Piega Anna - Klub Dobrej Wiadomości
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Piega Anna - Klub Dobrej Wiadomości |
Rozszerzenie: |
Piega Anna - Klub Dobrej Wiadomości PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Piega Anna - Klub Dobrej Wiadomości pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Piega Anna - Klub Dobrej Wiadomości Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Piega Anna - Klub Dobrej Wiadomości Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Anna Piega
Klub Dobrej Wiadomości
Strona 2
Październik
Szarość wieczornej godziny powoli otulała cały pokój. Młoda kobieta siedząca na
prostym drewnianym krześle tuż przy łóżku przerwała czytanie. Spojrzała w okno. Jesienny
zmierzch niósł ze sobą falę zapachów. Nie docierały do tego sterylnego pomieszczenia, ale
wiedziała, że są. Tutaj unosiła się zupełnie inna woń: słodko - kwaśny, mdły zapach choroby,
lekarstw i bezsilności. Nagle boleśnie zatęskniła za gwarem ulicy, zapachem liści, muzyką
chodnikowych grajków, za tym światem, który był tak daleko... I znowu jesień, pomyślała,
najpiękniejsza, ukochana pora roku. Pełna ciszy, tęsknoty i barw. Przede wszystkim barw.
Zawsze się zastanawiała, jak uchwycić na obrazie nie tylko kolory jesieni, ale także światło -
silne i delikatne jednocześnie, ulotne i tajemnicze, takie inne niż latem, gdy wszystko jest
oczywiste. Najważniejsze sprawy w jej życiu zawsze działy się jesienią: początek studiów,
podróż do Rzymu, praca w wydawnictwie, wszystkie miłości i ta najistotniejsza...
Chwilę siedziała bez ruchu w gęstniejącej ciemności, potem zapaliła lampkę i wróciła
do książki. Nigdy wcześniej nie czytała powieści sensacyjnych, chociaż w domu zawsze
można je było znaleźć. Kiedyś, trochę dla zasady, próbowała przebrnąć przez Negocjatora
Forsytha, ale bez skutku. Teraz czytała głośno kolejną z nich, starając się bardzo skupić na
akcji. Żeby nie myśleć o jesieni za oknem i o tym, co będzie jutro. Ta lekceważona niegdyś
literatura była teraz jedynym ratunkiem, jedyną płaszczyzną porozumienia. Całą siłą woli i
wyobraźni wchodziła w ten fikcyjny świat, wierząc naiwnie, że w ten sposób dotrze do
zupełnie innego, zamkniętego i ukrytego w ciszy. Chociaż lekarze nie robili jej wielkich
nadziei. Tylko ten oschły staruszek powiedział obojętnie: „Niech pani próbuje. To pewnie nie
pomoże, ale też nie zaszkodzi". Uchwyciła się tych słów, ale jej siły słabły i nadzieja powoli
gasła.
Przerwała w pół zdania. Wydawało jej się, że wychudzone palce drgnęły na pościeli.
Przez chwilę wpatrywała się w znajome dłonie. Nic. Żadnego ruchu. Odwróciła wzrok.
Dzisiaj rozczarowanie już tak nie bolało. Widocznie do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Strona 3
Sześć miesięcy wcześniej
I
Olga otworzyła oczy i zapatrzyła się w kolorowe smugi tańczące na ścianie niczym
wielkie motyle. Okno sypialni wychodziło na wschód i promienie ostrego wiosennego słońca
wdzierały się bezpardonowo do środka. Tym razem napotkały jednak na drobną przeszkodę -
cała szyba pokryta była bajecznie kolorowymi wzorami, imitującymi kunsztowny witraż. No
tak, wpływ Mehoffera i Wyspiańskiego był tu wyraźny, ale przecież o to chodziło. Bo nikt nie
operował tak kolorem jak Mehoffer i nie miał takiej kreski jak Wyspiański. To był dobry
pomysł, pomyślała po raz setny Olga, wpatrując się w barwną iluminację. Pobudka w
porażającym blasku wschodzącego słońca byłaby pewnie trudniejsza do zniesienia. Choć
żeby temu zaradzić, nie trzeba było malować witraży, wystarczyło założyć żaluzje. Olga
skrzywiła się na ten pomysł.
Witraż powstał niemal rok temu, gdy Marek wyjechał na kolejne szkolenie. Nie było go
kilka dni, a ona twórczo wykorzystała ten czas - zrobiła generalne porządki, wielkie pranie, a
potem, na deser, postanowiła przygotować coś miłego i oryginalnego. Trochę dla siebie, ale
przede wszystkim dla niego. Wypełniając czarne kontury odcieniami błękitu i fioletu,
wspominała jego rozczulające próby ukrycia się pod kołdrą przed wszechobecnym słońcem.
Była wiosna i świt wstawał coraz wcześniej. Zniecierpliwiony obiecał, że zaraz po powrocie
założy w sypialni żaluzje. Skończyła tuż przed jego powrotem. Do dzisiaj na wspomnienie
tamtej rozmowy rodzi się w niej niepokojący chłód, który próbuje rozgościć się w jej sercu
jak w pustym mieszkaniu. „Co to jest?" - zapytał obojętnie wieczorem, zaraz po wejściu do
sypialni. „Prezent imieninowy dla ciebie. Równie funkcjonalny jak żaluzje, ale znacznie
ładniejszy". „Naprawdę nie miałaś nic lepszego do roboty? Wydawało mi się, że masz sporo
pracy, nowe zlecenia i w ogóle". Zabolało ją to bardziej niż otwarta krytyka. Szybko zmieniła
temat, wypytując o podróż i szkolenie. Marek natychmiast się rozgadał i wszystko wróciło do
normy. Tylko Olga zapomniała już o radości z jego powrotu i podekscytowaniu na myśl o
niespodziance. I tak cię lubię - uśmiechnęła się do anioła z wielkimi skrzydłami motyla. W
tym momencie zadzwonił telefon.
- Chyba cię nie obudziłam. - Weronika zawsze była optymistką i to w najgorszym
wyrachowanym wydaniu.
- Ależ skąd! Od godziny ćwiczę jogę.
W słuchawce zapadła cisza. Widocznie Weronika nie była pewna, jak potraktować tę
porażającą wiadomość. Na wszelki wypadek zignorowała ją. W końcu była siódma rano.
- Chciałam ci tylko przypomnieć o dzisiejszym spotkaniu klubu.
- Wiem, wiem. Ostatnia sobota. Będę oczywiście.
- A pamiętasz, że to spotkanie wyjątkowe? Nasz jubileusz. - O matko! - jęknęła Olga.
- No właśnie - rzuciła jeszcze Weronika i odłożyła słuchawkę. Kiedyś ją za to zabiję,
pomyślała Olga. Weronika miała zwyczaj kwitować w ten sposób najbardziej dołujące
wiadomości, po czym żegnała się szybko i odkładała słuchawkę, a w jej rozmówcy wzbierała
irytacja, której nie było na kim wyładować. Olga spojrzała z niechęcią na telefon. No tak, to
okrągły jubileusz. Dziesięć lat. Kto by uwierzył, że taki śmieszny, dziecinny pomysł nie tylko
doczeka się realizacji, ale w dodatku przetrwa tak długo? Klub Dobrej Wiadomości. Olga
uśmiechnęła się na wspomnienie nazwy, którą sama wymyśliła. Irytacja na Weronikę szybko
minęła.
Narzuciła na siebie lekki błękitny szlafrok i przeszła do kuchni - niewielkiej, ale dzięki
oknom biegnącym niemal od sufitu do podłogi i wychodzącym na południe i na zachód
zawsze pełnej światła. Po chwili zapachniało świeżą kawą z domieszką imbiru, cynamonu i
czegoś jeszcze, co trudno byłoby zidentyfikować laikowi. Marek nie przepadał za jej
kulinarnymi eksperymentami, więc na co dzień pili zwykłą neskę z mlekiem, ale dzisiejszy
Strona 4
poranek był tylko jej. Usiadła przy stole, obejmując dłońmi kolorowy kubek - prezent od
Cyryla. Lubiła kolory, były dla niej ważne, ważniejsze chyba nawet niż zapachy.
Nagle uświadomiła sobie, jak wielką przyjemność sprawiają jej te chwile samotności -
przy porannej kawie, w łóżku z książką, gdy Marek pracował do późna albo miał służbową
kolację czy spotkanie z kolegami, za którymi nie przepadała. A ostatnio nie musiała nawet
specjalnie kombinować, żeby znaleźć czas tylko dla siebie. Może coś ze mną jest nie tak? -
pomyślała. Przecież ludzie boją się samotności, uciekają przed nią, a ona już w dzieciństwie
wolała zaszyć się w jednej ze swoich kryjówek, by poczytać lub porozmyślać, niż bawić się z
koleżankami. I choć matka na wszelkie sposoby starała się ją nakłonić do udzielania się
towarzysko, nie na wiele się to zdało.
Ani wtedy, ani później nie potrafiła zrozumieć tego lęku przed samotnością
odczuwanego przez matkę i większość ludzi. Może dlatego, że dla niej samotność była
zawsze luksusem. Nawet teraz jej życie jest wypełnione po brzegi. Właściwie ma wszystko,
co potrzebne do szczęścia - kochającą rodzinę, grono sprawdzonych przyjaciół, Marka, dobrą
pracę, żadnych kłopotów finansowych. Jest poza tym w miarę młoda, w miarę ładna - nie ma
czasu na samotność. I pewnie dlatego tak ją ceni. Mimo wszystko to dziwne, że zamiast robić
Markowi wyrzuty, że coraz więcej pracuje nawet w weekendy, z przyjemnością czeka na te
chwile, gdy może pobyć sama ze sobą, z tą sobą, którą porzuciła kilka lat temu i o której w
swym szczęśliwym, aktywnym życiu prawie zapomniała. Dawna Olga nie dała za wygraną,
wycofała się, ale teraz powraca, przypomina o sobie coraz częściej, o swoich planach i
marzeniach, których nie zrealizowała. No dobrze, myśli, ale zrealizowała inne, zrobiła rzeczy,
o których kiedyś nawet nie śniła. Coś jest jednak nie tak, tylko jeszcze nie wie co.
