Andrzej Stasiuk Przez Rzeke Copyright (C) by andrzej stasiuk, 2001 Projekt typograficzny i sklad komputerowy ROBERT OLES - DESIGN PLUS Krakow, ul. Morsztynowska 4, tel. 012 432 08 52Druk i oprawa ZAKLAD POLIGRAFII INSTYTUTU TECHNOLOGII EKSPLOATACJI Radom, ul. K. Pulaskiego 6, tel. 048 364 42 41ISBN 83-87391-39-5 WYDAWNICTWO CZARNE S.C. Wolowiec 11, 38-307 Sekowatel. 018 351 00 70, 0502 318 711 dzial sprzedazy: tel./fax 022 632 83 74 e-mail: info@czarne.com.pl www.czarne.com.pl Wolowiec 2001 Wydanie IV Ark. wyd. 5,3; ark. druk. 4,5 Chodzenie do kosciola "A co zostanie,, kiedy zgasnie i niewiara? Trawa, zarosly chodnik, niebo, mur, krzak jezyn, Ksztalt coraz mniej znajomy z uplywem miesiecy, Funkcja coraz mniej jasna (...)" Philip Larkin (przel. S. Baranczak) Na tej dlugiej i prostej ulicy zalegaly plamy cienia. Topole przecinaly asfalt ukosnymi, postrzepionymi pasami i w upalne przedpoludnia nie dawaly ochlody. Potem wchodzilo sie pomiedzy wiekowe kasztanowce. Splataly sie koronami, zielony tunel ciagnal sie przez kilkaset metrow. U jego konca czulo sie lekkie dreszcze i gesia skorke. Wyjscie na slonce oslepialo jak wyjscie z piwnicy. Zreszta tam, z tylu, procz chlodu panowala zawsze wilgoc i kaluze staly dluzej niz gdziekolwiek indziej. Ubogie i niechlujne domy przedmiescia kryly sie za zywoplo-tami z malin, za krzakami bzu, co do ktorych nigdy nie bylo pewnosci, czy powstaly z sympatii dla natury, czy z niedbalstwa i zaniechania. Zreszta wychodzilo to na jedno. W ktoryms momencie domostwa odstepowaly od ulicy. Tutaj zaczynal sie akacjowy zagajnik. Przesiane przez listowie swiatlo mialo zlotawy odcien. Cien byl niepelny, ruchliwy, cetkowal ciala i przedmioty, nadajac im zabawny i nietrwaly wyglad. I jeszcze sosny gdzies po drodze. Rosly na zoltych, piaszczystych jezorach ledwo dotykajacych ulicy. Byly zbyt odlegle, by rzucac cien. Rozsiewaly tylko zapach. W niedzielne poranki i przedpoludnia ciagnelo ta dluga ulica, na poly aleja, na poly lesna droga, cale osiedle. Rewia strojow i statecznych krokow, ktorej wtedy my, podrostki, nie potrafilismy nalezycie docenic. Poszczegolne rodziny sunely oddzielnie i dostojnie, a my usilowalismy wyrwac sie z tych kregow ojcowskiego i matczynego przyciagania. Jedni zwalniali, inni przyspieszali ostroznie, w kazdej chwili spodziewajac sie dobrze znanego "i gdzie cie znowu niesie". Lecz w polowie drogi bylismy juz wolni. Zbici w gromade wyprzedzalismy rodzicow i siostry byc moze po to, by poczuc, ze pokonujemy te droge z wlasnej i nieprzymuszonej woli. I rzeczywiscie: oto my, zmuszeni przeciez, niechetni monotonnemu obrzadkowi, jako pierwsi stawalismy u stop dlugich cementowych schodow wiodacych na wylozony chodnikowymi plytami dziedziniec. Kosciol stal na wzgorzu, na piaszczystym wydmowym pagorku. Dwudziestowieczny schematyczny neogotyk materializowal tesknoty robotniczego przedmiescia. Beton udawal kamien, a czerwona, poczerniala cegla przywodzila na mysl fabryczna zabudowe. Ale wianuszek sosnowego zagajnika nadawal calosci jakis sielski, pastoralny charakter. Usilowalismy przepasc w cizbie dziedzinca, zgubic sie wsrod obcych, ukryc za plecami starszych chlopakow albo w tlumie u stop kosciola, gdzie lodziarz handlowal lodami na patyku po dwa zlote sztuka. Lecz to trwalo zaledwie kilka minut. Nadchodzili ojcowie. Byli wtedy znacznie od nas wyzsi i bez trudu wylawiali nasze postacie sposrod dziesiatkow innych. Wyluskiwali nas wzrokiem. Nie bylo mowy, by ktorys z nich podszedl. Po prostu wskazywali spojrzeniem kosciol. Mieli powazne, sciagniete twarze. Wszyscy pachnieli ta sama woda kolonska. Ich surowosc byla w tych momentach jakas taka absolutna i nasze uczynki nie mialy z nia nic wspolnego. Pojedynczo odrywalismy sie od swoich gromadek i wchodzilismy do srodka, przyklekalismy w chlodnym przedsionku i szlismy dalej, prawie pod samo prezbiterium, bo tam bylo miejsce dla zoltodziobow z drugiej-trzeciej klasy. Niewykluczone, ze zaczelismy chodzic do kosciola zbyt wczesnie. Moja pamiec nie przechowala niczego waznego. Z trudem przypominani sobie zlotawy desen na liliowym tle, arabeskowo-roslinny motyw, ktorym pokryte bylo sklepienie. Stacje Meki Panskiej przypominaly wiejskie kapliczki okryte spadzistymi daszkami. Powolne gesty kaplana, zywe, aczkolwiek niemal nieruchome obrazy liturgii przesuwaly sie przed oczyma, lecz nie dotykaly wyobrazni. W tym wieku chlopcy podobni sa do kotow - dostrzegaja tylko to, co sie porusza, scigaja rzeczy umykajace, jak kocieta klebek nici. Kolejne klekniecia i dzwonki ministrantow popychaly nieruchoma godzine. To bylo jak bicie jakiegos ogromnego zegara albo niezmiernie powolny ruch wahadla, ktore odcinalo kolejne porcje czasu, bo czas Mszy byl gesty, ciezki i materialny. Przypominal gleboki cien. Czytane albo spiewane slowa rozciagaly go w nieskonczonosc. Po "Idzcie, ofiara spelniona" przedeptywalismy jak niecierpliwe konie. W drodze do wyjscia radosc walczyla z obawa i poczuciem przyzwoitosci, wiec musielismy wygladac skonczenie smiesznie, gdy sztywnoscia i udawana powaga powsciagalismy pragnienie biegu. Lata uwalnialy nas z zaleznosci. Z kazdym rokiem cofalismy sie w glab nawy. Nasze miejsce zajmowali mlodsi i podgoleni, gdy nam wlosy zakrywaly juz kolnierze. Miesiac po miesiacu, krok po kroku do tylu, w strone muru ciemnych garniturow. Mezczyzni zajmowali prawa strone kosciola, kobiety lewa. Ta spontaniczna segregacja obracala sie przeciw sobie samej. Majac lat dwanascie, trzynascie, nie nudzilismy sie juz tak bardzo. Po lewej, odgrodzone enigmatyczna strefa bezplciowosci, anielska dziedzina przejscia wiodacego przez srodek swiatyni, staly dziewczyny. Podlotki z naszej wlasnej szkoly i kilku okolicznych. Znajome, nieznajome i znajome z widzenia. Moglismy patrzec na ich prawe profile. Tak bylo. Nasze sny i marzenia mialy tylko polowe twarzy, byly plaskie i jednowymiarowe. Moze wlasnie dlatego nasza wyobraznia pracowala tak intensywnie. Usilowala tchnac zycie w te niezupelne, przypominajace wycinanki oblicza, w ktorych moglismy dostrzec jedynie linie nosa, kolor wlosow i odcien karnacji. W pogodne niedzielne przedpoludnia slonce przeswietlalo witraze. Migotliwe skrawki blasku spadaly na glowy wiernych. Czerwone, zielone, purpurowe i zlote zajaczki drzaly na policzkach dziewczyn. Swiatlo padalo od naszej strony - wschodniej i chlopackiej. Uformowane z kolorowego szkla postacie swietych wodzily nas na pokuszenie. Emanujac ulotne i tajemnicze aury, slac je w dziewczynska czesc nawy sprawialy, ze nasze adoracje odbywaly sie na pograniczu realnosci i dotyczyly obrazow utkanych ze swiatla, calkowicie bezcielesnych. Wychodzac na rozgrzany cementowy plac, odzyskiwalismy utracona niesmialosc. Postacie dziewczyn stawaly sie trojwymiarowe i nie smielismy podniesc na nie oczu. Procz lodziarza, u stop kosciola pojawiali sie czasem handlarze odpustowego smiecia. Korkowce, kapiszonowce, lsniace, wypchane trocinami jaja na gumce, pneumatyczne diably pokazujace czerwone jezyki, ani jednego aniola, cienka jak wlos bizuteria, lusterka - wystarczylo je odwrocic, by zamiast wlasnej pryszczatej geby zobaczyc gladkiego Brandona, Klossa albo zachecajaca Kim Nowak. Sezam rzeczy zbednych, nic, co by moglo sie przydac, zostac lub przysluzyc, karnawal i zatrata. Patrzylismy na te cuda z pogarda, bo nasze tesknoty kierowaly sie w strone dzinsow nile i nieosiagalnych plyt Rolingstonsow, a diabelki i blekitne zegarki o znieruchomialych wskazowkach zanadto pachnialy wsia, przedmiesciem, rzeczami, od ktorych - tak sobie przyrzekalismy - uwolnimy sie na zawsze. Drogi wiodace do domow byly dlugie i pokretne. Stanowily przeciwienstwo tej asfaltowej i prostej alei, na ktorej ludzie nie mieli nic do ukrycia a wszystko na pokaz. Czasami przejezdzalismy jeden przystanek podmiejska kolejka. Glowy sie urywaly od tego zerkania w prawo i w lewo, w glab dlugiej perspektywy przedzialow, bo przeciez zaden z nas nie mial pomyslu, by kupowac jakis bilet. Albo sciezki. Wiodly przez zagajniki, ocieraly sie o opuszczone zarosniete parcele, znow znikaly w lesie, by wyprowadzic nas na tyly jakiegos domu, ktory przez cale zycie ogladalismy tylko od frontu. Inny swiat, w ktorym rozrzedzony czas pekal od nadmiaru zdarzen tak drobnych, ze bezpowrotnie przepadly w pamieci. Lecz musiala byc ich jakas niezwykla ilosc, skoro niezmiennie spoznialismy sie na obiady. Ale bywalo tez inaczej. Jedyna popoludniowa Msza odprawiala sie o szostej wieczorem. W grudniu i styczniu panowala o tej porze gleboka noc. Czasami przemierzalem droge do kosciola tylko z ojcem. Gdy z jakichs powodow nie wybralismy sie tam rano, cala niedziela uplywala pod znakiem niepewnosci i nadziei, ze tym razem sie uda, ze rzecz zostanie zapomniana, ze zwyciezy lenistwo albo nastapi jakis maly koniec swiata i niedziela cudem przemieni sie w poniedzialek albo czwartek. Pomiedzy piata a piata trzydziesci nadzieja osiagala natezenie niemal bolesne. Najnudniejsze programy w telewizji - "Tele Echo" albo "Piorkiem i weglem" zamienialy sie w jakas Bonanze albo Pancernych. Lecz o wpol do szostej ojciec zaczynal sie krzatac w przedpokoju, a ja do ostatniej chwili udawalem nieobecnosc, a potem, gdy juz wypowiedzial kilka ponaglajacych slow, zaskoczenie. Wychodzilismy w zimna ciemnosc. Na tej dlugiej i prostej drodze bylismy sami. W zupelnej ciszy skrzyp sniegu pod naszymi stopami brzmial ostro i donosnie. Rzadkie latarnie o staromodnych, przypominajacych mankiety bialych koszul kloszach, zamienialy aleje w amfilade jaskin oswietlonych zoltawym blaskiem. Pokonywalismy droge w milczeniu. Wspolczesna, pomniejszona wersja Abrahama i Izaaka wedrujacych do ziemi Moria. W zimie na wieczornych nabozenstwach kosciol byl prawie pusty. Nie zapalano nawet wszystkich swiatel. Nie bylo ministrantow. Do Mszy sluzyl koscielny. Biala komza pomniejszala jeszcze i tak juz malego staruszka. Kilka postaci rozsianych w raptem zogromnialym wnetrzu wygladalo jak zjawy. Mialem zmarzniete nogi. Wieczorna Ofiara poprzez chlod, przez znikoma liczbe uczestnikow, ludzi samotnych, przypadkowych albo gorliwych, nabierala jakiegos szczegolnego patosu. Nie bylo organow. Watle inkantacje kaplana zalamywaly sie pod wlasnym ciezarem - kruchy, na wskros ludzki glos splatal sie z bekliwymi odpowiedziami kilku starych kobiet. Wszystko przenikniete bylo smutkiem i beznadziejnoscia, a zarazem podniosle. W powrotna droge unosilem obraz koscielnego, ktory pozbywszy sie juz komzy, gasi swiece za pomoca tego dziwnego przyrzadu - dlugiego kija z malym kapturkiem na koncu - a kilka kobiet usiluje drzacymi glosami zastapic akordy nieobecnych organow. To wszystko minelo. Oddalalismy sie po spirali. To naturalne, ze gdy zaczeto nam ufac, my zaczelismy klamac. W koncu coz to byl za problem dopasc jakiegos mlodszego a rozgarnietego i przepytac go na okolicznosc tematu kazania czy tresci Ewangelii? Zaden. Prowokacyjnie ocieralismy sie o mury, chwytalismy pierwsze slowa Mszy i przepadalismy w sciezkach i zaulkach, w zawierusze wlasnych spraw. "Chodzmy nad kanal" - i szlismy nad zielonkawa, nieruchoma wode, zeby przesiedziec ukradziony czas popalajac papierosy, spluwajac, dumni z tego swietokradztwa i coraz bardziej wolni. Tak. Oddalalismy sie po spirali. Zataczalismy coraz wieksze i wieksze kregi, by w koncu przekonac sie, ze kosciol zmalal i osiagnal wymiar niewiele wiekszy niz domek dla lalek. I teraz jedynie w pamieci mozna do niego wejsc. Chodzenie do biblioteki W pierwszej polowie lat siedemdziesiatych kobiety nosily krotkie spodnice i buty na grubych, niezgrabnych podeszwach. Postacie dziewczyn byly wiotkie i lekkie i wydawalo sie, ze te przywiazane do stop absurdalne ciezary chroniaje przed oderwaniem sie od ziemi. Byle wiatr mogl je porwac, jesli nie do nieba, to przynajmniej ponad zlocistozielone korony brzoz rosnacych wokol okraglego placyku, na ktorym zawracal czerwony autobus; jelcz, z racji swojego ksztaltu przezwany ogorkiem. Zielonozlote drzewa, czerwony autobus, szara, ulozona z cementowej kostki jezdnia. Tuz obok byla biblioteka. Wchodzilo sie po wyszczerbionych schodach, ktorych strzegly dwie betonowe kule. Drzwi brzeczaly obluzowanymi szybami. Polka oznaczona litera "D" znajdowala sie tuz przy podlodze. Tylko z tego miejsca mozna bylo bez wzbudzenia podejrzen obserwowac szczuple nogi bibliotekarki, kostki oplecione cienkimi paskami i stopy uwiezione w dwu kawalkach drewna przypominajacych male trumny. Dumalem nad Dumasem i dotykalem Dostojewskiego. Kleczac na zielonym linoleum, w aurze kurzu, starego papieru i terpentyny, pobieznie kartkowalem Braci Karamazow, a napotkane imiona budzily we mnie lek. Zwlaszcza Fiodor. Na grzbiecie, na karcie tytulowej, a potem w tekscie. Fiodor to bylo cos mrocznego, groznego i gluchego. Jak piwnica albo echo w mroku. Bralem dwa tomy i kladlem przed bibliotekarka. Nie musiala pytac o nazwisko. Bylem czestym gosciem. Wychodzilem zgnebiony i rozmarzony. Kobieta byla zbyt piekna. Dla trzynastoletniego chlopca kobiety starsze o lat dziesiec sa zawsze przedmiotem gorzkiej i bolesnej adoracji. Wracalem do domu i probowalem przebrnac przez kilka stron. Wydaly mi sie beznadziejnie nudne. Fascynowalo mnie tylko imie: Fiodor. Ale to nie byl wystarczajacy powod, by przeczytac cos tak grubego i w dodatku przypominajacego pamietnik, bo Fiodor w srodku i na okladce byl dla mnie ta sama osoba. Z czasem wyjasnilem sobie te pomylke, by potem coraz chetniej do niej powracac. Dwa archaicznie grube tomy oblozone w szary papier zostawaly na stole. Wychodzilem szukac zapomnienia wsrod kumpli, dla ktorych slowo "biblioteka" bylo pustym dzwiekiem albo fragmentem topografii, ktory sie mijalo, by dotrzec do miejsc znacznie ciekawszych. Lecz gdy uplywal tydzien, czas wystarczajaco dlugi, by uniknac smiesznosci, tego demona pryszczatych szczeniakow, ruszalem oddac to, co pozyczylem. Autobus stal na swoim miejscu, jak zwykle w tamtych czasach z wlaczonym silnikiem, brzozy utracily nieco zlota na rzecz ciemniejacej letniej zieleni, a ja mialem pewnosc, ze we wczesne czwartkowe popoludnie nikogo procz nas dwojga w bibliotece nie bedzie. Wchodzac po wykruszonych ceglanych schodach, mijajac spekane betonowe kule, naciskajac klamke halasliwych drzwi, pragnalem stac sie niewidzialny. Zreszta troche bylem, bo ledwo podnosila wzrok, a jej dzien dobry bylo ciche i senne jak cale wnetrze. Wieczna, do polowy oprozniona szklanka herbaty byla jedynym znakiem zycia na pedantycznie uporzadkowanym biurku. Filcowe muzealne kapcie upokarzaly mnie tak gleboko, ze czym predzej krylem sie miedzy polkami. Bladzac miedzy "H" i "M", sunac bezszelestnie od "fizyczno-chemicznych" do "biologiczno-przyrodniczych", usilowalem wylowic won jej perfum. Mieszala sie z zapachem nowych wydan ulozonych na stoliku po lewej stronie biurka. Widzialem je z daleka i wiedzialem, jak pachna: ostro, przyjemnie i zmyslowo. Z najdalszego kata, gdzie spotykaly sie "podroznicze" z "fantastyczno-naukowymi", nasluchiwalem najlzejszego szmeru. Jedynym dzwiekiem byl cichy stuk szklanki o spodek. Co pol minuty odzywal sie delikatny przytlumiony dzwoneczek. To byl zegar tej biblioteki. Czasami w przeswicie miedzy "O" a "R" widzialem jej wyprostowana, odwrocona tylem postac. Ramiona i glowa z ciemnymi, rozpuszczonymi wlosami ujete byly w ramy odleglego okna - pastelowe, bialo-zielone tlo dla wyrazistego portretu bez twarzy. Nie zawsze mialem dosc odwagi, by powtarzac podstep z Dumasem, Dostojewskim i Dobraczynskim. Zadowalalem sie wtedy byle jaka ksiazka, na przyklad Londonem, stojacym w miejscu, skad dostrzec mozna bylo fragment prawego profilu, bladomiodowy platek nozdrza wylaniajacy sie zza lagodnie zaokraglonej linii pozostajacego w cieniu policzka. Martin Eden kradl mi sen, a matka twierdzila, ze pojdziemy z torbami, chociaz zarowka w moim pokoju miala tylko 60 watow. Ktoregos dnia bibliotekarka zniknela. Wyszla za maz za milicjanta i wyjechala. Ten niespodziewany zwiazek Piekna i Sily nie wzbudzil we mnie zazdrosci, a jedynie zwielokrotnil tesknote. To bylo naturalne, ze prawdziwa kobieta odchodzi z prawdziwym mezczyzna. Na zwolnione miejsce przyszla dziewczyna niezwykle chuda, piegowata i brzydka. Jej wlosy mialy barwe okladek serii wspolczesnej prozy swiatowej. Te ksiazki mialy wowczas format prawie kwadratowy i oprawione byly w szarawe plotno. Nosila sztruksowe spodnie i lekkie buty na plaskim obcasie. Jej spoczywajace na biurku rece wystawaly z kusych rekawow obcislego sweterka i przypominaly kauczukowe modele koscca z gabinetu przyrodniczego. Lecz moje oczarowanie nie minelo. Zbladla jego wyrazistosc, ale sila nie oslabla. Tak samo jak przedtem czulem oniesmielenie, przemierzajac sciezke wydeptana na ukos zapuszczonego trawnika, a pokonanie poszczerbionych stopni bylo aktem, w ktorym wola, odwaga i pragnienie stapialy sie w jedno. W srodku panowala podobna nieruchomosc, tyle ze nie ozywialo jej pobrzekiwanie szklanki, a szelest papieru. Nowa bibliotekarka nieustannie czytala. Siedziala z pochylona glowa, dwa pasma mysich wlosow dotykaly otwartej ksiazki, a wokol panowal balagan spinaczy, kolorowych flamastrow, kart czytelniczych i fiszek. Z wypchanej torebki wysypywaly sie grzebyki, chusteczki, szminki, puderniczki, pilniczki, cale krolestwo kosmetyki najzupelniej bezsilne wobec jej urody. Za kazdym razem wyrywalem ja z glebokiego snu. Patrzyla na mnie nieobecnym wzrokiem, nie rozumiejac sensu mojej obecnosci. Obydwoje bylismy tak samo zmieszani. Zupelnie tak, jakby jej lektura i moja wizyta byly czyms kompromitujacym. Odszukiwala moja karte, ktora zawsze byla karta mojego blizszego albo dalszego alfabetycznego sasiada, a gdy w koncu trafiala na wlasciwa, okazywalo sie, ze ksiazki w nia wpisane nie maja nic wspolnego z tymi, ktore przynioslem. Nie czekalem na rozplatanie tych zawilosci. Umykalem miedzy polki i wpadalem w panike. Dziesiec tysiecy grzbietow to byl labirynt, z ktorego nie moglem ujsc calo. Bo juz nie uroda bibliotekarki wpedzala mnie w pomieszanie; tu chodzilo o cos wiecej, o jej dusze. Widzac ja nieustannie zatopiona w lekturze, bylem przekonany, ze zna wszystkie ksiazki z osiedlowej wypozyczalni, ba! podejrzewalem, ze zna wszystkie ksiazki swiata, zna ich tresc i wartosc, i moja ignorancja, pospolitosc gustu, zwykle prostactwo predzej czy pozniej zostana zdemaskowane. Wyjmowalem to lub owo z ciasnego szeregu i pilnie studiowalem brzmienie tytulu, elegancje nazwiska autora, czasami kartkowalem, zatrzymujac sie na dluzej przy spisie tresci. Przymierzalem te ksiazki jak kobieta przymierza kapelusze albo apaszki. Lustrem byl wyimaginowany umysl brzyduli za biurkiem. I byla to tez gra. Moglem wybrac trzy karty, trzy ksiazki i musialem z nich stworzyc idealny zestaw. Imponujacy, wyrafinowany i niepowtarzalny. Ze tez nie zaplonelo to zywymogniem - zetkniecie Mistrza Eckharta z Piesniami Maldorora, ze nie eksplodowal przekladaniec pierwszego tomu Kapitalu i Boskiej Komedii albo nie poparzyla mi dloni ta kanapka z dwu Karenin z plasterkiem zoltego Baudelaire'a w srodku... Zdawala sie nie dostrzegac niebezpiecznych ladunkow kladzionych na brzegu biurka. Zapisywala numery tak obojetnie, jakbym pozyczal Anie z Zielonego Wzgorza albo piecioksiag przygod Sokolego Oka. Nie doczekalem sie najdrobniejszego blysku zainteresowania w jej przypominajacych wilgotne szklo oczach. Wychodzilem zgnebiony. W drodze do domu ukladalem nowe plany. Chcialem poprosic o dwanascie tomow Encyklopedii z suplementem na dokladke. Na szczescie nie zwariowalem. Nie czytalem tych wszystkich ksiazek o niepokalanych metryczkach. Ocalila mnie nuda, ktora wowczas wiala z wiekszosci stron w pozniejszym wieku zwiastujacych opetanie. Potem nastal czas drewniakow i dlugich spodnic. Sylwetki kobiet utracily nieco kociej gietkosci na rzecz dostojenstwa ruchomych posagow. Chodzenie w tych luznych, ciezkich i pozbawionych piet butach narzucalo krokom posuwistosc. Kobiety szuraly i czlapaly. Lecz biblioteki nie zmienily sie wcale. Odwiedzalem wtedy cztery albo piec bibliotek. We wszystkich krolowaly bibliotekarki. Wtedy juz czytalem Baudelaire'a i w kazde drzwi wchodzilem bez dawnego drzenia. Ale poczucie, ze kobiecosc nierozerwalnie laczy sie z lektura, juz nigdy mnie nie opuscilo. Gnostycka Sophia jest rodzaju zenskiego. Niewykluczone, ze wlasnie w bibliotekach odkupuje chwile wlasnej pychy, gdy na poczatku dziejow chciala poznac Niepoznawalne. Siedzi, pije herbate i porzadkuje katalogi okruchow calkiem ludzkiej, a nie boskiej madrosci. Albo tez, jesli przyjrzec sie temu nie z heretyckiej, a ortodoksyjnej strony, bibliotekarki powtarzaja jedynie gest Ewy: Podaja chlopcom owoce z Drzewa Poznania i gest ten bedzie trwal az po ostateczny kres czasow, czyli po kres bibliotek. Pokolenia chlopcow i bibliotekarek w tajnym i ekscytujacym przymierzu beda szukaly sposobu powrotu z wygnania, na ktore skazala ich pierwotna pokusa. Biblioteki, w ktorych pracuja mezczyzni, maja w sobie cos z urzedu. Przychodzi sie do nich zalatwic konkretna sprawe i wychodzi. Nie pojawia sie pragnienie, by powrocic. Borgesowska wizja Raju i Wiecznosci jest ponura i nieruchoma. Labirynt zatrzasnietych i stloczonych historii wiedzie nas na kolejne pietra kolejnych dzialow i bytow, lecz cisza korytarzy podobna jest do ciszy smierci. Nic nie ozywia tych otchlani. Ani stukot obcasow, ani zapach perfum, ani szelest sukni. Nie ma powodow, by to czy tamto zdjac z polki. Nie ma pierwszej przyczyny ani pierwszej pokusy. Zapomnialem o zakonczeniu tamtej historii. Nie poprosilem o 12 tomow z suplementem. Uparcie i beznadziejnie konstruowalem swoje intelektualne bomby, ktorych absurdalne skladniki dobieralem juz z "matematyczno-fizycznych" i "medycznych" z atlasami anatomii wlacznie. Slyszalem, jak matka mowi wieczorem do ojca: "Wiesz, on znosi do domu jakies swinstwa". Lecz bibliotekarka nie mowila nic. Zaczytana, nieobecna, pospieszna niczym sprzedawczyni w sklepie przyjmowala i odprawiala towar. W rejonach, w ktorych sie unosila, nic nie moglo jej dotknac. Ktoregos dnia wszedlem i nie zastalem jej za biurkiem. Gdy podkradalem sie do blatu, czulem sie jak zlodziej. Ksiazka lezala grzbietem do gory. To bylo Rendez Vous ze Smiercia Agaty Christie. Szafka z kryminalami stala tuz obok krzesla, a ja nigdy wczesniej tego nie zauwazylem. Chodzenie na religie To bylo bardzo meskie zajecie. Interesowala nas walka. Telewizja podsuwala scenariusze, a okolica orez. Zorro i Czterej Pancerni. Leszczynowe zarosla dostarczaly bialej broni, dabrowa amunicji do wyimaginowanych pepesz i szmajserow. Szarze i pojedynki odbywaly sie przez dziesiec miesiecy. Strzelalismy tylko jesienia, gdy kilkanascie starych debow pozbywalo sie zoledzi. Ksiadz proboszcz mial donosny glos, ale okolica byla rozlegla, zarosnieta, pelna wadolow i piaszczystych polan, wiec czasem musial wysylac umyslnych, zeby zebrali nasze rozproszone oddzialy. Nadciagalismy zgrzani, zaczerwieniem, a na ramionach powiewaly nam czarne peleryny ze szkolnych fartuchow. Czekal na nas przed wejsciem. Tez w czerni, troche bardziej matowej, wysoki, masywny mezczyzna o zoltych, rzednacych wlosach. Trzecia na lekcje! - pokrzykiwal tubalnie i chrapliwie. Prawy kciuk mial zatkniety za guzik sutanny. Przemykalismy obok wystajacego brzucha przez obloczek zapachu wody kolonskiej i tytoniowego dymu zdziwieni, ze ksiadz pachnie tak samo, jak nasi ojcowie. Dom, w ktorym odbywaly sie lekcje, stal na skraju osiedla. Ten skraj byl tak samo enigmatyczny jak samo osiedle. Dalej ciagnely sie takie same warzywne ogrodki, splachetki zyta i kartofli, pasly sie takie same czarno-biale krowy - sielski pejzaz skazony urbanistycznymi tesknotami. Szesciany segmentow wyrastaly z zagonow fasoli, z golizny bezdrzewnych dzialek, pocietych geometrycznie grzedami kapusty i burakow. Nieliczne wille staly w cieniu drzew, a furmanki leniwie zjezdzaly na bok przed trabieniem samochodow. Wlasciwie wszystko tutaj bylo granica, pasem ziemi niczyjej, z ktorej wies jeszcze nie odeszla, a miasto juz nadchodzilo. W tym pomieszanym i umownym swiecie nikt nie probowal sie zastanawiac, dlaczego na religie trzeba chodzic do zwyczajnego, rozleglego domu pod czterospadowym dachem. Najpierw przez pole, potem przez kolejowe tory i w koncu piaszczysta rozjezdzona droga na szczyt dlugiego lesistego pagorka. Dobre pol godziny, gdy szlo sie ze szkoly. -Macie dzisiaj religie? No to sie pospieszcie - tak mowila rusycystka, wprowadzajac nas do szatni. Potem wracala na gore, by opowiadac tym ze starszych klas o Zwiazku Radzieckim, pionierach i psach, ktore polecialy w kosmos. Rozwleczony, bezladny pochod czarnych drobnych sylwetek ciagnal przez zielen dzikiego boiska, o ktorym mowilismy "ligowe", bo mialo chyba ze sto metrow dlugosci. Zawsze przychodzilismy zbyt wczesnie, zawsze byl czas na walke. Potem zasiadalismy w niewygodnych lawkach zbitych z prostych desek. Wygladzone dotykiem lebki gwozdzi lsnily szarym blaskiem. Pokoj byl duzy i mroczny. Pachnialo wilgotnym tynkiem. Podloga skrzypiala. Patrzylismy zafascynowani, jak w czterdziesci piec minut ksiezowska paczka "plaskich" oproznia sie do polowy. Czarny krucyfiks na scianie tonal w klebach szaroniebieskiego dymu. Proboszcz siedzial obok swojego stolika z noga zalozona na noge i uwalniajac nas od niezdrowych spekulacji, demonstrowal zaprasowane w kant spodnie i czarne skarpetki. -No to ktory mi teraz powie, czym jest Pan Bog? Po co ja sie pytam, skoro wiem, ze zaden. Pan Bog, wyobrazcie sobie, baranie glowy, jest jak chleb powszedni. Ale juz nie jak kielbasa, bo bez kielbasy mozna sie obejsc. No, chyba ze ktos jest Malinowskim, czyli w przyszlosci bezboznikiem. Ile ty jesz, chlopaku? Schowaj kanapke, bo wstane... - Te teodycee pamietam do dzis. Mokry tynk, przemyslawka, dym. Same ziemskie zapachy, ani sladu kadzidla. Tak samo ziemski byl ksiadz. Sprowadzal swietosc na ziemie i podejrzewam, ze w glebi duszy gardzil mistyka tak samo jak scholastyka. -Czlowiek nie pochodzi od zadnej malpy. Wystarczy spojrzec w lustro albo na Walczakowne. - Ten prosty i zasadniczy racjonalizm pchal go w strone Starego Testamentu. Gdy mowil o Mojzeszu, o gorejacym krzewie, o ludzie Izraela truchlejacym z trwogi u stop gory Synaj, wstawal i przechadzal sie miedzy lawkami. Zapalonym papierosem kreslil w powietrzu kontury zlotego cielca i zarysy murow Jerycha, a Malinowski mogl bezpiecznie pozerac swoj salceson. Drewniana podloga poskrzypywala, stukot podkutych zabkami obcasow byl wyrazny i rowny. Mysle, ze w istocie szedl przez pustynie Sur, pustynie Sin i pustynie Paran, szedl wpatrzony w podobny do kolumny oblok, w ognisty slup, a jego slowa byly zarliwe i stanowcze, jakby odczytywal Ksiege, a nie jedynie ja streszczal. - Tak bylo - konczyl z moca. Nigdy nie wstawal, gdy wykladal Ewangelie. Jego glos stawal sie bezbarwny, przeslizgiwal sie po przypowiesciach niczym po zdarzeniach z minionego dnia. Przypominalo to troche te plaskie i schematyczne obrazki, ktore dostawalismy do kolorowania w pierwszej klasie: Stajenka, gwiazdka, sw. Jozef z osiolkiem, Maria o twarzy z nieudolnego komiksu. Malowalismy to w domu wedlug sprawdzonego szablonu - szaty niebieskie, twarze rozowe, osiol szarobury. Ksiadz na nastepnej lekcji tasowal te landszafty bez sladu zainteresowania, kazdemu stawial piatke i opatrywal nieslychanie fantazyjnym podpisem. Porownywalismy potem te arabeski. Zawsze byly identyczne. Prawdopodobnie tesknil za cudem, za tymi czasami, gdy Bog schodzil na ziemie i pozostawial wyrazne slady. Mial piecdziesiat lat i byl juz zmeczony nieustannym dowodzeniem prawd wiary. Gdy przemierzal swoja czterdziestopie-ciominutowa pustynie godziny lekcyjnej, byl skonczenie samotny, bo nam niepotrzebna byla jeszcze jakakolwiek wiara. Wychodzilismy za prog, w slonce, jesienny las rozswietlaly gorejace czerwono krzewy, korony kasztanowcow palily sie zoltym plomieniem, w rekach terkotaly nam czarodziejskie karabiny, o ilez cudowniejsze od Mojzeszowej laski. Potem wracalismy do domow, w ktorych swietosc miala postac choinki, wielkanocnej swieconej wody z beczki ustawionej u wrot kosciola albo "Zycia Warszawy", ktore dwa razy do roku wychodzilo w zmienionej, zielonej szacie graficznej. To wszystko bylo za malo, i on, nasz ksiadz, dobrze o tym wiedzial: Male, podobne do plomienia zapalki ogniki Piecdziesiatnicy. Czerwona kredka i troche zoltej. Zbyt malo, by przykuc nasza wyobraznie na dluzej niz plonie zapalka. Gdy nasza lekcja byla ostatnia, gdy nie czekala juz zadna klasa, zabieral szesciu czy siedmiu wybrancow do swojego samochodu i rozwozil do domow. Ciemnoniebieski volkswagen. To bylo cos. Pakowali sie nawet ci, ktorym kompletnie nie bylo po drodze. W tamtej epoce zolwiopodobna warszawa byla krolowa drog i przedmiotem marzen. Kazda przypadkowa przejazdzka stanowila zrodlo nie konczacych sie wspomnien i opowiesci. A tutaj raptem brazowa miekka tapicerka, chrom na kierownicy i desce rozdzielczej, dwie blyszczace rury wydechowe niczym lufy maszynowych karabinow i ten niezapomniany klang silnika: gleboki, dudniacy, na poly mechaniczny, na poly zwierzecy... Siedzielismy w tej krainie cudow na kolkach i wysilkiem woli usilowalismy powstrzymac uplyw czasu i umykanie przestrzeni. Dwoch na przednim fotelu mialo dodatkowy przywilej zabawy zlotobrazowa papierosnica, z ktorej po nacisnieciu guzika wyskakiwal papieros. Chcielismy jechac i jechac, obojetnie gdzie i potem kilometry wracac piechota. Proboszcz musial nas wypedzac z auta. - Nie bede zadzieral z waszymi matkami. Obiad swieta rzecz. - Cichnacy w oddali odglos silnika sprawial, ze czulem sie opuszczony, porzucony w srodku jakiegos obcego kraju, chociaz dom stal o krok. Niebieski volkswagen, rydwany faraona, jeden obraz pociagal za soba drugi, jakby pamiec byla prostym mechanizmem i waga, donioslosc, odleglosc w czasie nie mialy dla niej zadnego znaczenia. Aniol z ognistym mieczem u bram Raju. Nasze miecze byly lodowate. Zima walczylismy na sople. Zwisaly z niskiego okapu. Najwyzsi podsadzali najlzejszych. Kruchy orez starczal na jedno starcie, potem zmienial sie w lizaka o dziwnym, troche dymnym smaku. -Na lekcje, na lekcje, bo wam kuski poodmarzaja. - Dziewczyny staly u wejscia zbite w gromadke, niepewne, czy ktoremus z nas nie strzeli do lba zabawa w sniezki. Siedzielismy w kurtkach. Ksiadz na sutanne narzucal palto z ciezkiego czarnego sukna. Przeszkadzalo mu w gestykulacji. Wydmuchiwal kleby dymu, my obloki pary. Gdy widywalismy go czasami odprawiajacego Msze, bylismy zdziwieni dostojenstwem jego gestow, bylismy zdziwieni, ze w jego prawej dloni nie tli sie papieros. Tylko glos byl ten sam. Doniosly, chrapliwy, zwielokrotniony rezonansem sklepienia. Ale gdy zostawial oltarz i wchodzil na ambone, znow byl soba. Gestykulowal, pouczal, napominal, rozsmieszal i grozil. Wychylal sie tak daleko, ze przypominal marynarza w bocianim gniezdzie. Brakowalo tylko tego gestu strzepywania popiolu do ebonitowej popielniczki. Umarl bardzo szybko. Na nikotyne, serce i temperament. Piekny mial pogrzeb - mowila matka. - Cala parafia przyszla. Biskup chyba jakis byl. Ten, ktory zajal sie naszymi duszami pozniej, chodzil na piechote. Niezly kawalek od autobusowego przystanku, zwlaszcza zima. Ale byl