O kobietach_.czeskie opowiesci - ANTOLOGIA
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | O kobietach_.czeskie opowiesci - ANTOLOGIA |
Rozszerzenie: |
O kobietach_.czeskie opowiesci - ANTOLOGIA PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd O kobietach_.czeskie opowiesci - ANTOLOGIA pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. O kobietach_.czeskie opowiesci - ANTOLOGIA Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
O kobietach_.czeskie opowiesci - ANTOLOGIA Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
ANTOLOGIA
O kobietach...czeskieopowiesci
MICHAL VIEWEGH
HALINA PAWLOWSKA
PETR SABACH
IVA PEKARKOVA
EVA HAUSEROVA
DANIELA FISCHEROVA
IRENA DOUSKOVA
VERA NOSKOVA
IVAN KLIMA
POVIDKY O ZENACH
przeklad - Katarzyna Dudzic, Tomasz
Grabinski, Jan Stachowski
Good Books - Czeskie Opowiesci
Wroclaw 2009 - wydanie 1
ISBN - 978 83 928051 1 3
MICHAL VIEWEGH
ROZWIAZLOSC
przeklad - Jan Stachowski
Helena juz rok kochala sie w Milanie, ale zdradzenie Richarda przez dluzszy czas nie bylo latwe - miedzy innymi pracowali w tej samej firmie, wiec mial ja na oku okragla dobe. Wreszcie wpadla na pomysl - dwa razy w tygodniu, zaraz po obiedzie, razem z mezem wyskakiwali z pracy do centrum handlowego. Kilka dni przedtem zawsze dzwonila do Anety, ktora kupowala dla niej pare laszkow i chowala je u siebie w butiku. Aneta dopiero od pieciu lat byla mezatka, niemniej kwestie zdrady malzenskiej traktowala swobodniej, a nawet z wiekszym zrozumieniem, niz Helena.Rowniez dzisiaj przed wyjsciem z biura wpadla do toalety, zeby poprawic fryzure i makijaz. Nie chcac czekac na winde, zbiegla po schodach, to raptem trzy pietra. Czula sie mlodo, a przynajmniej mlodziej niz zwykle. Przed poludniem padalo, cieple powietrze bylo wciaz nasycone woda. Wziela gleboki oddech, klimatyzacja w firmie jest okropna. Nowe audi Richarda juz czekalo. samochody, nasze dzieci - pomyslala. Do dzisiejszego dnia nie miala odwagi domagac sie od meza wiecej niz poltorej godziny, teraz jednak, diabli wiedziec czemu, postanowila zaryzykowac.
-Dwie godziny?! Nie ma mowy.
Podniosl nieco glos i sciagnal brwi, ale Helena wiedziala, ze tylko udaje sprzeciw. Jest w dobrym humorze, zgodzi sie. Po odliczeniu dwudziestu minut na dojscie do atelier Milana i z powrotem zostanie im poltorej godziny plus konieczna rezerwa. Pierwszy raz nie beda sie musieli spieszyc. Wizja powolnego tempa podniecila ja. Uszminkowanymi wargami musnela policzek meza. Gdyby teraz zajeli tylne siedzenia, tam, gdzie sa przyciemnione szyby, byc moze nie mialaby nic przeciwko temu, ale w tych sprawach Richard jest zbyt konserwatywny. Juz sie pogodzila, ze ich zycie erotyczne toczy sie wylacznie w lozku.
-Kupisz sobie dwa pisma wiecej - szepnela.
-Poltorej godziny. Moje ostatnie slowo.
-I dodatkowo dwie szkockie...
Zdumial sie.
-A z powrotem kto siadzie za kolkiem?
-Ja.
Usmiechnela sie. Richard podjal gre. Przechylil glowe w bok, jakby rzeczywiscie rozwazajac propozycje.
-Chce jeszcze skoczyc do fryzjerki.
Tak bylo najprosciej. Podobnie jak wiekszosc mezczyzn, Richard, owszem, zauwazal mocne sciecie wlosow albo zmiane koloru, ale juz nie cieniowane koncowki, a co dopiero efekt odzywczej maski. Westchnal, zapalil silnik i ruszyli. W kacie parkingu stala zoltobrazowa woda. W ostatniej chwili skrecil ostro kierownice.
