Paretsky Sara - Wypalone ślady
Szczegóły |
Tytuł |
Paretsky Sara - Wypalone ślady |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Paretsky Sara - Wypalone ślady PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Paretsky Sara - Wypalone ślady PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Paretsky Sara - Wypalone ślady - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Sara Paretsky
Wypalone ślady
(Burn Marks)
Przełożyli Adam i Zygmunt Jagielscy
Strona 2
Powieść tę poświęcam Patti Shepherd, Jayanne Angell i Billowi Mulins,
którzy wcześniej niż ja uwierzyli w moje umiejętności pisarskie.
Strona 3
ROZDZIAŁ 1
Dzwonek w nocy
Miałam koszmarny sen. Śniło mi się, że siedzę z matką ukryta w ciasnej sypialni na
poddaszu naszego starego domu w Huston. Gdzieś na dole szczekają i warczą ścigające nas
psy. Matka uciekła przed faszystami z ojczystej Italii, ci jednak zawzięcie ją tropili aż do
Chicago. Szczekanie psów przeszło nagle w rozdzierający skowyt. Usiadłam na łóżku. Była
trzecia nad ranem; ktoś uparcie dzwonił do drzwi. Byłam spocona i trzęsłam się z zimna.
Ostry dźwięk dzwonka przypomniał mi epizod z dzieciństwa. Wtedy, w środku nocy obudził
nas telefon, wzywający ojca do natychmiastowego stawienia się na policji. Obie z matką
czekałyśmy niecierpliwie na jego powrót. Choć strach wyzierał z jej ciemnych oczu, nie
chciała okazać, że się boi. Wyszła do kuchni, żeby przygotować porcję mojej ulubionej
mieszanki kawy z mlekiem i czekoladą, następnie zaczęła opowiadać cudowne i wzruszające
włoskie baśnie ludowe.
Naciągnęłam na siebie luźną, sportową bluzę i szorty, sforsowałam zacinający się zamek
u drzwi, po chwili zbiegałam już po schodach z trzeciego piętra na parter do frontowego
wejścia ścigana rozlegającym się głośnym echem po pustej klatce dźwiękiem dzwonka.
Po drugiej stronie oszklonych drzwi ujrzałam ciotkę Helenę, z determinacją naciskającą
przycisk. Na ramionach zamiast płaszcza narzuconą miała wypłowiałą kołdrę. Obok niej pod
ścianą stała torba wypchana osobistymi rzeczami; na samym wierzchu widać było fioletową
koszulę nocną. Nie jestem przesądna, ale mimo woli pomyślałam, że mój koszmarny sen
został chyba wywołany przez jakieś mroczne wibracje emanujące od Heleny.
Młodsza siostra mojego ojca, Helena, była zawsze źródłem zmartwień i kłopotów w
rodzinie.
– Lubi czasem zaglądać do kieliszka – mawiała z zakłopotaniem babka.
Często zdarzało się, że policjant zrywał nas z łóżek późną nocą, żeby przekazać
wiadomość, iż Helena zaczepia mężczyzn na Clark Street. Wtedy matka potrząsała głową i
mówiła:
– Nie powinniśmy jej za to potępiać – taką ma naturę. – Po czym odsyłała mnie z
powrotem do łóżka.
Kiedy siedem lat temu zmarła moja babka, brat ojca, Piotr, przekazał Helenie swój udział
w znajdującym się w Norwood Park domu pod warunkiem, że nigdy więcej nie będzie go już
o nic prosić. Helena bez chwili wahania przystała na to, ale już po czterech latach wplątała się
w podejrzaną aferę finansową i w rezultacie dom został – na mocy wyroku sądowego –
sprzedany na pokrycie zaciągniętych długów.
Po ich zapłaceniu Helenie zostało trzy tysiące dolarów oraz niewielka renta. Zamieszkała
więc w hotelu dla samotnych: wieczorami grywała w „oczko”, a w dni odbioru renty od czasu
do czasu próbowała różnych spekulacji. Tryb życia Heleny i alkoholizm wyżłobiły na jej
twarzy głębokie bruzdy, wciąż miała jeszcze bardzo zgrabne nogi.
Strona 4
Od razu zauważyła mnie przez szybę i zdjęła palec z przycisku. Gdy otwarłam drzwi,
rzuciła mi się na szyję i gorąco ucałowała.
– Wiktorio, skarbie mój, wyglądasz wspaniale!
Owionął mnie zapach stęchłego piwa.
– Co, u licha, Heleno, robisz tu o tej porze?!
Helena odęła swoje pełne wargi.
– Dziecko moje, muszę przecież gdzieś mieszkać. Jestem w sytuacji bez wyjścia. Policja
chciała mnie ulokować w przytułku, ale przecież mam jeszcze ciebie i dlatego przywieziono
mnie tutaj. Jechałam tu z bardzo miłym, młodym policjantem. Miał cudowny uśmiech.
Opowiedziałam mu wszystko o twoim ojcu, ale on, kiedy twój ojciec żył, był jeszcze
chłopcem i nigdy wcześniej o nim nie słyszał.
Zacisnęłam zęby.
– A dlaczego opuściłaś swój hotel? Czyżby cię stamtąd wyrzucili, boś właziła do łóżek
starym emerytom?
– Wiki, dziecko moje – żachnęła się Helena. – Jak możesz mówić w ten sposób! To nie
pasuje do tak miłej dziewczyny jak ty!
– Heleno, przestań pieprzyć! – Zanim jeszcze ciotka zdążyła zareagować, sama się
zreflektowałam. – To znaczy, przestań mówić głupstwa i wytłumacz mi, co tutaj robisz o
trzeciej nad ranem.
Ciotka naburmuszyła się.
– Właśnie chcę ci to wyjaśnić, kochanie, ale wciąż mi przerywasz. Wybuchł pożar i nasz
hotel spłonął doszczętnie. Nic nie ocalało. – Łzy napłynęły do jej wypłowiałych niebieskich
oczu i zaczynały wolno spływać głębokimi bruzdami. – Jeszcze nie spałam. Ledwo zdążyłam
zapakować swoje rzeczy do torby i uciec z płonącego budynku wyjściem awaryjnym. Nie
wszystkim tak się udało. Marty Holman, biedaczysko, zostawił swoje sztuczne zęby. – Nagle
przestała płakać i zachichotała: – Mój Boże, Wiki, gdybyś go wtedy zobaczyła! Starowina stał
z zapadniętymi policzkami i wytrzeszczonymi oczami i mamrotał: „Moje zęby, nie mam
zębów!”
– To rzeczywiście musiało być wyjątkowo zabawne – przyznałam sucho. – Nie możesz
mieszkać razem ze mną, Heleno. Nie wytrzymałabym z tobą nawet 48 godzin, wolałabym
popełnić samobójstwo.
Jej dolna warga zaczęta się trząść jak u małego, skrzywdzonego dziecka.
– Nie bądź dla mnie taka niedobra, Wiki. Nie bądź taka dla biednej, starej ciotki, której w
środku nocy spłonął dach nad głową. Przecież łączą nas więzy krwi. Byłaś ukochaną córeczką
mojego rodzonego brata. Nie możesz wyrzucić starej ciotki na ulicę jak zniszczony łachman.
Za naszymi plecami głośno trzasnęły drzwi. To urzędnik bankowy, który niedawno się
wprowadził do mieszkania po, lewej stronie korytarza na pierwszym piętrze, wpadł na klatkę
schodową i stanął w rozkroku z wspartymi na biodrach rękami i wysuniętą wojowniczo do
przodu szczęką. Miał na sobie bawełnianą piżamę w marynarskie pasy i – mimo widocznego
rozespania – był starannie uczesany.
– Co, u diabła, tutaj się dzieje? Wolno wam nie pracować – Bóg wie, co robicie przez całe
Strona 5
dnie – ale ja pracuję. Skoro już koniecznie musicie załatwiać swoje sprawy w środku nocy, to
miejcie jednak na uwadze sąsiadów i nie róbcie awantur na korytarzu. Jeśli się natychmiast
nie uspokoicie i nie wyniesiecie stąd do diabla, zawołam policję.