mlody. Nie mial wiecej niz trzydziesci lat. Wysoki, cichy, moze skupiony, a moze tylko niesmialy. Przemawial tonem niektorych ksiezy wystepujacych dzisiaj w radiu albo telewizji. Ta sama bezosobowa lagodnosc, troche wystudiowanej slodyczy i nuta wyzszosci, jaka daje posiadanie wiedzy o rzeczach zakrytych. Przechadzal sie miedzy stolikiem a drzwiami bardzo ostroznie, niemal bezszelestnie, a jedynym gestem, na jaki sobie pozwalal, bylo uniesienie palca, ni to grozace, ni to podkreslajace wage slow. Moze po prostu pokazywal na niebo. Cnota, grzech, wystepek, czystosc. Abstrakty, o ktorych mowil, ledwo muskaly nasze ciala i dusze, juz dostatecznie wtedy dotkniete desygnatami, dla ktorych nazwania nie potrafilismy jeszcze znalezc slow. Juz nie walczylismy. Bylismy zbyt starzy. Malolaci powtarzali nasze zabawy, jak male automaty. Odchodzilismy glebiej w zarosla, na piaszczyste polanki albo w ruiny zapomnianej budowli ze sladami niebieskiej farby. Nigdy pozniej grzech nie mial takiego smaku. Bylismy juz na tyle dorosli, by miec jasna swiadomosc przekroczenia, a zarazem nasza wyobraznia miala szlachetna i pierwotna naiwnosc, "ktora sprawiala, ze spodziewalismy sie natychmiastowej kary: gromu z nieba, uschniecia reki albo przynajmniej jakiejs nadprzyrodzonej demaskacji. Papierosy sport, papierosy start, wino, przeklenstwa i anatomia. Nikomu nic sie nie stalo. W zdrowiu zasiadalismy w lawkach, by przerobic teoretyczny aspekt naszych przedsiewziec. Tak. Ani jednego gromu, najmniejszego blysku. Nawet okruch pioruna nie spadl pomiedzy nas. Moze tylko niektorzy maja taka szanse. Wiekszosc musi wybierac, odwazac, za odwaznik majac ziarno gorczycy przeciw ciezarowi calego swiata. Stary ksiadz to rozumial. A my, wiedzeni jakims dziwnym instynktem, gdy jeszcze zyl, tloczylismy sie przy jego konfesjonale podczas pierwszopiatkowych spowiedzi. Dwa pozostale pokutne meble nigdy nie mialy takiego powodzenia. W czerwcu smolowany dach domu wydzielal przyjemna ostra won. Mieszala sie z zywicznym aromatem sosen. Kwitnace akacje pachnialy slodko i odurzajaco. Rozgrzane powietrze nad piaszczysta droga mialo pylisty smak. Mlody ksiadz pakowal do czarnej teczki ksiazki i notatnik, a my bylismy juz daleko. Mijalismy dwa kamienne slupy - pamiatke po nie istniejacej bramie i wychodzilismy na otwarta, zalana sloncem przestrzen. Nasze cienie byty krotkie. Biegly u stop jak psy. Pod koszulami sciekal pot, esencja cielesnosci i zadne slowo ani napomnienie nie potrafilo go zetrzec. Nadia A teraz opuszczam stopy na podloge, wstaje z lozka i ruszam za nia. Wchodze w kontur jej ciala drzacy w powietrzu, w obramowaniu drzwi i ide dalej w strone lazienki, jak nocny owad wabiony smuga swiatla. Drzwi sa uchylone. Stoi w wannie odwrocona do mnie tylem, nad jej glowa zwisa szereg kolorowych majtek. Perwersyjna gala flagowa, nieodgadniony sygnal. Jej cialo jest wygiete do przodu, a strumien z prysznica splywa na piersi. Nie widze tego wprost. Kpina lustra ofiaruje mi jedynie skrawek obrazu, w dodatku zamglony. Ale moge dostrzec, jak prawa dlon gladzi lewa piers. Nie jest to zwyczajny gest czystosci, bo palce sa rozwarte i wyprostowane, kolejno potracaja wyprezona sutke. Pieszczota nie pochlania Nadii calkowicie. Jednoczesnie lewa reka przesuwa czerwona gabke miedzy posladkami. Platki piany odrywaja sie, spadaja, porywa je strumyczek wody splywajacy z plecow. Moje czolo jest wilgotne od ciepla buchajacego z uchylonych drzwi. Nadia unosi prawa noge i stawia ja na krawedzi wanny. Gabka mydli piersi, brzuch, widze, jak pojawia sie w szerokim przeswicie ud. Prawa dlon wciaz zajeta jest piersia. To, ze nie widze jej twarzy, pozwala mi przezywac scene w jakis przedziwnie abstrakcyjny sposob. Nadia nie jest Nadia. Jest zjawiskiem samym w sobie i skoro nie posiada twarzy, nie posiada tez imienia. Jesli istnieje, to w sposob niemal idealny. Gabka jest sliska i zarazem szorstka. Wykonuje swoj jednostajny slizg pomiedzy dwoma goracymi plastrami, wsrod runa zlepionego piana. Uda tworza kat prosty, w ktorym klebi sie ciepla para. Obraz jest daleki i nieosiagalny przez swoja doskonala samowystarczalnosc. Nadia splukuje resztki mydla. Wychodzi z wanny i woda tworzy u jej stop mala kaluze. Wyciera sie wielkim granatowym recznikiem w ogniste papugi. Potem siega po jakis flakon i zaczyna nacierac ramiona, piersi, uda i gdy podnosi lewa stope, jej tylek wysuwa sie w moja strone, a posladki nieco rozchylaja. Gdy staje przed lustrem, musi przetrzec zaparowana tafle, by zobaczyc swoja twarz, ktora dla mnie wciaz jest niewidoczna. Bierze z zoltego kubka jasnozielona szczoteczke, z czerwonego niebieska tubke pasty. Potem pochyla sie nad umywalka, a wlosy umykaja z karku i opadaja na piersi. Na plecach lsni kilka kropel wody. Tylek lekko drzy w rytm ruchow szczoteczki. Prawa lopatka faluje, a swiatlo wydobywa z niej matowy ruchliwy polysk. Moja dlon podchwytuje ten puls. Nadia odwraca sie ze szczoteczka w ustach, z zacisnieta na niej dlonia. I nie moge odczytac wyrazu jej twarzy spoza bialej piany na wargach. Otwieram drzwi na cala szerokosc. Wtedy wyciaga do mnie rece, a szczoteczka sterczy z jej ust smiesznie i morderczo. Robie trzy kroki i przytulam sie tak mocno, ze slychac trzeszczenie kosci. Obejmuje jej plecy, szukam bioder, posladkow, czuje, jak pasta rozmazuje sie na mojej twarzy, wypluta szczoteczka wieznie miedzy naszymi piersiami. Pocalunki maja smak miety i kredy. Ucho Nadii w moich ustach. Osuwam sie na kolana i wtulam twarz. Czuje krople spermy zaplatane w jej runo. Maja dziwny, niepodobny do niczego smak. Jej oddech jest spazmatyczny. Tarmosi mnie za wlosy i lzy naplywaja mi do oczu. Moja rozkosz wstrzasa nia do glebi, bo pomrukuje cos bez skladu i ladu. Jest tak poruszona, jakby wszystko odbylo sie w odwrotnym porzadku. Tkwimy tak przez kilka minut: przytuleni, splatani, pochlipujacy. Powtarza: -Juz dobrze, juz dobrze - a potem widze, jak jej cialo odrywa sie ode mnie i znika w glebi mieszkania. To wszystko dzisiaj. Wczoraj wyszlismy razem z przyjecia u Wasyla. Za malo alkoholu, za duzo trawy, haszu i glosnej muzyki. I malolaci w skorzanych kurtkach. Patrzyli przed siebie, tak samo zreszta, jak malolaty w czarnych rajstopach. Byli troche jak aniolowie w tym na pozor niklym wzajemnym zainteresowaniu. Poczulismy sie staro i lubieznie. Dopiero na ulicy przyjrzalem sie jej uwazniej. Ciepla fala spalin z przejezdzajacego autobusu unosila won jej perfum. Ulica blyszczala po deszczu. Spadaly ostatnie krople. Czerwone swiatla aut lsnily na asfalcie. Zeszlismy po schodach w polmrok bezludnego poniedzialkowego baru i usiedlismy w najdalszym kacie. Kelnerka pracowala tylko dla nas. Nadia pila w sposob rzadko spotykany u kobiet. Nie odstawiala szklanki po kazdym lyku, nie wypuszczala jej z reki. Piescila ja bezwiednie, obracala, wprawiala wino w powolne i chwiejne wirowanie. Wino w polmroku mialo prawie czarna barwe. Gdy poczulismy sie wystarczajaco pijani, wyszlismy. Nadia szla pierwsza. Na schodach odwrocila sie i zapytala: Na co patrzysz? Na nogi czy na tylek? Patrze z tesknota w przeszlosc i z niepokojem przed siebie. To juz lepiej patrz na dupe. Kaluze powoli znikaly w cieplych podmuchach ciagnacych od rzeki. Szlismy w strone nastepnej knajpy. Dochodzila dziesiata. Od czasu do czasu nasze ramiona ocieraly sie o siebie. Nie bylo przechodniow, nie bylo psow na spacerach. W telewizji lecial mecz. Szlismy w glab nocy, jakby nigdy nie miala sie skonczyc. Usiedlismy w "Bukareszcie" wsrod tlumu i szybkich opryskliwych kelnerek. Nadia objela szklanke i nie wypuscila jej juz do konca. Przysunalem sie blizej, by czuc jej cieplo. Nikogo nie znalismy, lecz prawie wszystkie twarze byly znajome. Nasze stopy spotkaly sie pod stolem. Przepelniala mnie czulosc, ktorej nie chcialem okazac. Powietrze i przestrzen byly zbyt jasne, zbyt pornograficzne. Pochylilem sie do ucha Nadii i powiedzialem: -Chcialbym cie dotknac. - Zobaczylem, jak jej zakryta pola marynarki dlon wsuwa sie za pasek spodnicy i wedruje w dol. Chwile pozniej wzialem jej serdeczny palec do ust. Pod dlugim wypielegnowanym paznokciem bylo tego najwiecej. Patrzylismy sobie w oczy i napiecie w koncu zamienilo sie w smiech, ktory uwolnil nas od nadciagajacego szalenstwa. Noc rozciagala sie we wszystkich kierunkach az po najdalsze przedmiescia. Nadia obejmowala to wszystko ironicznym usmiechem. Pomyslalem, ze jest poszukiwana, ze scigaja ja gliny, ze zawiadowcy zatrzymuja pociagi, by wpuscic psy znajace zapach jej perfum, ze tajniacy przeszukuja pralnie w poszukiwaniu jej przescieradel i recznikow. A potem poszlismy w jeszcze jedno miejsce i w jeszcze jedno. Mowilem, ze chcialbym juz znalezc sie u niej, lecz odwlekala ten moment. Prowadzila mnie od knajpy do knajpy. Miala duzo pieniedzy, a ja juz ani grosza. Tej nocy zdarzylo sie bardzo wiele. Az dziwne, ze te wszystkie zdarzenia pomiescily sie w ciemnosci. Nadia brodzila w fontannie, a potem sikala, stojac ze spodnica zawinieta na biodra. Nadia probowala mnie przekonac, zebym nie wylegiwal sie na lawce na Krakowskim Przedmiesciu. Przekonywala taksowkarza, ze nie zarzygam mu auta. Szeptala "jeszcze jedno pietro". Rozmawiala ze mna, zupelnie nie zwracajac uwagi na to, ze probuje zdjac z niej ubranie. Wyszla naga z lazienki, by znalezc mnie spiacego w butach, w ubraniu, na wznak. *** Wlasciwie zamieszkalem u niej. Wzruszala ramionami, gdy opowiadalem o tym, co sie dzieje w miescie.O co chodzi? - mowila. - O ten balagan? Ja jestem po swojej stronie, po stronie swoich cyckow i reszty. Wiesz, kiedys sypialam z gliniarzem, ale w koncu nie wytrzymalam. Oni maja koszule z nylonu czy z czegos takiego i strasznie sie poca i potem smierdza. Smrod obcego faceta. Ty, jak trzy dni spisz w ubraniu, to cuchniesz podobnie. A potem przenieslismy sie do mieszkania Wasyla. Wyjechal na dwa tygodnie, a my chcielismy sluchac plyt. Mial ich setki. Poza tym mieszkanie Nadii szybko nam sie znudzilo. Bylo zbyt porzadne dla naszego trybu zycia. Tutaj moglismy siedziec goli przy otwartym oknie i zmieniac czarne krazki, zmieniac zielone butelki. Czasem przychodzili mlodzi chlopcy w skorzanych kurtkach. Wtedy Nadia otwierala drzwi w rozpietym szlafroku i mowila: -No i co, chloptasiu? - Zbiegali ze schodow, stukajac wojskowymi butami. Potem znow wracalismy do niej, zeby pic kawe z ekspresu i ogladac telewizje w kolorze. Trzy wielkie pokoje pelne byly zieleni. Trzeba bylo to wszystko podlewac. Kwiaty, koronkowe majtki, ponczochy na klamkach, ale do sklepu z winem cholerny kawal drogi. Czasami wychodzila na: caly dzien No, chyba nie jestes takim staruszkiem, zebym ci miala opowiadac, dokad i po co chodze. - Czasami nie wracala na noc. Puszczalem sobie wtedy jakas muzyke, rozscielalem na lozku jej sukienki i wtulalem w nie twarz. Lezalem tak dlugo, az jej zapach znikal, az stawal sie nie do odroznienia od reszty zapachow domu. Wracala rano i zastawala mnie wsrod swoich fatalaszkow. -Podnieca cie to? - pytala. Wlasciwie nie. Podniecaja mnie twoje majtki wystajace z szuflady. Przytrzasniete. Z sukienkami jest inaczej. Nie wiem. Lubie to robic. - Kladzie sie obok, zdejmuje spodnie, majtki, rozposciera je na lozku, rozrzuca szeroko nogawki i mowi: -No to sprobuj wybrac. - Probuje, a ona cierpliwie czeka na swoja kolej. Zasypiamy po poludniu, gdy ludzie zaczynaja wysypywac sie z biur. Ale ktoregos dnia, gdy Nadia wychodzi, nie podejmuje gry z jej sukienkami. Snuje sie po mieszkaniu, pije herbate, bez specjalnej nadziei szukam jakiegos alkoholu. Za oknem niebo jest niskie, obwisle, zbiera sie na burze. Powietrze oblepia cialo, a lozko wydziela duszna won milosci. Biore zimny prysznic, lecz nic nie pomaga. Patrze na bielizne Nadii rozwieszona na sznurku. Kieruje tam prysznic. Majtki ciemnieja, traca skurczony, konwulsyjny wyglad. To wszystko na nic. Ubieram sie, wychodze i wskakuje do odjezdzajacego autobusu. Wysiadam w srodmiesciu i mokry od potu wspinam sie po schodach do Tokaju, by zasiasc przy barze i prosic o duza szklanke tego wegierskiego wina, ktore jest lekko metne i troche musujace plus garsc kostek lodu. Potem wypijam jeszcze jedna i spokojnie schodze na ulice. Niebo dotyka juz najwyzszych domow i na ostatnich pietrach jest ciemno, mgliscie. Wsrod zelaznych pretow balustrad przeskakuja iskry. Chmury tra o blaszane dachy, o anteny i wywietrzniki. Wiec wchodze jeszcze na chwile do Parany pomiedzy zmeczonych i starych facetow na potrojne polwytrawne, lecz to wszystko malo, bo wciaz czuje pustke w zylach, mozgu i sercu, dlatego z premedytacja i bez desperacji wypijam jeszcze raz to samo. I razem z pierwszymi wielkimi kroplami pojawia sie Nadia. Pojawiaja sie oboje w drzwiach knajpy, do ktorej nigdy nie wchodze. Przebiegaja kilkanascie metrow. On pierwszy dopada drzwi samochodu, otwiera je, potem przebiega na druga strone, otwiera swoje i juz sa znowu razem po krotkiej rozlace na szerokosc karoserii samochodu. Przez chwile ide w tamta strone, ale deszcz odcina mi droge, zagarnia ich i oslania. I zostaje mi tylko ten pierdolnik, gdzie pije sie na stojaco i mozna uslyszec dialekt sprzed trzech dziesiecioleci. Biore swoje i staje przy oknie, patrzac, jak miasto rusza z pradem niczym wyspa i po ludziach nie ma nawet sladu. Ci, co ocaleli, schronili sie tutaj. Kobieta za barem odmierza porcje z nadprzyrodzona sprawiedliwoscia automatu. Godzine pozniej przychodzi mi do glowy, ze powinienem sie modlic, niczym jakis biedny chrzescijanin, ktory stracil poczucie proporcji, lecz biora mnie pod rece i wywalaja na pysk i deszcz. Reszte pamietam slabo i zarazem wyraznie. Tak jak pamieta sie niektore sny. Oczywiscie poszedlem do kosciola, chociaz kataklizm powinien zmiesc wszystkie budowle. Ulica plynela jak rzeka posrod mglistego pejzazu. Lecz kosciol byl, stal ocalaly. Wszedlem w lagodna jasnosc nawy. Trzy kobiety: w brazie, w czerni i w szarosci kleczaly w dlugich lawach. Szukalem miejsca, w ktorym moglbym upasc na kolana i mamrotac. Znalazlem konfesjonal. Ta nazwa porazila mnie swoim znaczeniem. Zza kratek dobiegl szept: Mow, mow staruszku. Chwile. Pozwol odetchnac. Cale miasto szlag trafil, a ty chcesz tak od razu. Sledziles mnie? Nie. To byl przypadek. Dzis nie moglem zniesc twoich sukienek. Wyszedlem, zeby sie napic. To byl przypadek. Nie moglbym cie sledzic. I tak sledza, scigaja cie wszyscy, gliny... To nie ma znaczenia. Jestem energia. Nie do pochwycenia. Jestem pustka. Nie martw sie. Nie martwie sie. Mow prawde. Jestesmy w kosciele. Moze troche. A zreszta sral pies prawde. Ciii, staruszku. Te panie moga cie uslyszec. Zrobisz im przykrosc. Zasycha mi w gardle. Jest swiecona woda. Nie jestem na czczo, a to cos jak komunia. Niezupelnie. Tak wiele wylecialo mi z glowy. Tyle chcialem ci powiedziec. Nie trzeba. Juz nie trzeba. Teraz sobie pojde. Nie siedz tu za dlugo. Caly jestes przemokniety. Kiedy otworzylem oczy, za oknem byl dzien. Lezalem na szerokim lozku i bylem troche rozebrany i troche nie. Jak zwykle. Nadia w bialym szlafroku siedziala obok i zaciagala sie papierosem. Jej twarz byla spokojna i jasna. Usmiechala sie lekko i dotykala mojego ramienia, jakby chciala mnie pocieszyc albo uspokoic. Swiatlo poranka plynelo miedzy zaslonami. Poruszal nimi wiatr i wpuszczal swiergot ptakow pomieszany z dalekim, lagodnym pomrukiem miasta. Chcesz, zebym cie o cos spytala? Nie, nie teraz. Moze pozniej. Wasyl dzwonil. Przyjdzie za pol godziny. Gdyby nie on, nic by z tego nie bylo. Jak wrocilam do domu, to on juz byl, przyjechal. Bylo moze po dziesiatej i cos mnie tknelo. Nie jestes dzieciak i mozesz sobie robic co chcesz. Wychodzic, o ktorej ci sie podoba i wracac albo nie. Ale wtedy poczulam, ze musze cie znalezc, ze cos sie stalo. Bez Wasyla nie dalabym rady. Siedzial juz w gaciach i strasznie klal. Potem powiedzial, ze z grubsza wie, gdzie cie szukac o tej porze. Zna te wszystkie speluny. Wzielismy taksowke i jezdzilismy jak wariaci. W pierwszej nic, w drugiej tez, w trzeciej Wasyl spotkal jakichs kumpli, ale cie nie widzieli. Czwarta i piata byly juz zamkniete. Potem Wasyl kazal na dworzec, bo stwierdzil, ze jak sie upijesz, to lubisz tam promenowac. Ale na dworcu nic i Wasyl zaczal watpic. Ja chcialam jak ta glupia jezdzic po komisariatach, czy cie moze zamkneli, a potem po szpitalach, bo moze cie zabili albo chociaz probowali. Zwolnilismy taksowke i postanowilismy obejsc jeszcze raz srodmiescie. Piekny spacer. Bylo cudowne powietrze po burzy. Roze na klombach naprawde pachnialy. Wasyl zerwal jedna dla mnie. Pomysl! Wasyl zrywa roze dla kobiety. I w koncu cie znalezlismy w tej norze otwartej do bialego rana. Jak weszlismy, to od razu zobaczylam, ze szarpiesz sie z szatniarzem czy wykidajla a kierownik, z geby straszny zbir, idzie z kelnerem w wasza strone. Wasyl podbiegl i zaczal pytac, o co chodzi. Chodzilo o rachunek. Nie chcialo ci sie placic. Milczales jak grob i byles lekko nieprzytomny. Kelner pokazywal potluczone szklo dookola stolika. Za wszystko zaplacilismy i poszlismy. Nic nie mowiles, tylko sciskales ten swoj bukiet i wszystko bylo jakies niesamowite. Jakbysmy nie ciebie znalezli. Masz skaleczone czolo. Zrobie kawe. Jej lydki ciely powietrze jak miekkie nozyce, gdy szla przez pokoj by zniknac w polmroku korytarza. Myslalem o jej szczuplych palcach, o srebrnej lyzeczce, ktora odmierzala kawe, o lewym przegubie i bransoletce z czarnym kamieniem, o malenkiej bliznie u nasady kciuka i o jej bosych stopach, ktore miala zwyczaj stawiac jedna na drugiej, gdy zatrzymywala sie na chwile w jednym miejscu, o tych wszystkich szczegolach, ktore wbily mi sie w pamiec tak bardzo, ze wydaja sie realniejsze od niej samej. Siodma rano. O tej porze nikt nie mysli o milosci. Moze kilku walkoni, ludzi niebacznych, nie przejetych nadchodzacym dniem. Wrocila i przycupnela obok mnie. Wsparte na pietach posladki w bialym bawelnianym szlafroku wygladaly jak przyrzad do wtulania. Podnioslem sie na lokciu, by obejrzec wnetrza jej stop. Piety i palce byly rozowe. Piec malych i cieplych kamykow. Szosty wiekszy, z perlowym, jasniejszym brzegiem. Potem zamknalem oczy, wyciagnalem sie na wznak i zaczalem czekac, az przyjdzie Wasyl z zapasem czerwonego wina. Wasyl Postanowilem w koncu odwiedzic Wasyla. Padal deszcz. Roziskrzone i trzeszczace tramwaje rozswietlaly Marszalkowska blekitnymi blyskami. Byly puste i jasne. W sam raz, zeby wskoczyc do drugiego wagonu, napluc na podloge i zapalic przy uchylonym oknie. Prawie jak w domu. Deszcz. Pod hotelem nie bylo kurew. Kupilem cztery butelki barrenbluta. Zlapalem osiemnastke. Dlugo nie otwieral. Nacisnalem klamke i po prostu wszedlem. Z pokoju saczylo sie swiatlo. Lezal w swoim lozku, w czerwonej poscieli, a wokol panowal jakis nierzeczywisty porzadek. Na podlodze stala tylko popielniczka. Jego twarz nie miala zadnego wyrazu. -Siadaj gdzies - powiedzial. Odsunalem posciel i przycupnalem w nogach poslania. Bez slowa wyjalem jedna butelke i wepchnalem korek do srodka. Podalem mu flaszke, a on zwyczajnie ja wzial i wypil prawie polowe. Zamknal oczy i czekal, az wino pomiesza sie z krwia. Ile juz tak lezysz? - zapytalem. Nie wiem. Nie licze. Wszystko mi sie popierdolilo. Leze sobie. Czasem cos zjem. Pusc jakas plyte. Dawno cie nie bylo. Wiesz jak jest - powiedzialem. Milczelismy dlugo. Wszedzie bylo cicho. Oddal mi butelke. Pociagnalem lyk, zapalilem papierosa. Patrzylem, jak rosnie slupek popiolu. -Jak to zalatwila? - zapytalem, bo cisza robila sie nieznosna, a nie mialem sily, zeby podejsc do gramofonu. Elegancko. Zniknela. Zwyczajnie zniknela. Musiala miec to w glowie od dawna. Mieszkanie, przeprowadzka. Wszystko zalatwione. W sluchawce obcy glos, drzwi otwiera ktos inny. Bylem jej winien pieniadze - odpowiedzialem. Siedzialem tutaj, pilem i plakalem. Wiesz, co robilem? Gadalem do magnetofonu. Rano sobie puszczalem. Bardzo pouczajace. Chcesz posluchac? Nie, dzieki. Szkoda. Budzisz sie rano, wciskasz klawisz i wszystko wiesz. Gowno, demencja, bredzenie. Naprawde nie chcesz? Bardzo chcialem, ale pomyslalem, ze odloze to na pozniej. Teraz mialem go zywego. Gral tylko dla mnie i dla siebie. Byl wzruszajacy, gdy tak probowal doscignac i schwytac wlasny bol. Wiedzialem, ze czekal cale tygodnie, az sie pojawie. Wstalem i zaczalem spacerowac po pokoju. Podloga lekko skrzypiala i zamieniala cisze w cos materialnego, w wielka, ciezka bryle z peknieciami stapniec i oddechow. Miasto milczalo za oknem. Podniosl sie na lokciu, siegnal po flaszke i powiedzial: Jak umarla mi matka... Wiem - Znalem te opowiesc. Przez miesiac nie wychodzil z domu. Prawie umarl z glodu. Nigdy nie mial ojca. Nikt go niczego nie nauczyl. Potem zaczal krecic z chlopakami. Dymal ich albo oni jego. Bylismy przyjaciolmi, lecz nie rozmawialismy o tym. W koncu zlitowal sie jakis autobus i szyby w mieszkaniu lekko zadrzaly. Wzialem glebszy oddech. O polnocy skonczylo sie wino, ale chcielismy pic wiecej. Chcielismy pic i pic. Pojechalem do nocnego sklepu. Taksowke wypelnial zapach kobiecych perfum. Deszcz wciaz padal. Wnetrze sklepu bylo jasne i gorace. Przypominalo terrarium. W kolejce stali menele o nieruchomych twarzach. Bawili sie bilonem w kieszeniach marynarek. Brali po butelce owocowego i znikali w przedwojennym mroku Mecinskiej i Korytnickiej. Dwaj gliniarze w radiowozie dyskretnie grali w karty. Wrocilem zoltym mercedesem z gadatliwym kierowca. Zastalem go na nogach. Krzatal sie po mieszkaniu w gorze od pizamy z golym bialym tylkiem. Puszczal Iggy Popa ze Stevem Jonesem i bez przerwy mowil. Mowil, gdy puszczal Patty Smith, nie przestawal przy Lou Reedzie i dopiero Nico troche go uciszyla. Nico miala glos jak Melanie po lobotomii. Pilismy z butelek i bylismy coraz bardziej z siebie zadowoleni. Pokoj przypominal tratwe ratunkowa i mielismy wszystko ze soba, mielismy wszystko w dupie. Miasto kolysalo sie w dole, pod woda, jak zatopiona wyspa z najstarszych legend. Wina bylo pod dostatkiem, plyt mialo nam starczyc na kilka dni. O swicie sluchalismy Mulligana z Bobem Brookmayerem. Na dole dzwonily butelki z mlekiem. Za sciana terkotal budzik. Nocne autobusy zjezdzaly do zajezdni i nie zabieraly juz nikogo. Ludzie wstawali i ruszali do fabryk na przedmiesciach. Do FSO, do Huty, do Ursusa. Pomyslalem, ze moglibysmy pojechac na peryferie i obejrzec wschod slonca. Zobaczyc ten moment, gdy czerwona tarcza wynurza sie zza czarnej poszarpanej grani wiezowcow, zza kolosalnych slupow wysokiego napiecia, podnosi sie z pol, gdzie tkwia bure, podobne do spekanych urn fabryki, a pociagi nadjezdzaja ze wszystkich stron i wioza rzeczy i ludzi, by ten swiat mogl trwac. -Wasyl, jedzmy obejrzec wschod slonca - powiedzialem. - Przestalo padac. Ale Wasyla nie bylo w pokoju, nie bylo go tez w kuchni. W lazience palilo sie swiatlo. Pomyslalem, ze poszedl tam i zasnal. Siedzial na sedesie i patrzyl, jak na jasnozolte kafelki podlogi cieknie krew. Czerwone struzki wypelnialy spojenia miedzy plytkami: regularny geometryczny rysunek. Na przecieciu dwu linii utworzyla sie wieksza plama. Odbijalo sie w niej zlote swiatlo zarowki. Ukucnalem i wyjalem zyletke z jego bezwladnych palcow. Wrzucilem ja pod wanne. Potem przyjrzalem sie ranom. Na lewym przedramieniu mial trzy niechlujne chlasniecia, na prawym dwa plytsze. Krew ciekla spokojnie i powoli. Przejrzalem szafki. Nie bylo jodyny, bandaza, nic. Znalazlem buteleczke acnosanu. Chcialem polac tym rany, ale przypomnialem sobie, ze alkohol juz nam sie konczy. Z opatrunkow byla tylko rolka toaletowego papieru. Wetknalem mu ja miedzy uda i powiedzialem: -Zmyj te kolory, a potem sie zawin. Jak przyschnie, to sie odmoczy. Wlasciwie powinienem sobie juz pojsc - tak myslalem. Zrobilem swoje. Bylem swiadkiem, bylem widzem. Czego wiecej mogl potrzebowac? Siedzial teraz goly pod klozetowa spluczka i patrzyl, jak wycieka z niego krew i wyobrazal sobie, ze to zycie z niego wycieka. Tak jak umial, zazywal umierania. W lazience - smierc to w koncu proces higieniczny. Ale nie poszedlem. Zabralem acnosan i wynioslem sie do pokoju. Przelozylem plyte na druga strone. Zaslonilem okno. W kuchni znalazlem szklanke i zrobilem koktajl z woda. Siedzialem i czekalem, az sie przegryzie. Plyta sie skonczyla. Dopilem resztke prowizorycznego trunku. W drzwiach pokoju stanal Wasyl z ramionami owinietymi papierem. Na udach mial zakrzepla krew, na stopach tez troche. Wygladal jak jakies bostwo menstruacji albo mumia. Telepie mnie - powiedzial. Jest troche acnosanu. Taa, pasta do podlogi tez jeszcze jest - odpowiedzial. Poszedl do kuchni i wrocil z flaszka wina. -To ze starych zapasow - powiedzial. - Zrob cos z tym, bo jak ja sie za to zabiore, to sie znowu krew poleje. Jego twarz byla szara. Jasniala w sztucznym polmroku. Otworzylem butelke. Wypil kilka dlugich lykow. -Lepiej? - zapytalem. Nie wiem. Musialbym wypic ze dwie takie, zeby to sie jakos wyprostowalo - powiedzial i pokazal na brzuch. - Jakies supelki, wezelki i gadanina. Wszystko mi dudni, takie echo... Zwariowac mozna. - Oddal mi flaszke. Poczulem cieplo jego ramienia i ostry zapach potu. A moze to byla krew? Diabli wiedza, jak pachnie krew Wasyla. Nie mialem pojecia. Czuje sie jak Sid Vicious w siedemdziesiatym dziewiatym. Chcialbym wlezc teraz do jakiegos brzucha i odliczac do dwustu siedemdziesieciu. - Podpelzl do gramofonu i puscil pierwsza plyte Roxy Music. Tego ranka znalazla sie jeszcze pod zlewem butelka wermutu. Plukalismy nim usta, jak przy myciu zebow, zeby usunac niesmak stu papierosow. Dolewalismy wody, zeby bylo wiecej. Jak karnawal, to karnawal - powtarzal cicho i bezmyslnie. Potem znalazl salicyl i dolalismy do tego wermutu, zeby byl mocniejszy. To nam odbierze rozum - powiedzialem. Rozum? - Zdziwil sie, jakbym powiedzial "tomahawk" albo cos podobnego. -Rozum? - upewnil sie. - Niee, na pewno nie. Popijalismy z bialych fajansowych kubkow z napisem WSS. Smakowalo to jak pogrom i trzeba bylo sie spieszyc: szybkie, drobne lyki jak przy goracej herbacie z cytryna. O dziewiatej trzydziesci wlosy mialem mokre od jego lez, a na ramionach siniaki od kurczowego uscisku, w ktorym mnie zamknal. Najpierw lekko sie przytulil, a potem jego dlon zaczela wedrowac w gore, na biodro, plecy i zatrzymala sie na karku. Ze spokojem szesnastej godziny pijanstwa patrzylem na jego kutasa, ale tam nie dzialo sie nic. Byl spokojny, zwiniety, calkiem oddzielny. Nie bral w tym udzialu. Nie chcialo mi sie bronic. Caly wysilek wlozylem w to, by nie zamienic sie w Nadie. Lecial Morrison. "The face in the mirror won't stopi" Udawalem nieboszczyka. Jego twarz znalazla sie na mojej piersi. Czulem jego lzy i smarki. A moze to byly pocalunki. Zostawilem go na podlodze. Lezal zwiniety jak embrion. Bialy tylek wystawal spod czerwonej pizamy. Doorsi grali i grali, jakby ostatnie minuty zawiazaly sie w petle. "Cancel my subscription to the Resurrection". Widzialem, jak jego stopa probuje wystukac rytm o podloge. Podroz Wasyl nigdy mnie do niczego nie namawial. Ja jego zreszta tez. Bylismy podobni do listkow w nurcie rzeki. Zdarzenia porywaly nas i unosily. Miasto mialo dosc miejsc, przejsc i sprzecznych pradow. Wystarczylo wyjsc z domu. Ale wieksza czesc czasu spedzalismy, lezac na wznak albo siedzac, a nawolywania rzeczywistosci splywaly po nas jak neony po mokrym asfalcie. W czasie, gdy ludzie namietnie oddawali sie przeroznym grom, tak bardzo przypominajacym mecze - tak wiele bylo w nich krzyku, hazardu i przepychanek - Wasyl podchodzil do okna i mowil: - Znowu sie leja. Czuc gaz. Ktoregos dnia chcialem wyciagnac go na zwiedzanie knajp, ale pokrecil tylko glowa: - Daj spokoj, dzis jest jakas rocznica. Lubie pic w spokoju. Jego obojetnosc nie miala w sobie nic z niecheci. Po prostu byl przekonany, ze jakakolwiek zmiana zupelnie go nie dotknie. - Posluchaj, ja nie mam czasu. Urodzilem sie, zyje i wszystko wskazuje na to, ze jednak umre. To sie da odtanczyc pod kazda muzyke. Nie czulismy zadnego ciezaru procz ciezaru wlasnych cial, ktore trzeba bylo karmic i przesuwac z miejsca na miejsce. Niewykluczone, ze bylismy nieskonczenie osamotnieni. Ale nie mowilismy o tym. Wszystko bylo jasne, gdy zastawal nas swit i powtarzal pustke zmierzchu, lecz nie powtarzal jego mrocznej i zludnej nadziei. To nie ma prawa sie udac - mamrotal, a na moje pytanie robil szeroki gest, ktory obejmowal cztery sciany mieszkania, reszte swiata i nas w srodku. Podtykalem mu wtedy szklanke z winem. Wypijal, splukiwal watpliwosci i wiara nie opuszczala go przez nastepne pietnascie minut. Wtedy powracal do swoich plyt, opowiesci o matce, znowu do muzyki, do chlopcow i tak bylo, dopoki w naszych rozmowach nie pojawila sie Nadia, zajmujac miejsce i matki, i chlopcow i tylko muzyka jej sie oparla. Gdy Nadia pojawila sie w naszym zyciu, ani mnie, ani jemu nie przyszlo do glowy pytac, skad sie wziela i dlaczego. Przyjelismy jej istnienie zupelnie naturalnie. Chlonelismy jej obecnosc ze zwierzeca bezmyslnoscia. Jedlismy, poki bylo jedzenie, pilismy, poki bylo co pic. Gdy zniknela, nie moglismy w to uwierzyc. Przedmioty trwaly nieporuszone, kran w lazience, szklanki, zapach kawy, halas odrzutowcow za miastem. Wszystko trwalo i ani sladu zapowiedzi konca. Wychodzilismy na ulice, jak do muzeum rzeczy uksztaltowanych raz na zawsze i tylko nasza obecnosc miala czasowy wymiar, ktory nas przerazal, bo raptem uswiadomilismy sobie istnienie wiecznosci. Godziny zaczely plynac. Wedrujac Wilcza, Nowym Swiatem, Rutkowskiego i z powrotem Marszalkowska do Koszykowej i w dol Ujazdowskich, oddajac sie monotonnym i wyuczonym rozrywkom, spogladalismy na siebie jak dwoje dzieciakow zagubionych w lesie. Neony Srodmiescia prawily jakies androny. Omijalismy kina. Nigdy nie bylismy na zadnym filmie. Przesiadywalismy w barach, wystawalismy w telefonicznych budkach, zeby znalezc sposob na oswobodzenie sie z czasu. Wiosna w bialy dzien urwal nam sie film. Odzyskalismy go w pustym przedziale pedzacego pociagu. Deszcz rozmazywal na szybach swiatla mijanych osad. Pociag gnal jak opetany, a my lezelismy calkiem nieruchomo. Opuscila nas odwaga. Myslalem o kompasie, o lichej dziecinnej zabawce. Nie przyszlo nam do glowy, ze w calym pociagu moga znajdowac sie jeszcze jacys ludzie. Mijane stacje mialy postac migotliwych, zimnych wstazek. Wasyl usiadl w koncu i zapalil papierosa. -No to sie, kurwa, porobilo - powiedzial cicho. Kola lomotaly i dzielily nieskonczonosc na idealnie rowne odcinki. Dym z naszych papierosow zastygal w powietrzu. Tak zapewne bylo, chociaz w ciemnosci moglismy dostrzec jedynie kontury swoich sylwetek i czerwone punkciki w palcach. Popiol spadal na podloge, a nasze serca bily nierowno. Nie mielismy pojecia, ktora jest godzina, nie wiedzielismy, w ktora strone swiata jedziemy. Wasyl siedzial skurczony, z glowa wcisnieta w ramiona, jakby czul na sobie ped powietrza. To wszystko podobne bylo do smierci. Palilismy papierosa za papierosem. Deszcz padal bez przerwy. Pocilismy sie. Zasnelismy o brzasku. Co za kraj. Jakbys sie nie staral, dalej niz czterysta kilometrow nie ujedziesz - powiedzial Wasyl i zamknal okno. To nawet nie bylo czterysta. Trzysta z kawalkiem. W powietrzu czuc bylo siarke. Wyszlismy przed zrujnowany dworzec. Zegar migal bladymi zarowkami i mozna bylo przyjac, ze osma juz minela, lecz dziewiata jeszcze nie nadeszla. Patrzylem na niego. Rozgladal sie, a ludzie potracali go ze wszystkich stron. Przypominal drewniana kukielke na odpustowej strzelnicy. Delikatnie wzialem go za ramie i popchnalem w glab placu przed dworcem. Na straganie wsrod czekolady, kawy i warzyw wypatrzylismy puszki z piwem. Byly zolte jak slonce. Deszcz powoli przechodzil. Szukalismy jakiegos suchego miejsca, zeby sie napic. W dole jechaly niebieskie tramwaje. Oparci o zelazna balustrade wypilismy po jednym i ruszylismy przed siebie. Stanelismy w bramie. Ludzie wchodzili do katedry. Niektorzy niesli kwiaty. Bruk lsnil jak mokry waz. Wszedzie bylo pusto. Wiatr gonil granatowe chmury. Zastanawialem sie, o czym mysli i mialem pewnosc, ze zaprzata go cos zupelnie niewyrazalnego. Wilgoc przenikala nas do szpiku kosci. Nic nie jedlismy od wczoraj. Chwilami robilo sie jasniej i deszcz ustawal zupelnie. Obeszlismy rynek dookola, ale zadna knajpa nie wygladala dosc przytulnie i tanio. Skrecilismy w bok. Ulica prowadzila w dol i w lewo. Jednostajne swiatlo poranka stalo tutaj jak nieruchoma woda. Jasniej bylo tylko nad rynkiem. Robilo sie coraz mniej wytwornie. Sklepy z miesem, sklepy z chlebem i staruszkowie z torbami na zakupy. Szedl wpatrzony w wygieta perspektywe, ale jego wzrok przebijal te wszystkie domy i szukal oparcia w pustce nieba. Stapal nieuwaznie, wdeptywal w kaluze, spodnie nasiakly i ciagnely sie po chodniku. Doszlismy nad rzeke, na wyludniony bulwar. Biale mewy muskaly zielone fale. Pusty drewniany stragan dal nam schronienie. Wewnatrz znalezlismy zardzewialy haczyk od wedki i pare plastykowych kapsli. W oddali pojawil sie holownik. Byl stary, pordzewialy, z komina unosil sie czarny dym. Dudnienie maszyny pelzlo po wodzie jak mgla. Dwoch mezczyzn w kombinezonach stalo na pokladzie. Palili papierosy. Wasyl podniosl puszke piwa w gescie pozdrowienia. Jeden z nich pomachal nam bardzo wolno, bardzo leniwie. Na ciagnietej przez stateczek barce na drewnianych kozlach spoczywal bialy, swiezo wyciosany krzyz. Wsrod rdzy, brudu, w sasiedztwie czarnego kabestanu, pod rozchwianym bomem, obok potrzebujacej ratunku szalupy wygladal nierealnie i obco. Probowalismy odczytac nazwe na burcie holownika. Zostalo z niej kilka ostatnich liter: ...EDRYN. Uslyszelismy przeciagly jek syreny. Dokad oni plyna? - zapytalem. Nie wiem - odparl. - Moze na pelne morze? Kazdy zyje w wiecznosci i mierzy ja swoja miarka. Co? Wzruszyl tylko ramionami, dopil piwo, powiedzial "chodzmy" i wyszedl w deszcz. Ruszylem za nim. -Brandy - powiedzial do kelnerki. - Najtansza, jaka pani ma. Musielismy kupic nowe papierosy, bo stare calkiem rozmiekly. Tutaj bylo sucho, cieplo i wirowal kurz. Plaszcze powiesilismy na wieszaku obok kaloryfera. Wypilismy i zamowilismy jeszcze. Minione godziny odsuwaly sie jak sen. Grajaca szafa w rogu wciaz odgrywala te sarra melodie. W glebi sali siedzial mezczyzna z zoltym psem. iciany mialy ciemnoczerwony kolor. Zlote kinkiety z plastyku ledwo rozpraszaly mrok. Nasz stolik lekko sie chwial. Zamowilismy jeszcze po ciastku, bo nic innego nie bylo. Pamietasz, jak bylismy w kosciele - zapytal. Tak. To bylo zeszlego lata. Nigdy wczesnie tego nie robilismy. Podejrzewam, ze zaden z nas nie pamietal kiedy byl ostatni raz w kosciele. A tego popoludnia po prostu weszlismy do pierwszej napotkanej swiatyni w drodze miedzy jedna a druga knajpka. Niewykluczone jednak, ze bylo t?rano, gdy wyruszalismy na poszukiwanie sniadania i piwa, a miasto przedstawialo sie zbyt groznie dla naszych bezbrotnych i obnazonych umyslow. Gdy wstepowalismy po stopniach - potem rozmawialismy o tym - mielismy wizje ogrodu, chlodnych, gladkich kamieni, na ktorych osiada wilgoc mgly albo rosy. Zostalem blisko wejscia, a Wasyl poszedl y glab. Dotykal cokolow kolumn, gladzil je. Szedl powoli wzdluz bocznej nawy wskros chlodnych przeciagow. Wchodzil na stopnie bocznych oltarzy. Dotykal materialu liturgicznych choragwi. Widzialem, ze znajduje w nich jakas zmyslowosc godna organicznej materii, w ktorej cieplo i ciezar lacza sie nierozerwalnie. Potem piescil koronkowe brzegi bialych wykrochmaonych obrusow. Zapach i sztywnosc niewinnosci sprawialy, ze zatracal sie w tym dotyku calkowicie i zaczalem sie bac, ze ktos nas wezmie za koscielnych zlodziejaszkow. Wsunalem sie miedzy szeregi ciezkich law i uklaklem. Krawedzie wielkich mebli byly stepione dotykiem tysiecy dloni. Pot wiernych czesciowo usunal politure i odslonil ciepla, delikatn strukture drewna. Z waskich wysokich okien saczylo sie sloneczne swiatlo przefiltrowane przez kolorowe plaszczyzny witrazy. Barwne skrawki blasku materializowaly sie na posadzce na kolumnach, na czarnym drewnie konfesjonalow. Pomyslalem, ze jesli Wasyl zwroci na nie uwage, zapragnie je polizac albo wciagnac przez nos. Zamknalem na chwile oczy. Gdy je otworzylem, zobaczylem jego mala figurke, pomniejszona jeszcze dluga i strzelista perspektywa. Stal tuz przed glownym oltarzem z zadarta wysoko glowa. Przygladal sie ciezkim bukietom kalii w smuklych szklanych wazonach. Byly zbyt wysoko i nie mogl sie do nich dostac. Poczulem w sercu uklucie tesknoty, slaby odblask jego namietnosci. Tego pragnelismy owego poranka czy tez popoludnia: chlodu, wilgoci i ukojenia. Lecz wyszlismy w koncu. To byla tylko chwilowa slabosc. Popijalismy brandy drobnymi lykami. Piatek - powiedzial Wasyl spomiedzy esow i floresow dymu. Jego twarz przypominala maske, wewnatrz ktorej plonie ogien. Pociag mamy wieczorem - dodal po chwili. - Powinnismy wrocic. Nie znam tutaj nikogo. Ja tez nie - odpowiedzialem. Mamy malo znajomych - powiedzial z krzywym usmiechem. Bramy wypelnial wiatr, a pojedyncze krople deszczu przenikaly nawet tam, gdzie nie dobiegalo juz swiatlo ulicy. W niszach murow oswietlonych zarowkami tkwily figurki Ukrzyzowanego. W sloikach staly swieze kwiaty. Mialem mokro w butach. Plaszcz ociekal deszczem. Trotuary lsnily jak wilgotne futro. Przechodniow prawie nie bylo. Wepchnalem dlonie gleboko w kieszenie, ale i tam docieral powoli deszcz. Przelozylem papierosy do kieszeni spodni i wszedlem do nastepnej bramy. Tutaj tez go nie bylo. Zrobilem pare krokow w mroku i znalazlem sie na podworku. Bylo puste, jesli nie liczyc Matki Boskiej pod spadzistym daszkiem z blachy. Tylko woda plynela z rynien. Zelazne schody i balustrady wiodly na kolejne pietra i galerie. Rozejrzalem sie jeszcze raz. Nic, zadnego ruchu. Wyszedlem na ulice. Swiatlo popoludnia mialo juz szara przedwieczorna barwe. Ominalem kilka bram. Moje poszukiwania byly bezsensowne, ale coz mialem lepszego do roboty. Mogl byc wszedzie. Przeczucie podpowiadalo mi, ze powinienem zaczac od przeszukiwania kosciolow. Jednak zadna wieza nie pojawiala sie w zasiegu wzroku. Ulica biegla w gore i zakrecala w lewo. Szare kamienice staly jedna przy drugiej i wypuszczaly bure strugi wody wprost pod nogi. W niektorych oknach palily sie swiatla. Skonczyl sie asfalt i zaczal bruk. W mroku mijanej bramy dostrzeglem ognik papierosa. Dojde tedy do jakiegos kosciola? - zapytalem. Tak. Dojdzie pan - odpowiedzial mezczyzna. Podjalem wspinaczke. Wyprzedzil mnie samochod. Nazwy mijanych przecznic nic mi nie mowily. Niektore znalem z lekcji historii. Sen, w ktorym sie poruszalem, fantasmagoria ostatnich godzin byly tak ciezkie, ze wszystko wokol wydawalo sie byc wyobrazeniem rzeczy nie istniejacej. Wkrotce zobaczylem pierwsza wieze. Monotonna sciana kamienic urywala sie w pewnym momencie, by zrobic miejsce malemu placykowi z kosciolem posrodku. To nawet nie byla wieza, ale spietrzona pusta fasada z betonowym krzyzem na szczycie. Zadne stopnie nie wiodly do wrot. Wchodzilo sie wprost z chodnika. Wewnatrz nie bylo nikogo. Procz kilku swiec i czerwonego swiatelka palily sie tylko dwa kinkiety na bialych nagich scianach. Blade, zolte swiatlo nie pozwalalo rozpoznac ksztaltu ani rozmiarow wnetrza. Dopiero po dlugiej chwili moglem ocenic cala surowosc i smutek tego miejsca. Przypominalo budowe, ktora opuscili murarze zlamani beznadziejnoscia przedsiewziecia. Surowy tynk sklepienia i scian mial barwe pochmurnego nieba i nie mozna bylo odgadnac, ktore plamy sa plamami cienia, a ktore wilgoci. Dwa rzedy lawek z surowego sosnowego drewna zostawialy niewiele przejscia na srodku i pod scianami. W istocie swiatynia nie byla wieksza niz niewielkie kino. Jej nastroj zreszta mial w sobie cos z aury, jaka panuje na przedmiesciach po ostatnim seansie. Dwanascie oleodrukow przedstawiajacych Droge Krzyzowa stanowilo jedyna ozdobe. I kilka gladioli na oltarzu - to wszystko. Swiece plonely nierowno i kopcily. Wyszedlem. Jednak musial wydzielac jakis zapach, bo w koncu go znalazlem. Byl juz pozny wieczor. Deszcz mzyl drobno i rozsnuwal dookola latarni drzace aureole. Pociag dawno odjechal. Bylem na peronie, gdy podstawiano sklad. Nie bylo go wsrod oczekujacych, wiec powtorzylem nasza poranna droge i dotarlem do rynku. Wynurzyl sie z mroku arkad i najzwyczajniej powiedzial: -Przepraszam. Chcialem cie potem dogonic, ale szedles tak szybko. W dodatku nie znam tego miasta. Tu jest otwarta jeszcze knajpa. Chodzmy sie napic. Ledwo trzymalem sie na nogach, wiec bez slowa poszedlem za nim. Weszlismy w boczna ulice. Czarni przechodnie kryli sie pod parasolami. W mokrym bruku odbijaly sie swiatla witryn. Na jednej z wystaw zobaczylem misternie ulozony stos wedlin. Glod podszedl mi do gardla. Mial ostry, kwasny smak wymiotow. -To tutaj - powiedzial i skrecil do bramy, a potem otworzyl drzwi, za ktorymi zaczynaly sie strome, ale jasne schody. To byla piwnica. Ciepla, ceglana, wypelniona zapachem piwa, papierosow i jedzenia. Pod scianami staly dlugie lawy i stoly. Kelnerzy nosili biale koszule i kamizelki. Na podlodze lezal dywan, o ktory zaczepilem noga. -Nie mam pieniedzy - powiedzialem. -Nikt cie nie pyta - odpowiedzial. Znalezlismy miejsce w najdalszym kacie. Przyniesli nam karte i czysta popielniczke, zapalili swieczke. -Moze byc, nie? Nie mam kasy, ale jestem cholernie glodny - powiedzialem. Ja mam. Wybierz sobie cos. Kiedy juz zjadlem i wypilem dwa piwa, a kelner posprzatal ze stolu, zrobilo mi sie prawie tak dobrze, jakbysmy nigdzie nie wyjezdzali. Gdzies grala cicha muzyka. Moze w kuchni mieli radio. Wzialem jeszcze jednego zywca i patrzylem, jak opada piana. Zamykaja o polnocy. Bylem tutaj kiedys - powiedzial Wasyl. Pojdziemy na dworzec - odpowiedzialem. Pewnie tak - mruknal. Po trzecim piwie rozejrzalem sie w poszukiwaniu kibla. Wskazal mi ciemne drzwi w glebokiej wnece obok baru. Powietrze bylo zimne i wilgotne. W zupelnym mroku wymacalem ceglana sciane i zaczalem posuwac sie do przodu. Wkrotce natrafilem noga na stopien i zaraz na nastepny. Schody wiodly w dol. Dotykajac dlonia muru opuszczalem sie bardzo ostroznie, nie bardzo zdajac sobie sprawe z tego, po co to wlasciwie robie. Niewykluczone, ze poscig i poszukiwanie przybraly jakas zwariowana postac labiryntu, a Wasyl odgrywal role blednego ognika. Im nizej schodzilem, tym robilo sie zimniej. Pomyslalem, ze powinienem policzyc stopnie. Nigdy nie wiadomo, co sie moze przydac. Cegly ociekaly wilgocia. Wlasciwie chcialem zawrocic. Wtedy poczulem czyjas obecnosc. W calkowitym mroku, w zupelnej ciszy zaczal dzialac jakis dodatkowy, na co dzien uspiony zmysl. Balem sie, ale szedlem. W koncu natrafilem stopa na jakies cialo. Ktos lezal albo siedzial na stopniach. Cofnalem sie i zamarlem. Trzask lamiacego sie w szczelinie muru paznokcia zabrzmial jak odglos zapalanej zapalki. -Nie boj sie. Czekalam na ciebie. Wtedy uswiadomilem sobie, ze ostatnia kobieta, z ktora rozmawialem, byla Nadia. Teraz jej glos dobiegl mnie poprzez czas kilku minionych miesiecy. Pewnie dlatego jego barwa pociemniala, utracila troche tej dzwiecznej chrapliwosci wlasciwej kobietom, ktore duzo pala. Czas zgestnial, zmienil sie w sprezona przestrzen i slowa docieraly do mnie jak bezbarwna tresc telegramu zlozona z czarnych, obojetnych znakow. Powachalem powietrze, lecz nie poczulem zadnego zapachu. Nie stoj tak. Usiadz przy mnie. Nie widze cie. Postapilem krok w dol i odnalazlem jej ramie. Usiadlem. To wyglada jak zasadzka - powiedzialem. Zawsze dostajemy to, o co nie prosimy. Gdy dotykalem jej ramienia, czulem, ze jest suche. Ani sladu deszczu. A przeciez padalo caly dzien. Wziela mnie za reke. Ujela ja jak dobrze znany i uzyteczny przedmiot. Jej dlon byla chlodna, a czas byl popiolem i zadna figurka nie dala sie z niego ulepic. Bardziej zaprzataly mnie wlasne uczucia niz dziwnosc tego zdarzenia. Dotknalem jej wlosow. W mroku przeskoczylo kilka elektrycznych iskier. Tylko to, nic wiecej. Czekalam na ciebie. Po co? - Pytanie wyfrunelo mi z ust, zanim zdazylem ulozyc je w myslach. Jesli ja dotknelo, nie dala tego po sobie poznac. Zasmiala sie. Zabrzmialo to jak miaukniecie. Echo nadbieglo gdzies z dolu. Przywarla do mojego boku. Siedzialem nieporuszony, a jej dlon probowala znalezc jakas szczeline w moim przemoczonym ubraniu. Wciaz ufala swojej mocy i magnetyzmowi, ktory wciagal w orbite ludzi, zwierzeta i zdarzenia, a wszystko potem wirowalo wokol jej piersi, zachcianek, wokol jej krolewskiej obojetnosci. Zapiety, zawiniety, zesztywnialy i skurczony tkwilem jak wyprochniala figura gotowa rozsypac sie w proch od najlzejszego dotkniecia. Zyjaca wsrod niebieskich cial Nadia szukala mojego rozporka. Niewykluczone, ze ostatnie miesiace spedzila na studiowaniu kwadr ksiezyca albo na stawianiu horoskopow, w ktorych milosc powraca cyklicznie i nieuchronnie we wtorki albo piatki. Jej kobiecosc musiala poddac sie planetom, by przetrwac. Bylem pewien, ze odwiedzala swoich dawnych kochankow wedlug jakiegos skomplikowanego arytmetycznego planu, w ktorym elipsy, kregi i orbity mialy za zadanie udowodnic, ze smierc nie istnieje, a milosc nie przemija. Jezyczek mojego eklera byl ulamany. Poczulem, jak wstaje i wspina sie na stopien za moimi plecami. Po dlugiej chwili, w ktorej slyszalem tylko wlasny oddech, dobiegl do moich uszu szelest ubrania. Domyslilem sie, ze zrzucila plaszcz. Potem dotarly do mnie inne dzwieki. Krotsze i nie tak ciezkie i przeciagle jak ten pierwszy. Poczulem fale ciepla. Nadia dotknela mojej glowy i poslugujac sie nia jak porecza zeszla na stopien, na ktorym siedzialem. Goraco nagosci rozplynelo sie w lodowatym powietrzu. Pozostal jedynie zapach, ale i on pomieszal sie z odorem zbutwialosci, z wonia piwnicy. Na policzku poczulem dotyk skory. Byl zimny jak wszystko dookola. To moglo byc biodro albo udo. Polozyla na mojej glowie druga reke i probowala mnie przygarnac. Nie stawialem oporu ani sie nie poddawalem. Pijanstwo wypreparowalo mnie ze swiata: moglem na wszystko sie zgodzic i jednoczesnie w niczym nie brac udzialu. Szelest ocierajacej sie skory byl odlegly i drazniacy. Jak dotyk poduszki po dlugiej bezsennej nocy, gdy za oknem zaczyna juz switac. Ujela w koncu moja glowe w dlonie. Na oczach spoczywaly jej kciuki, uszy mialem zasloniete. Wodzila moimi ustami po skorze, jakby byly jakims przyborem sluzacym toalecie albo samotnej rozkoszy. Najpierw biodro, potem niezmiernie wolno ku osi ciala, ku zaglebieniu pachwiny, pozniej wyzej. Nie czulem nic procz laskotania warg i chlodu, ktory ciagnal spomiedzy jej ud, gdzies z glebi piwnicy. Przyciskala mnie coraz mocniej, coraz brutalniej. Zupelnie tak, jakby wycierala sie moja twarza niczym recznikiem, jakby masowala sobie podbrzusze gabka albo kawalkiem mydla. Trzymalem rece w kieszeniach. Od pasa w gore byla ubrana. Nie mialem ochoty sprawdzac, czy zdjela buty. Trzymalem jezyk za zebami. Pamiec podsuwala mi wspomnienia stu doznan: chlodna metalowa lyzka, chwytane w dziecinstwie zaby, obiad z wczoraj pozostawiony w lodowce, twarz babki sciagnieta smiercia, stroik saksofonu, na ktorym przed chwila gral ktos zupelnie obcy, blaszany kubek z wystygla kawa, pocalunek dalekiej i brzydkiej krewnej w zimowy wieczor, obgryzanie paznokci. W pewnej chwili puscila moja glowe, a gdy chwycila ja na powrot, poczulem, ze jest odwrocona do mnie tylem. Wypiela sie lekko i znow zaczela zabawiac w ten mechaniczny i monotonny sposob. Chwilami mialem wrazenie, ze tym razem probuje uzyc mojej twarzy jako ostrza, ze chce sie przeciac na pol i jedna jej czesc upadnie tutaj, a druga potoczy sie w dol schodow. W swietle wygladalibysmy smiesznie i odrazajaco. Bylo mi wszystko jedno. Bolala mnie szyja. Slyszalem jej przyspieszony oddech. Zeby zabic czas, przepuszczalem miedzy palcami zawartosc kieszeni: kilka monet, zgubiona i wlasnie odnaleziona zapalniczka, skuwka od dlugopisu, mala plastykowa rzecz, ktorej nie moglem rozpoznac, drobinki pylu i tytoniu wbite w najdalszy zakamarek, strzepki, okruchy, nitki. Tylek zrobil sie cieply. Czulem to mimo odretwienia twarzy. Namacalem w kieszeni kapsel od piwa. Probowalem zgadnac, z jakiego pochodzi browaru. Obiecalem sobie, ze sprawdze, jak tylko bede mial okazje. Z jej ust wydobylo sie stekniecie. Pobieglo gdzies w dol i powrocilo otoczone wibrujacym echem. Mialem wrazenie, ze Nadia jest ogromna, wielka, ze wypelnia soba cale wnetrze piwnicy. Monstrualna Nadia, prozna jak cembrowina studni, wypelniona echem wlasnej rozkoszy. Bylem jak Guliwer, ktorego postanowila uzyc krolowa Brobdingnogu. Piekly mnie uszy. Szarpnalem sie i oswobodzilem glowe. Zrobilo sie cicho. Jej oddech umilkl. -To na nic - powiedziala z ciemnosci. Pod palcami poczulem porzucone ubranie. Natrafilem na rajstopy i odruchowo zaczalem miac je w dloni, az doszedlem do zaplatanych w nie majtek. Zwinalem to wszystko w klebek i cisnalem w strone, skad dobiegal glos. Rozesmiala sie. -To juz cos - powiedziala. Kucnela i oparla mi dlonie na kolanach, a jej rozstawione uda zamknely mnie w potrzasku. Wcisnalem sie w sciane, w trojkatny zalom stopnia. Wtulilem glowe w ramiona, jakbym szykowal sie do snu w dworcowej poczekalni. Za toba jest sciana, a tu jestem ja. Od dolu jestem gola, od gory ubrana. - Mowila spokojnie, powoli i cicho. - Szary zakiet, szarozielona bluzka i bialy skromny biustonosz. Od pasa w dol jestem gola i rozkraczona. Tylko pantofle. Szare. Nie wysilaj sie - powiedzialem. - Musze isc. Tak. W koncu zaczelismy sie kochac. Nasze oddechy pomieszaly sie, dudnily glucho, nacieraly na nas spotezniale, twarde i nieludzkie. Kazdy dzwiek, zgrzyt, drobinki zwiru pod podeszwa, szmer urastaly do nadnaturalnych rozmiarow i spychaly nas w dziedzine halucynacji. Wszystko bylo jak ciezki sen, walka z dusznoscia. Nadia pozbyla sie calego ubrania i zmusila mnie do rozpiecia spodni. Wykonalismy szereg histerycznych, psich zwarc przerywanych krotkimi odpoczynkami. Nasza wyobraznia probowala przekroczyc siebie sama. Pomyslalem, ze tak pierdola sie umarli, dla ktorych jedynym wypelnieniem nieskonczonosci jest wyobraznia. Stojac, kleczac, lezac, kucajac, siedzac, pelznac w gore po schodach, osuwajac sie w dol oddawalismy sie rzezi, a pragnienie przybieralo postac obrzydzenia. Pijanstwo i ziab pozbawily mnie czucia. Nadia brala sobie mojego kutasa, moje palce, jezyk, stopy, lokcie i wypuszczala z siebie pierdniecia i przeklenstwa. Chwilami probowalem za pomoca dotyku uformowac jej cialo w ksztalt kobiety, juz nie Nadii, ale jakiejkolwiek kobiety, moze czlowieka w ogole, uformowac cos, co nie byloby miesem, grozba i chaosem. Ale dlonie nie dawaly sobie z tym rady. Raz po raz natykalem sie na pekniecia, rozpadliny, na znaki nieustannej transformacji. Gdy mialem dosc, gdy osuwalem sie pod sciane, Nadia juz po chwili mowila: - No chodz, chodz - i ruszalem w strone glosu, by odkrycie ze czeka wyprezona, otwarta jak rana. Soki plynely z niej, mieszaly sie z wilgocia murow, ze slina i poruszalismy sie na czworakach. Dwa biale, slepe robaki, ktorych nikt nie widzi i one nie widza nikogo, nawet siebie, wessane, wczepione, pozerajace sie nawzajem i peczniejace. Jadlem jej piersi, jadlem jej dupe, jadlem wlosy, potem wzialem sie do ubrania, wlochata welna, sliski jedwab majtek, chropawe miseczki stanika - podtykala mi to wszystko i mowila: "masz, masz" a czlonki i przedmioty przelatywaly przeze mnie, jakbym byl dziurawymi workiem albo lustrem, w ktorym rzeczy pojawiaja sie po to, by natychmiast zniknac. Kleczalem u stop Nadii i zlizywalem krew cieknaca z jej kolan. Pomieszana byla z kurzem. Mialem naderwane ucho. Bolalo mnie cale cialo, bolaly mnie oczy, bo nieustannie probowalem cos dostrzec w ciemnosci. Czulem sie jak obdarty ze skory. Pozbieralismy porozrzucane ubrania i zbudowalismy z nich cos na podobienstwo gniazda albo nory. Okryci jej plaszczem zasnelismy na chwile. To bylo gluche omdlenie. Przebudzilem sie zlany potem. Trzesly mna dreszcze. W ustach mialem pozlepiane wlosy. Nadia chrapala. Odkleilem swoje cialo od jej plecow. Udalo mi sie odnalezc jeden but. Wkrotce wygrzebalem jeszcze troche rzeczy. Bylo tego za malo. Reszta tkwila gdzies wewnatrz tej kotlowaniny, splatana z jej ubraniem, spleciona z jej cialem. Ostroznie stanalem na nogi i wspialem sie dwa stopnie wyzej. Gdyby nie sciana, pewnie bym sie przewrocil. Ubralem sie we wszystko, co udalo mi sie wylowic. Moglem sobie darowac skarpetki i sweter, ale plaszcz byl mi rzeczywiscie potrzebny. Delikatnie obmacalem okolice lezacego ciala. Tkwil zwiniety w klab pod jej tylkiem. Zaczalem go bardzo powoli wyciagac. Nadia chrapnela gleboko i cos zamamrotala. Dalem spokoj z ostroznoscia. Wyszarpnalem popelinowy lachman i natychmiast wciagnalem go na grzbiet. Bylem gotow. Wtedy poczulem, ze jej rece czepiaja sie moich spodni, wedruja wyzej i wkrotce poczulem goracy oddech na twarzy. Nie padlo zadne slowo. Wczepila sie w moja piers i dyszala. Byla bardzo silna. Szamotalismy sie dluga chwile, nim udalo mi sie wylamac jej palce jednej reki a druga oderwac. Przemknelo mi przez mysl, ze nie wyjde stad zywy. Trzymalem ja za rece i balem sie puscic. W koncu ja uderzylem. W pociagu bylo zimno. Znalazlem pusty przedzial. Mialem goraczke. Chwilami pograzalem sie w malignie i nie czulem nic, lecz wilgotne ubranie nie pozwalalo na dluzsza drzemke. Przyszedl konduktor, zapalil swiatlo i zobaczyl, ze nie mam skarpetek. Uszargane nogawki, biala skora nog i od razu zablocone buty. Wzial mnie za zwyklego menela. Dokladnie tak wygladalem i smierdzialem. Nie mialem biletu ani na bilet. Dalem kanarowi dokumenty. Wzial je ostroznie, jakby sie bal jakiegos kawalu i przejrzal. Z Warszawy, co? Tak - odpowiedzialem cicho. Zabalowalo sie? Zabalowalo. Dokad mam pisac? Do konca. Gdy odchodzil, zostawil mi dwa papierosy. Zamykajac drzwi, pokiwal glowa i powiedzial: - Nie martw sie pan, kazdemu moze sie zdarzyc. Ptys W tak wczesny niedzielny poranek szosy sa jeszcze puste. Lecimy troche powyzej setki. Samochod przyjmuje boczne uderzenia wiatru i Ptys musi go naprowadzac na kurs drobnymi drgnieniami kierownicy. Miasto zostalo za nami. Przed nami jest deszcz. To wszystko bylo latem. Czarne krowy pasly sie w oddali, wyrazne na tle niewyraznego krajobrazu Skrecilismy na polnocny zachod. Palilem papierosy, nie troszczac sie o to, gdzie spadnie popiol. Gdy mijalismy siedemdziesiaty kilometr, ludzie w miescie wychodzili w poszukiwaniu piwa albo przetrzasali stoly w nadziei na resztek sobotniego alkoholu. Przeklinali nadejscie pustej niedzieli gdy knajpy serwuja wczesna kawe do poznych ciastek. Zerkalem na Ptysia i myslalem o minionych czasach, gdy tak czesto zdarzalo nam sie marzyc o bezcelowej jezdzie samo chodem. Zapiales pasy? - zapytal. Nie. Jestesmy sami na drodze. Kierowcy dopiero wstali, dopiero myja zeby, a swiatlo w mieszkaniach jest slabe i szare. -Skrecimy cos? - Kiwam glowa i zjezdzamy na pobocze. Robie zgrabnego skreta. Marihuana rozwija przednia szybe we wstege, ktora lopocze gdzies z tylu. Cieply dym unosi nasze czaszki i czujemy jak niespodziewany blekit laskocze i gladzi kosc ciemienia. Film rozwija sie z taka predkoscia, ze krajobraz zatrzymuje sie w miejscu i pedzimy wciaz wsrod tych samych drzew zupelnie tak, jakby przestrzen wziela na siebie caly wysilek i niosla nas, samochod i reszte wszystkich rzeczy. Szybkosciomierz stuka czerwonym dziobkiem w plastykowa szybke i chce wydostac sie na zewnatrz. Jak piskle ze skorupki. Przypalam papierosa i wtykam Ptysiowi do ust. Fruniemy w lewo, na sam skraj szosy. Rozbijemy sie? - pyta. Przysuwam twarz blizej szyby i kiwam glowa. Nie chce mi sie mowic. Przez grube, powiekszajace szklo marihuany dostrzegam bol w jego glosie. Powoli, bardzo powoli spycha samochod w lewo. Igra odlegloscia. Bialo-czerwone slupki sa tuz. Wstrzymuje oddech i przez dluga, martwa chwile dusznosci jestem pewien, ze to sie stanie. Gdy pluca juz nie wytrzymuja, Ptys sie odzywa: Wiesz, to nie jest moje auto. Zostalem w tym miasteczku, a on pojechal dalej. Nigdy tutaj nie bylem. Przecialem zakurzony placyk i poszedlem do knajpy, gdzie siedzieli chlopcy o fryzurach ukladanych na mokro. Z kieszeni dzinsow sterczaly kolorowe grzebienie. Lsniace dzwony motocyklowych kaskow siedzialy na krzeslach, jak zaproszeni goscie. Sala byla ogromna. Kelnerki opedzaly sie od przyjacielskich klepniec. Poszedlem do baru. Wszyscy sie odwracali. Poznali mnie wszyscy, nikt mnie nie znal - obcy w miasteczku. Kelnerka przyniosla mi dwa piwa i moglem spokojnie wymyslac sobie tresc rozmowy z glina, ktory probowalby dociec powodow mojej tutaj obecnosci. Gdy wyszedlem na ulice, niebo bylo juz czyste. Sierpien odchodzil i zostawial wszystko, co najlepsze. Porzucilem rynek i waskimi uliczkami wspialem sie w strone zamku. Dziedziniec byl pusty. Wszyscy ludzie pozostali w dole. Gdzies w niebie niosl sie dzwiek dzwonow. Rzeka dzielila miasto na dwie nierowne czesci. Horyzont byl jeszcze ciemny. Tam wciaz padalo. Wsrod chlodnych kruzgankow odnalazlem wejscie do piwnic. Mala strzalka wskazywala w dol i napisane bylo "Winiarnia". Nic nie moglem na to poradzic. Kobieta w regionalnym stroju przerwala wycieranie szklanek i przyjrzala mi sie uwaznie. Nie bylo zywej duszy. Ceglane sklepienia, ciezkie lawy, chlod i bateria butelek w barze. Pusto - powiedzialem do kobiety. Pusto - odpowiedziala. - Komu by sie chcialo na taka gore drapac. A mnie sie chcialo. Od razu widac, ze pan nietutejszy. Miejscowi tu nie przychodza. W miescie sa trzy knajpy. I wodka. A u mnie tylko wino. W dodatku gronowe. Krajowego sie nie prowadzi. Co pan zyczy? Zazyczylem sobie wysoka szklanke bialego polwytrawnego. I nie przyszedl nikt. Bylem sam. Kobieta zniknela za zaslona z kolorowych paciorkow. Papieros dopalal sie w chlodnym i czystym powietrzu. Nikt nie odrywal mnie od moich mysli. Zyczliwosc tego dnia sprowokowala mnie do zrzucenia pod stolem butow, do cichego pobekiwania po kazdym lyku. Rozmyslalem o rzeczach, o ktorych nie mialbym odwagi rozmyslac w tlumie. Tego wieczoru pilismy slodkie wino radzieckich kloszardow. Ptys od paru godzin sluchal tej samej plyty. Gitary zawodzily. Ramie adaptera opadalo w dowolnym miejscu i zawsze to zawodzenie. Wysoki, drzacy elektryczny dzwiek. "It's more to the picture than meets the eye". Lezalem w pokoju obok i bylem porazony nieopisanym smutkiem poranka. "Out of the blue and into the black". Golebie tupaly na blaszanym dachu i brzmialo to jak grad drobnych kamykow. Moje dlonie byly suche i skora lezacej obok zony Ptysia wydawala sie przez to jeszcze bardziej gladka i aksamitna. Jak szczypta popiolu rozcierana w palcach. Kilka pieter nizej dzieciarnia wylewala sie z drzwi przedszkola i jej wrzask uzmyslawial nam, jak naga jest cisza pod kiecka mechanicznej muzyki. "It's better to burn out than to fade away". Gitary mieszaly sie z dalekim jekiem kolejowych syren. Slonce wtoczylo sie przez zakurzone okno i obnazylo balagan minionej nocy. A potem Ptys zapytal swoja zone, czy z nim wyjdzie. I ona odpowiedziala, ze tak. Godzine pozniej wyszedlem i ja. Dzien byl wysoki i piekny. Stalem na ruchliwej ulicy i tlum krecil mna jak wiatraczkiem. Przesypywalem bilon w kieszeni. W glowie tak samo przesypywaly mi sie zdarzenia minionej nocy. Nic nie zostawalo i trzeba bylo zaczynac od nowa. Wszedlem do budki i zanim zorientowalem sie, co robie, nakrecilem numer. W sluchawce odezwal sie slaby glos zony Ptysia. Wiedzialem, ze nie ma go w domu, wiec zapytalem, czy moge przyjechac. W windzie umysl mialem juz jasny. Im wyzej sie wznosilem, tym bylem spokojniejszy. Niewykluczone, ze byl to wplyw paru piw, ktore wypilem po drodze. Ze soba tez mialem jeszcze kilka. Gdyby w windzie bylo lustro, byc moze wyglosilbym nawet jakas obludna mowe. Niestety nie bylo, a do sciany nie potrafilem przemawiac. Wiec beknalem tylko i winda stanela. Zona wygladala tak, jak mozna wygladac po pijanej i nieprzespanej nocy. Kochalismy sie ze zmeczona zacietoscia. Butelki piwa kolysaly sie obok lozka jak ratunkowe boje. Bez nich nie czulibysmy nic. Potem w koncu korytarza, w otwartych drzwiach lazienki widzialem jej pochylone plecy, gdy namydlala uda. Robila to mechanicznie i poprawnie, jakby ta czynnosc byla dalszym ciagiem milosci, zdarzenia nieuniknionego i przez to nie do objecia w kategoriach namietnosci czy wzruszenia. Lepiej bedzie, jak pojde, zanim on wroci. - Wlozylem w te slowa cala czulosc, na jaka bylo mnie stac. Piwnice wypelnial dym z moich papierosow. Barmanka wychodzila od czasu do czasu zza koralikowej zaslony, zeby napelnic mi szklanke. Nikt nie przychodzil. Wzialem czwarta kolejke i wrocilem do stolu. Postawilem szklo na blacie i stukot odbil sie echem od sklepienia. Odglosy zaczely potezniec. To sie czasem zdarza. Szelest wyjmowanego papierosa zabrzmial jak trzask pozaru. Zerknalem na barmanke, ale ona nie slyszala nic. Ani swistu w powietrzu, ani dudnienia mojego oddechu, ani chlupotu, gdy wino splywa do gardla. Zrozumialem, ze na mnie juz czas. Szalenstwo dotyka czasem jednego tylko zmyslu. Wyszedlem z winiarni, przecialem dziedziniec, loskot krokow nastepowal mi na piety. Schodzilem do miasta bardzo szybko, w nadziei, ze ulice beda dosc gwarne, by zagluszyc poglos w mojej glowie. W zaulku z zielona brama i brukiem uslyszalem pisk dzieciarni. Dowloklem sie do niskiego plotu i wyrzygalem na malwy i astry. Jakas kobiecina zaczela pomstowac z okna. Ruszylem dalej. Skads dobiegal dzwiek akordeonu i pijacki spiew. Rynek przypominal teraz wnetrze piekarnika. Smiecie skwierczaly na trotuarach, zwijaly sie jak liscie w plomieniach i wydzielaly zapach przypalonego tluszczu i moczu. Samochody probowaly ruszyc, ale opony rozplynely sie w zarze i bezsilne wraki staly w czarnych kleistych kaluzach. Milicjant w brudnej koszuli i rozpietym mundurze bezradnie rozkladal rece. Chlopcy z knajpy lezeli pokotem na skwerze w suchym cieniu rudziejacych drzew. Slina ciekla im z ust, wabiac roje zielonych polyskliwych much. Autobus stal na przystanku, a trzech ciemno ubranych mezczyzn usilowalo wepchnac do srodka biala dziecinna trumne. -Panie kierowco, badz pan czlowiekiem, rodzina czeka. - Wielkie kobiety w jaskrawych sweterkach siedzialy na lawkach. Czlowiek z ucietymi w kolanach nogami pedzil na niskim wozeczku od smietnika do smietnika i wyjmowal puste butelki. Zobaczylem swoje odbicie w wystawowej szybie jakiegos tandetnego sklepu. Nie wygladalem dobrze. Wiedzialem to bez przygladania. Grube krople potu drzaly na moim czole. W miejscu, gdzie powinny znajdowac sie oczy, polyskiwaly mosiezne sygnety z trupimi glowkami. Blekitne dziecinne zegarki wskazywaly polnoc albo poludnie. Oderwalem sie od wystawy i zaczalem okrazac rynek w poszukiwaniu jakiejs szczeliny, ktora moglbym sie wyslizgnac. Marzylem o chlodzie kosciola. Ale rynek nie mial szczelin. Byl zamknietym czworobokiem. Dzwony dzwieczaly gdzies bardzo wysoko. Nie moglem znalezc wyjscia. Pomyslalem o knajpie, w ktorej siedzialem rano. Na zamknietych, pomalowanych na brazowo drzwiach ktos napisal kreda "juz nieczynne". Martwa fala tlumu bila o kamienne brzegi. Zastanawialem sie, skad ten ruch, skoro nie bylo zadnych doplywow. Moze to ziemia drzala. Robilem trzecie okrazenie. Mury, twarze i sylwetki bielaly w sloncu, jakby za chwile mialy zniknac i zostawic mnie samego. Powloklem sie na skwer w poszukiwaniu cienia. Ale cien byl rownie rozpalony jak chodniki. Staruch w wyplamionym kawowym garniturze i kolorowej welnianej mycce siedzial bez ruchu. Pic - powiedzialem. - Chce sie napic. - Otworzyl jedno oko. Drugiego nie otwieral. Widac nie musial tego robic, by obejrzec mnie sobie dokladnie. Poruszyl ustami: Pieniadze. - Mam pieniadze - powiedzialem. -Pokaz. - Wyjalem garsc banknotow pomieszanych z bilonem. Wyciagnal szybko reke i przyciagnal moja dlon blizej oczu. Pokiwal glowa. Ruszylem za nim. Szedl wprost na komisariat. Trzy niskie stopnie wiodly do dlugiego i ciemnego korytarza. Drzwi z lewej strony byly otwarte i dostrzeglem polnagich, owlosionych gliniarzy rozwalonych na krzeslach. Nogi w ciezkich butach lezaly na stole, a koszule na podlodze. Miedzy milicjantami krzatala sie barmanka z porannej knajpy. Byla tylko w majtkach i rozowym biustonoszu. Wielkim recznikiem wycierala ramiona i piersi mezczyzn. Nie zwracali na nia uwagi. Na twarzach mieli ciemne okulary. Na nas tez nie spojrzeli, gdy minelismy otwarte drzwi. Korytarz, a wlasciwie dluga brama, wychodzil na zachwaszczone podworko. Chuda dziewczynka popychala wozek, w ktorym spoczywal skrepowany wstazkami i kokardami kot. Miauczal cicho i dziewczynka przemawiala do niego lagodnym szeptem. Facet pchnal drewniana furtke i wyszlismy na waska, brudna uliczke scisnieta z obu stron przez dwupietrowe, zapadajace sie w ziemie domy w polowie zbudowane z cegly, a w polowie z kamienia. Kocie lby nie odbijaly zadnego echa. Mimo upalu okna byly pozamykane. Poszlismy w lewo i po chwili zobaczylem drzwi bez zadnego schodka. Tam? Tam. Mrok wnetrza oslepil mnie na chwile. Jedno piwo i sto gram - uslyszalem przy uchu. - I papierosy. - Wyjalem pieniadze i dalem facetowi dwa banknoty. Natychmiast zniknal w cizbie podobnych do niego mezczyzn. Powoli odzyskiwalem wzrok. Po lewej byl bufet i kolejka do niego. Reszte pomieszczenia zajmowaly zelazne blaty na wysokich nogach. Kolesie przy nich wygladali jak stado szarych zurawi. Dalej byla nastepna sala. Stanalem w kolejce. Pod stopami chlupala woda. Maly czlowieczek zwijal czarnego weza. Pety, odlamki szkla i zapalki klebily sie w odplywowym otworze na srodku sali. Mala lodeczka z wodczanej etykiety tonela z podniesionym dziobem. Stoisz pan? No. To pan stoj. Nie odwrocilem glowy. Przygladalem sie bufetowi. Piwo lalo sie zoltym strumieniem, a pochod kufli nie mial konca. Jedna kobieta obslugiwala krany, druga odmierzala biala wodke do setkowych szklanek. To bylo wszystko. Jeszcze tylko plaster zoltego sera w milczacej chlodni. Wygiety i konwulsyjny. Tak. To bylo wszystko. Wiedzialem, ze jesli natychmiast sie nie napije, upadne na betonowa posadzke. Stoisz pan? Tak. No to pan stoj. Poza wodka, piwem i serem byly jeszcze papierosy. Wszystkie polki bufetu od gory do dolu zastawione byly bialymi paczkami papierosow bez filtra. Nadeszla moja kolej. Co? Co "co"? Co ma byc? Mowie przeciez. -Piwo, sto i papierosy. Nie odrywajac stop, przesunalem sie do kata, gdzie znalazlem skrawek blatu akurat pod kufel i setke. Wypilem pol piwa i moglem zapalic bez wstretu. Lyknalem pol setki, popilem piwem i poszedlem poszukac czegos do siedzenia. Drugie pomieszczenie bylo znacznie wieksze. Metalowe stoliki rozmieszczone byly wedlug jakiegos skomplikowanego wzoru. Ludzie przy nich siedzacy wygladali jak stosy ruchomego blota. Kelner w kraciastej marynarce wlozonej na podkoszulek niosl nad glowa tace pelna szklanek. W drugiej rece trzymal przechylony talerz z bigosem. Bigos byl zimny. Kelner zanurzal w nim kciuk. Wolny stolik byl w rogu pod oknem. Usiadlem i poczulem, ze wodka zaczela dzialac. Cos na zab? - Kelner stal nade mna i patrzyl w srodek stolu. A co? Jest tylko bigos - powiedzial smutno. Niech bedzie. I sto, i piwo. - Spojrzal na moja szklaneczke. Jak sie czlowiek spieszy, to sie diabel cieszy - powiedzial i odszedl z klekotem gumowych klapek wlozonych na bose stopy. Eeee! Eeej! - Mezczyzna siedzacy dwa stoliki dalej machal do mnie nagim, ciemnym od tatuazy ramieniem. Gumowy plaszcz zwisal na poreczy jego krzesla. Pokrecilem glowa. Rozlozyl rece i zajal sie przesuwaniem tonacego w piwnym jeziorku pudelka zapalek. Ale pan to nie stad - powiedzial kelner, stawiajac przede mna talerz bigosu. Wytarl kciuk o siedzenie spodni. Paznokiec byl czysty i dlugi. Nie, nie stad. A skad? A co za roznica? Jak nie stad, to wlasciwie zadna. Postawil kufel i szklaneczke przyniesione w jednej rece. Troche piwa chlapnelo na blat. Niewyrazna mapa. Palcem wyprowadzilem rzeke z jeziora. Pociagnalem z kufla. Piwo bylo lodowate. Poczulem bol w gardle i natychmiast zmylem wodka. Zbieracz butelek wjechal na swoim malym wozku, ale nie mial worka, tylko ogromnego Weltmeistera 120 basow. Tango zakrecilo pojazdem. Beznogi grajek mial na twarzy ciemne okulary. Plaski wozek wirowal ma kolkach ruchliwych jak turlajace sie kasztany, krecil sie jak listek w strumieniu dzwiekow. Mezczyzni odwrocili sie od szklanek. Patrzyli na burego baka. Buty nieswiadomie wystukiwaly takt. Grajek wirazowal tuz przed przeszkodami, krecil piruety na dwoch kolkach i balansem korpusu popychal wozek w dalsza droge. Mijal moj stolik w takiej odleglosci, ze mimowolnie cofalem sie razem z krzeslem. Ocieral sie o moja nogawke, w karkolomnym przechyle zataczal luk i mknal dalej w gestwine zelaznych nog, kamaszy i chowanych pod stolami butelek. I bez przerwy gral. Tango utracilo swoja urywana, kulejaca postac i plynelo szeroko, bez konca i bez poczatku. Siegnalem do kieszeni i wyjalem banknot. Czekalem, az wozek zblizy sie znow. Poczulem czyjs dotyk na ramieniu. Nie rzucaj mu pieniedzy. Mozemy zatanczyc. - Dziewczyna miala nie wiecej niz trzynascie lat. Jej twarz byla blada, jakby lato za oknem bylo jedynie moim wymyslem. Przysunela sie blizej i poczulem zapach czystych przescieradel. Tutaj? Rozjedzie nas. Wyjela mi banknot z reki, wsunela za dekolt czarnej sukienki. Zmieta kulka upadla na podloge i wtedy zobaczylem, ze dziewczyna jest bosa. Schylilem sie, by podac jej pieniadze. Dotknalem stopy. Nie chcesz tanczyc? Nie potrafie. Cofnela noge. Gdy sie wyprostowalem, juz jej nie bylo. Zgubil pan cos? - Kelner patrzyl na mnie obojetnie. Nie. Juz mam. On czesto tu przychodzi? Kto? No, ten - i wskazalem na grajka. Codziennie, biedak. Nie bylo juz tanga i akordeonu. Kadlubek sunal z wysilkiem, odpychajac sie od podlogi rekami owinietymi w szmaty. W zebach trzymal plastykowa miseczke, w ktorej dzwonilo kilka monet. Zatrzymywal sie przy stolikach z wyciagnieta szyja i potrzasal naczyniem. Pijacy nie zwracali na niego uwagi. Wypilem lyk wodki. Zapalilem papierosa i patrzylem w okno. Tam byla slepa sciana i rynna. Bigos ci wystygnie. Nie szkodzi. Od poczatku byl zimny. Ptys usadowil sie na krzesle. Byl zmeczony i spocony. Zrobilem jeszcze ze dwiescie i zawrocilem - powiedzial. Miales jechac przez Torun. Tak. Ale sie rozmyslilem. Pomyslalem, ze cie zabiore z powrotem. Moglo mnie juz nie byc. Zaryzykowalem. Zapytalem i mi powiedzieli, ze sa tylko dwie knajpy. Druga byla zamknieta. -Trzecia jest w zamku. I musi byc gdzies czwarta. Kelner postawil przed nami dwie szklanki i dwa kufle. Ptys zaplacil. Wypilismy jednoczesnie i do dna. Nie pojade z toba - powiedzialem. - Zostaje tutaj. Szkoda. Po ciemku lepiej sie jedzie we dwoch. Dasz sobie rade. Pewnie. Ptys wstal. Nie zegnalismy sie. Wyszedl, a ja mialem nadzieje, ze dziewczyna powroci. Wydawalo mi sie, ze nie jestem tak pijany, jak czulem. Tlum w knajpie zgestnial. Ziemia tulila meneli i nie pozwalala im oderwac sie od swojego lona. Zapalily sie swiatla. Nagie zarowki u sufitu. Cmy rzucaly wielkie kosmate cienie. Kelner paradowal w samej podkoszulce z przypietym znaczkiem "kelner". Popatrzylem na swoj znaczek "Sex Pistols". Zapytalem, gdzie sie mozna odlac. Wskazal mi drzwi ukryte za lniana szmata Ostroznie, krok po kroku, wspierajac sie o krzesla i ramiona mezczyzn dobrnalem do sraczyka. Lecialo cala wiecznosc i mialem czas, zeby sie rozejrzec. Wszystko bylo z betonu Nawet drzwi pomalowali na szary kolor. Slabe swiatlo nie moglo sobie poradzic z ta barwa. Musialem wygladac jak swoj wlasny cien. W zamknietej kabinie cos sie dzialo Moglbym przysiac, ze slysze dziewczecy, dziecinny glos. Chcialem oplukac twarz, lecz z kranu wydobylo sie tylko powietrze i jakis obsceniczny dzwiek. Za moimi plecami ktos przeszedl. W okruchu lustra dostrzeglem, ze jest ciemny i wielki. Szural ciezkimi butami po posadzce. Stanal przy kamiennym korycie, lecz czulem jego wzrok na sobie. Zna sie pan na tym? - Jego glos byl niski i powolny, jakby dobiegal z glebokosci, z cementowej studni, z samego dna. Na czym? Na tym wszystkim. Nie wiem. Chyba nie bardzo. To sie pan za to nie bierz. Trzeba sie znac na rzeczy. Patrzylem w zbite lustro, lecz widzialem tylko zarys framugi i czarna kanalizacyjna rure. Popiskiwanie za drzwiami kabiny ucichlo. Odwrocilem sie, lecz nigdzie nie bylo nikogo. Zeby cos zrobic, przeczesalem palcami wlosy. Przy moim stoliku siedziala zona Ptysia. W czarnej sukience, z bialym papierosem w bialych palcach. Byla bez butow. Nie jest ci zimno? - zapytalem. Nie. Taki upal dzisiaj. Brudno tutaj. Juz bardziej sie nie ubrudza. Caly d2zien boso. Znalazlem twoj kolczyk. Wpadl podl materac. Odloz go gdzies. Lubie te kolczyki. Napijesz sie czegos? Maja ciepla wodke i zimne piwo - Ale nie zdazyla odpowiedziec. Do knajpy znow wtoczyl sie grajek. Roztracil grupke klocacych sie facetow i stanal na srodku sali. Mial dlugie biale wlosy. Spadaly mu na plecy. Ostra ptasia twarz pokrywala siatka zmarszczek. W rekach trzymal gitare. Pudlo bylo pociemniale i pelne rys i zadrapan. Jego nadgarstki opinaly skorzane opaski. Zrobilo sie cicho. Uderzyl jakis chrapliwy akord i przedluzyl jego brzmienie tremolem pieciu palcow. Pijacy krzykneli krotko i glosno, a on odpowiedzial im gluchym uderzeniem w pudlo instrumentu. Znow zalegla cisza. Absolutna, nieznosna cisza, w ktorej zamiera oddech i przestaje bic serce. Wtedy zaspiewal. Nie mialem sily, by podniesc szklanke. Z innymi bylo podobnie. Papierosy dopalaly sie w palcach i popielniczkach. Kobiety opuscily bufet i stanely w drzwiach. Z tylu za nimi lsnily ciemne szkla okularow i spocone piersi gliniarzy z komisariatu. Nie bylo czym oddychac, bo spiewak wciagnal w pluca cale powietrze. Usta wszystkich poruszaly sie bezglosnie. To mogla byc modlitwa albo pospieszne wyznanie grzechow. Cale miasto stalo u wejscia. Widzialem, ze cale miasto przyszlo i zatrzymalo sie w progu, jakby balo sie wejsc w krag, w ktorym stary czlowiek spiewal piesn o przeklenstwie losu i o wyzwoleniu milosci, ktore nie przychodzi nigdy. Kolka wozka wystukiwaly jakis zawrotny rytm. Starzec smial sie na cale gardlo, ukazujac szczerby po utraconych zebach. Nie bylo juz widac jego dloni. W powietrzu unosil sie zapach rozgrzanego metalu i zywicy. Muzyka wciagnela w swoj wir wszystkie przedmioty. Pelne popielniczki, szklanki, zapalki i krople alkoholu unosily sie dookola naszych glow, a zelazne nogi stolow, opuchniete lydki bufetowych i objeci za ramiona pijacy suneli korowodem dookola kalekiego wozka. Zona Ptysia tanczyla na stole. Sukienka i wlosy owinely sie dookola ramion i bioder. Miala skaleczona kostke. Poczulem krople krwi na policzku. Tanczyli wszyscy oprocz mnie. Dlatego wstalem, zrobilem kilka krokow, probujac natrafic na sciezke rytmu, lecz moj rozkolysany okret wplywal wlasnie do ryskiego portu. Gwiazdy swiecily tak nisko, ze moglbym siegnac do nich reka. Gdybym mial dosc sily. Lezalem na wilgotnej trawie. Bylo cicho. Przewrocilem sie na brzuch. Pod moim nosem polyskiwala i srebrzyla sie rzeka. Podczolgalem sie troche i zanurzylem twarz. Woda smakowala mulem i ryba. Ale pilem bardzo dlugo. W oddali wznosil sie ledwo widoczny zamek. Pora musiala byc pozna. Na polnoc Te wszystkie miejsca, ktore pokrywa ciemnosc jak czarna stara podszewka, tu i tam cos przeswieca, lecz to tylko slady, dalekie nerwowe sygnaly, jakby swiat byl pelen tonacych okretow, wolania albo dziecinnych wyglupow. Wyruszylismy kolo dziesiatej i jechalismy tak, jakby scigala nas noc. Gdy wstawalismy od stolu, powiedzialem, ze czterypiec godzin. Piotrek pokiwal glowa, ruszyl do drzwi, wymacal w kieszeni kluczyki i juz w progu zawrocil, zeby zabrac nie dopita butelke lubuskiego dzinu, ktora potem rzucil na tylne siedzenie. I teraz jechalismy swoje 120, chociaz niczego sobie nie obiecywalismy, a te cztery-piec godzin to bylo tak na rybke, zeby w ogole cos powiedziec. Przeciez powinnismy miec jakis powod, zeby w ogole wyruszyc. Na szosie bylo pustawo. Policzylem pieniadze. Odlozylem piecset na benzyne, a reszte schowalem. -Zakrecimy sie i wracamy, nie? - powiedzial Piotrek. Spojrzalem na jego dlonie. Kierownica wygladala w nich jak fajerka albo obwarzanek - jeden ruch i moglby ja skruszyc na kawalki. Pomyslalem, ze do tego zakrecenia bedzie potrzebowal sporo miejsca. Gdzies po drodze nam przeszlo. Dalismy spokoj wyscigowi. Zielone fosforyzujace wskazowki zegara na desce rozdzielczej nie mialy zamiaru zwolnic ani przyspieszyc. Noc rozciagala sie we wszystkich kierunkach. Nie moglismy sie wymknac. Musiala minac razem z tymi wszystkimi snami, ze zjawami miescin, gdzie z zaulkow wypelzaly nam pod kola fantomy pojazdow, ludzi i psow. Niezliczone odmiany czerni uksztaltowanej w sciany, dachy i kominy z blaszanymi figurkami, nie wiadomo, gdzie ziemia, a gdzie niebo, jedna materia, z ktora reflektory ledwo dawaly sobie rade. Kawa - powiedzial Piotrek i zajechalismy na stacje benzynowa. Wielkie akwarium bylo ciemne i polyskliwe, tylko gdzies wewnatrz, gleboko, palilo sie kilka slabych swiatel. Weszlismy do tego szklanego, pelnego luster mirazu. Zaczalem cos mowic do barmanki, lecz to bylo tylko jej odbicie. Do dzis nie wiem, kto podal nam biale plastykowe kubki, kto podal cukier i po kieliszku albanskiej brandy. Wzielismy to wszystko, cukiernica dyndala mi na palcu jak wahadlo i weszlismy w rozjasniony ekranem telewizora polmrok, ktory wypelniali milczacy mezczyzni. Siedzieli przy czarnych blyszczacych stolikach i patrzyli na strzelanine. Nie bylo ani jednej kobiety, nie padlo zadne slowo. Tylko ta strzelanina. Popijali piwo. Wygladali jak milczacy sad, jak lawa przysieglych. Gdy podnosili butelki, na przegubach blyskaly zegarki, blyskaly odsloniete chromowane oparcia krzesel, gdy pochylali sie do popielniczek. Usiedlismy w najdalszym kacie. Za oknem na parkingu nie bylo zadnego samochodu. Kawa byla z proszku. Przelknelismy ja tak szybko jak brandy. Gdy wychodzilismy, nikt na nas nie spojrzal. Jechalismy prosto na polnoc, tam gdzie niebo rozowilo sie lunami cierpiacych na bezsennosc miast. Pogwizdywalem i palilem papierosa za papierosem. Trzymalismy sie kolo setki. Z przeciwka nadjezdzaly ciezarowki. Toczyly przed soba wielkie kule powietrza. Wstrzymywalismy oddech i przebijalismy sie na druga strone. Wyprzedzil nas jakis wariat. Swisnal z lewej strony, zmienil sie w czerwony punkt i przepadl jak iskra. - Wszystkiego najlepszego - powiedzial Piotrek, a w Kielcach wzielismy do pelna. Gruby benzyniarz dlugo ogladal moja piecsetke, ale w koncu wzial. - Wie pan, jak jest - mruczal. Rteciowe swiatlo zawsze upodabnia ludzi do nieboszczykow, wiec nie wdawalismy sie w zadne rozmowy. Rozgrzany silnik nie chcial zaskoczyc. Klelismy i w koncu zapalil. Czulem, ze moje cialo staje sie coraz ciezsze. Wypelnial je goracy piasek. Piotrek siedzial cicho i nieruchomo. Mijane swiatla zeslizgiwaly sie po jego twarzy jak po wypolerowanym kamieniu. Z prawej strony rozlewalo sie wielkie ciemne jezioro. Wiedzialem, ze na jego dnie stoi tysiac lepianek, altanek, bud z dykty i blachy i jeszcze niezliczone zagony marchwi, grzedy kapusty, smutek peryferii, lecz teraz to wszystko tkwilo pod powierzchnia, pod tafla niskiego nasyconego spalinami nieba i tylko gdzies na drugim brzegu, gdzies daleko, plonely czerwone swiatla jakiejs fabryki albo bocznicy, chociaz rownie dobrze mogly to byc ognie pozarow. Minelismy drogowskaz "Wisniowka". Siegnalem do tylu po resztke dzinu. Pomieszany z goracym powietrzem smakowal jak benzyna, ale przynosil ulge. Jest jeszcze lyk - powiedzialem. Pokrecil glowa. Jakos wytrzymam - odpowiedzial. Wjechalismy w sosnowy bor. Coraz wolniej to szlo. Pod Radomiem musialem chwycic za kierownice i sprowadzic auto na prawy pas. Krzyknalem i natychmiast sie obudzil. Stanelismy. Maly spacer troche nas orzezwil, lecz powietrze bylo duszne i nieruchome. Daleki blask miasta mial twardosc metalu. Biale gwiazdy latarn rozpadaly sie na miliony srebrnych igiel. Gdzies w gorze slychac bylo jek kolejowych syren. Niewidzialne wagony wpadaly na siebie z loskotem przypominajacym odglosy burzy. Ruszylismy dalej. Znow przydepnal do stu dwudziestu, jakby wierzyl, ze uda nam sie wymknac tej powolnej i narastajacej organicznej paranoi, gdy cialo oddziela sie od umyslu i zaczyna zyc wlasnym zyciem, powieksza sie, odczuwa dotyk nie istniejacych przedmiotow, ogniste podmuchy albo ciezar, ktorego kiedy indziej by nie znioslo. Bo przy tamtym stole to jednak troche posiedzielismy. Martwa swiatlosc Radomia zostala za nami. Zegar wskazywal druga. Wyprzedzilismy rumunska ciezarowke. Kierowca popatrzyl na nas z gory. Prowadzil rozebrany. Moze nie mial nawet spodni, moze jechal boso. Zajrzymy w jedno miejsce - powiedzial Piotrek, a ja nie odpowiedzialem nic. Balem sie tej szybkiej jazdy. Wolnej zreszta tez. To miejsce to byl autobus. Stal przy szosie w szczerym polu i mial na dachu zolty swiecacy napis "bar". Stary odrapany jelcz, w oknach zaslonki, a za zaslonkami cos sie tlilo. Nie spia? - zapytalem. Oni tu nie spia nigdy. Weszlismy po trzech stopniach. "Kto sie w opieke odda Panu swemu..." - tak spiewala kobieta siedzaca przy drzwiach. Miala szescdziesiat lat, pomarszczona twarz, czarna chustke na glowie, sekate dlonie zlozyla na podolku. W glebi autobusu siedzieli mezczyzni w podkoszulkach. Jeden cos jadl, drugi cos pil, trzeci palil. Za kontuarem stal wlasciciel. Piotrek podszedl i podal mu reke. Kobieta wyspiewywala kilka slow wysokim skrzypiacym glosem, milkla i zaczynala od poczatku. Usiadlem pod oknem i patrzylem na wielkie plecy Piotrka. Cos mowil do barmana, a tamten popatrywal na niego z dolu. Uchylilem zaslone w oknie. Nic tam nie bylo. Niebieskoszary skraj szosy, nieruchomy i nabrzmialy jak kawalek miesa w upale. Piotrek przyniosl dwie kawy i papierowa torbe. -Nigdy nie spia i zawsze cos maja - powiedzial. To byla dobra kawa. Mocna i goraca. Rozpuszczony w niej alkohol natychmiast wslizgiwal sie w cialo. Widzialem, jak jego twarz sklesla w jednej chwili, skora na policzkach napiela sie, a worki pod oczami zniknely. Duzo cukru - powiedzialem. - Kalorie. Jeszcze godzina - odparl. Kobieta znow zaspiewala. Jeden z facetow wstal i wyszedl. Niech mama juz idzie do domu - powiedzial czlowiek za barem. Staruszka nawet na niego nie spojrzala. "Kto sie w opieke odda Panu swemu..." wypelnialo nedzne blaszane pomieszczenie z regularnoscia oddechu. Glos wznosil sie, napinal i zamieral, jakby brakowalo mu miejsca. Ten, ktory popijal, podniosl sie zza stolika i podszedl do archaicznej grajacej szafy. Pogrzebal w kieszeni i puscil jakis trudny do rozpoznania kawalek. Na co to chodzi? - zapytalem. -Na stare dwudziestki. Mozesz dostac za piatke - Piotrek wskazal na bar. Muzyka byla przenikliwa, drzalo od niej powietrze, czulem pod palcami, ze moja szklanka wibruje. Wlasciciel wyszedl zza baru i wylaczyl szafe. Uderzyl w nia piescia i moneta wypadla. Wzial ja i wracajac polozyl przed mezczyzna, ktory juz chyba zapomnial, ze chce sluchac, bo nawet nie podniosl glowy znad swojej szklanki. "...ooodda Panu sweeeemu... wypelnilo nagla cisze. Dopilismy swoje. Gdy bylem juz w drzwiach, zobaczylem, ze kobieta jest bosa. Stopy spoczywaly jedna na drugiej jak przytulone brazowe zwierzeta. Ten czas, gdy swit podnosi sie, jakby wstawal z wnetrza ziemi, a ciemne jeszcze niebo zawisa w pustce, traci oparcie horyzontu, ktory zmienia sie w szczeline wypelniona rozcienczonym blaskiem. W Bialobrzegach szyldy sklepow byly jeszcze nieczytelne, lecz na pewno mieli tam wszystko, co ludziom jest potrzebne. Dwoch obywateli probowalo gdzies dojsc. Okna w domach byly czarne. Smyrgnelismy przez most. Koryto rzeki wypelniala mgla. Piotrek opowiadal o pietnastoletniej dziewczynie, ktora mial zamiar zobaczyc. Strzalka szybkosciomierza wskazywala 130, a wskaznik paliwa lecial na leb. Z kazdym kilometrem noc zmykala na zachod. Krowy na lakach staly po kolana w bialych oblokach. Tarczyn furknal jak przyspieszony film. Tak. Swiatlo wstaje spod ziemi. Wiezowce Srodmiescia lsnily juz czerwonym i zlotym blaskiem, a na rowninie zalegal jeszcze cien. Wjechalismy w Krakowska. Tramwajowe druty zwisaly ciezko i zlowrogo. Czuc bylo zapach miasta ktore od tygodni nie widzialo deszczu: Amoniak, plonace kosze na smieci, metal, smola i ryby. Oddech zdychajacej bestii. Gliny staly przy Lopuszanskiej. Piotrek zerknal na mnie z ukosa, a ja powiedzialem, zeby dal spokoj, bo bylo widac, ze maja passata. Zatrzymalismy sie przy krawezniku. W oknie pojawil sie brzuch w niebieskiej koszuli. Opalona reka wsunela sie do srodka, ujela kierownice i pokrecila nia w prawo i w lewo. Cwierc obrotu luzu. Ten typ tak mial. Glina nawet sie nie pochylil. Mowil gdzies ponad dachem: I co, panie kierowco? Co z tym robimy? Stowa i spadamy. Wtedy glina podniosl glos: -O nie, panie kierowco! Tak nie bedziemy rozmawiali - a potem dokonczyl ciszej: - Dwie stowy. Stanelo na stu piecdziesieciu i nigdy nie mielismy sie dowiedziec, jaka twarz mial ten policjant. Na Grojeckiej zobaczylismy pierwszy tramwaj. Namalowane byly na nim obloczki i ze mydlo Fa cos tam. W Centrum hulala nieruchomosc. Trzy auta i zywej duszy. Z Poniatowskiego zobaczylismy slonce. Czerwona kula zwisala nad resztkami rzeki. Chwile pozniej rozstalismy sie. Mielismy odnalezc sie nazajutrz, dzwoniac pod kilka umowionych telefonow. Wracalismy niecale 40 godzin pozniej. Naprawde musielismy wracac. Znalazlem go przy Szembeku, w zaroslach obok tego miejsca, gdzie szambiary oprozniaja swoja zawartosc do betonowych wlazow. Samochod mial wgnieciony zderzak, prawy reflektor byl popekany. On spal z glowa na kierownicy, w palcach prawej dloni tkwil papieros wypalony po sam filtr. Slupek popiolu wygial sie w luk, lecz nie spadl. Dopiero po dlugiej chwili poczul moja obecnosc. Uniosl tulow i opadl na oparcie. Twarz mial wielka, opuchnieta, oczy i powieki strawione czerwonym ognikiem bezsennosci, na wargach biale obwodki, jakby wystapila na nie sol. Przekrecil kluczyk i potoczylismy sie wolno w strone Zamienieckiej, a potem Grochowskiej. -Nie dam rady przez miasto - powiedzial bardziej do siebie i ostroznie wslizgnelismy sie w strumien pojazdow. Wszyscy pedzili, jakby chcieli sie zabic. My ciagnelismy sie prawym pasem popedzani pogardliwym beczeniem klaksonow, wleklismy sie, nadkladajac 20 kilometrow, by uniknac nieobliczalnego Srodmiescia. Umykalismy kuchennymi drzwiami przez ten dlugi jak wiecznosc most zawieszony nad trzcinowa pustynia. Przemknelismy ponad rzeka, ktorej obecnosc zdradzal jedynie bagienny zaduch, a swiatla Gory Kalwarii byly rozmazane upalem i mialy barwe niebieskiego popiolu. Probowalismy mowic, opowiadac sobie jakies historie, lecz wiezly w naszych cialach calkiem materialnie, rosly w ustach jak obrzydliwe jedzenie. Kesy, ogryzki zycia, plugawe i gwaltowne, bo tylko cos takiego moglo utrzymac nas na powierzchni, popchnac stygnaca krew. Chwilami mialem wrazenie, ze plaszczyzna szosy podnosi sie ponad maske samochodu i wslizguje przez przednia szybe, by podciac nam gardla - cienka jak papier, przejrzysta jak szklo, ostra jak brzytwa. O, Grojec - powiedzial Piotrek zdziwiony, ze sie w ogole poruszamy. Tam, w burej i pylistej poswiacie witryn, dzialy sie jakies rzeczy, moze manekiny wyszly ze sklepow, cos takiego, bo niczego bardziej nieruchomego niz ci faceci wyczekujacy tu i tam nigdy nie widzialem. Cos mialo sie tu stac albo juz sie stalo. Mowilem. Tak mi sie przynajmniej zdawalo. Slowa dudnily w glowie jak w suchej i goracej studni. - Tak, tak - odpowiadal Piotrek i zaczynal swoja opowiesc. Nic specjalnego, kilka imion, troche zdarzen, na prawej dloni mial zakrzepla krew i ani chwili snu. Ja tez nie spalem, bo przeciez nie da sie spac, gdy noc jest rozzarzona do bialosci. - Tak, tak - powtarzal i przycisnal, gdy miasto zostalo za nami. Z lewej wstawal ksiezyc. Byl wielki i czerwony jak slonce, lecz ciemnosc cofnela sie ledwo o krok. Las lezal grzbietem do gory, a reszta to byly wycinanki z czarnego papieru przeklute gdzieniegdzie zoltym blyskiem albo oproszone magnezja telewizorow. Jakas wies raptem nadbiegla z rowniny i stanela szpalerem po obu stronach drogi. Juz mielismy sie jej wymknac, gdy Piotrek zaklal, wyrzucilo mnie z fotela, cisnelo nas na pobocze, a potem stanelismy w poprzek szosy. Co jest? - zapytalem. Nie widziales? Czego? Stuknelismy kolesia... Ale ja nie widzialem nic. Powiedzialem mu, zeby zjechal na bok i pojdziemy zobaczyc, chociaz wcale nie chcialem tego powiedziec. Na asfalcie chrzescil zwir, a moze byly to okruchy szkla. Zrobilismy piec, dziesiec, dwadziescia krokow i jeszcze. Bylo jasno. Asfalt mial miedziany polysk. Piotrek zszedl do rowu i kopnal cos bialego, lecz to byl tylko zmiety papier. Zaszelescil i ucichl. Poszlismy jeszcze kawalek. Minal nas jakis samochod. Klakson oznajmil calemu swiatu, gdzie jestesmy i co robimy. Panika miala goracy dotyk. Przejechales ducha - powiedzialem. "Widzialem go. Byl stary, widzialem jego twarz. Poszlismy jeszcze dalej i wrocilismy druga strona szosy. Zaszczekal pies. Najpierw leniwie, sennie, potem coraz glosniej, az przeszedl w histeryczne ujadanie i zapalilo sie swiatlo. Odeszlismy stamtad szybko. Silnik znow nie chcial zapalic. Wstrzymalismy oddech wsluchani w coraz wolniejsze obroty rozrusznika. Z przeciwka cos jechalo. W swietle reflektorow zobaczylem kropelke potu zwisajaca z czubka jego nosa. Przez chwile lsnila jak zoltawe szkielko, a potem spadla. Oparl sie plecami i slyszalem, jak probuje oddychac rowno i gleboko. Wyciagnal dlon w strone stacyjki, zawahal sie, ale przekrecil kluczyk jeszcze raz. Zastartowalo. Jechalismy bardzo wolno. Tak jak powinno sie jechac przez maligne. Tak. Widzielismy rozne rzeczy: Ja mala dziewczynke w bialej sukience, on pociag przecinajacy nam droge. Przejechalismy wskros wagonu. Ludzie wychodzili z naszych glow i siadali na tylnym siedzeniu. Raz sie odwrocilem, ale znalazlem tylko pusta papierowa torbe. Przez otwarte okna wial goracy wiatr. Niosl przejrzyste obrazy z przeszlosci, z przyszlosci, z daleka. Mozna bylo rozsunac je dlonia. Jak firanki. Musialy to byc sny ludzi z tych wszystkich domow zanurzonych w atramentowym swietle, niewidzialnych, tylko od czasu do czasu blaszane dachy odbijaly rudy ksiezycowy blask. Jechalismy bez przerwy z jednym tankowaniem. Facet wyszedl ze swojej budki i nie kazal nam nawet wylaczyc silnika. Pewnie sie bal, bo pod rozpietym kombinezonem mial kabure z rewolwerem. Gdy wydawal reszte, przesunal bron na srodek brzucha i nie odwrocil sie, poki nie ruszylismy. Jak nalewalem, balem sie, ze strzeli mi w plecy - powiedzial Piotrek. Chcial zapalic. W ostatniej chwili wyrwalem mu zapalniczke. Caly cuchnal. W butach musiala mu chlupac benzyna. Dojechalismy o swicie. Po drodze byl ten dlugi, wyniosly i samotny grzbiet, na ktory wspielismy sie piecioma zakosami, ciemnosc raptem pekla, niebo przelamalo sie na szczycie i tam, po drugiej stronie, wstawal juz dzien - ogromny, majestatyczny, w purpurowych pioropuszach, wielkie zlote lustro odbijalo szare i granatowe pasma chmur, plomien juz je nadgryzal, za chwile mialy sie zajac, splonac do szczetu, lecz nie podnieslismy nawet wzroku. Dojechalismy o swicie. Wysiadlem i poszedlem zarosnieta sciezka do drzwi. Stol, krzesla, szklanki, zlamany papieros z wyciekajaca struzka tytoniu, nieruchome zielone oczy kota, nic sie nie zmienialo. Tylko tykanie zegara probowalo sie z tym uporac. Wrocilem do auta. Piotrek siedzial z reka na klamce, palce drugiej zaplataly sie w breloczek tkwiacego w stacyjce kluczka. Spal. Zula Egipt Dla Jacka Sucheckiego, ktory pierwszy wymyslil i opisal Zule Egipt. Na mapie wyglada to calkiem zwyczajnie. Odleglosc w linii prostej mozna zmierzyc jednym papierosem marlboro albo kapitan, caro jest troche za krotkie. Wypalilem wtedy kilka paczek dluzszych i krotszych papierosow. Byl wieczor, bylo cieplo i duszno. W samochodzie mialem wszystko, co potrzebne jest w drodze: kasety z Rolingstonsami, zeby podspiewywac, benzyne w kanistrach, zeby nie szukac: stacji, niemiecka wodke o migdalowym smaku, zeby bron Boze nie poczuc sie gorzej. Czarne siedzenia pachnialy ta mieszanina, a przez otwarte okna wpadal kurz, wiec od czasu do czasu musialem pociagnac lyk - ot tak, dla zwilzenia warg. Chcialem tej nocy zajechac bardzo daleko i bylem rozsadny. Czterysta kilometrow plus dwa spore miasta po drodze to jest cos, czego trzeba podejmowac sie z jasna glowa. Coz to byla za pora? Ani sladu samochodow. Zupelnie jak w dzien pierwszej komunii albo jakiegos serialu. Zapadala ciemnosc. Zapalilem swiatla. Swiecily jakos tak, jakby chcialy obejrzec sie za siebie. Ale to nie mialo znaczenia, bo nie przekraczalem osiemdziesiatki. Ten samochod w ogole nie przekraczal osiemdziesiatki. Na odleglych wzgorzach polyskiwaly zolte szyby. Po ciezkim dniu. wszyscy jedli, co tam kto mial do zjedzenia. W szopach stygly traktory. Pod gorke musialem wrzucac trojke albo dwojke, bo silnik pokaslywal, jakby mial czegos za malo. W Luznej zobaczylem na szybie krople deszczu. Asfalt stal sie czarny i aksamitny. Opony - z przodu Michelin i Continental, z tylu bieznikowana polska i lysa ruska - wydawaly wysokie, podobne do syku brzeczenie. Bardzo spodobal mi sie ten dzwiek i na chwile wylaczylem Rolingstonsow. Wycieraczki zgarnialy wode w jakims nieslychanie wolnym tempie i mialem wrazenie, ze snie, ze prowadze we snie, a pojazd, jak to we snie bywa, wymknie sie spod mojej wladzy i ulegnie lagodnej katastrofie, ktorej finalem bedzie przebudzenie. Pociagnalem lyk. Ten smak nie mogl byc snem. Zeby go jakos zniesc, puscilem Toma Waitsa. Przez okno wpadaly krople, a na horyzoncie polyskiwaly zimne swiatla telewizorow. Zrobilo sie calkiem pod gore i pozostala tylko dwojka oraz lekki niepokoj, bo cisnienie oleju bylo raczej oplakane. W koncu sie wygrzebalem i zobaczylem kosciol. Caly w jarzeniowych swiatlach, wielki jak trzeba, wysoki i calkowicie awangardowy. Przypominal