Olga nie wie, kiedy właściwie doszła do wniosku, że w jej idealnym świecie czegoś
brakuje. W dodatku nie potrafi tego braku zdefiniować. Może zabrakło jej do tego odwagi i
determinacji, a może jeszcze nie umiała zdobyć się na absolutną szczerość. Próbowała o tym
rozmawiać z Markiem, ale wyśmiał ją: „Dziewczyno, czego ty chcesz? Masz przecież
wszystko. Wiesz, ile osób ci zazdrości?" - zapytał retorycznie i oczywiście miał rację. Jak
zawsze. Muszę pogadać z Hanką, pomyślała. Tylko co miałaby jej powiedzieć? Jakoś głupio
się przyznać, że człowiek nie umie się cieszyć tym, co ma. Myśl o Hance przywołała ją do
rzeczywistości. Podniosła słuchawkę i wykręciła numer.
- Witaj, Haniu. - Dopiero teraz uświadomiła sobie, która jest godzina. - Och,
przepraszam, że dzwonię tak wcześnie...
- Nic nie szkodzi. I tak nie jesteś pierwsza - przerwała jej Hanka. - Weronika dzwoniła
jakieś pół godziny temu.
- No tak, mogłam to przewidzieć. Mnie też wyrwała z łóżka. To co? Wieczorem u
Karolka?
- Jasne, chociaż... - Hanka zawiesiła głos - ...wprawdzie to rocznicowe spotkanie, ale
obawiam się, że nie mam żadnych dobrych wiadomości.
- To tak jak ja - pocieszyła ją Olga. - Musimy jednak coś wymyślić.
Kiedyś nie miały z tym problemu, pomyślała ze smutkiem. Może za bardzo dorosły, a
może już zaczynały się starzeć? Tylko dzieci potrafią się cieszyć bez powodu albo raczej we
wszystkim widzą powód do radości.
Objęła kubek, grzejąc dłońmi resztki niedopitej kawy. Za oknami narastał gwar
codzienności. Przechodnie stukali obcasami, spiesząc do pracy, z daleka słychać było szum
samochodów i zgrzyt tramwajów z ulicy Karmelickiej. Na parapecie przysiadł jakiś zbłąkany
szary gołąb. Myśli wędrowały swobodnie, przywołując cienie przeszłości. Córka sąsiadów z
dołu zaczynała swoje zwykłe ćwiczenia. Przez otwarte okno do mieszkania Olgi wpadały
delikatne dźwięki skrzypiec - piękna melodia, niezupełnie czysto zagrana.
Minęło dziesięć lat od beztroskich studenckich czasów, gdy zakładały klub. Było ich
pięć. Wszystkie kończyły pierwszy rok, tylko Marta była bardziej doświadczona. Olga - ku
Strona 5
wielkiej radości matki, realizującej poprzez życie córki własne ambicje, i znacznie mniejszej
ojca, który pełen niepokoju czekał na wynik tych eksperymentów - za pierwszym podejściem
dostała się na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie, ponieważ jednak nie przyznano jej
miejsca w akademiku, jesienią 1992 roku przeprowadziła się do ciotki Luizy.
Ciotka miała duże mieszkanie, w starym budownictwie, prawie w centrum miasta. W
dodatku żyła w nim sama. I chociaż Olga wolała swobodę domu studenckiego, to musiała
przyznać, że ciotka w żaden sposób jej nie ogranicza, a poza tym jest świetnym słuchaczem i
przyjacielem. Zresztą z ulicy Lea było tylko parę minut do akademika na Bydgoskiej, gdzie
Hanka Skawińska, przyjaciółka z czasów liceum, a obecnie studentka pierwszego roku
polonistyki, dostała miejsce w dwupokojowym segmencie. Olga była u niej częstym gościem
i szybko polubiła jej współlokatorki. Stworzyły silną, lekko feministyczną grupę, zawsze
trzymającą się razem. Świetnie się rozumiały mimo różnych kierunków studiów, pasji i
poglądów.
Marta studiowała historię, Weronika - ekonomię, Monika - nauki polityczne. Łączyły je
radość życia i podobny system wartości. To może jeszcze nie była przyjaźń, ale bardzo jej
bliski układ towarzyski. Trudno przewidzieć, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby pod koniec
pierwszego roku nie pojawił się ten śmieszny pomysł.
Wiosna była wówczas mocno spóźniona, deszczowa i chłodna, więc wszystkim dawały
się we znaki brak słońca i pozimowe osłabienie. Poza tym zbliżała się letnia sesja -
najtrudniejsza i najbardziej stresująca. Któregoś popołudnia Olga wpadła na Bydgoską, żeby
pogadać i trochę odreagować własne problemy, ale trafiła w oko cyklonu. Hanka nie zaliczyła
w drugim terminie kolokwium z lektur i była przerażona, Weronika siedziała z nosem w
opasłych podręcznikach ekonomii i nawet nie odpowiedziała na powitanie, Marta opłakiwała
kolejny zawód miłosny, a Monika próbowała ją pocieszać, tylko jakoś bez większego
przekonania. Na widok bladej i zmęczonej Olgi powiedziała kategorycznie:
- Nic nie mów. Mam już dość słuchania o egzaminach, terminach, złośliwych
profesorach i nieodpowiedzialnych facetach. Nie jestem psychoterapeutą, tylko politologiem.
Prawie.
Olga wcale się nie przejęła tym chłodnym powitaniem. Lokum na Bydgoskiej i tak
miało kojącą atmosferę, nawet gdy jego mieszkanki nie tryskały humorem i optymizmem.
Hanka i Marta urządziły swój pokój w stylu orientalno - hipisowskim, z zapachem
egzotycznych kadzidełek. Drugie wnętrze było surowsze, ale dzięki ogromnej liczbie książek,
wiklinowym fotelom przywiezionym przez rodziców Moniki i czarno - białym zdjęciom
wiszącym na ścianach też miało bardzo przyjazny klimat.
Olga przysiadła więc na fotelu i ciężko westchnęła:
- Boże, tak bym chciała, żeby już były wakacje! Mam dość wszystkiego. Czasem
wydaje mi się nawet, że również malowania.
Monika roześmiała się szczerze.
- Serio? A ja myślałam, że malowanie mogłoby ci zastąpić sen, jedzenie albo - co
gorsza - seks.
Olga rzuciła w nią poduszką, a Weronika z trzaskiem zamknęła książkę.
- Ja też mam dość. Coś trzeba zrobić...
- Jasne - przerwała jej Hanka. - Na początek kawę. Taką genialną jak ostatnio, z tym
czymś... - spojrzała pytająco na Martę.
- Z wanilią i kardamonem - westchnęła ostentacyjnie Marta i poszła do kuchni.
- No dobrze, ale niezupełnie o to mi chodziło - przypomniała Weronika.
Spojrzały na nią, oczekując dłuższego wykładu. Weronika zawsze miała wiele
pomysłów, była konkretna, a przy tym przekonująca. W dodatku nawet jej najbardziej
absurdalne koncepcje sprawdzały się w praktyce - jak rowerowa wycieczka do Ojcowa... w
listopadzie.
Strona 6
- Ostatnio wszystkie jesteśmy w dołku - wiosenne osłabienie, pogoda, zbliżająca się
sesja i w ogóle. Poza tym wszędzie słychać narzekania. Wystarczy włączyć telewizor, żeby
posłuchać o wojnach, zamachach, aferach albo patologiach społecznych. Nic dziwnego, że
ludzie patrzą na siebie wilkiem. Chodzi mi o to, że może stworzyłybyśmy przynajmniej dla
siebie jakiś azyl, miejsce - niekoniecznie rozumiane materialnie - pełne optymizmu,
życzliwości, dobrej energii. Taki rodzaj, bo ja wiem, stowarzyszenia? Będziemy się spotykać,
pomagać sobie, wspierać się. I rozmawiać. Ale przede wszystkim o jasnych stronach życia.
- To bez sensu - odezwała się Marta. - Wsparcie i pomoc są potrzebne w kłopotach, a
nie wtedy, gdy wszystko jest super.
- Racja. A poza tym przecież i tak się spotykamy. Zauważ, że mieszkamy razem -
dodała odkrywczo Hanka.
- Dzisiaj tak, ale kto wie, co będzie za rok. Zresztą chodzi mi o to, żeby te spotkania
miały jakieś ramy - na przykład odbywały się regularnie. To nie może być udawanie w
amerykańskim stylu, że wszystko jest świetnie, gdy nie jest. Chodzi mi o to, żeby to było coś
bardziej twórczego niż pogaduszki w kuchni.
- Pogaduszki w kuchni są najlepsze - mruknęła Hanka - ale w sumie jestem za. Czasem
jedna rozmowa potrafi ustawić cały dzień, zbudować nastrój. O to ci chodzi?
- Właśnie. Nasza osobista broń przeciwko atakującym nas wszelkim negatywnym
zdarzeniom i emocjom.
- No, w gromadzie siła - podsumowała Monika.
To był początek. Po burzliwej dyskusji ustaliły, że będą się spotykać raz w miesiącu, w
ostatnią sobotę. Miały omawiać aktualne sprawy, swoje doświadczenia - nie tylko te dobre -
wątpliwości i problemy. Ale wszystkie te narady powinny się zaczynać od dobrych
wiadomości dotyczących ich życia. W sytuacji przymusowej - życia ich bliskich. Takie miały
być owe ramy, o których wspomniała Weronika. Wtedy Olga zaproponowała nazwę: Klub
Dobrej Wiadomości. Przyjęły ją bez zastrzeżeń.
Pierwsze spotkanie klubu odbyło się kilka dni później, w ostatnią sobotę kwietnia.
Prawie wszystkie obowiązkowe dobre informacje dotyczyły studiów: Hanka zaliczyła
wreszcie kolokwium z lektur, Marta wygrała konkurs na recenzję książki historycznej, Olga
bardzo dobrze zaliczyła grafikę. Dziewczyny cieszyły się swoimi sukcesami, plotkowały o
profesorach i kolegach, piły czerwone wino, śmiały się i z entuzjazmem mówiły o
przyszłości...
Olga uśmiechnęła się do wspomnień. Tak łatwo cieszyć się życiem i wierzyć w swoją
szczęśliwą gwiazdę, gdy ma się dwadzieścia lat. Szybko okazało się, że klub doskonale
spełnia swoją funkcję, ale żadnej z nich nie przyszłoby wówczas do głowy, że przetrwa dłużej
niż do następnej sesji.
Olga spojrzała na zegar. Dopiero minęła ósma. Obiecała, że wpadnie do wydawnictwa
koło południa i przyniesie nowe projekty, miała więc sporo czasu. Właściwie powinna
zadzwonić do rodziców, dawno u nich nie była. Zrobię to wieczorem - pomyślała. Umyła
kubek po kawie, przebrała się w starą dżinsową koszulę i poszła do pracowni. Wszystkie
zlecenia były skończone, żadnych zaległości ani pilnych zamówień. Mogła zrobić coś dla
siebie. Wyciągnęła farby, pędzle, podeszła do starej szafy pełnej ram, surowych płócien i
desek. Wybrała jedną z nich - niewielką, owalnie zakończoną. Idealna - pomyślała i pogrążyła
się w pracy, zapominając o wieczornym spotkaniu, o Marku, o wydawnictwie. O wszystkim.
Kraków jest najpiękniejszy wiosną, stwierdziła Olga, biegnąc przez Planty. Żółte krzaki
forsycji powoli znikały w coraz bujniejszej fali zieleni. W powietrzu unosił się ciężki i słodki
zapach czeremchy, kiście bzów wyciągały ku słońcu pierwsze, z lekka rozchylające się
pączki. Bujność natury zamknięta w wąskim pasie okalającym Mały Rynek i mocne, wysokie
słońce pozytywnie wpływały na ludzi - stroje były bardziej kolorowe, kroki bardziej
Strona 7
sprężyste, a twarze radośniejsze. W sumie człowiekowi tak niewiele potrzeba, pomyślała
Olga.
- Uśmiechasz się do swoich kudłatych myśli czy do wiosny? - usłyszała nagle znajomy
głos.
Cyryl. Jego ironiczny stosunek do świata zawsze poprawiał jej nastrój, choć nastawiał
także trochę wojowniczo.
- Jedno i drugie, więc uważaj - odparła swobodnie.
- Biegniesz do wydawnictwa? - spytał niemal twierdząco.
- Cóż za zdolności dedukcyjne. Niby tak, ale chętnie potraktuję obowiązek jak
przyjemność, więc możesz się przyłączyć.
Minęło już południe, ale Olga nie chciała tracić ani tego spaceru, ani tego spotkania,
dlatego zwolniła. Poszli w stronę Bramy Mikołajskiej, jak zwykle pogrążeni w rozmowie.
Lubiła Cyryla. Poznali się kilka lat temu na jakiejś imprezie tuż po zakończeniu sesji na
czwartym roku. Przegadali wtedy całą noc. Okazało się, że mają wiele wspólnych tematów, a
poglądy na tyle różne, że zwykła rozmowa zmieniła się w dynamiczną i barwną dyskusję. Na
początku nawet trochę żałowała, że Cyryl nie jest do wzięcia. Szybko jednak zrozumiała, że
to korzystniejsze niż kolejny niezobowiązujący romans. Wiedziała też, że w tym układzie jest
stroną biorącą. Cyryl wysłuchiwał jej zwierzeń i wyśmiewał rozdmuchane problemy. Po
prostu był. Nigdy zbyt blisko, ale w razie potrzeby wystarczająco blisko.
Nie pamiętała już, kiedy przestał być tylko słuchaczem i zaczął mówić o sobie. Nie było
w tej znajomości żadnego planowania, żadnej zasady. Mogli nie widzieć się tygodniami, a
potem dzwonili do siebie albo spotykali się przypadkowo i rozmawiali tak, jakby rozstali się
poprzedniego wieczoru. Cyryl bywał też na spotkaniach Klubu Dobrej Wiadomości. W ciągu
dziesięciu lat było wielu takich satelitów, ale on był najwytrwalszy. Znał i lubił przyjaciółki
Olgi, a ponadto intrygowało go kobiece spojrzenie na świat. Czasem wtrącał w ich dyskusje
swoje trzy grosze, wywołując oburzenie, konsternację, pobłażliwe półuśmieszki albo
gwałtowne ataki śmiechu. Trzeba jednak przyznać, że gdy się pojawiał, temperatura spotkań
rosła, a rozmowy były bardziej błyskotliwe i dynamiczne. Cyryl pozował na cynika - w nic
nie wierzył, wszystko podawał w wątpliwość, brutalnie demaskował ludzkie słabostki,
dopatrywał się we wszystkim najniższych pobudek, ale miał też duży dystans do siebie. Poza
tym potrafił zjednywać sobie ludzi, a zwłaszcza kobiety.
Kiedyś bez uprzedzenia wpadła do niej matka i trafiła na Cyryla, który szarogęsił się w
kuchni, podczas gdy Olga kończyła w pracowni jakieś pilne zlecenie. Ponieważ nie mogła
doczekać się obiecanej kawy, zeszła zniecierpliwiona na dół i zastała swoją rodzicielkę w
doskonałym nastroju, zabawianą rozmową przez Cyryla. Trochę się zirytowała - mogli ją
zawołać, w końcu to jej dom - ale powstrzymała się, nie chcąc psuć swobodnego nastroju.
Gdy Cyryl pożegnał się ostentacyjnie, całując starszą panią w rękę, matka stwierdziła „Cóż za
czarujący młody człowiek", i spojrzała na córkę z aprobatą. „Taki miły, kulturalny, jakby z
innej epoki. Nawet imię ma takie niedzisiejsze". „Cyryl to nie jest jego imię. To ksywka" -
wyjaśniła Olga trochę rozbawiona, a trochę zniecierpliwiona. Denerwowało ją, gdy matka w
każdym młodym mężczyźnie widziała potencjalnego męża dla mało odpowiedzialnej córki.
„Ksywka?" - matka uniosła pytająco brwi. „Ale bez negatywnego podtekstu". „Rozumiem.
Ale dlaczego akurat Cyryl?".
Niewinne pytanie wywołało lawinę wspomnień. Kilka lat temu Olga była z całą paczką
w teatrze Bagatela na sztuce Raya Cooneya Mayday, w której jeden z głównych bohaterów
był zdeklarowanym gejem, miał partnera o imieniu Cyryl i wszystkie swoje kwestie
rozpoczynał słowami: „Bo Cyryl i ja...", „Cyryl powiedział to i to...", „Cyryl zrobił to czy
tamto...". Do końca przedstawienia Cyryl nie pojawił się na scenie, ale zdominował nie tylko
swego kochanka. W pewien sposób narzucił widzom sposób postrzegania homoseksualistów.
Kiedy więc kilka dni później na jakiejś imprezie pojawiło się dwóch dosyć przystojnych
Strona 8
młodych mężczyzn, nie ukrywających zupełnie, że są parą, Olga i Weronika zaczęły o nich
mówić „Cyryle". Jeden kończył studia dziennikarskie, drugi był początkującym aktorem. Po
kilku miesiącach jeden zniknął z ich życia, a drugi pozostał - na dobre - i nawet zaakceptował
przezwisko: też widział sztukę Cooneya.
„To znaczy, no wiesz, «mężczyzna, ale nie fanatyk»" - wyjaśniła Olga, robiąc
odpowiednią minę. Matka spojrzała na nią z mieszaniną ciekawości, niesmaku i zaskoczenia.
„Chcesz powiedzieć, że on... że jest..." - wykonała nieokreślony ruch dłonią i dokończyła na
wydechu: „gejem?". Olga roześmiała się ze sposobu, w jaki matka wymówiła to słowo, jakby
oznaczało jakiegoś egzotycznego, ale niezbyt pięknego owada. Ale dość szybko otrząsnęła się
z szoku: „Nawiasem mówiąc, chętnie poznałabym go bliżej. Nigdy nie widziałam z bliska
prawdziwego geja!" "Mamo! To nie był eksponat muzealny!" - wykrzyknęła z oburzeniem
Olga. „Dobrze już, dobrze. Nic nie mówię.
Ale gdybyś miała ochotę, możesz go zaprosić na weekend do Kalinowej Góry. Luiza
byłaby zachwycona" - zachichotała.
O ile jednak Cyryl zawsze robił dobre wrażenie na kobietach, o tyle mężczyźni raczej
za nim nie przepadali. Na przykład Marek od początku odnosił się do niego z wyraźną
niechęcią, a nawet wrogością. Olga mogła to zrozumieć, ale bolało ją pogardliwe
lekceważenie, z jakim o nim mówił i które chwilami przenosił również na nią. Ich pierwsza
prawdziwa kłótnia dotyczyła właśnie Cyryla. Marek zasugerował, że powinna sobie darować
tę znajomość. „Nie możesz żądać, żebym zrezygnowała dla ciebie z moich przyjaciół" -
odpowiedziała ostrzej, niż zamierzała, czym całkowicie go zaskoczyła. „Ależ kochanie, ja
niczego od ciebie nie żądam. Chcę tylko, abyś się zastanowiła, czy ta oryginalna znajomość
przynosi ci więcej korzyści, czy strat". „Ja nie oceniam przyjaciół w kategoriach
dochodowości" - odparła już naprawdę poirytowana. „Ja zaakceptowałam twoich przyjaciół
bez zastrzeżeń, chociaż oczywiście nie wszystkich polubiłam. Nie wiem zresztą, co ci tak
naprawdę przeszkadza w Cyrylu". Marek skrzywił się lekceważąco. „To pozer.
Zmanierowany, arogancki typek bez ambicji czy talentu" - odpowiedział, ale przecież nie znał
go na tyle. O co tu chodzi? „Cyryl jest inteligentnym, zdolnym, sympatycznym facetem...".
„Też mi facet! Daj spokój, Olu". Marek stracił cierpliwość. „To zwykły pedał! Chociaż to
może teraz modne...". Olga zaniemówiła z wrażenia. Cała złość minęła, tylko zrobiło jej się
przykro. Ze względu na Cyryla, na siebie, a przede wszystkim na Marka za to, że tak mówi,
tak myśli... jej Marek. Przestała więc mówić o Cyrylu w domu, a z Cyrylem, z poczucia
lojalności, przestała także rozmawiać o Marku.
Przeszli powoli przez Mały Rynek i skierowali się na ulicę Mikołajską, gdzie w
niedawno wyremontowanej kamienicy mieściło się Wydawnictwo Syriusz. W powietrzu
unosił się zapach miasta zmieszany z aromatem świeżego pieczywa z francuskiej piekarni. Na
rogu Siennej starszy pan grał na akordeonie walca wiedeńskiego.
- Szkoda siedzieć w pracy w taki dzień - odezwał się Cyryl.
- Wpadnę tylko na chwilę. Muszę oddać projekty. Zrobiłam serię imieninowo -
urodzinową. Wezmę nowe zlecenia, a potem pobiegam trochę po sklepach. Czas na wiosenną
rewolucję w szafie.
- A wieczorem sabat - dokończył Cyryl.
- O, widzę, że jesteś dobrze poinformowany.
- Weronika wspomniała mi o waszej rocznicy. To naprawdę zdumiewające i takie...
takie miłe.
. Olga spojrzała na niego podejrzliwie.
- Nie kpij sobie. Dla nas to ważne. I nie obchodzi mnie, jak to wygląda z boku.
- Ależ ja mówię zupełnie poważnie. - Cyryl teatralnym gestem położył dłoń na sercu i
dodał zupełnie serio: - W tym chaosie, który nas otacza, w którym pełno jest brudu i brzydoty,
Strona 9
w którym ludzie codziennie popełniają mniejsze lub większe świństwa, ten wasz klub jest jak
wyspa, choć na chwilę dająca schronienie.
Przyjrzała mu się.
- Coś się stało? - spytała rzeczowo. Roześmiał się.
- Jak zwykle czujna. Ta twoja zdolność empatii bywa niebezpieczna. Muszę bardziej
uważać.
- Niebezpieczna... - mruknęła Olga. - Racja. Szczególnie dla mnie. To zdecydowanie
przereklamowana umiejętność. Masz pojęcie, jakie to stresujące odczuwać problemy i złe
emocje innych ludzi, zwłaszcza gdy ciężko sobie poradzić z własnymi? Więc jak, powiesz mi,
co się stało?
- Nie, jaskółeczko, to nic takiego. Po prostu obserwuję świat i wyciągam wnioski. A
poza tym pamiętaj, że mam ambicje pisarskie.
- No właśnie, ta twoja mroczna, pokręcona wyobraźnia... Na pierwszy rzut oka jesteś
normalnym facetem - machnęła niecierpliwie ręką, widząc, jaką minę zrobił na określenie
„normalny facet" - ale twoje opowiadania mogą przerazić. Dlaczego w nich tyle perfidnego
zła? I jakaś taka gęsta atmosfera. Brr... okropne.
- A wiesz, że to najlepsza recenzja, jaką ostatnio słyszałem? Skoro to poczułaś, to
znaczy, że stworzyłem coś wiarygodnego.
- Pal licho wiarygodność. Ja cię pytam, dlaczego to wszystko takie paskudne.
- Bo świat jest paskudny.
Olga przystanęła na środku chodnika i spojrzała uważnie na Cyryla.
- Nie wierzysz w to, prawda? - raczej stwierdziła, niż zapytała. - To tylko kolejna twoja
poza wrażliwego i nierozumianego artysty. Przecież ty lubisz życie, chociaż się do tego nie
przyznajesz.
Cyryl uśmiechał się i kiwał głową.
- Możesz tak myśleć. Wprawdzie takie intencyjne myślenie nie zmieni świata, ale tobie
będzie łatwiej. Mimo całej swojej nowoczesności, niezależności i trzydziestu lat na karku
jesteś wciąż naiwnym dziewczęciem rodem z dziewiętnastowiecznej pensji.
- Wygadujesz bzdury - zniecierpliwiła się Olga i szybkim krokiem ruszyła przed siebie.
- Nie złość się! - zawołał Cyryl, ale kiedy się z nią zrównał, żadne się nie odezwało.
Chwilę szli w milczeniu. Wreszcie on zaczął:
- Właściwie to chciałem cię o coś spytać...
Złość od razu minęła. Odwróciła twarz w jego stronę, odgarnęła włosy z czoła i
spojrzała wyczekująco. Gdybym potrafił kochać kobietę, pomyślał Cyryl, byłaby to ona...
- No więc? - ponagliła go.
Tylko kilka kroków dzieliło ich do ciężkich drzwi jasnooliwkowej kamienicy, której
dwa górne piętra zajmowało wydawnictwo.
- Wiem, że macie dzisiaj ten wasz sabat. Czy ze względu na doniosłą rocznicę wolicie
być same, czy też można się do was przyłączyć?
- A masz się czym wkupić?
- Wkupić? - zdziwił się.
- Dobrą wiadomością. Już zapomniałeś?
- Jasne, że mam. Ja przecież zawsze mam dobre wiadomości. Na przekór wszystkim.
Na tym polega mój urok.
- Jesteś niewiarygodnym pomieszaniem z poplątaniem - roześmiała się Olga. - Ale
zawsze jesteś mile widziany. O dwudziestej U Karolka. - Odwróciła się i pobiegła w stronę
wydawnictwa.
Stojąc już pod drzwiami, uniosła rękę w pożegnalnym geście, widząc, że Cyryl jeszcze
patrzy w jej stronę. Nigdy go nie rozgryzę, pomyślała. Ale może to i lepiej.
Strona 10
Wydawnictwo Syriusz zajmowało trzecie i czwarte piętro kamienicy. Amfiladowy
układ pomieszczeń sprzyjał rozwojowi życia towarzyskiego i ułatwiał pracę. Olga biegła po
schodach, więc nieco zdyszana przekroczyła próg i zgodnie z prawem Marphy'ego pierwszą
osobą, na którą się natknęła, był jej szef.
- Ach, pani Jaskólska! Witam, witam. Dawno pani nie widziałem - powiedział z
przekąsem.
Olga przywołała na twarz uśmiech przeznaczony dla szefa i nie wspomniała, że to tylko
z powodu jego najzupełniej prywatnej wycieczki do Grecji. Cóż, dyrektorzy mają swoje
prawa. W gruncie rzeczy lubiła go i doskonale wiedziała, że ze wzajemnością. Doceniał jej
pracę, co przekładało się na liczbę zleceń i różne drobne przywileje.
- Zapraszam do siebie - mruknął i nie oglądając się na nią, wszedł do gabinetu.
Tym razem też był zadowolony. Przejrzał wszystkie projekty, pedantycznie poukładał,
po czym zaczął przeglądać po raz drugi, uważnie studiując każdy szczegół. Olga przyjęła
postawę odpytywanej przy tablicy uczennicy i czekała na werdykt.
- No tak, no tak - posapywał ciężko.
Dyrektor Brzóska niewiele miał wspólnego z drzewem, od którego pochodziło jego
nazwisko. Był bardzo słusznego wzrostu i takiejż tuszy, co sprawiało, że wszędzie - - nawet
we własnym gabinecie i przy własnym biurku - wydawał się zbyt duży i nie na miejscu. A
ponieważ był astmatykiem, zwykle oddychał jak maratończyk na mecie. Jego zwalista
sylwetka działała na ludzi deprymująco, toteż reprymend udzielał zawsze na stojąco i z
bliskiej odległości. Jeśli wezwany delikwent zastawał dyrektora rozpartego w ogromnym
fotelu z brązowej skóry, oznaczało to, że nie ma on wielkich zastrzeżeń i spotkanie będzie
miało łagodny przebieg. Olga spojrzała na szefa i uśmiechnęła się w duchu - nie jest źle,
ciągle siedzi...
- No tak - powtórzył, odkładając projekty na biurko. - Muszę przyznać, że ma pani
dobre pomysły i lekką rękę. A to połączenie rzadsze, niż mogłoby się wydawać. Wiem, co
mówię. Pracuję w tej branży pół życia i przez moje ręce przeszło wielu młodych ambitnych,
którym się wydawało, że mają talent. A pani? No cóż, kto wie...? Kto wie..?
Szef był oszczędny w pochwałach, ale to pytanie zawieszone w próżni miało
zdecydowanie pozytywny wydźwięk.
- Dziękuję, panie dyrektorze - powiedziała oficjalnym tonem Olga.
- A zatem to wszystko - wskazał głową projekty, nad którymi spędziła ostatnie dwa
miesiące - idzie do realizacji. Z tego, co wiem, nie ma pani żadnych planów urlopowych, więc
proszę się zgłosić do pani Zosi po nowe zlecenie. I chciałbym panią zobaczyć w poniedziałek
na zebraniu zespołu. Przymierzamy się do poszerzenia oferty, więc czeka nas sporo pracy. To
wszystko. Do widzenia. - Wyciągnął do niej rękę, co robił bardzo rzadko wobec
podwładnych.
O poszerzeniu oferty mówiło się w wydawnictwie od miesięcy. Na razie zajmowało się
ono kalendarzami, albumami, no i przede wszystkim kartkami okolicznościowymi na
wszelkie okazje, czasami nawet bardzo oryginalne. Ostatnio Olga przygotowała projekt kartki
dla osób świętujących rozwód. „Świat się zmienia. Ludzie mają najróżniejsze potrzeby i
oczekiwania. I często specyficzne poczucie humoru. Naszym zadaniem jest rozpoznawać te
potrzeby i wychodzić im naprzeciw. Niech się pani postara, żeby było życzliwie i z
humorem" - powiedział wtedy szef. Olga długo miała pustkę w głowie. Nie potrafiła znaleźć
żadnej pozytywnej strony takiego rozstania. Zwłaszcza gdy przypomniała sobie żenujący
spektakl, którego była świadkiem kilka lat temu - sprawę rozwodową Weroniki. Aż pewnego
dnia Marek wrócił do domu w środku nocy mocno rozbawiony i niezbyt trzeźwy. Śmiejąc się,
tłumaczył jej, że nie mógł odpuścić tej imprezy, gdyż kolega z firmy właśnie uzyskał rozwód
i mocno przeżywał odzyskanie wolności. Na prośbę Olgi zdziwiony Marek chętnie
opowiedział cały przebieg spotkania, podkreślając najciekawsze jego zdaniem szczegóły i
Strona 11
ilustrując sprawozdanie szowinistycznymi, pikantnymi dowcipami, które udało mu się
zapamiętać. Na koniec dodał wyjaśniająco: „Wiesz, kotku, naprawdę mieliśmy co świętować.
Ta jego żona była wyjątkowo zołzowata, nie dawała mu żyć. I żeby chociaż była ładna, ale
gdzie tam. Zresztą dobrze wychowana kobieta po dwóch latach odchodzi sama". Tę
prowokującą konkluzję Olga zostawiła bez komentarza, a rano zabrała się do pracy. W ciągu
jednego dnia przygotowała kilka projektów, które zachwyciły szefa, podobnie jak Marka.
Olga lubiła swoją pracę, chociaż czasami czuła niedosyt. Nie o tym marzyła jako
studentka prestiżowego kierunku na ASP Wtedy wyrażała siebie w sztuce przez duże S,
eksperymentowała z różnymi technikami, malowała ambitne obrazy, a nie całujące się
hipopotamy na walentynce. Co prawda, profesor uprzedzał ich lojalnie, że zawód, który sobie
wybrali, może nie dać im chleba, ale przecież każdy wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę.
„Nie każdy może być van Goghiem czy choćby Malczewskim. Musicie znaleźć pole do
samorealizacji. Ważne tylko, abyście pozostali przy tym wierni sobie i swojemu marzeniu" -
mawiał.
