo mu jezyka. Teren zupelnie obcy, daleki, wszystko tu inne niz to, z czym dotychczas sie stykal. Dekoracje, orkiestra, goscie. Towarzystwo, z ktorym siedzi przy stoliku. Najbardziej przeszkadzaja mu rece, wciaz musi o nich pamietac. To z powodu koszykow wyplatanych z jalowca tak wygladaja: opuchniete, czerwone, poklute. Pol dnia slonina je nacieral, masowal, ale niewiele pomoglo. Trzeba teraz tak poslugiwac sie nimi, zeby jak najmniej rzucaly sie w oczy. Nie tyle mu nawet chodzi o siebie, co o Anie - zeby jej wstydu nie przyniesc. Poderwal sie, gdy zagrala orkiestra. Juz jest dobrze. Tanczy z Ania, przytula ja do siebie. Swiatlo przycmione, z sufitu zwisaja kolorowe lampiony, nad orkiestra na scianie namalowany zegar. Za godzine zacznie sie Nowy Rok. Jaki bedzie? Co im obojgu przyniesie? Przygarnal Anie mocniej, ustami musnal jej wlosy. Za to, ze jest, ze zaprosila go na sylwestra, ze sie nie wstydzi pokazac z nim w Klubie Studenckim. Dwa tygodnie temu nawet mu sie nie snilo, ze tutaj, w miescie, na najwazniejszej z karnawalowych zabaw powita Nowy Rok... Wrocili do stolika. Znowu go "obcinaja". Czym by tu sie popisac, zaimponowac? Patrza na niego zezem, a jak troche wypija, zaczna balona z niego robic. Musi byc od nich szybszy, nie moze tu siedziec jak dupa... Ale o czym ma gadac? O samochodach? O psach? Na pewno nie wiedza, ze kundel ma zawsze ogon zadarty do gory. I zaden do drugiego nie jest podobny. Nie tak jak jakies jamniki. Powiedzial, smieja sie, Ania troche przybladla, ale jeszcze przeciez nie skonczyl. -Bo rasowe to wszystkie spod jednej sztancy. Podszykowane pod sznurek. Najwyzej ktorys grubszy lub cienszy, ale z pyska ich nie odroznisz. Nie wiadomo, ile w tym psa, a ile kogos z rodziny - kazdy do wlasciciela podobny. No bo jak sie pies zapatrzy na pana albo pani na jakiegos mopsika... Znow wybuchaja smiechem. Leszek milknie. -Pociagnij jeszcze, to ciekawe - odzywa sie chlopak siedzacy obok Wieski. Zerknal ukradkiem na Anie. -Kundel to prawdziwy przyjaciel. Jak kogo pokocha, to na koniec swiata za nim pojdzie. -Nie zawsze tak bywa. Co rasa, to rasa - baka Zdzisiek. -Ale one tylko miedzy soba... no, tego... dookola Wojtek. Szwagier z ciotka ma male albo dziadek z wnuczka, albo i gorzej. Smieja sie teraz szczerze i glosno, Ania rowniez. Wniosl cos swiezego, autentycznego do tej nudnej paplaniny o niczym. Orkiestra zaczela nowy kawalek. Leszek podniosl sie z miejsca. Nagle przed Ania wyrosl Krzysztof. -Pozwolisz? Skinela glowa, choc na taniec z nim nie miala ochoty. Zal jej Leszka, ktory zostal sam przy stoliku, przyglada sie tanczacym. Ladna, sentymentalna melodia. Krzysztof ma troche w czubie. Przyciska Anie do siebie, chce ja pocalowac w szyje. -Przestan sie wyglupiac!. -Juz nie pamietasz? -Bylo, minelo... -Wybacz kochanie. Chcialem, zebys czula sie swojsko. Myslalem, ze w srodowisku kierowcow tak wlasnie sie tanczy. -Skad masz takie dokladne wiadomosci? -Jak widzisz, ciagle jeszcze interesuje sie toba... Nareszcie znow moze siasc przy stoliku. Krzysztof odplynal, Zoska bez przerwy trzepie jezykiem. -...najpiekniej Budapeszt wyglada w nocy, jak sie na niego patrzy Gory Gellerta. Kazdy dorzuca swoje wegierskie "trzy grosze". Tylko Leszek nie mowi nic. Nigdy jeszcze nie byl za granica, a o Budapeszcie wie jedynie to, ze mozna tanio kupic tam bluzki. Ktos zapowiada biale tango. Przed Leszkiem zjawia sie dziewczyna od stolika Krzysztofa. -Panie prosza panow, wiec...? Leszek podnosi sie, ida na parkiet. Teraz Ania zostaje sama. Krzysztof takze nie tanczy. Nalewa sobie wina, usmiecha sie drwiaco i wychyla kieliszek do dna. Potem podnosi sie, idzie w strone Ani ostentacyjnie mija jej stolik i klania sie jakiejs dziewczynie siedzacej dalej. Obejmuje ja mocno, przytula, szepcze cos do ucha. Dziewczyna przyjmuje to z zadowoleniem. -Jestes tu sama czy z wlascicielem? -Zalezy, co przez to rozumiesz... Wszyscy sa juz na rauszu. Pryska ustalony porzadek, kazdy siada gdzie chce. Do ich stolika zbliza sie Krzysztof. -Pozwolisz? Ania nie odpowiada, wiec zwraca sie do Leszka: -Przepraszam, pan jest mechanikiem czy tylko kierowca? -Bo co? -Zapytac pana chcialem o zdanie w pewnej sprawie - mowi Krzysztof wyraznie podpity. - Jaki woz radzilby mi pan kupic? -Najlepiej polciezarowke. Pojezdzic mozna, cos przewiezc... - mowi Leszek. -Stary, znakomicie! Humor z pierwszej reki! - cieszy sie Zdzisiek. - Ales go zrobil w konia! Pamietaj, ze mna sztama. Jak bedziesz chcial mi kiedys stowke pozyczyc, nigdy ci nie odmowie... - z pijacka wylewnoscia sciska mu reke. Krzysztof prosi Anie do nastepnego tanca. -Dziekuje, nie mam ochoty. -Aniu, co z toba - mowi z ironicznym usmieszkiem - przeciez to nie ubaw w remizie, zeby wciaz z jednym tanczyc. -Pijany jestes, daj mi spokoj. -Ja pijany? Wydaje ci sie... A moze pan ze mna zatanczy? - zwraca sie nagle do Leszka. - Tu, wie pan, wszystko wypada i nic nikogo nie dziwi. Slyszalem, ze pan wybiera sie na studia - belkocze Krzysztof wydmuchujac mu prosto w nos dym z papierosa. - Mozna wiedziec, na jaki wydzial? -Na kulture i sztuke. -Ze co, prosze? Ze jak? - smieje sie Krzysztof. -Ze jak sie ma taka sztuke przed soba, to trudno zachowac kulture - mowi Leszek podchodzac blizej. Ania cos wtraca, usiluje zalagodzic sytuacje. -Chwileczke, Aniu - mowi Leszek. - Ten pan chcial ze mna zatanczyc. Idziemy! - energicznie ujmuje go za lokiec. - Od stolu nie bedziemy przeciez zaczynac! Wychodza na korytarz. Leszek popycha Krzysztofa, odwraca twarza do siebie. -Jesli cos do mnie masz, to gadaj, a nie, to odwal sie, bo o wlasnych silach nie wygrzebiesz sie spod sniegu! - Chwycil go za poly marynarki i z bliska, patrzac mu w oczy, syknal przez zeby: - Myslisz, ze nie widze, do czego zmierzasz? Krzysztof spokornial. Wybelkotal cos niewyraznie. No dobrze. Zanosilo sie na wieksza rozrobe. Dopiero by Ania najadla sie wstydu, gdyby go z hukiem stad wyrzucili. -Zalatwilismy?! To spieprzaj stad i tu sie nie placz, bo jak mi sie pod reke nawiniesz, to nie odpowiadam za siebie. Ty chyba jeszcze nigdy nie oberwales po mordzie, co? No widzisz, a wyglada, ze masz ochote. Tylko sprobuj sie zblizyc do naszego stolika! Pchnal go pod sciane, przygladzil wlosy i wszedl na sale. -Cos ty mu zrobil? - zaniepokoila sie Ania. -Na razie nic - rozesmial sie. - Nakladlem mu troche do glowy, ale tylko teoretycznie. Chodz, zatanczymy, szkoda kazdej straconej minuty. Orkiestra zmienia rytm: twist. Leszek nie wie, jak to sie tanczy. Zblizaja sie do nich tamci, z ich paczki, tancza wszyscy razem, trzymaja sie za rece. Leszek obserwuje ich chwile, chwyta rytm... Melodia znow sie zmienia. -Aniu, ty naprawde mnie chcesz? Wszystko, co mowilas wtedy, nadal jest wazne? -Wazne. - Usmiecha sie. - Widzisz? Juz cie zaakceptowali. Ale skad ci ten kundel przyszedl do glowy? -W szalasie takiego mialem, nie mowilem ci o nim? Przymknal oczy. Szalas, sad... Jakie to teraz dalekie. Tylko kundel wydaje sie bliski. Wiernie mu towarzyszyl, pomagal w pracy. Na takim zawsze mozna polegac. Orkiestra nagle ucichla. -Za dziesiec minut bedziemy witac Nowy Rok... - mowi do mikrofonu gitarzysta. -Wiesz, gdybys mnie teraz rzucila, to i tak bym skonczyl technikum. Rozesmiala sie, chwycila go za reke. Przepychaja sie do stolika. Swiatla gasna, strzelaja korki szampana. Rozlega sie dwanascie uderzen w gong. Wierzchem dloni przeciera oczy. Jest wzruszony. Wszystko, co dotad przezyl, juz sie nie liczy. Liczyc sie bedzie tylko to, co rozpocznie sie po polnocy. -Pocaluj mnie - mowi Ania z kieliszkiem szampana w rece. - Zycze ci, Leszku... - glos jej sie zalamuje, a jemu nagle wydaje sie, ze bierze z nia slub, takie to wszystko cudowne, uroczyste. X Po wyjezdzie Leszka do wojska Ania poczula sie nagle sama. Dotad zawsze gdzies byl, zawsze gdzies go widziala, w znanych jej miejscach - kazdy krzak, kazda sciezke pamieta. Furtka otwierala sie do wewnatrz, plot, dziura w plocie... Teraz zniknal jej nagle w tlumie mundurow, zaplatal sie w szeregach, utonal pod czapka, utracil znajome jej rysy - wszyscy zolnierze podobni do siebie, spod munduru niewiele wystaje czegos wlasnego: kawalek nosa i broda, bo i skarpety panstwowe."Kochana Aniu. Dzisiaj na obiad byla grochowka..."Pozazdroscila mu tej wojaczki, bo u niej byl ryz zapiekany z jablkami, ktorego nie znosi. -Aniu, list do ciebie - matka wskazala glowa na komodke. Wziela niebieska koperte, wsunela do kieszeni. -Od kogo? - pyta matka. -Od Leszka. To ten chlopak z wakacji. Opowiadalam mamie. -A co ty jeszcze masz z nim wspolnego? -Mam - ucina krotko i zwraca sie do ojca: - Dzieki mnie chlopak zaczal sie uczyc, wiesz? A jest w trudnych warunkach, musi pracowac. Chce zdawac do technikum, i to od razu do drugiej klasy. Czy to nie wspaniale? Powinniscie byc ze mnie dumni, bo ja go do tego namowilam. -To chyba raczej jego zasluga, a nie twoja! - zasmial sie ojciec. - Dzielny chlopak. -O, tak. Wszystko, co ma, zdobyl o wlasnych silach. Nikt nie pomyslal o jego przyszlosci, nie udzielil mu rady. Rodzice nie umieli nim pokierowac. Ale i bez niczyjej pomocy zdolal osiagnac wiecej niz ja. -Nie rozumiem. -Zdobyl zawodowe prawo jazdy, moze pracowac jako kierowca. A ja? Tylko piatki i czworki na indeksie. Jego zycie jest o wiele trudniejsze. I ciekawsze niz moje. A teraz pod moim wplywem... - entuzjazmuje sie Ania zadowolona, ze chca sluchac. -A ja bym wolala, zebys sobie znalazla ciekawszy obiekt zainteresowania. -Przeciez nic zlego nie robi - ujal sie za nia ojciec. -Ostatnio nie bywa u ciebie zaden chlopak... -No to co? Ania ma jeszcze czas. Matka nie zwraca uwagi na jego slowa. -Bo moja corka zainteresowana kierowca! -A czy mama wie, jaki to rodzaj zainteresowania? -Wszystko jedno. Jaki by nie byl. Te listy co drugi dzien... -Ja twoich pacjentow nie licze. A jesli chodzi o scislosc, to wcale nie co drugi dzien, tylko codziennie... - Zreflektowala sie nagle: - Mamo, czy my musimy w ten sposob rozmawiac? - polozyla dlon na jej rece. Glos matki zlagodnial. -Zastanow sie troche. Czy w swoim srodowisku nie spotykasz ciekawszych, wartosciowych ludzi? Odsunela szklanke z herbata, oparla rece na stole, spojrzala matce prosto w oczy. -Moze ja nie potrafie tego wyrazic tak, jak bym chciala, ale to moje, jak wy to nazywacie, srodowisko egzystuje po prostu... no wlasnie, egzystuje... tak konsumpcyjnie. Ja oczywiscie rowniez. Przesuwamy sie bezszelestnie, gladko, bez wiekszych przeszkod i problemow, wszystko w zasiegu reki - tylko wyciagnac i brac. A jemu nikt nic nie daje, on musi wspinac sie na palce po to, co u nas lezy na podlodze. Rozumiesz mnie? On zyje inaczej, pelniej i naprawde czegos chce, do czegos dazy. Nic nie bierze za darmo, na kredyt... Na twarzy ma rumience, oczy jej blyszcza. Ojciec patrzy na nia uwaznie. -Umiesz obserwowac i wyciagac wnioski, to dobrze. Matka z gestem zniecierpliwienia wstaje od stolu. -Daj spokoj. Zupelnie jakbym byla na zebraniu zwiazkowym. - Po raz pierwszy spojrzala na meza. Ania zbiera naczynia, idzie zmywac do kuchni. Po chwili wchodzi lam matka. -Nie chcialam o tych sprawach rozmawiac przy ojcu - mowi tonem usprawiedliwienia - ale czy ty naprawde nic nie rozumiesz, Aniu? Dlaczego tak angazujesz sie w te sprawe? Zaczynam powaznie obawiac sie, ze to moze przerodzic sie... -A chocby nawet? -No wiesz... przeciez to jest bez sensu. -Co? Ze kogos sie lubi? Darzy sympatia, szacunkiem? -Jezeli to tylko... Ale niezauwazalnie moze przyjsc tez uczucie. -To przeciez cudowne kogos kochac! -Ale trzeba przy tym zdawac sobie sprawe, do kogo to uczucie jest skierowane. A w tym przypadku... -W jakim?... A coz wy macie tutaj za szczescie? Jakie wy macie szczescie, ty i ojciec? Piekne pokoje i zimne sciany. Dzieli was nie tylko mur z cegly, ale i mur obojetnosci. Jestescie sobie zupelnie obcy. Nie chce, zeby kiedys moj dom byl podobny do tego. -Aniu, co ty mowisz? Czy ty slyszalas miedzy nami jakies klotnie? -Nie. Nie slyszalam. Zyjecie zawsze w jednakowej, letniej temperaturze, przy ktorej ani ogrzac, ani przeziebic sie nie mozna. Dystyngowanie i chlodno. A ja tak nie chce, slyszysz? -Za bardzo sobie pozwalasz. -Przepraszam, mamo. Moze jestem niesprawiedliwa, moze sa jakies przyczyny, skad moge o tym wiedziec? Zawsze ukrywaliscie wszystko przede mna. -Teraz nie pora o tym mowic. Tylko przyjmij do wiadomosci, ze nie zycze sobie korespondencji miedzy wami. Az wypiekow dostajesz, ktorych nic potrafisz juz nawet ukryc. -Mamo, ja chcialam z toba tak szczerze porozmawiac... -I slusznie. Ale nie zadaj ode mnie, bym obojetnie patrzyla, jak dajesz sie wciagac w bezsensowne historie, ktore moga cie kiedys drogo kosztowac. -Masz przestarzale pojecia w ocenie ludzi. W jakim swiecie ty zyjesz? -W normalnym, nie na ksiezycu. A patrzac z boku, widze te sprawy lepiej niz ty. Dlatego, poki nie jestes jeszcze samodzielna i pozostajesz pod moja opieka, tolerowac tej idiotycznej historii nie bede. I nigdy jej nie zaakceptuje, pamietaj o tym. Wiem, ze tutaj przyjezdzal i ze wloczylas sie z nim po miescie, ale nic nie mowilam liczac, ze sama w koncu oprzytomniejesz. -Rozumiem. -Nic nie rozumiesz. Nawet tego, ze inteligentny czlowiek dobiera sobie przyjaciol na miare swoich ambicji. Ludzi, z ktorymi znajdzie wspolny jezyk, wspolne zainteresowania i aspiracje. Nie bedzie znizac sie do... -Dziekuje! Nie musi mama konczyc. -Zrozum, ze milosc nie trwa wiecznie. Pierwsze uniesienia szybko przemina, a zostanie zwykle, szare zycie, pelne codziennych klopotow. Wtedy okaze sie, ze musi istniec jakas inna wiez, cos, co pozwoli harmonijnie zyc, zachowac szacunek i sympatie, sama zreszta o tym mowilas. Nie jest to wcale takie proste, zwlaszcza gdy jeden z partnerow stoi nizej. -Mamo, ty naprawde nie rozumiesz, ze... -Rozumiem. Bardzo dobrze rozumiem. I, niestety, znam zycie lepiej niz ty. Ustabilizowani psychicznie, ze zdrowymi, zawsze zebami, wyznawali prawdy przyswojone od dawna. Wiekszych bogow nie mieli, na mniejszych nie bylo czasu - zyli posrodku, nieco zmeczeni wokol dnia codziennego. Matka leczyla zeby w poradni i swoim gabinecie, ojciec czesto przynosil z biura prace do domu, kazdy mebel stal od dawna na wlasciwym miejscu - nic ujac, nic dodac, nawet pieniedzy nie brakowalo im nigdy przed pierwszym. Mowilo sie tyle, ile potrzeba, krotkimi zdaniami, wyraznie i bez emocji. Marzenia, swiat niedopowiedziany stanowil prywatna wlasnosc kazdego. Na osobisty uzytek, bez podgladania przez dziurke od klucza. Wiadomo tylko, ze musial miescic sie w normie, w obowiazujacych wymiarach, stad - dotad. Niebieski kolor scian podkreslal wszystkie dystanse, wysokie sufity nie pozwalaly na dotkniecie ich reka, na intymniejsze zwierzenia. Pokoje duze, wszedzie daleko - rodzice Ani od dawna juz spali osobno. Nikt z zewnatrz nie zburzyl ich zwiazku - zrobili to sami, po cichu. Nie imaly sie ich choroby, nie wymagali od siebie wzajemnej opieki i troski, czulosci. Przypadek ich zlaczyl, bez przypadku stali sie sobie obojetni i obcy. Najgorsze bylo, ze oboje nie mieli sobie nic do wybaczenia. Zabraklo im potkniec, o ktore by mogli sie wesprzec, przebaczyc, ofiarowac cos sobie. Ten wywazony ton przyjela podswiadomie i Ania. Dostosowala sie do niego, czesciowo uznala za wlasny, rownie bezszelestnie przechodzila przez zycie, ktore wydawalo jej sie tylko czasami nie dosyc jednak prawdziwe. Ale nikt nie powiedzial jej o tym, nie miala okazji przyjrzec sie sobie, nie bylo okazji do porownan. Dopiero tam, na wakacjach, przed burza, poczula nagle proznie. I strach, ze nigdzie nie bedzie mogla sie schronic. I teraz powoli zaczyna sie jej wylaniac spod jednostajnej barwy munduru, indywidualizowac. To dla niej przeciez zdobyl w Biegu Narodowym pierwsze miejsce, dla niej "poprawia na gimnastyce swoja sylwetke", dla niej stara sie wszedzie byc pierwszym. Leszek dobrze czuje sie w wojsku, wsrod codziennych cwiczen i zajec odmierzonych zdecydowanym rytmem podkutych krokow. Ten rytm podzielil mu czas, dotad bezladny, w ktorym wszystko sie teraz musi zmiescic. Pozapinane wszystkie guziki i pas zapiety na ostatnia dziurke nie pozwalaja, by cos wylazilo bokami. Cos, z czym by nie mogl sobie poradzic. Wszystko dopasowane, przylegajace szczelnie do ciala nie pozwala na wewnetrzne rozmamlanie, psychiczny balagan. Miedzy mundurem a cialem nie ma zbytecznej przestrzeni na zadne slabosci. Wystarczy tylko sie rozprostowac, ukradkiem zerknac w kawalek szyby, by jW srodku wszystko wyprostowalo sie samo. Na rozkaz, a potem i bez rozkazu. Kazdy list oglada teraz Ania pod swiatlo, analizuje go na goraco i zimno, przymierza do tamtych - wszystko teraz jest wazne. Slowa ustawione jedno za drugim nadaja sens jej uczuciom, potwierdzaja Leszka istnienie. Juz nie odstawia samochodu "na garaz", ale wjezdza tam prawidlowo. A przeciez nigdy nie wypominala mu tego. Ten etap ma juz Leszek za soba. Nie napisal jej tylko, jak doszedl do tego. Pewnie... tajemnica wojskowa. Cos rozgrzewajacego bylo w tym jego miotaniu sie po rozlicznych peryferiach wiedzy. Gleboka znajomosc wielu realiow przy kompletnej ignorancji stojacych tuz obok. Znal wymiary piramidy Cheopsa, a nie wiedzial dokladnie, gdzie lezy Egipt. Z uporem zbieral wszystko, co moglo sie przydac. Jak stare, zardzewiale gwozdzie, ktorych chlop nigdy nie wyrzuca, choc akurat nie sa w tej chwili potrzebne*. W gospodarstwie nic sie zmarnowac nie moze. Dzis niepotrzebne - przyda sie jutro, pojutrze, za rok. Przykro jej tylko, ze kocha Leszka tak trzezwo. Ze wertuje go zdanie po zdaniu, patrzy pod swiatlo, porownuje z tamtym z wakacji. Ale mimo tej laboratoryjnej obrobki chcialaby skryc sie w jego mocnych ramionach, poczuc sie jak wtedy, na deszczu. Musi miec pewnosc, ze on to rzeczywiscie jest on. XI Przyjechaly na wakacje we cztery w Bory Tucholskie. Zbyt wiele jednak tu gwaru, choc las gleboki, gesty. Wypelniaja go soba, gdy Ania chcialaby czasem pobyc tylko z drzewami. Tamto przy drodze tez tak sciete przez piorun, jak tam na wsi, u Leszka. Oczy tylko przymruzyc... Ale zawsze wbiega nagle ktoras pomiedzy te chwile, chwyta za reke.-Chodz, Anka, sie kapac. Wieczor. Jutro na pewno list znow przyjdzie. Juz tam gdzies lezy przywalony innymi. Jutro sposrod drzew wyloni sie na rowerze listonosz. Tylko wyjsc mu naprzeciw. -Leszek! Zbiegl z gorki, omal jej nie zadusil w objeciach. -Skad sie tu wziales? -Nie zdazylem napisac, wiec tak sobie... po prostu... Milcza. Zbyt wiele maja sobie do powiedzenia, by mogli rozmawiac swobodnie. Dziesiatki listow w obydwie strony, tyle zdan rozpoczetych, mysli nie dokonczonych - od czego zaczac? -Nie moglem juz dluzej wytrzymac bez ciebie. Taka troche wiecej lewa przepustka, rozumiesz? Przylgnela do jego ramienia. Dobrze tak isc z zamknietymi oczami przez las i nic nie mowic. Za chwile zakret, potem kawalek prosto, kepa brzoz, dom rybaka. Z daleka, znad jeziora slychac smiech dziewczyn... Zatrzymala sie nagle. -Uciekajmy stad, Leszku! -Fajnie. Pakuj manatki i wio! -Nic nie trzeba pakowac, przeciez wakacje. Przysiedli na zwalonym drzewie. -Poczekaj na mnie chwile. Wpadla do domu, zostawila kartke dla dziewczyn na stole, zlapala sweterek, w druga reke bulke, kawalek kielbasy... Wzial ja za reke, wpadli pomiedzy drzewa. Cudowna taka ucieczka. Przed siebie. Dobrze tak biec przed siebie, mysli na wiatr spod kontroli wypuscic, zmeczyc sie do utraty tchu tym biegiem na przelaj, bez celu, zburzyc istniejacy porzadek/Potknela sie, pociagnela Leszka za soba... ...Gdy sie podniesli, od pol szedl wieczor pelen spokoju i nasycenia. Jakby ktos cicho naciskal struny. Albo przez ramie zagladal w nuty. Wzial ja na rece i niosl przed soba. Zgarnal ja z ziemi razem z trawami - niczego nie chcial zostawic. Objela go mocno za szyje, oparla glowe na jego ramieniu, przymknela oczy. Nie czuje ciezaru. Moglby niesc ja tak dlugo. Przez las i horyzont. Moglby uniesc sie z nia nad wierzcholki, przemierzyc swiat we wszystkich od razu kierunkach. Teraz znowu slonce. Swieze, dopiero wzeszle. Jeszcze jedrne jak piersi Ani. Poranne, soczyste, wilgotne rosa. Cudownie tak isc, tak wedrowac bez celu, na przelaj, przez zyto, ramionami rozgarniac dojrzale klosy. Wchlania ich zboze, rozstepuje sie pod naporem ich piersi. Ida trzymajac sie za rece. Teraz Leszkowi nie zamykaja sie usta. -Raz to mi lape przytrzasnelo i wzieli mnie do izby chorych. Nudno jak diabli, co tu robic? Wlodek, sanitariusz, wyciagnal karty i rzniemy w czterech w oko, na forse. A tu nagle laduje sie sierzant. Forse zdazylismy schowac, ale i tak nas rozgryzl. Zajrzal pod koc i czesc. Wszystkich poderwal na bacznosc i pyta pierwszego: "Wy na co chorzy"? Na to on odpowiada, ze przeziebiony. "W porzadku. Jutro dostaniecie na poty. Kafelki w lazience maja blyszczec jak lustro. A wy?" - pyta drugiego. "Zatrucie". "No to bedziecie mieli po drodze. Zajmiecie sie wychodkiem. Na blysk, glanspic, jak u fryzjera". Potem zwraca sie do mnie. Pokazalem mu reke. Popatrzyl, pomyslal i mowi: "Popracujecie nogami. Wyfroterowac podloge na korytarzu, zeby blyszczala jak psu tylek na przednowku. Wiecie, co to przednowek?" "Tak jest, obywatelu sierzancie!" "W porzadku. Wiedze fachowa juz macie - mowi. - Sanitariusz bedzie wam pomagal". Ania smieje sie do rozpuku. -A teraz gdzie? - Przystanal. -Prosto. Wciaz prosto. Przeciez idziemy donikad. Chlop podwiozl ich furmanka do jakiejs wsi. Kupili bulki, ser, oranzade i znow znikneli w lesie. W glebi, ukryte posrod drzew, bylo nieduze jezioro. Znow wieczor. Siedli nad woda. Polozyla mu glowe na kolanach. -Rozpalimy ognisko, chcesz? -A moze by rozejrzec sie za jaka chata? - mowi Leszek. - Zanosi sie na deszcz. Objela go za szyje. -Nie. Tak jak wczoraj... Spedzimy noc pod golym niebem. Blask ognia zageszcza wokol cienie nocy. Noc sie uwielokrotnia. Ludzie wokol ogniska musza sie przeciwstawic tej nocy - byc razem. Liczy sie to, co odbija sie tym blaskiem w oku. I tylko to wtedy istnieje naprawde. To, co zostanie potem w czlowieku, chociaz drewienka juz splona. Tylko trzeba uchwycic te chwile. Bo jutro dzien, tutaj przyjdzie, poprzestawia, pozmienia, sprawom nada ksztalt rzeczywisty. Szczescie sie mnozy przez chwile, bo tak naprawde nikt nie wie, czy nie jest tylko refleksem odbitym w oku na chwile. Naprawde istnieje stol, krzeslo, lawa... Zapatrzeni w ogien, w szczescie ukradzione ogniu na chwile, ktorej bedzie sie kiedys szukac po ciemku albo w dzien juz powszedni, nie zauwazyli, ze ksiezyc skryl sie za chmurami, zalomotalo na gorze zrazu daleko i zaraz nad sama glowa, znienacka... Zmoknieci dobiegli do stogu siana. Leszek wygrzebal w nim legowisko. -Zrzucaj wszystko z siebie i pakuj sie do srodka. Na niebie huczy i dudni, tutaj znowu bezpiecznie, swojsko. Caluje jej stopy: male i ksztaltne, pachnace sianem. Nie wie, co jeszcze calowac. Moze ten stog dookola - pierwszy kawalek wlasnego dachu nad glowa. -Wiesz, mam wyrzuty sumienia, dziewczyny beda niepokoic sie, ze tak dlugo nas nie ma. Ale chcialam byc tylko z toba... -A mnie pchla chyba... - podrapal sie. - Poczekaj, zaraz ja zlapie. Pochylila sie nad nim. -Zostaw, niech sobie zyje. Jestem taka szczesliwa... ...Pole. Konczy sie miedza. Kawalek drogi. Najpierw tej polnej, potem juz brukowana. Juz dalej prosto nie mozna. Trzeba skrecic wraz z droga, wejsc na stacje, na peron, wsiasc do pociagu. O czym tu jeszcze mowic? -Na apel jeszcze zdaze. Jakby tak pociag byl zaraz... A ty? Jak sie stad wydostaniesz? -Daleko nie ucieklismy. -Szkoda. Dobrze by bylo tak bardzo daleko. Od wszystkiego, rozumiesz? Potrzasnela glowa. -Uciec nie mozna. Trzeba tam dojsc, Leszku. Tak. Dobrze, zeby ten pociag juz stal na stacji. Nie zegnalby sie z nia wtedy. Tylko by wskoczyl w otwarte drzwi i nie ogladal sie przez chwile za siebie. Poki pociag nie zniknie. Lzej by mu bylo. XII Bronka przyzwyczaila sie do motoru i bylo jej potem bez niego pusto, nijako. Nie chodzilo juz tyle o jazde, ale o warkot, ktory kiedys we wtorki, czwartki, w niedziele pojawial sie pod oknami. Cos sie w niej wtedy podrywalo, kwiaty w doniczkach nabieraly rumiencow.Bo od Leszka musiala powoli odwyknac. I jezeli zerkala od czasu do czasu przez szyby, to nie za Leszkiem, ale za tym warkotem, ktory przyrosl mocno do ucha i oderwac sie nie dal. Stacja benzynowa i sklep w miasteczku. Na wystawie czesci motoru... Czuje na twarzy ostry ped powietrza, jakby wczoraj jechala z Leszkiem szeroka, asfaltowa szosa, Zdarza sie, ze idac po zakupy przegapi sklep, o jakis schodek sie potknie, ale zolte trojkaty przed skrzyzowaniem czy okragly zakaz wjazdu dostrzeze z daleka. Zaden motor jednak nie jest podobny do tamtego, nawet tej samej marki. Zaden chlopak nie wklada helmu tak jak Leszek. Spoglada przez wystawowa szybe: lancuch do jawy, swiece czternastki, platynki, cewki, komplet francuskich kluczy. Gdy ojciec sprzedal jalowke i otrzymal pieniadze za cebule, opanowala ja szalona mysl. Na pozor niedorzeczna, odstraszajaca tysiacem klopotow, przybierala ksztalt coraz bardziej realny. Leszka nie uda sie odzyskac, zostaly jej tylko wspomnienia. A ze wspomnieniem o nim kojarzy sie cos, co jest w zasiegu reki, oddzielone sklepowa szyba. Cena juz nie gra roli. Leszek nauczyl ja prowadzic motor. Godzinami opowiadal jej o budowie silnika i o znakach drogowych. Pytal, poprawial, uczyl, cala swa wiedze na nia przelal. Pewnie dlatego, ze pilnie go sluchala, przyjezdzal do niej od czasu do czasu, nawet gdy znal juz tamta. "Musi sie nauczyc, bo jak golne sobie na zabawie pare kieliszkow, to bedziesz prowadzic..." Znaki drogowe wkula po dwoch tygodniach, potem swiece nauczyl ja wykrecac, dysze w gazniku przeczyscic. Kodeks drogowy znala na pamiec. Juz mieli jechac na egzamin, gdy nagle wszystko sie zmienilo. Najpierw motor, jak tlumaczyl sie przed nia, nawalil, a potem... Z rodzicami poszlo jej latwo. Stary posunal sie w latach, wiec do niczego juz sie nie wtracal, a matka... Matka doszla po cichu do wniosku, ze Bronka majac motor szybciej wyda sie za maz. Teraz motor w modzie, a nie kazdego chlopaka stac na kupno. W pare dni pozniej Bronka spotkala Staszka. Omal nie wywalila sie na ziemie, gdy napatoczyl sie pod kola. -Oczu nie masz czy co?! Odskoczyl na bok, ale nie odszedl. -Jesli masz zyczenie, to mozesz mnie przejechac. Przez taka dziewczyne przyjemnie byloby zginac. Rozbroil ja tym zartem. Spojrzala nieco przychylniej. Po zerwaniu z Leszkiem stracila wszelka ochote do spotkan ze znajomymi. Zajeta gospodarstwem, nie wysuwala nosa z domu, na zabawy tez jej nie ciagnelo. Miala dosyc tamtej, kiedy Leszkowi oczy podbili. Wszystkiego jej sie odechcialo. Z natury skryta i harda, zamknela sie w milczeniu. Bala sie plotek i obmowy, zlosliwych spojrzen. Ludzie we wsi i tak wiedza wszystko: ze bywal u niej w domu, na motorze ja wozil i na zabawy chodzil, a potem zadal sie z tamta, i jak odbedzie sluzbe wojskowa, to nigdy tutaj nie wroci. Nie lubila wychodzic Z domu. Na motorze to co innego - przemknie szybko, nikt jej nie zauwazy. A tu nagle Staszek... Kopie starter, lecz silnik nie chce zapalic. -Usiadz, to popchne - mowi chlopak. - Po drodze mi nawet. -Obejdzie sie. Probuje jeszcze raz, po czym siada zrezygnowana. Moze i dobrze, ze go spotkala na drodze, pewnie sie swieca zalala. Podbiegl, pochylil sie, pchnal z rozmachem, mocno. Wrzucila drugi bieg, silnik zaskoczyl. Dodala gazu, ale zaraz nacisnela hamulec. Jak mu po drodze... -Moge podwiezc! - krzyknela odwracajac glowe. Podbiegl i wskoczyl na siodelko. Od tej pory tak sie do niej przykleil, ze pozbyc sie go nie mogla. A to pod kosciolem ja przydybal po mszy, a to w polu przy jakiejs robocie czy w miasteczku na targu. Na zabawe jednak pojsc z nim nie chciala. Raz i drugi przyszedl do niej do domu, ze starymi pogadal, ale gdy nadal nie zwracala na niego uwagi - przestal przychodzic. Z poczatku nawet byla zadowolona, lecz gdy nie pokazal sie przez dwa czy trzy tygodnie, odczula pustke. Nie zalezalo jej na nim, fakt, ale... Zawsze przeciez przyjemniej, gdy czlowiek ma sie przed kim opedzac. Gdy cos zywego placze sie obok i nie musi zawsze byc sama jak ta sztacheta wyrwana z plotu. Ucieszyla sie wiec spotkawszy go w niedziele, po wyjsciu z kosciola. -Napilabys sie piwa? - spytal, gdy przechodzili kolo gospody. Zwolnila kroku. -Piwa to nie, herbaty moglabym sie napic. Usiedli przy stoliku. -W przyszla niedziele jest odpust. Gdybys chciala, moglibysmy sie wybrac... - zaproponowal niesmialo. Skinela glowa, wolno mieszajac przyniesiona przez kelnera herbate. Ta sama karuzela i ten sam harmonista grajacy walczyki. Stragany ze stosami slodyczy, zabawek, wstazek,' korali. Kraza miedzy nimi od kilku minut. Tu powinien lezec celofanowy papierek po cukierkach... Wypatruje oczy na trawie. Uparla sie nagle na ten papierek i przykro, ze nie ma. A tu go przeciez rzucili, pamieta. A przy tamtym straganie Leszek kupil jej obwarzanki... -Chodzmy stad! - Ciagnie Staszka za rekaw. -Jak chcesz... Ale moglibysmy troche pokrecic sie na karuzeli. -Nie, nie! Skrecili z szosy w bok, obeszli wokol jezioro. Zdjal marynarke, przewiesil sobie przez ramie. Jest tego wzrostu co Leszek, tylko nie taki szczuply, wiec wydaje sie nizszy. Idzie obok niej statecznie, powoli. Tamtego ciagle cos gnalo, ledwie mogla za nim nadazyc. Albo musiala czekac na niego, gdy sie dlugo nie zjawial. Wiecej pozegnan niz powitan. Po warkocie motoru poznawala, ze gdzies mu spieszno. I te szybkie, nerwowe ruchy - ani chwili w miejscu nie ustal. Nauczyla sie sledzic te gesty i ruchy, przeczuwac je, bac sie ich. A Staszek idzie wolno, nigdzie mu sie nie spieszy. Czas przy nim tez uplywa powoli, jedna godzina trwa tyle co trzy. Wszystkie kubek w kubek podobne do siebie... Ojciec juz niedomaga, mlocic by trzeba, wodki Staszek nie pije, sluzbe wojskowa odbyl. A jednak chetnie zamienilaby to wszystko na stare zmartwienia. Gdyby Leszek chcial... Niechby juz bylo, jak bylo. Na oslep by pobiegla za nim po nowe udreki. Usiedli na trawie pod wierzba. Z miasteczka dobiegal stlumiony dzwiek dzwonow. Bronka przymknela oczy. Plusk fal na brzegu, karuzela, korale, Leszek... Poczula na policzku dotyk warg. -Bronka... - Chwycil ja mocno w ramiona, wcisnal w trawe. Odepchnela go kolanami, zdzielila piescia w twarz, zerwala sie, pobiegla w strone miasteczka. Slub wyznaczono na pazdziernik. Co za roznica - miesiac wczesniej czy pozniej... I tak nikt nie zastapi jej Leszka. Staszek solidny, gospodarny, wiec nad czym tu sie zastanawiac, na co czekac? Az stara panna zostanie? Kiedys przeciez trzeba wyjsc za maz, wszystkie dziewczyny tego chca. Z czasem przyzwyczai sie do Staszka... Coraz rzadziej mysli o Leszku. Motor, spowszednial, pelni role srodka lokomocji, nic wiecej. Nie nasuwa zadnych skojarzen. Ziemia przed chata udeptana na twardo. Staszek uczy sie jezdzic. Czasem okrazy dom pare razy. Bedzie sie staral o prawo jazdy. Niech tam... Slub tez postanowiony, to i motor jak gdyby jego. Wazne, ze na razie dal jej spokoj. Nie potrzebuje sie spieszyc, bo Bronka juz mi nie ucieknie. Jesien. Roboty pelne rece. W polu i w domu, bo dom sposobi sie do wesela; Bronka dowiaduje sie przypadkiem, ze Leszek przyjechal na przepustke, ktos widzial go we wsi. Zaraz przypomniala sobie starego Bednarka, ktoremu przed wojna w czasie cwiczen wojskowych granat urwal palec u reki. Gdyby Leszkowi taki wypadek sie zdarzyl, to moze wrocilby do niej, tamta na pewno nie chcialaby kaleki... Szybko odepchnela te mysl. Niej nie chce jego nieszczescia, ani mu zle nie zyczy. Niech mu sie wiedzie jak najlepiej. Juz o nim nigdy nie pomysli. Moze tylko raz, gdy ze Staszkiem... Jak zapatrzy sie w przywolana przed oczy twarz Leszka, to moze jej syn bedzie do niego podobny. XIII Na Dworzec Kaliski wtoczyl sie pociag. Ania rozglada sie, szuka Leszka w tlumie podroznych.-Jak to dobrze, ze przyszlas! Nie wiedzialbym, co robic - nie-spodziewanie slyszy nad uchem. Odwraca sie - obok niej stoi Leszek rozradowany, usmiechniety. -Ales ty opalony! Swietnie wygladasz. Obciagnal mundur. -Jak sie ma taka babke, to trzeba o siebie dbac. Smiejac sie zbiegaja po schodach. Nagle Leszek przystaje. -O rany, zapomnialem sie z toba przywitac! Dzien dobry, Aniu! -Ty jednak masz ten refleks - odpowiada ze smiechem. Caluje ja w reke, wyciaga zza pazuchy gozdzik w celofanie i uroczyscie jej wrecza. Ania znow zaczyna sie smiac. -No wiesz... musialem schowac. W mundurze i z kwiatami, to jakos dziwnie... Weszli do budki telefonicznej. Ania nakreca jakis numer, Leszek caluje jej palce obejmujace sluchawke. Cisza. Z usmiechem wiesza sluchawke. -W porzadku, mozemy jechac. -Do kogo dzwonilas? -Do domu. Musisz odpoczac, umyc sie, cos zjesc. Do pietnastej bedziemy mieli spokoj, nikogo nie ma. Ucieszyl sie, ale zaraz spochmurnial. -Nie, nie pojde do ciebie. Nie chodze tam, gdzie mnie nie chca. -Przeciez ja ciebie chce. Idziemy! Pojechali tramwajem. Na klatce schodowej znow ogarnely go skrupuly. -Z zaskoczenia mnie wzielas. Inaczej bym tu nie przyszedl. -W innych warunkach bym cie nie namawiala. Ale teraz jest wojsko, sytuacja bojowa, przyjechales tylko na pare godzin. Otworzyla drzwi, pchnela go lekko. Zatrzymal sie w progu. -Wejdz pierwsza. -Przeciez dzwonilam przed chwila... -Nie szkodzi, trzeba sprawdzic. Jak w wojsku, nieprzyjaciel mogl sie zaczaic. Szedl za nia na palcach. Troche ze strachu, troche z uwagi, by nie pobrudzic dywanu. Usiadl na krzesle, Ania na tapczanie. Patrza na siebie przez chwile w milczeniu, po czym wybuchaja smiechem. Zrywa sie, siada mu na kolanach. -Musisz sie odswiezyc po podrozy, wez prysznic. -Dobrze, niech bedzie - mowi zrezygnowany. Nie dosc, ze czuje sie tutaj jak na beczce prochu, to jeszcze musi wlezc do wanny. W razie czego jak bedzie nago uciekal? Pocalowala go w czubek nosa. -Lazienka jest w przedpokoju na lewo. Pospiesz sie, przygotuje cos do jedzenia. Otworzyl jakies drzwi, lecz szybko je zamknal. -Nastepne, tutaj jest gabinet. Wejdz, zobacz. Groznie wyglada maszyna do borowania, a jeszcze bardziej komplet niklowych narzedzi w bialej, oszklonej gablocie. Ukradkiem wyciera pot z czola. Troche za wiele tych wrazen od razu. -Siadaj! - wskazala fotel. -Nie, nie! Co to, to nie! - cofnal sie przerazony. Zarzucila mu rece na szyje. -Jestes prawdziwym mezczyzna. Stuprocentowym! Bo boisz sie dentysty. Story na oknie zasuniete, na poreczy krzesla starannie zlozony mundur, obok rzucona niedbale sukienka Ani. Z adaptera dobiega cichutka melodia. Na tapczanie spi okryty pledem Leszek. Ania wchodzi na palcach do pokoju, stawia na stole tace z jedzeniem, po czym kreci galka adaptera, ktory zaczyna grac glosniej. -Ty spiochu, alarm! Leszek siadl na tapczanie, przetarl oczy. -Trzeba cos zjesc. -Juz? Przeciez dopiero jedlismy. Ania pokazuje mu tarcze zegarka. -O rany! Zerwal sie, szybko wlozyl mundur. Z pospiechem zjedli pare kanapek, popili herbata. Ania poszla do kuchni umyc talerzyki i filizanki. -Pospiesz sie, predzej! - wola z przedpokoju, juz gotowy do wyjscia. - Dochodzi trzecia. -O trzeciej mama konczy prace, a musi jechac tramwajem. Weszla jeszcze cos zabrac ze swego pokoju. Odetchnal z ulga, gdy przekrecila klucz w zamku. -Troche to nie na moje nerwy. Wole juz rekruckie cwiczenia. Zeby twoja mama/byla krawcowa, to... Na dole trzasnely drzwi wejsciowe, ostroznie wyjrzal przez porecz. -Mama - szepnal Ani do ucha. Zostawil)? na podescie, wbiegl na palcach dwa pietra wyzej, wcisnal sie w kat. -Mama dzis wczesniej? - dobiega go glos Ani. -Tak, mialam mniej pacjentow. A ty gdzie sie wybierasz? -Do Zochy. Wroce dzis pozniej, bo do teatru idziemy. Slyszy kroki, szczek klucza w zamku, trzasniecie drzwi. Czeka jeszcze przez chwile, schodzi ostroznie na pierwsze pietro, po czym pedem zbiega na dol. Zdjal buty, wyciagnal sie wygodnie na lawce, usmiechnal sie do lampy na suficie. W przedziale nie ma nikogo, nikt nie przeszkadza, stukot kol rowno odmierza chwile - nie bylo wazniejszych, mniej waznych. Nawet schody - serce walilo tak mocno. Odtwarza dzien po kolei, szczegoly. Zeby wryly sie w pamiec na zawsze. Kazde slowo pamieta, kazdy dotyk, pocalunek, fragment melodii przy pocalunku. I te mgly niebieskie w jej oczach, mgly coraz gestsze. Trzeba to teraz tylko posegregowac, poukladac w jednej szufladzie, zeby nic sie nie poplatalo, nie upadlo na ziemie, nie zginelo, nie stluklo. Zacisnal oczy, zeby to wszystko zatrzymac, i nagle poczul zmeczenie. Przed wyjazdem do Lodzi prawie oka nie zmruzyl, w pociagu tez sen nie nadchodzil - co piec minut rozliczal sie z kilometrow, ktore go dzie?lily od Ani. No to choc teraz usnie z tym wszystkim pod glowa. Moze jeszcze raz wszystko mu sie po kolei powtorzy?... XIV Przez pierwsze kilka dni po zwolnieniu z wojska Leszek nie mogl przywyknac do cywilnego ubrania. Wydawalo mu sie zbyt obszerne, jakby uszyte na wyrost.Za brama koszar poczul sie jak wolny ptak. Wolny, ale odzwyczajony juz od latania. Jak sie teraz poruszac w cywilnym ubraniu? Od czego zaczac? Teraz trzeba pomyslec o nauce. Ania jest juz na trzecim roku, a on... zdobyl troche wiadomosci z roznych dziedzin, teoretycznych i praktycznych. W wojsku wyrobil sobie zawodowe prawo jazdy drugiej kategorii, jako kierowca sanitarki. Bez munduru czuje sie wytracony z rozmachu. Polbuty niosa go cicho. Inaczej czuje sie czlowiek, gdy slyszy wyraznie kroki uderzajace rytmicznie o chodnik. A teraz jakby sie skradal do czyjegos ogrodu na jablka. Zerknal na zegarek: w wojsku teraz kolacja. Wtorek. Powinna byc dzisiaj kielbasa... Juz po kolacji. O tej porze czytal w swietlicy. Za chwile film w telewizji... Dopiero pozniej zaczal przezywac Anie. Na ktoryms kilometrze urwala sie nitka wiazaca go z wojskiem. Przez okno wagonu zajrzala Ania. Niewyraznie. Jak zwykle we snie. Otworzyl oczy. Wlodek drzemal pod oknem. Tez wyglada niemrawo. Zupelnie nie moze go skojarzyc z sanitariuszem, ktory na tacy roznosil lekarstwa, a potem rznal z nimi w oko. -No to czesc, stary! - Wlodek wyciaga reke. - Nie zapomnij o kumplu z wojska. -Czesc! Mam twoj adres, przyjade - obiecuje Leszek klepiac sie po kieszeni. -W Ksawerowie wszyscy mnie znaja, wystarczy spytac. Pamietaj, ze jedzie sie tramwajem podmiejskim na Pabianice. Wlodek rusza w strone przystanku, Leszek w przeciwna, do przechowalni bagazu. Znowu, jak kiedys, stanal w bramie po drugiej stronie ulicy. Gapi sie na budynek Uniwersytetu, na dwuskrzydlowe, ciezkie drzwi. Czas wlecze sie powoli. Pojdzie do parku, stamtad tez widac przystanek tramwajowy. Usiadl na lawce, spojrzal na zegarek, sprawdzil w notesie rozklad zajec: za pol godziny Ania powinna wyjsc. -Przepraszam, dlugo pan tu bedzie? Odwrocil glowe. Mloda kobieta z wozkiem patrzy na niego pytajaco. -Dlugo, niedlugo... Zalezy jak to rozumiec. -Bo musze isc do apteki - pokazuje recepte - a z dzieckiem wchodzic nie chce, tyle tam chorych, zakatarzonych. To pomyslalam... Patrzy na nia podejrzliwie. Nie, nie wyglada na taka, co by chciala podrzucic. -A jesli pani zaraz nie wroci? Bo ja za jakies... - spoglada na zegarek. -Bede za dziesiec minut, moze pietnascie. Kiwnal glowa, wiec postawila przy nim wozek i odeszla. Przymknal oczy, wystawil twarzy do slonca. Dziecko zaczelo kwilic. Ocknal sie, kolysze stopa wozek, z niecierpliwoscia patrzy na zegarek. Zrywa sie z lawki. -Trudno, twoja mama sie spoznia, a ja juz nie mam czasu. Sam troche poczekasz. Odszedl kawalek, lecz zawrocil, ruszylo go sumienie. -Albo niech mama troche poczeka. Stanal z wozkiem na skraju alei, tuz przy ulicy, spojrzal na druga strone. Grupka studentow wychodzi z gmachu, potem znow kilka osob, lecz Ani nie ma. Moze chora? Wreszcie ja widzi. Smutna albo zmeczona, z glowa spuszczona idzie na przystanek. -Aniu! Podniosla glowe, pomachala mu reka, podbiegla. -Czesc! - caluje go w policzek. -Jadac do domu, musialem tutaj wstapic. Chcialem zrobic ci niespodzianke... -To swietnie - mowi usmiechajac sie, ale w jej oczach nie ma radosci. - A ja mam klopot. Nie moge zdawac kolokwium, bo nie zaliczylam czterech cwiczen. I chocbym na rzesach stanela, to i tak do soboty nie zdaze. -Zdazysz! Musisz zdazyc - powiedzial z przekonaniem. -Tylko cztery dni... Na jedno cwiczenie umowilam sie dzis na szesnasta, a do pozostalych musze sie jeszcze przygotowac. Uscisnal jej ramie. -Wierzacy to ja za bardzo nie jestem, ale pomodlic sie moge - mowi powaznie. - Gdyby to ci pomoglo, to ja bardzo chetnie. Rozesmiala sie. -Juz mi pomogles - powiedziala tulac sie do niego. - Kochany jestes, nawet nie wiesz jak. Spojrzal na zegarek. -Mowisz, o szesnastej? No to nie mamy wiele czasu. Idziemy! Nagle cos sobie przypomnial. -Ale... ja tu mam dziecko. Spojrzala na niego ze zdumieniem. -O rany! Nie moje. Jedna prosila, zebym przypilnowal, a ja nie moglem dluzej czekac, musialem ciebie... Rozesmiala sie. -Och ty gluptasie! Ale... - zaniepokoila sie nagle: - Leszek, przeciez ona tam oszaleje z rozpaczy. Predko! Podbiegaja do wozka. Ania pcha go przed soba, Leszek podaza obok. W alejce przy pustej lawce chodzi tam i z powrotem zaniepokojona matka. Na ich widok siada z wrazenia. -Tak sie juz przestraszylam... Ale akurat przywiezli wedline do sklepu, no to weszlam... Dla pana tez wzielam, serdelki, bo pomyslalam... jak pan wcinal te sucha bulke... Biegna do tramwaju, wsiadaja, przepychaja sie do przodu. Tlok, trudno rozmawiac - ciagle ktos ich rozdziela. -O ktorej masz autobus? -O szostej. Nie, za dwadziescia szosta. Ale musze jeszcze isc po walizke na dworzec - mowi do niej przez czyjes ramie i przeciska sie blizej. - Ty wiesz, jak ja za toba tesknilem? - szepce jej do ucha. -Ja tez... A tu, widzisz, jakby wszystko na zlosc. Wysiadamy! - ciagnie go do wyjscia. Inaczej wyobrazal sobie to spotkanie. -Przykro mi, ze musze cie pozegnac. Gdybys uprzedzil, to moze bym jakos... Sama juz nie wiem - mowi przed gmachem zakladu. -Niewazne. Grunt, zeby ci wyszlo to cwiczenie. No, to pamietaj - caluje ja na pozegnanie - zaraz mi napisz, jak ci poszlo. O tych nastepnych tez. -A ty? Co bedzie z toba? Nawet nie zdazylam zapytac... -Najpierw posiedze troche na wsi. Niedlugo, bo przeciez chcialbym zdawac. Pogadamy o tym kiedy indziej, teraz nie bede ci przeszkadzal. Musisz najpierw to wszystko obskoczyc... Juz uciekam, jeszcze dzisiaj do ciebie napisze. -Ja tez! -No to buzka i o nic sie nie martw! Lece po walizke i zaraz na autobus, akurat mi pasuje. Zegnaja sie. Leszek odprowadza ja wzrokiem. Ania oglada sie, zbiega ze schodow, caluje go jeszcze raz. -Kochany jestes! - wola i po chwili znika za drzwiami. Leszek odchodzi kawalek, kupuje w kiosku "Motor", rozglada sie, gdzie by tu usiasc. Siada na schodkach jakiegos domu w poblizu zakladu, rozklada pismo i czyta, jedzac wyciagniety z kieszeni serdelek. Od czasu do /czasu zerka na drzwi zakladu. Po godzinie wybiegla. Zadowolona idzie do przystanku. -Jak ci poszlo? - wyrosl przed nia jak spod ziemi. -Zaliczylam... Leszek! A twoj autobus? -Wole pociagiem. -Zwariowales? Dwanascie kilometrow piechota? -Przeciez nie moglem cie tak zostawic. Chcialem od razu wiedziec. I wcale nie dwanascie tylko dziesiec. Bo ja, wiesz, na skroty. W domu znowu ciasno, za domem niby duzo wolnej przestrzeni, jest gdzie sie rozpedzic, ale nie ma przez co przeskoczyc. Ludzie wydaja mu sie powolniejsi niz kiedys, a moze to on sam zbyt szybko sie porusza? Wszystko jakies niemrawe, ledwie trzyma sie kupy. Co robic? Z kim trzeba, juz sie przywital, zajrzal we wszystkie katy. -Cos ty jak z magla wyciagniety? Mozes chory? -Mnie nie imaja sie choroby, mama wie - odburknal..- Ciasno mi tutaj. Odbicia nie mam. Trzeba mi jechac do Lodzi. Nie umiem dreptac w jednym miejscu, przestepowac z nogi na noge. Wzial do reki ksiazke, przerzucil kilka kartek, odlozyl z powrotem na szafe. -Dopiero z wojska wrociles, a juz cie gdzies niesie. Posiedz, odpocznij. -Wy wiecie swoje, a ja swoje. Musze sie przeciez urzadzic. Robote znalezc, jakies mieszkanie. Papiery do szkoly czas juz zdawac. Dopiero w niedziele otrzasnal sie z apatii. Spotkal kolegow. Wyrosnieci, powazni, glos im sie zmienil. A wydaje sie, ze tak niedawno ciskali razem kamieniami w izolatory. -Co sie tak czaisz po katach? Myslelismy, ze w sobote przyjdziesz na ubaw. -Co to za ubaw w remizie! -Juz nie w remizie, lecz w kawiarni, w klubie "Ruchu". Stary, nie masz pojecia, co za dziewuchy! Pamietasz Zdziske? Kiedys to jakby do trzech nie umiala zliczyc, a dzis... Bibliotekarka. Ty wiesz, ze czytac to ja nie lubie, ale po ksiazki zachodze. Pamieta. Kiedys przywiazali ja za noge do plotu, zeby psa udawala, jak w policjantow sie bawili. -To biblioteke tez macie? -Juz od pol roku, obok kawiarni. Idziemy? -Gdzie? -Na kawe. Wiesz, wczoraj Bronka byla ze Staszkiem, motorem. Ale draka! Ona prowadzi, a on z tylu - smieje sie Kazek. -Nie gadaj... -A zebys wiedzial. Jak byles w wojsku, to motor kupila. Musiales ja niezle podszkolic, bo jezdzi jak szatan. Na drzwiach kawiarni pinezkami przypiety plakat: "Spotkanie z aktorem". Podszedl blizej, przeczytal nazwisko. -Tego to znam - pochwalil sie przed chlopakami. - W Lodzi tramwajem z nim jechalem. On siedzial, a ja trzymalem sie oparcia. -Wielka mi rzecz tramwajem! A on mi, bracie lape dzis poda. Chcesz sie zalozyc? -Czemu nie. A o co? -Duza kawa poleci dla wszystkich. -Trzyma. -No to mozesz juz stawiac - poderwal sie Franek. - Bo dzis ze Zdziska kwiaty maja mu wreczac. To co, nie poda mu lapy? Leszek patrzy na nich, usmiecha sie. Nie moze sobie przypomniec, czy to on, czy Franek wpuscil wtedy te wroble do chaty. Tylko pierze fruwalo po scianach... Jakies obrazy z przeszlosci tluka sie jeszcze po glowie, ale twarze chlopakow juz nie pasuja do wspomnien. I on nie ten sam, i oni... Cos laczylo ich wtedy, teraz czas ich rozdzielil. A wydawalo mu sie, ze wszystkie tu katy oblecial, odnalazl. Opowiadaja, no to slucha, ale niewiele go to obchodzi. Kiedys wystarczylo, by ktorys zagwizdal pod oknem, a on juz biegl. Palili w polu zeschle leciny, piekli kartofle, scinali tatarak nad stawem, w zimie jezdzili na lyzwach przybitych gwozdziami do trepow. A teraz? Jakze daleko od nich odszedl... Sprzedal motor. Przy kolacji podsunal ojcu tysiac zlotych. - Niech ojciec polata co tam trzeba i radzcie sobie sami. Nic tutaj po mnie. Matka przeprala mu kilka koszul, zapakowala troche jedzenia, odprowadzila na przystanek. Zamieszka gdzies w poblizu Ani, bedzie uczyl sie i pracowal. Byle tylko zdac do technikum... Bo mieszkac moze byle gdzie, wystarczy jakis kat do spania i stolik do nauki. Wazne, ze rece ma mocne i prawo jazdy w kieszeni. XV Skrecil w mala uliczke, wysadzona po obu stronach drzewami. Bez trudu znalazl drewniany domek. Kuzynka Jadzia mieszkala tu przed slubem; dala mu adres. Wprawdzie gospodyni juz bardzo stara, lecz chyba jeszcze zyje...Zyla. Starzy ludzie nie umieraja tak szybko. Powolal sie na kuzynke, wyluszczyl, ze szuka mieszkania, na wygodach mu nie zalezy, wodki nie pije, papierosow nie pali. Przyjrzala mu sie uwaznie, potem rozgladnela sie po pokoju. -Tyle rujnacji - mruczy pod nosem. - Szafe trzeba by postawic w poprzek i od okna do szafy zaslonke przeciagnac. Gorzej ze stolem... Nie wiem, nie wiem, czy powinnam sie zgodzic. Leszek przystaje na wszystko: -Stol niepotrzebny, wystarczy mi kawalek deski, zeby pod zeszyt podlozyc, i jakas mala lampka. O wlasnie, kontakt przy lozku zaloze, naprawie co trzeba, no i w ogole... -A co do ceny, to jak pan uwaza? -Ja wiem?... To juz od pani zalezy. -Piecset zlotych. No i za te zaslone ile tam wyjdzie. -Drogo. To przeciez kuchnia. -Kuchnia to bedzie to co za zaslona, a reszta jak pokoj. Nawet lozko tu stoi. -Szkoda - mowi Leszek zbierajac sie do wyjscia. - A przeciez wegla bym nanosil i jakby trzeba po lekarza albo co... Zastanowila sie chwile. -No, niech juz bedzie czterysta piecdziesiat. Wyciagnal portfel. -A czy pan aby nie chrapie? -Nie. -Bo ja to chrapie za dwoch. -I nie przeszkadza to pani? - zadaje bezsensowne pytanie. -Nie, bo juz sie przyzwyczailam. No i chrapie dopiero, gdy zasne. Teraz tylko umyc sie, zmienic koszule, bo ta juz nieswieza, wlosy przyczesac i moze pedzic do Ani. Powinien zdazyc na przerwe miedzy zajeciami. Nie. Zalatwi wszystko do konca i dopiero sie z nia zobaczy. Trzeba miec silna wole. Ania zaledwie kilka ulic dalej, a on poczeka. Wplacil polowe naleznosci za mieszkanie, wsunal pod lozko walizke, cmoknal w reke pania Kozlowska i pobiegl do szkoly. Wieczorem, gdy spotka sie z Ania, opowie jej o wszystkim. Kto wie, czy nie zalatwi tez pracy do wieczora, skoro mu tak gladko dotad idzie. Na pewno. Z druga kategoria? Najwazniejsze zlozyc papiery w szkole. Moze miec trudnosci z przyjeciem do drugiej klasy. Zajrzal do notesu: w porzadku, dzis Ania dlugo ma zajecia. Akurat zdazy zalatwic sprawy w szkole, potem pojdzie pod uniwersytet, stanie w bramie i poczeka... Nie. Nie bedzie juz kryl sie w bramie. Podejdzie do niej na ulicy, przywita sie, pocaluje ja w reke... Dobrze, ze nie napisal o swoim przyjezdzie. Jak niespodzianka, to niespodzianka. Poszedl do szkoly. Sekretarka przyjela jego papiery. -Brakuje zaswiadczenia z zakladu pracy. -O, to sie zalatwi. Jak pani mysli? Z druga kategoria nie bedzie trudno o prace, co? -Mysle, ze nie. -No to ja zaraz zalatwie. Do ktorej tu mozna? -Ma pan duzo czasu, egzamin dopiero we wrzesniu. -Ale ja bym chcial zarezerwowac sobie miejsce, bo potem moze nie byc. Usmiechnela sie. -Beda na pewno. Zreszta o przyjeciu decyduje egzamin. -Dziekuje pani, do widzenia. Jutro przyjde... A te papiery to wole zostawic, zeby... wie pani...,, Zaswiadczenie jutro dolacze. Do MPK pewnie juz dzisiaj nie zdazy. Glupstwo, i tak zalatwil wiecej, niz sie spodziewal. Teraz tylko odsapnac, cos zjesc, a potem do Ani. -Chwileczke! - uslyszal nagle glos sekretarki. - To pan chce zdawac do drugiej klasy? -Tak. -A gdzie jest swiadectwo ukonczenia pierwszej? -Niech pani do konca przeczyta podanie. Wszystko napisalem co i jak - usmiechnal sie. Przeczytala, po czym zwrocila dokumenty. -Ja tego przyjac nie moge. Takie sprawy sa w gestii dyrektora. -W czym? - nie zrozumial. -Dyrektor musi zadecydowac. -No dobrze, to czybym mogl z nim... -Jest w kuratorium na konferencji. - To ja poczekam. -Ale... -To nic, mnie sie nie spieszy, a wolalbym dzis, zeby miec pewnosc. Przystopowali go od progu. No tak, zbyt pieknie by bylo, gdyby zalatwil wszystko od reki, bez trudnosci. A moze i dobrze? Czym by sie potem pochwalil Ani? Ze przyszedl, polozyl na biurku, nic wiecej? Co to za sztuka... Spaceruje po korytarzu, przyglada sie wiszacym na scianie planszom, portretom pisarzy. Przy kazdym skrzypnieciu drzwi oglada sie, czy nie wchodzi dyrektor. Ze tez akurat dzis musi miec konferencje... Dzwonek. Z klas wybiegaja uczniowie, pedza do stolowki, na boisko przed szkole, do sekretariatu. -Juz przyszedl? - zajrzal przez uchylone drzwi. Sekretarka przeczaco kreci glowa. -Lepiej niech pan przyjdzie jutro rano. -Nie, nie! Musze to dzisiaj miec z glowy. Doczekal sie wreszcie. Wszedl za dyrektorem do gabinetu, wyluszczyl swoja sprawe. -Mam tez zaswiadczenie z wojska. Przez caly czas bylem tam kierowca. Prosze, niech pan dyrektor przeczyta. Z wyroznieniem - pochwalil sie. Dyrektor odsunal reka papiery. -Niestety, nic panu nie moge pomoc. -Dlaczego? -Takie przepisy. -No tak, ale ja... - Leszek jest zrozpaczony. - Niech mi pan dyrektor cos poradzi. Tyle wysilku juz wlozylem... Co teraz robic? -Po prostu trzeba skladac egzamin do pierwszej klasy, jak wszyscy kandydaci po szkole podstawowej. A to, czego pan sie nauczyl, przeciez nie zginie. Bedzie panu latwiej niz innym. -Nie, nie! To nie wchodzi w rachube - mowi Leszek stanowczo. -Inaczej nie mozna. I naprawde tak bedzie rozsadniej. Czy pan zdaje sobie sprawe, co to znaczy zdawac egzamin z wszystkich przedmiotow? -No tak, ale... Ja mam, takie, wie pan, plany zyciowe. Nie moge inaczej. Od tego wszystko zalezy. Dyrektor rozlozyl bezradnie rece. -Niech pan sprobuje isc z tym do kuratorium. To wszystko, co moge panu poradzic. -A gdzie to jest?, -W Prezydium Rady Narodowej. Wsiadl w tramwaj, pojechal. Trudno, nie zdazy wrocic dzisiaj do szkoly. I jeszcze to zaswiadczenie z pracy... A wiec nie pojdzie do Ani. Bedzie mial okazje sprawdzic siebie: zalamie sie czy sie nie zalamie? Wszedl do sekretariatu, poczekal, poki urzedniczka nie skonczyla telefonicznej rozmowy^ podal papiery. Przejrzala je uwaznie. -Pan kurator nic nie poradzi w tej sprawie - mowi zwracajac dokumenty. - Niech pan sprobuje wyslac podanie do ministerstwa. -Moglaby mi pani napisac adres? -Prosze. Spojrzal na zegarek: zdazy jeszcze do MPK, zalatwi prace, a po danie do ministerstwa napisze wieczorem z pomoca Ani. To wazna sprawa, trzeba dokladnie wszystko opisac i takim stylem, zeby z samego podania juz wynikalo, ze dorosl do drugiej klasy. Wszedl do dzialu kadr. Kazali mu usiasc, pokazac papiery. I nagi pot wystapil mu na czolo. Wiedzial, ze beda go pytac o kwalifikacje i o sto innych spraw, ale nie wpadlo mu do glowy, ze najwazniejsze dla nich bedzie miejsce zamieszkania. Nie zamierzal prosic ich o nic, wiec coz to ma do rzeczy? -Gdzie pan jest zameldowany? -Jeszcze nigdzie. Ale mieszkanie juz sobie znalazlem. Personalny zwrocil mu papiery. -Najpierw niech sie pan zamelduje, a potem bedziemy gadali. -No to sie zamelduje. -No coz, za drzwi tam przeciez nie wyrzucaja - usmiechnal sie ironicznie. - Male podanko i juz za miesiac otrzyma pan odpowiedz. Odmowna. -Jak to? -Panie. Chce pan byc kierowca, a zycia pan nie zna. Nie wie pan, ze w Lodzi nie wolno sie meldowac? -Mam tutaj dziewczyne. -Pan siada. Trzeba bylo od razu tak mowic. Zamelduje sie pan u zony i sprawy nie ma. -Jeszcze nie jestem zonaty. -To niech sie pan zeni. Byle szybko, bo mamy akurat dla pana dobra robote. -Ale... -Panska sprawa. Jak sie pan z baba nie moze dogadac, to mysli pan, ze z tamtymi pojdzie panu latwiej? Poczul sie nagle przypisany do ziemi. Jak chlop w sredniowieczu. Moze sie tylko wzenic w to miasto, innego sposobu nie ma. Ale odrzucil zaraz ten pomysl - przeciez to ona bedzie musiala wesprzec sie na jego ramieniu, a nie on zwisac bezwladnie u jej boku. I od niej by mial oczekiwac pomocy? Jakiej pomocy? Na sile ma sie z nia zenic? -Nie. Nie moge. Personalny podniosl sie z krzesla. -Panie, nie ja to wymyslilem. Madrzejsze glowy nad tym pracowaly. Tez mamy klopot, bo brak nam kierowcow. Ale przepisy sa przepisami. -No tak, ale ja chce sie uczyc, chodzic do szkoly. Tego nie moga mi przeciez zabronic. -Do dziennej nie moga. Tornister, piornik, gumka "Miki", no i w ogole... tatus, mamusia, wywiadowki. Ale pan juz nie w tych latach. Zeby sie dostac do szkoly dla pracujacych, musi pan znalezc stale zajecie, a bez zameldowania nigdzie pana nie przyjma do pracy. Jasne? -Logiki w tym nie ma. -Panie. A na cholere tu logika - przepisy sie licza. Powlokl sie do domu. Jak teraz od "babci" wycofac pieniadze, skoro nic tutaj po nim? Znow bedzie musial jechac na Slask. Moze tam jest jakies technikum? Ale jak powiedziec o tym Ani? Jak samemu z tym sie pogodzic? Ida obok siebie w milczeniu, ze wzrokiem wbitym w ziemie. -Tylko sie powiesic na jakims drzewie. I to pewnosci nie ma, czy sie galaz nie zlamie pod takim... niemeldowanym. Przystanela, spojrzala mu w oczy. -Najwazniejsze jest juz za toba. Patrzy ze zdumieniem. Kpi z niego? -Dokonales wyboru. Przebrnales przez czas, ktorego najbardziej sie bales, a teraz mialbys sie poddac? Ty?! -Z niczego nie zrezygnowalem, lecz wale lbem o mur i szlag mnie trafia, ze ani go przebic, ani glowy rozlupac. Przynajmniej dzisiaj - powiedzial z gorycza. -A widzisz. Za pare godzin bedzie jutro. A jutro mozna zrobic to, co nie udalo sie dzisiaj. Na pewno cos wymyslimy. Napiszemy podanie do ministerstwa, masz przeciez powazne argumenty. Troche to potrwa, ale do wrzesnia jest sporo czasu. W nocy przypomnial sobie o Wlodku z Ksawerowa. Jesli w Lodzi nie wolno sie meldowac, to moze tam? Z samego rana pobiegl do MPK. -Z okolic Lodzi mozemy przyjac. Pan juz tam mieszka? -Jeszcze nie, ale... Wskoczyl w tramwaj podmiejski. Jasne, ze nie bedzie mieszkal w Ksawerowie, tylko o ten glupi papierek mu chodzi, musi go miec. Przez szybe widac oddalajace sie kominy Lodzi. Juz je przeciez zdazyl pokochac. Wyjrzal znow oknem: pola, zielen - na pewno sie uda. Trzeba tylko chciec mocno, to samo sie spelni. Wysiadl w Ksawerowie, poszedl do wskazanego mu domu na uboczu. Przedstawil sie matce, zapytal o Wlodka. -Jest w pracy, wraca po poludniu. Chce pan zaczekac? -Troche mi pilno... A gdzie Wlodek pracuje? -W pogotowiu. Musi pan pojechac do Pabianic. Pare kilometrow w jedna czy w druga strone nie robi roznicy. Wazne, zeby zdazyc przed czwarta do Lodzi. Albo chociaz tutaj wszystko zalatwic. Wlodek jakby czekal na niego. Stal oparty o sanitarke, cmil papierosa. -Czesc, stary! Ucieszyl sie: -Nie zapomniales jednak o kumplu z wojska! -Musisz mi pomoc, Wlodek... - Przystapil od razu do rzeczy. -Zalatwione. Wal, o co chodzi. -O zameldowanie tu "na lipe", bo inaczej nie mozna. Chate znalazlem, juz mieszkam, ale w Lodzi zameldowac sie nie moge, a bez tego do roboty nie przyjma, kapujesz? -Kapuje. Ale musze z matka uzgodnic. Stropilo go to troche. -A jak sie nie zgodzi? Stary, jak bedzie ci czego potrzeba, to ja chocby spod ziemi... -Sprobuje ja jakos przekabacic. Co by tu jej zasunac... -No, tak jak jest. -E nie... Zaraz pomysli, ze krece, ze chcesz mieszkac u nas, a wiesz, chalupa ciasna, wymeldowac sie potem nie mozna. Trzeba inaczej... Mam! Widzisz ten sklep? Kupujemy pol litra i lu do soltysa. Stara sie nigdy nie dowie. -Nic nie rozumiem. Chcesz spic matke, zeby... -Cos ty! W zeszlym miesiacu zastrzyki mu robilem, i to za frajer. Nie musial latac do przychodni. No to on mi teraz powinien pomoc, nie? Idziemy. Jeszcze w tym samym dniu zdazyl do MPK. Kadrowiec z uznaniem pokiwal glowa. -Ale z pana bystrzak, no, no! -Do roboty mi pilno. -To dobrze, takich nam trzeba. Wypelnil szybko ankiete. W poniedzialek rano ma zglosic sie do pracy. -To znaczy, ze jestem juz przyjety? -Tak. -No to moglbym dostac zaswiadczenie, ze juz pracuje. -A do czego to panu potrzebne? -Przyda sie - odpowiedzial krotko. Rozmach i energia, z jaka zalatwil czesc swoich spraw, przejela Anie podziwem. Jeden dzien, a tyle sie zmienilo. On rowniez nabral pewnosci siebie i otuchy. Wszystko teraz wydaje mu sie inne, chocby ten odrapany dom naprzeciwko. Wczoraj wygladal jak siodme nieszczescie, a dzisiaj... Tylko ulica za krotka. Dopiero w nia weszli, a juz trzeba sie rozstac. Za druga brama dom Ani. -No to do jutra! Weszla do sieni. Dogonil ja na pierwszym pietrze. -Aniu, poczekaj! Nie jestem pewny, czy cie pocalowalem. Wyzej nigdy nie wchodzil. Nie chca go widziec na trzecim pietrze, to i na drugie nie wejdzie. Jest dla nich nikim. Ale gdyby otrzymal to zezwolenie z ministerstwa, po roku bylby juz w trzeciej klasie. Trzeba tylko solidnie wziac sie do nauki. Do polnocy sleczal nad matematyka. Nic mu nie wychodzilo. Zniechecony cisnal w kat zeszyt, polozyl sie spac. Po paru chwilach jednak wstal: musial rozwiazac to zadanie. Przerzucil podrecznik od poczatku do miejsca, w ktorym utknal. Wszystko powtorzyl, przyjrzal sie poprzednim przykladom. Nad ranem znalazl rozwiazanie. Caly dzien w pracy slanial sie z niewyspania, ale zadowolony byl z siebie. Mogl to zadanie zrobic z pomoca Ani, w pare minut by sie uwineli. Ale nie chcial. Gdy ja caluje, to pochyla sie nad nia, bo jest wyzszy, i taka - mysli - powinna byc zawsze pozycja mezczyzny. Co innego, gdy o literaturze mu mowi. To do dziewczyny pasuje, wtedy nie wydaje mu sie, ze Ania siedzi za kierownica, a on z tylu lub obok. I nawet jezeli czasem w matematyce bedzie chciala mu pomoc, to tylko w tym^ co konieczne, czego sam nie dalby rady rozwiazac. Juz niedlugo czeka go egzamin. Z polskiego przerobil prawie wszystkie lektury obowiazkowe i pol podrecznika, ale z matematyka tak szybko mu nie idzie. A czas nagli. -Teraz musisz podstawic wzor na roznice kwadratow - mowi Ania zerkajac do zeszytu. -Tak, rzeczywiscie. Ale ty mi nie podpowiadaj, sam bym do tego doszedl. -To sobie dochodz! - Bierze do reki ksiazke. Kazda chwile poswieca teraz Leszkowi. Musi szybko przeleciec z nim wszystko, co tylko potrafi. Cale szczescie, ze uwinela sie juz z wlasnymi egzaminami, w pierwszych dniach lipca zdala ostatni. Matka jej o tym nie wie, zachowala to w tajemnicy. Szybko zjada obiad, patrzy na zegarek, wstaje od stolu. -Chociaz w niedziele moglabys sie nie spieszyc. Bierze skrypty, notatki, caluje matke w policzek. -Wroce dzis pozniej. Bedziemy z Zocha powtarzac do egzaminu. -Zawsze uczylas sie z Wiesia. -Ale z botaniki Zocha ma lepsze notatki. Musiala Wieske wymienic na Zoche. Przez ten telefon. Wieska juz w niedziele wyjechala nad morze i by moglo sie wydac. A do Zochy trudno sie bedzie matce teraz dodzwonic. -Ile ty masz jeszcze tych egzaminow? - pyta w niedziele po obiedzie, gdy Ania zbiera sie do wyjscia. -Ten i w sesji jesiennej ostatni. -W zeszlym roku o tej porze mialas zdane juz wszystko, a teraz... -Trzeci rok, mamo, jest najtrudniejszy. Trzeba wszystko przewidziec, zaplatac i dobrze zapamietac. To najtrudniejsze, bo dotychczas nigdy nie klamala. -Gdybys pospieszyla sie z egzaminami, moglabys pojechac do ojca, do Ciechocinka. Jesienia znowu zaczna sie klopoty z gardlem. -Wiem, ale nie moge zawalic egzaminu. Juz pedze, czesc! Przyszla do Leszka zdyszana, rzucila na lozko plik notatek i skryptow. -Za jakie grzechy musze dzwigac ten majdan! -Bo uczysz sie u Wieski - smieje sie Leszek. -U Zochy. Zocha nie ma telefonu, a mama lubi miec do mnie czasem interes. Zwlaszcza w niedziele, jak siedzi w domu. Pokaz, co zrobiles na dzisiaj. -Sumienia nie masz. Usiedli przy stole. Ania otworzyla zeszyt, przebiegla oczami zadanie. -No widzisz, znow pokreciles. Przeciez wartosc iloczynu nie zalezy od kolejnosci czynnikow. Mogles tu zastosowac wzor uproszczonego mnozenia Na niebie pojawila sie chmura, w pokoju zrobilo sie ciemno. Leszek podszedl do okna. Stanela obok niego, oparla mu glowe na ramieniu. -Pamietasz? Jak wtedy, przed twoim odjazdem. - Delikatnie dotknal jej policzka. Calowali sie na ulicy, w parku, w cieniu wieczoru i w bialy dzien. Tylko u Leszka nie calowali sie nigdy. To by bylo zbyt proste, zwyczajne: tak robili jego koledzy, po to sprowadzali do siebie rozne lalunie. Niechetnie tutaj przychodzila, ale wszystkiego nie mogli uczyc sie w parku na lawce. A nauka byla wazniejsza niz wewnetrzne opory, plotki, ukosne spojrzenia "babci", ktora kazdej niedzieli pare godzin przesiadywala w kosciele. "Zle nie spi osobno, lecz razem" - mruczala pod nosem. Musiala jednak im zaufac, widzac stol zawalony zeszytami, ksiazkami. Chyba przez nich nie pojdzie do piekla, za to Leszek z pewnoscia przyjety bedzie do szkoly, do drugiej klasy. Charakter pisma ma ladny, kleksow nie robi... Herbata zapili z "babcia" dozgonne przymierze, zapewnili, ze wszystko odbedzie sie zgodnie z dziesieciorgiem przykazan, wiec dzis wlozyla czarny kapelusz i powedrowala na nieszpory, zostawiajac ich w domu nad ksiazka. -Bedzie burza - mowi Leszek patrzac na niebo. - Wiesz, ona pewnie mysli, ze my... jak ona nie widzi. A guzik. Nie musimy koniecznie tutaj. Wlasnie dlatego, ze ona tak mysli. Rozesmiala sie. -Kochany jestes... A moze bysmy napili sie herbaty? Wlaczyl elektryczna maszynke, Ania wyjela z kredensu szklanki. Nagle rozesmial sie glosno. Pokazal jej sloik z herbata. -W srode kupilem cala paczke. Ani razu jeszcze nie pilem i... zobacz, ile zostalo. To samo z cukrem. Czy to mozliwe, zeby przez tydzien... Zagrzmialo. -Slyszysz? Pan Bog gniewa sie na babcie. Parskneli smiechem. Przygarnal ja do siebie. -Kochana ta babcia. Czy ty rozumiesz, jak fajnie sie sklada? Huknal piorun. O blaszany parapet rozdzwonil sie deszcz. -Nie rozumiesz? Zamknal okno, zaciagnal zaslonke. -Babcia mi podkrada herbate i cukier, wiec my nie musimy byc wobec niej lojalni. - Wzial ja na rece. - Nie zabrala parasolki, wiec nie wroci z nieszporow, poki deszcz nie przestanie padac. Niech pada jak najdluzej. Lubi z nim jezdzic, szczegolnie trasa do Lagiewnik. Na peryferiach pasazerow niewielu, moze wiec swobodnie z nim rozmawiac i obserwowac jego spokojne, pewne, opanowane ruchy. Tu Leszek czuje sie pewnie, tutaj on decyduje, gdy nad zeszytem Ani glowa jest zawsze jakby powyzej. -Udalo mi sie w wojsku z ta druga kategoria, co? Teraz za chinskiego boga bym tego nie zrobil. Pomijajac koszty, czy wiesz, ile czasu to trwa? A tak to tylko dziesieciogodzinny kurs i hyc za kierownice. Czysto, przyjemnie, tyle ze sie pracuje na zmiane. Najgorzej bedzie, gdy rozpocznie sie szkola. Do warsztatu bede musial przejsc, jesli mi nie dadza pracy na jedna zmiane. A odpowiedzi z ministerstwa jak nie ma, tak nie ma. -Niedawno wyslalismy. Czasu jest duzo, wiec sie nie martw. -No tak, ale wiesz, ja to lubie od reki. I zeby juz miec pewnosc. -Najwazniejsze to przygotowac sie dobrze do egzaminu. Chemie i matematyke moglbys zdawac chocby dzisiaj, rosyjski tez. Problem I rysunkiem technicznym. Wiesz co? Pogadam z Zoska. Przeciez jej Chlopak jest na politechnice, moglby ci pomoc. Ze tez od razu nie wpadlo mi to do glowy! Dzis bedziesz mial to zalatwione. Dojechali do krancowki. Ostatni pasazerowie wysiedli. -Z lektur powinienes powtorzyc bajki i Monachomachie Krasickiego, i te trzy satyry, ktore ci wypisalam na kartce. -Tak mowisz, jakbys gdzies wyjezdzala. -Jutro wyjezdzam z mama do Jugoslawii. Juz dostalysmy paszporty. Spuscil nos na kwinte. -Nic mi nie wspominalas... -Nie chcialam cie martwic. -Pociagiem? -Do Warszawy pociagiem, a potem samolotem. Zrozum, nie moge inaczej. Planowalysmy ten wyjazd od dawna, juz przydzielono nam dewizy. Podniosl na nia oczy. Nikt przeciez tyle co Ania nigdy dla niego nie zrobil. Polowe lipca zarwala, codziennie skrypty dzwiga pod pacha, oby matce nie podpasc, a on tu jej jeszcze humory stroi... -A wiesz, to nawet dobrze - powiedzial silac sie na usmiech. - Musisz solidnie wypoczac. A ja przez ten czas tez pomysle o sobie, troche sie ogarne. Patrz, koszula pomieta, spodnie stracily kant... - Nie bardzo wie, co dalej mowic. Wieczor. "Stare uliczki srebrne z ksiezycem, zaczarowane male ulice..." Jutro Ania wyjezdza. -O ktorej masz pociag? -Siodma trzydziesci, z Kaliskiego. I jak tu ja na tak dlugo pozegnac? -Zamknij na chwile oczy. - Ucalowal jej powieki. - Nie otwieraj przez pol minuty... Obiecaj! -Dobrze. Odwrocil sie, odszedl na palcach i przyspieszywszy kroku zniknal za rogiem. Powlokl sie ciezko do domu. Po godzinie byl u siebie. Gdy otworzyl drzwi, wypadla kartka. 1'odniosl ja, przeczytal. Trzy najladniejsze slowa napisane szminka na wyrwanej z notesu kartce. Nazajutrz na dwie godziny zwolnil sie z pracy, pojechal na dworzec. Musi ja zobaczyc, chocby z daleka. Za te karteczke, ktora mu wczoraj przywiozla taksowka, gdy on pieszo wlokl sie do domu. Ale i bez karteczki tez by przyszedl. Spojrzal na zegarek: do odejscia pociagu jest jeszcze sporo czasu. Zeby tylko ktos z pracy tu go nie wypatrzyl, przyczajonego za drzwiami. Koledzy mieliby ubaw. Romeo, psiakrew! Wysiadla z matka z taksowki. Sila powstrzymal sie, zeby nie podbiec. On tutaj stoi, trzyma rece w kieszeniach, a ona dzwiga walizke. I nie moze jej pomoc. Rozjechali sie wszyscy, Zoska i Andrzej rowniez opuscili Lodz. Zostal sam. Ulica przed uniwersytetem tez pusta. W oknach u Ani ciemno, zaslony zasuniete. Moglby teraz wejsc na klatke schodowa, stanac pod drzwiami, zadzwonic, uslyszec dzwiek dzwonka wewnatrz mieszkania. Kawiarnia, gdzie sie spotykali, tez wyludniona. Usiadl przy oknie, zamowil kawe, szybko przesiadl sie na drugie krzeslo, na swoje miejsce. Na tamtym Ania siadala. Lubila byc zwrocona twarza do drzwi. Ale za to siedemdziesiat dwie godziny wykrecil kolkiem w ostatnim tygodniu. Jak dobrze pojdzie, to i w tym wyladuje nie gorzej. Pod lozkiem stoja nowe polbuty, poltora tysiaca wplacil na ksiazeczke. Lampka rzuca na zeszyty waskie pasemko swiatla. Tykajacy glosno budzik wskazuje druga trzydziesci nad ranem. Leszek z trudem opanowuje sennosc. Pisze, przekresla, znow pisze, nalewa wody do miednicy, zanurza glowe, robi pare przysiadow i wraca do przerwanego zadania. Dopiero po poludniu idzie do pracy, wiec moze jeszcze pare-godzin posiedziec... Obudzilo go slonce. Nareszcie dzien. Zwykly dzien pracy, a nie jakas niedziela, z ktora nie wiadomo co poczac. Ludzie wypelniaja puste ulice, halas i gwar zagluszy jego kroki. Przespal sie na siedzaco, z glowa oparta na stole. Nad zadaniem z matematyki, nie rozwiazanym do konca. -Masz wreszcie ten list - uslyszal glos babci. Zerwal sie na rowne nogi, obejrzal koperte z urzedowym nadrukiem, potem glosno, delektujac sie kazdym slowem, przeczytal swoje imie, nazwisko, adres. -Niech babcia szybko wyciaga to winko. Nareszcie! -No widzisz! A tak sie martwiles o te szkole. I potrzebne to bylo? Zawsze musi odlezec sie w urzedzie - mowi nie mniej przejeta niz on. Wyciagnela kieliszki. Leszek starannie rozcial scyzorykiem koperte, rzucil okiem na pismo i nagle mina mu zrzedla. Przeczytal jeszcze raz i powoli, z rezygnacja wlozyl pismo z powrotem do koperty. -Niech babcia zabierze to wino - mowi nieswoim glosem. -Bo co? Odmowili ci? Kiwnal glowa, ze tak. Babcia z zaklopotaniem zerka na wino, BI rozstawione kieliszki. -E tam... Na zmartwienia tez dobrze sie napic. XVI -To nam diabelnie nie na reke. Urlopy, nie ma kto jezdzic.-Chodzi o jeden dzien. -Ja wiem, dla was to jeden dzien, a dla mnie... -Ale ja musze, panie kierowniku. Gardlowa sprawa. -W sobote to predzej. W sobote wraca Kaczmarek. Byscie mieli dwa dni pod rzad, no? -Nie. W sobote nic nie zalatwie. -Ale, slowo daje, teraz nie moge. Jakby sie nie przymierzac, to nie wychodzi. Spojrzcie na grafik. -A gdybym byl chory? -To co innego. -No to co, lepiej by bylo, zebym symulowal? Ja tego nie lubie. Mowie, jak jest, i tyle. -Wpadnijcie jutro, sprobuje wykolowac jakies zastepstwo. -Jutro musze juz jechac. Co bede w bawelne owijac: jak pan mnie nie zwolni, to i tak jutro nie przyjde. Nie moge, rozumie pan? Potem pan mi wpisze nagane, ja sie bede tlumaczyl, wyjasnial... potrzebne to komu? -No dobra, dobra. Siadaj i machnij podanko - podsuwa mu kartke. - Napisz, ze w waznych sprawach rodzinnych. Rozumiesz? Rodzinnych. O swicie zerwal sie z lozka, przemyl twarz, wlozyl nowa biala koszule i najladniejszy krawat, wrzucil do teczki przygotowane wieczorem kanapki. Sprawdzil, czy koperte z podaniem ma w kieszeni, i wybiegl z mieszkania. Bylo nie bylo - wezmie na dworzec taksowke. Skoro wybiera sie az do Warszawy, trzeba godnie wyjechac z domu. Z innej pozycji potem sie gada. -Pan w jakiej sprawie? -Chcialbym widziec sie z panem dyrektorem. -W jakiej sprawie? No wlasnie. Juz sie zaczyna. Czy ma wyniszczac przed sekretarka, dlaczego tu przyjechal? Przeciez nie z nia chce mowic. W dodatku peszy go ten sufit o pol kilometra nad glowa i pierscionki na palcach sekretarki, zwlaszcza jeden - z kamieniem jak dziesieciozlotowka. Takiej damie mowic o klopotach ze szkola? -Poinformowano mnie w kuratorium, ze tylko tutaj, w ministerstwie, moglbym zalatwic swoja sprawe, wiec przyjechalem. Z Lodzi - dodaje szybko. - Na dole powiedzieli, ze wlasnie tutaj... Przerwal, popatrzyl na nia. -Slucham. Otarl pot z czola. Uparla sie widac, zeby opowiedzial jej wszystko do konca. -Chce zdawac egzamin od razu do drugiej klasy. -Niech pan zlozy podanie. -Juz skladalem... i dostalem odpowiedz odmowna. -Coz wiec moge panu poradzic? -No tak, ale... wlasnie w tej sprawie musze rozmawiac z panem dyrektorem. Musze wszystko dokladnie wyjasnic, bo to, wie pani, dla mnie bardzo wazne. A na pismie sie nie da. To znaczy... napisalem podanie, ale chcialbym dodac pare slow... -W kuratorium nie mogli tego zalatwic? -Nie, bo skonczylem tylko siedem oddzialow. Ale przerobilem juz wszystko, cala pierwsza klase. -No dobrze. Odetchnal. Nagle wydala mu sie sympatyczna. -Sprobuje zalatwic panu rozmowe z dyrektorem. Niech pan sie zglosi jutro rano. -No tak, ale ja jestem z Lodzi... -Dyrektora dzis nie ma. -To ja poczekam. -Dzis w ministerstwie juz go nie bedzie. Pociemnialo mu w oczach. Latwo powiedziec "dzis", "jutro" - a to dla niego wiele dlugich godzin oczekiwania. Pal diabli noc i dzien dzisiejszy, najgorsze, ze jutro nie bedzie w pracy. -Prosze przyjsc rano, pare minut po osmej - dotarly do niego slowa sekretarki. Poszedl nad Wisle, na Stare Miasto, ktore znal z kina. Ciekawe, Czy z bliska bedzie tez takie. Jak jest juz w Warszawie, nie przepusci niczemu. Im wiecej zobaczy, tym taniej wypadnie "od sztuki". Podzielil sobie koszty podrozy przez Wisle, zabytki i juz mu po "dysze" wypadlo, a do wieczora jeszcze daleko, jak sie uwinie, to pol Warszawy obskoczy. W ogole Warszawa mu sie podoba, czlowiek czuje sie lekko, swobodnie, co rusz jakies zaciszne miejsce sie znajdzie, gdzie mozna usiasc na lawce wsrod zieleni, wyciagnac z teczki kanapki i spokojnie jesc. Nikt sie nie gapi i w zeby nie zaglada. Ludzie tez mili, uprzejmi. Gdy zapytac kogos o droge, to tak dokladnie wytlumaczy, ze i po ciemku idac mozna trafic. Tylko w hotelach nie mogl sie z nikim dogadac. -Moglbym wynajac jakis pokoj do jutra? -Wolnych nie mamy. -To moze jakies lozko w wiekszym pokoju? -Panie, to hotel a nie koszary. -A moze pan by mi powiedzial, gdzie sa wolne miejsca? Juz w trzecim hotelu jestem i nigdzie nie ma. -Bo to Warszawa, nie wie pan? Moze i lepiej? Licho wie, ile by trzeba zaplacic, a kawal nocy juz /.lecial. Cieplo, padac nie bedzie, lepiej o droge do parku zapytac. Nim dojdzie tam pieszo, godzina zejdzie, a za trzy godziny bedzie slonce, obudzi, przynajmniej nie zaspi; nie spozni sie rano. No wlasnie: lawka jak trzeba, z wglebieniem, sama czlowieka obtuli, tylko nogi wyciagnac - teraz dopiero poczul, ile waza, ile kilometrow wydeptal w Warszawie. Drobiazg. Jutro jeszcze Belweder zobaczy, o Lazienki zapyta, dookola obleci i dopiero do Lodzi. Nagle oslepil go blysk latarki. -Co tu robicie? Z trudem rozpoznal sylwetki dwoch milicjantow. -Spie - odpowiada po prostu. -No jak? - mowi jeden. - Zabieramy goscia do izby wytrzezwien? Leszek przerazil sie nie na zarty. Usiadl na lawce. -Alez panowie! Kielicha w ustach nie mialem! Jak Boga kocham! Przyjechalem do ministerstwa zalatwic sprawe, dyrektora dzisiaj nie bylo, kazali jutro, wiec co mialem robic? W trzech hotelach bylem, ale miejsc wolnych nie ma. -Tu spac nie wolno. -No to sobie polaze. Polazic wolno? -Gdzie? Wskazal reka na klomb. -No tak... dookola. Juz po dwunastej, jakos mi zleci - dodal spojrzawszy na zegarek. - Zeby tylko deszczu nie bylo. Milicjanci zaczynaja sie smiac, Leszek smieje sie rowniez. -Dobra, dobra, ale najpierw niech obywatel dokumenciki pokaze. Siegnal do kieszeni marynarki, potem - wolniej - do spodni. Zmienil sie nagle na twarzy. -Zostaly w starym ubraniu. -No to jedziemy! -Gdzie? -Przeciez nie do kawiarni. Na goscinne wystepy obywatel przyjechal, co? Do stolicy. Wysoko siegasz, braciszku. -Alez panowie... -No widzisz, przed chwila nie miales noclegu, a teraz sie znajdzie. -Mam tutaj... jakby panowie zechcieli, takie podanie i swiadectwo ze szkoly podstawowej - podal koperte. Milicjant schowal ja do kieszeni. -Dobra, dobra. No jazda! W komendzie poczytamy to sobie, wszystko sprawdzimy. Przed domkiem babci krzewy agrestu i kwiaty. Cisza, spokoj. Tu chyba nikt nie poklocil sie z nikim, nikomu nie stala sie krzywda. A Leszka kocha babcia jak syna. Wlasciwie to ma ich dwoje - Leszka i Anie, bo inni bliscy rozproszyli sie gdzies po swiecie, po cmentarzach. Listonosz raz w miesiacu rente przynosil. Dopiero teraz czesciej zaglada. Zawsze cos powie, usmiecha sie, koperta pomacha. Wprawdzie nie do niej te listy, ale Leszek sie cieszy, od razu inny nastroj w domu. Za oknem slonce, kwiaty, swiergot ptakow. Nagle rozlega sie glosne pukanie do drzwi. -Kto tam? -Milicja. -O Jezu! Chwileczke. Nigdy nie miala do czynienia z milicja, wiec czego teraz od niej chca? Podeszla do drzwi, otworzyla. -Czy tutaj mieszka Leszek Gorecki? Babcia milczy przez chwile. -Nie ma tutaj takiego... Wyjechal. -Pytam, czy mieszka. Czy jest zameldowany. Przerazilo ja slowo "zameldowany". Zaraz pewnie kare jej wlepia. -A skad! Przychodzic to przychodzi tu czasem. Nawet sie przespi, ale zeby mial mieszkac... -To by sie nawet zgadzalo - mruknal pod nosem. -Na pewno sie zgadza - mowi szybko babcia. - Co by sie mialo nie zgadzac? -A gdzie mieszka? -Tego to ja nie wiem... No, pewnie gdzies pod Lodzia - mowi ostroznie. - Mialam go pytac? -Obcemu pozwalacie tutaj nocowac? - Milicjant spoglada ha nia podejrzliwie. -Jaki tam obcy, toc przecie kuzyn. - Babcia Waha sie, nie wie, Czy to dobrze nazwac Leszka kuzynem. - Taki daleki kuzyn, bratanek mojej ciotecznej siostry. Ale ona dawno umarla - dodaje na wszelki wypadek. ...W Ksawerowie tez nie chcieli do niego sie przyznac. -Leszek Gorecki? - matka Wlodka jest zaskoczona. - Nigdy u nas nie mieszkal. -Niemozliwe. Mam zaswiadczenie z zakladu pracy, ze tutaj mieszka. Czarno na bialym: Ksawerow 51. -Prosze, moze pan szukac. - Otwiera drzwi do pokoju. - I sasiadow moze pan spytac, czy widzieli tu takiego. -W porzadku. Sprawdzimy to gdzie trzeba. Teraz dopiero naplatal. A wszystko przez uczciwosc. Jak go zapytali, gdzie mieszka, to od razu adres babci im podal. Skad mogl przypuszczac, ze babcia sie go wyprze? A niby co miala zrobic? W komendzie MO z poczatku zrozumiec nie mogli, gdy zaczal im te skomplikowane zameldowania tlumaczyc. -Bez zameldowania nie chcieli przyjac mnie do pracy, wiec musialem sie gdzies zameldowac, a w Lodzi nie wolno. No to mieszkam u babci, u zameldowany jestem w Ksawerowie, tylko ze matka Wlodka o tym nic nie wie. Tam mieszkac bym nie mogl, bo tylko jeden pokoj maja? no i do tramwaju trzy kilometry piechota, a potem dojazd do Lodzi. Tracilbym mnostwo czasu, a kiedy sie uczyc? -No tak, ale trzeba byc zameldowanym tam, gdzie sie mieszka. -Bo to bym nie chcial! Ale jak inaczej nie mozna... -Powinniscie zlozyc podanie do Rady Narodowej. -I czekac trzy miesiace na odmowna odpowiedz. A ja musialem /uraz, natychmiast, zeby miec prace. Zameldowanie to moze pozniej zalatwie, jak juz bede przyjety do szkoly. -No to juz pryskajcie i zalatwiajcie swoje sprawy. Spojrzal na zegarek: minela trzynasta. -Przeciez wyraznie panu mowilam, ze o osmej. Teraz pana dyrektora juz nie ma i dzisiaj nie bedzie. Zalamal sie. Jest mu juz wszystko jedno. Jutro, pojutrze, za tydzien... -No to co? Mam przyjsc jutro? -Niech pan sprobuje, ale nie moge reczyc. Tylko nie tak jak dzisiaj, prosze pamietac. Nic juz nie wymysli. Najlepiej bedzie, jak wroci do komendy - niech go zamkna do jutra. Jesli go wypuscili, to niech wpuszcza. Albo taki park niech mu znajda, zeby go w nocy juz nikt nie budzil. Bo do Lodzi nie oplaca sie wracac. Tymczasem pochodzi sobie po Warszawie, przemaszeruje z jednego konca na drugi. O siodmej rano byl pod ministerstwem. Niczego juz nie przegapi. Zbyt wiele nerwow kosztowal go pobyt w stolicy, by pozwolil odprawic sie z kwitkiem. Powiekszone o ciezar minionych dwoch dni, jego problemy nie wydaja sie juz niegodne powagi tych murow. Ostatecznie sekretarka tez pije tutaj herbate i bulka przegryza, tak jak on w pracy, zwyczajnie. Usmiechnela sie do Leszka przyjaznie, zameldowala go; dyrektorowi. Otarl pot z czola, wszedl do gabinetu, polozyl podanie na biurku. -Powiem panu wszystko szczerze od poczatku. Moze pan sie bedzie smial, ale... Ja tu bylem przedwczoraj, bylem wczoraj, jak bedzie trzeba, to przyjde jutro i pojutrze. Po prostu jest to dla mnie bardzo wazna sprawa. Chodzi o to... Moja dziewczyna jest studentka... Aha, bo ja jestem ze wsi... - mowi szybko, nerwowo, chaotycznie. - Kiedy sie poznalismy, byla dopiero po maturze, teraz juz jest na trzecim roku, a ja tkwie ciagle w tym samym miejscu. Mam szkole podstawowa. Chcemy sie pobrac... To znaczy, zeby pan zle nie zrozumial. Moje, to znaczy nasze malzenstwo nie jest glownym powodem, dla ktorego chce pojsc do szkoly. Po prostu zdaje sobie sprawe, ze zmarnowalem kilka lat, i chcialbym to jak najszybciej nadrobic. Zabieralem sie do tego wczesniej, ale musialem odsluzyc wojsko... Za rok bylbym juz w trzeciej klasie! - zapala sie coraz bardziej. - Ja naprawde to wszystko umiem, przerobilem material pierwszej klasy, wiec nie chcialbym niepotrzebnie stracic jednego roku. Chce zdawac do drugiej klasy, a nikt nie moze mi w tym pomoc, tylko pan! Pan musi! Inaczej stad nie wyjde. Dyrektor spojrzal na niego uwaznie, wzial do reki podanie, wyciagnal wieczne pioro, zaczal cos pisac z prawej strony. Podpisal sie, wreczyl podanie Leszkowi. -Sekretarka przystawi panu pieczatke. -Dziekuje, bardzo dziekuje! Dyrektor usmiecha sie, wstaje, sciska mu reke. -Widze, ze pan naprawde czegos chce. To dobrze. Prosto z pociagu pobiegl do zajezdni. Rozradowany wpadl do pokoju kierownika. -Najwazniejsze juz z glowy! Zalatwione! Ale klopotow mialem co niemiara... - urywa widzac grozna mine szefa. -Wiem, bo milicja tu byla. Wszyscy w zakladzie wiedza. Ladnie musieliscie tam narozrabiac. -Co pan! Zapomnialem wziac dowod, to wszystko. Kierownik skrzywil sie ironicznie. -Tak, tak, przez kieszen zauwazyli, ze nie masz przy sobie dowodu, i dlatego zaraz kazali pokazac. Mozecie w przedszkolu takie bajeczki zasuwac. -Jak Boga kocham! -Siadajcie, Gorecki. Nie moja sprawa, niech milicja sie martwi. Chodzi o cos innego. Na, wtorek was zwolnilem, w srode i w czwartek nawaliliscie. Bez uprzedzenia. I co! Jeden autobus nie wyjechal na miasto. Trzy dni was w pudle trzymali? -Nie, pare godzin. Do wyjasnienia. -No to nie mamy o czym gadac. -Ja to wszystko odrobie. Dzis moglbym pracowac nawet na trzy zmiany. Najwazniejsze, ze tamto mam z glowy. Kierownik zaczal chodzic po pokoju tam i z powrotem. -A wszystko inne dla was niewazne, co? Czlowiek mu idzie na reke, a on... Takie swinstwo mi zrobic! Ale ja sie na was odegram. Nie mowie o premii, to sie samo rozumie, ale do akt wpisze sie nagane i z dyrektorem sie pogada. Niech wie, kogo przy podwyzce nie nalezy brac pod uwage. -Ale tu chodzi o szkole, rozumie pan? Kierownik stuka palcem w dlon. -O widzicie, predzej mi tutaj kaktus wyrosnie, niz dostaniecie skierowanie do szkoly. -A dlaczego mialbym nie dostac? -Bo to by bylo ze szkoda dla zakladu - mowi pochylajac sie nad nim. - Mamy czterech pracownikow, ktorzy sie ucza, nie ma kto jezdzic na zmiane. Wystarczy? Leszek zbuntowal sie. -Dyrektorem to niech mnie pan nie straszy. W ministerstwie gadalem, to i z dyrektorem moge. Dyrektor tez czlowiek, zrozumie. A co do szkoly, to sprawa inna. Klekac przed panem nie bede. Nie da pan skierowania, to znajde inna robote. Bylo gorzej, a dalem sobie rade, to i teraz sobie poradze. No to jak bedzie z nami? -Nie dam. -To poprosze o kartke papieru. Musze napisac wymowienie. Dla mnie szkola wazniejsza. Po chwili wahania kierownik wyjal papier z szuflady, rzucil na biurko. -Pisz! Wyciagnal dlugopis i szybko zaczal pisac. Kierownik obserwowal go spod oka. Widzac, ze nie udaje, wyszarpnal mu papier, wrzucil do kosza. -Wiesz, gdzie mnie pocaluj?! Ty... Czlowiek traktuje go jak syna, a on wymowienie bedzie skladal! Na co czekasz? Bierz siedemnastke i pryskaj na trase. A po skierowanie zglosisz sie jutro, z rekawa przeciez nie wytrzasne. No to i kurtke dzisiaj kupi, skoro tak dobrze wszystko idzie. Na pewno w sklepie bedzie ostatnia i w sam raz dla niego. Bo jak sa dwie, to znowu problem: ktora wziac. A on ma na dzisiaj dosyc problemow. -Wie pani, szukam czegos z podpinka, co by mozna i teraz, i na jesieni, i troche w zime nosic. Ekspedientka podala mu modna, sportowa kurtke. Przymierzyl, poruszyl rekami, czy nie krepuje ruchow, spojrzal w lustro. -Wlasnie o takiej myslalem. A innych pani nie ma? -Nie. -To dobrze, to bardzo dobrze! - ucieszyl sie. Spojrzala na niego ze zdumieniem: kpi sobie albo wariat. Pochwycil jej spojrzenie. -Nie bede potem zalowal, ze wzialem te, a nie inna - wyjasnil. - Moze ja pani pakowac. Idac do kasy zobaczyl na manekinie damski sweterek przewiazany paskiem, z kieszonkami i malym kolnierzykiem. -Moze mi pani go pokazac? Rozlozyla sweterek na ladzie. Dotknal go delikatnie, pogladzil. -Nie wiem, co robic, bo nie znam rozmiaru. -To niech pan sie dowie - odpowiedziala chlodno, kladac sweterek na polce. -Chwileczke! Wzrost bedzie miala taki jak pani, a w sobie to... - rozglada sie po innych stoiskach - o! jak ta pani, co stoi kolo koszul. To jak? Bedzie dobry? Usmiechnela sie. -Na pewno. -No to go biore. Ale z zadaniami tak latwo nie poszlo. Babcia na trzeci bok przewraca sie juz w lozku, a Leszek sleczy wciaz nad zeszytem. Pozna noc. Z trudem panuje nad sennoscia. Ale nie polozy sie spac, poki nie skonczy wszystkiego, co sobie na dzis wyznaczyl. Podchodzi do wiadra, nabiera wody w kubek i pochyliwszy sie nad miska wylewa go sobie na glowe. Do kuchni bezszelestnie wsuwa sie babcia. -Jeszcze nie spisz? -Zaraz sie klade, tylko to musze dokonczyc -wskazuje zeszyt. Babcia siada po drugiej stronie stolu. -Tez spac jakos nie moge... -Ja bym mogl, ale mi czasu szkoda. Patrzy na Leszka, czeka chwile i znow zaczyna: -Wszystko od tego myslenia. Dzis znow byl tu dzielnicowy. Mowil, ze zaplace wysoka kare, bo to bez zameldowania... Dlaczego nic nie mowisz, tylko piszesz i piszesz! Trzy dni dal mi czasu. Albo - albo. -Dobrze. Jutro sie wyprowadze. -Gdzie? - obruszyla sie. -Ja wiem...? Zawsze cos przeciez sie znajdzie. Wrocil znow do zadania. Babcia jest poruszona do glebi. -Ale jak to tak mozna... wygonic czlowieka. -Przeciez mnie babcia nie wygania, sam sie wynosze. ...Walizke i wieksza czesc rzeczy na razie zostawil. Do teczki spakowal pare ksiazek, koszule na zmiane, kapielowki. Za dwa dni wpadnie do babci po listy od Ani. Wycalowal ja w obydwie rece. -A jakby ci bylo zle, to wracaj. Co tam... - chlipnela ocierajac fartuchem oczy. - Najwyzej do kryminalu mnie zamkna. W nocy wpadl na ten pomysl z "mieszkaniem". Dosc mu nawet wygodnie, praca na miejscu, tylko okien za duzo, slonce go budzi o swicie. No i miejsca tu nie ma, caly dobytek nosi przy sobie w teczce. Prawdziwa chate ma u babci. Zawsze tam moze posiedziec, koszule przeprac, od czasu do czasu nawet ugotowac, usmazyc placki kartoflane. A przespac sie woli tutaj, zeby nie miala powodow do strachu. Ktoregos dnia przydybal go Wlodek przed brama zajezdni, gdy zjezdzal po pracy. -Czesc, stary! Od dwoch godzin czekam na ciebie. -A jakzes mnie odnalazl? -Przeciez wiem, gdzie pracujesz. -Codziennie gdzie indziej - smieje sie Leszek. - Dzis na tej linii, jutro na tamtej... Dawno nie byles. -Babcia mowila, ze tu gdzies mieszkasz. Na terenie zajezdni? - Wlodek rozglada sie. -W autobusie - smieje sie Leszek. - Poki czegos nie znajde. Wiesz, jakie mam spanko na ostatnim siedzeniu? Najlepiej, jak deszcz pada. Stuka po dachu, kazda kropelke slychac. Moglbym tak, bracie, chocby do jesieni. Kierownikowi nalgalem, ze do babci siostra zjechala, bo wiesz, glupio mi troche... -A jak woz zmiennikowi oddajesz? -Zawsze jakis tu jest, chocby popsuty. -Sluchaj, Leszek. Jak chcesz, to ja z moja stara pogadam, jakos ja przekabace i moglbys u nas mieszkac. Ze mna bys spal. -Cos ty! Taki szmat drogi codziennie jezdzic! -Jak uwazasz, ale... Bo z tym zameldowaniem dluzej nie mozna. Doszli do tego, ze to lipa. A skoro nie mieszkasz, to musimy cie wymeldowac. Diabli nadali... -O... niedobrze. Bo gdzie mnie zamelduja bez zamieszkania? Nie, musze jakos inaczej. Wiesz, sprobuje w Zgierzu, bede mial blisko do pracy. Albo gdzies na wsi w poblizu... -To co, dasz mi swoj dowod do wymeldowania, czy sam wpadniesz? -Czasu to ja nie mam, ale dowodu z garsci juz nie wypuszcze. Bede u was jutro. Odprowadzil Wlodka do tramwaju, wskoczyl w zgierski. Po pietnastu minutach dobil do Zgierza. Ulice waskie, domy niewysokie,. jak W miasteczku z jego stron. Wybral sobie dogodna, w poblizu petli tramwajowej ulice, zapukal do drzwi pierwszych z brzegu. A potem samo juz poszlo. Tu gdzie wszedl najpierw - pokoju oczywiscie nie bylo, ale ktos cos poradzil, rzucil jakims nazwiskiem, adresem. Pare domow odwiedzil, wszedzie przyjmowano go uprzejmie, tyle ze... pokoju do wynajecia nikt nie mial. Ale byly nowe adresy, nazwiska, nie musial juz szukac po omacku. -Dzien dobry. Podobno ma pani pokoj do wynajecia. Przyjrzala mu sie badawczo. -A pan kto? -Dostalem adres od Kazimierczakow, mowili... -Pan wejdzie - zaprosila nie spuszczajac zen uwaznego spojrzenia. To chyba znaczy, ze na cos mozna liczyc. Usmiechnal sie do niej, usmiech ma ladny, zawsze podobal sie dziewczynom, moze i teraz l?iunoze? -Pol Zgierza oblecialem. Postanowilem sobie, ze jesli tu tez pokoju nie bedzie, to koniec. Bede sie staral w Aleksandrowie. -W Aleksandrowie? - zdziwila sie. - To pan nie pracuje w Zgierzu? -Nie, w MPK w Helenowku, jako kierowca. Stad mialbym blizej do pracy. To jak, znajdzie sie cos? Uchylila drzwi do pokoju. Zobaczyl mloda dziewczyne, siedzaca na wersalce. -Sama nie wiem, co panu odpowiedziec... Moze pan wpasc jutro? Musze sie z corka naradzic. -Jutro bede jezdzic az do dziewiatej wieczorem. Pozno. -To nic. -Aj wiec to juz jest pewne? Bo czasu to ja za wiele nie mam. Od wrzesnia ide do szkoly, do technikum samochodowego dla pracujacych. Do egzaminu musze sie przygotowac. -A wodki pan nie pije? -Przeciez jestem kierowca. Papierosow nie pale, w domu tez mnie za czesto nie bedzie. Tyle zeby sie przespac, herbate zrobic. A co do ceny, to wolalbym wiedziec od razu, zeby nie zawracac pani glowy, jesli dla mnie byloby za drogo. -Dojdziemy do porozumienia - usmiechnela sie. -To moze zaraz, co? -Nie, nie. Najpierw musze z corka pogadac. -No to w porzadku. Zaraz po zmianie przyjade. Szurnal nogami, pocalowal ja w reke, wyszedl, ale zaraz zawrocil. -To co? Mam juz dalej nie szukac? Spojrzala na zegar. -Mysle, ze i tak by pan o tej porze juz nigdzie nie chodzil - odpowiedziala wymijajaco. Babci trudno pogodzic sie z mysla, ze Leszek juz u niej nie mieszka. Dopoki byly jego rzeczy, to tak jakby byl on sam. Teraz jednak opuszcza ja na dobre. Z szafy wyjal juz wszystko, z roznych katow drobiazgi wyciaga, w walizce uklada. Babcia wyciera nos chusteczka. -Bedzie mi tu teraz smutno jak w grobie - wzdycha. -Niech sie babcia nie martwi. Wpadne od czasu do czasu, Ania tez. -No wlasnie. Mozecie tu z Ania sie uczyc, bo tam jej bedzie za daleko. -Grunt, ze wszystko teraz legalnie, adres zgodny z zameldowaniem. A to u babci zostawie. Dla Ani. -No pewnie. Co ma sie po ludziach wycierac. - Bierze paczke ze sweterkiem, wklada do szafy. Wzial walizke, pocalowal babcie w reke i uciekl, zeby sie nie rozbeczec. XVII Lubi jezdzic na trasie do Lagiewnik. Cicho tu, drzewa szumia, z pobliskiego klasztoru dobiega dzwiek dzwonow. Nikt sie juz tutaj nie przepycha, nie tloczy, w lusterku widzi za soba droge. Lusterko zmusza go do refleksji. Niedawno byl ot tam, na zakrecie, teraz to miejsce daleko, coraz dalej. Patrzy, oblicza jak stronice ksiazki, ktore zaznaczal zakladka, mierzyl na oko ich grubosc - ile juz za nim.Dojechal do krancowki, rzucil okiem na zegarek: dwanascie minut postoju. Przeskoczyl row, usiadl na trawie, wystawil twarz do slonca. -Dzien dobry! Mozna z panem zabrac sie do Lodzi? Niepostrzezenie wyszla zza drzew, dotknela reka jego wlosow. Nie odwrocil glowy, nie poderwal sie z ziemi, tylko ujal jej dlon, przytulil mocno do policzka. Cala tesknote za nia zawarl w tym gescie. -Nie moglam czekac bezczynnie. Zadzwonilam do dyspozytora, dowiedzialam sie, na jakiej trasie jezdzisz, i... Bylam u babci, opowiedziala mi wszystko. Ales ty narozrabial, gdy mnie tutaj nie bylo. Wszystko na innym miejscu. Biegna do autobusu. Ania sadowi sie wygodnie, wyciaga wystajacy Leszkowi z kieszeni zeszyt, przerzuca kartki. -Znow pouczymy sie dwa tygodnie, bo potem... -Co potem? Ania nie odpowiada, patrzy w zeszyt. -Kiedys ty zdazyl tyle przerobic? Szatan jestes. Mnie tak szybko nie wchodzilo do glowy. -Co tam, zwyczajnie... - ucieszylo go, ze umie to docenic. - Ale nie odpowiedzialas na moje pytanie. -Musze jechac do Ciechocinka, do sanatorium. Nie mowilam ci jeszcze, ze zawsze jesienia choruje na angine, a ta niebezpieczna choroba atakuje stawy. - Rozesmiala sie widzac jego przerazona mine. - Nie boj sie, nic mi nie bedzie, ale kuracje przeprowadzic musze. Aha, cos ci przywiozlam! - Szybko zmienia temat i wyciaga z torebki samochodowe rekawiczki z dziurkami. - Przymierz! -Potem. Teraz prowadze. Spojrzala na zapisane drobnym pismem kartki, czuje w rece ich ciezar. Ania wyjmuje klucze, otwiera drzwi mieszkania. Matka jest juz w domu, Wiec trzeba wymyslic jakies klamstwo. Na szczescie matka jest w doskonalym humorze. -Pomysl, jak dobrze sie sklada - mowi wchodzac do jej pokoju. - Dostalam list od ciotki z Orlowa, zaprasza nas nad morze. W zimie przyjedzie do mnie do Lodzi, bede jej robic dostawke i mostek, wiec nie widze powodu, bysmy nie mogly obie tam jechac. Mam jeszcze tydzien urlopu, Irena zalatwi mi szesc dni zwolnienia i mozna by wyjechac juz w piatek wieczorem. Ania bierze do reki list. -Ciocia pisze, ze ma jedno lozko wolne., -Wystarczy. Dla siebie wezmiesz nadmuchiwany materac. Pokoj duzy, jest gdzie rozlozyc. -Ale... -Jakie ty masz obiekcje? Dosc sie przy niej naskacze, gdy przyjedzie z zebami, a pieniedzy przeciez nie wezme. To co? Wysylam telegram, ze jedziemy. -Nie moge - mowi stanowczo Ania. -Nie rozumiem. Dwa tygodnie za darmo nad morzem, a ty... -Przeciez jade do sanatorium. -To dopiero za dwa tygodnie, a nad morze wyjezdzamy jutro. I z powrotem bedziesz miala do Ciechocinka po drodze. Szkoda czasu. Zaraz ide zalatwic zwolnienie lekarskie, a ty wyslij telegram. Ania nie rusza sie z miejsca. -Ja nie pojade, mamo. -Zwariowalas?! Taka okazja! -Nie mowilam ci, ale... mam zalegly egzamin, nie zdazylam. Musialam przelozyc na jesien. -Mozesz wziac skrypty i tam sie uczyc. -Nie, bo musze korzystac z biblioteki. -No, skoro tak... Nie spodziewala sie, ze matka tak predko ustapi, i w dodatku bez gniewu, bez zlosci. -Wobec tego wyjade popoludniowym pociagiem, bo nie lubie po nocy. Wczesniej zwolnie sie z pracy, a ty mi wszystko przygotujesz pomozesz sie zapakowac i kupisz bilet w "Orbisie". -Oczywiscie, mamusiu! Ma ochote ja ucalowac, ale boi sie, by okazana radosc nie wzbudzila podejrzen matki. -Ciesze sie, ze wypoczniesz. A ja bym tam denerwowala sie tylko, ze moge zawalic egzamin. Odprowadzila matke na dworzec, pomachala jej reka i pobiegla do budki telefonicznej. Przy aparacie sterczy jakas kobieta, rozmawia z ozywieniem. Na niecierpliwe znaki Ani nie reaguje. No, wreszcie skonczyla! Ania wchodzi do budki, nakreca numer. Rozlega sie dlugi' sygnal, nikt nie podnosi sluchawki. Kreci raz jeszcze, zdenerwowana odwiesza sluchawke. Lapie na postoju taksowke i jedzie do babci. -Moze mi babcia dac jego adres? Do pracy w zaden sposob nie moge sie dodzwonic. -Wylecialo mi z glowy... - babcia bezradnie rozklada rece. - To nie umowilas sie z nim? -Na jutro. Dzis jezdzi po poludniu. No nic, trudno. - Bierze torebke. -Posiedz troche u mnie, przykrzy sie samej. -Nie moge, juz jest pozno. Dobranoc. Nagle babcia zastapila jej droge. -Juz wiem, gdzie mieszka! Ze tez moglam zapomniec... -No to niech babcia mowi! - Ania wyciaga notes i dlugopis. -W Zgierzu! Tak, na pewno w Zgierzu. -Ale przy jakiej ulicy, jaki numer? Zmartwila sie: -O to go nie pytalam. Nie wiem. Poszla na plac Barlickiego. Krancowka. Moze tu znajdzie Leszka? Na placu pelno autobusow. Podchodzi do kazdego, zaglada przez szyby. -Przepraszam, czy przypadkiem pan nie wie, na jakiej dzis trasie jezdzi Gorecki? Kierowca wzrusza ramionami. Czeka jeszcze chwile, przepuszcza kilka autobusow, znow podchodzi do jakiegos kierowcy, ale i ten nie zna Leszka. Usiluje dodzwonic sie z poczty, ze sklepu, z automatu na ulicy. Trudno, juz nie bedzie go szukac. Pojdzie do babci, posiedzi troche, porozmawia. Nie chce jej sie wracac samej do domu. Otwiera drzwi, wchodzi i zatrzymuje sie zdumiona: babcia i Leszek jedza kolacje. -Dzwonilem do ciebie, jak dowiedzialem sie, ze bylas, ale nikt nie podniosl sluchawki - mowi obejmujac ja ramieniem. Babcia nalewa jej herbaty. -Ojciec wyjechal wczoraj na delegacje - szepcze mu do ucha. - Wroci dopiero jutro, rozumiesz?... Skinal glowa. -No to juz nas tu nie ma! Babcia postawila na stole herbate. -Dziekuje, babciu, ale juz pozno - mowi patrzac na zegarek. - Leszek musi jechac do Zgierza. -U mnie sie przespi, tak mowil. No co, nie mowiles? -No tak, ale dzisiaj jednak nie moge. Przypomnialem sobie, ze... -Andrzej jutro wyjezdza, a Leszek musi z nim powtorzyc wiadomosci z rysunku - przychodzi mu w sukurs Ania. - Dlatego go szukalam. -No wlasnie, wyjezdza - potakuje skwapliwie Leszek. Nagle przypomina sobie o czyms: - Ojej, ale ze mnie gapa! Przeciez mam cos dla ciebie! Wyciaga paczke z szafy. -Przymierz! -Przymierz, Anulka - zacheca babcia. - Na pewno bedzie dobry, bo na mnie tez lezy jak ulal, tyle ze troche za waski. Spostrzegla nagle, ze sie sypnela. -W domu przymierze. Teraz musimy sie spieszyc. -Wszystkim teraz ciagle sie spieszy - babcia mruczy rozgoryczona. - No, powiedz jeszcze, jak w tej Jugoslawii. Podobno tam sa rekiny. W gazecie czytalam. -Nie wiem. Nie widzialam. -I dobrze... No a jak tam dogadac sie z tymi tam.,. - babcia nie daje za wygrana. -Roznie. Nawet i po francusku. Ale nasze jezyki sa podobne. No to czas juz na nas! -Nie powiedzialas jeszcze^ co sobie kupilas. -Troche drobiazgow. -A w sklepach wszystkiego jest duzo? -Tak, ale drogie - Ania niecierpliwi sie coraz bardziej. - Jutro wpadne na plotki i przyniose dobra, pachnaca herbate - mowi Ania calujac ja w policzek. - Ale teraz musimy juz uciekac. Nic gniewaj sie, babciu. -Toz by mnie Pan Bog chyba skaral! A za coz bym sie miala na was gniewac? Gdyby tak jeszcze deszcz chcial padac. Poszeptac im na parapecie. Przycmione swiatlo, cicha melodia saczy sie z radia. -Aniu... -Cicho - kladzie mu palec na ustach. Zniknela na chwile. Znow stoi przed nim. Naga, wspaniala, niczego sie juz nie wstydzi. Wyciagnal po nia reke. -Poczekaj, teraz juz nie musimy sie spieszyc. Pomysl: cala noc razem. Czy to nie jest cudowne? A potem spac przy tobie. Tak, wlasnie spac. Dopiero wtedy jest sie naprawde razem... Cala noc... -To fajnie, bo ja dopiero ha dziesiata ide jutro do pracy... Masz tu gdzie jaka kartke? - wyjal z kieszeni dlugopis, liczy cos na serwetce. Podeszla, spojrzala mu przez ramie. -Widzisz?... Ile to bedzie minut?... A potem pomnoze to przez szescdziesiat... Zeby bylo wiecej. Najwiecej. To wszystko juz nasze, rozumiesz? -No to przytul mnie mocno. Chce czuc, ze jestes... Poczekaj: nam sie przeciez teraz nie spieszy, prawda? - spojrzala mu w oczy, musnela wlosami. Nagle w przedpokoju zadzwonil telefon. -Popatrz, ktos dzwoni, a my mozemy nie podnosic sluchawki, bo jestesmy oddaleni od wszystkich o siedem tysiecy lat swietlnych. - mowi Ania. -Dlaczego o siedem? -Nie wiem. Po prostu lubie te cyfre. Pamietasz, w sylwestra bylismy "Pod Siodemkami", pilismy szampana... Po krotkiej przerwie telefon znow sie rozdzwonil. -Pewnie jakas pomylka - szepnal Leszek. Przytuleni czekaja, kiedy umilknie natarczywy dzwiek. -Nie! - Wysunela sie z jego ramion. - Trzeba odebrac, bo bedzie dzwonil bez konca. Wyszla do przedpokoju. -Po co ja, glupia podnioslam sluchawke?! To kuzynka mamy. Miala w Lodzi przesiadke, ale jej pociag sie spoznil i zostala na dworcu... Zaraz tu bedzie - mowi bezbarwnym glosem. Bez slowa zerwal sie z tapczana, narzucil szybko ubranie. -Nie martw sie, Aniu... Mowi sie trudno - westchnal gladzac ja po wlosach. Stoi nieruchomo z opuszczona glowa, milczaca. Cicho otworzyl drzwi i wyszedl nie ogladajac sie za siebie. Siedzi przy stole pochylony nad ksiazka. Ktos cichutko puka do drzwi. Po chwili do pokoju wsuwa sie Jadzia. -Mamusia prosi na kolacje. -Alez dziekuje, dopiero co jadlem. -Nie ma gadania... A zreszta to nie kolacja, mama zrobila flaczki, musi pan sprobowac. Wymawia sie, ale Jadzia czeka na niego w drzwiach. Wchodza oboje do pokoju, matka usmiecha sie serdecznie. -Rano przywiezli do sklepu, to i zrobilam - mowi. -Ale ja naprawde nie jestem glodny. -Nie szkodzi, zjesc mozna. Pan wciaz tylko na suchym, a gotowane jesc trzeba. Prosze! Siedli przy stole. Wszedl ojciec Jadzi w kolejarskim mundurze. -No, tak nie mozna, do flakow trzeba wypic po jednym - mowi patrzac na zone. Skinela glowa. Wyciagnal z kredensu karafke i kieliszki. -Pod te flaki, zeby nie zaszkodzily. Wypili. Jadzia podsunela Leszkowi koszyczek z pieczywem. -Woli pan Leszek chleb czy angielke? -Najlepiej to lubie Polki! - odpowiada smiejac sie. -Co racja, to racja - potakuje ojciec. - Nieraz spotykam w pociagu takie tam, z roznych krajow. Owszem, ubrane elegancko, ale gdzie im do naszych dziewczyn! -Ty, ty! - grozi mu palcem zona. - Dziewczyny mu w glowie. -Panna Jadzia... - Leszek chce cos powiedziec, lecz gospodyni natychmiast mu przerywa: -Mlodzi jestescie, tyle czasu sie znacie, a ciagle tylko pan i pani. Nie lepiej po imieniu? -Jasne! - zgadza sie Leszek. Ojciec ponownie napelnil kieliszki. Wypili bruderszaft. Pocalowal Jadzie w usta, a potem w reke. -Wlasciwie to nawet nie wiem, gdzie ty pracujesz? - pyta. -W "Borucie", w ksiegowosci. -A lubi pan lowic ryby? - wtraca ojciec. - Znam takie jedno miejsce, to znaczy staw... Gdyby pan kiedy w niedziele mial ochote... -A dajze panu spokoj! - mowi matka. W niedziele to lepiej do kina albo na spacer niech sobie pojda. Zwariowal z tymi rybami! -Taki juz jestem - tlumaczy sie ojciec. - Jak tylko mam wolne, to zaraz na ryby. Lubie i koniec. Dopiero teraz przyjrzal sie lepiej dziewczynie. Dotad nie bylo okazji. Najpierw jezdzil na druga zmiane, potem do pozna uczyl sie z Ania u babci. Usmiechnal sie do niej. Zgrabna, glos ma spokojny, cichy, zachowuje sie tak, jakby nie chciala przeszkadzac, zajmowac soba zbyt wiele miejsca... Wszyscy tu bardzo sympatyczni dla niego - dokladaja mu na talerz, nie zaluja, matka wyjela z kredensu szarlotke. Nazajutrz placki kartoflane, Jadzia przyniosla mu do pokoju "na sprobowanie". Nastepnego dnia leniwe pierogi. Widocznie oni juz tacy - goscinni i dobrzy. Ale krepuje go to troche. Przy placeniu za pokoj tez moze byc glupio, skoro traktuja go jak czlonka rodziny. Jakos sie zrewanzuje za te flaki, pierogi, usmiechy. A oplate za komorne w koperte wlozy, zeby nie wymachiwac pieniedzmi przed nosem. Sprzata teraz w pokoju, robi porzadek na stole, poprawia kape na lozku, przeciera twarz woda kolonska. Potem siada, bierze ksiazke do reki. W przedpokoju rozlega sie dzwonek, w drzwiach staje gospodyni. -Jakies dziewczyny do pana - mowi przygladajac mu sie badawczo. Leszek wybiega z pokoju. -Wejdzcie, prosze! - wita sie z Ania i Wieska. Gospodyni stoi jeszcze przez chwile, potem wychodzi glosno zamykajac drzwi. -Fajnie mieszkasz - stwierdza Wieska. - Pelen komfort, tylko centralnego brak. -Rozgosccie sie, zaraz nastawie herbate. Poszedl do kuchni, postawil czajnik na maszynce. Za nim weszla gospodyni. -Co to za jedne? -Kolezanki. Biologie studiuja. Na uniwersytecie, wie pani. Wzruszyla ramionami. -Nie zycze sobie, zeby sie tu jakies zlazily. W kawiarni trzeba sie umawiac. To dla nich tak pan sie wypachnil... -Przyszly zobaczyc, jak mieszkam. -Nie chce, zeby ktos obcy po mieszkaniu sie szwendal. -A co to pani przeszkadza? W moim pokoju... -Ale to moje mieszkanie, a nie zaden tam pokoj - mowi oschle. Wyszla. Leszek nalal herbate do szklanek, zaniosl. -Tu masz nawet wygodniej niz u babci - mowi Ania. -I do pracy tez blisko, pare przystankow. Wyciagnal kruche ciasteczka, wysypal z torebki na talerz. -Tylko do babci stad szmat drogi. Wiesz, Wieska przez kilka dni bedzie w Lodzi. Gdybys mial kiedys klopoty z nauka... W drzwiach znow stanela gospodyni. Juz bez pukania. -Woda sie zagotowala. Wylaczyc? - Badawczo przyglada sie dziewczynom. -O tak, zapomnialem... Herbate juz mamy. Nazajutrz Ania wyjechala do Ciechocinka. Nie mogl odprowadzic jej na dworzec, bo o piatej rano musial byc na sluzbie. Ale to nic, wkrotce ja odwiedzi. Dla czlowieka, ktory pol zycia spedza za kolkiem, sto piecdziesiat kilometrow nie ma znaczenia. Ania jest blisko, niemal w zasiegu reki, zobacza sie na pewno. Znowu zabral sie do nauki. Wcisnal glowe pomiedzy dlonie, zeby juz zaden obcy dzwiek nie przeszkadzal. Nie doslyszal cichutkiego pukania. Do pokoju wsunela sie Jadzia. -Dostalam bilety do kina. Pojdziesz? Nie wie, co odpowiedziec. Bo i jakze tak mozna? Skoro chodzi z jedna... No, z Bronka rowniez chodzil, a spotykal sie z Ania. Teraz jednak to co innego. -Wiesz... bardzo mi nie na reke. Za dwa tygodnie mam egzamin. -Przeciez tak bez przerwy nie mozna sie uczyc. -Tak, ale mialem zaleglosci. Najgorzej z rysunkiem. A teraz jeszcze musze te ksiazke dokonczyc. -Nigdy nie masz czasu - mowi z zalem. - Zrobic ci herbaty? -Fajnie! - ucieszyl sie, ze juz go nie namawia na pojscie do kina. - Mam tu gdzies kruche ciasteczka, to sobie zjemy. Morowa jestes, wiesz? Ucieszyla sie nagle. -Ja tez nie pojde. Dam bilety mamie, niech sie wybierze z jakas sasiadka, bo tata dzis ma sluzbe, wroci dopiero w nocy. Pokaze ci zdjecia, chcesz? Pochylila sie nad szuflada szafy, wyjela album. Zgrabne ma nogi, smukle, dlugie i diabelnie jej ladnie w tej mini-spodniczce... Przeszedl go dreszcz. Ciekawe, czy w dotyku jedrne, o skorze gladkiej jak aksamit... Wystarczy reke wyciagnac, Jadzia nie bedzie sie bronic... Zerwal sie z krzesla. -Wiesz co, chyba jednak masz racje. Pojde z toba do kina. XVIII Mala sala inhalatorium w Ciechocinku. Posrodku rozstawiona drabina, dookola kraza biale zjawy. Zakapturzone, jakby nie z tego swiata postacie, widoczne zaledwie na odleglosc ramienia, wylaniaja sie z glebi rozpryskiwanej pod cisnieniem solanki, by zniknac za chwile jak sredniowieczne duchy, krazace w tym potepienczym marszu wokol sali.I zawodzenie we wszystkich falszywych tonacjach. Dyszkantem, basem, bez slow, ze slowami, piskliwie. Piosenki z dziecinstwa, z harcerstwa, z ubieglych epok i jeszcze dalszych - zeby tylko gardla byly najszerzej otwarte, najglebiej docierala solanka. Na czyjs gest bez gestu zakapturzona procesja wokol rozkraczonej na srodku drabiny zawraca nagle przez lewe ramie. Zeby krecka nie dostac. Melodia wygasa w polowie zwrotki, intonuje ktos nowa, przyjmuje sie szlagier albo zastapiony zostaje "czerwonym pasem", "bialym domkiem", "dzieweczka, co szla do laseczka", oczywiscie zielonego. Nagle Ani zachcialo sie smiac. Z tego spiewania, ze Stefana - taki znajomy z sanatoryjnej jadalni - kawalek towarzyszyl jej w lewo, nagle ^szybko zmienil kierunek "pod prad", zeby usmiechnac sie do niej z przodu. Za jednym okrazeniem Stefan mija ja dwa razy. Spieszy.sie chlopakowi. Ale inaczej niz innym, ktorzy podrywali ja wedlug starych szablonow. -Lubie, gdy pani sie smieje. Nie usmiechasz sie - Stefan przeszedl nagle na ty - tylko zawsze sie smiejesz. Umiesz sie smiac nawet wtedy, gdy sie nie smiejesz... Wycieczka statkiem do Torunia. Na gornym pokladzie dansing. Tancza, potem schodza na dolny parkiet, patrza na wode. -To nie tak latwo cieszyc sie - mowi znow Stefan. - Mozna sie potknac, przewrocic, radosc rozsypie sie jak koraliki z zerwanej nitki. Latwiej poradzic sobie ze smutkiem. Mozna sie przyzwyczajac po kolei, po kawalku, gdy radosci zawsze sie spieszy. Glos jego ma cieple, matowe brzmienie, slucha go z przyjemnoscia. -Wiesz, zaraz po przyjezdzie do sanatorium mialem ochote cie poznac. Jak tylko zobaczylem cie w jadalni - taka niebieska, jasna, w biale groszki. Nie smiej sie, taka dla mnie jestes. Oderwal wzrok od wody, spojrzal na Anie, polozyl rece na jej dloniach opartych o burte. -Sluchaj! A moze ciebie nie ma? Moze tylko wydaje mi sie, ze jestes? Moze to ja wymyslilem ciebie? Przyjemnie jej i dobrze ze Stefanem, nawet gdy tak sobie bredzi. Inteligentny, wrazliwy chlopak. Mineli most, statek dobil do brzegu: Torun. Dawno z nikim tak nie rozmawiala. A o czym z Leszkiem beda rozmawiac? Na jak dlugo wystarczy jej jego swiezosci, zapalu? Wniosl w jej zycie powiew czegos nowego, co ja zafascynowalo. -Musimy sie zgodzic, ze istniejemy. Jestesmy. Na troche. Wszystko trwa troche. Gdy spotykam dzis tych, bez ktorych, myslalem, zyc nie potrafie, ciesze sie, ze mnie omineli, przeszli gdzies bokiem. Znow ten mily, urzekajacy glos. I twarz Stefana. Czy Leszek potrafi byc taki jak Stefan? Czy Stefana stac na to, zeby byc Leszkiem?... Znowu wieczory u babci, herbata, ciastka, babcia cos wesolego opowie, potem znow pochyla sie nad ksiazkami. Niepotrzebnie tu przyjechala. Wszystko przez tyle czasu bylo proste i jednoznaczne. I wystarczyly dwa tygodnie, by zaczela szukac usprawiedliwienia tych tutaj wieczorow, wycieczek, slow zawieszonych w prozni, miedzy drzewami. Rozwazac sprawy juz dawno zwazone. Zal jej Leszka, ktory w Lodzi ostatnie kartki przerzuca, denerwuje sie przed egzaminem. -Czasami ma sie ochote uscisnac komus dlon, zobaczyc cos niebieskiego. A w tobie, Aniu, wszystko niebieskie. Nie umiem cie okreslic i to jest chyba cudowne, gdy kazde okreslenie wymyka sie z rak, pozostaje tylko metaforyczne, ktore nic nie oznacza i znaczyc moze tak wiele. Do kazdej szufladki nie moze go wcisnac. Nie kojarzy jej sie z zadnym zawodem, nie miesci sie w personalnej ankiecie. Jedno, jest pewne: nie jest sportowcem. Nie, zeby brakowalo mu czegos, ale... nie lubila sportowcow. Szkoda by go bylo. Zachnela sie: no to co, ze nie lubi? Ma przeciez Leszka. Tak. Wczorajszy pocalunek nic przeciez nie znaczyl, stalo sie to gdzies poza nia, bezwiednie... przyjemnie. Ale to tamta, wymyslona przez siebie pocalowal Stefan. Nie powie o tym Leszkowi. Bo i po co? Przypadek bez znaczenia. Wieczor tak na nia podzialal, a teraz jest dzien, znow swieci slonce. Ida wzdluz tezni. Stefan znowu cos mowi. Niewazne co, lubi timbre jego glosu. Dziesiec tematow juz poruszyli, przeskakuja z jednego na drugi. I nagle jak spod ziemi wyrosl przed nimi Leszek. Przez chwile stoja zaklopotani. Leszek przyglada sie Stefanowi. -Poznajcie sie - mowi Ania. Nie bardzo wie, jak Leszka przedstawic, bo Stefan - wiadomo - znajomy z sanatorium. Leszek tez nie moze sie zdecydowac, czy objac Anie i usciskac, czy tylko pocalowac w reke. -To Leszek - mowi po prostu Ania. -Gorecki - uzupelnil. - Pozyczylem od kumpla motor i jestem. Z Lodzi nie jest daleko. Wiesz, jak dlugo jechalem? Dwie godziny i dziesiec minut. Szybko, nie? -A jak mnie tutaj znalazles? -Zwyczajnie. W sanatorium powiedzieli, ze pewnie gdzies wyszlas, bo cie nie ma. Zapytalem, gdzie tutaj sie chodzi, i... To przeciez nieduza miejscowosc. -Moglam byc na basenie. -Tez tam bylem, bo wiem, ze lubisz plywac. No a te cztery kawiarnie obskoczylem motorem w piec minut. W parku cie nie bylo, wiec przyszedlem tutaj. Fajne te teznie. Od razu zobaczylem cie z gory. -To i na gorze juz byles? - zasmiala sie. -No! A po co mialem ganiac dookola? Motorem tu przeciez wjechac nie mozna. Z gory najlepiej widac. -A widzisz? - Ania zwraca. sie do- Stefana. - Mowiles, ze ludziom trudno sie w zyciu odnalezc. -Teoretycznie... -Wie pan - przerywa mu Leszek - teoria jest dobra, ale bez praktyki daleko pan nie zajedzie. Po drodze urwala mi sie linka od sprzegla. Niech mi pan pokaze inzyniera, nawet takiego od samochodow, ktory by z zerwana linka tu dojechal. -Na ten temat nie moge dyskutowac, nie jestem inzynierem. My rozmawialismy z Ania o czym innym, o przewartosciowaniu norm etycznych i moralnych. - Stefan chce sie przeniesc w wygodniejsze dla siebie rejony, ale Leszka nielatwo zbic z tropu. -W ostatniej "Polityce" byl taki artykul - swobodnie podejmuje temat - ale dotyczyl stosunkow szwedzkich. Troche nie zgadzam sie z tym, co facet napisal, ale... Czytal pan? Nie? Szkoda, moglibysmy pogadac. Zaraz... To chyba wlasnie ten numer... - Szybko rozpina guziki koszuli, wyciaga tygodnik, ktorym oblozyl sie, zeby go w czasie jazdy nie przewialo. Ania patrzy ze zdziwieniem, rozbawiona, a on wyjasnia przerzucajac stronice: - Wiesz, rano jest zimno, a ja nie lubie wkladac jednego na drugie, bo co potem z tym zrobic? A tak to i na ziab moze byc, i na upal. Pan rzuci okiem - mowi do Stefana podajac mu pismo. - A jaki dobry papier, nic nie przewiewa. Nie zamykaja mu sie usta. Ania mimo woli porownuje proste, trzezwe wypowiedzi Leszka z efektownym, lecz jalowym poetyzowaniem Stefana. Matowy glos Stefana snuje juz sie cieniem po ziemi, dwuwymiarowo, "teoretycznie", gdy Leszek dojechal bez sprzegla, moglby pewnie i bez kola, bez obu kol.,... -Potem pan to przeczyta - Leszek odbiera mu tygodnik. - Sluchajcie, chodzmy na basen, dawno sie nie kapalem. Wiedzial, co robi ciagnac ich tutaj. Eleganckie ruchy Stefana staly sie na basenie niezreczne, nieporadne, zwir razi stopy, plecy czerwone. Zdjawszy koszule i spodnie, obnazyl swoje fizyczne niedo?statki. Leszek czul, ze tutaj bedzie gora. Jest znacznie wyzszy i lepiej zbudowany. Zbliza sie nieznacznie do Stefana, staje obok, czeka, zeby Ania ich obejrzala, porownala. -To co? Wlazimy? - Leszek wskazuje glowa wode. Stefan wchodzi na slupek startowy, skacze do wody. Skok ladny, przyczepic sie nie ma do czego. Drobiazg. Da sobie rade. Po dwa szczebelki wskakuje na trampoline, czeka, kiedy Stefan odwroci sie twarza do niego, spojrzy do gory... -Brawo, Leszek! - zawolala, gdy wynurzyl sie z wody. XIX Jeszcze tydzien, piec dni, cztery... Wzial trzy dni urlopu, zeby spokojnie wszystko powtorzyc, uzupelnic, sprawdzic. Do niedawna myslal, ze wystarczy tylko utrwalic i uporzadkowac wiadomosci, teraz widzi, ze i miesiaca byloby za malo, gdyby chcial miec pewnosc, ze dobrze opanowal caly material. Bierze kalendarz, dlugopis - kazda godzine trzeba zaplanowac, zeby czasu nie tracic na prozno, przeznaczyc go na nauke najbardziej potrzebnych rzeczy.Do pokoju weszla matka Jadzi. Bez slowa rzucila mu list na stol i wyszla trzaskajac drzwiami. Wzial koperte do reki polozyl przed soba - nigdy listow od Ani nie otwieral od razu, lubil przedtem nacieszyc sie nimi, zaparzyc herbate i dopiero wtedy, popijajac, czytac. Odwrocil koperte, spojrzal na adres nadawcy. Dostrzegl slady rozmazanego kleju na pomarszczonej w tym miejscu, otwieranej nad para kopercie. -Ciekawska, psiakrew! Przeczytal list. Teraz moze sie uczyc chocby do rana, znow jest mu razniej na duszy. Gospodyni zapukala do drzwi. -Chcialam powiedziec, zeby pan sobie szukal pokoju. -Dlaczego? - przerazil sie. -Bo bedziemy malowac mieszkanie i tu sie na jakis czas przeniesiemy. -No to ja przez te dwa czy trzy dni... Nie dala mu dokonczyc. -Potem chcemy sie przemeblowac i juz nie bede wypuszczac tego pokoju. Nie ma o czym gadac. Do pierwszego moze pan mieszkac, a potem koniec. -Przeciez pierwszy jest juz pojutrze, a drugiego zaczynaja sie egzaminy. Tak nie mozna. -Sam pan powiedzial, ze jakby co... No dobrze, do pietnastego. I ani godziny dluzej. W otwartych drzwiach zobaczyl Jadzie. -Mamo, prosilam cie przeciez, zebys... -Cicho, nie twoja sprawa! - ofuknela ja matka nie odwracajac glowy. W odswietnym garniturze, w swiezej koszuli, w zacisnietym mocno pod szyja krawacie wychodzi z domu, w ogrodku raz jeszcze sprawdza, czy dlugopis w kieszeni, na dloni probuje, czy pisze. Sa przeciez takie piorunskie, choc nowe, ze... zaledwie co druga litera wychodzi. Jak wyrabana siekiera. Jeszcze chusteczka, guziki... Sprawdzal juz, ale nie zaszkodzi jeszcze raz. Przed sylwestrem nie ogladal tak siebie. No ale dzisiaj dzien wyjatkowy. Trzy lata czekal na taki. Wyprostowac sie tylko jeszcze nie moze. Nie warto. Wejdzie tam maly, nie istniejacy, taki... spod bramy naprzeciw uniwersytetu, a wyjdzie juz kims. Moze wiec teraz pochylic sie lekko, skurczyc w ramionach, by potem miec co rozprostowywac. Aha, bylby zapomnial: ten list musi wrzucic do skrzynki. Zawsze gdy go cos cieszy lub trapi, musi podzielic sie tym z Ania. Tej nocy nawet byl spokojny, tylko... spac nie mogl. No to napisal do Ani. Wszedl do szkoly, otarl chusteczka spocone czolo. Na korytarzu tlocza sie chlopaki. Nie wiadomo, kto uczen, a kto profesor, bo chlopaki - jak przy powszechnej mobilizacji - od dwudziestki do piecdziesiatki. Drzwi na lewo, na prawo, w glebi nastepne... Pierwszy dzien przezyl jak w transie. Wyraznym, starannym pismem zapelnial wielkie arkusze, uwaznie sprawdzal, oddawal. Szlo mu dobrze. "Zacielo sie" drugiego dnia. Siedzi przy stoliku, rysuje. Przed nim stoi model. Profesor przeglada gazete, odklada ja i podchodzi do stolika, bierze do reki rysunek. Leszek sledzi z niepokojem wyraz jego twarzy. -No tak... Wedlug panskiego rysunku nie mozna by wykonac tej czesci. Brak tutaj przekroju - pokazuje mu palcem - a w zwiazku z tym nie widac wewnetrznych ksztaltow przedmiotu. Zaczete dobrze, ule nie doprowadzone prawidlowo do konca. -Inaczej nie umiem - z rozpacza mowi Leszek. -Widze. A niestety, bez znajomosci tych podstawowych rzeczy nie da pan sobie rady w drugiej klasie. Z rysunkiem to jak z matematyka - jesli sie cos po drodze opusci, to dalej sie nie ruszy. Leszkowi lzy nabiegaja do oczu. -Tak bardzo mi zalezalo - mowi drzacym glosem - robilem co moglem, a teraz... -Wierze, ale... sam pan widzi. Tego, co pan tu narysowal, w zadnym wypadku nie moglbym ocenic pozytywnie. -To moze cos innego? -Nie ma sensu. Brak panu podstaw. Cos sie w nim nagle zalamalo. Poczul w sobie pustke. Nikogo juz o nic prosic nie bedzie, musi stad wyjsc z honorem. Trudno, trzeba pogodzic sie z mysla, ze poniosl kleske... Do sali wszedl matematyk. Odwolal na bok profesora rysunku, cos do niego szepce, pokazuje arkusz z rozwiazanymi zadaniami. To pewno jego, dobrze mu poszlo, dopiero teraz wszystko zawalil. Trzeba, sie zbierac. Ekierka, cyrkiel, olowek... Tylko rysunek zostawi. Wrzucil do teczki przybory, skierowal sie do drzwi. -Prosze poczekac na korytarzu! - zawolal za nim matematyk. Czekac, to czekac. Bo to raz w zyciu czekal? Nic juz nie ma znaczenia. Nie wie, co bedzie robil. Moze by pojsc, - jak mu radzil dyrektor - do pierwszej klasy? Oparl sie o sciane. Tego muru glowa nie przebije. O zezwolenie na zdawanie do drugiej klasy mogl walczyc, zadna to ujma, ale zebrac o nic nie bedzie. Podobnie z Ania. Jak sie odsunie od niego - jej sprawa. I slusznie zrobi. Zawsze jakiegos Stefana sobie znajdzie. Ladnie wygladali pod tezniami. Byla taka wesola. A jemu wszystko wymyka sie z rak. Dobrze, ze jej tu nie ma. W liscie wszystko opisze, bo mowic byloby przykro. Ona tez pewnie by nie wiedziala, co mu odpowiedziec. A w Ciechocinku przemysli cala sprawe... -Slowo daje, nie moge. Popatrz na rysunek. -Rozumiem. Ale to -wyjatkowo zdolny chlopak. Nikt tak nie zdawal jak on. W dwadziescia minut wszystkie zadanie rozwiazal. Zadalem mu potem kilka dodatkowych pytan i, bracie, jak z nut. Patrz! - pokazuje mu arkusz. - Nic trudniejszego wymyslic nie mozna: przekatna nie podana i trzeba ja wyprowadzic, i... zobacz jak sobie z tym poradzil. Takiego faceta chcialbys sie pozbyc? Potraktowac jak inne miernoty? -A chemia? -No wlasnie! Na piec. Inne przedmioty tez dobrze. Najslabiej rosyjski, ale trojke otrzymal. -Wyprosiles? -Trzy minus sama mu postawila, bez zadnego proszenia. Stary, nie o to juz chodzi... -Ale co ja mam zrobic? Przeciez to podstawowe rzeczy. Bez tego nie da sobie rady. -Nie badz taki pedant, zalicz mu warunkowo. Jak zechcesz, to cos wymyslisz. -Do kryminalu pojde przez ciebie. -Nie martw sie, bede ci paczki przynosil. To co, mam go zawolac? -Ale z ciebie pila! Zamordujesz czlowieka, a nie ustapisz. Matematyk otworzyl drzwi, wezwal Leszka. -No i co? Matematyke pieknie pan zdal, a taki prosty rysunek... na szczescie pan profesor dopatrzyl sie jednak pewnych wartosci... -Dobrze, panie Gorecki. Poniewaz rysunek jest jeszcze w drugiej klasie, postawie panu slaba trojczyne. Ale pod warunkiem, ze w ciagu pierwszego polrocza bedzie pan partiami zaliczal rysunek z pierwszej klasy. Poradzi pan sobie z tym? Leszek nie wierzy wlasnym uszom. -Na pewno, panie profesorze! Na glowie stane, zeby to zrobic. -No to moze pan isc do domu, ale prosze pamietac, ze nie chcielibysmy zawiesc sie na panu. Wybiegl rozpromieniony. Doszedl do bramy, zawrocil, przyjrzal sie okazalemu budynkowi, jakby chcial sie nacieszyc jego widokiem. To juz i i jego szkola. -Leszek! Drgnal, odwrocil glowe: Ania. ryle w nim radosci, ze o nic nie musi go pytac. Skad sie tu wzielas? Przeciez... A ty myslisz, ze moglabym tam siedziec spokojnie i czekac na list? Albo na twoj przyjazd? A teraz opowiadaj po kolei, od poczatku. Wszedles do szkoly, rozejrzales sie po korytarzu i...no, opowiadaj, co bylo dalej? Skrecili w prawo, potem ida pusta ulica w gore, wzdluz ciagna sie Ogrodki, w malych domkach okna szeroko otwarte, zielen i kwiaty. -Patrz, jak tu ladnie. Jak na wsi. Dobrze byloby tu zamieszkac. -To wejdz i spytaj. Moze akurat? Mialbys blisko do szkoly i do pracy. Z zameldowaniem cos sie wymysli, na razie chodzi o to, abys mial gdzie mieszkac. No, idz! -Teraz? -A kiedy? Zawsze lubiles wszystko zalatwiac od reki. -Masz racje. Wstapie, ale... do ktorego domku? -Mnie podoba sie ten niebieski. -Ale by bylo fajnie, co? Przez to okno bym zawsze wygladal na ciebie. Ty wiesz, jak mi dobrze w niebieskim. Pchnal furtke, zatrzymal sie, spojrzal na Anie. -Chodz ze mna. Dzieki tobie wszystko mi dobrze idzie, wiec moze i teraz? Otworzyla im starsza kobieta. -Czy nie ma pani jakiegos sublokatorskiego pokoiku do wynajecia? - spytala Ania. Kobieta w milczeniu mierzy ich wzrokiem od stop do glow. -Panstwo sa malzenstwem? -Tak! - bez namyslu odpowiada Ania, a zaraz po niej Leszek. Zabrzmialo to jak na slubie. -I tylko patrzec, jak dzieci sie zjawia. A ja na dzieci juz sie nie pisze. Starzy oboje jestesmy, to nie na nasze nerwy. Ostatnio mieszkala tu synowa i syn z dwoma chlopakami. Na szczescie dostali mieszkanie w blokach - dodala wyjasniajaco. - Pani, co tu sie dzialo. Ani jedna grzadka nie byla cala. A juz najgorszy ten wrzask od switu do nocy. -Alez nie, prosze pani, ja jeszcze studiuje. O dzieciach wcale nie myslimy. -To tak sie mowi, a potem... Jeszcze raz przyjrzala sie Ani, czy aby nie jest w ciazy, po czym otworzyla drzwi do pokoju. -Prosze, niech panstwo wejda. Gdy po obejrzeniu pokoju i rozmowie z gospodynia wyszli na ulice, slonce juz zachodzilo. Leszek przystanal. -Aniu, co teraz bedzie? Powiedzialas to tylko dla draki, a ja naprawde chcialbym tu mieszkac. Nawet za osiemset zlotych, bo w koncu by z tego tysiaca opuscila. Mialbym bombowe mieszkanie, a naklamalismy jej i teraz glupio. -To juz mnie nie chcesz? -Jak to? -Mnie tez podoba sie ten domek. -To ty nie zartowalas? Przeciez mowilas mi kiedys, ze pobierzemy sie dopiero, jak skonczysz studia, a ja bede w trzeciej klasie. -Rok masz juz za soba, ja tez prawie skonczylam. Na razie moge zarabiac korepetycjami albo w "Puchatku". No i z zameldowaniem nie byloby problemow. -Aniu! Ty bys naprawde...? -Naprawde. A teraz odprowadz mnie do domu. Czeka mnie dzisiaj ciezki dzien. Wieczorem, kiedy matka przygotowywala kolacje, Ania siadla w kacie na taborecie. -No powiedz wreszcie, o co ci chodzi. -Nie wiem, od czego zaczac. Moze od konca? -Zwykle bylas systematyczna. -Tak, ale czasami trzeba tez w zyciu cos postawic na glowie. Mamo, ja... wychodze za maz. - Przerywa, patrzy na matke. - Myslalam o tym dlugo, zastanawialam sie, rozwazalam na wszystkie strony i... -No coz, skoro postanowilas wyjsc za maz... Byle to nie bylo jutro ani za tydzien. -Za miesiac. -Nonsens! Nie mozesz poczekac, az skonczysz studia? -Nie. -A moze ty...? - spojrzala na nia bacznie. -Nie, nic z tych rzeczy, o ktorych myslisz. Ale jest wiele spraw, ktore zlozyly sie na te decyzje. Wiele razy chcialam ci o tym powiedziec, ale znajac twoj stosunek do niego, nie mialam odwagi. Mamo, musisz miec do mnie troche zaufania. -Po siedmiu oddzialach... -Nie, po pierwszej klasie technikum. -Wszystko jedno. / -Ale dla mnie nie jest to wszystko jedno. Czy ty wiesz, ile kosztowal go ten rok, ta jedna klasa? -Byc moze. -Mamo... Ja ci to wszystko opowiem, na pewno mnie zrozumiesz. -Tak, ale to w niczym nie zmieni mojego pogladu. Oczywiscie zrobisz jak zechcesz, jestes podobno dorosla. Ale bedzie to tylko i woja decyzja, ja w tym palcow maczac nie bede, nie chce. Nie mam prawa niczego ci zabraniac, ale wezmiesz to wylacznie na swoja odpowiedzialnosc. -Alez tak. -Ze wszystkimi konsekwencjami. Nie chce o tym nic wiedziec, mozesz liczyc wylacznie na siebie. -Mamo, dlaczego ty go tak nie znosisz? -Nie mam powodu nie znosic, ale nie mam tez powodu... -Rozumiem! Badz spokojna, dam sobie rade. -Niestety, nic nie rozumiesz... Juz ci to kiedys mowilam. Chyba zdajesz sobie sprawe, ze fascynacja i seks mijaja bardzo szybko. I co dalej? Co potem bedzie was laczyc? Ty bedziesz pracowac na uniwersytecie, w gronie ludzi o okreslonych zainteresowaniach, aspiracjach - bo chyba nie masz zamiaru zrezygnowac z pracy naukowej? - a on bedzie mial swoich kolegow, z ktorymi bedzie czul sie najlepiej, a twoje srodowisko bedzie dla niego obce... Szanuje twoja bezinteresownosc, szlachetnosc, uczucie. Ale wszystko to dyktuje ci mlodosc, ktora nie zawsze jest dobrym doradca. Pamietaj, ze uniesienia mijaja, a pozostaje codziennosc, klopoty i obowiazki, zmeczenie fizyczne, ktore czesto zabija najszlachetniejsze odruchy. Przeciez musi istniec cos wiecej, cos, co po pierwszych uniesieniach pozwoli ludziom przebywac z soba dluzej... Ja wiem, ze zycie czesto plata figle i nawet najbardziej dobrane malzenstwo moze okazac sie niewypalem, ale powinny byc jakies podstawy, jakies szanse na to, aby malzenstwo moglo trwac, a w waszym wypadku ja takich szans nie widze. -A ty, mamo? A twoje malzenstwo? -No wlasnie. Byly szanse, a jednak... I dlatego tym bardziej nie moge zaakceptowac twojego pomyslu. Zastanow sie nad tym. -Masz racje. -No widzisz. -Ale nie zawsze w zyciu trzeba kierowac sie ta racja. Bo mozna je zubozyc. -Ale nie mozna postepowac wbrew tej racji i wbrew zdrowemu rozsadkowi. A ty wybierasz sytuacje skrajna, ktora z gory skazuje rzecz na niepowodzenie. Nie, ja sie nie zgadzam na to kategorycznie! -Ja go po prostu kocham. -Bedziesz zdana na wlasne sily, pamietaj! -To dobrze. To bardzo dobrze byc zdanym tylko na siebie, zdobywac samemu. Chociaz raz w zyciu robic cos naprawde. -Zwariowalas zupelnie! -Tak, i bardzo sie ciesze, ze mi sie udalo zwariowac. Zawsze martwi?lam sie, ze nie potrafie, ze mi zabraknie odwagi, i cos mnie w zyciu ominie, wszystko potoczy sie gladko... Przeciez to cudownie moc chociaz raz w zyciu zwariowac! -Za to sie placi, pamietaj! -To co? Za wszystko sie placi. Nawet za rzeczy bezwartosciowe. Przewaznie... A ja przynajmniej bede wiedziala, za co. Jezeli jest cos wspanialego, to warto zaplacic. Chce tez miec prawo do wlasnej przegranej. Wybrali sie na wies, do rodzicow Leszka. Po wyjsciu z autobusu usiedli w rowie naprzeciwko przystanku. -Widzisz? W tym miejscu wszystko sie zaczelo. Tutaj musialas pewnego razu wysiasc... Patrz, piorun rozlupal topole! - Rozejrzal sie wokolo. - Chodzilismy zawsze az do zakretu, pamietasz? Chodz, pojdziemy tam. Ida chwile w milczeniu. -Tu skrecalismy na lake, przez te miedze. Doszli do stawu. Zza drzew wylonila sie zagroda - dom rodzicow Leszka. Skrecili na droge. -Poczekaj! - Ania zatrzymala sie. - Lepiej nie chodzmy... -Dlaczego? Boisz sie? Zobaczysz, ze cie przyjma jak corke. -Zrobimy im klopot. -Jaki tam klopot! W razie czego to jajecznica sie znajdzie albo i kura na obiad. Idziemy! -Nie, nie o to chodzi. Nie przemyslelismy wszystkiego do konca. Trzeba ich bedzie zaprosic na slub, a dokad? I bedzie im przykro, ze to tak u nas wyglada. Inaczej, niz sobie wyobrazali. Pewnie z checia by nam pomogli, a my przeciez chcemy wszystko osiagnac wlasnymi silami, prawda? Przyjedziemy tu po slubie. Lepiej, zeby mieli do nas troche pretensji niz... Spojrzal na zegarek. -Jakbysmy sie pospieszyli, to zdazymy na ten sam autobus. Wziela go za reke i puscili sie pedem w strone szosy. Jeszcze tego samego dnia poszedl na ulice, nie opodal szkoly, Jo ukrytego w zieleni drzew i krzewow niebieskiego domku. Pchnal furtke. Jak bedzie trzeba, da nawet tysiac zlotych. Skoro Ania go chce, to nic juz nie ma znaczenia. -No i jak? Namyslili sie panstwo? - spytala gospodyni. -Tak, ale dwiescie zlotych musi pani opuscic, przynajmniej w tym roku. Dopoki zona nie skonczy. Ja tez od niedawna dopiero pracuje, wiec pani rozumie... -Jak pan uwaza. Chetnych, dzieki Bogu, nie brakuje. Nie dalej juk wczoraj sasiadka mnie meczyla, zeby jej znajomym wynajac. -Niech pani nie bedzie taka nieustepliwa. Czlowiek czlowiekowi musi pojsc na reke. Jak bedzie trzeba, to tez pomoge. -Tak jak powiedzialam, taniej nie moge. Stary by mnie skrzyczal. -No to ja setke doloze, a pani setke opusci, co? -Niech juz bedzie! - machnela reka. Szybko wyciagnal portfel. -Prosze przyjac piecset zlotych zadatku, zeby juz bylo pewne. Przeglada sie w lustrze raz i drugi, babcia drepcze za nim, otrzepuje go z nie istniejacych pylkow, obraca, poprawia mu krawat. -A toz sie tak nie krec. Co za duch niespokojny! -To babcia przeciez mnie obraca we wszystkie strony. -Bo masz wygladac jak czlowiek, a nie jakbys domu nie mial. Pocalowal ja w reke, lzy zakrecily mu sie w oczach. -Wiem, wiem. Coz bym zrobil bez babci... Weszla Wieska z Andrzejem. -A co to, Anki jeszcze nie ma? -Moze taksowki nie mogla zlapac? - denerwuje sie Leszek. -Trzeba bylo umowic sie w USC - mowi Andrzej. - Mialaby blisko, nie musialaby jechac tutaj, na koniec swiata. -Co to, to nie! - zaoponowala babcia. - Z domu sie idzie do slubu, a nie z ulicy. -Aha! Zebym nie zapomniala... - Wieska wyciaga z torebki male pudeleczko. - Przymierz! Zreszta i tak musza byc dobre, bo innych nie ma. Najwyzej wlozysz na inny palec. -Jakos mi glupio - krzywi sie Leszek. -Nie lam sie! Pozyczone obraczki przynosza szczescie. -Naprawde? No to daj! Jest wreszcie i Ania. Wpada zdyszana z paczuszka w reku, z rozwianymi wlosami. -Aniu, boj sie Boga! Jak ty wygladasz? - Babcia zalamuje rece. -Dobra, dobra - wita ja Ania calujac w policzek. - Chlopaki, wynoscie sie na dwor, a ja sie szybko przebiore. -A gdzie taksowka? -Pojechala zakrecic na rogu. Po paru minutach byla gotowa: jasnoniebieska garsonka, wlosy opadajace na ramiona. Leszek pocalowal ja w reke. -No to idziemy - mowi wzruszony. Stanela przed nimi babcia z duzym, okraglym bochenkiem chleba na przykrytej biala serwetka 9acy. -Bez blogoslawienstwa was nie puszcze. Tradycje trzeba uszanowac. - Babcia wierzchem dloni ociera lzy. Ania pochyla sie, caluje bochen, po niej czyni to samo Leszek. -Oby wam go nigdy nie zabraklo - mowi babcia kreslac w powietrzu znak krzyza. Wsiadaja do taksowki. Wiesia z nimi z tylu, Andrzej obok kierowcy. -Nie powiedziala pani, ze to do slubu - mowi taksowkarz. - A to inna taryfa, na ugode. -Tylko bez cudow! - odpowiada Leszek.- Wzieto pana z postoju i czesc. Tez jestem kierowca. -Tak? No to czekac na was przed urzedem nie bede. -Nie trzeba, sami trafimy. A teraz niech pan na chwile stanie przy tej kwiaciarni. Odebrali zamowione wiazanki, wyszli na ulice: taksowki nie ma. Leszek zdenerwowal sie. Ania sie smieje. -Anka, cos ty! -To nic. Ja ze wszystkiego sie dzisiaj ciesze. - Przytulila sie mocno do Leszka. - Za to w najwazniejszym momencie i tak sie na pewno rozbecze. -Idziemy na postoj - zdecydowala Wieska. -A po co? Czy musimy koniecznie robic to co wszyscy? - zbuntowala sie Ania. - Pojedziemy tramwajem, niech bedzie troche inaczej. Tylko te kwiaty... Leszek wzial wiazanki, wszedl do kwiaciarni. -Czy moglaby je pani owinac w papier? ...W holu Urzedu Stanu Cywilnego powitala ich Zoska ze swoim I chlopakiem. Ania rozglada sie, jakby szukajac kogos, i dostrzegla w drzwiach ojca: -Tatus! Dziekuje ci, ze przyszedles. Wiedzialam... - wziela go pod reke. - To jest Leszek. Ojciec Ani uscisnal mu reke. -O osmej w"Arkadii", pamietasz, tatusiu? -Nie zrobi nam pan zawodu? - upewnia sie Leszek. -Nie. Ale mysle, ze nie powinienes tytulowac mnie panem. Wyciagnal z kieszeni male pudeleczko, wyjal zloty pierscionek, wsunal go Ani na palec. -To taki skromny prezent ode mnie. W "Arkadii" zalatwilem juz wszystko - szepnal jej do ucha. - Nie gniewaj sie, ze rozporzadzilem sie troche. -Alez tatusiu! -Dobrze, dobrze. Potem na mnie pokrzyczysz, a teraz, zdaje sie, prosza was do srodka. Wracaja cala gromada. Rozgadani, szczesliwi, weseli. Ania i Leszek w srodku, po bokach Wieska i Zoska ze swymi chlopakami. -Tutaj mieszkamy - Ania wskazuje trzymanym w reku bukietem domek ukryty wsrod drzew i zaprasza ich, aby weszli. -Nie, nie! - sprzeciwia sie Wieska. - Musicie troche pobyc sami. Wieczorem po was wpadniemy, jak bedziemy szli do "Arkadii". -Wejdzcie choc na godzine - prosi Ania. - Chcemy pokazac wam mieszkanie, a przy okazji pomozecie nam rozpakowac sie. Otwiera furtke, wchodza do ogrodka, ida alejka wsrod kwiatow. -Czy tu nie jest cudownie? - cieszy sie Ania. - Te drzewa, kwiaty... Leszek puka do drzwi. -Jeszcze nie mamy klucza - wyjasnia. Otworzyla im gospodyni. Patrzy zdziwiona na orszak. -No wlasnie... - usmiecha sie Leszek. - Teraz to juz naprawde jest moja zona - wskazuje Anie. - Wywrozyla nam pani... Gospodyni nie rusza sie z miejsca. Jest wyraznie zaklopotana. -Panstwo wybacza, ale... - Wyciaga z kieszeni fartucha piecset-zlotowy banknot, podaje Leszkowi. - Od czasu jak. pan przyniosl te walizki, to pana nie widzialam i nie moglam powiedziec co zaszlo. Trafil nam sie kupiec, wiec chcemy sprzedac ten dom. Pan rozumie, mieszkanie musi byc wolne. -Zaraz, zaraz - Leszkowi pot wystepuje na czolo. - To znaczy, ze... -Przeciez jasno mowie, pokoju nie ma. -To co my teraz zrobimy? - spytal bezradnie. Stali jak wrosnieci w ziemie. -Tego to ja juz nie wiem. Musicie szukac gdzie indziej. -O czym tu gadac, gdy nie ma z kim gadac! - zdenerwowal sie Andrzej. - Lepszego numeru nie mogla im pani odstawic. Gdzie ich walizki? Tylko szybko, bo jak mnie poniesie, to te chalupe rozwale w drobny mak! XX Na podlodze poustawiane weki, sciany brudne, z poodpadanym tynkiem, zelazny piecyk z kawalkiem wpuszczonej w sciane rury, pod sufitem zawieszona na golym drucie zarowka... Oparci o futryne Ania i Leszek z przerazeniem patrza na te mansarde podobna raczej do strychu.Gospodyni obserwuje ich spod oka. -To tylko na razie tak wyglada, ale jak sie uprzatnie... Najwazniejsze, ze wejscie osobne i nad glowa nikt nie halasuje. Panstwo sobie jeszcze popatrza spokojnie, pomysla, a ja pojde do kuchni. Ania podeszla do malego okienka, patrzy w dol na ulice. -Decyduje sie - mowi nie odwracajac glowy. -Aniu, co ty! Na pewno znajdziemy cos lepszego. -Od dwoch miesiecy juz szukamy i co? Nawet na peryferiach nie chca wynajac, gdy uslysza, ze malzenstwo. -No, w jednym miejscu chcieli. -Aha! Za poltora tysiaca miesiecznie i za rok platne z gory. A tutaj... -Aniu, o mnie nie chodzi, ja moge chocby w garazu, ale z jakiej racji ty? Podeszla, przytulila sie do niego. -Wreszcie bedziemy razem. Mam juz dosc tych ukradkowych spojrzen matki. Wiesz, ona wciaz liczy na to, ze nasze malzenstwo tle rozleci, ze mi sie to wszystko znudzi. -Mnie tez nielekko... - westchnal. - Nie chcialem ci mowic, ule teraz, skoro decydujesz sie tu zamieszkac... Do pierwszego mialem troche spokoju, czasem tylko drzwiami trzaskala i po dziesiatej nie chciala mnie wpuscic, ale ostatnio... -To gdzie nocowales? -Roznie. W zajezdni, u babci... - Ozywil sie nagle: - Zobaczysz, jak ja tu wszystko urzadze. Nawet schylac sie po nic nie bedziesz musiala! -Nawet jak cos mi spadnie na podloge? Wybuchneli smiechem. -Wiesz, tu moze byc calkiem fajnie - Ani udzielil sie jego zapal. - Co to za sztuka wprowadzic sie do zwyklego mieszkania? Kazdy potrafi. A u nas bedzie zupelnie inaczej. Objal ja i ucalowal goraco. W kapielowkach i w gimnastycznej koszulce, z twarza lsniaca od potu, konczy tynkowac sciany. Do zelaznego piecyka dorzuca drew, ogien huczy pod blacha, polacie swiezo polozonego tynku schna niemal w oczach. Odwraca glowe: wneka naprzeciw drzwi to przedmiot jego dumy. Ksztaltem przypomina troche szoferke, ale jest znacznie wieksza, Z powodzeniem moze im sluzyc jako sypialnia. Cala wyklejona jest tapeta, tylko sufit pomalowany jest na bialo. Zapalil kinkiet umocowany z lewej strony, rozlozyl i napompowal turystyczny materac, przykryl go kolorowym, kraciastym pledem. Wchodzi Ania, patrzy zdumiona. -Widzisz? Sypialny juz gotowy! - zawolal. - Od biedy juz mozemy nocowac. Chocby i zaraz. Oparla sie plecami o kant sciany. -Troche tu jak w teatrze. -To dobrze? -Bardzo dobrze. Takim... zaczarowanym. Leszek zdejmuje z niej kozuszek, szalik. -Widzisz, jak cieplo? -Bardzo cieplo. -No to cos jeszcze by trzeba... zdjac - rozpina jej sweterek od gory, Ania odpina guziczki od dolu, spotykaja sie posrodku, dlonie Ani znikaja pod dlonmi Leszka. Potem wzial ja na rece, niesie do wneki. -Pamietasz? Jak wtedy u babci. -Nie. U nas. U siebie... Wyciagnela reke, podniosla z ziemi kozuszek, wlozyla na gole cialo. Leszek nie spuszcza z niej oczu. -Wiesz, cos by trzeba przetracic. - Patrzy na lezace pod sciana paczki. - Po raz pierwszy na wlasnych smieciach, z wlasnych szklanek i wlasnego czajnika. Wstaje, wypakowuje szklanki i spodki. -Trzeba to umyc, chodz! Lazienke z kuchnia tez zrobilem, zapomnialem ci pokazac. - Wciaga spodnie, lapie ja za reke. - Chodz, zobaczysz, jak to wymyslilem. -Poczekaj, wariacie, musze wlozyc buty. Na bose nogi wciaga kozaczki, Leszek zapina jej kozuszek pod sama szyje, stawia kolnierz, zbiegaja pietro nizej. Zatrzymuja sie przed zlewem na korytarzu. -Widzisz? Przed kranem blyszczy nowy, mosiezny rozgaleznik, do ktorego przymocowany jest gumowy waz. Drugi, nieco grubszy, wpuszczony jest do zlewu. -Przyjrzyj sie dobrze. Zobacz, gdzie to prowadzi. -Do gory. -No wlasnie. Ciagnie ja z powrotem na gore, do obmurowanego w scianie otworu z wezami. Otwiera drzwi, ukazujac stojacy w rogu taboret. Na scianie nowiutki kran, do ktorego doprowadzony jest waz. W drugi, tez nad podloga, wlozony jest duzy, samochodowy lejek. Na haczyku wisi rozowy recznik. -Na razie prowizorka, ale zobacz, jak dziala. Odkreca kran, nalewa wode do czajnika, stawia go na piecyku i zaczyna myc szklanki nad lejkiem. Ania patrzy na to zachwycona, szczesliwa. -Bomba! Absolutna bomba! Dziesiatka! -A widzisz... Z czajnika bucha para, Leszek bierze go w reke, chce zrobic herbate, rozglada sie, gdzie by postawic szklanki. -Nie mamy stolu... -Poczekaj! Ania stawia stolek przy materacu, nakrywa recznikiem, przynosi szklanki i pudelko z ciastkami. -Mozesz nalewac. Zatrzymal sie z czajnikiem w rece w polowie drogi. -O rany! Nie ma herbaty ani cukru! -Nie szkodzi. Nalewaj! Napijemy sie herbaty takiej... bez herbaty. I lepiej, ze bez cukru, bo nie mamy lyzeczek. Palaszuja ciastka, popijajac goraca woda. Ania jest rozradowana i wzruszona. -Wiesz, dopiero teraz widze sens i urok zycia - mowi w zamysleniu. - Czuje prawdziwy jego smak. -I smak herbaty bez herbaty! - smieje sie calujac ja Leszek. Pojechali juz bez usmiechu po rzeczy Ani. Stanal nyska przed rogiem. Pobiegla sprawdzic, czy matki nie ma w domu, wyjrzala oknem i dala mu znak, by podjechal pod brame. Przykro zdejmowac z regalow drobiazgi jak zabawki z choinki, ktorej czas juz sie skonczyl. Szafa otwarta, na tapczanie sukienki, bielizna, czapka, szalik, buty. Leszek upycha wszystko do kartonowych pudel i wiaze sznurkiem. Trzeba szybko uprzatnac pobojowisko, zebrac rzeczy rzucone na tapczan i na podloge. Przykro pakowac sie w obawie przed niechecia i gniewem, majac swiadomosc braku akceptacji, poblogoslawienia kazdej rzeczy na droge. Lepiej wiec zrobic to ukradkiem, w czasie nieobecnosci domownikow, szybko, byle jak, zeby tylko nie narazic sie na nieprzychylny gest czy spojrzenie. Leszek niecierpliwie patrzy na zegarek. -Zostaw juz, Aniu. Reszte zabierzemy kiedy indziej. Nagle slychac zgrzyt klucza i odglos krokow. Do pokoju wchodzi matka. Leszek czuje sie jak zlodziej przylapany za reke. -Dzien dobry pani... Odpowiedziala mu skinieniem glowy. Nie wie, czy podejsc i przywitac sie, czy tez raz jeszcze z daleka sie uklonic. Ania tez nie wie, co powiedziec. Zamyka szafe. -No, chyba skonczylismy. -Wez wszystko, co ci potrzebne. Przeciez to twoje. O poscieli nie zapomnialas? Ania usmiecha sie do matki. -A jak wpadne do ciebie na plotki i zagadamy sie do pozna, to na czym bede spala? -Rob jak uwazasz - odpowiedziala oschle i wyszla z pokoju. W "Puchatku" zadomowila sie juz na dobre. Chyba najczesciej ze wszystkich studentow zaglada tutaj. Bo i czasu ma duzo, gdy Leszek do poludnia pracuje, a po poludniu jest w szkole, i pieniedzy duzo potrzeba. Myslala, ze skoro mebli na razie nie trzeba, bo i po co, skoro bez mebli tez im cudownie, a poza tym i tak by nie bylo ich gdzie na tych siedmiu metrach postawic, to i wydatkow wiekszych nie bedzie. Okazalo sie jednak, ze stolik i lyzeczki, zaslonka i czajnik, kawalek firanki, miska do mycia i te sto tysiecy innych drobiazgow od szczotki do zamiatania do wykalaczek, to tez ciezar zbyt duzy, zeby sie z nim uporac za jednym zamachem. Na szczescie jednak - w odroznieniu od mebli - mozna to po kawalku, po trochu znosic do domu i miec codziennie okazje, zeby sie cieszyc. I na szczescie istnieje tez studencki "Puchatek", gdzie mozna na to wszystko zarobic bez laski. -Czesc. Macie cos ciekawego? -Sprzatanko. -Juz sie znudzilo. Nic lepszego nie ma? -Nie wiem, czyby ci to odpowiadalo, bo w Wigilie. -Nie szkodzi. I tak zostajemy w Lodzi na swieta. Wypisz zlecenie i nie ma o czym gadac. -Ale to chyba lepiej zrobilby chlopak... -Nie szkodzi, pisz! -Jak chcesz, ale bedziesz musiala sie troche pogimnastykowac, bo trzeba jechac w cztery miejsca. Ania bierze wypisane na blankiecie zlecenie: zostala Swietym Mikolajem, roznoszacym dzieciom prezenty. Weszla na schody, wyciagnela z kieszeni zlecenie, sprawdzila numer mieszkania. Otworzyl pan domu. -Jestem z "Puchatka". Zrobil zdziwiona mine. -To chyba pomylka... -Nie zamawial pan Mikolaja? -Tak, ale... Mikolaj to raczej... to chyba mezczyzna... -No widzi pan. Sam pan powiedzial, ze raczej. A ja zaraz plec zmienie - ostatnie zdanie powiedziala glebokim altem. Usmiechnela sie lekko. W tym usmiechu bylo jej najbardziej do twarzy - nie moze przeciez odejsc z niczym sprzed drzwi. Za te cztery zlecenia powinien byc chyba jeden komplet do kawy. Albo sie troche dolozy i bedzie odkurzacz. Otworzyl szeroko drzwi. -No tak, rzeczywiscie. Prosze bardzo. Wprowadzil ja do gabinetu. -Tutaj. Zeby nie zobaczyli pani. Szybko wlozyla stroj Mikolaja, maske. -A teraz prosze prezenty. Wyjela z torby nylonowy worek, pan wyciaga z szafy paczuszki, laduje, pomaga worek zarzucic na plecy, wychodzi do przedpokoju, dyskretnie uchyla drzwi na korytarz, przyciska dzwonek, potem wprowadza ja do duzego pokoju. Przy choince czeka juz na Mikolaja czteroletni chlopczyk, klania sie grzecznie. -Popros pani, to jest pana Mikolaja, swietego Mikolaja - placze sie ojciec - no, zeby usiadl. Ania wyciaga prezenty. -A rano wypijasz mleko do konca? -U nas, prosze pana, nie pije sie mleka. - A co? -Kakao. Od tego sie rosnie. Widzi pan, jaki jestem duzy? -A do przedszkola chodzisz? -Nie, bo tatus nie ma znajomosci, aby zalatwic. Wiezowce pobudowali, a przedszkole jest jedno. Ania z trudem hamuje smiech. Na szczescie chlopczyk dorwal sie juz do gitary. Szuka jeszcze czegos w pudelku. -A nie ma pan jeszcze wzmacniaczy? Teraz juz sie nie gra na takich. -Nie, nie przynioslem wzmacniaczy. -To moze ja troche poczekam, a pan przyniesie. -Na przyszly rok, bo teraz... -Aha! Pewnie znowu w sklepie remanent. Wiadomo. W domu tez maja malutka choinke, przystrojona bombkami. Leszek siedzi na krzesle, Ania na dmuchanym tapczanie, nakrytym pledem. Juz po wieczerzy. Z adaptera plynie koleda, w milczeniu sacza z kieliszkow wino. Ania bladzi myslami gdzies daleko, Leszek spoglada na nia z niepokojem. Podchwytuje jego spojrzenie, usmiecha sie smutno. -Nasza pierwsza Wigilia... - mowi stlumionym glosem. -Pierwsza... - Przykucnal obok niej. - Wiesz, na co dzien to tu jest fajnie, ale w, swieta... Ty przeciez zawsze bylas razem z nimi... - Wylaczyl adapter. - To te koledy tak na czlowieka dzialaja. Powinno sie spiewac je chorem. Polozyla reke na jego dloni, a druga nastawila znow plyte. -No to sprobujmy! Nas dwoje to chyba juz chor. Lulajze, Jezuniu, lulajze, lulaj, A ty go, matulu... Patrzy znow cieplo na Leszka. Jest przeciez u siebie, w swoim domu. Za oknem wiruja platki sniegu, na choince pala sie swieczki. Spiewaja cicho, urzeczeni melodia tej najpiekniejszej polskiej koledy. Naraz rozlega sie pukanie. Ania zrywa sie, otwiera drzwi. -Tatus! Odnalazles nas tutaj? - rzucila mu sie na szyje. -Jakos sobie poradzilem. Wziela od niego palto, powiesila na haczyku przybitym do drzwi, sadza go przy "stole". -No to wesolych swiat, tatusiu! I juz nie przez telefon. -Obys pomyslnie ukonczyla studia - zyczy ojciec dzielac sie z nia oplatkiem. Potem podchodzi do Leszka. Skladaja sobie zyczenia zakonczone serdecznym, meskim usciskiem. -Milo tu u was, ale chyba czegos brakuje. Tylko ze... nie wiem czego. Ale wy wiecie. Na pewno wiec sami sobie kupicie na gwiazdke! - Wyjal z kieszeni koperte, podal ja Ani. -Alez tatusiu... -Dobrze, dobrze. Wiesz przeciez, ze ja nie umiem nic kupic, a chcialbym wam zrobic przyjemnosc. No to co, Leszku, napijesz sie ze mna kielicha? -Tak, ale... - Patrzy na Anie oczekujac pomocy. -Leszek dzis pracuje na nocnej zmianie. -Dzisiaj? - zachnal sie ojciec. - Przeciez ty pracujesz tylko przed poludniem. -Tak, ale moj kolega mial wypadek, musze go zastapic. Oni tez poszli mi ze szkola na reke, nie moglem odmowic. Jak to dobrze, ze tatus przyszedl, bo nie wiedzialem, jak Anie zostawic sama... Musze juz isc. -Upijemy sie dzisiaj, chcesz? -Nie. Dlaczego nie przyszliscie na Wigilie do domu? Spuscila glowe. -Dzwonilam do mamy, zlozylam jej zyczenia. -A osobiscie nie mozna? -Nie zapraszala. -To ciebie trzeba zapraszac? Coz to za ceregiele? -Nie, mnie nie trzeba. Ale z tonu mamy nie wynikalo, ze chce, aby... no wiesz. Zadzwonilam, bo chcialam sie zorientowac, i skonczylo sie na zyczeniach. Niewazne. -Przesadzasz. Wiesz, jaka mama jest. -Balam sie, zeby Leszek nie czul sie jak intruz. Ojciec nie odpowiada, chwile milcza oboje. -No a jak wam sie tu mieszka? -Swietnie! Rozejrzal sie po pokoju, spoglada na nia uwaznie. -Czy wiesz, tatusiu, jak na tym materacu swietnie sie spi? Albo to, popatrz! - wskazala reka kolorowe kubki i dzbanuszki na drewnianej polce, zrobionej przez Leszka. Usiluje mowic lekkim, swobodnym tonem. Pragnie przekonac ojca, ze wszystko jest w porzadku, ale nagle przytula sie do niego, w oczach jej pojawiaja sie lzy. - Nie, nieprawda, wcale nie jest tak latwo. Wieczorem to wszystko jakos wyglada, bo w piecyku sie pali, ale rano... Tylko nie mow nic mamie. - Usmiechnela sie: - I ty tez za bardzo nie wierz w to, co mowie. Jest nam dobrze, naprawde. Leszek to wspanialy chlopak. Przekonasz sie o tym, jak go lepiej poznasz. Tylko czasami nachodza mnie takie chwile jak teraz. Bo to Wigilia... Ale najwazniejsze, ze do nas przyszedles, ze jestes ze mna w ten wieczor... W drugi dzien swiat pojechali do rodzicow Leszka. W domu wesolo i gwarno, bo jest tez jego siostra z Pajeczna z mezem i dziecmi. Pamieta: kiedys na gwiazdke dostal od szwagra scyzoryk z dwoma ostrzami i do polnocy nie mogl usnac z wrazenia, a od switu bawil sie nim ukradkiem pod pierzyna. Cala rodzina siedzi przy stole, jedza i rozmawiaja. Patrza na Anie, na Leszka, ciekawi sa, jak im sie wiedzie, lecz nie zadaja zadnych pytan. Bo u nich przeciez niezwyczajnie - ona studentka, on kierowca, polapac sie trudno. Niech sami cos powiedza, jesli chca, a jak nie, to nie. -Jakos nam leci - mowi Leszek. - Zaraz po swietach wezme pozyczke i wplacimy do spoldzielni na mieszkanie. Najgorszy jeszcze ten rok, poki Ania nie skonczy studiow. A potem juz z gorki. Ania wezmie asystenture na uniwersytecie, zrobi doktorat... -A ile mozna zarobic na tej, no... asystenturze? - pyta szwagier. -Na razie tysiac dwiescie - mowi Ania. -Tak malo?! - wykrzyknal ze zdumieniem. - To u mnie czeladnik ma dwa tysiace i calodzienne utrzymanie. Nie, stara? -Dla was tylko forsa jest wazna! - zdenerwowal sie Leszek. -No, mnie nic do tego, ale czy to warto? -Co ty tam wiesz!. -Dajcie spokoj - mityguje ich matka. -Bo mnie to, wie mama wkurza. Dla niego tylko forsa sie liczy. No i co z tego, ze masz? Ciagle w kolko to samo. Kupiles sobie pralke, lodowke, telewizor, a jak szyles kapoty, tak szyjesz i zawsze szyc bedziesz. -A co mam robic, u licha! Jestem krawcem czy nie? -Rob sobie co chcesz, twoja sprawa, ja sie nie wtracam. Ojciec zaintonowal kolede, wszyscy zaczeli spiewac. Patrza na siebie przyjaznie, szwagier nalewa do kieliszkow wodke, Leszek kwituje to usmiechem. -Dobrze tu u was, swojsko. Nawet jak sie klocicie - mowi po cichu Ania. Usmiechnal sie, przygarnal ja do siebie. XXI Trzecia nad ranem, ostry dzwiek budzika, Leszek wyskakuje z poscieli, wlacza czajnik, myje sie, zaparza herbate w termosie, wrzuca do teczki kanapki, jeszcze blok rysunkowy, trzecia dziesiec - reszte guzikow zapina juz na korytarzu, na schodach...Po pracy w tramwaju tlok. Leszek przeciska sie do okna - cos jeszcze trzeba przeczytac, powtorzyc, przy oknie pchaja tylko z jednej strony - jeszcze zdazyl polknac pare lyzek bigosu w szkolnej stolowce, "predzej prosze pani, nie slyszy pani, ze dzwonek, jedna lycha wystarczy... no jeszcze najwyzej jedna..." Predzej, predzej, predzej... Dopiero w domu na schodach zwalnia. Drugie, trzecie, od polowy czwartego pietra dopiero nogi zaczynaja niesc same - w dziurce od klucza swiatlo... -Czesc, Anka! -Czesc! -O rany! Dla kogo tyle kanapek? Wstaje z ich "legowiska", wlacza wode. Leszek wyciaga pieniadze, rozklada na kupki. -To na mieszkanie, to na zycie, to na ksiazeczke... Potem otwiera teczke, wyjmuje z niej plyte w kolorowym papierze. -A to twoj najukochanszy kompozytor i wykonawca, Miles Davis. -Wariat! Jak Boga kocham, wariat! Leszek, przeciez miales sobie kupic sweter, tamten zupelnie sie podarl. -Teraz? Nie widzisz, ze wiosna, tylko ten cholerny snieg musi wypadac sie do konca. -Dopiero styczen. -To co? Kto zima kupuje cieple swetry. Dopiero latem jest duzy wybor. Teraz najlepiej kupic kostium kapielowy albo sandalki. -Czy ty wiesz, ile taka plyta kosztuje na czarnym rynku? -Pewnie ze wiem, przeciez jej nie ukradlem. A na bialym rynku takich nie maja. - Wzial ja na rece, przytulil. - Co ja moge poradzic na to, ze tak cie kocham? Zjedli kolacje sluchajac plyty. Leszek zabral sie do odrabiania lekcji, Ania ze skryptem w reku wsunela sie pod koldre. Zerka na nia co chwila, spieszy sie z zadaniami, chce je skonczyc, nim ona zasnie. Nagle zobaczyl, ze skrypt w jej rekach zaczyna sie chwiac to w jedna, to w druga strone, przerywa pisanie, rozbiera sie i wskakuje pod koldre. -Skonczyles juz? -Jeszcze nie, ale musze sie rozgrzac, bo lewa noga mi zmarzla,. -Dlaczego akurat lewa? -Nie wiesz? Na zmiane. Wczoraj zmarzla mi prawa. Przygarnal ja, zaczal calowac po wlosach, po twarzy, i nagle... usnal znuzony. Po dwoch godzinach wysunal sie cicho spod koldry, dokonczyl matematyke, zabral sie do rysunku... -Co jest, do wszystkich diablow! Planowe opoznienie czy jak? -Panie kierowco, nam sie spieszy! -Zasnal, pewnie ma kaca! Oderwal glowe od kierownicy, spojrzal w lusterko: autobus juz pelny. Wlaczyl kluczyk i nacisnal starter. Nastepnego dnia poszedl rozmowic sie w sprawie przeniesienia do innej pracy. Dyspozytor bezradnie rozlozyl rece. -Ja was rozumiem, ale i wy musicie mnie zrozumiec. Ciagle otwiera sie nowe linie, a skad brac kierowcow? Co moglem, to dla was zrobilem. Jazdy na jedna zmiane, zebyscie mogli chodzic do szkoly. -Wiem o tym i dlatego dotychczas nic nie mowilem. - Leszek nie daje za wygrana. - Ja tez wole za kolkiem. Ale boje sie, wie pan, zeby nie spowodowac wypadku. Najgorzej, gdy zaczynam o czwartej rano. W poludnie moglbym sie przespac, ale nie ma gdzie, bo do domu daleko. W warsztacie zaczynalbym prace o siodmej. -Tam nie zarobicie tyle co tutaj. -Wiem, ale nie ma innego wyjscia, wszystkiego pogodzic sie nie da. W czasie wakacji sam zglosze sie do pana, wtedy to moge wziac nawet nadgodziny. -No dobrze. Wytrzymajcie jeszcze do konca miesiaca, a przez ten czas cos wykoluje. I "wykolowal". Leszek zaczal prace w warsztacie. Ania pracuje rowniez - w laboratorium. Pensje ma wprawdzie niewysoka, ale za to blisko z pracy na wyklady. No i w perspektywie zrobienie doktoratu. Prace magisterska ma juz napisana, trzeba ja tylko przejrzec, poprawic i przepisac na maszynie. Zrobi to sama, a za zaoszczedzone pieniadze, bedzie mozna kupic nieduza szafe, ktora ustawia we wnece pomiedzy drzwiami i przewodem kominowym. Maszyne pozyczy od ojca. Usmiecha sie do tej mysli. Dotychczas o wszystko martwil sie Leszek, teraz ona zrobi mu niespodzianke. Po poludniu poszla do ojca. Otworzyla torebke, wyjela klucze i... schowala na powrot. Nie, to juz nie jest jej dom. Przycisnela dzwonek. Drzwi otworzyl ojciec. -Nie masz kluczy? -Zapomnialem wziac. Weszla do przedpokoju, zdjela kozuch. To samo lustro, wieszak, stolik z marmurowym blatem. A wszystko jakby z ogladanego dawno filmu... Dlaczego? Czy zbyt mocno zatrzasnela za soba drzwi rodzinnego domu? -Tatusku, mam do ciebie prosbe. Pozycz mi maszyne. Zabieram sie do przepisywania pracy magisterskiej. -Popatrz, jak ten czas szybko leci... -Dasz? -No oczywiscie. Wyjrzala przez okno, dotknela reka kaloryfera. -Co to? nie grzeja? -Bylo cieplo przez tydzien, to wylaczyli. Wyjal maszyne z biurka, zalozyl nowa tasme. -W tym domu bylo zawsze zimno - mowi nie odwracajac glowy. Podeszla do niego, objela go za szyje. -Biedny ty jestes, tatku. -Nie! - zaprotestowal z naglym ozywieniem. - W moim zyciu tez jeszcze moze sie cos zdarzyc. -Co? -Nie wiem - zamyslil sie. - To zreszta niewazne. Ale ja w to wierze. Usiadla na poreczy fotela, spojrzala ojcu w oczy. -Dlaczego nie rozwiedziesz sie z mama, nie wyjdziesz nowemu naprzeciw? -Bo mi jej zal. Ona przeciez niczego nie oczekuje, dawno pogodzila sie z tym, jak miedzy nami jest. A zawsze okazywala mi lojalnosc. -Ale to przeciez nie jest zycie. -Zbyt dlugo szlismy obok siebie, zeby za jednym zamachem to przekreslic. Trudno w naszym wieku zaczynac wszystko od poczatku. -Dlaczego nie zrobiliscie tego wczesniej? -Moze ze wzgledu na ciebie?... Nie mowmy o tym, prosze. Ciesze sie jednak, ze ty umialas zdobyc sie na odwage dokonania wyboru, odrzucenia regul obowiazujacego tutaj, chlodnego rozsadku. Pocalowala go w policzek. -Moj Boze, od urodzenia mam ojca, a dotad go nie znalam. ' Usmiechnal sie. Slyszac skrzyp otwieranych drzwi do mieszkania, Ania szybko wziela maszyne z biurka. -To ja juz pojde. Do widzenia, tatusiu!... O, mama! - caluje ja w policzek. - Ladnie dzis wygladasz. -Ty rowniez. Poczekaj, napijesz sie z nami herbaty. Zawahala sie. -Bylas w swoim pokoju? Czeka na ciebie. Ostatnie zdanie ja zmrozilo. -Nie, nie moge zostac, za pietnascie minut mam seminarium. -Panstwowa Komisja Egzaminacyjna po zapoznaniu sie z praca magisterska oraz po wysluchaniu egzaminu ustnego postanowila nadac pani Annie Goreckiej tytul magistra biologii. Gratulujemy. -Mysle, ze pozostanie pani u nas - mowi profesor Lawinska. - Poczatkowo na stazu, a potem... -Bardzo bym chciala - odpowiada wzruszona. -W takim razie nie widze przeszkod. Prosze przyjsc do mnie w przyszlym tygodniu, porozmawiamy na ten temat. Nie wierzy wlasnemu szczesciu: i egzamin zdany, i propozycja pracy. A jeszcze pol godziny temu denerwowala sie stojac na korytarzu... Teraz trzeba oswoic sie z nowa sytuacja, z mysla, ze jest juz magistrem, a wkrotce bedzie pracownikiem naukowym. Nieco oszolomiona wychodzi z sali i nagle twarz jej sie rozjasnia: naprzeciw niej idzie Leszek z wielkim bukietem gozdzikow. Rzucila mu sie na szyje. -Zdalam! Pomysl, jakie to cudowne miec juz wszystko za soba!. Pobiegli do budki telefonicznej. Zadzwonila do ojca i po krotkiej, radosnej wymianie zdan odwiesila sluchawke kierujac sie do wyjscia. -A do matki nie dzwonisz? Zaczerwienila sie. -Skoro uwazasz... Zdejmuje sluchawke, nakreca numer. Leszek dyskretnie wychodzi z budki. Zeby Ani nie bylo przykro, gdy matka przyjmie to chlodno albo tylko Anie zaprosi do domu. -Juz - stwierdza sucho i wziela go za reke. - Chodzmy do parku. Tak dawno nie bylismy na spacerze... -Ale najpierw wstapimy na poczte. -Po co?, -No wiesz... Wiele to oni z tego nie zrozumieja, ale na pewno beda sie cieszyc. Trzeba ich zawiadomic. -Oczywiscie! - ucieszyla sie. - Wyslemy im depesze. Rozesmial sie. -Depesze to nie. Czy wiesz, jak ludzie na wsi boja sie depeszy? Siedza na materacu oparci o siebie plecami. Na stoliku butelka wina, dwa kieliszki, w wiaderku na podlodze stoja kwiaty. W lichtarzu plonie kolorowa swieca. -Naprawde nie rozumiem, dlaczego nie chcialas pojsc gdzies po-tanczyc. Te pare zlotych... -A czy tu nie jest ciekawiej? -Nawet cie nie widze. -A ja cie widze. -W lustrze?... Przeciez jeszcze nie mamy lustra. -Na szosie. Na szosie i daleko od szosy. Dobrze tak teraz prze-spacerowac sie jeszcze raz tamtedy, przez wszystkie miejsca. Zeby sie upewnic, ze powinnismy byc wlasnie tu, ze cala ta droga byla sluszna i ze nie powinno byc smutno, gdy tak oboje siedzimy teraz w polmroku. -To bylo ci smutno? -Przez chwile... Widzisz, sa takie radosci, ktore powinno sie przezywac przy zapalonych swiatlach, w gronie najblizszych. I tych najblizszych tez powinno byc duzo. A nam wyszlo tak, ze zostalismy sami. Musimy sobie wystarczyc za' wszystkich. I dlatego musialam popatrzec na ciebie tak wlasnie. I jeszcze dlatego, zeby bylo inaczej, nawet bez sensu. Na podlodze. Po ciemku - zdmuchnela swiece. - Bo teraz bedziemy musieli wszystko robic z sensem. Odwrocil sie twarza do niej, pogladzil jej wlosy. -Aniu, powiedz mi... Ktos energicznie zapukal. Leszek zapalil swiatlo. -Nie pukac, tylko wlazic! - zawolal. - Widzisz, mowilem ci, ze wpadna dziewczyny i chlopaki. Skrzypnely drzwi. -Tatus! - zerwala sie, podbiegla. - No to mozemy teraz zapalic wszystkie swiatla. To cudownie, zes przyszedl. Tak chcialam, zebys sam sie domyslil... I jestes. XXII Ania zaglada do notesu i cos, zmarszczywszy czolo, oblicza na palcach.-Siedem iks do kwadratu... -mruczy Leszek zaprzatniety rozwiazywaniem zadania. -Musialo ci sie chyba cos pomylic - mowi nie patrzac w jego strone. -Nie, nie pomylilem sie, wszystko sie zgadza. Zobacz! - Podchodzi do niej z rozlozonym zeszytem. Ania bierze zeszyt, zamyka go, odklada. -A jednak musielismy sie pomylic - mowi cicho. Spojrzal na nia uwaznie. -Aniu! Co sie stalo? Polozyla mu palec na ustach. -Cicho. To jeszcze nic pewnego. -Czy moze...? Usmiechnela sie skinawszy potakujaco glowa. -Masz racje, lepiej na razie nic nie mowic. Przytulil ja, pocalowal. Oczy jej zwilgotnialy. Nie wtedy pomylil sie w obliczeniach, ale teraz pomieszaly sie kartki w jej kalendarzu. I na pewno tylko ta ulotnosc nadawala lekkosc myslom i urok platkow sniegowych. Na tle wieczoru, cieplych scian zawsze wieczorem, dzisiejsza rozmowa miala swoj dodatkowy wymiar milosci, ale nazajutrz, gdy zgaslo swiatlo, gdy rozmazaly sie juz kolory - wszystko zaczelo nagle wygladac inaczej. Zwlaszcza ze nie pozostawal juz margines na ewentualna pomylke. Sciany stracily nagle przytulnosc, zblizyly sie ze wszystkich stron, osaczyly, scisnely, staly sie brutalne - wczorajsze wzruszenie stanelo teraz bezbronne wobec tysiaca nagle niemozliwosci. -Pogadam z mama. Jest lekarka, niech cos poradzi. Przerazil sie. -Nie, nie! Tylko nie z mama! A w ogole to nic tu, no wiesz, z tych rzeczy. Usuwac nie bedziesz, nie mozna. -Wiec jak to sobie wyobrazasz? Czy nie rozumiesz, ze od razu wszystko wezmie w leb? Moja praca naukowa, twoje technikum. -Ja bym jakos dal rade. -No prosze! A gdzie tutaj postawisz wozek czy lozeczko? -No... chocby takie pietrowe. Nad nami. -Wariat! Jak Boga kocham, wariat. Juz teraz nie ma gdzie kroku zrobic, a on chce jeszcze... -No dobrze, dobrze, niech bedzie na twoim. -Na jakim znow moim? -Przeciez chcialas usunac. -Tylko tak pomyslalam... Bo nie widze zadnych mozliwosci, zeby... -Czy wszystko zaraz trzeba widziec? Przeciez na rozum wszystkiego brac nie mozna. Bo gdyby tak, to nie powinnismy sie pobrac. -Wiec ty uwazasz, ze... -Jasne. Jak sie czlowiek zdrowo uprze, to i mur glowa przebije. Przekonasz sie! Snieg. Znowu puszysty i drobny. Snieg na kolnierzach, na czapkach, na rzesach. Leszek rzucil sie do piecyka, rozpala ogien. -Poczekaj! Nie zdejmuj kozucha. Doklada drewek, patrzy na Anie oparta o framuge drzwi, zdejmuje z niej kozuszek. -Trzy minuty przy piecyku, a potem mozesz robic co chcesz. Podchodzi do niego, zarzuca mu rece na szyje. -Przeciez mowilem, zebys trzy minuty postala przy piecu. Nie bylo slychac? Patrzy na niego w milczeniu. -Czemu nie odpowiadasz? -Nie pozwoliles mi mowic na mrozie, zebym gardla nie przeziebila. I tego tam... - Spojrzala na brzuch. -Teraz juz mozesz, w piecu az huczy. Po kolacji usiadl do lekcji. Ania wsunela sie pod koldre. -Ty to masz fajnie! Hyc do lozka i czesc! A czlowiek musi sie meczyc. -Trudno, chciales isc do teatru. -Wiem, wiem. Za wszystko trzeba placic. Totez place. Bierze dlugopis do reki, ale nagle odklada go, podchodzi do Ani. -No i co z tym placeniem? - zartobliwym gestem chwyta go zanos. -Czy raz na kredyt nie mozna? Najwyzej zlapie dwoje. Ania posuwa sie robiac mu miejsce. -Ale ja nie chce, zebys przeze mnie dostal dwoje. -Totez ja nie do ciebie przychodze. Z tym facetem, co z toba spi, chcialbym troche pogadac. -A skad wiesz, ze to nie dziewczynka? -Przeciez wiem, co mam na desce kreslarskiej - smiejac sie przyklada ucho do brzucha Ani. -Czesc, stary! Tu tatus. Poznajesz mnie? Otula ja koldra. -Juz spi. Nie bede mu zawracal lepetyny. Ania zanosi sie od smiechu. -Smiej sie, smiej, ale ja naprawde zglupialem. Zobaczysz, on tez bedzie lubil gwozdzie, srubki, muterki. Musi byc do mnie podobny, no i do ciebie tez. A teraz spij. - Caluje ja, siada przy stoliku i opiera glowe na rekach. Przemywa ropa zebatki. -Leszek! -Co? -Czemu ty nigdy nie klniesz? -Ja wiem... -Zawsze nakretka gwint predzej chwyci, jak sie ja tak... no wiesz... ten tego... -A czy ty wiesz, Franek, ile przy mowieniu zuzywa czlowiek tlenu w ciagu godziny? -Nie. -No widzisz. A jak sie klnie, to trzy razy tyle. -O rany! Nie gadaj... Lubia go tutaj, nikt mu nie bruzdzi, chcialby kazdemu uscisnac lape, az w stawach jeknie. Za prace, za Anie, za szkole, za syna... Juz tam gdzies blisko, w polowie drogi, z gorki, kopie, jakby opone noga probowal. Tez bedzie lubil takie tam srubki, muterki... Wiadomo: z miejsca go bedzie przyuczal. Moze tez mu sie kiedys poszczesci jak jemu. Drugiej takiej Ani nie spotka, to pewne. Ale za to bedzie mial mame na medal. Na osiemdziesiat fajerek, jak to mowilo sie u nich. Byle do wiosny. Na wiosne bedzie juz z glowy. Albo i predzej. Najgorsze, ze w chalupie leje sie na glowe. I z boku, i w rogu, i w trzecim... Jemu to drobiazg, najgorzej, ze sie Ania przerazi. Dobrze, ze przyszedl wczesniej niz ona. Zetrze z podlogi, miske postawi, garnek. Moze wieczorem mroz chwyci, to jutro wgramoli sie na dach i moze polata. Albo dluzej potrzyma i potem slonce stopi raz-dwa. Wylal z garnuszka, miske podstawil - na dluzej starczy. Zreszta wolniej juz kapie, mroz pewnie chwyta. Nawet nie uslyszal krokow na schodach. Skrzypnely drzwi. -A co to? -Gdzie? - glupio zapytal. -No tam. U gory. Usmiechnal sie. -Co ma byc. Wiosna. Teraz juz widac wyraznie, ze idzie wiosna. Nie widzisz? Nawet nosem sie czuje... No, czemu sie z wiosny nie cieszysz? Parsknela smiechem. -Jakie to szczescie, ze mam meza wariata. Wiezie Anie taksowka do szpitala. Jest blada i mizerna, zaciska usta z bolu. -Nic sie nie boj, wszystko pojdzie jak trzeba. W naszej rodzinie chlopaki dlugie i cienkie, to przeleci raz-dwa. Nawet pisnac nie zdazysz. Ania usmiecha sie z przymusem. -Caly czas bede myslal o tobie. Gorzej, ze mi zadne imie nie przychodzi do glowy. A on musi nazywac sie inaczej niz wszyscy. O nic sie nie martw. Zalatwilem z wozna w szkole, bedzie do nas przychodzic. Moze nam duzo pomoc, bo ma doswiadczenie, wychowala troje dzieci - trzepie szybko jezykiem, zeby nie miala czasu sie niepokoic. Twarz Ani jest coraz bledsza. Na szczescie taksowka juz zatrzymuje sie przed szpitalem. W pracy czul sie jako tako, bo musial biegac z miejsca na miejsce, stale czym innym zajety. Ale w szkole trudno mu usiedziec. Pol kartki juz zapisal w zeszycie, a nie wie, jaka to lekcja. Niecierpliwie wyczekuje dzwonka i biegnie do sekretariatu. -Moge zatelefonowac? Wazna sprawa. -Prosze. Z pospiechem nakreca numer. Zajete. Nakreca powtornie - to samo. Rozlega sie dzwonek, koniec pauzy. -Ojej, co ja mam zrobic... Zona, wie pani w szpitalu na porodowce. Od wczoraj czekamy i... -Niech pan zostawi numer, sprobuje sie dodzwonic. Ucieszyl sie. Zapisal numer na kartce. -Gorecka. Anna Gorecka. Dziekuje. Na przerwie,znow wpadne. Ale gdyby tak co, to moze... w sali trzysta dziewietnastej akurat mam lekcje... Jak na zlosc - klasowka. Siedzi pochylony nad kartka, pisze. Mysli sie rwa, nic mu nie wychodzi. Dlaczego taka niepewna mine miala pielegniarka, gdy rano byl w szpitalu? Czyzby jakies komplikacje?... Pot mu wystapil na czolo. Otarl go wierzchem dloni, pochylil sie nad zeszytem. Przekresla, pisze od nowa. Powinien chyba tam pojsc, zawsze lepiej byc w poblizu. A w szkole i tak nic po nim. Oddal nie dokonczona klasowke i zwolnil sie z lekcji. Pobiegl do sekretariatu. -Dodzwonila sie pani? -Tak, ale... jeszcze nic. Do szpitala pojechal autobusem. Po drodze kupil bombonierke dla pielegniarki. -Niech pan jeszcze raz poprosi siostre - mowi do portiera. - Moze zapomniala albo co? -Nie zapomniala, spokojna glowa! Zdenerwowany chodzi po korytarzu. Po chwili zjawia sie siostra. -Co z zona? -Jeszcze nic. Miala bole, ale znow przeszly. Wedlug mnie to chyba trzeba bedzie zrobic cesarskie. -To dlaczego nie robia? -Jutro lekarz ma zdecydowac. -A dzisiaj nie mozna? -Gwaltu widocznie nie ma, wiec czekaja. Wybiegl przed szpital, ale zaraz wrocil, poszedl do portiera. -Musze zadzwonic - powiedzial wciskajac mu w reke pieciozlotowke. Przesunal aparat jak najdalej, zeby rozmowy nie bylo zbytnio slychac. -Dobry wieczor, mowi Leszek. Mamo... Prosze pani, Ania od wczoraj jest w szpitalu i cos tam nie wyglada za dobrze. Nie wiem, co robic... Siostra mowila, ze pewnie cesarskie, ze jutro zdecyduja, a przeciez... Tak. Dobrze. Dziekuje. Znow krazy po korytarzu, siada na krzesle, wstaje, wychodzi przed szpital, wraca. Po kilkunastu minutach, ktore wydaja mu sie wiekiem, do portierni wchodzi matka Ani z kobieta w bialym fartuchu. To lekarka. Leszek chce podejsc, ale matka powstrzymuje go gestem dloni i obie wchodza na oddzial. Zmeczony, ale usmiechniety wbiega na gore, taszczac male biale lozeczko. Na ostatnim polpietrze przystaje, szeroko otwiera oczy. -Tatus! Ojciec Ani spaceruje z wozkiem dzieciecym po korytarzu przed drzwiami. -Juz chcialem zostawic go u sasiadow - mowi witajac sie z Leszkiem. - Ladnies mnie, bracie, urzadzil, zostalem dziadkiem. W tym wieku jeszcze nigdy nie bylem dziadkiem - mowi ze wzruszenia troche bez sensu. Leszek smiejac sie oparl lozeczko o sciane, obejrzal wozek, przejechal nim kawalek po korytarzu. -Przemek bedzie sie cieszyl: lekko chodzi. -To jemu Przemek na imie? A kiedy imieniny? -A wie tatus, ze nie wiem. Ale w kalendarzu na pewno sie znajdzie. Razem rozlozyli lozeczko, wozek ustawili w kacie, by zajmowal jak najmniej miejsca. -Widziales go? -Tylko przez szybe. Troche do tatusia podobny, jak Boga kocham. Wlosy ma jasne... -Przeciez ja jestem siwy. -No wlasnie. On tez taki jasniutki. A buzie ma pociagla. Ojciec rozglada sie po mieszkaniu. -Jak wy sie tutaj pomiescicie we troje? -Jakos to bedzie. Wozek postawie na korytarzu i przymocuje lancuchem do poreczy schodow, bede zamykal na klodke. Najwazniejsze, tatusiu, zeby szybko przyszli do domu. Po kilku dniach juz sa. Ania lezy, matka siedzi przy niej na krzesle, Przemek spi. Leszek przygotowuje dla malego mieszanke ze sproszkowanego mleka, na sznurku suszy sie pare pieluszek, reszta wisi na korytarzu. -Prosze jej wytlumaczyc, ze tak bedzie najlepiej - zwraca sie matka do Leszka. - Ania przeciez musi miec jakies normalne warunki, ciepla wode, lazienke, gdzies to - wskazuje na pieluszki - trzeba wysuszyc, przeprasowac. Ania milczy. Leszek nie odzywa sie rowniez. -No i ze wzgledu na malego... Dziecko musi miec przestrzen, powietrze, a tu... - krytycznym wzrokiem obrzuca mieszkanie. -Nie musi miec cieplarnianych warunkow - mowi Ania. -Nie, Aniu - wtraca sie Leszek. - Twoja matka ma racje. -No widzisz... Ciesze sie, ze... - dobiera slow, aby nie mowic do niego per ty. - Ze tak wlasnie... No i tu beda lepsze warunki do nauki, nikt nie bedzie przeszkadzac. -O mnie tutaj nie chodzi. -Dlaczego? To wszystko ma znaczenie. A mnie latwiej bedzie pomoc Ani u nas, w normalnych warunkach. -Zbyt krytycznie oceniasz nasze mieszkanie - mowi Ania. - Gdybys je zobaczyla, jak weszlismy tu po raz pierwszy, to wtedy rzeczywiscie moglabys sie przerazic. Mysmy wszystko zrobili sami, rozumiesz? A czy ty wiesz, jaka to frajda? Wlasnymi rekami. I tak bym chciala wychowac Przemka. -Zawsze bylas fantastka - konczy rozmowe matka. Z teczka pod pacha stoi przed drzwiami mieszkania Ani. Waha sie, spoglada na zegarek, niesmialo przyciska guzik dzwonka. Cisza. Odczekal chwile, zadzwonil jeszcze raz. W drzwiach pojawila sie matka. -Cos sie stalo? -Nie, ale wracam prosto ze szkoly, tramwaju nie bylo, dlatego tak pozno. Starannie wyciera nogi, wchodzi do przedpokoju. -Stesknilem sie za Przemkiem - mowi jakby tlumaczac sie. -Ania juz spi. Stoi chwile niezdecydowany, lecz nagle otwieraja sie drzwi pokoju Ani. -Leszek! Matka wymownym spojrzeniem obrzuca jego buty, zdejmuje je wiec, w skarpetkach wchodzi do pokoju. Patrzy z czuloscia na spiacego w lozeczku synka. -Zrobie ci cos do jedzenia. -Nie, nie! Po co ten klopot, nie jestem glodny. Na drugiej przerwie zafundowalem sobie dodatkowy obiad - klamie jak najety. - Zreszta w domu mam pelno jedzenia, po co wyrzucac... Wez go troche na rece. Ania ostroznie wyjmuje malego z lozeczka. Leszek przypatruje mu sie z usmiechem. -No i co, stary? Niedlugo wakacje, kapujesz? Pojedziesz na wies. - Bierze go od niej i nosi po pokoju, po czym na powrot kladzie. -Zostan, Leszku... -Nie, nie! - sprzeciwia sie gwaltownie. -To moj pokoj, mam prawo decydowac. -Ale ja nie jestem tu uznawany, rozumiesz? Zreszta juz niedlugo. Przemek coraz wiekszy, rok szkolny sie konczy, wezme urlop i... -Wstawilam wode na herbate dla was - dobiega zza drzwi glos matki. -No widzisz, jestes niesprawiedliwy. Mama wcale nie jest taka zla, tylko musi sie do ciebie przekonac. Bardzo troszczy sie o mnie i o Przemka. -Moze. Nie znam sie na tym. -Zrobie ci jajecznice. - Wychodzi z pokoju, w kuchni zastaje matke pijaca herbate.- Dziekuje, mamusiu... ze pomyslalas. Prosze, okaz mu troche serca. -Przeciez nie bede sie z nim calowac! -Ale... -Nie wymagaj ode mnie zbyt wiele. Jeszcze spojrzenie na Przemka, jeszcze pare usciskow, serdecznych slow, i zaczyna sie wspolna wedrowka w sen. O piatej czterdziesci dzwoni budzik. Leszek ubiera sie blyskawicznie, reka przygladza wlosy, lapie teczke. -A mycie, golenie? -No wiesz... Nie chcialbym robic halasu. Wyskoczyla z lozka, zaprowadzila go do lazienki. Dala mu maszynke ojca, pedzel, zyletke, puscila ciepla wode. -To jest moj recznik.- zarzucila mu go na szyje i poszla do pokoju zapakowac kanapki. Po chwili zjawil sie Leszek wyswiezony, pachnacy. -Musze ci kupic maszynke do golenia i pedzel, zebys mial takze tutaj. Mama jest fajna. Przekonasz sie, jak pobedziemy tu dluzej... Wzial teczke, pocalowal Anie, wyszli na palcach do przedpokoju. -Czesc! Ania cichutko otwiera wejsciowe drzwi i rownie cicho je zamyka. Z kuchni wychodzi matka. -Teraz juz nie zasne - mowi ze zloscia. - Czy on nie moze ciszej spuszczac tej wody? -Takie jest to urzadzenie. Dotychczas nigdy ci nie przeszkadzalo, wiec... -Ale nie o piatej rano! -O szostej. -Wszystko jedno, dla mnie to jeszcze noc. Wieczorem przyszla do niego pod szkole. Przespacerowali sie kawalek, wstapili do swojej mansardy. Potem odprowadzil ja do domu. Jak kiedys, na pierwsze pietro. Oboje zrozumieli - choc o tym nie mowili - ze tak bedzie najlepiej. W poludnie, gdy jej matka jest w pracy, wpadnie na chwile, aby zobaczyc Przemka. Najwyzej spozni sie troche na pierwsza lekcje. Zajecia w szkole odbywaja sie cztery razy w tygodniu, wiec jakos to bedzie. Byle przetrwac najgorsze. A potem, w czasie wakacji, pojada na wies, na caly miesiac. Na drugi - Ania tam z Przemkiem zostanie. W kazda niedziele bedzie ich odwiedzal. XXIII Swit. Zacina deszcz ze sniegiem. Mokro, slisko, ponuro. Do autobusu trudno sie wcisnac, o tej porze jest zatloczony.Ania stoi na przystanku. Poprawia pledzik, w ktory opatulony jest Przemek, przeklada ciezar na druga reke. Lepiej przejsc pieszo dwa przystanki niz z tym zywym tobolkiem wdrapywac sie po stopniach, przeciskac przez drzwi i chronic dziecko przed zgnieceniem. Najgorzej jest, gdy pada deszcz, bo trudno samej rozlozyc parasol, gdy obie rece sa zajete. Ale jakaz to ulga, gdy po oddaniu dziecka do zlobka sama wsiada do autobusu, ktorym dojezdza do pracy. Moze swobodnie zlapac za uchwyt przy drzwiach i wcisnac sie do wnetrza. Nie, nie narzeka. W zamian za trud, za niewygode, znowu sa razem. Leszek powoli wspina sie po schodach. Co za pechowy dzien... W warsztacie musial zostac godzine dluzej, w szkole dostal dwoje z polskiego, bo nie przeczytal do konca Ludzi bezdomnych, obiadu nie zdazyl zjesc, a na przerwie bulek w bufecie zabraklo. Na domiar zlego przewrocil sie przed domem na wyslizganym chodniku i potlukl kolana. No, nareszcie w domu! Pchnal' drzwi. Widzi Anie schylona nad lozeczkiem. -Hej! - wola glosno. Polozyla palec na ustach. Oczy ma pelne lez. -Czterdziesci stopni goraczki - mowi cicho. -To dlaczego nie zadzwonilas do mnie do szkoly? -Nie mialam go z kim zostawic, bo sasiedzi gdzies wyszli. Ze zlobka wrocil zdrowy, dopiero przed godzina zaczal grymasic. Dalam mu piramidon, moze goraczka troche spadla... - Wyciagnela termometr. -Ile? -Czterdziesci. Postawil kolnierz kurtki. -Ide zadzwonic po pogotowie! -Moze troche poczekac? Moze to tylko niestrawnosc? U dzieci tak bywa. -Lepiej nie ryzykowac. Pobiegl do budki telefonicznej na rogu ulicy, wrzucil monete, siega po sluchawke - urwana. Tylko sznur zwisa zalosnie. -Bydlo! - klnie pod nosem. - Gdyby tak dopasc tego, co to zrobil, i skuc mu morde!... Popedzil na przystanek, czeka - wiatr tylko hula, snieg sypie, na ulicy zywego ducha. Po dlugim czasie nadjechal tramwaj. Wskoczyl, przesiadl sie na nastepnym przystanku, wreszcie dotarl do pogotowia. -Ropna angina - orzekl lekarz po zajrzeniu Przemkowi do gardla. Przysiadl na jednym krzeselku, wyciagnal recepty. -Antybiotyki? - spytala Ania. -Tak, doustnie. -Jesli mozna, to poprosze w zastrzykach. Ostatnim razem... -W takim razie penicylina. Tu skierowanie na zastrzyki - podal Leszkowi kartke. - Im szybciej, tym lepiej. -Czy znowu musi byc proba? -Koniecznie. Leszek wzial recepte i skierowanie, wybiegl z domu. -Znowu zwolnienie? - W glosie pani profesor wyczuwa niechec. - Doprawdy nie wiem, co pani radzic. Czy nie mozna by jakos inaczej ulozyc spraw domowych? Rozumie pani chyba, ze te ciagle zwolnienia dezorganizuja nam prace w uczelni. No a poza tym nie wyobrazam sobie w takich warunkach pani pracy naukowej, ktora wymaga koncentracji, znajomosci literatury fachowej, zwlaszcza rzeczy najnowszych. Nie wiem, czy to w ogole ma sens. Ania nie odpowiada, z trudem powstrzymuje dlawiace w gardle lzy. -Moze by pani znalazla taka prace, w ktorej czesta absencja nie bedzie az taka uciazliwa, jak u nas. A potem, jak dziecko podrosnie... Bo teraz to ja naprawde nie widze mozliwosci. -To juz czwarta angina w tym roku - mowi Ania. -No wlasnie... Prosze to dobrze rozwazyc i podjac decyzje. Ja rozumiem, ze teraz musi pani zajac sie dzieckiem, ale nie jest to sporadyczny przypadek, to sprawa permanentna - mowi nieco lagodniej?szym tonem. - Dlatego zawsze bylam zdanie, ze aktywne zycie rodzinne, inaczej mowiac, male dziecko i praca naukowa - to dwie prawie calkowicie wykluczajace sie ewentualnosci. Zwlaszcza gdy nie ma sie nikogo, kto moglby sie zajac dzieckiem. Pracy naukowej trzeba poswiecic sie bez reszty, jesli chce sie miec jakies wyniki. -Tak, rozumiem. -Wydaje mi sie, ze nalezalo wziac to pod uwage decydujac sie na dziecko na samym poczatku naukowej kariery. Cos wybrac, cos odlozyc na pozniej. Wiem, ze to brzmi dosyc bezwzglednie, ale taka jest rzeczywistosc. A pani warunki, o ile wiem, sa trudne. -Tak... - odpowiada Ania i skinawszy na pozegnanie szybko wychodzi. "Monter Gorecki zglosi sie zaraz do dyrektora technicznego. Powtarzam: monter Gorecki zglosi sie..." Wychodzi z kanalu, wyciera rece o kombinezon, przygladza wlosy. Dyrektor jest w gabinecie sam. -Siadajcie. Przegladalem wasze papiery. Cieszycie sie dobra opinia, wiec mamy dla was propozycje: przeniesienie do dzialu kontroli. Zmieszal sie. -Nie wiem, panie dyrektorze, czy dam rade. -Etat jest od zaraz, bo Pawlowski przechodzi na emeryture. Musicie wiec szybko sie zdecydowac. No...? -Zgadzam sie, panie dyrektorze - odpowiada spocony z wrazenia. Przemek zaczyna stawiac pierwsze kroki, a w ich mieszkaniu nie ma skrawka wolnej podlogi. Laduje sie wiec Ani na glowe, ciagnie za wlosy, wyrywa z reki dlugopis, drze jej notatki i ksiazki. -Nie, on mi nie da nawet slowa napisac. -Powiedz mu, zeby polozyl sie spac - smieje sie Leszek piorac cos w misce na taborecie. Ania bierze Przemka na rece, stawia przed Leszkiem. -Zajales cala podloge, daj, ja dokoncze. -Pozwol mi w niedziele troche odpoczac. Kontakt z woda znakomicie mi robi. Ania usmiecha sie smutno, podnosi Przemka, ktory potknal sie o wiadro i upadl. -Trzeba koniecznie zalatwic cos z mieszkaniem, dluzej tak zyc niepodobna. -Grunt, ze Przemek nie chorowal juz od miesiaca, a ja dostalem awans i podwyzke, chca wysunac moja kandydature do rady zakladowej. -Zwariowales! Malo masz jeszcze? Praca, nauka, dom. W dodatku... co to za dom. -Przeciez nie mozna zyc wylacznie dla siebie, nie? Wszyscy w zakladzie okazuja mi zyczliwosc, to ja takze musze cos robic. A ty? Tez dla pieniedzy tylko pracujesz? Dla tych niecalych dwu tysiecy? -Skoncz najpierw szkole. -Skoncze, nie ma obawy. A w pracy maja do mnie zaufanie, to tez sie liczy. Tak. Ania ma racje: co to za dom? Przemek chce chodzic, a nie ma gdzie nogi postawic. Trzeba cos zrobic. Przeciez sa jakies szanse. Zawsze cos musi byc gdzies w zanadrzu u Pana Boga. Na wszelki wypadek. A Pan Bog ma przeciez swoich ludzi na dole. Moze nawet w mieszkaniowej spoldzielni. Tylko zalomotac do drzwi. Za kazdymi drzwiami cien jakiejs nadziei. Byle wlezc przez nie. Nie stac z boku bezczynnie. Pan Bog nie lubi sam zalatwiac wszystkiego. Przed drzwiami prezesa spoldzielni mieszkaniowej dluga kolejka. Twarze stroskane, smutne. Nerwowe szepty, porozumiewawcze spojrzenia. Moze tragiczna sytuacja kogos poruszy, moze rozmowa twarza w twarz okaze sie bardziej skuteczna niz wszystkie pisma, zalaczniki, odwolania. Ania i Leszek weszli do ciasnego, zatloczonego korytarza. Spojrzeli z przerazeniem na dlugi rzad ludzi, zakrecajacy az na schody. -Panstwo wszyscy do prezesa? - spytala Ania. -A pani mysli, ze do kogo? Po skierowanie na wczasy? Ustawili sie na koncu. Leszek szepnal jej do ucha: -Idz ty, z pania magister beda inaczej rozmawiac. A ja przez ten czas obskocze te kilka adresow. Pojechal tramwajem. Stanawszy pod drzwiami, sprawdzil nazwisko i numer w notesie. -Ja w sprawie mieszkania... -Pan wejdzie. Leszek nie rusza sie z miejsca: -Chcialbym od razu uprzedzic, ze chodzi o pokoj dla malzenstwa z dzieckiem. Po co mam wchodzic na prozno. -Bardzo mi przykro, ale malzenstwo nie wchodzi w, rachube. Nawet nie przyjrzala mu sie dobrze. Szkoda. Moze gdyby z nia pogadal... Niepotrzebnie uprzedzal, obraczki nie ma - zaraz po slubie oddali je Wiesi. -W sprawie mieszkania... No wlasnie. Teraz chyba trafil wlasciwie. Dobrym okiem na niego spoglada. Z gory na dol i znowu pod gore. I slusznie. Trzeba wiedziec, kogo do domu sie wpuszcza. Wprowadza go do przedpokoju, zaprasza dalej. Pokoj jak u Ani - tez takie rozne dyrdymalki na scianach, regalach. Lawa, fotele. Pani siada w fotelu, wskazuje na drugi. -Prosze. Pani juz po trzydziestce. Nie wiecej jednak niz piecdziesiatka. Tak mu sie nagle te lata dodaly od podbrodka po zmarszczki. To dobrze. Z taka na pewno problemow nie bedzie. Jeszcze nie czas, zeby gderac, mlodych zrozumie. Sama od nog na dwudziestke wyglada. Albo odwrotnie: w biodrach jest nieco stara, a twarz jeszcze mloda. Ania jak brode opusci, tez przeciez ma zmarszczki. Niewazne. Grunt, ze sie usmiecha do niego. Usiasc mu przeciez kazala. -Ten odpowiadalby panu? - rozejrzala sie po pokoju. No pewnie. Nawet lampa z abazurem jak tamta wtedy, u Ani. Czerwone swiatlo. -Ladny pokoj - mowi - a ile by kosztowal? Pani usmiecha sie. -To nie jest najwazniejsze. Na pewno dojdziemy do porozumienia. Jestem farmaceutka, pracuje w aptece. Nigdy nie wynajmowalam pokoju. Dotychczas mieszkala tu ciocia, lecz przeniosla sie do Warszawy. Wiem, jak trudno jest z mieszkaniami, wiec... Samej tez troche strach mieszkac - spojrzala spod brwi przymruzonych. - Napije sie pan kawy czy herbaty? -Raczej herbaty, ale... Usmiechnela sie znowu. -Deszcz pada, jeszcze zdazy pan zmoknac. Troche mu nagle przejasnilo sie w glowie. -Ale ja jestem z zona... i malym dzieckiem. Podniosla sie z fotela. Juz inna. Niepodobna nagle do tamtej. -W takim razie nie mamy o czym mowic. To wykluczone. Rzeczywiscie, po co jej jego zona. Sam by jej przeciez w zupelnosci wystarczyl. Z piatym mieszkaniem bylo tak samo jak z pierwszym, z szostego zrezygnowal. Spojrzal na zegarek - Ania powinna juz byc w przodzie kolejki. Siedzi w gabinecie prezesa spoldzielni. Zmeczona dlugim staniem w kolejce, wytrzymuje juz ostatkiem sil. Jednym tchem wyrzuca z siebie wszystko. Mowi o dziecku, o pracy naukowej, o niemoznosci zorganizowania zycia rodzinnego w pomieszczeniu przypominajacym raczej strych niz mieszkanie, liczacym zaledwie siedem metrow kwadratowych. Mowi rzeczowo, zwiezle, bez afektacji. -No tak, to rzeczywiscie klopot. Ale my takich osob jak pani mamy codziennie kilkanascie. Gdybysmy chcieli chocby niektorym przyspieszyc termin, to uzbieraloby sie ponad tysiac. A sa ludzie, ktorzy maja trudniejsze warunki mieszkaniowe niz pani. Wstaje od biurka, zaczyna chodzic po gabinecie. -Temu dach wali sie na glowe, tamtemu ktos choruje na gruzlice i trzeba szybko odizolowac go od malych dzieci. Albo maz alkoholik, juz po rozwodzie, demoluje mieszkanie, zneca sie nad zona, i tak dalej. Jak pani mysli, po co oni tam wszyscy tlocza sie na korytarzu? Tylko ze pani lepiej rozumie sytuacje. Skad brac mieszkania, skoro ich wciaz za malo, a potrzeby rosna? -To znaczy, ze nie ma zadnej nadziei? -Tego nie powiedzialem. Ale musi pani uzbroic sie w cierpliwosc. Jakies trzy, najwyzej cztery lata. To i tak dobrze, bo czeka sie... sama pani wie, jak dlugo. Nic teraz dla pani nie moge uczynic. Przed drzwiami czeka z niecierpliwoscia Leszek. Wreszcie Ania wychodzi. -Cztery lata - mowi zdlawionym glosem. -Co takiego?! Posiedz no tu chwile! Biegnie do drzwi gabinetu, ktos zastepuje mu droge. -Nie widzi pan, ze kolejka? Leszek odsuwa go energicznie. -Juz odstalismy swoje. Zona zapomniala dolaczyc wazny dokument. Zdenerwowany wpadl do gabinetu. -Nie widzi pan, ze mam interesanta? -Widze. Ale moja sprawa jeszcze nie jest skonczona. Przed chwila byla u pana moja zona, Anna Gorecka - ciagnie podniecony. - Splawil ja pan, bo jest kulturalna, wyksztalcona i dobrze wychowana, nie umiala panu powiedziec tak, jak trzeba. Ala ja powiem! Niech pan przyjdzie sam to zobaczyc! Jak dzieciak lazi na czworakach po tapczanie, bo kawalka wolnej podlogi nie ma! Jak latem dusi sie na strychu! Prosze, niech pan wlozy plaszcz i pojdzie ze mna - ciagnie go za rekaw - a potem niech pan powie, czy mozna czekac cztery lata! -Wiem, wiem, znam sprawe, rozmawialem z panska zona, czytalem podanie... -Guzik podanie! - przerwal mu niecierpliwie. - To trzeba zobaczyc. Ja literatem nie jestem, a wszystkiego i tak opisac sie nie da. A dalej w tych warunkach zyc nie mozna. Jakies wyjscie musi sie znalezc! -Panie - prezes mowi wolno, spokojnie - do kogo te wszystkie pretensje? Z ksiezyca pan spadl? Zeniac sie nie pomyslal pan o tym, ze na mieszkanie trzeba czekac osiem czy dziesiec lat? Trzeba bylo najpierw... -Za dziesiec lat, prosze pana, to ja juz bede myslal o rencie albo mi zeby zdaza powylatywac. To co? Wtedy dopiero mam wychowywac dziecko?! Za dziesiec lat to ja nie do pana przyjde sie wyklocac, ale na Cmentarna o miejsce. Co mi pan bedzie tutaj... -Niech sie pan uspokoi. Obiecuje, ze jeszcze raz rozpatrzymy te sprawe. Podanie lezy u mnie. W milczeniu wracaja do domu. Leszek jeszcze nie ochlonal ze wzburzenia. Wyciaga klucze od mieszkania, lecz wypadaja mu z reki. Ania wyjmuje swoje, otwiera drzwi. Powoli zdejmuje plaszcz, wlacza elektryczny czajnik, bierze z polki patere z ciastkami i spoglada na Leszka. Usmiecha sie do niej. W tym momencie tama w niej peka. Jego usmiech doprowadza ja do szalu. Patrzac na niego z wsciekloscia, ciska patere na ziemie. Brzek tluczonego szkla, rozsypane na podlodze, pokruszone ciastka. Oczy Ani ciemnieja z gniewu. -Mow! Cos ty w zyciu zrobil podlego, ze wszystko idzie nam jak z kamienia?! To twoja wina! Twoja, slyszysz?! -Uspokoj sie. -Ja juz nie moge dluzej! Te twoje radosne usmiechy, to gadanie "ja ci wszystko urzadze", ta twoja geba pelna szczescia, jakbys mieszkal w palacu, a nie w tej ciasnej norze... No, smiej sie, smiej! Mow, ze jest fajnie! No, czemu sie nie smiejesz? ' Przyskakuje do niego z zacisnietymi piesciami. Po. chwili opuszcza rece, sciaga z wieszaka plaszcz i wybiega z mieszkania. Wylecial za nia na korytarz. -Wracaj! Ja tez juz mam wszystkiego dosc, rozumiesz?! Szybki tupot nog i glucha cisza. Wszedl do mieszkania, usiadl przy stole, ukryl twarz w dloniach. Wrocila poznym wieczorem. Gdy weszla cicho do mieszkania, Leszek spal z glowa oparta na stole. Obudzil sie, gdy go objela ramieniem i przytulila policzek do jego twarzy. XXIV -Prosze ubrac malego.-Co mu jest, panie doktorze? -Zapalenie gardla - mowi lekarz wypisujac recepte. -Juz osmy raz w tym roku... Czy to na skutek przeziebienia? -Raczej infekcja. No i lodzki klimat mu nie sluzy. Ania wyjela z torebki kilka nieduzych karteczek. -Tu sa wyniki analiz, ktore poprzednim razem pan doktor polecil zrobic. Wziawszy je do reki, zmarszczyl brwi. -Nie podobaja mi sie. Moga byc zmiany reumatyczne. Jeszcze wyraznie nie widac, ale... -Co robic, panie doktorze? -Nie oddawac dziecka do zlobka. Dobrze by bylo wyjechac z nim na wies... Na razie daje pani piec dni zwolnienia, potem prosze sie zglosic po dalsze. Cieplo malego ubrac i przyjsc z nim do poradni. Gdyby jeszcze mial temperature, to niech go pani nie przywozi, tylko sama przyjdzie po zwolnienie. Znow zaczelo sie od poczatku: apteka, proba penicylinowa, zastrzyki. Ania trzyma placzacego Przemka na rekach. Leszek stoi przy oknie odwrocony plecami. Pielegniarka chowa strzykawke do torby. -Jutro postaram sie przyjsc wczesniej. Pani rozumie, tylu pacjentow, trudno utrafic z godzina. Leszek bierze synka na rece, przytula mocno do siebie. -Juz nawet kluc nie ma gdzie. Jak dlugo mozna... Ania kladzie dziecko do lozeczka. -Ja tez dluzej nie moge brac zwolnien. Nie wiem, co robic... Najgorsze sa noce, bo nie mozna zasnac. Niespokojne mysli klebia sie w glowie. Wszystko przybiera przerazajace rozmiary. Powinna calkowicie poswiecic sie dziecku, zrezygnowac z ambicji naukowych. Jesli tego nie zrobi, Przemek nigdy nie bedzie zdrowy. Reumatyzm, wada serca... Wstajacy dzien przywraca tym problemom ksztalt realny - tysiace dzieci wychowuje sie w zlobkach, a te, ktorymi opiekuja sie w domu troskliwe babcie, tez choruja. Jutro bedzie lepiej. Przyjdzie listonosz, przyniesie dobre wiesci... "W odpowiedzi na podanie Obywatela z dnia... w sprawie przyspieszenia przydzialu mieszkania, z przykroscia zawiadamiamy, ze ze wzgledu na ograniczona ilosc mieszkan przeznaczonych do przydzialu poza kolejnoscia oraz ogromna ilosc podan pilnie potrzebujacych, zmuszeni jestesmy podanie Obywatela przeniesc do ponownego rozpatrzenia w roku przyszlym". Zgniotla zawiadomienie i wrzucila do pieca. Po co denerwowac tym Leszka? Zbliza sie koniec roku, w tym tygodniu bedzie mial klasowke z matematyki i z polskiego, musi ukryc przed nim zla wiadomosc. Nie wie, ze i on cos przed nia zatail - rozmowe z kierownikiem kontroli. Wszedl do gabinetu. -Siadaj. No i co? Podobno znowu kwestionujesz sprawnosc wozu. -Niech pan kierownik sam go obejrzy i orzeknie, czy mozna z tym jechac. Urwane ucho od resorow, drzwi sie nie domykaja... -Gdybysmy na takie detale zwracali uwage, to polowe wozow trzeba by postawic na kolkach. -Trudno. -Zglupiales? Ludzie straca premie. - Podniosl sie z krzesla. - Sluchaj, co ja ci powiem. Wszyscy tutaj idziemy ci na reke, zebys spokojnie mogl sie uczyc, a ty nam bedziesz bruzdzil? Nie byles pierwszy, nie bedziesz ostatni, kapujesz...? Dobrze ci radze: idz jeszcze raz obejrzec woz. Moze to ucho nie jest urwane, a tylko zgiete... ja tam zagladac nie bede. Bo wiesz, oficjalnie to mozesz miec racje, ale nieoficjalnie mozesz przegrac niewasko, ja ci to mowie., Wszedl do kanalu. Monter stojacy na gorze usmiecha sie pod nosem. -No to jak bedzie? Poleci? Leszek nie odpowiada. Powtornie sprawdza podwozie i wychodzi z kanalu. Bierze kontrolke od montera, wchodzi do pokoju kierownika i kladzie mu ja na biurku, -Co jest? -Jak pan chce, to niech mnie pan zwolni, ale ja tego nie podpisze. Najwazniejsze mieszkanie. Nie: Przemek. Szkola. Najpierw Przemek. Mieszkanie... Placza sie mysli, nakladaja jedne na drugie. Zastrzyki takie bolesne, jesienia znowu sie zacznie. Gdyby tak koniec swiata. Jesli juz, to najlepiej juz teraz. Wtedy sie samo wszystko zalatwi. Jak to bylo? "Przyjdzie kometa, machnie ogonem..." Podnosi glowe, jakby jej szukal na niebie. W niebie. Ale tam tylko blekit. Klosy przesuwaja sie miekko miedzy palcami. Miedza... Do diabla z blekitem, klosami. Tylko drazni ten spokoj, gdy tam wszystko sie wali, przewraca. Domki z kart sobie stawial. Z zapalek. A tu zycie wali po pysku. Lubudu. I jeszcze raz. Sierpowym. I kopa z tylu. Ania, Przemek, mieszkanie... Na urlop uciekli. Wiadomo: do starych. Najtaniej. Laka, zyto, na lewo lasek, a za lasem... Nigdzie juz uciec sie nie da. Ale na zadne swinstwo, takze nie pojdzie. -Wiesz? Niech robi co chce. No, ten od podpisywania, kierownik. Moze mi palcem w bucie pokiwac. Prace to zawsze ja znajde. No wlasnie! - poderwal sie nagle. - Czy to gdzie indziej miejsca juz nie ma? W Belchatowie zaczynaja budowac odkrywkowa kopalnie, elektrownie. Najwiekszy klopot jak zwykle z transportem, brak kierowcow, rozumiesz? - Odwrocil sie, chwycil Anie za rece, potrzasa, oczy znowu mu blyszcza, jak dawniej. - To przeciez blisko Lodzi. A mieszkanie od razu. Takie, wiesz, w blokach. Z kuchnia, lazienka. Wiesz, co za frajda! Malego wykapac, no i... w ogole. Ty bys mogla pracowac w szkole. Albo i wcale. Tam to bym na was zarobil. Myslisz, ze nie? O moja szkole sie nie martw. Przejde na zaoczny. Nie zrezygnuje z nauki. Co dwa tygodnie bede dojezdzal do Lodzi. To niedaleko. Trzeba tam zaraz pojechac. Do Belchatowa. I na miejscu wszystko obejrzec. No widzisz? Komety nie bedzie. To jak, jedziemy? Przemek z kolan dziadkowi nie schodzi, no to jeszcze troche tez mu moze posiedziec. Kilka oblokow na niebie, zyto biegnie w druga strone pociagu. -Pamietasz? Jak wtedy. Wakacje. Gdy przyjechalem do ciebie z wojska. W Bory Tucholskie. Anka! Mysmy przeciez nie jechali jeszcze razem pociagiem! O rany, ile mysmy jeszcze rzeczy nie robili ze soba. Widzisz, ile jeszcze przed nami? No to czego sie martwic... A z Lodzi musielibysmy wymeldowac sie tylko czasowo, zeby nie stracic kolejki do spoldzielczego mieszkania. Przez ten czas Przemek podrosnie, a potem pojdzie do przedszkola. -Tak - mowi cicho Ania, nie odwracajac glowy od okna. -Zobaczysz, zalatwie wszystko jak trzeba. Na Slasku bylo trudniej, a przeciez... - urwal, w oczach jej dostrzegl lzy. - Aniu! Co sie stalo? -Nic. Tak jakos... - probuje sie usmiechnac, znowu szybko odwraca glowe. Za oknem zyto, rzeczka, a daleko - za laka,, za mgla przed oczami - probowki, preparaty, mikroskop. Schody do wbiegania, zbiegania. "Czasteczki DNA sa wiernym powtorzeniem czasteczki macierzystej zarowno pod wzgledem dlugosci, jak i..." No wlasnie: jak czego? To nic. Zaraz sobie przypomni. Po co? Nie bedzie juz zadnych schodow, preparatow. Dym z parowozu znow gryzie o oczy... Zrozumial. Zerwal sie nagle. Chwycil z siatki torbe podrozna, zlapal Anie za rekaw. -Chodz! Wysiadamy! -Dlaczego? -Tak bedzie lepiej. No, chodz predko. -Ale... -Predzej! Nie widzisz, ze stacja? Ida wzdluz pustego peronu, przez row biegnie kladka, przeszli przez sciezke, za sciezka znow zyto. Takie jak na wsi Leszka. Liche. Ale gdyby nie pozalowac nawozu, zwiezc troche torfu, rozrzucic - wszystko przeciez jest do zrobienia. Bez cudow. Lbem tylko ruszyc potrzeba. -Tak. Trzeba to w ruchu przemyslec - mowi, przebierajac coraz szybciej nogami: -Co? -Ze musisz zostac na uniwersytecie. To najwazniejsze. -A Przemek? -Tez najwazniejszy. Cicho, cos mi juz swita... No tak. Na zaoczny przejde, to raz. Po poludniu bede mial wolne, wiec zajme sie Przemkiem, to dwa - mowi coraz szybciej. Albo wezme popoludniowa zmiane, jesli ty przed poludniem, to trzy. Po czwarte... No, po czwarte cos sie przeciez wymysli. Zaczekaj! Dokad my wlasciwie idziemy? Trzeba wrocic na stacje. Moze zlapiemy zaraz jakis powrotny pociag. Spocony wnosi w obejscie ogromny kamien. Jakby lat mu przybylo - wazy chyba wiecej niz wtedy. Ledwie go od ziemi oderwal. Przydzwigal, rzucil pod plotem. -Po jakiego diabla przyniosles ten kamien? - Matka podchodzi do niego. Zawstydzil sie jak przylapany na goracym uczynku. Chcial cos sklamac, ale sie rozmyslil, machnal tylko reka. -Mama nic nie wie. -A nie wiem. -Kiedy Ania stad wyjechala, no, wie mama, w wakacje, i mi mowila, zebym poszedl do szkoly, balem sie, ze nie dam rady. I wtedy zobaczylem na polu ten kamien, rozumie mama? -Nie. -No wiec pomyslalem, ze jesli go dzwigne i zaniose tam, gdzie... I ten kamien mi pomogl, rozumie mama? -Nie. -To i teraz tez musi. Ciezko... Mama wie, gdzie on lezal? Wzruszyla ramionami. -Az tam. Przy drodze. No wlasnie. To wlasnie chcialem mamie powiedziec. -Oj, gluptasy, gluptasy! - Matka z politowaniem potrzasa glowa. - To nie mogliscie od razu powiedziec, ino tak sie szastac na wszystkie strony? I kamieni nosic nie trzeba. Koszule ino zbrudziles, Belchatowa im sie zachcialo. A co to, domu juz tutaj nie masz? Byl dobry dla ciebie, to i dla waszego syna miejsce sie znajdzie. Wylata sie na swiezym powietrzu, nie bedzie takim cherlakiem. A i wy czesciej wpadniecie tu na niedziele. -Malo to macie swoich klopotow? -Ty, ty... Na pewno nie bedzie babom wrobli wpuszczal do pierza. A chocby i wpuszczal, to co? Przecie wnuczek. Ma prawo. -O czym tu gadac! - zamknal dyskusje dziadek. - Przemka wam nie oddamy, poki sie nie urzadzicie. Pod szopa stoi drabina prowadzaca na gore. Tu byly te skarby, wroble pod strzecha, dziecinstwo. Dotknal reka delikatnie szczebli. Tez drogie, najblizsze, niezdarne, sekate - kamieniem je kiedys przybijal, gdy mlotka w domu nie stalo, a siekiera byla jeszcze za ciezka. Wszedl na pare szczebli, podal reke Ani. Usiadla przy nim. Popatrzyl wokolo. -Widzisz? Kiedys chcialem stad uciec. Z tego stryszku patrzylem na droge, w marzeniach wedrowalem stad w swiat... A teraz moje dziecko znalazlo tu dach nad glowa. Sa widac miejsca, do ktorych sie zawsze powraca. KONIEC This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-05 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/