Zmierzyłam go chłodnym spojrzeniem.
– Prowadzę na górze melinę, a ta pani jest moim dostawcą. Jeśli policja pana tutaj
zastanie, może pan zostać oskarżony o współudział w przestępstwie.
Helena zachichotała.
– Nie bądź nieuprzejma dla tego pana, Wiktorio. Nigdy nie wiadomo, czy znajomość z
kimś, kto ma takie piękne oczy jak ten pan, nie przyda ci się kiedyś. – Po czym zwracając się
do „bankiera”, dodała: – Nie denerwuj się, kochanie. W tej chwili stąd znikamy, będziesz
mógł więc spokojnie wrócić do łóżka do swoich pięknych snów.
Za drzwiami po prawej stronie korytarza zaczął szczekać pies. Zacisnąwszy zęby,
popchnęłam Helenę w kierunku swojego mieszkania i wzięłam jej torbę do ręki.
„Bankier” obserwował nas przez zmrużone powieki. Kiedy Helena przechodząc obok
przechyliła się ku niemu, wystraszył się i cofnął szybko, zamykając za sobą pośpiesznie
drzwi. Gdy ciągnęłam za sobą Helenę do góry, ona usiłowała mnie przekonać, że należało
poprosić „bankiera”, by zajął się jej bagażem. – Była to doskonała okazja dla zawarcia
bliższej znajomości. Omal nie krzyknęłam z wściekłości, gdy otwarły się drzwi wiodące do
mieszkania po prawej stronie. Jak widmo pojawił się na klatce schodowej w purpurowym
szlafroku pan Contreras. Trzymał na smyczy naszą wspólną charcicę: gdy mnie zobaczyła, jej
gardłowe warczenie przeszło w przymilne skomlenie.
– Ach to ty, dziecino! – z ulgą odezwał się starszy pan. – Nasza księżniczka mnie
obudziła. Kiedy usłyszałem hałas, pomyślałem sobie: Boże mój, czy nie stało się coś złego?
Może ktoś w nocy się włamał do sąsiadów? Powinnaś bardziej uważać, moja droga. Nie
należy budzić ludzi w środku nocy i zakłócać im wypoczynku.
– Słusznie – zgodziłam się chętnie. – Wbrew powszechnej opinii należę również do tych
ludzi, którzy pracują. I proszę mi wierzyć, nie miałam, podobnie jak pan, najmniejszej ochoty
wstawać o trzeciej nad ranem.
Helena uśmiechnęła się promiennie i wyciągnęła dłoń do pana Contrerasa, niby księżna
Diana pozdrawiająca prostego żołnierza.
– Jestem Helena Warshawski – przedstawiła się. – Miło mi pana poznać. Ta mała
dziewczynka jest moją bratanicą, to najmilsze i najsłodsze stworzenie pod słońcem.
Pan Contreras potrząsnął jej dłonią ze szczególnym błyskiem w swoich sowich oczach.
– Bardzo mi przyjemnie – odparł beznamiętnie. – Dziecino – zwrócił się do mnie –
powinnaś natychmiast zabrać stąd tę lady – jest twoją ciotką, jeśli dobrze zrozumiałem – i
położyć ją do łóżka. Widać, że potrzebuje wypoczynku.
Również i do niego dotarł kwaśny zapach.
– W tej chwili to robimy – oświadczyłam. – Chodź już, Heleno. Idziemy na górę, czas do
łóżka.
Pan Contreras skierował się ku drzwiom swojego mieszkania. Pies zaczął szczekać
wyraźnie zawiedziony – miał nadzieję na udział w towarzyskim spotkaniu.
Strona 6
– Nie zachował się zbyt grzecznie – prychnęła z niezadowoleniem Helena, gdy drzwi za
panem Contrerasem już się zamknęły. – Nie powiedział, jak się nazywa, chociaż ja mu się
przedstawiłam.
Wspinając się po schodach bez przerwy utyskiwała.
Nie odzywałam się, popychając ją wciąż we właściwym kierunku; nie pozwoliłam jej
nawet zatrzymać się na drugim piętrze dla nabrania tchu w piersi.
Kiedy znalazłyśmy się już u mnie, zaczęła głośno wydziwiać na widok tego, co
zobaczyła. Nie zwracając na to uwagi odsunęłam na bok stolik do kawy i rozłożyłam sofę. Po
przygotowaniu posłania wskazałam ciotce łazienkę.
– Słuchaj, Heleno – oświadczyłam stanowczo – zostaniesz u mnie tylko na tę jedną noc.
A teraz przestań ględzić, bo nie mam ochoty tego słuchać.
– Dobrze, moje dziecko, dobrze. A co się stało z fortepianem twojej matki? Czyżbyś go
sprzedała?
– Nie – odparłam krótko. Fortepian matki spłonął podczas pożaru, który wybuchł w moim
mieszkaniu trzy lata temu. – Nie licz, że jeśli ty będziesz gadała o fortepianie, to ja zapomnę o
tym, co ci powiedziałam. Teraz kładę się spać. Ty, oczywiście, możesz spać albo nie, ale rano
musisz sobie poszukać innego lokalu.
– Och, nie bądź taka okropna, Wiki. I nie powinnaś tak się marszczyć, bo zbrzydniesz. Do
kogo mogłam się udać w środku nocy, jeśli nie do bratanicy?
– Daj spokój – odparłam ze znużeniem. – Mam tego wszystkiego dość.
Zamknęłam za sobą drzwi do sypialni, nie mówiąc jej nawet dobranoc. Nie próbowałam
ciotki ostrzec, by nie szukała mojego likieru; jeśli będzie miała ochotę się napić, znajdzie go,
a potem będzie mnie sto razy przepraszać, że nie dotrzymała obietnicy.
Leżałam w łóżku nie mogąc zasnąć, przeszkadzała mi świadomość obecności Heleny w
sąsiednim pokoju. Słyszałam przez chwilę krzątaninę, a następnie buczenie ściszonego
specjalnie telewizora. Przeklinałam stryja Piotra za jego przeprowadzkę do Kansas City.
Robiłam sobie wyrzuty, że nie przewidziałam tego wszystkiego i nie wyjechałam gdzieś
daleko od Chicago, do Quebecu lub Seatle. W końcu, gdzieś około piątej, gdy zaczęło już
świtać, zasnęłam twardym snem.
Strona 7
ROZDZIAŁ 2
Kłopotliwa ciotka
Dzwonek u drzwi obudził mnie ponownie o ósmej. Naciągnęłam więc na siebie bluzę i
szorty i powlokłam się do drzwi wejściowych. Podniosłam słuchawkę domofonu: nikt się nie
odzywał. Kiedy wyjrzałam przez okno na ulicę, zobaczyłam „bankiera” wymachującego
energicznie rękami i maszerującego ulicą Diversey. Pokazałam mu figę.
Helena wciąż spała. Przez chwilę błysnęła mi złośliwa myśl, by ją obudzić, ale po
namyśle dałam spokój. Patrzyłam na nią z niesmakiem. Leżała na plecach z otwartymi
ustami, lekko pochrapując. Twarz miała zaróżowioną, nos pokryty siecią drobnych żyłek. W
porannym, świetle zauważyłam, że jej fioletowa koszula już dawno powinna być oddana do
pralni. Ciotka przedstawiała sobą w tej chwili widok zarówno odrażający, jak i wzruszający.
Pomyślałam, że nigdy nie powinien jej oglądać podczas snu ktoś obcy.
Wzdrygnęłam się mimo woli i szybko wróciłam do sypialni. To, co zobaczyłam, wcale
nie uśmierzyło mojego gniewu na ciotkę. Przez nią miałam w tej chwili uczucie, jakby mi
ktoś do głowy nasypał żwiru. Co gorsza, następnego dnia oczekiwało mnie spotkanie z
potencjalnym klientem, do którego nie byłam jeszcze należycie przygotowana. Powinnam
zakończyć pracę nad wykresami i oddać je do drukarni. Tymczasem okoliczności tak się
złożyły, że cały dzień będę musiała szukać mieszkania dla Heleny, a potem z pewnością
wypadnie mi płacić w drukarni poczwórną stawkę za nadgodziny.
Usiadłam na podłodze i wykonałam kilka ćwiczeń dla odprężenia przed codziennym
porannym biegiem na świeżym powietrzu.
Ponieważ nie miałam najmniejszej ochoty jeszcze raz oglądać śpiącej Heleny, wyszłam z
mieszkania tylnym wyjściem. Pod drzwiami do kuchni pana Contrerasa czekała już na mnie
Peppy – nasza wspólna suka. Starszy pan wysunął na chwilę głowę zza drzwi i zawołał na
mnie w momencie, gdy zamykałam za sobą furtkę, ale udałam, że go nie słyszę. Niestety, w
powrotnej drodze pan Contreras czekał już na mnie na kuchennym schodach przeglądając
Sutirfimesa; kiedy próbowałam go wyminąć, chwycił mnie za rękę.
– Zatrzymaj się na chwilę, mój Placuszku. Kim była owa dama, która dziś w nocy złożyła
ci wizytę? – Pan Contreras był emerytowanym maszynistą, wdowcem, miał zamężną córkę,
której specjalnie nie lubił. Podczas trzech lat wspólnego zamieszkiwania w tym samym
budynku zachowywał się tak, jakby był moim rodzonym wujem, choć był tylko natrętem.
Wyrwałam mu rękę.
– To była moja ciotka, młodsza siostra mojego ojca. Ma skłonność do starszych,
zamożnych mężczyzn. Jeśli więc przypadkiem wstąpi do pana na pogawędkę – proszę
uważać, by nie ściągnęła z pana ubrania.
Tego rodzaju uwagi zawsze go drażniły. Jestem pewna, że w życiu nasłuchał się jeszcze
gorszych – choćby wówczas, kiedy pracował jako maszynista – ale najwyraźniej nie znosił
najbardziej nawet ogólnikowych aluzji do spraw seksu z mojej strony: czerwienił się wtedy i
Strona 8
złościł.
– Proszę do mnie nie mówić w ten sposób – żachnął się zdenerwowany. – Po prostu nie
potrafię być obojętny na to, co się wokół mnie dzieje. A ty, Placuszku – muszę ci to otwarcie
powiedzieć – nie powinnaś dopuszczać, by składano ci wizyty o tak późnej porze. A jeśli
nawet coś takiego ci się już przydarzy, nie powinnaś swoich gości trzymać na klatce
schodowej i rozmawiać z nimi głośno, budząc wszystkich sąsiadów.
Gdybym mogła, chętnie bym mu w tej chwili wydrapała oczy.
– Ja jej do siebie wcale nie zapraszałam! – krzyknęłam. – Nie miałam pojęcia, że do mnie
przyjdzie. Wcale jej tutaj nie chciałam. Nie miałam najmniejszej ochoty wstawać o trzeciej w
nocy.
– Nie musisz krzyczeć – stwierdził surowo. – Jeśli nawet ciotka złożyła ci wizytę bez
uprzedzenia, trzeba było z nią rozmawiać we własnym mieszkaniu.
Kilkakrotnie otwierałam i zamykałam usta nie mogąc wydobyć z siebie głosu – zabrakło
mi argumentów. Trzymałam Helenę na korytarzu w nadziei, że się na mnie obrazi i pójdzie
sobie. Jednak w głębi serca czułam, że nie mogę jej tak po prostu odprawić. Starszy pan miał
rację. Ale ta świadomość wcale nie sprawiła mi ulgi.
– Dobrze już, dobrze – przecięłam dalszą dyskusję. – To się już więcej nie powtórzy. A
teraz proszę mnie przepuścić – mam dziś dużo zajęć.
Gdy znów znalazłam się u siebie, do moich uszu doszło z sąsiedniego pokoju
przytłumione chrapanie Heleny. W kuchni zaparzyłam kawę i z filiżanką w ręce weszłam do
łazienki, by wziąć prysznic. Następnie, chcąc jak najszybciej opuścić dom, pośpiesznie
ubrałam się w dżinsy i białą koszulę. Gdy weszłam do kuchni, żeby przygotować sobie
śniadanie, Helena siedziała już przy stole. Miała na sobie pikowany, poplamiony szlafrok,
założony na nocną koszulę. Palce jej się trochę trzęsły, gdy oburącz podnosiła do ust filiżankę
z kawą. Gdy mnie ujrzała, na jej twarzy ukazał się wymuszony uśmiech.
– Robisz doskonałą kawę, moje dziecko – taką, jak twoja matka.
– Dziękuję ci, Heleno – odparłam suche. Wydobyłam z lodówki skromną zawartość. –
Przepraszam cię, ale nie mam czasu na rozmowy, muszę znaleźć dla ciebie jakiś dach nad
głową.
– Niepotrzebnie tak się tym przejmujesz, to ci jeszcze zaszkodzi. Pozwól mi zostać u
siebie przez kilka dni, bym mogła odzyskać równowagę po piekle, jakie przeżyłam tej nocy.
Obiecuję, że nie będę sprawiała kłopotu. Zajmę się porządkami, gdy cię nie będzie w domu.
Stanowczo potrząsnęłam głową.
– Nie ma mowy, Heleno. Nie życzę sobie twojej obecności w moim mieszkaniu. Ani
jedną dobę dłużej.
Twarz ciotki się nachmurzyła.
– Dlaczego mnie tak nienawidzisz? Jestem przecież siostrą twojego ojca. Rodzina winna
sobie pomagać!
– Nie żywię do ciebie nienawiści, ale twój tryb życia mi nie odpowiada. Nie
potrafiłybyśmy żyć zgodnie pod jednym dachem. Gdyby mój ojciec żył, powiedziałby ci to
samo.
Strona 9
Jeszcze za życia ojca Helenie przydarzył się nieprzyjemny epizod. Mimo iż z własnej
woli wyprowadziła się od babki i zamieszkała oddzielnie, pewnego razu zatęskniła za rodziną
i pojawiła się w naszym domu w Chicago. Spędziła razem z nami zaledwie trzy dni. Stało się
tak bynajmniej nie z winy mojej matki, gotowej przytulić do łona każdą nieszczęśliwą duszę;
wypędził ją właśnie ojciec, który po powrocie z pracy z nocnej zmiany zastał ją przy stole
kuchennym pijaną do nieprzytomności. Po tym incydencie nie chciał z nią rozmawiać przez
całe pół roku.
Helena najwidoczniej dobrze pamiętała ów epizod, gdyż teraz zasępiona siedziała przede
mną w milczeniu.
Pogładziłam ją pieszczotliwie po ramieniu i zaproponowałam jajka na śniadanie. Bez
słowa potrząsnęła przecząco głową. W ciszy obserwowała mnie, jak rozsmarowywałam pastę
z sardeli na kawałku chleba. Zjadłam pośpiesznie śniadanie i wyszłam z domu, nim litość
zdążyła wziąć górę nad rozsądkiem.
Było już dobrze po dziesiątej. Poranny szczyt na ulicach już się skończył, z łatwością
więc przedostałam się przez Belmont na autostradę. Jednak w pobliżu Loop ruch pojazdów
nagłe zwolnił tempo i stężał, gdyż znalazłam się w labiryncie robót drogowych. Na
najruchliwszym chyba w świecie sześciokilometrowym odcinku między ulicami Eisenhowera
i Thirtyfirst pasy wiodące w kierunku południowym zostały zamknięte, podczas gdy
robotnicy wykonywali na nich prace konserwacyjne.
Mój mały cavalier znalazł się w długim wężu pojazdów, wijącym się między barierami,
wtłoczony między dwie sześćdziesięciotonowe ciężarówki. Na prawo ode mnie znajdowało
się całkowicie wolne od ruchu stare koryto drogi z odsłoniętą siecią metalowych zbrojeń
przypominających gniazda splątanych żmij ze sterczącymi tu i ówdzie, gotowymi do
ukąszenia głowami. W tych warunkach nie zauważyłam w porę skrętu w Lake Shore Drive i
nagle zostałam przyparta do bariery blokującej pas wyjazdowy. Mając na ogonie
sześćdziesięciotonową ciężarówkę nie mogłam przyhamować i objechać blokującej mnie
bariery, zgrzytnąwszy więc zębami dojechałam aż do Thirtyfifth, po czym skręciłam w
kierunku Cermak.
Hotel Heleny stał kilkadziesiąt metrów od skrzyżowania z Indiana. Jeśli miałam
jakiekolwiek wątpliwości, czy Helena w swej relacji o pożarze nie rozminęła się przypadkiem
z prawdą, to w momencie, gdy znalazłam się na miejscu, wątpliwości rozwiały się całkowicie.
Tu, gdzie wcześniej znajdował się hotel, stał całkowicie wypalony szkielet budynku.
Zaparkowałam po przeciwnej stronie ulicy i wyszłam z samochodu, żeby się lepiej
przyjrzeć pogorzelisku. Kiedy obchodząc je znalazłam się na północnej stronie budynku,
nagle spostrzegłam grzebiącego w gruzach, ubranego w sportową marynarkę mężczyznę w
ochronnym kasku na głowie. Nieznajomy pochylał się od czasu do czasu i parą szczypiec
podnosił kawałek gruzu, po czym wkładał go do plastykowej” torebki, którą zapieczętowywał
i odpowiednio oznaczał, a następnie mówił coś do kieszonkowego dyktafonu. W pewnej
chwili zauważył mnie; zanim jednak się zbliżył, starannie zapakował do torby kolejny
przedmiot.
– Pani coś tutaj może zgubiła? – zapytał.
Strona 10
Miał przyjemny głos, jego piwne oczy patrzyły na mnie badawczo.
– Drobiazg. Ktoś, kto tutaj dotąd mieszkał, obudził mnie dziś rano o świcie.
Zacisnął wargi, ważąc w myślach moją odpowiedź.
– W takim razie co pani tutaj robi?
Wzruszyłam ramionami.
– Chciałam na własne oczy zobaczyć to, o czym usłyszałam. Upewnić się, że po hotelu
nic nie zostało, zanim zacznę dla przyjaciółki szukać nowego lokum. Ale, ale – co pan tutaj
robi? Ktoś by pomyślał, że szuka pan czegoś wartościowego.
Roześmiał się głośno; wyraz czujności na chwilę zniknął z jego twarzy.
– I miałby rację, gdyż – w pewnym sensie – rzeczywiście szukam rzeczy
przedstawiających dla mnie wartość.
– Czy jest pan może ze straży pożarnej?
Potrząsnął przecząco głową.
– Z towarzystwa ubezpieczeniowego.
– Czy to było może podpalenie? – Byłam tak bardzo przejęta kłopotem, który spadł
nieoczekiwanie na moją głowę, że wcześniej nawet nie przyszło mi to na myśl.
Mężczyzna ponownie nieco nastroszył się.
– Po prostu zbieram materiał do analizy dla laboratorium, które postawi diagnozę.
Uśmiechnęłam się.
– Ma pan rację, że jest pan ostrożny; nie wiadomo, kto może się kręcić po tych
zgliszczach. Nazywam się Wiktoria Warshawski. W chwilach, kiedy nie szukam mieszkania
w trybie pilnym, jestem prywatnym detektywem. Od czasu do czasu pracuję także dla Ajax
Insurance. – Wyjęłam z torebki wizytówkę i wręczyłam mu ją.
Starannie wytarł wysmarowaną sadzą rękę w chusteczkę i potrząsnął moją dłonią.
– Robin Bessinger – przedstawił się. – Jestem z Wydziału Podpaleń i Oszustw Ajaxu. To
dziwne, że do tej pory nic o pani nie słyszałem.
Wcale mnie to nie zdziwiło. Ajax zatrudniał około sześćdziesięciu tysięcy osób na całym
świecie i nikt nie był w stanie znać wszystkich. Wyjaśniłam więc, że wykonywane dla nich
przeze mnie zadania dotyczyły zwykle roszczeń lub reasekuracji i podałam kilka nazwisk,
które powinien znać. Dzięki temu wyzbył się resztek nieufności i wyznał mi, że wszystko
wskazuje, iż mamy do czynienia z podpaleniem.
– Mógłbym pokazać miejsce, gdzie rozlano parafinę, ale nie wolno mi pani zabrać z sobą
do wnętrza budynku bez kasku ochronnego. Spadające z góry kawałki gruzu są wciąż jeszcze
groźne.
Wyraziłam głęboki żal z tego powodu, po czym zapytałam, :
– Czy właściciel hotelu dokonał ostatnio zakupu dodatkowych polis ubezpieczeniowych?
Potrząsnął przecząco głową:
– Nie, nic mi o tym nie wiadomo. Otrzymałem zlecenie zbadania sprawy na miejscu, póki
ślady ewentualnego podpalenia są jeszcze świeże. Mam nadzieję, że pani przyjaciółka zdążyła
ocalić z pożaru swój dobytek.
Uprzytomniłam sobie, iż zapomniałam zapytać Helenę, czy podczas pożaru nie było ofiar
Strona 11
w ludziach. Robin wyjaśnił mi, że gdyby były ofiary, jednostka policji kryminalnej
natychmiast wkroczyłaby do akcji.
– Nie powinna pani parkować w pobliżu pogorzeliska bez poważnej przyczyny.
Podpalacze często wracają na miejsce przestępstwa, żeby sprawdzić efekty swej zbrodniczej
działalności. W tym przypadku nie ma ofiar śmiertelnych, ale kilka osób odwieziono do
szpitala z poparzeniami lub w stanie zaczadzenia. Podpalacze zwykle lubią mieć pewność, że
nie było ofiar w ludziach, gdyż wiedzą, iż śledztwo w sprawie samego tylko podpalenia nie
wzbudzi większego zainteresowania opinii publicznej. – W tym momencie spojrzał na
zegarek. – Ale tymczasem czas ucieka, a ja mam jeszcze sporo do zrobienia. Sądzę, że pani
przyjaciółka bez trudu znajdzie sobie nowe mieszkanie.
Z takim niczym nieuzasadnionym optymizmem udałam się na poszukiwania. Zaczęłam
od Biura Ekspresowego Wynajmu Mieszkań, gdzie stanęłam na końcu długiej kolejki
oczekujących. Przeważały wśród nich kobiety w różnym wieku, niejednokrotnie z dziećmi na
ręku oraz starzy, szepczący wciąż coś między sobą mężczyźni – niemal wszyscy trzymali w
rękach walizki lub ściskali tobołki, zawierające cały ich dobytek; wszystkich nieubłagany los
wyrzucił niemiłosiernie na ulicę.
Wysokie bariery, dzielące pomieszczenie, w którym się znajdowałam, i gołe ściany
stwarzały niemal więzienną atmosferę. Nigdzie nie było ani jednego krzesła; zajęłam więc
miejsce w kolejce i oparłam się o ścianę.
Za mną stała ciężarna kobieta lat około dwudziestu z niemowlęciem na ręku i
uczepionym jej spódnicy niespokojnym dwuletnim berbeciem. Zaproponowałam jej, że
potrzymam niemowlę lub zajmę się dwulatkiem.
– Nie trzeba – odparła miękkim, cichym głosem. – Todd jest po prostu trochę zmęczony
po ostatniej bezsennej nocy. Nie mogliśmy nigdzie znaleźć schronienia, a hotel, do którego
nas skierowano, nie przyjmował lokatorów z dziećmi. Niestety, nie miałam nawet pieniędzy
na bilety autobusowe, żeby tutaj powrócić i otrzymać inne skierowanie.
– I co pani zrobiła? – Nie wiedziałam, co było bardziej okropne: czy sytuacja, w której się
znajdowała, czy też rezygnacja, którą słychać było w jej głosie.
– Och, znaleźliśmy w parku wolną ławkę: dziecko spało spokojnie, ale Toddowi nie było
wygodnie.
– Czy pani nie ma żadnych przyjaciół czy krewnych, którzy by pani pomogli? A co z
ojcem niemowlęcia?
– Och, próbował coś dla nas załatwić – odparła apatycznie. – Ale sam jest bez pracy. A
mama, która zwykle nam pomagała, poszła do szpitala i wygląda na to, że jeszcze długo
będzie chorowała, nie możemy więc na nią liczyć.
Rozejrzałam się po sali. Dziesiątki ludzi oczekiwały przede mną w kolejce. Większość z
nich – podobnie jak ona – wyglądała na przygnębionych i zmęczonych życiem. Ci, których
życie jeszcze nie złamało, usiłowali stawić mu czoło w nierównej walce. Zdałam sobie
sprawę, iż potrzeby mieszkaniowe Heleny nie są tej miary co potrzeby tych łudzi.
Zanim opuściłam kolejkę, zapytałam, czy nie zjadłaby wraz z Toddem śniadania:
chciałam kupić coś dla nich u Burger Kinga.
Strona 12
– Tutaj nie wolno nic jeść, ale Todd mógłby pójść z panią do baru – usłyszałam w
odpowiedzi.
Todd nie miał najmniejszej ochoty puścić się spódnicy matki, nawet po to, żeby dostać
coś do zjedzenia. W końcu zostawiłam go płaczącego z matką, sama poszłam do Burger
Kinga, kupiłam tuzin słodkich bułek z jajkami i zawinęłam je starannie w plastykową torbę,
żeby nikt nie domyślił się, co zawiera. Torbę wręczyłam kobiecie i wyszłam z sali najszybciej
jak mogłam. Trzęsłam się cała. Ścierpła mi skóra.
Strona 13
ROZDZIAŁ 3
Nie święty Piotr
Motel, na jaki mogłaby sobie pozwolić Helena, raczej nie ogłaszał się w gazetach. Te,
które się ogłaszały, zlokalizowane były przede wszystkim w Lincoln Park, a wynajęcie
pokoju na jeden miesiąc kosztowało minimum sto dolarów. Za pokój w „Indiana Arms”
Helena płaciła siedemdziesiąt pięć dolarów miesięcznie.
Przez cztery godziny na próżno przemierzałam ulice w poszukiwaniu hotelu dla Heleny.
Przeczesałam dokładnie Near South Side – przestrzeń między ulicami Cermak Road, Indiana i
Halsted. Sto lat temu mieszkali tutaj Indianie. Kiedy wywędrowali na North Shore, okolica
opustoszała. Dziś znajdują się tutaj wolne działki budowlane, giełdy samochodowe, jakieś
publiczne instytucje i kilka hoteli dla ubogich. Parę lat temu wybudowano tutaj dzielnicę
domów czynszowych; do dziś dnia stoją puste – jak makabryczne osiedle widmo – szeregi
szarych kamiennych bloków pośród niszczejącego otoczenia.
Potężne szczudła biegnącej górą miejskiej kolei sprawiały, że czułam się w tym otoczeniu
mała, słaba i zagubiona. Cierpliwie stukałam do drzwi kolejnych hoteli, pytając obojętnych,
często podchmielonych urzędników o wolne pokoje. Niewyraźnie przypominałam sobie to, co
wcześniej czytałam o upadku hoteli dla ubogich w tym rejonie. Nie było tu mieszkań dla osób
takich jak Helena. We wszystkich hotelach, które odwiedziłam, pokoje były zajęte, między
innymi przez ofiary pożaru ostatniej nocy, które pojawiły się już o świcie. Uświadomiłam to
sobie, kiedy po raz czwarty usłyszałam od hotelowego urzędnika:
– Bardzo mi przykro, ale gdyby pani przyszła dziś z samego rana... wtedy mieliśmy
jeszcze wolne pokoje.
O trzeciej postanowiłam zaprzestać dalszych, bezowocnych poszukiwań. Przerażona
perspektywą wspólnego mieszkania z Heleną przez czas nieograniczony pojechałam do
swojego biura w Loop, żeby zadzwonić do stryja Piotra. Była to desperacka decyzja.
Piotr był jedynym członkiem rodziny, który odniósł finansowy sukces. Młodszy o
dziesięć lat od ciotki Heleny, po powrocie z Korei podjął pracę w rzeźni, rychło jednak
uprzytomnił sobie, że zabijając młotkiem zwierzęta nie zrobi wielkich pieniędzy. Z trudem
zebrawszy trochę dolarów wśród krewnych i przyjaciół założył własną firmę. Kolejne
wydarzenia potoczyły się dla niego jak w klasycznym śnie amerykańskim.
Na początku lat siedemdziesiątych przeniósł się ze swoją ubojnią do Kansas City.
Zamieszkał w obszernej rezydencji w dzielnicy dla bogaczy. Jego żona co rok wyjeżdżała do
Paryża na wiosenne zakupy. Dzieci uczęszczały do drogich szkół prywatnych. Sam jeździł
najnowszymi modelami samochodów. Coś takiego mogło się zdarzyć tylko w Ameryce. Piotr
niemal całkowicie zerwał kontakty z rodziną.
Moje biuro w Pulteney Building znajdowało się w stanowczo bardzo złym punkcie
miasta. W ciągu ostatnich lat ekspansja dzielnicy Loop poszła w kierunku zachodnim.
Pulteney leżało na południowowschodnim skraju, gdzie rozpanoszyły się peepshowy i
Strona 14
lombardy. Przebiegająca górą miejska kolej była źródłem nieustannego hałasu, płoszyła
gołębie i wprawiała w drżenie szyby w oknach w sąsiednich budynkach.
Znajdujące się w moim biurze meble i pozostałe wyposażenie były bardziej niż skromne:
pochodziły przede wszystkim z policyjnych aukcji i sklepowych wyprzedaży. Na ścianie nad
sekretarzykiem jeszcze przed rokiem wisiał jakiś ponury bohomaz, dopóki nie doszłam do
wniosku, że powinnam nieco ożywić swoje miejsce pracy. Powiesiłam kilka barwnych
plakatów Nella Bleine’a i Georgii O’Keeffe, które ubarwiły nieco pokój.
Piotr odwiedził mnie tutaj pewnego razu, gdy przyjechał na wycieczkę do Chicago wraz z
trojgiem dzieci. Miałam wtedy doskonałą okazję przyjrzeć mu się dobrze w trakcie, gdy on
oceniał dzielącą nas przepaść.
Żeby dziś po południu zadzwonić do niego, musiałam sama sobie zadać gwałt. Obawy, że
mogę go nie zastać, że może być za granicą lub też na polu golfowym, okazały się – na
szczęście – bezpodstawne. Ale Piotra otaczała cała czereda podwładnych i pracowników,
przekonanych, że to z nimi powinnam załatwić swoją sprawę i że ich świętym obowiązkiem
jest nie dopuścić mnie do wielkiego człowieka. Najtrudniejszą jednak przeprawę miałam z
osobistą sekretarką stryja.
– Bardzo mi przykro, pani Warshawski, ale szef dał mi listę członków swojej rodziny, z
którymi mogę go łączyć o każdej porze, a na której – niestety – nie ma pani nazwiska. –
Mówiła trochę przez nos, grzecznie, lecz stanowczo.
Obserwowałam parę gołębi iskających się wzajemnie na parapecie mojego okna.
– Czy mogłaby pani przekazać mu wiadomość, że jego siostra, Helena, przylatuje dziś o
szóstej wieczorem do Kansas City? Poczekam na odpowiedź przy telefonie.
– Czy szef coś o tym wie?
– Niestety, nie. Dlatego właśnie chcę z nim rozmawiać, żeby go o tym poinformować.
Pięć minut później głęboki głos Piotra zagrzmiał w słuchawce. Co ja, u diabła,
wyobrażam sobie, wysyłając do niego Helenę bez uprzedzenia. On nie ma najmniejszego
zamiaru narażać swoich dzieci na demoralizację, nie posiada gościnnych pokoi i poza tym już
cztery lata temu dał wyraźnie do zrozumienia, że już nigdy...
– Tak, tak, masz rację. – W końcu udało mi się zatamować potok słów płynących z jego
ust. – Rozumiem. Kobieta taka jak ona nie pasuje do Mission Hills. Tam się z pewnością pije
wyłącznie wodę mineralną.
Nie był to najlepszy wstęp do prośby o pomoc finansową. Kiedy Piotr wykrzyczał się już
do końca, wyjaśniłam, o co chodzi. Wiadomość, że Helena wciąż jeszcze znajduje się w
Chicago, nie wprawiła go jednak w tak dobry humor, by zadeklarował gotowość okazania jej
pomocy – na co bardzo liczyłam.
– Wykluczone. Dałem przecież wyraźnie do zrozumienia, że pomogłem jej po raz ostatni.
Wówczas, gdy tak lekkomyślnie zmarnotrawiła spadek po matce. Pamiętasz chyba, że
wynająłem jej nawet adwokata, żeby ocalić dom od sprzedaży. To była z mojej strony
ostatnia próba okazania jej pomocy. Najwyższy czas, żebyś i ty, Wiki, wyciągnęła
odpowiednie wnioski dla siebie. Helena jest kimś, kto jest w stanie wypompować cię do cna.
Im wcześniej to zrozumiesz, tym lepiej dla ciebie.
Strona 15
To, co mówił, wyrażało moje własne obawy. Słuchając go kręciłam się niespokojnie na
krześle.
– Jeśli dobrze pamiętam, Piotrze – zauważyłam – ona sama opłaciła tego adwokata. Czy
poprosiła cię kiedykolwiek o pieniądze? Moje mieszkanie składa się z czterech zaledwie
pomieszczeń, nie stać mnie więc na przyjęcie jej do siebie. W tej chwili potrzebuję trochę
grosza, żeby wynająć dla niej skromny pokój na jeden miesiąc, dopóki nie znajdę czegoś
bardziej odpowiedniego.
Roześmiał się złośliwie.
– To samo mówiła twoja matka, gdy Helena spadła wam pewnego razu na głowę.
Pamiętasz? Nawet Tony nie mógł jej strawić. Tony! On, który wszystko znosił.
– Nie tak jak ty – stwierdziłam z przekąsem.
– Chciałaś mnie dotknąć, ale ja przyjmuję to jako komplement. Co Tony pozostawił wam
po śmierci? Ten nędzny dom przy Huston i resztki swojej emerytury?
– I nazwisko, z którego jestem dumna – warknęłam ze złością. – A jeśli już o moim ojcu
mowa, to muszę ci przypomnieć, że bez jego pomocy nie byłbyś tym, kim jesteś. Mógłbyś
więc też coś uczynić w zamian dla Heleny. Jestem pewna, że gdyby ojciec żył, nie
pozostawiłby jej własnemu losowi.
– Zwróciłem Tony’emu wszystko, co do grosza – obraził się Piotr. – Nic mu nie jestem
winien.
– Tak, zwróciłeś mu wszystko. Wszystko z wyjątkiem najmniejszego choćby udziału w
zyskach.
– Daruj sobie tego rodzaju chwyty, Wiki. Jestem już za stary, żebym się dał złapać na
takie sztuczki.
– Stary jak zużyty samochód – zauważyłam gorzko.
W słuchawce zapanowała cisza – to Piotr rozłączył się nagle. Przyjemność posiadania
ostatniego słowa nie mogła mi zrekompensować klęski. Dlaczego – u diabła – w mojej
rodzinie przeżyli właśnie Piotr i Helena? Czemu nie przeżył mój ojciec? Chociaż stan
zdrowia, w jakim znajdował się w ciągu ostatnich kilku lat swojego życia... Przełknęłam
gorycz porażki i starałam się odsunąć z pamięci obraz ojca z nabrzmiałą chorobliwie twarzą i
ciałem podrzucanym atakami niekontrolowanego kaszlu.
Zacisnąwszy mocno wargi utkwiłam spojrzenie w stercie niezałatwionej korespondencji i
różnych pozostałych dokumentów. Najwyższy czas zacząć pracować w bardziej efektywny
sposób, zgodnie z wymogami dwudziestego wieku. Powinnam wynająć sekretarkę, która
pomogłaby mi w załatwieniu spraw papierkowych, a w razie potrzeby spełniała funkcję
gońca.
Niecierpliwie przerzucałam leżące przede mną papiery. W końcu znalazłam potrzebne mi
materiały do spotkania, które miałam umówione następnego dnia. Zadzwoniłam do drukarni
Visible Treasures, żeby się dowiedzieć, kiedy najpóźniej mogę im doręczyć tekst do
opracowania. Powiedziano mi, że jeśli dostarczę wszystko przed ósmą, złożą i wydrukują dla
mnie planszę w nadgodzinach za podwójną stawkę. Kiedy to usłyszałam, poczułam się lepiej
– nie było aż tak źle, jak się obawiałam.
Strona 16
Przepisywałam materiały na starej Olivetti matki. Jeśli nie stać mnie na sekretarkę, to
powinno być mnie stać przynajmniej na drukarkę komputerową. Chociaż z drugiej strony
pisanie na maszynie stanowiło dla moich palców doskonałe ćwiczenie.
Było już parę minut po szóstej, kiedy skończyłam przepisywanie. Z uporem grzebałam w
szufladach w poszukiwaniu papierowej teczki. Nie mogąc znaleźć nic odpowiedniego,
wysypałam na biurko zawartość jednej z teczek zawierających polisy ubezpieczeniowe i tam
włożyłam świeżo przepisane kartki. Teraz moje biurko wyglądało jak prawdziwe wysypisko
śmieci. Mogłam sobie wyobrazić zadowoloną minę Piotra, gdyby to zobaczył. Chyba jednak
oddanie prawdzie, sprawiedliwości i amerykańskiemu sposobowi życia niekoniecznie musi
oznaczać pracę w prymitywnych warunkach.
Z ciężkim westchnieniem włożyłam materiały ubezpieczeniowe z powrotem do teczki i
umieściłam na półce między innymi teczkami w przedziale między hasłem „Dzierżawa” i
„Illinois Bell”. Następnie siedząc przy biurku przejrzałam zaległą dwutygodniową już
korespondencję, wypełniłam i podpisałam kilka czeków, zapoznałam się z paroma
dokumentami. Na samym końcu znalazłam grubą białą kopertę z nadrukiem u góry z lewej
strony: Zarząd Stowarzyszenia Kobiet Walczących o Równouprawnienie.
Początkowo miałam zamiar odłożyć ją na bok, ale uprzytomniłam sobie, co to było: nie
tak dawno w przystępie szaleństwa wyraziłam zgodę na udział w sponsorowaniu okręgowej
kampanii wyborczej. Kiedyś pracowałam razem z Marissą Duncan w urzędzie obrońcy
publicznego. Marissa należała do osób, których żywiołem była polityka. Na przykład była
bardzo aktywna w naszych staraniach o powołanie do życia związku PD* [PD – Public Defense –
urząd obrońcy publicznego], ale unikała zaangażowania się w politykę w sprawach aborcji –
wszystkiego, co by mogło przeszkadzać jej pracy w urzędzie.
Opuściła PD kilka lat temu, aby rzucić się w wir nieudanej zresztą kampanii na rzecz Jane
Byrne, ubiegającej się o stanowisko burmistrza; obecnie znalazła sobie intratne zajęcie w
firmie specjalizującej się w popularyzowaniu kandydatów w wyborach. Dzwoniła do mnie
tylko w tych przypadkach, gdy sterowała właśnie jakąś dużą kampanią. Kiedy zadzwoniła
cztery tygodnie temu, zakończyłam prowadzenie zawiłej sprawy fabrykanta łożysk
kulkowych w Kankakee, w związku z czym przeżywałam chwilę upojenia swoimi
kompetencjami zawodowymi i satysfakcję z otrzymanego wysokiego honorarium.
– Bombowa nowina – oświadczyła z entuzjazmem, nie zważając na moje chłodne witaj. –
Boots Meagher zgodził się sponsorować kampanię wyborczą Rosalyn Fuentes.
– Bardzo mnie to cieszy. – Dzięki temu, żeś mnie o tym powiadomiła, nie muszę już
dzisiaj kupować gazety – odparłam.
– Jak zawsze masz duże poczucie humoru, Wiki. – Polityków nigdy nie stać na to, żeby
powiedzieć, co naprawdę myślą. – Ale to jest niezwykłe. Po raz pierwszy Boots zaangażował
się w publiczne poparcie kobiety. W ramach kampanii organizuje u siebie w Streamswood
wielkie przyjęcie. Jest to doskonała okazja do spotkania się z kandydatką i przedstawicielami
władz okręgu. Poza tym swoją obecność zapowiada również wiele innych osobistości, być
może będą także obecni Rostenkowski i Dixon.
– W głowie mi się kręci na samą myśl o tym. Po czemu sprzedajecie bilety wstępu?
Strona 17
– Po pięćset dla sponsorów.
– Za dużo jak na moje skromne możliwości. Poza tym wspomniałaś, że Meagher ją
sponsoruje... – Nie miałam ochoty na taki wydatek.
Cień niecierpliwości pojawił się w jej głosie.
– Wiki, wiesz przecież, jak to jest. Pięćset płaci się za to, żeby zostać wyszczególnionym
w zaproszeniu na przyjęcie jako sponsor, dwieście pięćdziesiąt – żeby zostać patronem. Sto
płaci się przy wejściu.
– Bardzo mi przykro, Marisso, ale to nie dla mnie impreza. I absolutnie nie zależy mi na
Bootsie. – Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Donnel, a swój przydomek otrzymał w
wyborach okręgowych w 1972 r., gdy jego przeciwnicy uznali, iż nadszedł czas, by go
pokonać. Wystawili przeciwko niemu człowieka, którego nazwiska nie pamiętam, natomiast
zapamiętałam dobrze hasło na jego plakacie: „Dajmy Meagherowi kopa butem!” Meagher
odniósł jednak sukces. Od tamtej pory nikt inaczej go nie nazywał, tylko Boots.
Marissa nie skapitulowała.
– Wiki, potrzebujemy jak najwięcej kobiet. Inaczej będzie wyglądało, jakby Roz
sprzedała się Bootsowi, a my stracimy dotychczasowe poparcie społeczeństwa. A ty, choć już
teraz nie pracujesz w PD, to jednak twoje nazwisko wciąż cieszy się dużą popularnością
wśród tutejszych kobiet.
Tak więc, żeby zamknąć sprawę, Marissa posłużyła się pochlebstwem, wyborczym
hasłem Rosaliny Fuentes i przypisaniem mi winy za ewentualne niepowodzenie politycznej
akcji. Przede mną na biurku leżał czek na dwa tysiące dolarów, stanowiący honorarium
otrzymane od fabrykanta z Kankakee. W tych warunkach Marissa uzyskała moją zgodę.
A dziś właśnie otrzymałam zaproszenie na przyjęcie, program tej imprezy i zwrotną
kopertę na moje dwieście pięćdziesiąt dolarów. Na programie Marissa napisała kulfonami, jak
uczennica szkoły podstawowej: Bardzo liczę na twoją obecność.
Przerzuciłam pobieżnie program, sprawdzając przede wszystkim listę sponsorów i
patronów. Byli wśród nich niemal wyłącznie demokraci, co było zasługą Bootsa, a może
Marissy. Lista błyszczała nazwiskami sędziów, stanowych „repów”* [Republikanów.] i
senatorów oraz dyrektorów wielkich korporacji. Tuż przy końcu listy znalazłam swoje
nazwisko. Z jakiegoś starego rocznika albo też z metryki urodzenia Marissa wygrzebała moje
drugie imię: Ifigenia. Kiedy je ujrzałam na liście, miałam wielką ochotę zadzwonić do niej i
zrezygnować z udziału, tak bardzo byłam na nią wściekła za ujawnienie tej rodzinnej
tajemnicy.
Impreza miała się odbyć w najbliższą niedzielę. Spojrzałam na zegarek: była
dziewiętnasta piętnaście. Mogłam jeszcze zadzwonić do Marissy i zdążyć na czas do Visible
Treasures.
Mimo późnej nocy zastałam ją jeszcze w biurze. Niezbyt zręcznie udawała, że ją ucieszył
mój telefon. Zawsze woli rozmawiać ze mną wtedy, kiedy ona czegoś potrzebuje.
– Będziesz w niedzielę, Wik? – zapytała.
– Na pewno! – oświadczyłam z zapałem. – W co się ubieramy? W dżinsy czy w
wieczorowe suknie?
Strona 18
Moje pytanie wyraźnie ją uspokoiło.
– O, to akurat jest mało ważne. To przecież będzie tylko taka zabawa. Ja prawdopodobnie
założę suknię, ale dżinsy też będą na miejscu.
– A Rosty * [Rostenkowski.] będzie? Mówiłaś, że również wpadnie.
– Niestety, nie. Ale będzie szef jego biura, Cindy Mathiessen.
– To wspaniale! – zawołałam z satysfakcją. – Porozmawiam z nią o Presidential Towers.
W głosie Marissy znów pojawiła się rezerwa. Koniecznie chciała się dowiedzieć,
dlaczego chcę rozmawiać o tym kompleksie budowlanym.
– Chodzi mi o hotele dla biednych – oświadczyłam z powagą w głosie. – Żeby oczyścić
teren pod budowę Towers, zburzono około ośmiu tysięcy mieszkań. Wiesz, mam starą ciotkę.
– Opowiedziałam jej o ciotce i o pożarze. – Dlatego nie zależy mi tak bardzo ani na Bootsie,
ani na Rostym, ani też na innych przedstawicielach partii demokratycznej – zależy mi na
mieszkaniu dla ciotki. Mam nadzieję, że jeśli przedstawię swoją sprawę tej tam – jak ona się
nazywa? Cindy? – Jeśli porozmawiam o tym z Cindy, ona będzie w stanie mi pomóc.
Miałam wrażenie, jakby przez telefon słychać było popłoch w głosie Marissy. Po chwili
milczenia usłyszałam jej glos:
– Ile twoja ciotka może płacić za mieszkanie?
– W „Indiana Arms” płaciła siedemdziesiąt pięć dolarów. Rozumie się za jeden miesiąc. –
Słońce już zaszło i w moim pokoju zrobiło się ciemno. Zapaliłam lampkę na biurku, a
następnie podeszłam do kontaktu w ścianie, żeby zapalić żyrandol.
– Jeśli znajdę pokój dla twojej ciotki, czy obiecasz mi, że nie będziesz rozmawiała z
Cindy o Presidential Towers? Ani też o nikim innym? Ta sprawa jest zbyt drażliwa...
Drażliwa dla demokratów, powinna była dodać. Jeśli ich bonzowie pragną występować w
roli autorytetów moralnych, nic dziwnego, że takie problemy są dla nich kłopotliwe.
Zgodziłam się.
– Czy możesz załatwić sprawę do końca jutrzejszego dnia? – zapytałam.
– Tyle mi akurat czasu potrzeba, Wiki. Zadzwonię do ciebie jutro przed końcem dnia. –
Nie próbowała nawet ukryć złości.
Zostało mi zaledwie dwadzieścia minut na dojazd do drukarni, jeśli nie chcę zapłacić
poczwórnej stawki. Potrzebowałam jednak jeszcze jednej minuty na wypełnienie i podpisanie
czeku dla Zarządu Stowarzyszenia Kobiet Walczących o Równouprawnienie. Zamykając za
sobą drzwi, zaczęłam gwizdać. I kto mi powie, że szantaż nie daje powodów do radości?
Strona 19
ROZDZIAŁ 4
Ciotka znika
Była już prawie dziewiąta wieczorem, kiedy wracałam do domu. Byłam głodna, zamiast
obiadu zjadłam o drugiej hamburgera w jakimś przygodnym kiosku. Marzyłam o ciszy i
spokoju, o gorącej kąpieli i drinku oraz o smacznej kolacji – w lodówce czekał na mnie kotlet
cielęcy, przewidziany na taką właśnie okazję. Zamiast tego skazana byłam na towarzystwo
Heleny.
Zaparkowałam po drugiej stronie ulicy i spojrzałam na okna trzeciego piętra. Nie
zauważyłam świateł. Wspinając się po schodach wyobrażałam sobie ciotkę pijaną do
nieprzytomności, siedzącą przy stole kuchennym. Albo leżącą na posłanej sofie w salonie.
Lub też uwodzącą pana Contrerasa na klatce schodowej.
Nie zostawiłam Helenie kluczy ani żadnej instrukcji o zamkach. Otwarłam dolny – ten,
który się zamyka automatycznie po zatrzaśnięciu drzwi – i zapaliłam światło w przedpokoju.
Przez uchylone drzwi do salonu wpadł strumień przyćmionego światła. Zauważyłam, że sofa
znajdowała się w swej zwykłej, pionowej pozycji.
Przeszłam przez jadalnię do kuchni i włączyłam kontakt. Kuchnia lśniła czystością.
Nagromadzone w ciągu trzech dni w zlewozmywaku brudne naczynia i talerze były
pozmywane i ustawione. Zniknęły gdzieś stare gazety, podłoga była starannie wytarta, stół
uprzątnięty i czysty. Na środku stołu leżała kartka wyrwana z mojego bloku, pokryta
nierównym charakterem pisma Heleny. Napisała Wiki, a następnie przekreśliła i poprawiła na:
Wiktorio, moja droga.
Dziękuję ci bardzo za gościnę ostatniej nocy. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć –
zawsze byłaś dobrą dziewczyną. – Nie chcę jednak być dla ciebie ciężarem, którym – jak
widzę – byłabym, gdybym została. Dlatego życzę ci szczęścia i do zobaczenia w słodkiej
przyszłości.
Na dole kartki umieściła osiem dużych iksów i swoje nazwisko.
Od trzeciej nad ranem przeklinałam ciotkę za najście, potem marzyłam, że po powrocie
do domu wszystko okaże się snem. Moje marzenie się ziściło, ale zamiast radości poczułam
pustkę. Mimo dużej łatwości w nawiązywaniu kontaktów towarzyskich Helena nie miała
przyjaciół. Aczkolwiek na ulicach i w alejach Chicago często można było spotkać jej byłych
kochanków, nie sądziłam, żeby którykolwiek z nich ją poznał, gdyby się pojawiła pod jego
drzwiami. Z drugiej strony nie byłam pewna, czy Helena pamiętałaby któregokolwiek na tyle,
żeby wiedzieć, do których drzwi zapukać.
Ponadto mój niepokój wzbudziło ostatnie zdanie napisane przez Helenę. Na uczelni
brałam udział w przedstawieniu opartym na „Przygodach Tomka Sawyera”. Na scenie
śpiewaliśmy wtedy: „Do zobaczenia w słodkiej przyszłości”, zakładając, że jest to pieśń
Strona 20
typowa dla wiktoriańskiej epoki. O ile pamiętałam, „słodka przyszłość” oznaczała dla nas
wtedy życie pozagrobowe. Teraz nie byłam pewna, czy Helena użyła tego zwrotu
przypadkowo, czy też może miała zamiar rzucić się do wody z mostu Wacker Drive.
Przeszukałam dokładnie całe mieszkanie w nadziei, że znajdę jakąś wskazówkę, jakie
były rzeczywiste intencje ciotki. Torba z rzeczami zniknęła razem z fioletową koszulą nocną.
Kiedy zajrzałam do szafki z alkoholami, stwierdziłam, że niczego tam nie brak, tylko w
otwartej butelce whisky poziom obniżył się o jakieś dwanaście centymetrów. Widząc, jak
smacznie spała dziś rano, domyśliłam się bez trudu, że napiła się przed pójściem do łóżka.
Gdyby wzięła ze sobą butelkę, byłabym spokojniejsza, że nie miała samobójczych
zamiarów. Z drugiej jednak strony, czy ktoś, kto przez całe życie nic nie robił, tylko pił i
wałęsał się, mógł nagle – ni stąd, ni zowąd – mieć w wieku lat sześćdziesięciu sześciu
wszystkiego dość? Było to mało prawdopodobne, ale z powodu niewyspania i zmęczenia
byłam chorobliwie przewrażliwiona.
Zastanawiałam się już, czy nie zadzwonić do Lotty Herschel i nie omówić z nią całej
sprawy. Jest lekarzem i w swojej klinice na Damen ma często do czynienia z nałogowymi
alkoholikami. Przypomniałam sobie jednak, że Lotty zaczyna swój dzień pracy już o siódmej
rano obchodem chorych w szpitalu: było więc trochę za późno dzwonić do niej o tej porze
tylko po to, żeby się uspokoić.
Schowałam whisky z powrotem do szafki, tym razem nie skosztowawszy jej ani trochę.
Ochota na drinka całkowicie mnie odeszła, gdy pomyślałam o Helenie, która dziś rano się
upiła. Przeszłam do kuchni, wyjęłam kotlet cielęcy z lodówki. Gdy się będzie odmrażał, ja
wezmę kąpiel. Nie zdecydowałam się złożyć meldunku o Helenie na policji, a nic więcej nie
byłam w stanie dziś dla ciotki zrobić.
Kąpiel w wannie nie odprężyła mnie tak, jak na to liczyłam. Obraz Heleny, z
przyklejonym do ust nieco skrzywionym uśmiechem, siedzącej na ławce w parku obok
rodziny, którą spotkałam dziś w Biurze Ekspresowego Wynajmu Mieszkań, nie opuszczał
mnie ani na chwilę. Wyszłam z wanny i ubrałam się.
Gdy zeszłam na dół i zastukałam do drzwi pana Contrerasa, w jego salonie paliło się
światło. Suka skomlała cichutko z niecierpliwości, gdy starszy pan mocował się z zamkami u
drzwi. Kiedy ostatecznie je otworzył, skoczyła, żeby mnie polizać po twarzy. Zapytałam pana
Contrerasa, czy widział, jak Helena wychodziła z domu.
Oczywiście, że widział: jeśli nie pracuje w ogródku albo nie sprawdza wyników
wyścigów konnych, zawsze ma na oku to, co się dzieje wokół domu. W rzeczywistości
spełnia tutaj rolę psa łańcuchowego. Helena wyszła około drugiej trzydzieści po południu.
Nie, nie potrafi powiedzieć, jak była ubrana ani czy miała makijaż: nigdy nie wtyka nosa w
nie swoje sprawy. Do tego, co już powiedział, może jeszcze dodać, że wsiadła do autobusu na
przystanku na Diversey; wychodził właśnie na róg ulicy do sklepu po mleko i zauważył, jak
wsiadała. Oczywiście, pojechała w kierunku wschodnim.
– Czy nie spodziewałaś się, że wyjdzie z domu?
Wzruszyłam niecierpliwie ramionami.
– O ile wiem, nie miała dokąd pójść.