jakis masowiec albo kontenerowiec do przewozu dusz. Pociagnalem sobie i zaczalem zjezdzac. Droga jak rzucona w ciemnosc czarna wstazka wila sie, opadala serpentynami, splotami, arabeskami na dno ciemnego morza, a ludzkie siedziby polyskiwaly w dole jak plankton. Wlasciwie bylo mi calkiem dobrze i przestalem nawet myslec o policji, przestalem martwic sie brakiem prawa jazdy, a koniecznosc posiadania dowodu rejestracyjnego wydala mi sie jakas niegrozna fanaberia malo realnych, odleglych urzedow. Krecilem kolkiem i nie oczekiwalem niczego. Odtwarzacz mial autorewers. W Staszkowce padalo tak samo jak w Luznej i kilka swiatel odbijalo sie w lustrze szosy. Na przystanku PKS zmagaly sie dwa cienie. Probowaly walczyc albo sie kochac. Pomyslalem sobie:,,W Staszkowce pod skrzydlami nocy wre walka albo rozkwita milosc." Wiekszosc moich mysli wlasnie tak wygladala. Migdalowka coraz bardziej przypominala orzechowke. To by sie nawet zgadzalo - zmienialem przeciez szerokosci geograficzne. Na poludniu migdaly, na polnocy orzechy. Minalem Ciezkowice. Bardzo chcialem wjechac na gore, na rynek, lecz czas deptal mi po pietach, a letnia noc byla krotka. Musialem zadowolic sie pamiecia. Rynek byl troche starodawny, pelen cienia kasztanowcow, a na srodku rozsiadla sie szeroko strazacka remiza. Chlod panowal tam w najgoretsze dni. Knajpa nazywala sie "Legenda" i kiedys - jakze dobrze to pamietam - zaladowalismy tam z doktorem S. mnostwo butelek rosyjskiego szampana. Do bagaznika. A potem pojechalismy na poludnie. Plaskie wzgorze pozostaje z prawej strony z tylu, a pojedyncze swiatla, gdyby nie ten deszcz, mozna by wziac za gwiazdy. Pode mna, pod wiaduktem, mokna srebrne szyny. Sygnalizacja stanela na zielonym swietle, lecz ani sladu zadnego pociagu. Tom Waits spiewa jak aktor, na ktorego zawalila sie dekoracja. Zrujnowana scena, zlomowisko tektury, deski, szmaty - wszystko, co mialo przedstawiac swiat, a on w srodku tego, tak jak ja w srodku tej podrozy, szescdziesiat na godzine z jednym niedopalajacym cylindrem. Juz nie mysle o glinach. Radiowozy sa popsute, komendanci posterunkow maja imieniny, a ja jestem niewidzialny. W Gromniku brudne akwarium knajpy wydzielalo troche swiatla, lecz to bylo za malo, by zdradzil mnie blysk karoserii. W Siedliskach zaufalem instynktowi i skrecilem w lewo, w zapyziala asfaltowa drozke. Ani psa z kulawa noga, ani czlowieka, ani pojazdu. Droga wije sie w gore, a ciemnosc jest taka, ze auto z trudem ja przebija. Po obu stronach szosy czuje przepascie, na dnie ktorych bulgocze kara i potepienie. Musialem wylaczyc Waitsa i puscic Jumping Jack Flash, zeby to jakos szlo. W koncu wyjechalem na ostatnie wzgorze i w oddali zobaczylem wielka lune. To miasto Tarnow plonelo i nie mialo zamiaru isc spac. Zrobilo sie szeroko i gladko, wiec przekroczylem chyba nawet te osiemdziesiatke, bo jak najszybciej chcialem zatopic sie w ekstatycznym szumie szosy E22, ruszyc troche na zachod, a potem prosto na polnoc. Z daleka zobaczylem sygnalizacje. Przeczuwajac jej rytm, wcisnalem pedal do dechy i z calkowitym zaufaniem wpadlem na skrzyzowanie, by gdzies tak w polowie skretu poczuc, ze jednak troche za bardzo tego i walnalem prawym przednim o wysoki kraweznik. Samochod wylecial w gore, opadl, ale cos jest inaczej niz bylo, wiec wysiadlem, zeby zobaczyc. Pod latarnia jasna jak srodek dnia ujrzalem, ze opona rozpruta jest na dobre pietnascie centymetrow, a ramie dolnego wahacza dotyka niemal asfaltu, bo sworzen pstryknal jak zapalka. Niezle pierdolnelo - pomyslalem sobie. Przytulilem samochod do kraweznika i wylaczylem silnik. Bylo pozno. Pociagnalem jeszcze lyk i rozlozylem sie na tylnym siedzeniu. Deszcz przestal padac. Zbudzil mnie halas, zaduch i goraco. Lezalem dluga chwile z zamknietymi oczami i probowalem zgadnac, gdzie jestem. Pomogl mi dotyk i wech. Ale minelo sporo czasu, zanim odwazylem sie podniesc glowe i wyjrzec przez okno. Zobaczylem ruchoma sciane. Sunela obok i miala napisy w roznych jezykach. Czasem robila sie bura i gladka, a potem znow pojawialy sie wielkie litery. W koncu zrozumialem. Ta sciana zrobiona byla z ciezarowek, z wielkich tirow z naczepami. Usilowaly mnie ominac. Stalem na wylotowce z miasta, a znaki zakazu zatrzymywania sterczaly jak drzewa w parkowej alei. Byl ranek. Ciezarowki ruszaly w dalekie trasy. Moj samochod stal dosyc glupio. Postanowilem to zlekcewazyc i spac dalej. Sen jest najlepszym przyjacielem czlowieka. Ale sie nie udalo, bo cos zastukalo w okno. Podnioslem glowe i zobaczylem policjanta w bialej czapce. Podjechal pod prad z wlaczona musztardowa i pukal. Podnioslem sie z poslania i bezradnie rozlozylem rece. Sierzant klal i wymachiwal, wiec w koncu opuscilem szybe i powiedzialem: - Panie sierzancie, sam pan widzi, co sie stalo z przednim kolem. Ja nic nie wiem, siedze i pilnuje, a kierowca poszedl po pomoc. - No to, kurwa, chociaz zepchnijcie toto na bok - powiedzial sierzant, wlaczyl syrene i pojechal sobie, bo ciezarowki trabily jak opetane. Poczekalem, az zniknie i wysiadlem. Zatoczylem sie odrobinke, ale zaraz wyprostowalem. Na widok wlasnego pojazdu. Ach, gdzie te nocne blyski i lsnienia, gdziez caly polysk i duchowosc. Ledwo bylo widac, ze bryczka ma kolor zoltobrazowy. Bloto oblepialo karoserie i szyby. Tylko slad po wycieraczkach odbijal troche slonca. Lewy blotnik z platem odpadlego lakieru i szpachli, drzwi przezarte na wylot, atrapa wgieta i przekrzywiona z niklem jak bardzo stare srebro. No, smutek automobilizmu. Wzialem klucz 24, wlaczylem zaplon, podnioslem maske i owym kluczem spialem biedaka na krotko, bo przeciez inaczej nie zapalal. Pieprznelo iskrami jak z tramwajowego pantografu, ale wierny silnik zaskoczyl od razu. Wsiadlem, wlaczylem awaryjne swiatla i na jakims opetanym gazie pokonalem ten cholerny kraweznik. Powylaczalem te wszystkie druty i obwody, trzasnalem drzwiami i poszedlem, by o tym wszystkim zapomniec. Ale nie uszedlem daleko. Tyle tylko, by minac kwartal schludnej podmiejskiej zabudowy, odnalezc wsrod krzakow wczesny sklep i usiasc pomiedzy lazikami z piwem w rece, bo pragnienie obijalo sie we wnetrzu jak jakis szczur albo ptak. Hen daleko jasnial kolos kosciola i przypominal wpol zatopiony krazownik. Byl dostojny, wielki i samotny. Piwo mialo slodkawy smak. Nazywalo sie "Nadbuzanskie". To byl znak, ironiczny znak. Tam wlasnie jechalem. Nad rzeke Bug. Lumpy obok lizaly rany zadane przez noc i nieumiarkowanie. Gwarzylem sobie z nimi i palilem ich tanie papierosy. Wspolnie narzekalismy na wycienczenie. Znuzyla mnie ich nieruchomosc. Wskoczylem do autobusu i pojechalem w strone centrum miasta. A tam odbywal sie wielki targ. Brodzilem miedzy wyspami salaty i pomidorow, po kostki w nurcie interesow, taniochy i biedy. Purpurowe glowy kapusty lezaly w piramidach jak trofea rewolucji, a fasola przypominala zlote runo dalekich krain. Kupilem jedno czerwone jablko i dwa zolte piwa w puszkach. Musialem znalezc jakies miejsce, zeby zastanowic sie nad soba. Usiadlem nieopodal drewnianego kosciolka blisko kolejowych torow. Spiewaly ptaki, w trawie drzala jeszcze rosa. Po drugim piwie postanowilem doczekac zmroku. Wtedy przybeda jacys anieli i wyciagna mnie z tego. U konca drogi, w ktora sie wybieralem, doktor S. popijal na tarasie alkohol, a rzeka rozlewala sie u jego stop, byc moze nawet nie obutych. W zaroslach czaple i perkozy wychowywaly swoje mlode. I powinienem tam byc, by dokonczyc zawilej rozmowy sprzed roku, rozmowy, ktorej przez niesmialosc mielismy nie dokonczyc nigdy. Labedzie jak godla niewinnosci, tatarak jak kurtyna zapomnienia i szeroki kojacy nurt rzeki. Na zbielalych od slonca deskach, o zmierzchu, gdy w oddali slychac muczenie krow, jazgot kundli i jeszcze dzwiek dzwonu - tak sobie to wyobrazalem. Rosa zniknela i musialem wstac, bo slonce odnalazlo moja kryjowke. Zapowiadal sie goracy, bezchmurny dzien. Odnalazlem droge do rynku. Strumyczki tlumu sciekaly ze wszystkich stron. Tutaj nie odnajdzie mnie nikt - tak sobie myslalem. Krazylem dookola i wypatrywalem jakiegos przyzwoitego szyldu. W koncu znalazlem cos takiego. Byl kelner, byl barman, a na kontuarze syczalo ekspresso i ani jednego alfonsiaka. Najpierw poszedlem do milutkiego sraczyka, zeby sie sobie przyjrzec. I dobrze zrobilem. Na szczescie bylo mydlo. Recznika wprawdzie nie mieli, ale uzylem koszulki, pilnujac, by byla to ta strona od plecow. Teraz moglem zasiasc wsrod ludzi. Ale w knajpce nie bylo nikogo. Tylko barman o nieprzeniknionej twarzy i niepokalanej koszuli. Klapnalem na stolek i poprosilem o duza kawe i mala brandy. Za szyba zule naradzali sie w sprawie owocowego wina. Slonce ich opromienialo. Biale mury jasnialy, a dachowki byly czerwiensze od najczerwienszych roz. W ogole na zewnatrz bylo duzo blasku. Golebie spacerowaly jak u siebie. Pomyslalem, ze gdyby ktorys wdreptal przez uchylone drzwi, nakarmilbym go okruszynkami. Tylko ciekawe, skad bym je wzial. Moze barman albo ukryty na zapleczu kelner odsprzedaliby mi swoje. Tak, posadzilbym golebia na skraju popielniczki i karmil, i wiodl rozmowe albo zabawilibysmy sie w jakas nieskomplikowana gre. Moglby nawet sprowadzic kolegow. Bylem w zyczliwym nastroju. Gdy Ronsard rozszedl sie po ciele, gdy kawa na swych czarnych skrzydelkach poniosla go w najdalsze zakamarki, natychmiast zamowilem nastepny kieliszek, wypilem, zaplacilem i zeby nie ocipiec z radosci, wyszedlem. Nie do wiary, ale na zewnatrz wciaz czulo sie chlod poranka. Niewidzialne drobinki wilgoci wirowaly niczym drobinki kurzu. Mury tchnely przyjemnym zimnem. Twarze przechodniow wyrazaly zadowolenie i przychylnosc. Nikomu nic sie nie psulo. Ruszylem podziwiac wystawy, wykusze, luki, niespodzianki przecznic, cala te obfitosc ludzkich pomyslow i osiagniec. Srebro i zloto, porcelana i metal. Twarde serduszka mechanizmow postukiwaly w witrynach, a ptaki pily wode z kamiennych wodotryskow. Harmonia panowala niepodzielnie i, podobnie jak czasami cisze, tak i ja mozna bylo kroic nozem. Pieknosci promenowaly z dostojenstwem wlasciwym schylkowi lata niczym Pomony w tureckich marmurkach. Mezczyzni szli obok spokojnie i dumnie. Na klombach dojrzewaly kwiaty. Zrobilem kilka rund, starajac sie nikogo nie wyprzedzac. Nie mialem dobrego wygladu ani zbyt wielu ozdob, ale nadrabialem to przekonaniem, ze wszyscy ludzie sa bracmi. Staruszkowie tkwili w otwartych oknach, a lokcie mieli wsparte na barwnych poduszkach. W zamknietych oknach odbijal sie blekit i wygladalo to tak, jakby starcy zerkali na miasto z lufcikow w niebiesiech. Ale bylem zmeczony i wkrotce rozbolaly mnie nogi. W perspektywie ulicy dostrzeglem biale krzesla i parasole, ktorych cienie padaly ukosnie na bruk. To te ciemne plamy mnie zwabily. W ich zasiegu musial panowac poranny chlod, ktory powoli ustepowal z innych miejsc. Metalowe krzeslo bylo zimne. Dostalem butelke piwa Hubertus. Na etykietce przedstawione bylo rozlozyste poroze, w ktorym mysliwy Hubert, jeszcze nie swiety, a calkiem laicki, dostrzegl znak krzyza i porzucil lowy, by slawic imie Pana. To piwo ostatni raz pilem z doktorem S. Tamta knajpa pograzona byla w mroku, a szeregi skoczow i burbonow lypaly na pokuszenie, lecz bylismy bez grosza. I zupelnie jak swieci Huberci bylismy znuzeni lowami, pogonia i wysilkiem. Patrzylismy ze spokojem, jak omywaja nas fale przedpoludnia - gladcy, odporni, nieporuszeni, nasyceni ciezarem minionej nocy, obojetni na przybor zdarzen i uczuc. Niebo nad nami i nad Palacem Kultury bylo puste jak mineral, jakis lazuryt. Wpuszczalismy w siebie zimne strumyki w miejsce, gdzie powinny znajdowac sie serca albo instrumenty jeszcze czulsze. Wcale nie cierpielismy. Poszlismy potem do wielkiej ksiegarni, wielkiej jak dworzec, zeby szukac jednej ksiazki. Szczupla postac doktora S. malala w perspektywie papierowych wawozow, a ja zostalem przy wejsciu. Doktor wrocil i bezradnie rozlozyl rece. Wiec wyszlismy i dwa tramwaje uwiozly nas w przeciwne strony, ale to nie mialo zadnego znaczenia, bo szalenstwo mieszkalo juz we wszystkich dzielnicach. A tutaj jeszcze przez chwile grozila mi sielanka. Kobiety wciaz byly piekne, moze tylko troche bardziej spocone. Czegos jednak brakowalo w kompozycji temperatur, trunkow i swiatla. Slonce siegalo teraz we wszystkie miejsca. Rownowaga powoli przepadala. Cos popiskiwalo w tej harmonii jak w nadpsutym wnetrzu akordeonu. Pomyslalem o brandy. I to nie byla zla mysl. Wspomnienie doktora S. przesunelo sie w miejsce, gdzie przechowuje sie rzeczy minione i takie, z ktorych nie plynie zadna nauczka. Zostawilem pieniadze, zgrzytnalem krzeslem i poszedlem sobie pomyslec i nie zostawiac sladow. Targowisko pustoszalo. Zielone budy kolysaly sie w oleistej przestrzeni. Ani sladu porannego przepychu. Dziad z wezem gnal przed soba resztki bogactwa w strone scieku. Ludzie byli ociezali. Twarze mezczyzn obrzmialy i osuwaly sie w dol jak ciasto albo mokra glina. Na przegubach nad zegarkami tworzyly sie walki, prawdziwe nawisy ciala. Czesc kobiet zniknela, a z tymi, ktore pozostaly, nikt sie specjalnie nie certolil. Czulem sie jak wypchany czyms gorszym niz trociny. Toczylem sie w dol, ku rowninie coraz rzadziej poroslej domami, a przeznaczenie deptalo mi po pietach. W dole wisialo slonce. Wciaz mialem z gorki. Chlopaki w kaskach i na deskorolkach wyprzedzali mnie stadami. Pozostawiali w przestrzeni drzace emblematy smierci: czaszki, piszczele i slowa, ktore sialy strach. Nie mialem wyjscia, w kieszeni mialem dwa piwa, wsiadlem do autobusu i pojechalem na peryferie. Wysiadlem przystanek wczesniej, zeby odwlec chwile spotkania. Szedlem sobie jakby nigdy nic, jakbym wracal na zasluzony odpoczynek do jednego z tych przytulnych domow. Polyskliwy sznur samochodow sunal z lewej strony, a z zapachem spalin docierala do mnie won poszczegolnych marek. Cos jak Eden, Zbawienie, Cud, Satori albo Jeruzalem. W tym lsnieniu, w tym polysku, w nazwach niosacych aromaty, w tym strumieniu rozkoszy dostrzeglem plame mojej limuzyny. Tkwila w rwacym, mieniacym sie potoku jak omszaly glaz. Niczym dziura w asfalcie, niczym szklane uzywane oko, niczym Bog wie co lypala na mnie zasmarowanym zadem. Stanalem na rogu i udawalem, ze jej nie znam, a potem poszedlem w strone kosciola przypominajacego krazownik. Stal na wzgorzu. U jego stop tkwily rudery z zoltej cegly. Wszedzie rosla marchew i kapusta, pozywienie biednych ludzi. Kobieta w czarnej chuscie schodzila sciezka, a dluga motyka na jej ramieniu przypominala kose. Spojrzala na mnie nieufnie, bo mury na szczycie byly surowe, nagie i pozbawione okien. Ktoz o tej porze mogl odwiedzac kosciol w budowie, jesli nie zlodziej budowlany. Machnalem na to reka i grzecznie przepuscilem warzywniczke. Nawa byla pusta i wielka. Zapach mokrego piasku przypominal won rzecznego brzegu, a chlod wnetrze groty. Drzwi jeszcze nie bylo, wiec nie moglo byc mowy o wlamaniu. Taczki staly w nierownym szeregu, a rekojesci wznosily sie do sklepienia, jakby trwala tutaj jakas dziwna msza przedmiotow. Beben betoniarki tkwil na lewo od nie istniejacego oltarza, a kabel byl odlaczony i lezal obok zwiniety porzadnie jak lina w lodzi kapitana Ahaba. Chrzest drobnych kamyczkow sprawial, ze powietrze trzeszczalo jak naladowane elektrycznoscia. Worki z wapnem i cementem lezaly pod sciana nieruchomo i cielesnie jak bydleta oczekujace na ofiare albo juz po. W ogole ta robociarska sceneria miala nastroj skupienia. Przez waskie wysokie otwory okienne wlewal sie czerwony blask slonca. W zakrystii zamiast ornatow wisialy cajgi. Gumiaki lezaly na kupie w rogu jak zywa platanina nie wiadomo czego. Znalazlem skrzynke mineralnej. Wypilem jedna za zdrowie wolnomularzy. Odkrylem schody i ruszylem w gore. Spirala bez poreczy przecinala kolejne kondygnacje, podesty i tarasy otwarte to na jedna, to na inna strone swiata. Pogubilem sie w rachunku stopni i okrazen. Bylo za wysoko, za bardzo wialo i za bardzo sie balem. Pod koniec szedlem prawie na czworakach. Stopnie byly chropawe i kanciaste, jeszcze nie stepione ludzka noga. Przypominaly skale. Wkrotce zaczelo mi sie wydawac, ze wieza chwieje sie. Usiadlem i dodalem sobie odwagi jednym z moich piw. Przypomnialo mi sie popoludnie, gdy zniknela Zula Egipt. Wybralismy sie wtedy we trojke do kina. Kino bylo w samym srodku miasta, na drugim pietrze Palacu starej upadajacej kultury. Moze to nas wlasnie skusilo. A moze fakt, ze tylko tam szly filmy, w ktorych dzialo sie stosunkowo niewiele, ludzie byli normalnych rozmiarow i jezeli padal trup, to jeden albo dwa, w kazdym razie mialo sie czas, by te trupy oplakac. Film snul sie powoli. Pomiedzy sekwencjami panowal pejzaz albo milczenie. Zula siedziala miedzy nami i wysylala fale ciepla. Mialem pewnosc, ze doktor robi to samo, co i ja: ociera sie grzbietem dloni o jej udo w czarnej ponczosze, powracajacej tego lata do lask. Nie musialem zerkac w bok, by upewnic sie, ze jest piekna. Na tym polegalo niebezpieczenstwo. Zula nalezala do tych istot, ktorych pojawienie uruchamia wyobraznie. W miejsce, ktore zajmowala w czasie i przestrzeni, moglismy wpakowac wszystko, co nasze zeswirowane od alkoholu i kombinacji umysly byly w stanie wyprodukowac. Zabieralismy ja w rozne miejsca i czesto zapominalismy ojej istnieniu. Pochlaniala nas rozmowa o niej, ukladanie lamiglowek, a ona sama byla jedynie kluczem tego szyfru. Czasem wpadala w zlosc. Nie byla przeciez idiotka. Chociaz mogla byc i pewnie by nam to nie przeszkadzalo, a wrecz odwrotnie. A teraz siedzielismy w pustej sali, kilka glow przed nami czernilo sie niewyraznie, doktor gladzil prawe udo, ja lewe i bardzo sie staralismy, by nasze dlonie sie nie spotkaly. Wlasnie po to potrzebna nam byla Zula. A potem film sie skonczyl. Krzesla strzelaly rzadko i anemicznie jak oddzial w rozsypce i odwrocie. Zula wyszla pierwsza, a my za nia, jak zwykle w poczuciu jakiegos lajdackiego i rozkosznego wspolnictwa. Korytarzami pod kandelabrami, pod stiukami, wsrod boazerii dotarlismy do wielkiego hallu i wtedy Zula powiedziala, ze idzie do toalety i zaraz wroci. Zapalilismy i czekalismy. Po jednym papierosie powiedzialem, ze trzeba chyba jej poszukac, a doktor powiedzial, ze mozemy wypalic po jeszcze jednym, bo niekoniecznie poszla sikac. Po drugim zeszlismy na dol i przesluchalismy babcie klozetowa na okolicznosc czarnych ponczoch. Babcia odrzekla, ze i owszem, byla chwile, a potem udala sie w kierunku wind. Wind? A po jaka nagla, skoro mielismy pojsc i napic sie jak zwykle? Windy byly trzy. W jednej, otwartej, stala panienka niczym stewardessa, tyle ze na nogach pierwszego pilota. Grzecznie na nas patrzyla. Zapytalismy, ale ona nic. Zaczekalismy, az dwie inne zrobia kolko i wroca. Trzecia wiedziala. Zula zazyczyla sobie siodme pietro. Dlaczego akurat siodme? Wysiedlismy, ale tam nic nie bylo: kilometry korytarzy, setki drzwi, zielone chodniki i mosiezne zyrandole. No, labirynt i monotonia. Nadszedl jakis facet o wygladzie godnym i madrym, ale go nie zapytalismy. Chodz, pojedziemy na 32-gie, widokowe - powiedzialem. - Nie jest znowu taka bystra. A bilety? Kupimy u konduktora? Trafila sie akurat stewardessa. Bez mrugniecia wziela kase i wysadzila nas, gdzie trzeba. -Fajnie sie jechalo - powiedzial doktor. To bylo lato i gawiedz okupowala ten panoramiczny etaz. Dziatwa miejska i wiejska, gospodynie i gospodarze, parobcy nasi i zagraniczni, i jak wszedzie, gdzie nie ciemno i mozna cos pstryknac, Japonczycy. Podeszlismy do jednego parapetu i zerknelismy. Szary duszny upal rozmywal dalekie kontury, a blizej tez nie bylo lepiej. Tam sa te wszystkie knajpy - powiedzial doktor, a melancholia w jego glosie zabrzmiala prosto i naturalnie. Wezmy teleskop, to poczytamy sobie etykietki. Ale teleskopy oblezone byly przez pionierow. Wtedy zobaczylismy Zule. Minela nas o kilkanascie krokow i zniknela za zakretem galerii. Ruszylismy w tamta strone, a doktor wydal komende, zeby obstawic windy. Wiec zostalem. Pobiegl troche przyczajony, pewnie widzial to na jakims filmie i zanurkowal w tlum. Potem zobaczylem go, jak wynurza sie z przeciwnej strony i znowu znika. Zrobil dwa okrazenia i bezradnie rozlozyl rece. -Przepadla. W cos sie zmienila. Dalismy sobie spokoj z windami i ruszylismy razem, by juz po chwili dostrzec niepozorne drzwi wiodace na klatke schodowa, a napis glosil, ze obcym bron Boze. W zimnym powietrzu, w obojetnym swietle jarzeniowek zapach jej perfum byl tak wyrazny, ze tylko zerknelismy na siebie przelotnie i krok nam sie wydluzyl. Pielismy sie po dwa stopnie, dopoki czwarte czy piate pietro nie dalo nam rady. Doktor zawisl na poreczy i wystekal: -Tez jej sie zachcialo. Ile to jeszcze moze byc? -Piec, szesc - rzucilem na rybke. W miare wspinaczki wszystko sie zwezalo, jakbysmy podrozowali wewnatrz piramidy. W koncu schody sie skonczyly i zaczal jakis zelazny trap, a wszedzie wisialy napisy, ze robi sie strasznie niebezpiecznie i w ogole potwornosc z trupia czacha. Idziemy? - zapytalem. No a co. Nasze kroki zadudnily na stalowych plytach i znalezlismy sie w mrocznym gabineciku pelnym rur, przewodow i drucianych siatek chroniacych szafy wyladowane elektrycznoscia. Na cztery strony swiata wygladaly waskie okna pozbawione szyb. I nic wiecej. Kilka metrow w gorze byl wlaz zamkniety na klodke. Tam jest ta iglica, nie? - zapytal doktor. Czujesz perfumy? Nie wiem. A potem to zobaczylem i mu pokazalem: czarna torebke z matowej skory i czarne czolenka porzucone pod jednym z okien. Widzialem, jak blednie. I nikt nigdy nie odnalazl Zuli Egipt. Ani my zywej, ani nikt inny martwej. A przynajmniej nic o tym nie wiedzielismy, chociaz pytalismy tu i owdzie i kupowalismy Expres Wieczorny. No wiec w gore bylo jeszcze troche i sobie usiadlem, zeby odpoczac. Moja limuzyna zmienila sie w malutka dziurke w pejzazu. Odleglosc i swiatlo zmierzchu zacerowaly ja bez sladu. Nad widnokregiem wstawala liliowa mgla. O tej porze doktor S. przechodzil skrzypiacym tarasem w glab domu, zdejmowal szlafrok i wkladal jakies ubranie, zeby jako tako wypasc w sklepie tuz przed zamknieciem. Potem powoli, wyboista droga wsrod topol pachnacych slodko i mdlaco, uwazajac na zawieszenie sunal w strone wielkiego placu w srodku wsi. Plac byl pusty. Cien wysokiej koscielnej wiezy przesuwal sie po nim w poszukiwaniu jakiejs konkretnej godziny. Ale na udeptanym cyferblacie panowala wiecznosc. Obarczony stosownymi do nastroju butelkami doktor delikatnie zamykal drzwi, wsiadal do samochodu i ruszal wzdluz wielkiego rozlewiska, ktore wygladalo tak, jakby niebo spadlo na ziemie razem z oblokami, a labedzie i gesi byly jak aniolowie. Horyzont zakreslala zielona i poszarpana linia. Moj widnokrag nabieral koloru nadpsutego miesa. Czerwien slonca mieszala sie z fioletem dymu. Wiatr mieszal mi w glowie. Ale pozbieralem sie i podjalem wspinaczke. Czulem w srodku ogien, a na powierzchni elektryczne mrowienie. Moze byly to znaki tesknoty. Dom doktora stal na palach i mial taras, ktory wychodzil na rzeke. W dzien trzeba bylo przesuwac fotele, przestawiac splowialy parasol, by uciec przed sloncem. Pod wieczor troche cienia rzucaly winne pnacza. Wszystko razem przypominalo nieco miniaturowa pustynie z rozrzuconymi oazami: lodowka w piwniczce, zakamarek za drewniana lawa, porozstawiane to tu, to tam szklanki, zapomniane niby to przez zapomnienie i nie dopite, waskie lozko ze stosem kocow, wsrod ktorych butelka piwa zachowywala chlod przez caly upalny dzien. Gdy zniknela Zula Egipt, doktor wielokrotnie prowadzil mnie tym szlakiem. Przedtem zreszta - nie badzmy obludni - zdarzalo sie to rownie czesto. O zmierzchu, u brzegu nocy bylismy juz spokojni i napojeni. Czasem siadalismy po prostu w zimnym swietle lodowki, czasem pod ksiezycowym cieniem winorosli. W dzien czlapal w swoim niebieskim spranym szlafroku i wyklocal sie z radiem i telewizorem o wszystkie glupie i przerazliwe wiesci, ktore przynosily te w gruncie rzeczy niewinne maszyny. Gdy konczyly sie programy, gdy odzywaly sie pierwsze takty skocznej melodii, doktor wyciagal - bo tak bylo latwiej i pogardliwiej - kable z kontaktow i wlaczal ktoras ze swoich plyt. Potem sadowil sie w wyplatanym fotelu z butelka w zasiegu reki i gramofonem tez w zasiegu, a muzyka z czasow srodkowej tyranii splywala na jego udreczona dusze. Lagodne kolysanie dzwiekow, delikatny dotyk alkoholu i tak az po dno butelki, po ostatni rowek plyty i ostateczna glebine snu. Tak. Wlasnie po to uruchomilem ten nieuruchamialny samochod. Nawet teraz, nad ziemia, prawie w niebie mialem nadzieje, ze za pomoca tego piwa, ktore mi zostalo, dokonam cudu i rusze w dalsza droge. Moze dopiero o swicie, gdy ruch obumrze na godzine lub dwie, moze wtedy ujade sto, dwiescie kilometrow bocznymi drogami, przeczekam poludnie i popoludnie w jakims zakamarku i potem znowu, kluczac, gapiac sie w mape i wsteczne lusterko, pojade dalej i o polnocy okraze to wielkie miasto i jakos dotre na resztkach paliwa, bez papierosow, nad ogromne rozlewisko, a ksiezyc bedzie czerwony i nieruchomy tuz nad horyzontem. Moze nawet porzuce ten wrak i autostopem, zmyslajac historie, opowiadajac dyrdymaly, zeby odwrocic uwage kierowcow od paczek papierosow, ktorymi sie bede czestowal, dojade, zeby wejsc po specznialych od wilgoci schodach i przez szerokie, obramowane winorosla drzwi tarasu zobaczyc pijaniutenkiego doktora, jak probuje nadazyc za glosem Marii Callas albo Vana Morrisona, a cmy beda tlukly w szybe, jakby ciagnely do muzyki. Gdy osiagnalem szczyt, slonce dotykalo linii widnokregu. Moje ubranie lopotalo. Nie bylo tu nic. Wiatr wymiotl: najdrobniejsze ziarnka piasku. Wszystkie wieze miasta, wszystkie niebotyczne kominy, bezkresne plaszczyzny biurowcow, pajeczyny drutow i kolejowych torow, autobusy i poczekalnie, hektary blaszanych dachow, fotele na wystawach, ubrania na przechodniach - wszystko plonelo i czernialo jak zweglony papier. Czulem swad gumy, oleju, goracego metalu, a czarne chmury zwisaly nad miastem jak parasol. Nie bylo ognia, tylko ciemne, duszne swiatlo, jakie zdarza sie w snach. Golnalem sobie drugie piwo i usiadlem, bo nigdzie nie bylo zadnej poreczy. Slonce zsunelo sie za horyzont i tylko jakies monstrualne cienie zmagaly sie na rowninie. Potem zapadla ciemnosc i miasto zmienilo sie w krag dalekich ognisk. I nie pojechalem dalej. Opuscila mnie odwaga i porzucila wola. Pozna noca dobrzy ludzie wskazali mi dom pan Waldka. To byla rudera z czerwonej cegly ukryta w zarosnietym ogrodzie. "Pan Waldek to zrobi" mowili. Przedarlem sie przez gaszcz, pokrzywy liznely mnie po ramieniu, a w oknach bylo ciemno. Mimo to nacisnalem dzwonek. Pani Waldkowa w papilotach i bez leku otworzyla mi drzwi i zapytala, czy mam dobrze w glowie. Powiedziala, ze pan Waldek spi i sie nie zbudzi. Ale zbudzil sie calkiem szybko i odziany od stop do glow stanal za plecami zony. Na pewno do tego snu sie nie rozbieral. Wyszedl na schodki i zapytal "co jest?" Odpowiedzialem, ze nic, tylko pomocy potrzebuje, bo ludzie mowia, ze sie wulkanizatorstwem zajmuje. Ale nie o tej porze - odpowiedzial. Mam flaszke w samochodzie. Przeczesal palcami rzadkie wlosy i powiedzial: - No zobaczymy. Wlasciwie to rozkraczylem sie pod jego domem. Sto metrow, nie wiecej. Doturlalem sie na flaku, podwindowalem auto jego podnosnikiem, zdjalem kolo i potoczylem do komorki oswietlonej jarzeniowka. Pan Waldek wlozyl palec, potem cala dlon i powiedzial "niezle". -Moze to pan od razu wypierdolic albo zalozyc se na szyje. W charakterze wienca. Jak na rajdzie montekarlo. Wtedy poszedlem do auta i przynioslem migdalowa orzechowke. Bylo jeszcze dobre pol litra. Uprzedzilem, co to jest i wypilismy po lyku. Wielka twarz pana Waldka nieco sklesla. -Zobaczymy, co jest w srodku - powiedzial. Detka tez byla rozpruta, ale dalo sie zrobic. Uruchomil jakies elektryczne zelastwo, zasmierdzialo i bylo po dziurze. Potem znow lyknelismy i pan Waldek ze sterty starych opon wyciagnal jakas niemilosiernie lysa, ale cala. -Jest sporo nizsza, ale na felge przypasuje. Zlozyl wszystko do kupy, nadmuchal za pomoca zabytkowego kompresora i poturlalismy calosc do samochodu. Teraz moglismy zajac sie piciem. Zasnalem na stercie opon zwiniety jak prastary waz. Pan Waldek czuwal, by o switaniu mnie obudzic. No, synku. Jest niedziela, masz dwie godziny, zanim zacznie sie ruch. A z tym urwanym wahaczem nie jechalbym wiecej jak czterdziesci. W porannych srebrnych mglach opuszczalem miasto Tarnow ta sama droga, ktora tu zjechalem. Ale po kilku kilometrach i paru zawijasach poczulem, ze nie dam rady. Po prostu. Wycelowalem w lesny parking i postawilem automobil w cieniu. Nie zamykalem drzwi. Mialem nadzieje, ze ktos go sobie wezmie. Zabralem paczke papierosow i ruszylem w bukowy las. Slonce juz wstalo, ale wsrod drzew zalegal wilgotny polmrok. Suche liscie szelescily pod nogami, pachnialo blotem i stara woda. Tu i owdzie pojawialy sie zielono-zlote plamy swiatla. Pomyslalem, ze ten sam blask budzi w tej chwili doktora. Powiewy od rzeki poruszaja misterna i chaotyczna zaslone z listowia, ktora zaslania okno, a sloneczne zajaczki hasaja po jego nieruchomej twarzy. I jesli nie zaopatrzyl sie w nowy gramofon, jesli ma ten stary i nadpsuty, to w cichym i rozswietlonym wnetrzu slychac teraz regularny trzask igly na ostatnim rowku ostatniej sluchanej w nocy plyty. Monotonne pykniecia przywodza na mysl kolatka, ktory drazy mebel w jasnym pokoju, podczas gdy domownicy tkwia jeszcze w ciemnej sypialni, przykryci, nieswiadomi nieublaganych ruchow swiata. Ten chrobot, te rozfiglowane zajaczki budza w koncu doktora. Ptaki spiewaja i wykonuja ewolucje wsrod pnaczy. Wkurzony ich bezmyslnoscia doktor wstaje z poslania, otwiera drzwi, by wypuscic tytoniowy zaduch i resztki wczorajszych dzwiekow. A potem jak zwykle cos sie znajduje, jakies piwo, lyk dzinu lubuskiego albo cos jeszcze gorszego, ale zawsze. Gdy szczebiot ptaszat osiagal swoje poranne fortissimo, w ruch szly wtyczki i przelaczniki, radio i telewizor rozpoczynaly swoje, a doktor zegluge w dzwiekowej paranoi. Od jajecznicy do szklanki krolewskiego, od zlewozmywaka do grzadki poziomek, gdzie od tygodnia tkwila wpol oprozniona i zapomniana przez jakichs gosci flaszka bialego wytrawnego. Zegluga pomiedzy wysepkami malych krzepiacych zdarzen, wsrod wirow chwilowej trzezwosci, potem godzinne cumowanie przy okraglym szklanym stoliku z maszyna do pisania i historia Zuli Egipt, ktora probowal spisac na wlasny uzytek, nie mogac uwierzyc ani w jej zycie, ani w smierc. Bo Zula zemscila sie za nierealnosc, na ktora ja skazalismy. Przestrzen, pustka i brak okazaly sie wyzwaniem: Zula w szczatkach, Zula kosmitka zbudowana z niewidzialnej materii, Zula aniol odlatujacy do nieba, Zula wyslanniczka eonu milosci, Zula mistyfikatorka oczekujaca gdzies w poblizu na okazje tryumfalnego powrotu, Zula nie istniejaca, Zula, ktora usmiercilismy, Zula produkt swedenborgianskiego piekla, Zula z romansu, Zula harpia, Zula halucynacja... Za duzo, za duzo tego, wiec doktor po godzinie wstawal zly i zrezygnowany i szedl na pieterko poweszyc tu i tam w nadziei, ze nie bedzie musial zapalac swojego pietnastoletniego auta. Myslalem o tym wszystkim i czulem chwilowa ulge. Z gorki na pazurki dotarlem na dno doliny nad strumien. Napilem sie do syta. Potem zagrzebalem sie w lisciach i zasnalem. Gdy