Olga próbowała różnych zajęć, ale w pełni odnalazła się cztery lata temu, gdy trafiła do
Syriusza. Chociaż nie była pewna, czy to ze względu na rodzaj pracy, czy też z powodu ludzi,
których tam spotkała. Dyrektor Brzóska zatrudnił ją na etacie redaktora, ale gdy tylko obejrzał
jej portfolio, dostała pierwsze zlecenie projektowe. Wymyślała i malowała różne, najczęściej
śmieszne historyjki obrazkowe na mniej lub bardziej poważne tematy. Wybrała drogę
rzemiosła i była w tym dobra. Syriusz dawał stabilizację finansową, co nie było bez
znaczenia, i możliwość rozwoju. Marek cieszył się razem z nią, uważał, że odniosła sukces.
Byli wówczas ze sobą już prawie dwa lata i ich związek wchodził właśnie w bardziej
zaawansowaną fazę. Uznali, że czas na prawdziwe wspólne życie, a ponieważ Olga nie
chciała zrezygnować ze swojego staroświeckiego mieszkania na ulicy Lea, zaczęli je
remontować i tuż przed Bożym Narodzeniem Marek pojawił się u niej z walizkami. Wtedy
wszystko było takie proste, pomyślała Olga, biegnąc schodami na czwarte piętro do pani Zosi.
Byłam taka młoda, taka szczęśliwa. No ale dzisiaj mam to samo, a nawet więcej. Dlaczego
więc nie ma już we mnie tamtej radości?
Zatrzymała się na chwilę przed sekretariatem. Poprawiła włosy, wyprostowała się. Pani
Zosia była bardzo pedantyczna, bardzo bystra i niezwykle krytyczna. Tak naprawdę to ona
trzymała wydawnictwo w ryzach. Cechowały ją brak sentymentów i żelazna konsekwencja.
Mimo drobnej postury nie pozwoliła na siebie pohukiwać dyrektorowi i była jedyną osobą, z
której zdaniem zawsze się liczył.
Na widok Olgi sięgnęła do jednej z szuflad biurka i wyciągnęła z niej dużą, mocno
opieczętowaną kopertę z warszawskim adresem zwrotnym.
- Pewnie w sprawie konkursu - uśmiechnęła się lekko.
Olga wzięła przesyłkę drżącą ręką. Kilka miesięcy temu rozpisano konkurs na ilustracje
do ekskluzywnego wydania niezwykle popularnej powieści fantasy dla młodzieży i wzięła w
nim udział mimo sceptycznych uwag Marka. Raz kozie śmierć, pomyślała, rozdzierając
kopertę. Niecierpliwie wyjęła kremową kartkę i przebiegła wzrokiem kilka linijek tekstu.
Jeszcze przez moment wpatrywała się w poszczególne zdania, po czym westchnęła głęboko i
z rozmachem usiadła na krześle ustawionym przy biurku dla interesantów.
- Tak dobrze czy tak źle? - spytała pani Zosia.
Przez chwilę Olga, zbyt zaskoczona, żeby się zwyczajnie ucieszyć, nie mogła się
zdobyć na odpowiedź.
- Wygląda na to, że wygrałam - powiedziała w oszołomieniu. Powoli docierało do niej
znaczenie tego faktu.
- A zatem tak dobrze. Gratuluję - ucieszyła się pani Zosia i dodała nieoczekiwanie: -
Zawsze uważałam, że ma pani duże możliwości.
Strona 12
Olga poddała się wreszcie emocjom. Zerwała się z krzesła, ucałowała zdumioną
sekretarkę i pobiegła do drzwi.
- Pani Olgo! Zlecenie - usłyszała już za progiem.
- Później, pani Zosiu! Później!
Biegła przez miasto, uśmiechając się do przechodniów. Nareszcie jakaś zmiana, jakieś
małe zwycięstwo poprawiające samopoczucie, potwierdzające jej umiejętności,
przywracające wiarę we własne siły. Olga rzadko była pewna wartości swych prac, dlatego
tak łaknęła pochwał. Miała głębokie poczucie własnej wartości jako osoby, jako kobiety, ale
nie miała go zupełnie jako artystka. Zdawała sobie sprawę ze swoich zdolności, ale wątpiła w
talent. Chyba właśnie dlatego w jej życiu pojawił się Marek...
Świętowała w gronie kolegów z roku obronę dyplomu. Jakaś dziewczyna
przyprowadziła swoją ostatnią zdobycz - młodego prawnika robiącego błyskotliwą karierę.
Marek Rymkiewicz zwracał uwagę. Wysoki blondyn o sportowej sylwetce, dobrze ubrany,
pewny siebie, ale w granicach swobody, nie arogancki. Jako gospodyni Olga była stale zajęta,
więc nie poświęciła mu wówczas wiele czasu. I jakimś cudem Marek zbłąkał się na poddasze
do pracowni, obejrzał jej obrazy, grafiki, szkice. A potem odnalazł ją w tłumie, żeby „wyrazić
swój podziw". Otwarcie przyznał, że w dziedzinie sztuki jest laikiem, ale jej prace uważa za
fascynujące. Kiedy kilka miesięcy później spotkali się przypadkowo, bez wahania dała się
zaprosić na kawę. Był koniec września, jesień na dobre rozgościła się w Krakowie,
wprawiając Olgę jak zwykle w lekko nostalgiczny nastrój. Marek idealnie wpasował się w ten
klimat, w jej oczekiwania i marzenia. Szybko zostali parą.
Niemal rok później przyznał, że tego pierwszego wieczoru od razu zwrócił na nią
uwagę. Na nią, nie na jej obrazy. Obmyślił więc strategię działania, jak się okazało - bardzo
skuteczną. To zbyt szczere wyznanie było pierwszą rysą na ich związku, ale Olga była wtedy
jeszcze zbyt w nim zakochana, żeby się tym długo przejmować.
Na Rynku zwolniła. Było już na tyle ciepło, że większość pubów i kawiarni rozstawiła
stoliki na zewnątrz. Przychodzili tutaj często, przesiadywali w ogródkach, rozmawiali,
słuchali ulicznych kapel. To były dobre czasy, wydawało się, że nic nie zakłóci ich szczęścia.
Kariera, sukces, spełnienie wydawały się na wyciągnięcie ręki. Tak, wtedy wszystko było
proste. Olga westchnęła. Dlaczego dzisiaj nie jest? Ale nie jest też aż tak źle, pomyślała od
razu w odruchu samoobrony. Może faktycznie ostatnio trochę nam się nie układa, ale przecież
wszystkie pary z sześcioletnim stażem mają lepsze i gorsze dni, przechodzą kryzysy i dalej
idą razem, wzmocnione nowym doświadczeniem i wspólnym zwycięstwem.
Postanowiła bardziej się starać, spróbować odnaleźć dawne emocje, nie przypisywać
drobnym zdarzeniom i przypadkowym słowom zbyt wielkiego znaczenia - nawet jeśli
zapadały w serce i raniły. Otrząsnęła się z tych niezbyt wesołych rozmyślań. Była już na
Szewskiej. Na widok wiosennie udekorowanej witryny przyszedł jej do głowy pomysł.
Trzeba przecież uczcić wygraną w konkursie. Przygotuje jakieś wykwintne danie, kupi
butelkę dobrego wina. Marek będzie mile zaskoczony po powrocie z pracy. Usiądą razem
przy stole, tylko we dwoje, jak już dawno tego nie robili, porozmawiają, spędzą trochę czasu
razem, bez pośpiechu, bez towarzystwa. Spotkanie z dziewczynami jest dopiero o ósmej.
Zdążą.
Przygotowała lody owocowe, wstawiła do zamrażalnika i właśnie kończyła sałatkę z
wędzonego łososia, gdy wrócił Marek. Od razu zauważyła, że jest poirytowany. Od kiedy w
firmie pojawił się nowy prezes, często mu się to zdarzało. Rzucił niedbale płaszcz w
przedpokoju i skierował się prosto do kuchni.
- Ty wiesz, co ten idiota wymyślił?! - zawołał od progu.
- Twój pomysłowy szef...? - rzuciła domyślnie i współczująco.
- E tam, szef. Adam! Naprawdę nie sądziłem, że jest aż tak głupi.
- Ups... - wymknęło się Oldze. Zwrot w konwersacji wyraźnie ją zaskoczył.
Strona 13
Adam był przyjacielem Marka. Znali się od czasów studenckich, razem chodzili po
knajpach, razem ćwiczyli na siłowni, grali w squasha, razem pracowali. Bywały między nimi
spięcia, kłótnie, a nawet ciche dni jak w starym małżeństwie, ale nigdy nie wiązało się to z
takim oburzeniem.
- Żeni się - oznajmił Marek z gniewem i rezygnacją. Usiadł przy kuchennym stole, nie
zdejmując marynarki, co niezbicie dowodziło, jak bardzo jest wytrącony z równowagi.
- Ups... - powtórzyła Olga, bo nic lepszego nie przyszło jej do głowy.
Adam miał już za sobą dwa nieudane małżeństwa, co przy jego trzydziestu trzech latach
było sporym osiągnięciem. Olga nie wnikała w prywatne sprawy Adama, spróbowała więc
zbagatelizować sprawę.
- Może weszło mu to w zwyczaj. Albo jest fanem numerologii. No wiesz, trzydzieści
trzy lata, trzy żony... Trójka jest magiczna.
Marek rzucił jej złe spojrzenie.
- Nie kpij sobie. To wcale nie jest zabawne. Ten idiota próbuje właśnie zmarnować
sobie życie.
- Ależ kochanie - sprzeciwiła się - nie rozumiem, skąd ten dramat. Próbował już dwa
razy i jakoś ciągle dobrze mu się powodzi. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?
- Rzeczywiście nic nie rozumiesz - zezłościł się Marek. - Nie chodzi o to, że się żeni.
Ani o to, który raz. Chodzi o to, z kim!
- A z kim? - spytała Olga zaintrygowana.
- Z sekretarką - obwieścił Marek grobowym głosem. - Naszą własną, firmową
sekretarką - powtórzył z naciskiem.
Olga przyjrzała mu się uważnie i zachichotała. Ach, więc o to chodzi. Poprzednie żony
Adama reprezentowały raczej high life - modelka i dziennikarka lokalnej telewizji. Można je
było wszędzie pokazać, można się było nimi pochwalić. Sięgnęła pamięcią do wspólnych
imprez - zapamiętała jedynie smukłe sylwetki, przyprawiające o ukłucie zazdrości, i bardzo
modne, bardzo drogie kiecki, których za nic by nie włożyła.
I swoje zdziwienie. W końcu Adam był inteligentnym, miłym facetem. Ale może faceci
tak mają - lubią gadżety. O nie, nie mogła sobie odmówić komentarza.
- To super. Będą razem pracować. Może to przyczyni się do większej trwałości
związku?
Marek spojrzał na nią zgorszony.
- Nie wiesz, co mówisz! - zawołał. - Kobieto, zastanów się! Adam jest młodym,
ambitnym prawnikiem, który lada dzień obroni doktorat. Pracuje w potężnej korporacji i
może naprawdę daleko zajść. Ma wszystko: karierę, pieniądze... I może mieć każdą kobietę...
- ...a chce własną sekretarkę. To rzeczywiście fatalnie. Ale czy sekretarki nie do tego
właśnie służą? Ach, racja, nie robi się z nich żon. O to ci chodzi? To prawnicze przywiązanie
Adama do legalności uważasz za bezsensowne. Lepszy byłby dla niego niezobowiązujący
biurowy romans, tak?
- Nie bądź wulgarna. - Marek zaczął tracić cierpliwość. - Zresztą nie wiesz jeszcze
wszystkiego. Ona jest starsza od Adama. A poza tym... - zawahał się - poza tym ma dziecko.
Sześcioletniego syna. - Najwyraźniej uznał, że ten argument jest rozstrzygający. - Sama
widzisz, w co się pakuje - dokończył z goryczą, już bez złości.
Oldze zrobiło się przykro. Za tę bezimienną sekretarkę, której nigdy nie spotkała, za
siebie, za wszystkie kobiety, które są za stare, za brzydkie, za grube, porzucone,
nieszczęśliwe, które mają tak zwaną przeszłość albo dzieci, które w oczach świata nie
zasługują na miłość.
- Spróbuj go zrozumieć - zaczęła delikatnie. - Może się po prostu zakochał. Wiesz, co
myślę? Że trzeba wielkiej miłości i jeszcze większej odwagi, żeby zdecydować się na coś
Strona 14
takiego. Zwłaszcza w jego sytuacji, po dwóch rozwodach, zwłaszcza gdy w grę wchodzi
dziecko. Jego decyzja o czymś świadczy.
- O tak! O głupocie - zawyrokował Marek twardo. - Daj spokój z tym tanim
sentymentalizmem. Wielka miłość! Raczej wielki brak rozsądku i życiowego pragmatyzmu.
Najzwyczajniej w świecie pakuje się w kłopoty i sam przekreśla swoją karierę.
Teraz Olga straciła cierpliwość.
- Może o tym nie wiesz, ale są rzeczy ważniejsze niż kariera. A ty jako dobry przyjaciel
powinieneś go ostrzec, przekonać, może nawet wyperswadować mu ten bezsensowny pomysł
- powiedziała ironicznie.
- Ależ próbowałem! - Marek był zbyt rozdrażniony, aby zwrócić uwagę na jej ton. -
Oczywiście, że próbowałem. Prosiłem, tłumaczyłem. Powiedziałem, co o tym myślę, bez
owijania w bawełnę, po przyjacielsku. Ale był zupełnie głuchy na moje argumenty.
- Co ci odpowiedział? - zainteresowała się Olga. Marek skrzywił się, jakby zjadł
cytrynę.
- To nie nadaje się do powtórzenia. Wygląda na to, że straciłem kumpla - mruknął do
siebie, wychodząc z kuchni.
Zrobiło jej się go trochę żal. Naprawdę się przejął. I był przekonany o słuszności swoich
racji. Nic dziwnego, że nie rozumiał Adama. Potępiał go i krytykował, bo przecież sam nigdy
by się na coś takiego nie zdobył. Trzeba być bardzo przekonanym o własnej wartości, aby
kierować się jedynie uczuciami, żeby nie szukać w związku potwierdzenia własnej pozycji i
atrakcyjności.
Olga wróciła do robienia sałatki. Z głębi mieszkania dobiegały odgłosy zwykłej
krzątaniny - Marek mył ręce, przebierał się, słychać było dźwięk otwierania i zamykania
szafy. Po chwili znowu pojawił się w kuchennych drzwiach.
- Czy coś przegapiłem? - spytał z uśmiechem.
Jedną z jego najbardziej irytujących, ale też niezwykle ułatwiających życie cech była
zdolność do błyskawicznej regeneracji, przechodzenia do porządku dziennego nad
zdarzeniami zarówno dobrymi, jak i złymi. Szybko wpadał w gniew, ale też po chwili
zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Po prostu wyrzucał z siebie wszystko, niczego nie
tłumił, nie rozpamiętywał, nad niczym długo się nie zatrzymywał. Żył szybko i aktywnie i w
jego życiu wszystko wydawało się chwilowe - mieszkanie, miejsce pracy, nawet poglądy.
Nagle Olga uświadomiła sobie, że oprócz ambicji zawodowych i przyjaźni z Adamem
(stojącej obecnie pod znakiem zapytania) tylko ona jest w świecie Marka elementem
długotrwałym.
- Kwiaty, wino... Co świętujemy? Chyba nie zapomniałem o żadnej rocznicy?
- Tym razem nie - uśmiechnęła się. Zaczerpnęła głęboko tchu i powiedziała: -
Wygrałam konkurs. Będę ilustrować „Przygody Borgemunda". Pamiętasz, kilka miesięcy
temu...
- Ależ oczywiście, że pamiętam - przerwał jej. - Więc jednak. Cieszę się. Naprawdę. -
Przytulił ją mocno i pocałował w policzek. - Moje gratulacje. Słuchaj, doskonale się składa -
uczcimy twój sukces wystawną kolacją. Miałem zadzwonić wcześniej, żeby cię uprzedzić, ale
mieliśmy dzisiaj w firmie straszny młyn. Idziemy wieczorem do restauracji Pod Różą.
Borowski doprowadził wreszcie do końca sprawę Ol - Staru, zgarnął niezłą kasę i wydaje
przyjęcie. - Rzucił okiem na półmisek z sałatką. Nabrał trochę na widelec i posmakował. -
Hm... dobre - pochwalił. - Będzie jak znalazł na jutro. A teraz zmykaj z kuchni i przygotuj się.
Chcę, żebyś wyglądała pięknie. No, o co chodzi? - spytał, widząc jej wahanie.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej?
- Przecież ci tłumaczę. Zresztą sam też dowiedziałem się dzisiaj. Jakiś problem?
Strona 15
- Przykro mi, ale nie mogę z tobą iść. Mam już inne plany na wieczór. Właśnie dlatego
przygotowałam wczesną kolację. Chciałam, żebyśmy pobyli trochę razem, a nie tylko w
tłumie obcych ludzi - powiedziała z żalem.
- To nie są dla mnie obcy ludzie - sprzeciwił się Marek. - Zobaczysz, będzie fajnie.
Przecież możesz zmienić plany i odwołać to swoje spotkanie...?
- Nie mogę. To ostatnia sobota kwietnia, spotkanie naszego klubu...
- No tak, comiesięczna pańszczyzna - westchnął Marek. - A co by się stało, gdybyś nie
poszła? W zeszłym miesiącu nie byłaś - przypomniał sobie.
- Bo byłam chora - odparła Olga. - To dla mnie ważne. To moi przyjaciele.
- Ach, przyjaciele... Czyli mam rozumieć, że oprócz stałego składu będzie też Cyryl - w
jego słowach zabrzmiały ironia i rozdrażnienie. - Znowu będziecie cały wieczór siedzieć w tej
podejrzanej spelunce, plotkując o niczym. Masz rację, to świetny wybór. W końcu ja ci
proponuję tylko elegancką kolację w świetnej restauracji i w dobrym towarzystwie.
- Dobrze, że wspomniałeś o dobrym towarzystwie, bo ani marka lokalu, ani szampan i
kawior na stołach nie przesądzają dla mnie o jakości imprezy.
Wbrew sobie Olga dała się wciągnąć w tę bezsensowną dyskusję. Zabolały ją ironia i
lekceważenie w jego głosie, zignorowanie jej planów i potrzeb. Zresztą nie pierwszy raz.
Starała się nie robić z tego problemu, ale to Marek najczęściej planował ich życie, decydował
za nią. Na początku była z tego nawet zadowolona. Wydawało się, że tak wiele chce jej dać.
Później zaczęło ją to uwierać. Nie brał pod uwagę jej zdania, nigdy nie pytał, a jeśli nawet, to
oczekiwał jedynie potwierdzenia. Kiedyś przyszło jej nawet do głowy, że po prostu się z nią
nie liczy, ale szybko zdusiła tę myśl. Nie była wówczas gotowa, by stawić jej czoło.
- No cóż, rób, jak uważasz. Nie myśl tylko, że z powodu twoich fanaberii odpuszczę
sobie tę imprezę - odwrócił się i wyszedł, trzaskając drzwiami.
- Coś takiego nawet mi przez myśl nie przeszło... - powiedziała Olga już do siebie.
Przez kilka chwil słyszała jeszcze odgłosy przygotowań, mocniejsze niż zwykle,
ostentacyjne, aż wreszcie Marek wyszedł z domu obrażony. Kiedyś pewnie pobiegłaby za
nim. Dziś już nie.
Może to ja się zmieniłam, nie on, pomyślała w popłochu. Może to moja wina, że nam
się nie układa. Jak mawia ciotka Emilia, mądra kobieta potrafi nie tylko utrzymać przy sobie
mężczyznę, ale potrafi też go wychować. Widocznie ja nie należę do tych mądrych,
stwierdziła Olga bez większego żalu.
Zdjęła bawełniany fartuch i poszła do salonu. Rzuciła okiem na półkę z płytami, chwilę
się zastanawiała, po czym wzięła do ręki najnowszy krążek Enyi. Po chwili w całym
mieszkaniu rozbrzmiały łagodne, celtyckie dźwięki. Olga spojrzała na zegarek - była dopiero
siedemnasta trzydzieści. Przygotowała sobie gorącą kąpiel z olejkiem lawendowym, aby
zagłuszyć w sobie niesmak i zniechęcenie po rozmowie z Markiem. Odświeżyła się i
zrelaksowała. Spokój wrócił szybko, ale smutek pozostał. Spojrzała na stół i po chwili
namysłu otworzyła butelkę wina. Nalała sobie kieliszek.
- Za powodzenie wszystkich planów. I za marzenia - powiedziała głośno i wypiła łyk.
Wino miało głęboki, cierpki smak. Taki, jak lubiła. Zatrzymała wzrok na drugim
kieliszku i w końcu sięgnęła po telefon.
- Hanka? Co robisz? Masz trochę czasu? Może wpadłabyś do mnie. Aha, teraz. Tak,
pójdziemy razem. Co? Nie, nic się nie stało. Po prostu mam otwarte dobre wino. Tak,
czekam.
Pub U Karolka miał równie bezpretensjonalny wystrój jak nazwę. Mieścił się w zaułku
wąskiej uliczki niedaleko Rynku. Byłaby to idealna lokalizacja, gdyby nie fakt, że dość
trudno było do niego trafić. Wejście znajdowało się w starej, ciemnej bramie, a drewniany
szyld raczej nie rzucał się w oczy. Karolek potakiwał grzecznie, gdy doradzano mu, żeby
Strona 16
zainwestował w reklamę, udawał, że się namyśla, i oczywiście wszystko zostawało po
staremu.
Wnętrze było surowe, ale nie w rażący sposób - tylko drewno, szkło i kamień. Niskie
drewniane, masywne stoliki ze szklanymi blatami, pod którymi umieszczono zasuszone
kwiaty, liście, gałązki, a także kamienie i muszle, ławy z potężnych bali przykryte
poduszkami z szarego płótna. Przy barze w kształcie podkowy zamiast wysokich krzeseł
zainstalowano huśtawki na grubych sznurach, przymocowane do belki pod sufitem. Wszystko
razem tworzyło klimat świetlicy w starej chłopskiej chacie. Wrażenia dopełniał kamienny
kominek umieszczony w rogu sali. Najprzyjemniej było tu jesienią i zimą, gdy w kominku
buzował ogień, a z głośników płynęły rockowe kawałki, delikatny jazz lub piosenki Barry'ego
White'a, którego Karolek był wielbicielem. Latem knajpka traciła połowę uroku, ale
zyskiwała niewielki ogródek zarośnięty paprociami i pachnącym groszkiem, do którego
wchodziło się przez oszklone drzwi.
Olga pojawiła się tu po raz pierwszy pięć lat temu, wprowadzona przez swojego brata
Rafała, który przyjaźnił się z Karolem. Od początku wydawało jej się, że nie jest to
znajomość czysto barowa, ale nigdy nie miała odwagi spytać o to Rafała. Pewnego razu
zaciągnęła tu Hankę i Weronikę i od tej pory było to stałe miejsce spotkań Klubu Dobrej
Wiadomości.
Wybiła właśnie dwudziesta, gdy Weronika wchodziła w ciemną bramę prowadzącą do
pubu. Zawsze była punktualna niczym szwajcarski zegarek, niezwykle systematyczna,
precyzyjna i konkretna jak równanie z jedną niewiadomą, co zawdzięczała ścisłemu
umysłowi ćwiczonemu od dziecka przez ojca, profesora matematyki, wykształceniu
ekonomicznemu albo pracy w banku na dość wysokim stanowisku. Łatwo mogła stać się
nudna i przewidywalna, lecz ratowało ją poczucie humoru oraz lekko ironiczny dystans do
świata i siebie. Była zadbaną, atrakcyjną kobietą i robiła wrażenie na mężczyznach, o czym
wiedziała i co bez skrupułów wykorzystywała. Ale od trzech lat, od spektakularnego krachu
swego małżeństwa, nie związała się z nikim na stałe. Uznała, że spłaciła już haracz
społecznym normom i konwenansom, i mogła już sobie pozwolić na niezależność.
Traktowała mężczyzn jak wygodny i przyjemny dodatek do życia. Lubiła mówić o sobie, że
jest łagodnym typem modliszki - nie poluje i nie zabija, raczej pozwala się upolować, ale
żaden z triumfatorów nie może cieszyć się swoją zdobyczą zbyt długo.
Pewnym krokiem weszła do środka i rozejrzała się - większość stolików była zajęta, ale
Olgi i Hanki jeszcze nie było. Zdziwiła się trochę, że antresola jest wolna - ulubione miejsce
stałych bywalców, nie licząc huśtawek. Podeszła do baru i przywitała się z Karolkiem.
- Antresola ma rezerwację? - spytała.
- Oczywiście - uśmiechnął się. - Dla was.
Zamówiła martini i z kieliszkiem w ręku usiadła przy miniaturowym balkoniku. Przez
uchylone okno wdzierał się do środka wiosenny chłód i wilgotny zapach drzew. Ołowiane
niebo zdawało się wisieć tuż nad dachami domów. Jestem zmęczona, pomyślała. Ostatnie
tygodnie to była prawdziwa harówka. Ale warto było. Została wiceprezesem i weszła do rady
nadzorczej. Przecież o to jej w życiu chodziło, o zwycięstwo, o satysfakcję, o to, żeby matka
była z niej dumna.
Planowała swoje życie i skrupulatnie realizowała te plany. Czasami zastanawiała się,
dlaczego zależy jej na znajomości z Hanką i Olgą i na istnieniu tego śmiesznego klubu. Może
naiwnie usiłowała zatrzymać uciekającą młodość? I choć wątpliwości miała wiele, jedno było
pewne: że te comiesięczne spotkania stanowiły dla niej jakiś punkt odniesienia.
Pierwszy pojawił się Cyryl, co ucieszyło Weronikę. Był jednym z niewielu mężczyzn,
których ceniła. Uśmiechnął się do niej z daleka, po czym utknął przy barze. Zanim dotarł do
antresoli, w drzwiach stanęły podejrzanie rozbawione dziewczyny. Po chwili cała czwórka
siedziała przy stole.
Strona 17
- No, to jesteśmy w komplecie - powiedział Weronika. - Kto dzisiaj zaczyna?
Zgłosiła się Olga, którą spotkanie z Hanką i wypite wcześniej wino podniosły nieco na
duchu. Opowiedziała o wygranej w konkursie, o wielkim wyzwaniu, o swojej radości i
satysfakcji, o tym, jakie nowe drogi mogą się przed nią otworzyć. Tutaj mogła w pełni
cieszyć się sukcesem. Prawie zapomniała o kłótni z Markiem. Nie pierwszej zresztą i pewnie
nie ostatniej. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zanurzyła się w klimacie
optymizmu i akceptacji.
Dobra wiadomość Weroniki wywołała najpierw zaskoczenie, choć wszyscy wiedzieli,
że szybko pnie się po szczeblach kariery, a potem niekłamany entuzjazm. Cyryl pozbierał
puste kieliszki i poszedł do baru z nowym zamówieniem.
- Twoja kolej, Hanka - powiedziała Olga. Hanka spojrzała z wahaniem na przyjaciółkę.
- Nie wiem, czy moja wiadomość będzie dobra... Rzucam pracę w liceum - oznajmiła i
wyciągnęła rękę po kieliszek, który właśnie pojawił się na stole.
Cyryl zagwizdał cicho.
- A jednak - mruknął. - Trochę się tego spodziewałem. Weronika spoglądała zdumiona
to na jedno, to na drugie.
- Zaraz, o czym wy mówicie? Czy rezygnacja z pracy w dzisiejszych czasach jest dobrą
wiadomością? Czegoś tu nie rozumiem. Albo po prostu nie wiem.
- Wiesz wszystko, Nika, bo informowałam was na bieżąco, tylko nie wyciągasz
wniosków.
- Owszem, moja droga, mówiłaś, że szkoła zmienia się na gorsze, że masz wredną
dyrektorkę i powoli przestajesz lubić młodzież, ale co innego narzekanie, a co innego taka
decyzja. Ja też mam okropnego szefa, ale to przecież nie powód, żeby rzucać pracę!
- Jak dla kogo - odparła Hanka. - Ty masz wojowniczą naturę, ja nie. - Pociągnęła łyk
wina. - Jak to mówią: „Za miękka jestem do tej roboty". Nie radzę sobie.
- Daj spokój - sprzeciwiła się Weronika. - Pracowałaś już w domu dziecka i w szkole
specjalnej. Jakoś sobie radziłaś i to chyba w warunkach gorszych niż w renomowanym
liceum.
- Tam przynajmniej wiedziałam, że robię coś pożytecznego. Mogłam tym dzieciakom
coś dać. I dla nich też miało to znaczenie.
- Czekajcie - wtrąciła się Olga. - Hanka, opowiadaj po kolei. Dlaczego odchodzisz i co
zamierzasz? A przede wszystkim, dlaczego twierdzisz, że to dobre posunięcie? Hanka
uśmiechnęła się jakoś dziwnie miękko.
- Dobre, bo wracam do mojej starej miłości - powiedziała z przekonaniem.
Olga zaczęła się wreszcie domyślać, o co chodzi. W czasie studiów Hanka miała
praktyki nie tylko w szkołach, ale także w różnych placówkach opiekuńczo -
wychowawczych. Wizyty w internatach, świetlicach dla trudnej młodzieży czy domach
dziecka przechodziły bez echa, aż pewnego dnia trafiła do szkoły dla dzieci niesłyszących. I
wróciła zachwycona. Zadręczała wszystkich wokół swoimi opowieściami i entuzjazmem. Po
czwartym roku filologii zaczęła robić kurs surdopedagogiki. Marzyła jej się praca z
maluchami. Po studiach okazało się jednak, że znalezienie etatu w tego typu szkole wcale nie
jest łatwe. Po miesiącach poszukiwań zaczęła pracować w podstawówce w podkrakowskiej
wsi. Kiedy rok później dzięki siostrze została zatrudniona w renomowanym krakowskim
liceum, była zachwycona. Wszystko się popsuło po zmianie dyrekcji.
- Powinnam się była domyślić - stwierdziła Olga. Hanka pokiwała głową z uśmiechem.
- Jaki sens ma praca, która nie daje radości, męczy, przynosi stres i frustrację? -
zapytała retorycznie. - Od dawna miałam dość ogólniaka i absurdalnych pomysłów szefowej.
Dość arogancji, bezmyślności i totalnego tumiwisizmu małolatów. Nie chcę za kilka lat być
zgorzkniałym babskiem nienawidzącym ludzi, a zwłaszcza ludzi młodych. - Hanna spojrzała
na Weronikę. - Los się do mnie uśmiechnął. Jak mogłabym nie wykorzystać tej szansy?
Strona 18
Dotrwam do końca roku szkolnego, a potem przechodzę na pełny etat do Specjalnego
Ośrodka Szkolno - Wychowawczego dla Dzieci Niesłyszących. Przede mną jeszcze tylko
rozmowa z dyrektorką. Brr... Ale decyzja została już podjęta. I to jest ta dobra wiadomość.
Na chwilę przy stoliku zapadła cisza. Wreszcie Weronika powiedziała z namysłem:
- Ale to przecież... to chyba degradacja. Finansowa również. Hanka się roześmiała.
- Bardzo możliwe. Pamiętaj jednak, że w żadnej szkole nie zarabia się kokosów.
- Kobiety są jednak nieprzewidywalne - stwierdził Cyryl - i właśnie to w was
uwielbiam.
Składając gratulacje Hance, Olga pomyślała z zazdrością, że sama nie ma tyle odwagi.
Żeby tak po prostu zejść z utartego szlaku i zacząć wszystko od nowa. A może to właśnie
odwaga decyduje o szczęściu, o powodzeniu w życiu? Nawet jeśli człowiek wie, gdzie tego
szczęścia szukać, nie zawsze przecież potrafi po nie sięgnąć.
- No dobrze - powiedziała nagle Hanka i wycelowała palec w Cyryla. - Twoja kolej.
Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę.
- Nie, nie. Ja przecież nie jestem pełnoprawnym członkiem klubu - bronił się słabo.
- Nie kręć, tylko mów. Masz przecież dobrą wiadomość - przypomniała Olga.
- No, skoro nalegacie... - westchnął obłudnie. - Wczoraj podpisałem umowę z
wydawcą. Kilka moich opowiadań drukowanych w czasopismach ukaże się w formie
książkowej.
- Wspaniale! I widzicie, udało nam się rocznicowe spotkanie - przypomniała Weronika.
- Już dawno nie było tylu dobrych i w dodatku tak ważnych wiadomości. Trzeba to uczcić. Co
powiecie na szampana?
Hanka spojrzała dyskretnie na zegarek.
- Czy można z tym trochę poczekać? Mam dla was jeszcze jedną dobrą wiadomość - w
formie niespodzianki. Ale jeszcze nie teraz...
Dziewczyny były zaintrygowane, lecz Hanka uparła się, że nic nie zdradzi. Cyryl nie
mieszał się do sporu, zastanawiał się nad czymś głęboko i po chwili zaskoczył je pytaniem:
- Zauważyłyście pewną prawidłowość? Z naszej rozmowy wyłania się pewien schemat,
który nas charakteryzuje... - przerwał, spoglądając na nie z ironicznym uśmiechem.
- No dobrze, mów w końcu, co tam sobie wykombinowałeś - zniecierpliwiła się
Weronika, która jak zwykle czuła się trochę nieswojo pod jego badawczym spojrzeniem.
- Wszystkie nasze dobre wiadomości dotyczą pracy - powiedział powoli i dobitnie. -
Rozumiecie? Mówimy o sukcesach zawodowych, awansach, umowach, nowych wyzwaniach.
Nigdy nie rozmawiamy o naszym życiu osobistym, uczuciowym. Dlaczego?
Cały niefrasobliwy nastrój gdzieś się ulotnił w jednej chwili.
- Powiem wam dlaczego - zawiesił głos i zakończył dramatycznie: - Nie mamy dobrych
wiadomości w tej dziedzinie.
- Niech cię diabli, Cyryl! - zawołała Weronika. - Dzisiejsze spotkanie miało być
wyjątkowe. Koniecznie chcesz wszystko zepsuć?
- Co zepsuć? - padło od strony schodów pytanie wypowiedziane miłym kobiecym
głosem.
Cztery głowy jak na komendę zwróciły się w tym kierunku.
- Monika! - wykrzyknęła Olga, patrząc na elegancko ubraną kobietę z uśmiechem na
twarzy.
- Oto moja niespodzianka - powiedziała Hanna z satysfakcją, podczas gdy reszta
towarzystwa witała dawno niewidzianą przyjaciółkę, niegdyś członkinię klubu.
- Od kilku dni jestem w Polsce. Przyleciałam z rodziną na miniaturowe wakacje -
wyjaśniła Monika. - Pomyślałam sobie, że warto byłoby odświeżyć stare znajomości, a kiedy
zadzwoniłam do Hanki, powiedziała mi o jubileuszu. Uznałyśmy, że to świetna okazja na
spektakularne wejście - roześmiała się swobodnie.
Strona 19
Monika pierwsza wykruszyła się z ich starej piątki. Gdzieś w połowie studiów
zakochała się w średnio przystojnym doktorancie, któremu wróżono wielką karierę naukową.
Wyszła za niego jeszcze przed obroną pracy magisterskiej, a tuż po zakończeniu nauki
pojechała za nim do Belgii, gdzie zdobył prestiżowe stypendium naukowe. Mieli wrócić po
roku, ale szybko się okazało, że wiedza, ambicja i pracowitość są tam bardziej cenione niż w
Polsce.
Monika pogodziła się z emigracją, choć nigdy jej nie planowała. W obcym kraju
przyszły na świat jej dzieci, w obcym kraju stworzyła od podstaw swój dom. Na początku
kontaktowała się z przyjaciółkami dosyć często, ale rodzina stała się zbyt absorbująca i
kontakty najpierw się rozluźniły, a później całkiem ustały. Teraz nadrabiała stracone lata i
streszczała przyjaciołom swoje życie.
Było już po północy, gdy tematy aktualne zastąpiły wspomnienia. I wtedy Hanka trochę
bez związku zapytała:
- Powiedz, nie tęsknisz za krajem? Za domem, za Krakowem, za naszymi miejscami?
- Owszem. Ale tęsknota nie musi być destrukcyjna, może być twórcza. A poza tym:
„Tam serce twoje, gdzie skarb twój" - zacytowała Monika. - Zrozumiesz to, gdy będziesz
miała dzieci - dodała z uśmiechem.
- Właściwie nie musimy cię chyba odpytywać z dobrych wiadomości - roześmiała się
Weronika. - Wszystko, co powiedziałaś, pasuje idealnie na rocznicowe spotkanie klubu.
- No tak. - Monika też się uśmiechnęła. - Ale mogę to skrócić: ciągle jestem zakochana
w mężu i to ze wzajemnością, mam absolutnie cudowne dzieci i pomimo różnych problemów
jestem zwyczajnie szczęśliwa...
Po tej deklaracji zapadła cisza i chociaż Monika tego nie zauważyła, wszyscy odczuli
lekkie zakłopotanie. Żadnego z nich nie byłoby stać na takie wyznanie i żadne nie potrafiłoby
chyba powiedzieć dlaczego...
Strona 20
II
Dni były coraz dłuższe i cieplejsze. Olga doceniała urok krakowskiej wiosny, ale
tęskniła za otwartą przestrzenią pól i łąk, za śpiewem skowronków, za widokiem
wschodzących zbóż, za wilgotnym, głębokim zapachem kwitnących sadów, za tajemniczością
i miękkością polnych ścieżek. Choć wiedziała, że jej sposób widzenia wsi daleki był od
prawdy, a jeszcze dalszy od współczesności. Literackie obrazy przeplatały się w niej ze
wspomnieniami z dzieciństwa spędzonego w leśniczówce i z wakacji u dziadków.
Olga lubiła zmienność natury, nadającą rytm życiu jej przodków. Toteż zawsze chętnie
wracała do domu - w czasach przepisowego młodzieńczego buntu, który ją trochę ominął, bo
nie miała się przeciw czemu buntować, w czasach studenckich i nawet teraz, gdy właściwie
miała już własne życie. Uwielbiała swoje krakowskie mieszkanie, kochała to miasto, ale
wracała do leśniczówki w Kalinowej Górze, jak się wraca do domu - z radością, z nadzieją, o
każdej porze roku, dnia i nocy, żeby w pełni nacieszyć się tym, co było w świecie dzieciństwa
stałe, i tym, co nieustannie się zmieniało.
Początkowo planowała spędzić długi majowy weekend właśnie w leśniczówce, ale
kiedy Marek zaproponował romantyczny wyjazd do Kazimierza Dolnego naprawdę się
ucieszyła. Wszak leśniczówka zawsze będzie czekać, a oni tak dawno nie wyjeżdżali nigdzie
razem. Wreszcie będą mieli czas tylko dla siebie, będą mogli spokojnie porozmawiać,
wszystko sobie wyjaśnić. Może zniknie to napięcie i rozdrażnienie. Wszystkie pary
przechodzą przecież kryzysy - powtórzyła sobie Olga po raz nie wiadomo który.
Ostatni poniedziałek kwietnia był bardzo pracowity. Najpierw burzliwe zebranie i
niekończące się dyskusje na temat nowej oferty oraz zmiany wizerunku wydawnictwa, potem
omawianie konkretnych zleceń i planowanie pracy na najbliższy miesiąc. We wtorek od rana
pracowała nad projektami, ale po południu w ramach odpoczynku postanowiła przygotować
jakiś dobry obiad. Jednocześnie w myślach planowała już, co powinna zabrać do Kazimierza.
Pokroiła pomidory, ogórki i sięgnęła do szafki po składniki na sos. Jak zwykle w takich
sytuacjach okazało się, że nie ma najważniejszego - białego octu winnego. Spojrzała na
zegarek, była dopiero piętnasta, Marek wróci najwcześniej za godzinę. Zdąży wyjść na małe
zakupy.
Przebrała się szybko i chwyciła skórzany plecak. Otwierała już drzwi, gdy zadzwonił
telefon.
- Cześć, skarbie - zaczął Marek podejrzanie czułym tonem, więc Olga automatycznie
nastawiła się na złe wiadomości.
- Posłuchaj, mam mnóstwo pracy, będę musiał zostać dzisiaj dłużej. Wrócę późno. Nie
czekaj na mnie. Przepraszam - dodał po krótkiej przerwie.
Olga wyczuła w jego głosie wahanie.
- W porządku. Mówi się trudno - oznajmiła niefrasobliwie i trochę pocieszająco, choć
wiedziała, że Marka nigdy nie smuci nadmiar pracy. - Jakoś zorganizuję sobie wieczór. Może
zacznę się pakować... - dodała.
- No właśnie, a propos pakowania... - zaczął Marek dość nieporadnie, ale Olga już
wiedziała, co usłyszy. Usiadła i spokojnie wysłuchała mętnych tłumaczeń: dostał pilne i
prestiżowe zlecenie, nad którym musi popracować przez weekend. - Zrozum kochanie, to dla
mnie bardzo ważne. Jeżeli dobrze to rozegram, mogę wiele zyskać. I nie chodzi mi tylko o
pieniądze, chociaż w grę wchodzi dość duża suma, ale o reputację, o znaczenie w środowisku.
Wiesz, takie rzeczy błyskawicznie się rozchodzą... Rozumiesz, prawda? - spytał z nadzieją. -
Kochanie, jesteś tam?
- Rozumiem. Oczywiście, że rozumiem - odparła bez emocji.
- Wynagrodzę ci to. Przecież Kazimierz nie ucieknie, a za miesiąc będzie tam jeszcze
piękniej. Pojedziemy innym razem, zobaczysz - obiecywał, być może całkiem szczerze, ale