-Co, omijasz kaluze? - powiedziala z rozbawieniem. - To nie w twoim stylu...
Zrobil mine winowajcy i oboje sie rozesmiali. Jak juz tyle razy wczesniej, teraz takze poczula sie glupio, ze zdradza tego swietnego faceta. No coz, chyba po prostu jestem rozwiazla. Gdy jednak ze swych rozterek zwierzyla sie Anecie, przyjaciolka ja wysmiala.
-To ma byc rozwiazlosc? Dwie godziny szczescia miesiecznie?
Helena patrzyla na nia bezradnie.
-Glupie dwadziescia cztery godziny w roku? - kontynuowala Aneta. - Jeden jedyny naprawde szczesliwy dzien? Uwazasz, ze to w zyciu duzo?
Na zatloczonym podziemnym parkingu niby pomagala Richardowi w znalezieniu wolnego miejsca, w rzeczywistosci jednak rozgladala sie, czy przypadkiem nie zobaczy auta Milana. Na odrapanym filarze, za ktorym akurat skrecali, byly roznobarwne resztki lakieru. W nastepnym rzedzie dostrzegla dobrze znany samochod, co ja zaskoczylo, dotychczas za kazdym razem musieli sie zdzwaniac przez komorke. Jej brzuch zalala fala strachu i podniecenia. Powtorzyla w mysli litere i numer najblizszego filaru. Twarz Milana byla niewidoczna, mial opuszczona oslone. Czy to aby nie rzuca sie w oczy? Na szczescie cala uwaga Richarda skupila sie na monitorze kamery parkingowej. Wylaczywszy silnik, z chlopaczkowatym zadowoleniem stwierdzil, ze wcisnal sie idealnie miedzy dwa auta. Za przednia szyba samochodu zauwazyla jakis ruch. Uzmyslowila sobie, ze akurat w tej chwili obu mezczyzn dzieli zaledwie dziesiec metrow, i wbrew wlasnej woli parsknela lekko histerycznym smiechem.
-Co jest? - spytal Richard przyjaznie. - Z czego sie chichrasz?
-Z ciebie, panie kierowco.
Dwoma palcami zlapal ja za kark, zsunal reke, po czym pelna dlonia scisnal jej lewy posladek tak mocno, az krzyknela, jednoczesnie zauwazajac, ze czubki zamszowych czolenek sa troche mokre. Odwrociwszy sie plecami do Milana, poprawila spodnice. W udach czula napiecie. Richard odszedl od samochodu, elektroniczny zamek wydal krotki pisk. Zerknal na zegarek.
-Kwadrans po czwartej tutaj. Rowne dwie godziny.
-Swietnie. Jestes cudowny, naprawde!
-Ani minuty dluzej.
Rozstali sie przed sklepem z obuwiem. Kupiwszy dwie gazety i nowy numer pisma Off Road, Richard powoli szedl szerokim korytarzem w strone swej ulubionej kawiarni. Sklepowe witryny mijal obojetnie, ale przed przeszklona sciana kacika dla dzieci stanal i zapatrzyl sie na okolo trzyletnia dziewczynke z jeszcze mniejszym chlopczykiem, zapewne bratem, ktorzy na malym toboganie co i rusz zjezdzali w sterte kolorowych pileczek; odszedl, gdy dostrzegl spojrzenie jednej z matek.
W kawiarni usiadl tak, by moc obserwowac przechodniow. Mlodziutka, ruda kelnerka jakby go poznawala. Zamowil kawe, mineralna i podwojna whisky. Czasu jest mnostwo. W tej kanciapie za sklepem i tak nie wytrzymaja dluzej niz pietnascie minut, zreszta za kazdym razem, kiedy wychodzi, inne ekspedientki znaczaco chichocza. Oczywiscie dla Anety kwadrans to za malo, ale jemu wystarcza. A gdyby dac jej dzisiaj maly prezent? Perfumy? Kwiaty? Helenie tez bym mogl potem wreczyc kwiatki. Pograzyl sie w lekturze, chwile pozniej kelnerka przyniosla zamowienie.
-Zona na zakupach? - spytala.
Zdal sobie sprawe, ze jest o dobre dwadziescia lat mlodsza. Jej ironia sprawila mu raczej radosc, wiedzial bowiem, ze taka kombinacja pokoleniowej pogardy i lekkiego zainteresowania to maksimum, co moze go spotkac. A bedzie jeszcze gorzej.
-Nie, tylko udaje, ze robi zakupy. Tak naprawde jest z kochankiem.
-No co pan!
-Tak to juz bywa. Zawsze czeka na nia w samochodzie na parkingu.
-Tolerancyjny maz z pana - usmiechnela sie.
-Bardziej by pasowalo - zrezygnowany.
-Mowi pan powaznie? - zapytala po chwili ruda.
-Tak.
-Chce pan powiedziec, ze... ze to prawda?
Przytaknal. Wyczytala z jego wzroku, ze nie klamie.
-Ja... ja nie wiem, co sie w takich sytuacjach mowi.
-Nie chcialem pani wprawic w zaklopotanie.
Kelnerka obrzucila spojrzeniem reszte gosci, jakby szukajac u nich wsparcia.
-O Jezu...
Richard wzruszyl ramionami.
-I pan tu sobie czyta prase? - wybuchnela nagle. - To jakies zboczenie! O, przepraszam - dodala pospiesznie.
-Zboczenie? - powtorzyl Richard. - Dwie godziny szczescia miesiecznie? Dwadziescia cztery rocznie? Jeden naprawde szczesliwy dzien w roku? Serio, uwaza pani, ze to duzo?
Kelnerka milczala.
HALINA PAWLOWSKA
O KROK OD MILOSCI
przeklad - Tomasz Grabinski
-Ale tu pusto - mowila sobie Klara. Zyla w domku na wsi juz od ponad dwudziestu lat. Wlasciwie mieszkala tu od chwili, kiedy jej ojciec zlamal sobie noge i mial problemy z tym, by dotrzec do wsi.Klara tez miala z tym problem. Nie posiadala ani auta, ani prawa jazdy. I nie chciala go. Byla dumna z tego przejawu swojej kobiecosci. Braku umiejetnosci motorycznych, by krecic kierownica i naciskac na pedaly. notabene - podobalo jej sie tez to, ze bez auta odleglosci nabieraly wlasciwych wymiarow. Dziesiec kilometrow to bylo po prostu DALEKO. I kiedy byla we wsi na zakupach, to musiala liczyc, co przez te dziesiec kilometrow uniesie, a czego juz nie.
Klara miala wewnetrzne przekonanie, ze brak prawa jazdy stanowi gwarancje wlasciwej hierarchii wartosci, i dlatego, ze nie umie jezdzic, najlepiej wie, co w zyciu jest wazne, a co nie.
Za wazna w zyciu Klara uwazala milosc. Dotyk ciala i czuly, zakochany szept stanowily dla niej jedyny powod, by istniec. O pracy nie mogla powiedziec tego samego. Klara byla wprawdzie artystka, rzezbiarka z dyplomem akademii, ale bryly gliny i kanciaste kamienie zdecydowanie nie staly sie najwazniejszym punktem w jej zyciu. Czasami rzezbila aniolki na nagrobki, robila dzbanki i misy, a czasem tez czyscila nos z kurzu Karelowi Waclawowi Raisowi - to znaczy jego pomnikowi.
Klara urodzila sie na Pogorzu Karkonoskim. W poblizu znajdowala sie szkola rzezbiarska w Horzicach - wszystkim wydawalo sie logiczne, ze artystycznie utalentowana dziewczyna bedzie sie uczyc wlasnie tam. Tylko jej matka miala w oczach dociekliwe pytanie. Jakby przeczuwala, jaka jest prawdziwa przyczyna decyzji jej corki. Jakby zrozumiala, ze Klara zglosila sie na rzezbe tylko dlatego, ze oprocz niej w klasie beda sami MEZCZYZNI! Bylo ich trzech. Marek, Dawid, Jacek. Zaliczyla ich wszystkich.
W koncu zostala z Jackiem, bo mieszkal najblizej. Mniej wiecej dwiescie metrow od niej. Mozna by powiedziec, ze Klara byla z nim szczesliwa. Choc jesli chodzi o seks, to czasem czula sie jak kawalek marmuru, w ktory Jacek wali, wali, wali, a wlasciwie nie wie - po co...
Jacek zginal w wypadku samochodowym, na zakrecie na drodze z Lazni Belohrad, a Klara nigdy sie nie dowiedziala, po co wlasciwie jechal do tego miasteczka. Wyrzezbila mu na tablicy nagrobnej czterolistna koniczyne, po zniszczeniu jej przez wandali z czterech listkow pozostaly tylko dwa, przypominajace skrzydla mewy.
Pozniej zmarla matka Klary, na gruzlice. Nikt nie slyszal, by kiedykolwiek kaszlala, nie stracila jakos wyraznie na wadze. Czasem tylko miala porozowiale, wilgotne czolo, a oczy blyszczaly jej dziwnym pragnieniem. Ojciec Klary pozostawal na nie gluchy. Wlasciwie juz dawno wyprowadzil sie na wies. Urodzil sie w chacie na wzgorzu i postanowil, ze tam tez skonczy swoj zywot.
Jakies piecset metrow dalej w strone lasu zylo malzenstwo Toniczkow. Pan Toniczek uczyl Klare rozrozniac dobre grzyby od goryczakow i wycinal jej ozdobne kije grzybiarskie. Mial okolo siedemdziesiatki, kiedy Klara zdala sobie sprawe, ze ja pociaga. Ze zawsze, kiedy wie, iz pojda razem na zakupy, myje glowe, pierze bluzke i wciera za uszy perfumy o zapachu wanilii i dzikiej rozy. Wlasnie przy krzewie rozy doszlo pierwszy raz do zblizenia Klary z sasiadem Toniczkiem. Byl pomarszczony i dziwnie suchy w dotyku. Jak skora wygrzanego padalca... Oczka mial bystre i male jak koraliki. A usta cienkie i strasznie spragnione. Pan Toniczek byl wspanialym kochankiem. Jego meskosc unosila sie dumnie jak topola na grobli. Klara go kochala. A jeszcze bardziej kochala to, jak pan Toniczek ja kocha. Dla niego byla objawieniem, uwienczeniem jego minionych lat. Darem z niebios, na ktory w ogole nie liczyl i wlasciwie nawet nie umial sobie go wyobrazic.
Pewnego razu w nocy Klara puscila sobie potajemnie film porno. Sciszyla dzwiek do minimum. Stekanie wprawdzie bylo stlumione, ale tak nietypowe, ze zbudzilo ojca. Klara ledwo zdazyla przelaczyc na dokument o szkodnikach lesnych.
Pan Toniczek byl o wiele bardziej namietny i pelen inwencji niz aktorzy porno. Tajne miejsca Klary nazywal tak pomyslowo, ze moglby wydac obszerny slownik.
Klara piekniala. Wiedziala, ze dzieki milosci Toniczka zmiekla jej skora, nawet na pietach, ze wlosy opadaja jej na ramiona w kaskadowych falach i ze jej policzki maja aksamitny blask, jaki miewaja tylko madonny.
Pozniej zmarla zona pana Toniczka, dobra, pulchna babcia. Trzy miesiace po niej skonal Toniczek. Wszyscy mysleli, ze to z tesknoty. Toniczek przestal jesc i pic. Klara wiedziala dlaczego - w domu pod krzyzem pojawil sie Waclaw. Przyjechal z Australii w odwiedziny do swojego brata, Jana. Klara miala do niego trzy minuty na piechote. I spedzila z nim jeden dzien na spacerze po okolicy, drugi na zbieraniu czeresni, trzeci na grzybach, az w koncu spedzila z nim tez noc. Waclaw byl po czterdziestce. Stateczny, cztery razy rozwiedziony i wesoly. Nic nie stanowilo problemu. Moze troche tylko seks. Ale wynagradzal to Klarze opisami australijskich plazy, kangurow i przygod finansowych.
Klara nie poszla na pogrzeb pana Toniczka. Waclaw mial tego dnia urodziny i upiekla mu tort czekoladowy. Waclaw postanowil, ze zostanie w Czechach. Klara delikatnie mowila o przyszlosci, ale on tylko kilka razy westchnal, ze potrzebuje czasu, by sie rozejrzec. Rozejrzal sie uwaznie - i do domu pod krzyzem sprowadzil sobie dwudziestoletnia blondynke. Byla ladna. I do tego bogata. Jej ojciec odzyskal od panstwa zaklady tekstylne i nalezaly do niego chyba wszystkie lukratywne grunty w okolicy. Blondynka nic nie wiedziala o Klarze. Waclaw bal sie Klary. Kiedy przyszla do niego w niedziele, znalazla w domu tylko jego brata. Chodzil o kulach. Kiedys kosiarka pozrywala mu wiazadla w kostce, wlokl noge za soba jak kawal suchej galezi...
Klara przestala kupowac sobie szampon, kremowac twarz, przestala tez spogladac w lustro. Po pol roku, kiedy regularnie co dnia budzila sie z okrzykiem - wacek! - postanowila, ze pojdzie do psychiatry. Dal jej male pigulki na depresje. Klara brala je i rece juz jej sie tak nie trzesly, przytyla nawet w pasie i zrobilo jej sie to tak jakos obojetne. Zaczelo byc jej obojetne rowniez to, ze zaden mezczyzna nie wezmie jej juz w objecia, nie bedzie calowac piersi i wdychac jej zapachu miedzy udami...
Klara zaczela co drugi dzien piec ciasta, a jej ojciec obserwowal ja z uczuciem szczescia, choc i tez z lekka podejrzliwoscia. Raz zaniosla ciasto Janowi. Caly jego pokoj smierdzial plesnia. Klara wywietrzyla mu posciel, a kiedy Jan chcial zaczac opowiadac o Waclawie - polozyla mu palec na usta.
Pozniej, zawsze w sobote, przynosila Janowi ciasto, on rozpalal ogien i piekli sobie mieso na grillu ogrodowym.
Jan nigdy sie nie ozenil. Raz Klara polozyla mu reke na chora noge, a on zadrzal. Kiedy Klara miala czterdzieste piate urodziny, wypili razem litr morelowki. A pozniej Jan poglaskal ja po wlosach. Byly nieumyte i tluste, kleily mu sie do spoconej dloni...
Po tygodniu Jan dostal od kolegi trzy butelki wisniowki. Z Klara wypili dwie. Rano Klara miala skurcze zoladka, ale kiedy oparla glowe o ramie Jana, odnalazla w sobie spokoj. Tego dnia nie wziela pigulki na depresje. I nastepnego tez nie. Na tapczan Jana nalozyla nowa narzute, po czym sama rozlozyla sie na poslaniu, a Jan, wzmocniony sliwowica, calowal ja czule od skroni az po jej popekane piety.
Klara byla z Janem przez rok. Zawsze sypiala w jego domu z soboty na niedziele. A w czwartki bywala u niego przez caly dzien. Jej ojciec wiedzial o tym zwiazku, ale nic nie mowil. On w ogole malo juz mowil. Klara czasem usmiechala sie cynicznie, kiedy przychodzilo jej do glowy, ze chodzi z kulawym Janem, a w domu opiekuje sie kulawym ojcem.
Mowila sobie, ze jest to dyskretny znak, co Bog wlasciwie mysli o jej zyciu.
Jan musial wyprowadzic sie z domu na wsi, bo jego brat Waclaw go sprzedal. Jan wyjechal do bloku na przedmiesciach Pardubic. Chcial zabrac Klare z soba; nie chciala. Jezdzila do Jana tylko dwa razy w tygodniu, przerazala ja wizja, ze musialaby spedzac z nim dzien i noc. Wymowila sie ojcem oraz tym, ze strych u nich w domu sluzy jej jako atelier i ze w bloku nie moglaby rzezbic. O mozliwosci, iz Jan wprowadzilby sie do niej, Klara nie wspomniala, a Jan darzyl swoja kochanke takim respektem, ze milczal. I tak widzieli sie jeszcze przez dwie soboty, kiedy Jan przenosil z domu na wsi swoje stare rzeczy, pozniej wyslali do siebie siedem esemesow, a potem byl spokoj...
Tym razem Klara nie byla nieszczesliwa. Pogodzila sie z faktem, ze rano bola ja kolana i ze czasem, kiedy wstaje z krzesla, to stopy dretwieja jej tak, iz nie jest w stanie zrobic kroku. Przestala farbowac sobie wlosy. I brwi tez juz nie wyrywala. Miala zreszta wrazenie, ze nawet nie byloby czego.
Wiosna na dole nad potokiem stanal barakowoz. Sypial w nim Swietopelk Ruchliwy. Jego nazwisko Klara przeczytala na tabliczce, ktora trzymal w barakowozie za oknem. Robil pomiary zrodel wody na zamowienie administracji lasow, a Klare fascynowalo to, ze jego imie ewokowalo w niej spokoj, a z kolei nazwisko - zgielk i rwetes.
Klara zaproponowala raz Ruchliwemu, ze moglby wziac u niej prysznic. Pozyczyla mu recznik. Kiedy jej go oddawal, czerwienil sie, bo pozostaly na nim resztki blota. Dla Klary recznik pachnial. Kiedy sie wykapala, wytarla sie w niego.
Swietopelk nie skonczyl jeszcze trzydziestu lat. Mial silne, grube ramiona i byl zarosniety na brzuchu az do klatki piersiowej. I w dol - az do kostek.
Klara raz usiadla mu w barakowozie na kolanach. A kiedy zesztywnial, krecila sie, chichotala i wiercila, az zaczeli sie kochac, zanim zdazyla sciagnac spodnice. ruchliwy seks skonczyl sie wraz z latem. Swietopelk zmierzyl, co mial i chcial zmierzyc, i tyle go widziano...
-Ale tu pusto - mowila sobie Klara. W zadnym z pobliskich budynkow juz nikt nie mieszkal. Tylko w najblizszej wsi zyla pani Kosova, chora na stwardnienie rozsiane, jej synowa Jaja, ktora wazyla 120 kilo, i Maruszka. Dziewczyna, ktora odziedziczyla tutaj dom i zalozyla ekologiczna hodowle koz.
Ojciec zmarl tuz po Bozym Narodzeniu. A jego ostatnie slowa brzmialy -
-Pieprzylas sie ze wszystkimi, jacy tu byli. Teraz juz tu nikogo nie ma, wiec ty tez sie wynos!
Klara dlugo plakala.
Calymi godzinami pracowala nad nagrobkiem ojca. Ciagle formowala galezie i dojrzale winogrona oraz krzyz, rzezbila w kamieniu tak mocno, ze zesztywnialy jej ramiona i szyja. Byla tak wyprostowana, ze sama zaczynala przypominac pomnik.
Klara spogladala na gole wzgorza... Oczy bolaly ja od nadmiaru ostrego swiatla. Bylo dla niej jasne, ze ojciec mial racje. Ze tu juz nikogo nie ma i ze tu juz nikogo nie bedzie! Zaczela sie pakowac. Bielizne i ubrania rzucala na kupke, ksiazki do kartonow. Pozniej szukala walizki. Poszla do przedpokoju. Nagle ujrzala dziwny cien. Zatrzymala sie. Lustro blyszczalo jak pelna tajemnic powierzchnia wody. W szkle swiecila glowa z biala grzywa, glebokie oczy w mrocznych refleksach, gladka linia szerokich ramion...
Klara nachylila sie blizej. Jeszcze blizej. I ujrzala spragnione zrenice, zobaczyla namietne usta, pogryzione do miesa... Ostroznie dotknela piersi... Po czym kopnela walizke i poszla umyc glowe, wyprala bluzke, a miejsca za uszami skropila perfumami o zapachu wanilii i dzikiej rozy...
PETR SABACH
KROLESTWO ZA STORY
przeklad - Jan Stachowski
-Potrzebna mi story! - biadolila Wanda juz od drzwi. - Krolestwo za story!Pavla patrzyla z lekko rozdziawionymi ustami. Milczala, bo tez co miala powiedziec? Raczej nie zdarzalo sie, by Wanda wpadala do niej o piatej nad ranem z prosba o story.
-Musisz mi pomoc...
-Wejdzze wreszcie... - Pavla wciagnela przyjaciolke do srodka. - Rany boskie, co jest grane? Wygladasz okropnie.
Gdy przy jej pomocy Wanda doslownie wtoczyla sie do przedpokoju, Pavla dopiero wtedy zorientowala sie, ze przyjaciolka jest troche wstawiona. Gdzie tam troche, porzadnie.
-Cholera, co sie stalo? Chcesz kawy? A wlasciwie czemu ja pytam, po prostu zrobie, a tymczasem ty jakos sie ogarnij.
Zaplakana Wanda, smarkajac glosno, skinela glowa.
-Kawka? Czemu nie - wymamrotala, zdjawszy na chwile chusteczke z opuchnietego nosa. Po czym zatrabila halasliwie.
-Tylko niech ci cos zostanie w tej glowie, zebys mi mogla wszystko opowiedziec! - krzyknela z kuchni Pavla.
Dowloklszy sie do niej, znuzona Wanda opadla na krzeslo. Kaprawymi oczami wodzila wokol, jakby sprawdzajac, co sie tu zmienilo od jej ostatniej wizyty.
-Ladne kwiatuszki... - pokazala na stojacy przed nia wazon, ale zaraz jeknela - Boze, jaka ze mnie durna krowa!
Pavla nalala kawe do dwoch wielgachnych kubkow.
-Okradli nas...
-Co takiego? Znaczy sie - mieszkanie? - przerazila sie przyjaciolka Wandy. - A kiedy?
Wanda tylko apatycznie pokiwala glowa.
-Czekaj no... - Pavla, przekonana, ze w takich okolicznosciach powinna przejac inicjatywe, wziela ze stolu komorke. - Musimy zadzwonic na policje. Moze znajda jakies slady.
-Nie, zadnej policji! - wrzasnela Wanda, gapiac sie nieprzytomnie w kuchenny kat. Po czym znow zaczela siakac nos w chusteczke.
Zdezorientowana Pavla przez pare sekund przygladala sie jej, potem czule poglaskala po wlosach, a wreszcie spytala cicho -
-Nie? A dlaczego? Przeciez to chyba normalne, co?
-Bo... bo krowa ze mnie - dobiegl spod chusteczki stlumiony glos.
I co teraz? Pavla znow poglaskala przyjaciolke.
-Bedzie dobrze - powiedziala, czekajac, az Wanda choc troche sie uspokoi. Zastanawiala sie, co takiego zlodzieje mogli wyniesc z mieszkania. Bylo w nim pelno drogocennych rzeczy. Obrazy (wsrod nich dosc duzy Zrzavy i Filla), meble secesyjne, porcelana... Kosztownosci tez pewnie przepadly - maz Wandy prowadzil na Starowce dwa prosperujace sklepy z antykami. Zdaje sie, ze i spora gotowke trzymali w domu. I chociaz jej stosunek do przedmiotow byl raczej obojetny (chyba dlatego, ze zawsze mogla sobie kupic nowe), miala zrozumienie dla chlipania Wandy. Kompletnie jednak nie pojmowala, czemu nie nalezy wzywac policji.
-Sluchaj... a gdzie twoj maz?
-W Monachium na jakichs targach - czknela Wanda.
-Strzelisz jednego? - spytala Pavla, nie tyle z checi picia o tak wczesnej porze, ile z braku lepszych pomyslow. Zreszta szklaneczka czegos mocniejszego byc moze postawi Wande na nogi.
Przyjaciolka przytaknela.
-Serio, chcesz?
-No pewnie - niespodzianie ozywila sie Wanda.
-Becherovke czy jamesona?
-Jamesona... Ty, moge sie troche obmyc? Pewnie wygladam strasznie.
-Czysty recznik wisi tuz przy drzwiach - rzekla Pavla, nalewajac dwie solidne porcje wysmienitej irlandzkiej whisky. Postawiwszy szklaneczki na stole, usiadla, po czym lyknela bezmyslnie i przymknela oczy. Ziewnela - nie zwykla wstawac tak wczesnie.
Z lazienki dochodzil tylko plusk wody. Przez dlugie minuty nie dzialo sie nic. Wreszcie stuknely drzwi. Usiadlszy, Wanda spuscila wzrok i ujela szklaneczke. Prezentowala sie nieco lepiej, ale jej - zawsze tak zadbany, bezbledny - wyglad byl za gorami, za lasami.
Przyjaciolki stuknely sie, w milczeniu i raczej z nawyku. Odstawiwszy szklaneczke, Wanda snietymi, zaczerwienionymi oczami spojrzala na Pavle, a po chwili powiedziala uroczyscie -
-Ale musisz obiecac, ze wszystko, co ci zaraz powiem, zostanie wylacznie miedzy nami. Geba na klodke!
Pavla przytaknela.
-Musisz powiedziec - obiecuje!
-Obiecuje.
-A teraz - przysiegam!
-Dobra, przysiegam - powiedziala Pavla, z trudem skrywajac ciekawosc.
-Nie moge isc na policje, bo... - niemal wyszeptala Wanda - bo nikt mi nie uwierzy... A gdyby nawet, to na pewno nie w to, ze na swiecie moze byc ktos tak glupi, jak ja, zeby wciskac policji historyjke, ktora po prostu jest bez sensu...
-A wlasciwie co sie stalo?
-Jedynie dobra story moglaby mnie uratowac... Bo inaczej chyba popelnie samobojstwo.
Nieprzygotowana na taki rozwoj sytuacji Pavla wytrzeszczyla oczy. Napila sie whisky.
Wanda lyknela kawy, wyjela z torebki papierosa, zapalila, po czym dopiero wtedy spytala -
-Moge?
Tymczasem Pavla wyciagnela skads byle jaka popielniczke i - mimo ze niepalaca - tez zapalila, tak byla podekscytowana.
Wanda zaciagnela sie lapczywie kilka razy. Wydmuchnawszy dym nad glowa przyjaciolki, upewnila sie znowu, ze tamta bedzie milczec, i wreszcie zaczela swoja opowiesc.
-Dzisiaj... a wlasciwie wczoraj, niewazne, bylam w knajpie Pod Trzema Bialymi Barankami, pewnie ja znasz. Jakub obchodzil urodziny i zaprosil towarzystwo. Pomyslalam sobie, czemu nie? Michal jest w Niemczech, na pewno nie bedzie gnil w hotelu. A ja co, mam siedziec w domu sama? Rozumiesz?
-Jasne, ze rozumiem - rzekla Pavla, mimo ze nie bylo czego rozumiec. Przynajmniej na razie.
-Przyszli sami znajomi... no, prawie sami... Jakub z Tamara, Bettina z Ondra, Lukasz i... I jeszcze pare osob, ktorych w zasadzie nie znalam... - ciagnela juz niemal spokojnie Wanda, odgarniajac wlosy z czola. Wlosy ciemne, wpadajace w granat. W polaczeniu z zaczerwienionymi oczami byla to kombinacja wrecz diabelska. Zdusiwszy w roztargnieniu niedopalony papieros, wylowila nastepny i kontynuowala -
-Spoko, bede sie streszczac. Gdzies kolo dziesiatej zjawil sie pewien gosc, zauwazylam go, jak tylko wszedl. Piekny facet. Wygladal jak Leonardo DiCaprio, tyle ze troche starszy. A ja, jak jakas malolata, od razu mialam na niego ochote. W gardle mi zaschlo, serce zaczelo walic... Bylo to cos niesamowitego, wiesz, w naszym wieku takie rzeczy juz sie nie przytrafiaja.
Pavla westchnela na znak, ze rozumie, i przez kilka sekund jej oczy rozblysly marzycielsko.
-Siedzielismy, gadalismy, ale kompletnie nie wiem - o czym, poniewaz bez przerwy musialam zerkac na tego faceta. Chyba mialam rozdziawiona gebe, bo po jakims czasie zauwazylam, ze i on mi sie przyglada, a jego wzrok przestrzega mnie dyskretnie - uwazaj na reszte, wiemy o tym tylko my dwoje. Naraz stalismy sie czyms w rodzaju pary spiskowcow, polaczonych wspolna tajemnica, o ktorej pozostali nie maja pojecia.
Pavla milczala. Ona rowniez wziela drugiego papierosa. Palac, doslownie zawisla wzrokiem na ustach przyjaciolki.
-Skonczylismy kolo drugiej w nocy. Juz od dobrej godziny glowkowalam, jak by tu cichcem poderwac goscia. Trudna sprawa, bo kociol byl tam straszny, wszyscy sie darli, ze trzeba by gdzies wpasc na mojito, pora jest wciaz mloda i takie tam teksty, znasz to... Nalej mi jeszcze kapke.
-No i cos wymyslila?
-Powiedzialam, ze chce zadzwonic, a nie mam zasiegu, wiec musze wyjsc. Po prostu sie ulotnilam, tak, jak kiedys razem zwiewalysmy z budy. Jestes - i nagle fiu! Stanelam na chodniku, w rece komora. Chwile potem podszedl on, wezwal taryfe i...
-Boze drogi! - westchnela Pavla, wydmuchujac jednoczesnie dym, co wygladalo tak, jakby wypuszczala dusze. - Boze drogi, to on cie okradl? