Pamuk Orhan - Muzeum Niewinności

Szczegóły
Tytuł Pamuk Orhan - Muzeum Niewinności
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Pamuk Orhan - Muzeum Niewinności PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Pamuk Orhan - Muzeum Niewinności PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Pamuk Orhan - Muzeum Niewinności - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 ORHAN PAM UK mimi mmmmii Strona 2 ORHAN PAMUK MUZEUM NIEWINNOŚCI PRZEŁOŻYŁA Anna Akbike Sulimowicz Wydawnictwo Literackie Strona 3 Dla Rüyi Strona 4 Tylko ludzie bardzo naiwni mogą sądzić, że ubóstwo to wystę­ pek, wybaczalny, gdy zdobędzie się majątek. Celal Salik, Zapiski Komuś śni się, że trafił do raju, i na dowód, że naprawdę tam był, otrzymał kwiat, a obudziwszy się, stwierdza, że w ręku rzeczywiście trzyma kwiat — i co wtedy? Samuel Taylor Coleridge, Zapiski Patrzyłem na leżące na stoliku przybory toaletowe, których używała, flakony, puzderka. Brałem je do ręki i oglądałem. Długo obracałem w dłoni malutki zegarek. Potem zajrzałem do szafy. Stroje, ozdoby... Wszystkie te przedmioty stanowiące dopełnienie kobiety wzbudziły we mnie uczucie głębokiego osamotnienia, współczucia, pragnienie stania się nią. Ahmet Hamdi Tanpinar, Zapiski Strona 5 1. NAJSZCZĘŚLIWSZA CHWILA W MOIM ŻYCIU To była najszczęśliwsza chwila w moim życiu, a ja nawet o tym nie wiedziałem. Czy gdybym wiedział, zdołałbym to szczęście zatrzymać? Czy wszystko potoczyłoby się inaczej? Tak. Gdy­ bym się zorientował, że to najcudowniejszy moment w moim życiu, nie pozwoliłbym uciec szczęściu. Ta złota chwila napeł­ niająca duszę i ciało głębokim spokojem trwała zaledwie kilka sekund, jednak mnie wydawało się, że upłynęły godziny, lata. 26 maja 1975 roku, w poniedziałek, za kwadrans piętnasta, przez moment świat zdawał się wolny od czasu i grawitacji, a my od winy, grzechu, kary i skruchy. Pocałowałem spocone od seksu i upału ramię Fiisun*, powolnym ruchem objąłem ją, wszedłem w nią i delikatnie ugryzłem płatek jej lewego ucha, a wtedy zawieszony w nim kolczyk przez długą chwilę jakby unosił się w powietrzu, aż w końcu wysunął się i spadł na pościel. Byliśmy tak szczęśliwi, że nie zauważyliśmy tego i całowaliśmy się dalej. * Wymowa w języku polskim niektórych głosek tureckich — zob. s. 748 (przyp. red.). 1 Strona 6 Niebo za oknem miało jaskrawy odcień błękitu, tak charak­ terystyczny dla wiosennych dni w Stambule. Mieszkańcy mia­ sta, którzy nie wyzbyli się jeszcze zimowych przyzwyczajeń, na ulicach pocili się z gorąca, lecz w pomieszczeniach budynków, sklepów, pod lipami i platanami wciąż panował chłód. Bił też od zalatującego wilgocią materaca, na którym radośni jak dzie­ ci kochaliśmy się, zapominając o całym świecie. Przez otwarte drzwi balkonowe wpadł do wnętrza nagły podmuch wiosenne­ go wiatru, przesycony zapachem morza i drzew, uniósł firanki i zarzucił je n a m na plecy, przyprawiając o dreszcz nasze nagie ciała. W ten ciepły majowy dzień, leżąc na łóżku w pokoju na drugim piętrze, mogliśmy widzieć chłopców grających w piłkę na podwórzu i przeklinających w ferworze zawodów; nagle zorientowaliśmy się, że ich nieprzyzwoite słowa oznaczają dokładnie to, co właśnie teraz robimy — znieruchomieliśmy na moment i z uśmiechem spojrzeliśmy sobie w oczy. Nasze szczęście było jednak tak wielkie i głębokie, że natychmiast zapomnieliśmy o tym żarcie rzuconym z podwórka, tak jak chwilę wcześniej zapomnieliśmy o kolczyku. Gdy spotkaliśmy się następnego dnia, Ftisun powiedziała, że zgubiła kolczyk. Rzeczywiście, znalazłem go, gdy wyszła. Miał kształt pierwszej litery jej imienia i leżał w błękitnej po­ ścieli. Wiedziony dziwnym impulsem, wsunąłem kolczyk do kieszeni, by nie zginął. — Jest tutaj, kochanie — powiedziałem i sięgnąłem do pra­ wej kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła. — Ach, nie ma! — Przez m o m e n t czułem zbliżającą się katastrofę, zwiastun nieszczęścia, ale ciepły poranek przypomniał mi, że przecież dzisiaj m a m na sobie inne ubranie. — Został w kie­ szeni drugiej marynarki. — Proszę, przynieś go jutro, tylko nie zapomnij — powie­ działa Ftisun, szeroko otwierając oczy. — Wiele dla mnie znaczy. 8 Strona 7 — Dobrze. Osiemnastoletnia Fiisun była moją daleką ubogą krewną, o której istnieniu jeszcze miesiąc wcześniej zupełnie nie pa­ miętałem. Ja zaś miałem trzydzieści lat i szykowałem się do zaręczyn z Sibel, z którą — jak twierdzili wszyscy — tworzy­ liśmy piękną parę. Strona 8 2. BUTIK CHAMPS ÉLYSÉES Zdarzenia i przypadki, które miały odmienić całe moje życie, zaczęły się niedługo przedtem, to znaczy 27 kwietnia 1975 ro­ ku, gdy na wystawie pewnego sklepu ja i Sibel zobaczyliśmy torebkę znanej marki Jenny Colon. Mieliśmy się wkrótce za­ ręczyć i owego wieczoru szliśmy aleją Valikonagi, rozkoszu­ jąc się rześkim wiosennym powietrzem, lekko pijani i bardzo szczęśliwi. Podczas kolacji w Foyer, nowo otwartej eleganckiej restauracji w Ni§anta§i, szczegółowo opowiadaliśmy moim ro­ dzicom o przygotowaniach do zaręczyn, które zaplanowaliśmy na połowę czerwca, tak by Nurcihan, koleżanka Sibel z liceum Nótre Dame de Sion i z lat spędzonych we Francji, mogła przy­ jechać z Paryża. Sibel już dawno zamówiła suknię w atelier Ipek Ismet, najbardziej wziętej i najdroższej w owym czasie krawcowej w Stambule. Tamtego wieczoru po raz pierwszy pokłóciła się z moją matką z powodu pereł, które ta zamierzała jej podarować do ozdobienia sukni. Mój przyszły teść chciał wyprawić swej córce jedynaczce zaręczyny równie wystawne jak sam ślub, a to bardzo odpowiadało mojej matce. Ojciec też 10 Strona 9 był zadowolony, że jego synową będzie Sibel, która studiowa­ ła na Sorbonie — w owych czasach w kręgach stambulskiej burżuazji o każdej dziewczynie, która uczyła się w Paryżu, mawiano, że „studiowała na Sorbonie". Po kolacji, obejmując Sibel czule ramieniem i tuląc do sie­ bie, w radosnym nastroju odprowadzałem ją do domu; właś­ nie myślałem z dumą, jaki to ze mnie szczęściarz, gdy nagle wykrzyknęła: — Och, jaka śliczna torebka! Choć w głowie wciąż szumiało mi od wina, od razu zapa­ miętałem sklep i poszedłem tam następnego dnia w południe. Nie należałem do tych uprzejmych z natury mężczyzn, którzy stale kupują kobietom upominki i szukają pretekstu, by posłać im kwiaty... ale być może chciałem taki być. W tamtych cza­ sach bogate panie domu, zeuropeizowane mieszkanki Stam­ bułu, nudząc się w swych rezydencjach, w takich dzielnicach jak §i§li, Ni§anta§i czy Bebek, otwierały nie „galerie sztuki", lecz „butiki", w których innym znudzonym bogatym paniom domu starały się sprzedać po kosmicznych cenach „modne" kreacje skopiowane z zagranicznych magazynów, takich jak „Elle"czy „Vogue", stroje przywiezione w walizce z Paryża i Mediolanu, biżuterię pochodzącą z przemytu i najróżniejsze drobiazgi. Pani §enay, właścicielka butiku Champs Elysées, gdy odwiedziłem ją wiele lat później, przypomniała mi, że podobnie jak Fiisun, jest moją daleką krewną ze strony matki. Za sprawą tej kobiety — która nie pytając o powody mojego zainteresowania, przekazała mi wszystko, co miało związek z butikiem Champs Elysées i Fiisun, w tym tabliczkę z nazwą sklepu — uświadomiłem sobie, że o niektórych dziwnych mo­ mentach mojej historii wiedziała nie tylko pani §enay, lecz także dużo — więcej, niż mogłem przypuszczać — innych osób. 11 Strona 10 Gdy następnego dnia około wpół do pierwszej przekracza­ łem próg butiku Champs Elysees, rozległ się brzęk małego mosiężnego dzwonka — dźwięk, który wciąż przyprawia mnie o szybsze bicie serca. W gorące wiosenne południe wnętrze sklepu było przyjemnie chłodne. Na początku wydawało mi się, że nikogo w nim nie ma. Dopiero po chwili spostrzegłem Fiisun. Oczy, oślepione blaskiem słońca, powoli przyzwycza­ jały się do panującego w sklepie mroku, serce zaś z niewiado­ mego powodu nagle podeszło mi do gardła, jak mająca uderzyć o brzeg olbrzymia fala. — Chciałbym kupić torebkę z wystawy, tę wiszącą na ma­ nekinie — powiedziałem, myśląc jednocześnie: „Jaka ładna, jaka atrakcyjna dziewczyna". — Tę kremową, z kolekcji Jenny Colon? Gdy nasze spojrzenia się spotkały, od razu ją sobie przy­ pomniałem. — Tę na manekinie na wystawie — szepnąłem jakby we śnie. — Już wiem — powiedziała. Jednym ruchem zdjęła z le­ wej nogi żółty pantofel, postawiła na wystawie bosą stopę 0 starannie pomalowanych czerwonym lakierem paznokciach 1 sięgnęła ręką do manekina. Spojrzałem na bucik, a potem na jej długie, niezwykle zgrabne nogi. Nie nadszedł jeszcze maj, a już były opalone. Przy długich nogach dziewczyny obszyta koronką żółta spódniczka w kwiatki wydawała się jeszcze krótsza. Fiisun wzięła torebkę, przeszła za ladę i gestem pełnym tajemniczości i nadmiernej powagi, jakby odkrywała przede m n ą jakiś zaka­ zany sekret, zręcznymi długimi palcami otworzyła zapinaną na suwak kieszeń (w środku znajdowały się zwinięte w kule arkusze kremowej bibuły), rozchyliła dwie przegródki (były puste) i jeszcze jedną ukrytą kieszonkę, mieszczącą etykietkę 12 Strona 11 z nazwą firmy Jenny Colon oraz instrukcję konserwacji. Nasze spojrzenia znów się spotkały. — Cześć, Fiisun. Aleś ty wyrosła! Chyba mnie nie poznałaś. — Ależ tak, kuzynie Kemalu. Od razu pana poznałam, ale wyglądało na to, że pan mnie nie poznaje, dlatego nie chciałam się narzucać. Zapadła cisza. Spojrzałem na torebkę. Uroda kuzynki, zbyt krótka spódniczka, a może jeszcze coś innego, nie dawały mi spokoju; nie byłem w stanie zachowywać się naturalnie. — No i co porabiasz? — Przygotowuję się do egzaminów wstępnych na uniwersy­ tet. I pracuję tutaj. Dzięki temu mogę się przynajmniej spotykać z ludźmi. — To wspaniale. Ile kosztuje ta torebka? — Tysiąc pięćset lirów — marszcząc brwi, odczytała cenę, ręcznie napisaną na przyczepionej od spodu karteczce (suma ta odpowiadała w owych czasach sześciomiesięcznym zarob­ kom młodego urzędnika). — Ale jestem pewna, że pani §enay obniży ją dla pana. Poszła do domu na obiad. Teraz pewno śpi, dlatego nie mogę do niej zadzwonić i zapytać. Ale jeśli wstąpi p a n pod wieczór... — Nieważne — powiedziałem i ruchem, który Fiisun miała potem wielokrotnie przedrzeźniać podczas naszych sekretnych spotkań, wyjąłem z tylnej kieszeni portfel i odliczyłem wil­ gotne banknoty. Fiisun starannie, acz po amatorsku zawinęła torebkę w papier i włożyła do reklamówki. Przez cały ten czas zdawała sobie sprawę, że w milczeniu obserwuję szybkie i de­ likatne ruchy jej smukłych dłoni w kolorze miodu. Podała mi pakunek, podziękowałem. — Wyrazy szacunku dla cioci Nesibe i twojego ojca — przez chwilę nie mogłem sobie przypomnieć jego imienia (ach tak, pan Tank). 13 Strona 12 Zawahałem się przez moment — mój duch opuścił ciało i w jakimś rajskim zakątku całował Ftisun — i szybko ruszyłem w stronę drzwi. To była idiotyczna myśl, przecież dziewczyna wcale nie jest aż taka ładna. Dzwonek przy drzwiach zabrzę­ czał, usłyszałem dochodzący skądś tryl kanarka. Wyszedłem na ulicę i poczułem miłe ciepło. Byłem zadowolony z kupionego prezentu. Bardzo kochałem Sibel. Postanowiłem zapomnieć o sklepie i o Ftisun. Strona 13 3. DALECY KREWNI A jednak przy kolacji poruszyłem ten temat z matką. Wymknę­ ło mi się, że kupując torebkę dla Sibel, spotkałem Ftisun, naszą daleką krewną. — Ach, prawda, córka Nesibe pracuje u §enay w skle­ pie, szkoda dziewczyny! — powiedziała matka. — Już nas nie odwiedzają w święta. To przez ten konkurs piękności. Co dzień przechodzę koło tego sklepu, ale zapominam tam zajrzeć... zresztą nie mam nawet ochoty. A przecież bardzo lubiłam Ftisun, kiedy była małą dziewczynką. Gdy Nesibe przychodziła do nas szyć, czasem przyprowadzała ją ze so­ bą. Wyjmowałam wtedy z szafy zabawki i dawałam jej, a ona cichutko się bawiła, podczas gdy jej matka była zajęta szy­ ciem. Matka Nesibe, nieboszczka ciocia Mihriver, też była bardzo miła. — Jak są z nami spokrewnione? Korzystając z okazji, że ojciec, zajęty oglądaniem telewizji, nas nie słyszy, matka opowiedziała mi ze szczegółami, jak to jej ojciec, czyli mój dziadek, Ethem Kemal (który urodził się 15 Strona 14 w tym samym roku co Atattirk* i — jak miałem się dowie­ dzieć ze znalezionych po latach fotografii — chodził z twórcą Republiki Tureckiej do tej samej szkoły prowadzonej przez §emsi Efendiego), na długo przedtem, nim ożenił się z babcią, miał już żonę, z którą zaślubiono go pospiesznie, zanim skoń­ czył dwadzieścia trzy lata. Ta biedna dziewczyna (prababcia Ftisun), z pochodzenia Bośniaczka, zmarła w trakcie ewakuacji Edirne podczas wojny bałkańskiej. Mojemu dziadkowi, Ethe- mowi Kemalowi, nie urodziła dzieci, ale z pierwszego mał­ żeństwa z pewnym biednym szejchem, za którego wydano ją — jak to określiła matka — „w wieku dziecięcym", miała córkę o imieniu Mihriver. Matka zawsze mówiła, że ciocię Mihriver (babcię Ftisun), która wychowywała się u różnych dziwnych ludzi, oraz jej córkę Nesibe (matkę Ftisun) należałoby uznać nie za nasze krewne, lecz powinowate (mimo to z nieznanych powodów upierała się, byśmy te kobiety z dalekiej gałęzi naszej rodziny nazywali ciociami). W ostatnich latach moja matka (ma na imię Vecihe) podczas świątecznych wizyt odnosiła się do tych zubożałych powinowatych bardzo chłodno i z dużym dystansem. Rozgniewało ją bowiem, że przed dwoma laty cio­ cia Nesibe nie tylko zgodziła się, by jej córka, szesnastoletnia wówczas Ftisun, ucząca się w liceum żeńskim w Ni§anta§i, wzięła udział w konkursie piękności, ale jak się później dowie­ dzieliśmy, wręcz ją do tego zachęcała. Z zasłyszanych plotek moja matka wysnuła wniosek, że ciocia Nesibe, którą kiedyś lubiła i której pomagała, jest d u m n a z owego wydarzenia, choć powinna się wstydzić, i dlatego się od niej odwróciła. * Ataturk (pol. ojciec Turków) — Mustafa Kemal Pasza (1881-1938), przy­ wódca ruchu narodowego, który obalił sułtanat i w 1923 r. przekształcił Turcję w laicką republikę. Był jej pierwszym prezydentem. Autor licz­ nych reform zmierzających do europeizacji kraju (przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczki). 16 Strona 15 A przecież ciocia Nesibe bardzo ceniła i szanowała moją matkę, starszą od niej o dwadzieścia lat. Zapewne dlatego, że matka bardzo ją wspierała, gdy w młodości Nesibe utrzy­ mywała się ze zleceń, chodząc szyć po domach w lepszych dzielnicach. — Byli bardzo, bardzo biedni — powiedziała matka i jakby z obawy, że uznam to za przesadę, dodała: — Ale nie tylko oni, cała Turcja była w tamtych czasach biedna. Matka polecała Nesibe swoim koleżankom jako „bardzo dobrego człowieka i bardzo dobrą krawcową", raz w roku zaś (a czasami nawet dwa) zapraszała ją do siebie, by szyła jej suknie na przyjęcia i wesela. Ponieważ uczyłem się w szkole z internatem, nie widywa­ łem Nesibe, gdy przychodziła do nas szyć. Latem 1956 roku okazało się nagle, że potrzebna jest suknia, i matka wezwała ciocię do naszego letniego domu w Suadiye. W małym pokoiku na piętrze, z którego okien między palmowymi liśćmi widać było łodzie, motorówki i dzieci skaczące z pomostu do wody, przesiadywały obie wśród nożyczek, szpilek, centymetrów krawieckich, naparstków, ścinków materiałów i koronek wy­ sypujących się z ozdobionego widoczkiem Stambułu pudełka z przyborami Nesibe, i narzekając na upał, komary i pośpiech, a przy tym żartując i śmiejąc się jak dwie kochające się siostry, do północy szyły na maszynie do szycia marki Singer należą­ cej do mojej matki. Przypominam sobie, że kucharz Bekri co chwila nosił do tego dusznego i pachnącego aksamitem pokoju szklanki lemoniady, ponieważ spodziewająca się dziecka dwu­ dziestoletnia Nesibe stale miała na nią ochotę. Gdy jak zawsze jadły razem obiad, matka mówiła kucharzowi pół żartem, pół serio: „Kobiecie w ciąży trzeba natychmiast dać to, na co ma chętkę, bo inaczej dziecko będzie brzydkie!", a ja z zaintereso­ waniem przyglądałem się lekko zaokrąglonemu brzuchowi cio- 17 Strona 16 ci Nesibe. Wydaje mi się, że to wtedy właśnie po raz pierwszy dostrzegłem istnienie Fiisun, ale oczywiście nie było jeszcze wiadomo, czy urodzi się chłopiec, czy dziewczynka. — Nesibe, nic nie mówiąc mężowi, zawyżyła wiek córki i zgłosiła ją do konkursu — powiedziała matka z gniewem, ogarniającym ją na samo wspomnienie tego zdarzenia. — Łaska boska, że nie wygrała, bo dzięki temu uniknęła kompromitacji. Gdyby dowiedzieli się o tym w szkole, na pewno wyrzuciliby dziewczynę... Teraz skończyła liceum, ale nie spodziewam się, że zacznie jakieś sensowne studia. Już nas nie odwiedzają w czasie świąt, więc nie m a m pojęcia, co u nich słychać... Wszyscy wiedzą, jakiego rodzaju dziewczyny biorą udział w ta­ kich konkursach. A jak się zachowywała wobec ciebie? Matka sugerowała, że Fiisun zaczęła sypiać z mężczyznami. Plotki na ten temat słyszałem już od moich kolegów kobie­ ciarzy, gdy w gazecie „Milliyet" opublikowano zdjęcie Fiisun w grupie dziewczyn, które przeszły wstępne eliminacje. Nie chciałem sprawiać wrażenia, że interesuję się tym wstydliwym tematem. Po chwili ciszy matka z tajemniczym wyrazem twa­ rzy pogroziła mi palcem: — Uważaj! Wkrótce zaręczysz się z wyjątkową, bardzo miłą i piękną dziewczyną! Pokaż no, co jej kupiłeś. Miimtaz (to imię mojego ojca), zobacz, Kemal kupił Sibel torebkę! — Naprawdę? — spytał ojciec. Na jego twarzy pojawił się wyraz radości, jakby obejrzał torebkę i był uszczęśliwiony szczęściem syna i jego ukochanej. Ani na chwilę jednak nie oderwał wzroku od telewizora. Strona 17 4. SEKS W BIURZE W telewizorze, w który wpatrywał się ojciec, leciała pretensjo­ nalna reklama Zefira — „pierwszej tureckiej oranżady o sma­ ku owocowym", którą mój kolega Zaim wprowadził na rynek w całej Turcji. Spojrzałem na reklamę i nawet mi się spodobała. Ojciec Zaima, tak jak mój, też był fabrykantem i dużo zarobił w ciągu ostatnich dziesięciu lat, a teraz syn, wsparty ojcow­ skim kapitałem, rzucił się w nowe, śmiałe przedsięwzięcia. Doradzałem mu w sprawach zawodowych i szczerze zależało mi, by odniósł sukces. W Stanach ukończyłem studia z zakresu zarządzania, a po powrocie do kraju odbyłem służbę wojskową. Ojciec chciał, żebym podobnie jak mój starszy brat aktywnie włączył się w kierowanie naszą rozrastającą się fabryką i nowo zakładany­ mi spółkami; mimo mojego młodego wieku dał mi więc stano­ wisko dyrektora generalnego mieszczącej się w Harbiye spółki Satsat, która zajmowała się importem i dystrybucją. Spółka miała duży budżet, przynosiła wielkie zyski, jednak bynaj­ mniej nie za sprawą moich starań, lecz raczej rachunkowych 19 Strona 18 kombinacji, dzięki którym przelewano na jej konto dochody z innych spółek i fabryk. Jako mianowany dyrektor, syn właści­ ciela, spędzałem dni na potulnym zabieganiu o względy moich podwładnych, starszych ode mnie o dwadzieścia, trzydzieści lat zasłużonych pracowników i biuściastych doświadczonych biuralistek w wieku mojej matki, które pomagały mi poznać tajniki zawodu. W starym budynku siedziby Satsat w Harbiye, trzęsącym się w posadach za każdym razem, gdy przejeżdżały ulicą — a prze­ jeżdżały często — zdezelowane miejskie autobusy i trolejbusy, zmęczone jak starzy urzędnicy, pod wieczór, gdy wszyscy już sobie poszli, odwiedzała mnie Sibel, z którą planowałem wkrót­ ce się zaręczyć, i kochaliśmy się w gabinecie dyrektora gene­ ralnego. Mimo całej swojej nowoczesności, popierania praw kobiet i feministycznych haseł, które poznała w Europie, miała taką samą jak moja matka opinię o sekretarkach — w tamtych czasach obiektach dowcipów i kpin w satyrycznych pisem­ kach. „Nie kochajmy się tutaj, czuję się jak sekretarka", mawia­ ła. Prawdziwym powodem jej rezerwy, którą wyczuwałem, gdy uprawialiśmy seks na stojącej w gabinecie skórzanej kanapie, były jednak właściwe ówczesnym tureckim dziewczynom oba­ wy przed samym rozpoczęciem współżycia. W owych latach dopiero nieliczne dziewczęta ze zeuropeizowanych bogatych rodzin, bywające w Europie, zaczynały łamać tabu dziewictwa i sypiać przed ślubem ze swoimi chłopakami. Sibel czasami chwaliła się, że jest jedną z tych „odważnych" — przespała się ze m n ą jedenaście miesięcy „przed" (to już tak dawno, że najwyższa pora się pobrać!). Teraz, gdy po latach staram się z całą szczerością opowie­ dzieć moją historię, nie zamierzam w żadnym razie wyolbrzy­ miać odwagi mojej ukochanej ani lekceważyć siły seksualnej presji wywieranej na kobiety, gdyż Sibel oddała mi się dopiero 20 Strona 19 wtedy, gdy się przekonała, że mam poważne zamiary, to zna­ czy uznała, że można mi zaufać, czyli: gdy nabrała pewności, że się z nią ożenię. A ponieważ byłem poważnym, uczciwym mężczyzną, zdecydowałem się poślubić Sibel, sam zresztą tego pragnąłem, a nawet jeślibym nie pragnął, nie miałem już drogi odwrotu, skoro „ofiarowała mi swoje dziewictwo". To poczu­ cie odpowiedzialności kładło się cieniem na złudzeniu bycia wolnym i nowoczesnym, wynikającym z powodu uprawiania seksu przed ślubem, ale jednocześnie zbliżało nas do siebie. Podobnego wrażenia — jakby jakiś cień mącił urok wszyst­ kiego — doznawałem, gdy Sibel wspominała, że powinniśmy się jak najszybciej pobrać. Były jednak także momenty, gdy kochając się w biurze, oboje czuliśmy się w pełni szczęśliwi. Przypominam sobie, jak wśród dochodzącego z alei Halaskar- gazi ulicznego zgiełku, warkotu przejeżdżających autobusów przytulałem się do niej w ciemności, powtarzając sobie w du­ chu, że los się do mnie uśmiechnął i będę szczęśliwy do końca życia. Pewnego razu, gdy skończyliśmy się kochać i właśnie strącałem popiół z papierosa do popielniczki z napisem Sat- sat, półnaga Sibel usiadła przy biurku mojej sekretarki, pani Zeynep, i stukając w klawisze maszyny do pisania, zaczęła z chichotem zgrywać „głupią blondynkę sekretarkę". Strona 20 5. RESTAURACJA FOYER Foyer, której ilustrowaną kartę dań, ogłoszenie reklamowe, firmowe zapałki i serwetkę udało mi się po latach odszukać, bardzo szybko po otwarciu stała się jedną z popularnych re­ stauracji na modłę europejską (imitujących styl francuskich lokali), tak lubianych przez — dość nieliczną — grupę bardzo dobrze sytuowanych mieszkańców dzielnic Beyoglu, §i§li czy Ni§anta§i (czyli, jak byśmy powiedzieli, używając nieco kpią­ cego określenia z plotkarskich gazet: „socjety"). Lokalom tego rodzaju, które miały klientom dawać poczucie, niezbyt silnie zresztą podkreślane, że znajdują się w jakimś europejskim mieście, zamiast pretensjonalnych zachodnich nazw typu: Am­ basador, Majestic czy Royal, nadawano nazwy: Kulisy, Scho­ dy czy Foyer, które przypominały bywalcom, że znajdują się w Stambule, na obrzeżach zachodniego świata. Następne po­ kolenie bogaczy preferowało jednak dania w stylu tych przygo­ towanych przez babcie, ale serwowane w bardziej wystawnym entourage'u, dlatego powstały liczne lokale łączące tradycję z przepychem, takie jak Hanedan, Sułtan, Htinkar, Pa§a, Vezir. 22