sie zbudzilem, zapadal zmierzch. Ruszylem w powrotna droge, ale nie moglem jej odnalezc. Zrobilo sie ciemno. Blakalem sie po lesistych wzgorzach i szukalem szosy. Skonczyly mi sie papierosy i przemoczylem buty. Stracilem nadzieje. Samochod znalazlem, gdy zaczelo szarzec. Kawalek dalej staly dwa inne auta, plonal ogien, a glosy mezczyzn byly podniecone i pijane. Podkradalem sie najciszej jak umialem. Drzwi mojej bryczki byly otwarte, ale kluczyki tkwily w stacyjce. Wlaczylem zaplon i ostroznie podnioslem maske. Po omacku pchnalem dzwigienke ssania i odnalazlem zaciski na rozruszniku. Po trzeciej probie silnik zaskoczyl. Opuscilem klape. Wtedy zobaczylem, ze stoi za mna trzech facetow. Byli starsi, grubi i niewyrazni. Jeden z nich zapytal: - Czego tu szukasz? - Wtedy odpowiedzialem: - Zuli Egipt. - Na to drugi z nich warknal: - My ci, kurwa, damy Egipt - i ruszyl w moja strone. Ale ja bylem szybszy. Wskoczylem na siedzenie, wlaczylem jedynke, puscilem sprzeglo i wcisnalem gaz do dechy. Jeden z nich pierzchnal na bok, a drugiego odciagnal trzeci. Drzwi powachlowaly jak skrzydla, a potem sie zatrzasnely. Wyskoczylem na asfalt i przejechalem spory kawalek, nie zapalajac swiatel. Nie gonil mnie nikt. Przez rzeke Wybieramy pore wczesnego zmierzchu, gdy swiatlo dnia, jeszcze dosc jasne, ukazuje slabosc neonow, obnaza ich sztywna i niechlujna strukture. To trwa ledwo kilkanascie minut. Potem zapada ciemnosc, w ktorej legna sie wszystkie pomylki i oszustwa. Jedziemy dzisiaj? - pyta Nadia. Stoje z rekami w kieszeniach, z opuszczonym wzrokiem. Czubek jej jasnego buta spoczywa na spojeniu chodnikowych plyt, a ciemne rajstopy pochlaniaja swiatlo witryn, reflektorow samochodowych i latarni, bo noga wydaje sie byc zupelnie czarna i cielesna w tym rozedrganym, nietrwalym otoczeniu. Tak - odpowiadam. Bierze mnie za reke, wskakujemy w 138, ktore akurat rusza. Siedzenia sa zimne, a szare metalowe uchwyty maja lepkosc chorego ciala. Na zakrecie w oddalajacych sie swiatlach placu widze jej twarz. Patrzy wprost przed siebie. Tutaj, za rzeka, to wszystko jeszcze trwa: powolny rozklad przeziera zewszad, nasyca powietrze i zadna barwa nie moze zajasniec w ciemnosciach tej dzielnicy. Nadia idzie pierwsza. Zostaje pare krokow z tylu, zeby widziec, jak jej postac porusza sie w zakrzeplej aurze szarosci. Plynie jak srebrzysta ryba przez oleiste wyziewy nocy. Studzienki sciekowe wydzielaja obloki slodkawej woni, brud tych wszystkich cial splukiwanych rzadko i niedbale w zimnej wodzie nad zeliwnymi zlewami. Widze jej tylek pod jasnym materialem sukienki, twarde i zarazem lagodne falowanie przyciaga wzrok dwoch gliniarzy palacych papierosy w mdlym blasku jakiejs zakratowanej wystawy. Odwracaja za nia glowe i srebrne orly na czapkach blyskaja w polmroku. Przechodze tak blisko, ze czuje ich zapach. Nadia skreca w lewo, na ulice, gdzie chodnik oddzielony jest od jezdni bialo-czerwonym lancuchem rozpietym na slupkach. Kiedys jezdzil tedy tramwaj, ale teraz zatopione w bruku szyny sa zardzewiale. Zamyka w dloni zelazne ogniwa lancucha. Przesuwaja sie w jej palcach jak paciorki rozanca. Ta przypadkowa modlitwa pozostawia na jej rece drobinki tlustego kurzu, brunatne pasmo przecina srodkowe stawy czterech palcow. Przystaje, robi pol obrotu, a reflektory jadacej z przeciwka ciezarowki oswietlaja kontur jej sylwetki. Wlosy bieleja jak aureola. -Wejde do Eskapady, dobrze? Kiwam glowa. Odwraca sie bez slowa i wbiega po schodach lekko, prawie beztrosko. Nie chce mi sie siegac pamiecia do minionego czasu. To nie jest rzecz pamieci. Poruszamy sie jak owady, jak robaki w ziemi, na oslep i tylko smak pokarmu sprawia, ze sie zatrzymujemy. Niemal jej nie dotykam. Ogladam jej cialo podczas tych nieskonczenie monotonnych codziennych zajec, gdy przechodzi z pokoju do pokoju, do kuchni, do sypialni, zdejmuje buty i wyciaga sie wygodnie, zeby przejrzec magazyn dla kobiet. Albo podczas pichcenia obiadu, pospiesznego, byle predzej skleconego posilku, marchewka z groszkiem, puree ziemniaczane, kotlet, wszystko przyniesione, tylko odgrzac. Siedze wtedy na podlodze, wsparty plecami o sciane. W ciasnej kuchni, wedrujac miedzy lodowka i zlewozmywakiem, niemal ociera sie o moja twarz. Ukosne swiatlo popoludnia przeslizguje sie wtedy miedzy plastykowymi zaluzjami, a jej posladki przesuwaja sie pod paskowanym cieniem jak pod lekkim materialem. Chwytalem te chwile, gdy pochylala sie nad deska do krojenia warzyw, przysuwalem twarz o wlos od dotyku i wciagalem w nozdrza cieplo i won. Lecz nie dotykalem jej. Tak sie umowilismy. Moglem byc wszedzie i zawsze, lecz obojetny i niezauwazalny jak powietrze. Biel ud przekreslona kreska poplatanych spuszczonych rajstop, stopy w rozdeptanych domowych kapciach, dlugie jasne wlosy zwiazane na karku albo rozpuszczone, gdy siedziala w pokoju przy okraglym stoliku, dziobiac widelcem w talerzu. Stawalem przy drzwiach i patrzylem, jak podnosi kolejne kesy, zuje, polyka, drapiac sie lewa dlonia po brzuchu albo przewracajac strony najglupszej gazety. A potem odsuwala talerz, uwalniala jedna noge z czarnych rajstop, stawiala stope na krawedzi krzesla, siegala po male zakrzywione nozyczki i obcinala paznokcie. Pozbywala sie cienkich, szarawych polksiezycow i moglem wtedy ukleknac i patrzec, jak fragment jej ciala oddziela sie, spada i przestaje byc nia. Bezbarwna materia o obojetnej temperaturze znikala w cieniu krzesla, w cieniu pochylonej postaci. Przypadalem do podlogi, by odnalezc te okruchy istnienia, juz martwe, wiec moje. Tak sie umowilismy. Wsrod okruchow i wezelkow dywanu wymacywalem drobniutenkie ostrza i zbieralem. Jej twarz nigdy nie byla piekniejsza. Przeszedlem na druga strone ulicy. Kostka bruku lsnila lekko. Te kilka jarzeniowych lamp i swiecacych zoltawo okien wydobywalo z kamienia sliski blask. Duszna noc wypelniala moj umysl niepokojem. Usilowalem zajac czyms mysli. Stanalem obok kiosku z gazetami. Platanina cial za druciana siatka przykula moja uwage. Twarze, ramiona, usta, piersi trwaly w nieruchomym chaosie. Nagie kobiety zamkniete w zakratowanym akwarium lezaly niczym zdechle ryby na plazy. Nie przyjdzie nikt i doczekaja sie smierci jak liscie jesienia, zgnija, zbutwieja przykryte kolejnymi warstwami. Z Eskapady, spod zoltych i czerwonych zarowek wyszlo dwoch mezczyzn. Pokonali ostroznie schody, nie przerywajac pijackiej gadaniny. Glosy niosly sie w glab ulicy, tam gdzie w ciemnosci tkwil ceglany masyw fabryki spirytusu. Factory of spirit, factory of body - pomyslalem bezsensownie. Wydawalo mi sie, ze skads ich znalem, ale byli tylko podobni do calej reszty odwiedzajacych te strony facetow, ktorych kwartal ciemnych i nedznych zaulkow wiezil jak wiecznosc i czasem wypluwal nad ranem bez portfeli, zegarkow, czasem bez ubrania. Zapalili sobie nawzajem papierosy, zgieci w nieruchomych uklonach i poszli tam, skad my przyszlismy. Odczekalem jeszcze kilka minut i ruszylem w strone knajpy. Z uchylonych drzwi dobiegal gwar rozcienczony odorem kuchni. Szatnia byla pusta. Na haku wisial szary fartuch. Poszedlem dalej. Bez trudu odnalazlem Nadie. Siedziala niedaleko baru. Procz niej przy stoliku bylo jeszcze trzech mezczyzn. Smiala sie glosno z odrzucona do tylu glowa. Wlosy splywaly jej na plecy. Widzialem rozchylone usta i obnazone zeby. Wokol nie bylo nic jasniejszego. Zajalem miejsce nieopodal. Moglem widziec, jak dlon ze zlotym lancuszkiem na przegubie dotyka jej kolana raz i drugi, potem pozostaje, a ona tego nie zauwaza, wciaz usmiechnieta, z pochylona glowa, zeby lepiej slyszec umizgi faceta w koszuli w palmy i papugi. Jednak wracam do minionego czasu. Mysli musza znalezc zajecie, gdy cialo pozostaje w bezruchu. Kiedy to sie zaczelo? Chyba jakiegos poranka, wlasciwie o swicie, bo szyby zaczynaly dopiero blekitniec. Lezelismy w lozku wyczerpani i obolali, posciel walala sie po podlodze, za sciana slychac bylo krzatanine, ktos wstal bardzo wczesnie, moze robil to przez cale zycie. Meble ledwo wynurzaly sie z ciemnosci spietrzone jedne na drugich, nie rozdzielone trzecim wymiarem. Cialo Nadii zastyglo w jakiejs groteskowej, konwulsyjnej pozie, skrecone, rzeklbym, wywiniete na lewa strone. Byla zima i kaloryfery zmienily pokoj w pustynie. Ostatnia butelka bialego wina stala w lodowce w kuchni. Balem sie wstac. Czulem zimny pot we wnetrzu dloni. Otarta skora ramion i plecow byla jak poparzona. Z kacika ust ciekla mi struzka sliny. Dom przypominal grobowiec. Ciezar powietrza sprawil, ze utracilem wiare w to, ze cokolwiek sie zmieni. Mielismy tak zostac. Przywaleni ogromem kamienicy, nieba, jak robaki pod kamieniem. Nadia oddychala nierowno, chrapliwie, pochlipujac przez zakatarzony nos. Chcialem przytulic sie do jej plecow, lecz poczulem wstret. Lezala jak wystygla, rozgrzebana potrawa, jak kosci kurczaka na talerzu. Ta atmosfera smierci otaczala nas zawsze, po kazdej milosnej nocy, lecz wtedy odczulem ja niezwykle gleboko. Z lekiem i obrzydzeniem wciagnalem powietrze. Zapach trupa. Srebrzyste, ruchliwe wydzieliny obumarly i utracily polysk. Przypominaly powierzchnie nie leczonej rany. Te wszystkie wonie, ktore jeszcze pare godzin temu unicestwialy swiadomosc, byly teraz znakami rozkladu. Nadia po prostu cuchnela. Pachy, tylek, szpara, oddech - to wszystko trudne bylo do zniesienia. Smierdzialem podobnie. Zeby zapomniec o odrazie, cofnalem sie do poczatku nocy, do niecierpliwosci, z jaka zamykalismy za soba drzwi mieszkania po powrocie ze spaceru. Bylismy przemarznieci, wiec rozgrzewalismy sie goracym prysznicem i wodka. Zlizywalem strumyczki wody z jej plecow i posladkow. Frywolna fontanna splywala z jej podbrzusza. - Jaki to ma smak? - pytala. Nic nie odpowiedzialem. Poszlismy do lozka. Jak zwykle. Gdy w pokoju poszarzalo i mozna bylo odroznic ksztalty i odleglosci, wstalem z poslania. W jasnym swietle lazienki, w lustrze, moja skora byla biala, a ukaszenia mialy wyglad chorobliwej wysypki. Wszedlem pod strumien goracej wody. Zakrecilo mi sie w glowie. Wytrzymalem minute, wlozylem szary szlafrok i poszedlem do kuchni. Zrobilem sobie kawe i popijajac malymi lykami, gapilem sie na ulice: czarno-bialy film, grupka ludzi na autobusowym przystanku i chyba jednak Boze Narodzenie, bo w oknie naprzeciwko palily sie choinkowe lampki. Tylko kawe - powiedzialem do kelnera. Obrzucil mnie zdziwionym spojrzeniem i odszedl. W Eskapadzie o tej porze nikt nie zamawial samej kawy. Patrzylem na sale. Nadia byla jedyna kobieta, jesli nie liczyc barmanki o wysokiej tlenionej fryzurze. Dwaj faceci przy jej stoliku siedzieli z ponurymi minami, ze wzrokiem wbitym w swoje kieliszki i mankiety koszul, spod ktorych polyskiwaly masywne zegarki. Byli starzy. Trzeci polozyl reke na oparciu jej krzesla, druga zniknela gdzies pod stolikiem. Musial byc glupi albo pijany, by wziac Nadie za zwykla kurwe. Prawdopodobnie nigdy nie trzymal za cipe kobiety rownie pieknej. Podniosla kieliszek i wypila. Koles zasmial sie, ukazujac szczerbe i zloty zab. Zaszeptal jej do ucha, a ona potakujaco kiwnela glowa. Ktos wrzasnal w glebi sali, jakis glos odpowiedzial przeklenstwami. W drzwiach obok baru rozsunely sie paski kolorowego plastyku i wielki mezczyzna w brazowej kamizelce poczlapal w strone odglosow. Dostalem kawe. Nic sie nie dzialo. Wykidajlo powrocil takim samym krokiem. Nadia palila papierosa. Patrzyla gdzies przez siebie z zastyglym usmiechem. Mlodszy tlumaczyl cos dwom starszym. Ich twarze byly obojetne. W koncu jeden z nich podetknal mu pod nos zegarek i postukal palcem w cyferblat. Koles skwapliwie przytaknal. Wzial Nadie za ramie i cos szepnal jej do ucha. Spojrzala na niego jak przebudzona ze snu. Ruszyli do wyjscia. Wypilem trzy rowno i wolno odmierzone lyki kawy, zostawilem pieniadze i poszedlem za nimi. Nasze wyprawy. Wymykamy sie z rozgoraczkowanych ulic srodmiescia, spomiedzy tych wszystkich napisow zachwalajacych niesmiertelnosc. Wybieramy peryferie, gdzie trwa letarg ten sam od zawsze i slady ostatnich lat sa ledwo dostrzegalne i bezradne. Jak stosy nagich kobiet w kiosku, do ktorego przychodza starzy mezczyzni, by kupic wode brzozowa i wypic ja tuz obok, pozostawiajac buteleczke na chodniku. Wystarczy przejechac na druga strone rzeki. Twarze w autobusach i tramwajach starzeja sie z kazdym przystankiem. Piekne kobiety wyciekaja kropla po kropli. Cizba przypomina stado brudnych owiec. Cisnie sie do wejsc i wyjsc, lecz nie ma w tym zwinnej sily ludzi ze srodmiescia, dla ktorych zycie przybralo postac lowow. O zmroku zapuszczalismy sie w kwartaly dziewietnastowiecznej ceglanej zabudowy. Rude mury i rude rdzewiejace zelastwo balkonowych balustrad, parkanow, rzeczy niegdys ozdobnych, teraz przypominajacych zebra i kosci. Tutaj rozkwitala od nowa, lekka i cielesna zarazem, wypelniona dojrzaloscia, jaka niosa w sobie kwiaty i owoce u schylku lata. Jak zlota chryzantema wsrod zaniedbanych nagrobkow - tak kolysal sie jej tylek, gdy szla ulica, a stare kobiety rzucaly jej nienawistne spojrzenia. Tak. Zawsze szedlem kilka krokow za nia, zeby widziec, jak ludzie scigaja ja wzrokiem. Jej cialo rozpadalo sie wtedy na tysiac kawalkow, na kilkadziesiat pierwiastkow chemicznych, a moje zmysly, raptem oczyszczone z szalenstwa, odnajdywaly jej najglebszy i najprawdziwszy obraz. Odwrocic to wszystko, cofnac - tak sobie powtarzalismy. - Czlowiek jest prawie Bogiem - tak mowila - i uplyw czasu nie powinien go dotyczyc. Mowila to wszystko duzo pozniej. Wtedy dopilem filizanke kawy, czarna filizanke ze srebrnym paskiem, autobus zabral ludzi z przystanku, a niebo nad odleglymi wiezowcami calkiem poszarzalo, wiec musialo byc miedzy siodma a osma. Moje mysli krazyly dookola butelki wina w lodowce. I nie uslyszalem, jak weszla. Poczulem, ze obejmuje mnie w pasie, piersi rozplaszczyly sie na moich plecach, a goracy oddech polaskotal w kark. Zesztywnialem i przestalem oddychac. Otarla sie lonem o moje posladki. Poczulem won tych wszystkich nie wietrzonych sypialni, do ktorych wchodzi sie nad ranem, a wewnatrz jest tylko stare, zuzyte powietrze. - Nie - powiedzialem i wywinalem sie z objec. - Chce sie napic - dodalem. Podszedlem do lodowki, wyjalem butelke, znalazlem korkociag. -Chcesz? - Nie odpowiedziala. Nalalem pelna szklanke i wypilem duszkiem bez zadnej przyjemnosci. Ostyglem po kapieli i bylo mi zimno. Nadia usiadla na taborecie pod oknem. Jej cialo mialo odcien sniegu na ulicy. Schowala dlonie miedzy zacisniete uda. Skurczona, z wlosami zwisajacymi w strakach, ze stopami rozstawionymi szeroko i do wewnatrz. Wtedy pomyslalem, ze nic tak nie postarza jak milosc. Wszystkie przynety, ktorych pragniemy jak cmy plomienia, przepadaja i nie zostaje nic, na co by mozna spojrzec bez odrazy. Biale stopy lezaly na podlodze jak dwa zimne, bezkrwiste plazy. W jakis sposob pozarlismy sie nawzajem i pozostaly z nas szkielety, resztki, rzeczy, ktorych ani glod, ani ogien nie chcialy tknac. Cos sie stalo? - spytala. Nic. Po prostu mam pragnienie. Chyba wlasnie nie masz - podjela przypadkowy i glupi kalambur. Milczalem. Chcialem, aby to wszystko, cokolwiek to bylo, skonczylo sie jak najpredzej. Moje ubranie lezalo porozrzucane po calym mieszkaniu. Nigdy nie wychodzilem tak rano. Zawsze przeciagalismy noc do poludnia, czasem trwala do calkowitego wyczerpania, do maligny. Chcialem czmychnac. Wtedy podniosla prawa noge i oparla stope o skraj taboretu. Widzialem, jak pieta wciska sie w szpare, szczelina rozstepuje sie, wnetrze ukazuje swoja barwe i lsni jak rana w mdlym i bezksztaltnym cielsku poranka. Nie odeszli daleko. Stali kilkadziesiat krokow od knajpy cofnieci w mrok jakiejs bramy. Uslyszalem jego glos: podniesiony, urywany i natarczywy. Milkl od czasu do czasu, jakby wysluchiwal jej odpowiedzi. W koncu wyszli. Oboje byli jasno ubrani. Nie balem sie, ze znikna w ciemnosciach. Zreszta Nadia nigdy by na to nie pozwolila. Szla pierwsza zdecydowanym krokiem w glab ulicy, a on za nia, jeszcze cos mowiac, przekonujac, ale juz pokonany, uczepiony jej cienia i zapachu. Nie probowalem sie kryc. Szedlem wsluchany w stukot jej obcasow. Facet czul sie pewnie. To byla jego dzielnica. Alkohol stepil jego zmysly. Obecnosc Nadii zapewne go oslepila. Minelismy kilka przecznic. Kamienice sterczaly jak polamane zeby grzebienia. Roznily sie wysokoscia. Czasami posrod parterowych, krytych papa przybudowek wznosila sie wysoka wieza - resztka dlugiej pierzei rozebranej w obawie przed zawaleniem. Wyprzedzila mnie taksowka. Jechala tuz przy krawezniku. Jakis mezczyzna przyjrzal mi sie przez opuszczona szybe. Kogos szukal. Goracy wiatr wial w twarz. Po wyslizganym bruku sunela gazeta. Wydawala suchy, syczacy dzwiek. Objal Nadie w pasie i przygarnal zdecydowanym gestem z podmiejskich zabaw, w ktorym biodra nacieraja na siebie, przepychaja sie, raz po raz zeslizgujac sie w zaglebienie pachwiny. Badal dlonia wypuklosc tylka, jakby sprawdzal, czy go nie oszukano albo wierzyl w mozliwosc naglej, zdradzieckiej przemiany. Latarnie byly coraz rzadsze, jarzeniowe swiatla ustepowaly miejsca zwyklym zarowkom w potluczonych kloszach przypominajacych mankiety bialych koszul. Nadia zagladala do mijanych bram albo wciagala go w przesmyki wiodace na parcele i podworka. Obejmowal ja za szyje. Probowal calowac. Nie krylem sie. Gdy stawali, zatrzymywalem sie rowniez. Palilem papierosa. Tak. Od tamtej pory nie dotykam jej. Dotykam jej rzeczy. Gdy zamykamy za soba drzwi, zamieniam sie w powietrze. Jej garderoba nie ma dla mnie tajemnic. Najmniejsze, najdrobniejsze przedmioty w mieszkaniu zostaly odkryte, wydobyte i dotkniete. Tkwie godzinami przed otwarta szafa i przekopuje poklady bielizny. Te wszystkie kolory: biale, rozowe, lososiowe, czarne i seledynowe obejmowaly kiedys jej piersi, biegly miedzy udami, miedzy posladkami, pochlaniajac wilgoc i won. Wsuwam dlon miedzy rowno zlozone kawalki materialu. Wewnatrz panuje chlod i jest miekko. Potem przesuwam zimowe rzeczy na wieszakach. Palta, kurtki i plaszcze, odleglejsze przeciez od jej skory, sa jednak zmyslowe przez swoj bezwlad i ciezar. Poddaja sie, ustepuja, ale musze uzyc nieco sily, by rozgarnac je na tyle, zeby sie zmiescic w powstalej szczelinie, wejsc miedzy zielony welniany plaszcz i cos, co przypomina czarna peleryne z obszernym kapturem. Sliskosc podszewki, gdy wsuwam nagie ramie do rekawa, sprawia, ze drze. Biore do ust guziki z czerwonej masy, metalowe, chropawe rozetki albo drewniane patyczki z przewleczonym rzemykiem. Czuje przyplyw sliny. Nadia w tym czasie pedzi leniwy i nudny zywot samotnej kobiety. Pstryka pilotem telewizora, wyciagnieta w fotelu ze stopami na miekkim taborecie polyka smieciarskie jedzenie, jakies chrupki, czipsy, popija sok albo pali papierosa za papierosem. Ide wtedy do niej, siadam na podlodze i patrze na wyrazne sciegna stopy, ogladam piety, slizgam sie wzrokiem wzdluz kostki, lydki, ona otwiera sie powoli, poly szlafroka opadaja, pograzona w calkowitej samotnosci, w bezmyslnym lenistwie siada po turecku, przeczesuje palcami ciemne runo, zahacza paznokciem o zacisnieta faldke pepka, rozwiera ja i likwiduje zrodlo leciutkiego swedzenia, by potem zajac sie pacha albo zakamarkiem pod lewa piersia. Siedze te ruchy z tak bliska, ze musi czuc moj oddech. Nigdy lepiej nie znalem jej ciala. I nie ucieklem wtedy. Nie mialem sil. Odwrocilem tylko wzrok, wzialem butelke, szklanke i poszedlem do pokoju. Przykrylem rozkopane lozko, ubralem sie, usiadlem w fotelu i popijalem, gapiac sie przez firanki na dom po drugiej stronie ulicy. Z jednego z parapetow zwisal zajac. Musial byc sztywny od mrozu. Uszy siegaly krawedzi okna na nizszym pietrze. Nadia krzatala sie w lazience. Kaskada sracza, szum prysznica, stukot flakonikow na szklanych polkach. Bardzo dlugo jej nie bylo. Gdy sie w koncu zjawila, miala na sobie skromna szara sukienke. Usiadla naprzeciwko. Przynioslem jej kieliszek. Powoli odzyskiwala swoj blask. Za sciana ktos stukal, krzyczaly dzieci, zawodzil odkurzacz, a miedzy nami nie dzialo sie nic, nic sie nie zmienialo. Trzask zapalki, szelest ubrania, wydmuchiwanie dymu, wszystko wiezlo gdzies u swojego zrodla i nie moglo wypelnic przestrzeni pokoju. Spedzilismy ten dzien, nie ruszajac sie z miejsc. Wyszedlem tylko, zeby przyniesc wino. Bez niego zastygalismy jak porzucone lalki. Duzo mowilem, bo mnie o to poprosila. Czule i plugawe slowa wychodzily ze mnie na przemian z przewaga tych drugich. Gadalem jak najety. Nie przerywala mi. Sluchala uwaznie, ale od czasu do czasu pojawial sie na jej wargach nieobecny usmiech. O zmierzchu zapalila lampe. Zlote swiatlo zalalo pokoj. Wstala i zaczela powoli sie rozbierac. Sukienka upadla u jej stop. Wyszla z niej i stanela przede mna z opuszczonymi rekami. Jej skora miala miodowy, matowy polysk. Zamknela oczy. Wsunalem w nia palce. - Przypomina surowa rybe - powiedzialem. W koncu wybrala odpowiednie miejsce i pociagnela mezczyzne za soba. Odczekalem chwile i wszedlem w luke miedzy slepa sciana kamienicy a drewnianym plotem. W glebi otwieralo sie niewielkie podworko. W ciemnosci uslyszalem ich glosy. Przywarlem plecami do desek i wyjrzalem za naroznik ogrodzenia. Placyk otoczony byl komorkami, budami, widzialem ledwo zarysy, moze jakis golebnik, skladziki na wegiel, cos w tym rodzaju. Cuchnelo smietnikiem. Zobaczylem jasna plame sukienki. Zapuscilem sie w boczna odnoge zatechlego labiryntu. Odliczalem w myslach sekundy. 20... 25... 40... Przy osiemdziesieciu ruszylem w strone wegla, za ktorym znikneli. Pod palcami czulem zardzewiala blache. Zazwyczaj wracalismy taksowka. Wtuleni w przeciwlegle katy, milczacy i zmeczeni. Jej wlosy byly potargane, sukienka pognieciona. Kierowcy pewnie cos czuli i nie zaczynali rozmowy. Wygladalismy na dziwna pare. Ni to kochankowie, moze rodzenstwo, moze dwoje obcych ludzi, ktorym bylo po drodze. Na moscie, w tej niczyjej przestrzeni, pozwalalismy sobie na dotyk dloni. Trwalo to ledwie kilka chwil. Samochod wslizgiwal sie w jasne ulice, wielka swietlna tablica kasyna migotala po lewej stronie i to byl znak, by nasze palce sie rozlaczyly. Mijalismy przytulone pary pod Creolia, pod Club de Lac, pod Palacem. Szli objeci w glab nocy, ufni w wiecznosc albo nie oczekujacy niczego, procz tych kilku godzin, jakie zostaly do switu. W kazdym razie najgorsze bylo przed nimi, chociaz nie mieli o tym pojecia i nawet gdy przychodzilo, nie zauwazali. Czlowiek jest prawie Bogiem. - Tak powiedziala Nadia kilka dni po Nowym Roku. Znow jej pragnalem. - To dobrze - odpowiadala. - Ale nie zrobimy glupstwa i zostawimy to tak jak jest. Tak naprawde wszystko zaczelo sie wlasnie wtedy. Zsunela majtki pod sukienka. Spadly na podloge. Prosilem ja, zeby sie rozebrala. -Nie. Chce, zeby to trwalo wiecznie. W koncu podnioslem z podlogi bialy kawalek bawelny. Patrzyla na moje pieszczoty. Jej oczy lsnily. Oddawalismy smierci to, co martwe. Rzucila mi sukienke. Zaczekalem na nich przy kiosku. Kobiety wykonywaly swoja nieruchoma pantomime. Nie zdazylem nawet zapalic. Mezczyzna szedl pierwszy. Z jego natarczywosci nic nie zostalo. Przed Eskapada powiedzial pare slow i wszedl do srodka. Zostala sama na pustej ulicy. Ruszylem w jej strone. Powitala mnie lekkim usmiechem. Poczulem dreszcz, jakbym w tej wlasnie chwili zdal sobie sprawe, ze powietrze, ktore nas dzieli, wypelnione jest czasteczkami zapachow wszystkich mezczyzn, ktorzy ja mieli, miec beda, miec moga. Wszyscy mezczyzni swiata oprocz mnie. -Chodzmy na spacer. Pojdziemy na druga strone piechota, dobrze? Skinalem glowa. Polnoc juz minela. Doszlismy do glownej ulicy. Sygnalizacja mrugala zoltymi swiatlami. Skrecilismy w prawo i betonowym podziemiem wydostalismy sie na druga strone tuz obok kosciola. Tutaj zaczynal sie park. Ciagnal sie az do mostu. Zarosla pelne byly glosow i chichotow. Gdzies z boku prysnelo szklo butelki. Ale nie czulem strachu. Nie czulem nic procz tesknoty. Moglbym zginac teraz najglupsza smiercia i niczego by to nie zmienilo. Nie oddalilbym sie ani nie przyblizyl do tego gibkiego ciala obok. Wyplatalismy sie z gaszczu alejek i wyszlismy na most. Srodmiescie plonelo srebrnymi i zlotymi swiatlami. Neony odbijaly sie w czarnej wodzie, gasly i znowu zapalaly, jakby trwal tam karnawal, swieto spelnionych zyczen. Na zacumowanej u nabrzeza barce grala muzyka. Wirujace kola, jakis swietlny, stroboskopowy diabelski mlyn nadawal tanczacym wyglad szkieletow. Nie zatrzymywalismy sie nigdzie po drodze. Hipnotyzowala mnie przestrzen miedzy naszymi cialami. Zmienny, ruchliwy, pulsujacy obszar powietrza. Sprezal sie, gdy odleglosc sie zmniejszala, czulem wyrazny opor, jakby jej postac rozszerzala sie poza swoje widzialne kontury. Gdybym wyciagnal dlon, zostalaby mi w niej garsc nicosci. Cieplej, ciezkiej i zywej. W polmroku windy, w bezruchu, ktory nas raptem ogarnal, poczulem, ze stoi mi bolesnie i beznadziejnie. Cztery pietra ciagnely sie jak w sennym koszmarze. W mieszkaniu pomieszana z wiatrem ciemnosc wybrzuszala firanke. Zapalilem wszystkie swiatla. Nadia krzatala sie w kuchni. Pewnie robila cos do picia. Lapczywie nasluchiwalem odglosow. Na kilka sekund wszystko umilklo, potem stuknela odstawiana szklanka. Po chwili dobiegl mnie lekki skrzyp drzwi lazienki. Poszedlem w tamta strone. Wstrzymalem oddech. Spadajace krople wydawaly dzwiek metaliczny i twardy. Odczekalem jeszcze jakis czas i wszedlem. Siedziala lekko pochylona. Podciagnieta sukienka i opuszczone rajstopy odslanialy uda. Linia cienia spajala je, biegla dalej i zeslizgiwala sie w dol, dzielac jej cialo na dwie identyczne polowy. Uklaklem. Patrzyla na mnie uwaznie, nieruchomo, kaciki ust nieco opadly, na krawedziach dolnych powiek pojawilo sie wilgotne lsnienie. Chcialem cos powiedziec, ale wydobylo sie ze mnie tylko powietrze. Pokrecila powoli glowa. Drzace, odbijajace swiatlo krople pekly i zsunely sie w dol twarzy. Widzialem, jak napina wszystkie miesnie, sztywnieje z wysilku, a potem jej zacisniete wargi rozchylily sie. Zamknela oczy, chwycila mnie za wlosy i przyciagnela moja twarz do nagiego ciala. Poscig Stal w oknie i patrzyl na neon hotelu. Czerwone swiatlo milklo, odzywalo sie znowu i wydawalo mu sie, ze ten rytm odpowiada uderzeniom krwi w skroniach. Zadne serce nie bije tak wolno - powiedzial prawie na glos. Blask oswietlal mieszkanie, lecz zanim kontury sprzetow zdazyly stwardniec, gasl i wszystko powracalo do polsmiertelnego-polsennego stanu zatopione w granatowym sloju nocy osiem pieter nad ulica. Wstal z fotela i podszedl do okna. Tramwaje jeszcze jezdzily. Wlasciwie nie bylo ich widac, tylko w dlugim i pelnym fantasmagorii tunelu blyskaly biale i blekitne iskry, a ciemnosc stawala sie przez to jeszcze ciemniejsza. Z miastem jest tak zawsze: przypomina sny, w ktorych rozroznic mozna ksztalty rzeczy, lecz wszystko tonie w nieustannym zmierzchu. Pomyslal, ze jeszcze nie ma jedenastej. W pokoju unosil sie zapach kogos obcego. Radio bylo wlaczone, lecz milczalo. Przyjrzal sie swemu odbiciu w szybie, ale czerwony neon niszczyl je raz po raz i tylko biala podkoszulka zachowywala realnosc. Poszedl do kuchni, w szafce znalazl sloik kawy. Zajrzal do lodowki, jedzenie bylo na swoim miejscu. Wrocil do pokoju, w paczce tkwily cztery papierosy. Poszedl do przedpokoju, w kieszeniach kurtki nie znalazl nic. Spacerowal miedzy oknem a drzwiami do lazienki. W dole niewiele sie zmienilo. Samochody zjawialy sie coraz rzadziej i znikaly, jakby juz nigdy nie mialy powrocic. Na rondzie swiatla odbijaly sie w suchym asfalcie, unosily sie w goracym powietrzu jak w wodzie. Zolte wstazki mieszaly sie z czerwonymi pierscieniami, biale smugi reflektorow drzaly nerwowo i nieruchomo, ich auta juz odjechaly. Ostatni ludzie schodzili do podziemnego przejscia, by zaznac ukojenia w oczywistym blasku jarzeniowek. Gdy dopalal przedostatniego papierosa, zjawily sie nocne autobusy. Przypelzaly z trzech stron, uformowaly weza i ruszyly w strone dworca. Poczul wilgoc w zaglebieniu dloni. Dotknal jezykiem, poczul slony smak. Wsunal reke pod pache. Skora byla sliska. Pomyslal, ze jesli bedzie mial dosc sily, to pospaceruje jeszcze godzine albo dwie, az sie zmeczy i wtedy pojdzie spac. Przechodzac, pchnal potencjometr radia, spiewala Nico, ale wracajac, znowu sciszyl, bo bal sie, ze powiedza mu, ktora godzina. Na poludnie pomknal tramwaj. Byl przezroczysty, szybki i ostatni. Polewaczka sunela jak zolty zolw. Pomaranczowe swiatlo wykrawalo krag w ciemnosci, a wodny wachlarz mial kolor rozpylonej oranzady, lecz sen sie nie zjawial. Autobusy jechaly teraz od dworca i na rondzie rozjezdzaly sie na trzy strony miasta. Biale litery na czarnych tablicach byly niewyrazne jak list odczytywany w mroku. Szedl przez hale dworca i zastanawial sie, dlaczego w czyms tak ogromnym nie slychac echa krokow. Gorace powietrze unosilo tylko obrazy, dzwieki w nim przepadaly. Widzial, jak mezczyzna z wielka waliza na kolkach mowi cos do blondynki, lecz nie slyszal ani slowa, choc byli o kilka krokow. Poruszal ustami, jego uniesiona dlon zgiela sie w nadgarstku i wskazala na wielka tablice odjazdow; moze Krakow, Szczecin, chociaz najbardziej wygladali na Berlin albo jeszcze dalej. To samo bylo z zapachem. Gdy ich mijal, wiedzial, ze musza pachniec czyms przyzwoitym, lecz czul tylko rozgrzany podmuch. Kobieta siegnela do torby po lusterko. Na przegubie blysnal maly zloty zegarek. W stoisku z hamburgerami nie bylo nikogo. Dwie dziewczyny staly nieruchomo za kontuarem. Swiatlo spadalo na nie ze wszystkich stron. Wygladaly tak, jakby juz nigdy nie mialy sie poruszyc, ale byl to tylko odpoczynek. Ochroniarze szli wolno, miarowo, jak potrojone odbicie. W jasnym wnetrzu ich czarne sylwetki przypominaly zbiegow, ktorzy udaja, ze nikt ich nie goni. Przeszedl blisko nich. Powieki mieli przymkniete i tez nie pachnieli, nie rzucali cienia. Od schodow ciagnal chlod, wiec ruszyl w dol. Na tablicy odjazdow cos sie zmienilo i kwadraciki cyfr i liter furkotaly jak twarda talia kart. Pamietal czasy, gdy ze stropu kapala woda, lecz teraz bylo tu sucho. Blask odbijal sie w polerowanym kamieniu. Przejrzyste szesciany pelne rzeczy kusily, lecz nie mogly wypelnic obietnicy, bo wszystko bylo nieczynne. Dzialal tylko jeden kiosk. Podszedl do okienka i probowal sobie wyobrazic zapach kosmetykow, czarnych liter i fotografii. Wzial paczke papierosow i zaraz poprosil o jeszcze jedna. Nie mogl odgadnac, czy chuda i biala dlon nalezy do mezczyzny, czy do kobiety. Zgarnal reszte, wsypal do kieszeni i odszedl. Odwrocil sie, zeby sprawdzic, czy dotyk czyjegos wzroku na plecach jest tylko jego wymyslem. Nie bylo nikogo. W tak wielkich wnetrzach umysl zawsze rozszerza sie, rozpreza, az do chwili, gdy o cos sie oprze, do chwili, gdy znajdzie jakis powod. Miasto w gorze zamieralo. Samochody blyskaly i gasly, gonily jak psy jedne za drugimi, ale tutaj nie docieral zaden dzwiek. Wiedzial, ze niebotyczny hotel wyrasta tu gdzies obok, siega jeszcze glebiej niz dworzec i byc moze w jego wielkiej i proznej stopie sa jeszcze jacys ludzie. To dodawalo mu otuchy. Poszedl w glab tunelu, w strone, skad naplywalo chlodniejsze powietrze. U szczytu schodow wiodacych na tramwajowy przystanek zobaczyl prostokat czarnego nieba. Noc byla pogodna - tak przez caly dzien mowilo radio - ale gwiazdy odsunely sie gdzies wysoko i wyjscie na powierzchnie wygladalo jak zejscie do piwnicy. Moze wszystko sie przewrocilo, moze lezalo do gory nogami. Za szklana sciana w barze z kawa ludzie siedzieli przy stolikach, a czerwone swiatlo calkiem zacieralo ich rysy. Nie byli ani starzy, ani mlodzi, ani przyjezdni, ani stad. Zatrzymal sie przed szyba. Srebrna rekojesc ekspresu akurat opadala. Przy kontuarze stal tylko jeden czlowiek. Ktos wstal od stolika i ruszyl do wyjscia. Trzeba cos? - Chlopak stal w drzwiach z rekami w kieszeniach, patrzyl gdzies przed siebie, z ust wychodzil mu glosny szept. Nie, chcialem tylko kawe. - Spojrzeli na siebie. Tamten mial zolte oczy i postawiony kolnierz skorzanej kurtki. Kazdy cos potrzebuje. Kawe. Koles, zaraz stad spadam i mnie nie bedzie. - Wszedl z powrotem do srodka i usiadl przy stoliku. Trzy twarze odwrocily sie w strone szyby. Poczul, ze jest spocony, ze chlod splywa mu po plecach, a w ciele legnie sie dreszcz. Ruszyl w bezludny blask przejscia pomiedzy wystawy, gdzie tysiace przedmiotow czekaly na swoich wlascicieli, na poranek albo nocnych desperatow. Dwa nagie manekiny wygladaly calkiem po ludzku. Patrzyly lagodnie w przestrzen: nic juz sie nie wydarzy, nic waznego, wszystko jest fantomem, tylko powietrze formuje sie w przerozne ksztalty, zeby nie wyjsc z wprawy. Skrecil w lewo. W dole na peronie zobaczyl dach wagonu. Byl brazowy i stary od deszczu i slonca. Pomyslal, ze to jest jakies wyjscie, ze moglby skorzystac, wyciagnac sie w pustym przedziale i czekac. Pociagi nie zwazaja przeciez na nic, procz swoich rozkladow. Dwoch mezczyzn nadchodzilo z przeciwka. Przyspieszyl, ominal ich, trafil na schody i wyszedl na tramwajowy przystanek, zeby zapalic. Cieply wiatr wial ze wszystkich stron. W wiezowcu jasnialo kilkanascie okien. Byc moze cale czterdziesci pieter, cale prozne wnetrze wypelnione bylo swiatlem, lecz szyby zrobiono z czegos nieprzejrzystego i blask wydostawal sie tylko z tych otwartych. Oparl lokcie o barierke i patrzyl na ruch przed wejsciem, lecz ruchu nie bylo. W wielkich taflach szkla odbijaly sie rzadkie samochody, przeplywaly jak fosforyzujace ryby w ciemnym akwarium, noc falowala i niosla obrazy z dalekich peryferii, ze skraju miasta, ze wszystkich stron, z przeszlosci. Tramwaj bez napisu przejechal za jego plecami. W srodku faceci w kombinezonach popijali wodke z jednej szklanki i patrzyli, jak srebrne szyny gasna w mroku. Skonczyl palic i poszedl w dol. Przy telefonach nie bylo nikogo. Zamknela za nim drzwi, a on poszedl w glab mieszkania, w strone zoltego swiatla nocnej lampy. Bylo cicho. Wiatr poruszal zaslona. Zza okna dochodzil odlegly, jednostajny pomruk. To niebo odbijalo swiatla i odglosy miasta. Bylo twarde i nieruchome. Wibrowalo jak metalowa plyta, jak gigantyczny daleki gong. Miala na sobie ciemny szlafrok. Stanela w drzwiach, oparla sie plecami o framuge i wepchnela dlonie do kieszeni. Jej twarz pozostala w polmroku. Probowal zgadnac, czy patrzy na niego. Wytrzymal kilkanascie sekund i zblizyl sie. Oczy miala przymkniete. Wrocil na stare miejsce i zaslonil plecami lampe. Podniosla glowe i powiedziala: To ty dzwoniles. Tak. Chcialem sprawdzic, czy jestes. Mialam sie juz polozyc. Wiedzialam, ze to ty. Dotknal palcami krawedzi stolu. Byla ciepla i gladka. Przesunal powoli reke az do zaokraglonego rogu, ktory wypelnil mu wnetrze dloni. Gdzies ponad dachami i niebem przetaczal sie loskot samolotu. -Zrobie ci kawe - powiedziala. Wszedl w jej kontur drzacy jeszcze w przedpokoju i poczul, ze odzyskuje wech. W miejscu, gdzie przeszla, pozostawila proznie, powietrze ustapilo i uformowalo zarysy jej postaci. Przecisnal sie przez rozgrzana przestrzen jak przez waski korytarz i znalazl sie w kuchni. Patrzyl, jak stawia czajnik, wsypuje neske do filizanki, otwiera szafke, zeby wyjac lyzeczke i widzial to wszystko jak przez odwrocona lornetke, chociaz docieral do niego jej zapach, ruch powietrza, ktore roztracala spokojnymi celowymi gestami. Chwilami dotykal go jej cien. Pomyslal, ze nie pamieta, kiedy widzial ja ostatni raz w swietle dnia. Mleko czy smietanka? Nic. Tylko cukier. Przesunela cukiernice z brazowego fajansu w jego strone. Na gladkiej sciance zobaczyl lekki odcisk jej dloni. Slad zmniejszal sie, parowal w cieplym powietrzu, znikal jak skrawek papieru w ogniu. Dotknal tego miejsca i zebral palcem resztke bezbarwnej mgielki. Patrzyla na niego uwaznie i nieruchomo. Sprobowal odpowiedziec takim samym wzrokiem, lecz jego spojrzenie przeszlo wskros jej oczu, glowy, przebilo sciane, drzewa rosnace obok domu i sunelo dalej nad miastem, nad gasnacymi ulicami, w ciemnosc, az do samego konca swiata, ktory musial sobie wyobrazic, zeby nie zwariowac tym chlodnym rodzajem szalenstwa, gdy umysl porzuca niewrazliwe, nie dosc unerwione cialo i probuje istniec sam, bez jego pomocy odczuwac pragnienie albo bol, wszystkie te rzeczy trzymajace nude i martwote na uwiezi. Kawa smakowala jak rozpuszczony goracy kamien. Swiatlo na jej powierzchni ukladalo sie w zlote krople i byl pewien, ze opada na dno i tam zastyga. Poprosil ja, by wziela szczypte cukru i wsypala do filizanki. Zrobila to. Patrzyl, jak trzy rozowe palce znizaja sie nad naczyniem i biala struzka spada i znika w czarnej glebi. Potem palce zaczely ocierac sie o siebie, kilka przylepionych do skory krysztalkow spadlo na stol. Zebrala je paroma pacnieciami serdecznego palca i otarla go o krawedz filizanki. Fascynowaly go te ulamki sekund, gdy ziarenka odpadaly od jej skory i pokonywaly przestrzen, nim wpadly do kawy. Jeszcze? - spytala cicho. Tak. Ale wolniej. Chce wszystko widziec. Pamiec jest bezsilna i mysl tez ma niewiele do roboty. Probowal przypomniec sobie matowy blask jej ciala zakrytego teraz szlafrokiem, lecz w glowie mial pustke, przez ktora sunal szereg obcych, oderwanych obrazow, krotkie blyski w ciemnosci, wiedzial, ze przezyl to wszystko, ale ta wiedza na nic sie nie przydawala. Zawsze trzeba zaczynac od poczatku. Dopil kawe, wstal, poszedl do przedpokoju i otworzyl drzwi do sypialni. Nic sie tutaj nie zmienilo. Szerokie lozko przykryte ciemnoczerwonym kocem, stolik, lampa z bialym abazurem, dywan w tym samym kolorze co koc i zaslony, staroswiecka toaletka z owalnym lustrem. Padajace z korytarza swiatlo zatrzymalo sie na progu. Dalej panowal polmrok i wlasciwie wyobrazal sobie te wszystkie sprzety i przestrzen miedzy nimi. Widzial, jak wychodzi naga z kata pokoju, w ktorym stoi fotel, przechodzi przez zlota plame na podlodze przy drzwiach, staje przy lozku i odrzuca przykrycie, potem wolno opiera prawe kolano na poslaniu i jeszcze wolniej, nieznosnie powoli kladzie sie na brzuchu z lekko zgieta noga, z glowa na ramieniu, a cien miedzy posladkami wyglada jak smuga rozsypanego popiolu. Poczul dotkniecie na ramieniu, lecz nie odwrocil sie, tylko przykryl jej dlon swoja i zobaczyl siebie, jak wychodzi z tego samego miejsca co ona, pokonuje te sama droge tak samo wolno i kleka przy lozku. Przez chwile piesci palcami stope, zamyka miedzy kciukiem a srodkowym piete, przeslizguje sie po kostkach, sunie wyzej i czuje, jak dlon rozstepuje sie, rozwiera coraz szerzej na lydce, wiec wraca, jakby sie bal, ze jej cialo wymknie mu sie z reki. Powtarza to jeszcze raz i jeszcze. Kiedy jest pewien jej nieruchomosci, tak jak pewnym mozna byc smierci, dociera az do uda i ustami pokonuje te sama droge, a w drugiej dloni zamyka druga stope. Trwa to dlugo. W koncu jej cialo ginie zupelnie pod jego cialem jak pod ruchomym falujacym przykryciem. -O czym myslisz? - zapytala. Odwrocil sie, odgarnal jej wlosy z twarzy i powiedzial: A... mysle o tym wszystkim. O tym, co bylo rok temu, dwa... Ja nie mysle. Wiem. Wsunal dlon pod szlafrok i odszukal paciorki kregoslupa. Polozyl cztery palce na czterech wzgorkach i zaczal je delikatnie masowac. Gdzies w miescie rozni ludzie robia to samo - pomyslal. Ulice, dzielnice, parki, samochody, domy. Potem zasypiaja wyczerpani albo wychodza w srodku nocy i lapia taksowke, rozmawiaja z kierowca o czymkolwiek wpatrzeni w szybe, w ktorej pojawiaja sie bezludne perspektywy przecznic. Zawsze to samo: przestrzen powieksza sie i nieruchomieje. Zbiegl palcami po ogniwkach cieplego lancuszka na sam dol i wsunal druga dlon pod material. Pamietasz, jak mnie sledziles? - Oparla mu brode na ramieniu i poczul, ze jej stopy troche sie od siebie odsunely. To bylo w czerwcu. Wysiadla z 19-stki, a on stal pod Fontenegro. Poczekal, az oddali sie na kilkadziesiat krokow i ruszyl za nia. Zapadal zmierzch, wiec pewnie bylo po dziewiatej albo troche wczesniej. Nikt juz sie nie spieszyl, tlum przelewal sie wolno, zgestnialy od upalu i mogl ja obserwowac zupelnie spokojnie, bez ryzyka, ze ich rozdziela. Zatrzymala sie przy wystawie, poprawila pod bluzka spadajace ramiaczka, przeszla przez jezdnie na czerwonym swietle, lekko sie potknela, jakis facet obejrzal sie za nia. Jej biale dzinsy kroily powietrze jak nozyczki. Tramwaje wewnatrz byly juz jasne jak ruchome szpitale. Guzik go obchodzilo, dokad idzie. Czul na twarzy dotyk tego samego powietrza, ktore dotykalo jej ciala i to bylo tak, jakby ocieral sie o przescieradlo lozka, z ktorego ona przed chwila wstala. Ale w koncu go dostrzegla. Na Placu tuz przed przystankiem obejrzala sie i spojrzala w glab ulicy. Nic nie jechalo, zaden autobus. Stanal w srodku pustej przestrzeni, ludzie gdzies sie podziali, zadnej kryjowki. Zobaczyla go, zrobila kilka krokow, kazdy nastepny byl wolniejszy i w koncu pojela, co znaczy jego nieruchomosc tak bardzo przypominajaca oczekiwanie. Odwrocila sie i poszla dalej tym samym spokojnym krokiem, az do nastepnego przystanku. Nadjechalo zatloczone 157. Zdazyl wskoczyc, drzwi otarly mu sie o plecy, ludzie ich rozdzielili, ale przepchnal sie w glab autobusu, dotarl bardzo blisko i dzielila ich tylko tegawa kobieta o tlenionych wlosach. Byla ciepla, otaczal ja wilgotny zapach kosmetykow. Jechali przez Srodmiescie, tlum wyciskal sie na przystankach jak pasta z tubki, a on patrzyl nad zoltawa fryzura na jej ramie i ciemne lsniace wlosy, po ktorych zeslizgiwaly sie wieczorne swiatla. Nie obejrzala sie, nie oderwala wzroku od okna. Ktos przepychal sie za nim. Przesunal sie troche, by zrobic mu miejsce i przywarl do plecow blondynki. Z tylu zrobilo sie troche luzniej, chcial sie cofnac, ale poczul napiete i twarde cialo, wiec zrezygnowal i przytulil brzuch jeszcze mocniej. W szybie widzial niebieskawe odbicie jej twarzy. Czul, jak wnika w cialo dzielacej ich kobiety, wsuwa sie w nie, jego rece wslizguja sie w jej upierscienione dlonie, jego tulow wypelnia jej tulow i wreszcie znajduje sie tuz przy niej, prawie przytulony, jego piers ociera sie o jej lopatki i w koncu odnajduje jej zapach, cieniutka, delikatna struzke, wstazke snujaca sie spod pachy, wzdluz obojczyka na szyje i w koncu wpleciona we wlosy. Bezwiednie przymknal oczy i poruszyl biodrami. Poczul wkleslosc pod cienkim materialem sukienki, cofnal sie troche wystraszony, ale w tej samej chwili masywny tylek tlenionej oddal mu pieszczote. Wtedy ona odwrocila twarz od okna i spojrzala na niego. Tym razem rozmyslnie naparl do przodu i poczul, ze kobieta mu odpowiada i ciezkie cialo rozstepuje sie przed nim. Pare godzin pozniej, gdy byli juz w domu, zapytal: Jak ona wygladala? Nie wiem. Nie patrzylam na nia, ale wszystko czulam. Odszukal te dwa miejsca i czekal, az jej oddech stanie sie glebszy. -Tak - odpowiedzial. - Potem weszlas do tej pedalskiej knajpy. Myslalam, ze ci sie to spodoba. Na poczatku nawet nie wiedzialem - odpowiedzial i przypomnial sobie ten dziwny zapach, gdy mijal pusta szatnie i szedl do baru. Niczego mu nie przypominal. Byl lekki, nieuchwytny i mogl to wlasciwie byc brak zapachu, nieobecnosc jakiejs woni, ktora spotyka sie we wszystkich miejscach, gdzie bywaja kobiety i mezczyzni. Usiadl na wysokim stolku, facet w bialej koszuli z kolczykiem w uchu usmiechnal sie do niego. Poprosil o wodke z lodem i odrobina soku. Wielkie lustro pokazywalo wnetrze sali. W srebrnym blasku tafli jej postac byla wyrazna, lecz odlegla. Powietrze odbijalo sie w lustrze twardo, metalicznie i zdziwil sie, gdy dostrzegl, ze z jej papierosa unosi sie dym i swobodnie plynie w przestrzeni. Barman podal mu czysta popielniczke i znow sie usmiechnal. Znowu upal. Przydalby sie deszcz - zagadnal. Tak. Przydalby sie - odpowiedzial i pomyslal o burzy, o liliowych i fioletowych blyskawicach, ktore rozsnuwaja nad miastem ten dziwny zapach i smak i ma sie wtedy wrazenie, ze ludzie wcale nie skladaja sie z cieplego miesa i kosci, lecz z ozywionej odmiany mineralow. Ominal wzrokiem barmana i znow popatrzyl w lustro. Wnetrze bylo puste. W dlugiej perspektywie siedziala tylko ona. Jak we wnetrzu odwroconej lornetki. Gdzies z boku szelescily glosy - ciche, napiete, wlasciwie szept. Chcial sie odwrocic, ale dostrzegl w lustrze skraj parawanu z szarorozowego papieru. Wiec to stamtad - pomyslal. - A slychac jak z drugiego pokoju. Ktos prosil kogos drugiego, a ten drugi odzywal sie rzadko i ciezko, jakby mial dosc. Zasyczal ekspres. Barman siegnal po lyzeczke, paznokiec malego palca byl dlugi, rozowy, wypielegnowany i przebity malym kolczykiem. Chlopak wyszedl zza kontuaru i lustro pokazalo jego plecy. Oddalal sie, malal, trwalo to bardzo dlugo, w koncu postawil przed nia filizanke, odwrocil sie na piecie i zaczal wracac. Ulica przetoczyl sie autobus i obraz zadrzal jak w telewizorze. Ciemnosc powoli napierala na szyby, blyski swiatel po drugiej stronie nie pozwalaly niczego odgadnac, zadnej historii. Ktos przeszedl za jego plecami, lecz dostrzegl tylko szybki slad cienia i poczul ruch powietrza. Wodka byla coraz cieplejsza, barman usmiechal sie do niego i pytal, czy chce jakas muzyke. Pokrecil glowa, bo widzial, ze ona juz wstaje, uslyszal brzek monet na blacie stolika. Chcial tez zaplacic, ale pomyslal, ze nie, niech wyjdzie, niech pochlonie ja ciemnosc, niech odleglosc zwieksza sie, napina jak nic, jak struna, ktorej dzwiek staje sie coraz wyzszy i wyzszy i w koncu nieslyszalny. Uslyszal stukot obcasow, odwrocil wzrok od lustra i spojrzal na barmana. Potem wstal i poszedl w glab knajpy. Krzeslo bylo jeszcze cieple. Przysiadl na nim i podniosl do ust filizanke z resztka kawy. Obok spodka, odwrocona wglebieniem do gory, lezala lyzeczka. Kropla sliny, ktora mu zostawila, byla lsniaca i zywa. Wzial powoli lyzeczke. Barman nie spuszczal z niego wzroku. Nie mialem pojecia, ze tam przychodza pedaly. Dopiero ten barman i tych dwoch za parawanem... Widzialam ich. Jeden plakal - powiedziala i lekko westchnela. Poczul przy uchu goracy oddech. Odsunal ja delikatnie i cofnal sie o dwa kroki. Zostala z opuszczonymi rekami, przymknietymi powiekami, palce szeroko rozstawionych stop byly podwiniete, jakby chcialy uchwycic albo poglaskac powierzchnie dywanu. Zrobil jeszcze kilka krokow do tylu. Patrzyl, jak swiatlo przedpokoju kladzie sie na podlodze i zlotawy jezyk zatrzymuje sie pod nia, pomiedzy nogami. Lewa kostka tkwi w cieniu, a prawa jest nieco jasniejsza, jakby dotykal jej odbity matowy blask. Pietro wyzej trzasnely drzwi. Ktos przeszedl szybkim zdecydowanym krokiem. Pomyslal, ze to jakas kobieta idzie do lazienki w butach na wysokim obcasie. Mieszkanie jest puste i ciemne, a ona mija lustro w przedpokoju, czuje na sobie jego spojrzenie, lecz nie zapala swiatla, tylko dotyka tafli w miejscu, gdzie powinna byc jej twarz, a potem reka zsuwa sie coraz nizej. Usmiechnal sie do siebie, zrobil jeszcze krok i usiadl na lozku. Poczul chlod na dloni. Dotknal palcami policzka, lecz byly juz suche. Z czego sie smiejesz? - zapytala. Z niczego. Usmiecham sie. Przypominam sobie, jak bytem tu pierwszy raz. Pamietam. Prosilam, zebys zgasil swiatlo. Zasmiali sie teraz oboje. Chichotali dlugo i cicho, az zabraklo im powietrza. Na gorze znow zastukaly obcasy. Odglosy wpadaly w cisze nocy jak kamyki do wody, pojedynczo, wyraznie, kregi rozchodzily sie po sypialni, czul niemal ich dotyk na skorze twarzy. Z daleka, z miasta, dobiegl dzwiek syreny. Byl cichy i samotny. Przez chwile mial pewnosc, ze widzi, jak atramentowa poswiata ociera sie o szyby, przenika do pokoju i obnaza ich ciala az do kosci, niczym rentgenowskie zdjecie. Zawsze sie robi ruch, jak chodzi o mieso - powiedzial. O czym mowisz? -Ten sygnal. Albo kogos zabili, albo jada pozszywac. Zaczal przeszukiwac kieszenie kurtki. Wstal, sprawdzil tylne w spodniach, potem znowu kurtke. Zostawiles na stole w kuchni - powiedziala. Stal na balkonie i gapil sie w noc. Ciemnosc w dole byla polyskliwa jak czarna woda. Plynela ulica, na powierzchni unosily sie drobiny swiatla. Ksztalty trwaly przez chwile i zmienialy sie w inne. Nie bylo nikogo, lecz wiatr przynosil dzwieki i zapachy z ukrytych miejsc. Podniosl dlon i poczul jak miedzy palcami przesuwa sie ciepla materia nocy, podmuch pelen oderwanych atomow, czastek porwanych z innych cial. Oni spia, jedza albo pija, albo bawia sie jakimis truciznami, a przestrzen ociera sie o ich skore i sunie dalej i dalej az do jego dloni. Nawet gdy okna sa zamkniete, pozostaja jeszcze dziurki od kluczy, szpary pod drzwiami i sciany ze swoja porowata, przepuszczalna struktura. - Tak myslal. - I jeszcze dzwieki, ich oderwane okruchy pomieszane z mechanicznym dudnieniem miasta, powietrzny roztwor krzykow, westchnien i slow. To wszystko musialo wisiec nad domami az po najdalsze peryferie, gdzie zaczynaja sie bezludne tereny, krolestwo dzikich krolikow i bezpanskich kotow. Opuscil dlon, chwycil sie balustrady i zawrot glowy ustapil. Zywa, przesiaknieta istnieniami, mokra i napeczniala przestrzen na chwile znieruchomiala. Zapalil papierosa i przypomnial sobie tamten poranek. Zbudzila sie wtedy wczesnie i powiedziala mu, ze musi wyjsc na pare godzin. Widzial, jak wstaje naga, idzie do drzwi, w drzwiach zatrzymuje sie na chwile z reka na futrynie, odwraca glowe, jakby chciala cos powiedziec, ale rezygnuje, stoi jeszcze chwile i widzi ja cala, jasna, ze sladem cienia tnacym jej tylek na pol, to trwa sekunde albo dwie i w koncu znika w przedpokoju, a on zamyka oczy i zapada w plytki sen. Gdy sie zbudzil, mieszkanie bylo puste i ciche. Slonce przeswiecalo przez zaslony, w ustach mial smak zbyt wielu papierosow, na podlodze lezala pomaranczowa skorka, z kuchni dobiegalo brzeczenie lodowki. Wstal, ruszyl do lazienki, lecz zatrzymal sie w drzwiach z dlonia na framudze jakby chcial zajrzec do przedpokoju, zerknac w prawo i w lewo z ekscytacja czy obawa, jaka zawsze towarzyszy przebywaniu w obcym i pustym domu. I wtedy pojal, ze bezwiednie powtarza jej gest sprzed kilkudziesieciu minut. Jej cialo bylo niewidzialne, lecz realne. Czul zapach potu, snu i duszne cieplo przebudzenia, gdy krew jest goraca i zgestniala od nocnego bezruchu. Won nie tknietej mydlem skory byla wyczuwalna i tak silna, ze zagrodzila mu droge. Bezwiednie zmarszczyl nos w oczekiwaniu na laskotanie wlosow. Polozyl druga dlon na framudze drzwi i poruszyl biodrami. Wsunal sie miedzy posladki i poczul, ze odpowiadaja na drgnienia jego napietego ciala. Stanal mu i wslizgnal sie w goraca skondensowana przestrzen, w sprezyste, geste powietrze, uslyszal wlasny przyspieszony oddech i zamknal oczy. Brazowe lakierowane drewno framugi bylo mokre od potu. Na bialej scianie pozostawil wilgotne slady palcow. Gdy juz bylo po wszystkim, gdy umyl sie i wrocil z lazienki, owalne dotkniecia wciaz byly widoczne. Mialy szara, o ton tylko ciemniejsza barwe niz sciana. Wrocila po poludniu i wszystko jej opowiedzial. Smiala sie i nie chciala wierzyc. Wtedy pokazal jej te odciski. Zdjela sukienke i poprosila, zeby zrobil to z nia, ale nie mogl i dopiero gdy odsunela sie od niego i usiadla na podlodze w przedpokoju, powtorzylo sie to samo, co rano, lecz jeszcze mocniej. W domu naprzeciwko zapalilo sie swiatlo. Zolty prostokat wisial nad ulica, nie pojawil sie w nim zaden cien, moze nie bylo tam nikogo, proznia, plaska dekoracja, a dalej tylko noc, cudze sny i wyobrazenia az do samego konca, do switu, gdy wszystko przybiera jaka taka forme i rzeczy zaczynaja stawiac opor myslom. Papieros mial goracy, niespokojny smak i bylo go za malo, wiec zapalil nastepnego. Blysk zapalniczki przeslonil na chwile pejzaz, wydobyl z mroku zelazna balustrade, kawalek sciany i okap balkonu pietro wyzej. Wychylil sie, spojrzal w gore, lecz nie dostrzegl nic procz nieba, ktore rownie dobrze moglo byc zrobione z tego samego powietrza, co niewyrazne ksztalty w ciemnosci. Poczul jej obecnosc i odwrocil sie. -Zrobilam cos do jedzenia. Stala w uchylonych drzwiach balkonu czarna jak najglebszy cien. Swiatlo oproszalo krawedzie sylwetki, jakby plonelo gdzies w jej wnetrzu, probowalo sie wydostac, lecz cialo i skora byly geste, nieprzeniknione i znow pojawila sie mysl, ze nigdy nie uda mu sie dotknac jej tak, jakby chcial, dotknac naprawde. Odsunela sie i wszedl do pokoju. Przymknela drzwi. Zaslona lekko sie wybrzuszyla. -Nie zamykaj calkiem - powiedzial - i zaczekaj chwile. Zblizyl sie, wsunal dlonie pod szlafrok, material zsunal sie na podloge i stanela zupelnie naga. Dotknal jej bioder i delikatnie przesunal w strone uchylonych drzwi. -Zostan tak - poprosil. - Nie jest ci zimno? -Nie - odpowiedziala. Cofnal sie o krok i uklakl. Podmuch ciemnego powietrza sunal teraz pomiedzy jej udami i owiewal mu twarz. Podniosl glowe, jakby oczekiwal na uderzenie wiatru. -Jestes pierdolniety - powiedziala. Powietrze zza okna dotykalo jej posladkow, obmywalo je i wyplywalo z drugiej strony wprost w jego nozdrza. Czul ten dotyk na czole, na rzesach, to bylo materialne jak woda albo jeszcze bardziej. Rozchylil usta i wciagnal cienka struzke, tak jakby zaciagal sie papierosem. Probowal odszukac ten jeden jedyny smak, nitke woni spleciona z milionem innych snujacych sie ze swiata i miasta, lecz musial pomoc sobie wyobraznia - tak byla delikatna albo tak podobna do mrocznego smaku nieba i tego wszystkiego, co za oknem. Wysunal jezyk i polizal powietrze. Sunelo miedzy jej nogami jak ciepla, niewidzialna porecz miedzy udami dziewczynki, ktora wyobraza sobie chlopacka zabawe na szkolnych schodach. Podniosl powieki i sprobowal dotknac tego wilgotna powierzchnia oczu. Wtedy zobaczyl, ze jej biodra lekko sie poruszaja. Skubnal wargami kosmyk powietrza, wzial gleboki oddech i gdy je wypuszczal, musial poczuc cieply powiew. Rozsunela nogi szerzej i podniosla obie rece. Lewa dlon polozyla na brzuchu, a prawa zsunela nizej. Po chwili to poczul. Swiatlo switu ciagnelo od strony rzeki. Bylo szare, wodniste i puste w srodku. Rzeczy w pokoju wisialy w przestrzeni jak baloniki wypelnione zamglonym powietrzem. Lezala na wznak spokojna i naga. Wygladala tak, jakby przespala cala noc i dopiero teraz miala sie zbudzic zdziwiona, ze ktos jest obok, ubrany, nieznajomy i nieruchomy. Pocalowal ja lekko w policzek. Nie, nie spie - powiedziala i pogladzila go po wlosach. Za godzine bedzie slychac tramwaje. Za godzine bede spala. Bedziesz miala sile zasnac? Pomysle o tych wszystkich rzeczach i zasne. O jakich? No, o tych wszystkich. I o tym, jak wtedy prosilem cie, zebys usiadla, a potem... Tak. O tym tez. Czesto o tym mysle. O tym wszystkim. Gdzies w oddali poruszylo sie miasto. Uslyszeli, jak jego skora ociera sie o dom. Ludzie sa mniejsi od miasta i wstaja szybciej i ciszej, skacza jak owady i ruch jest prawie niedostrzegalny. Ono wynurza sie jak lad z wody: zywe, ciezkie, podobne do odleglego glosu, ktory toczy sie, ogromnieje i w koncu staje sie wiekszy od swiata i wszystko, co jest uczynione, zaniechane i pomyslane i tak pozostaje w jego wnetrzu niepozorne, nieznaczne i wlasciwie obojetne, bo wszyscy robia rzeczy podobne i wierza, ze te rzeczy przepadna wsrod miliona innych niemal identycznych. I prawdopodobnie maja racje, wiec zaczynaja wszystko od poczatku. Kto mieszka na gorze? - zapytal. Jacys staruszkowie. Mowimy sobie dzien dobry. Przewrocila sie wolno na brzuch. Wyciagnal reke i zatrzymal wyprostowana dlon tuz nad jej tylkiem, a potem przesunal w gore, wzdluz grzbietu i z powrotem. Co robisz? Nic. Sprawdzam, z jakiej odleglosci poczuje cieplo. Taka zabawa. Chce wiedziec, ile miejsca zajmujesz w przestrzeni. Jestes jebniety, wiesz? Opuscil dlon i wsunal palce miedzy posladki. Zamruczala cos pod nosem i uniosla lekko tylek. Piescil ja przez chwile, a potem cofnal reke. W przedpokoju bylo jeszcze ciemno. Stali przytuleni, nieruchomi, on w ubraniu, ona zupelnie naga. Szary blask dotykal ich stop, podnosil sie wolno jak mgla. Pomyslal, ze swit depcze mu po pietach, ze musi znikac, bo za chwile wszystko stanie sie przywidzeniem, wspomnieniem choroby, smakiem goraczki. Zostajesz? - zapytala. Nie. Sprobuje pojsc. Wykapie sie i ide spac. Zostal sam. Zza uchylonych drzwi lazienki dobiegal plusk wody. Ruszyl do wyjscia, zatrzymal sie i zawrocil. Woda miala zielonkawy odcien. Strzepki piany przypominaly biale, powietrzne wyspy. Zlote swiatlo zapalalo sie i gaslo na powierzchni baniek. Pekaly jedna po drugiej. Bylo ich coraz mniej. Powoli odslanialy jej cialo. Lezala wyciagnieta, z zamknietymi oczami. Pomyslal wtedy, ze w kazdym z tych mydlanych balonikow odbija sie wnetrze lazienki, lustro, reczniki, biale drzwi, kosmetyki i nawet on siedzacy na zamknietym sedesie. Odbija sie caly swiat. A gdy banki pekaja, ten swiat przepada, ulega zagladzie i odslania ja, jej nagie cialo obejmowane jedynie przez wode, ktora wchodzi w nia, wslizguje sie i wypelnia wszystkie miejsca tak dokladnie, ze staje sie nia. Gdy wychodzila z wanny, nawet na nia nie spojrzal. Owinela biodra brazowym recznikiem. Wytarla wlosy bialym, lekko pogladzila go po policzku i wyszla. Odczekal, az umilknie wilgotny szelest stop. Zamknal cicho drzwi i zaczal sie rozbierac. Zrzucil wszystko, co mial na sobie i wszedl do wanny. Woda miala temperature jej ciala. Uklakl, opadl na czworaka i powoli zaczal sie zanurzac. Poczul w ustach smak wody, mydla, skory, wnetrznosci, poczul, ze wreszcie chwyta to cos, co scigal od ponad roku, chwyta ja, pochlania i jednoczesnie wypelnia soba jej istnienie, jej obecnosc. Ostatni raz nabral powietrza, a potem zanurzyl twarz i pozwolil cialu opasc na dno wanny. Stal w oknie i patrzyl na neon hotelu. Czerwone swiatlo milklo, odzywalo sie znowu i wydawalo mu sie, ze ten rytm odpowiada uderzeniom krwi w skroniach. - Zadne serce nie bije tak wolno - powiedzial prawie na glos. Kruger Kruger zamknal za soba drzwi z numerem "14" i poszedl schodami w dol. Na dworze padalo. Do switu zostalo pol godziny, a on pomyslal, ze kiedys latwiej bylo zastanawiac sie nad wszystkim. Teraz stracilo to sens. Postal chwile w bramie, rozejrzal sie w jedna i druga strone, nikogo nie zobaczyl, ruszyl wiec spokojnie w strone Srodmiescia. Jego jasny plaszcz pociemnial od deszczu. Minal dwie przecznice i skrecil w Marii Panny. Tu bylo zupelnie ciemno. Palila sie tylko jedna latarnia na koncu ulicy. Jego samochod byl czwarty w rzedzie. Wsiadl, zdjal plaszcz, rzucil go na tylne siedzenie i zapalil silnik. Zapuscil sie w labirynt waskich uliczek. Biale nazwy na czerwonych tabliczkach mowily mu niewiele albo nic. Jechal wolno, kaluze byly glebokie, slyszal uderzenia wody o podwozie. Wszystkie domy byly stare i ciemne. Nikt tutaj nie zyl o tej porze. Z rynien plynely szare strumienie i sciekaly na jezdnie. Woda stala w najlepsze, podnosila sie i coraz bardziej czerniala. Pomyslal, ze okrazy Srodmiescie i wjedzie od zachodu glowna trasa. Tak bylo najlepiej. Gdzies w bramie dostrzegl ognik papierosa, ale moglo mu sie wydawac. Po lewej mial wysoki ceglany mur, a potem stalowa brame jakiegos magazynu. Skrecil w lewo, lecz nic sie nie zmienilo: z jednej strony trzypietrowa sciana kamienic, z drugiej warsztaty, fabryczki, sklady, w kazdym razie calkiem martwo, ciemno i nieruchomo. Wczoraj za dnia przejechal tymi ulicami, lecz teraz niczego mu nie przypominaly. Moze tylko jakas odmiane ciezkiego i wyraznego snu. Asfalt urwal sie i zaczela granitowa kostka. Lsnila w swietle reflektorow jak pokruszony ekran czarno-bialego telewizora. Nacisnal mocniej gaz i poczul, ze tyl samochodu ucieka. Bylo slisko jak na lodzie. Zwolnil do trzydziestu i skrecil w swietego Antoniego. W oddali zobaczyl niebieskawy blask latarn na skrzyzowaniu. To bylo dobre miejsce. Waska droga z betonowych plyt odchodzila od szosy i znikala w wiklinowym zagajniku. W zaroslach bielaly sterty smiecia. Mleczny blask switu mieszal sie z mgla. Potem zaczynal sie las i tak bylo do samej rzeki. Droga dochodzila do waskiego nabrzeza z cementowej kostki. W szczelinach rosla trawa i osty. Jezeli ktos tu przyjezdzal, to zostawial auto przed zardzewialym szlabanem. Kruger zatrzymal samochod, wylaczyl silnik, zalozyl zielona nieprzemakalna kurtke z kapturem i wysiadl. Na nogach mial gumowce z welniana wkladka. Otworzyl bagaznik, wyjal pokrowiec z wedka i duza torbe. Do torby zapakowal plaszcz i buty w plastykowym worku plus spory kamien. Zamknal samochod i poszedl w strone zrujnowanego holownika. Wszystko tutaj bylo rude i luszczylo sie przy najlzejszym dotknieciu. W nadbudowce nie znalazl sladu urzadzen sterowych, nic tylko gola zelazna podloga i brazowe gowno w rogu. Przeszedl na dziob. Gumowe podeszwy tlumily odglos krokow. Zoltawa woda niosla strzepki piany. Stateczek lekko sie kolysal i chrobotal burta o nabrzeze. Drugi brzeg kryla mgla. Rozejrzal sie wokol. Bylo cicho, pusto i zielono. Wyjal plastykowy pakunek i cisnal daleko w wode. Plusk przepadl w szumie deszczu. Trzy rybitwy zatoczyly nad tym miejscem kolo. Jedna z nich opadla nad sama wode, ale zaraz wrocila do towarzyszek. Wiatru nie bylo, nie bylo nikogo, z oddali dobiegalo ciezkie dudnienie. To ciezarowki ruszaly w dalekie trasy. Wyjal papierosy, ale zaraz je schowal. Pomyslal o wedce, o przynecie w torbie, ale tylko sie usmiechnal. Zszedl na brzeg. Zapalil dopiero za kierownica. O piatej wypil kawe na wielkiej stacji benzynowej przy wylotowce. Flagi na masztach zwisaly jak flaki. Kierowcy jedli parowki z keczupem. Przez szybe widzial wielkie volvo z wegierska rejestracja. Woda plynela po niebieskiej plandece, a on mial na sobie szary sweter i ciemnoszary polar. Ze swoim dwudniowym zarostem mogl rownie dobrze wsiasc do ktorejkolwiek ciezarowki, jak i szescioletniego poloneza, ktorym przyjechal. Wzial jeszcze jedna neske i usmiechnal sie do barmanki. - Ale leje - powiedzial. W radio mowili, ze do srody - odpowiedziala. - Wszystko zmyje - odparl. Ale ona zajeta juz byla grubym facetem w bejsbolowce z napisem Boss. Mowil do niej po imieniu i chcial herbate. Na scianach wisialy widoki Wenecji. Slonce niewatpliwie gdzies swiecilo. Rozpylona deszczowa mgla na moscie byla jasna i swietlista. Karoserie samochodow lsnily wodnym blaskiem. Niebieska balustrada i maszty latarn przypominaly kreski dziecinnego rysunku. Jechal srodkowym pasem i czul, jak kawa wprawia miesnie w lekka, ciepla wibracje. Papierosy znow zaczely mu smakowac, wiec palil jednego za drugim. Wyprzedzil go granatowy nissan. Prowadzila kobieta. Miala dlugie blond wlosy i czerwone paznokcie, ktore przypominaly twarde nieruchome plomyki. Jechali przez chwile tuz tuz, spojrzala na niego przelotnie, lecz zaraz przycisnal i przepadla w deszczu. Pomyslal, ze teraz powinien cos zjesc, cos duzego i goracego. Od kolacji nie mial nic w ustach. Robert spal sam w trzypokojowym mieszkaniu na szostym pietrze. Zbudzil go telefon. Przez sen podniosl sluchawke i zaraz ja odlozyl. Aparat odezwal sie znowu. Otworzyl oczy i jeszcze raz zrobil to samo, lecz nie probowal juz zasnac. Gdy zapikalo po raz trzeci, wstal, wzial aparat, podszedl do okna i podniosl sluchawke. Slucham. To ja - odpowiedzial z drugiej strony Kruger. - Zbudzilem cie? Nie. Juz wstalem. Cos przerywalo. Nie moglem sie dodzwonic. To pewnie przez ten deszcz. Pozalewalo kable. Pewnie tak. Powinnismy sie zobaczyc. Wpadne do ciebie za godzine. Za godzine mnie nie bedzie. Musze wyjsc. Lepiej bedzie, jak sie spotkamy. Musze cos zalatwic. Przestan pierdolic, dobrze? O jedenastej tam gdzie wtedy. Robert zostal ze sluchawka przy uchu i patrzyl na czerwone dachy kamienic w dole. Ulica wygladala jak pasek blyszczacego metalu. Ktos nia szedl i prowadzil psa. Zolta furgonetka zajechala pod sklep. Zaslonily ja korony kasztanowcow. Niebo bylo ciezkie i spokojne jakby ulozylo sie nad miastem na zawsze. Na to wszystko niczym przejrzysta fotografia nakladala sie teraz twarz Krugera: pociagla twarz trzydziestoletniego mezczyzny o jasnych, przycietych na jeza wlosach, niebieskie oczy i nieobecny usmiech nawet wtedy, gdy mowil o rzeczach zupelnie obojetnych. Kiedy palil, nigdy nie strzepywal popiolu, tylko czekal, az spadnie sam. Uwazal jednak na swoje ubranie. Gdy siedzieli w Tarocie pol roku temu, Kruger zapalil papierosa, oparl dlon na stoliku i zupelnie o tym zapomnial. Camel spalil sie po sam filtr, na obrusie urosla kupka popiolu, a on mowil spokojnie i monotonnie wpatrzony w glab knajpy, czasem tylko spogladal na Roberta, obracajac cala glowe, jakby zrenice mial nieruchome i zdolne do patrzenia tylko na wprost. Nie widzieli sie szesc lat. Kruger twierdzil, ze byl za granica i ze tam jest mniej wiecej tak jak tu. Zadnych wspomnien poza podstawowymi. Palce z papierosem mial tak samo nieruchome jak oczy. Wtedy tez padal deszcz. Bylo zimno. Na szybie skraplala sie woda i sciekala w dol. Nazajutrz mial spasc snieg. Podeszla kelnerka i powiedziala: - Prosze pana, tu jest popielniczka. - A on odpowiedzial: - Dobra, dzieki i spadaj - i wrzucil zgaslego peta do fajansowego talerzyka z napisem cin-cin. Albo to spotkanie na betonowym pirsie prawie w srodku rzeki. Szedl pierwszy, Kruger tuz za nim. Bylo pochmurno, lecz nie padalo. Znalezli sie na koncu ostrogi i Kruger powiedzial: -Widzisz, jestesmy zupelnie sami. Moze ktos nas widzi, ale nie moze slyszec. To tak, jakby nas nie bylo. Nawet jak ktos na nas patrzy z daleka, to wygladamy jak w jakims starym telewizorze. Przejalbys sie czyms takim? Domy na drugim brzegu mialy kolor mokrego kamienia. Niebo zaczynalo sie gdzies za nimi, wyginalo jak szara blacha i konczylo w zaroslach za ich plecami. Daleko z prawej dudnil most i to bylo wszystko. Zadnej zywej duszy, chociaz miasto mialo milion mieszkancow. Wtedy Robert poczul strach i powiedzial "wracajmy". Kruger usmiechnal sie i powiedzial "jak chcesz" i poszedl teraz pierwszy. Mial na sobie brazowa skorzana kurtke z postawionym kolnierzem. Polyskiwala lekko i cicho skrzypiala. Troche jak drewno, troche jak cos zywego. Tego dnia rozstali sie bardzo predko. Teraz stal w oknie, w niebie odbijala sie twarz Krugera, w dloni wciaz trzymal sluchawke, a w pamieci pojawialy sie kolejne spotkania, nakladaly sie na siebie, by ukazac mu trojwymiarowy i zagmatwany obraz ostatnich miesiecy. W tamta czwartkowa noc wracali samochodem Krugera do miasta. Wczesniej wypili po kilka piw w pustej przydroznej knajpie, gdzie wszystko bylo z czerwonego plastyku. Jechali spokojnie, rozmawiali, mgla osiadala na szybie, las przy drodze blyszczal w swietle reflektorow jak cos sztucznego, odtwarzacz gral ciche etno. Bylo przyjemnie jak na wakacjach. I wtedy nie wiadomo skad wzial sie ten czlowiek. Szedl poboczem, nagle zatoczyl sie na jezdnie i go stukneli. Tak powiedzial Kruger. Robert szukal akurat jakiejs nowej kasety i nie widzial nic. Poczul tylko uderzenie i zapytal, co sie stalo. Mielismy wypadek. Stan. Trzeba zobaczyc, co sie stalo. A co za roznica? Zadna, ale trzeba - krzyknal prawie. Wtedy Kruger zatrzymal samochod i powiedzial, ze moze sobie isc i sprawdzac. -Tak, idz i sprawdz. Czego sie boisz? Przeciez to nie twoja wina. Chce sie wyspac - powiedzial spokojnie Kruger i ruszyli w ciemnosc. Zegary na desce swiecily niebiesko i nie zamienili juz slowa. Robert wysiadl na swojej ulicy. Auto odjechalo, a on mial wrazenie, ze czerwona plama swiatel zostala na wilgotnym asfalcie i rozlewa sie wokol jego stop, chociaz po Krugerze nie bylo juz sladu. Poszedl dwie ulice dalej, znalazl automat, nakrecil policyjny numer i wyrecytowal szybko do sluchawki przyblizone miejsce wypadku. Glina pytal, kto i skad dzwoni, ale przerwal polaczenie. Wrocil pod swoj dom, latarnie swiecily jak zwykle, wjechal na gore i polozyl sie do lozka. Spal bez snow, rano obudzil sie spocony. Nie wypil nawet kawy, tylko wyszedl po Wyborcza. Nad ranem spadl deszcz i teraz slonce odbijalo sie w lustrach kaluz. Wlasciciel spozywczego sklepiku stal w drzwiach interesu i skinal mu przyjaznie. Rozwinal w koncu rulon gazety i przebiegl wzrokiem rubryke wypadkow. To byla kobieta. Lezala w szpitalu. Miala z tego wyjsc. Wjechal na gore i od razu zadzwonil. -No to po cholere mnie budzisz, jak nic sie nie stalo - powiedzial Kruger i odlozyl sluchawke. On tez to w koncu zrobil, odstawil telefon na parapet i zeby odwlec reszte dnia, poszedl do lazienki pod dlugi prysznic. Najpierw goracy, potem zimny i jeszcze goretszy, az cale wnetrze wypelnila para. Poczul, ze skora go piecze, lecz nie chcial wychodzic. Pragnal, by trwalo to wiecznie: biel, ktora odbiera wzrok i szum, ktory pozbawia sluchu. Kazdy mogl teraz wejsc i zrobic z nim cokolwiek. Byla za kwadrans dziewiata, gdy wybieral koszule i rozmyslal o ubraniach Krugera, o ich niezliczone ilosci, o tym, jak pewnego dnia zjechali w cicha uliczke kolo Cmentarza Wniebowziecia i Kruger wysiadl, otworzyl bagaznik i po prostu sie przebral. Zmienil koszule i marynarke. Zolty pies sikal na pien klonu, gora toczyly sie czerwono-zielone tramwaje, a on najspokojniej w swiecie zamienil szara sportowa koszule na bladoniebieska z cieniutkiej bawelny i wiazal w lusterku krawat. -Rzeczy sa dobre, ale szybko sie nudza - powiedzial wtedy. - Wciaz trzeba je zmieniac. To jedno ma jeszcze jakis sens. Nigdzie sie wtedy nie wybierali. Po prostu sie przebral i za chwile mieli zjesc byle jaki obiad w knajpie kolo mostu, gdzie dawali kotleta i piwo, a w zawieszonym u sufitu telewizorze leciala "Teksaska masakra pila lancuchowa". Na sali bylo pusto, na stolach szklane blaty, wiec nikt nie czepial sie o popiol. Jedli w milczeniu i patrzyli na ekran. Barman zapytal, czy chcieliby cos innego, lecz wzruszyli tylko ramionami. Za szara szyba przechodzila kobieta w rozpietym plaszczu. Niosla w reku plastykowa torbe, z ktorej wystawaly zielone lodygi porow. Przypomina moja matke - powiedzial Kruger, ale Robert zapamietal z dziecinstwa kogos znacznie mlodszego, kogos podobnego bardziej do dziewczyny niz do matki. Twoja matka byla mlodsza - odpowiedzial. Tak. Ale potem sie zestarzala. No wiec przygladal sie wnetrzu otwartej szafy i wybieral koszule. Kiedys ubierali sie prawie jednakowo. Takie same workowate dzinsy w kolorze popiolu i granatowe trampki na bialej albo szarej gumie. Marzyli o blekitnych szwedkach z teczowymi sciagaczami. Dostali je w koncu. Najpierw on, potem Kruger. Wygladali w tych strojach jak pogodne niebo, z ktorego leje deszcz. Niebieskie na gorze, bure na dole. Wszyscy na podworku tak wygladali. Gdy ruszali podkladac aluminiowe monety pod kola pociagow, zbierac butelki, przygladac sie ludziom i dreczyc zwierzeta, przypominali niewyrosniety oddzial. Koszule wisialy na wieszakach i byly puste w srodku. Powietrze jest niczym, poteguje tylko strach, ktory rozpreza sie w nim i nie napotyka przeszkod. W lustrze zobaczyl swoja twarz. Patrzyla na niego oczami Krugera, wiec szybko wybral ciemnozielona z kieszeniami. W kuchni ciurkal juz ekspres. Zapach docieral przez zamkniete drzwi i mieszal sie z wonia czystej bielizny. Tak powinno pachniec zycie kazdego poranka - pomyslal. - Ale nie pachnie - dokonczyl i wysunal szuflade ze skarpetkami. Wybral pare ciemnych. Ja tez znalem Krugera i wiem, ze to wszystko bylo prawda, chociaz rownie dobrze moglo byc klamstwem, bo w jego przypadku nie mialo to zadnego znaczenia. Dlatego ten opis jest niemal niemozliwy. Ale probuje, bo moze okazac sie wazny. Gdy Robert stal ze sluchawka przy uchu, on juz siedzial w samochodzie i krazyl po miescie w poszukiwaniu wczesnego jedzenia. Trafil na knajpke w poblizu dworca otwarta bez przerwy. Tak sie zreszta nazywala: Non Stop. Wcisnal auto miedzy dwie furgonetki i wszedl po kilku stopniach do srodka. W miejscach, ktore nie znaja spoczynku, nigdy nie wiadomo, czy jest dzien, czy noc. Czas traci tutaj swoja wladze i wszystko przypomina gorsza wersje wiecznosci. Rumuni siedzieli za stolem, a ich kobiety kupowaly przy barze piwo. Na ekranach pod sciana rozpryskiwaly sie gwiazdy albo pociski, lecz nikt nie zwracal na to uwagi. W rogu sali spali zolnierze. Zapach jedzenia byl stary i zimny. Poprosil o bigos z kotletem. Dostal bez czekania. Usiadl przy wolnym stoliku, jadl i patrzyl, jak w powietrzu unosi sie dym. Lubil takie miejsca, wybieral je instynktownie. Barwy tu byly martwe, nie mialy wyraznych granic, krawedzie przedmiotow tepialy w beznadziejnym blasku. Szarosc, zmierzch i swit, gdy blaknie oczywistosc. Wyobrazal sobie uczynki w takim swietle. Nie mialy wiekszego znaczenia niz rzeczy. Z drzwi wiodacych do kuchni wyszedl czarny pies i zblizyl sie do jego stolika. Pochylil sie, by go poglaskac, lecz pies przepadl. Pomyslal, ze te wszystkie brednie o mroku, polnocy i ciemnosci wymyslili ci, ktorym nie pozwalal spac wlasny strach. Kotlet w kapuscie wygladal jak sucha brazowa zrenica w zoltawej, tlustej teczowce. Aluminiowy widelec byl lepki i tepy. Jadl powoli, bo chcial zostac tu jak najdluzej. Nuda nigdy go nie przerazala. Potrafil sobie z nia radzic. Obserwowal, jak zdarzenia pekaja w niej pod wlasnym, wewnetrznym cisnieniem. Jak pluca pilotow na wysokosciach, na ktorych brak powietrza. Wychodzac, poprosil w bufecie o camele. Barmanka miala czterdziesci lat, wielkie piersi i usmiechnela sie do niego zalotnie. Puscil do niej oko. Gdy schodzil po schodach, zobaczyl czarnego psa po drugiej stronie ulicy. Juz bylo po wszystkim. Kot mial przegryziony kregoslup. Probowal cos zrobic. Wstac albo odejsc, lecz przesuwal sie tylko bardzo powoli i zostawial na chodniku czerwony slad. Pies przygladal mu sie uwaznie. Kruger gwizdnal cicho, ale zwierze odwrocilo tylko leb, spojrzalo na czlowieka miodowymi oczami, machnelo ogonem i na powrot zajelo sie kotem. Poszedl wiec do samochodu. Dochodzila dziewiata. Z przeciwka nadjechal policyjny polonez. Przez otwarte okno uslyszal wodnisty syk jego opon. We wstecznym lusterku zobaczyl, jak skreca bez kierunkowskazu w strone dworca. Nie musial nasluchiwac swojego serca. Bilo jak zwykle. Zlapal w radio prognoze pogody. Dziewczyna miala racje - deszcz do srody. Wjechal na wiadukt. W dole lsnily szare grzbiety pociagow. Wszystko bylo jednostajnie nieruchome. Mial jeszcze dwie godziny. Skrecil w Aleje Wszystkich Swietych i ruszyl na polnoc. Pomyslal, ze zdazy przez ten czas odstawic auto. Rzad slupow tramwajowych niknal we mgle. Domy najpierw sie przerzedzily, a potem przepadly. Znalazl stacje z muzyka powazna i nie przekraczal siedemdziesieciu. Nie byl melomanem. Po prostu nie mial ochoty sluchac ludzkiego glosu. Zegary dzialaly w calym miescie i w koncu przyszedl czas na cos na wierzch. Robert wyjal z szafy brazowa nieprzemakalna kurtke z kapturem. Powiesil ja na klamce i poszedl do kuchni. Pil kawe i patrzyl w okno. Minuty pedzily szybko, wpadaly na siebie, by chwile pozniej zwolnic, rozciagnac sie jak zmeczona piesza wycieczka. Stad widok byl zupelnie inny. Parkowe aleje krzyzowaly sie geometrycznie, tworzac cos na podobienstwo oka opatrznosci z potrojnym promieniem u kazdego boku trojkata. Przystrzyzone kuliste korony drzew przecinaly poziome waskie pasma mgly, ktore konczyly sie i zaczynaly nie wiadomo gdzie. Pomyslal, ze ten znak oka z zielona slepa zrenica trawnika patrzy w gore, prosto w obwisle niebo. Kawa miala metny smak. Przypominala gorzkie bloto. Przyszlo mu do glowy, ze powinien kupic sobie nowy ekspres, taki z podgrzewaczem. Mialby wtedy wiecej czasu na wszystko. Ponad gabczasta linia drzew chmury rozstapily sie na chwile i zaraz zamknely, jak wielkie usta, ktore westchnely albo powiedzialy "o". Blekit mignal i zgasl. Tam zaczynala sie najstarsza czesc miasta. Niewyrazne wieze sterczaly i mokly. Pokryte grynszpanem dachy wygladaly jak okruchy mokrego malachitu. Zagladali tam czasem z Krugerem na piwo. W pogodne dni wokol placu sw. Ducha staly stoliki pod parasolami. Zolty i czerwony plastyk, sztuczne kwiaty i cycate kelnerki. Byl wtedy upalny wtorek, Kruger mial na sobie biale spodnie z cienkiej bawelny i jasnoszara koszule polo. Marynarke powiesil na oparciu krzesla. Wskazal glowa na otaczajace plac kamienice i powiedzial: - Widzisz, sto, dwiescie, trzysta lat temu ludzie lazili tedy, ale nie bylo tych wielkich szyb w witrynach ani swiatla w nocy. Zeby sie sobie przyjrzec, musieli isc do domu i spojrzec w jakies zapyziale lusterko, jesli je w ogole mieli. - Kelnerka pochylila sie nad sasiednim stolikiem i dostrzegli kawalek seledynowych majtek. Kruger trzymal zapalonego papierosa w dwoch palcach calkiem pionowo, jakby chcial sobie nim przyswiecic w wyimaginowanym mroku. No i co z tego? - zapytal Robert. Nic. Tylko cholernie musieli wierzyc we wlasne istnienie. A w dodatku, zeby sprawdzic, kim sa, jak wygladaja, mogli najwyzej popatrzec sobie na innych ludzi. - Kelnerka wyprostowala sie, tylek zniknal, na nogach miala czarne plocienne pantofle. Slonce swiecilo prosto z gory. Cienie przechodniow kulily sie u stop. Co ty wlasciwie robiles za granica? - zapytal Robert. Kruger usmiechnal sie nieruchomo. - Nic specjalnego. Troche Francji, troche Afryki. To samo mozna robic i tu. Ekspres wyprychal resztke swiezej kawy. Ktos w zoltym sztormiaku jechal na wrotkach przez park. Dochodzila dziesiata. Na szybie osiadla para. Przetarl dlonia szklo i patrzyl, jak jaskrawa sylwetka mknie w szpalerze klonow i znika na zawsze pod galeziami placzacych wierzb. Popijal kawe malymi lykami, wlasciwie moczyl w niej usta i potem oblizywal wargi, ale plynu i tak ubywalo. Czas mieszka w glowie i rzeczy, zdarzenia i gesty nie maja z nim nic wspolnego. Dopiero gdy sie konczy, jedno dotyka drugiego. Myslenie o Krugerze zblizalo go do niego i jednoczesnie oddalalo. Teraz, gdy zolta postac zniknela, przesypywal bilon w kieszeni i powracal do tamtego wtorku. Wypili po jednym piwie i poszli do samochodu. Chwile potem stali w korku na Betlejemskiej. W radiu lecieli Stonsi. W scianach wiezowcow odbijalo sie slonce. Karoserie aut lsnily, podwajaly i potrajaly swiat. W wielkich ciemnych szybach Banku Centralnego zwielokrotniona ulica wygladala jak ukryta w jaskini. Posuwali sie parametrowymi skokami w miare jak sygnalizacja odcinala kolejne kawalki sznura pojazdow. Okna mieli otwarte. Od strony Krugera podszedl dlugowlosy chlopak o szarej wynedznialej twarzy. Trzymal przed soba kartonik z nagryzmolonym napisem, ze jest chory, prosi o wsparcie, bardzo dziekuje, czyli to, co zawsze. Na szyi mial potrojny sznur paciorkow. Wetknal glowe do srodka i powiedzial: - Chociaz pare groszy... - Kruger spojrzal na niego, a potem wolno siegnal do kieszeni marynarki i wyjal portfel. Otworzyl, w przegrodce pokazala sie harmonijka banknotow. Zaczal wybierac, jakby sie zastanawial, czy sprawa jest warta stowy, czy dwoch. Tamten patrzyl jak zahipnotyzowany. Wtedy Robert zobaczyl, ze lewy lokiec Krugera przesuwa sie w strone przelacznika otwierajacego okno. W chwili gdy prawa reka wyjela w koncu setke i lekko nia pomachala, szyba juz sunela do gory. Facet krzyknal, a potem zaczal sie szarpac i charczec. Kruger schowal pieniadze do portfela, a portfel do kieszeni. Tamtemu udalo sie przekrecic glowe i krawedz szkla przestala wrzynac sie w grdyke. Tkwil ze smiesznie skrecona szyja, jakby nadstawial ucha i krzyczal. Kruger pstryknal przelacznikiem i krzyk zamienil sie w wysokie wycie. Wtedy Kruger siegnal szybko do schowka i wyjal duzy niebieskawy pistolet. Odsunal sie w fotelu i powiedzial: - Pokoj, Milosc, Wolnosc. - Przy kazdym slowie lufa spadala na nos i usta tamtego. Pokazala sie krew, czerwone zmienilo sie w zolte i zaczeli powoli ruszac. Kruger powiedzial jeszcze raz,,Wolnosc" i uderzyl rekojescia w zeby. Nacisnal guzik i przeskoczyli skrzyzowanie. Tamten musial upasc, bo samochody z tylu zostaly na miejscu. Teraz wracal do miasta juz swoim wlasnym autem, a ja siedzialem obok i nic nie mowilem. Rzadko rozmawialismy. Jego glos byl zawsze monotonny i przypominal nagranie. Wysadzil mnie przy dworcu, tak jak chcialem. Trzy minuty po tamtym zjechali z Betlejemskiej i zrobilo sie luzniej. Robert trzymal na kolanach oksydowana bron, ktora Kruger rzucil mu przed chwila, gdy srebrna omega zajechala im droge i musial chwycic kierownice w obydwie dlonie. Co to jest? - zapytal Robert zupelnie bezmyslnie. Beretta. Nie boj sie. Bez magazynka. Bez magazynka... - powiedzial do siebie i opuscil pistolet miedzy kolana. Stojac teraz przy oknie, byl pewien, ze to wszystko zostalo odegrane specjalnie dla niego. Krugera nie obchodzil swiat. Niewykluczone, ze gdyby jechal sam, zamknalby po prostu okno, powiedzial "spierdalaj" albo nawet dal jakies pieniadze. Ani wscieklosc, ani pasja nie mialy do niego przystepu. Jego zywiolem byl chlod. Poszedl do pokoju i zalozyl kurtke. Patrzylem, jak szare auto Krugera wolno lawiruje pomiedzy taksowkami i autobusami. Wydawalo mi sie nawet, ze przez mokra szybe widze jego twarz. Ale bylo zbyt daleko. To dzialala moja pamiec. Skrecil za rog, a ja poszedlem do kas, zeby kupic bilet i wyjechac. Prawdopodobnie wtedy, pietnascie czy szesnascie po dziesiatej, Robert probowal zapalic swojego malucha w kolorze kosci sloniowej. Rozrusznik krecil sie coraz wolniej i wolniej, a silnik nie reagowal. W kaluzach pojawialy sie banieczki - znak, ze mialo padac bez konca. Przekrecal kluczyk raz za razem i wsluchiwal sie w jek zamierajacego mechanizmu. Raptem obudzila sie w nim nadzieja, ze to juz koniec, ze nie uda mu sie ruszyc, ze przeciez nic sie na to nie poradzi i zostanie tutaj w tym blaszanym pudelku o zaparowanych szybach, przez ktore swiat wyglada tak niewyraznie i dwuznacznie, jakby prawie nie istnial i to jest jakies usprawiedliwienie, cos, co go rozgrzeszy, wytlumaczy jak autobus, ktory uciekl albo pociag, ktory sie spoznil, wystarczy tylko siedziec i nic nie robic, jak w dziecinstwie w szafie z ubraniami, w ciemnosci, gdy rzeczywistosc biegla swoim torem, a mrok i wyobraznia swoim. Przekrecil kluczyk jeszcze raz i trzymal do chwili, gdy wszystko umilklo. Facet ze spozywczego mial na sobie przezroczysta peleryne z kapturem. Stukal w okno, a druga reka przytrzymywal foliowe okrycie. Widze, jak sie pan meczy. Ja tez mialem takie gowno. Jak troche popada, to dupa zimna. Wysiadz pan, troche go pchniemy, a tam jest juz z gorki i musi zalapac. Kruger pil herbate z cytryna i zerkal na ekran. Bylo cieplo, pachnialo frytkami i nikogo procz faceta za bufetem. Skinal na niego i poprosil o kieliszek rumu. Wlal go do herbaty. -Mokry ziab - powiedzial barman. Tak. Zapowiadali do srody. Nie ma ruchu. Pan jestes drugi, a otwieram o dziewiatej. Tak. Ale w koncu przestanie. Kiedys musi. Na ekranie mezczyzna calowal kobiete, potem znalazl sie na ulicy i dwoch strzelalo do niego, lecz zabil obydwu. Pojawil sie trzeci i go zastrzelil. Film na chwile zrobil sie czarno- bialy i krew wyciekajaca z glowy trupa wygladala jak goraca, rozlana smola. Kruger zaplacil i wyszedl. To byla samotna buda ze szkla i blachy. Stala na nabrzezu rzeki. W oddali we mgle czernial most. Nie bylo nikogo. Wiatr przeganial deszczowe fale. Przesuwaly sie miekko, powiewnie jak firanki w kolorze dymu. Pejzaz byl martwy i zarazem ruchliwy, zywy w jakis obojetny mechaniczny sposob. Kruger spojrzal w lustro kaluzy, ale nic tam nie bylo. Stad juz go widzial. Jechal wolno srodkowym pasem. Most nieco sie unosil nad srodkiem rzeki i z tego luku stadion przypominal ogromny krater. Wynurzal sie z morza zieleni jak scieta burobrunatna gora. Niczego wiekszego nie bylo w miescie. Nagi kamienny krag korony swiecil pustka. W zeszly poniedzialek stal tam z Krugerem. Patrzyli w dol na otchlan szarych sektorow. Kruger mial na sobie czerwona podkoszulke i bylo duszno. Swiatlo przesaczalo sie przez powloke chmur rozproszone i slabe. Ich cienie powoli znikaly. Byl srodek dnia. Szczeliny w oblokach zasklepily sie jak blizny. Niebo bylo gladkie, niskie i nabrzmiale. Ucichl wiatr. Zgielk miasta przycichl. Docieraly do nich tylko pojedyncze dzwieki i zaraz milkly w zgestnialym powietrzu. Tramwaj zjechal z mostu, a oni slyszeli jeszcze opozniony loskot zelaznej konstrukcji. Bedzie padalo - powiedzial Robert. Pamietasz, jak tu handlowali? - zapytal Kruger. Tak. Trzy, cztery lata temu. Jak to wygladalo? Wszedzie byli ludzie. I rzeczy. Nigdy nie widzialem tylu rzeczy naraz. Nie wiem. To trzeba bylo zobaczyc. Poszli wolnym krokiem dookola korony i Robertowi przypomniala sie ta historia. Stal na przystanku, a sto metrow dalej Wietnamczyk skracal sobie droge. Na wozku mial trzy wielkie walizy. Ciagnal ten bagaz przez jezdnie i przez tramwajowe tory. Jego figurka w perspektywie mostu wydawala sie nieskonczenie malenka. Przypominal zuka idacego na dwu nogach. Pokonal jezdnie, ale na torach cos stalo sie z wozkiem. Przewrocil sie na bok. Wietnamczyk probowal go podniesc, szarpal sie, ciagnal, a z mostu nadjezdzal tramwaj. - Tam jest troche z gorki, wiec jada szybko. Wielkie czarne skrzynie lezaly na boku, tramwaj juz hamowal, ale nie mial szans. Wietnamczyk widzial wagony, zawahal sie, juz odchodzil z drogi, ale raptem sie cofnal, zeby sprobowac jeszcze raz i wtedy sie potknal. Walizki pekly, rozlecialy sie na boki i na jezdnie wyleciala kupa rzeczy. Niebieskie, zielone, czerwone, zolte, pomaranczowe, wszystko na ten czarny asfalt. Karetka przyjechala za piec minut. Wszystko stalo i musialem pojechac autobusem. - Robert skonczyl i Kruger zaczal sie smiac. Spomiedzy lawek zerwalo sie stadko wron. Wzbily sie nad plyte i przepadly w niskim niebie. Kruger umilkl, a potem powiedzial: - Ja rozumiem tego zoltka, dobrze go rozumiem. - Zapalil papierosa i odezwal sie znowu: - Ta karetka powinna pozbierac jego rzeczy. Pewnie tego nie zrobila, nie? - Robert powiedzial, ze nie widzial, ale chyba nie. Kruger stal obok zejscia do sektora numer 33 i palil papierosa. Z tego miejsca bylo widac rzeke. Miala szary rybi kolor i wygladala na zupelnie nieruchoma. Maly zoltawy samochodzik sunal samotnie mostem. Policzyl w myslach czas i poszedl w lewo w strone zelaznych masztow, na ktorych rozwieszalo sie kiedys kolorowe flagi. Deszcz byl miarowy i zimny. Papierosa musial chronic w zwinietej dloni. Korony rosnacych u stop mostu topol zaslonily mu auto, ale widzial, ze za chwile samochod bedzie musial skrecic w prawo i zeslizgnac sie slimakiem pod cementowe filary i dotrzec nabrzezem na parking, na ktorym stoi tylko jego kombi. Robert nacisnal hamulec i odruchowo skontrowal kierownica. Lewa strona brala mocniej. Wystarczylo lekkie depniecie i przednie kolo stawalo w miejscu. Zaczal sie kolisty zjazd i poczul przyjemne pchniecie sily odsrodkowej. To bylo jak wspomnienie karuzeli z dziecinstwa, gdy serce zamieralo ze strachu, a cialo przebiegal dreszcz rozkoszy. Lancuchy, na ktorych wisialy zelazne foteliki, rozgrzewaly sie od kurczowego uchwytu. Jeszcze dlugo potem dlonie pachnialy goracym metalem. Dwadziescia lat temu w niedziele spotkal Krugera przed kosciolem i Kruger powiedzial: - Chodz, pokrecimy sie. Wczoraj przyjechali. - Robert zawahal sie, wskazal glowa na ceglany portal kosciola i chcial cos powiedziec, ale Kruger wzruszyl tylko ramionami: - Za tydzien pojdziesz dwa razy i sie wyrowna. Ciec wzial po piatce z rybakiem, usiedli, zapieli zabezpieczenie i wystartowali. Robert czul, jak wirowanie odrywa bezbolesnie cialo od kosci, przestrzen je wsysa, wciaga i niesie ku nieskonczonosci, chociaz wtedy nie znal tego slowa, ale nigdy przedtem ani potem nie doswiadczyl rzeczy, ktora tak bardzo przypominalaby smierc i rozkosz jednoczesnie. Swiat znikal. Zielone budy strzelnic, zolte kaczki i czerwone koniki dziecinnej karuzeli, loteria fantowa z flaszkami wina, czarne stare dachy domow, bialy jak smierc sprzedawca lodow, pijaczkowie na zeliwnych lawkach, wszystko przybralo postac zamazanego kregu, podczas gdy on sam kurczyl sie, zmniejszal i zamienial w krople ciala, pedzaca przez przestrzen w strone jakiegos upragnionego i niewyobrazalnego horyzontu. Potem, gdy juz wracali obok cichego kosciola, zapytal Krugera: - Ty sie nie boisz? - Kruger usmiechnal sie, klepnal go w ramie i powiedzial: - Chlopie, nie uwazales na lekcjach. On jest nieskonczenie milosierny. Reszta to kit. Lecz trwalo to ledwie chwile. Z lewej zjawily sie zabudowania przystani i cementowy polmrok mostowego przesla. Na przystanku autobusowym nikt nie czekal. Przejechal jeszcze dwiescie metrow i skrecil w prawo. Na wielkim asfaltowym placu stal tylko jeden samochod. Kruger trzymal rece w kieszeniach i patrzyl w dol. Mial na sobie ciemnoszary nieprzemakalny plaszcz i kapelusz w tym samym kolorze. Maluch pelzl bardzo wolno. Chwilami wydawalo sie, ze stoi, ze splywajaca z pochylej plyty parkingu woda splukuje go z powrotem w dol. Kupilem bilet i wyszedlem przed dworzec, zeby zapalic. Taksowki, niebo, mokry syk tramwajowych iskier, echo megafonow na peronach, wszystkie widzialne i niewidzialne rzeczy przywodzily mi na mysl Krugera. Zupelnie tak, jakby jego esencja zmienila sie w substancje i rozplynela w powietrzu, przeniknela mury, bruk, ludzi, cala materie i mnie samego i miala trwac we wszystkim do samego konca. Zanim wysiadl, zobaczyl mala sylwetke u szczytu schodow. Wyzej nie bylo nic oprocz nieba. Tamtego dnia, gdy niespiesznie okrazali stadion, jego podkoszulka miala kolor ciemnego ognia, ktory plonie, lecz nie wydziela swiatla, kolor weglowego zaru. Szli, romawiali o roznych rzeczach, pocili sie w gestym powietrzu i gdy juz mieli wrocic do samochodu, Robert opowiedzial mu o tej dziewczynie. Zatrzymali sie w tym samym miejscu, gdzie stal teraz Kruger. Dolem jechala straz pozarna na sygnale, lecz dzwiek ledwo dotarl do ich uszu i powlokl sie za samochodem jak cos ciezkiego i mokrego. -Moze zdaza przed deszczem - powiedzial Kruger, a potem odwrocil twarz w strone Roberta i zapytal: - A skad wiesz, ze jest twoje? -Ona tak twierdzi. Zreszta to nie ma znaczenia. Nad Srodmiesciem pojawil sie samolot. Czerwone i zielone swiatla migaly jakby potrzebowaly pomocy. Zalatwie to, jak chcesz - powiedzial Kruger. Jak? Porozmawiam z nia. Jak to porozmawiasz? Zwyczajnie. Pojde do niej i ja przekonam. Kruger... Nie martw sie. Nie wspomne o tobie ani slowa. Przekonam ja... - zaczal szukac odpowiedniego slowa i gdy je znalazl, usmiechnal sie do siebie i dokonczyl: - tak ogolnie. Kruger, ale... Lecz nie uzyskal nic, bo zaczely padac pierwsze krople. Byly wielkie, ciezkie i pekaly na kamieniach z wilgotnym, organicznym trzaskiem. Ruszyli szybko do samochodu. Wstepowal na schody wolno, niczym stary czlowiek. Kruger stal na tle burego nieba. Chmury sunely tuz nad nim. Wydawalo sie, ze moglby ich dotknac. Zatrzymal sie trzy stopnie nizej i dyszal. Z kapelusza Krugera sciekala woda. Robert puscil porecz i zapytal: -Byles tam? Kruger pokiwal glowa i powiedzial: -Zalatwione. Myslalem, ze bedzie mlodsza. Co ci strzelilo do glowy? -Dwadziescia szesc to duzo? Kruger zerknal na niego spod oka. -Sluchaj, dobra, milosc jest slepa, ale ona miala czterdziestke. Robert postawil noge na nastepnym stopniu, ale nie wszedl, tylko przyblizyl twarz i patrzyl na usta Krugera. Blondynka, mowiles. Nie powiedziales tylko, ze tleniona. Kruger! Gdzie ty byles?! - Chcial wspiac sie wyzej, ale podniosl tylko glos: - Gdzie?! Spokojnie. Pod adresem, ktory mi podales. Zastukalem, nie bylo nikogo. To byl gowniany zamek, wiec wszedlem i zaczekalem. Wrocila po polnocy. Gdzie ty byles, Kruger?! Pawla Apostola 22, trzecie pietro naprzeciw schodow. Nie mogles przypomniec sobie numeru mieszkania. Drugie, czlowieku... Naprawde? - Kruger uniosl lekko brwi i pochylil glowe na bok. - Naprawde? Bylem pewien, ze powiedziales trzecie. Mostem jechaly trzy ciezarowki. Na jaskrawopomaranczowych plandekach mialy czarne napisy. Kruger zmruzyl oczy i usilowal je odczytac. -To chyba po wegiersku - powiedzial. Robert trzymal sie poreczy i powtarzal w kolko "cos ty zrobil, cos ty zrobil". Spokojnie. Nic wielkiego. Postraszylem. Tak jak sie umawialismy. Nie wierze ci. A jaka to teraz roznica - odpowiedzial Kruger. Plaszcz pociemnial i byl prawie czarny. - Nie martw sie. Pojde tam dzisiaj i to zalatwie. Teraz jechal bardzo szybko. Gdy wpadl na most, wynioslo go na srodkowy pas, ale nawet nie spojrzal w lewo, tylko przycisnal i wyprzedzil kilka samochodow, ktore wlokly sie spokojnie, ciagnac za soba welony wodnego pylu. Niebieska balustrada rozmazala sie i przypominala zwiewna firanke. Gdy zbiegal ze schodow, byl pewien, ze Kruger sie smieje, chociaz nie slyszal nic. W jego glowie uwijalo sie jedno bezsensowne pytanie: Dlaczego w ten cholerny deszcz wyznaczyl spotkanie pod golym niebem na pustkowiu? Tylko to zaprzatalo jego umysl. Lecz gdy skonczyl sie most, natychmiast zapomnial o wielkiej i pustej przestrzeni, pod ktora stali piec minut temu i skupil sie na jezdzie. Obliczyl odleglosc i przemknal tuz przed jadacymi ztylu, i skrecil w prawo na wiadukt, by po chwili znalezc sie na dlugiej prostej, ktora omijala Srodmiescie, wiodac pomiedzy srebrnymi zabudowaniami gazowni i zielonym szpalerem nadrzecznego bulwaru. W uszach zabrzmialo mu jego wlasne "nie", gdy Kruger powiedzial, ze pojdzie jeszcze raz i poczul pod pedalem gazu podloge. - Nie, nie chce. - Wtedy Kruger powiedzial: - Za pozno, juz chciales. Dojezdzal do ronda, na ktorym w nocy plonely niebotyczne latarnie o blekitnawym swietle. Pomyslal, ze zaraz skreci w swietego Antoniego i za piec minut bedzie na miejscu. Wtedy gdzies nie wiadomo skad, w kazdym razie gdzies z prawej, wybiegl na jezdnie czarny pies. Nacisnal z calej sily hamulec i poczul, ze auto zaczyna sie obracac jak dziecinny bak albo karuzela, poczul, jak jakas sila wgniata go w fotel, samochod odrywa sie od ziemi i frunie gdzies w przestrzen, a w jego ciele odzywa sie strach pomieszany z rozkosza. Pies cofnal sie na chodnik i patrzyl uwaznie zoltymi slepiami, jak male auto, wirujac, opada na lewy pas i znika pod brzuchem czerwonej, wielkiej ciezarowki. KONIEC Copy by lille, 2009Plik bez szczegolowego sprawdzania bledow (tylko w OCR) Tekst nieformatowany. W przygotowaniu: Bialy Kruk - A.Stasiuk This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-12-01 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/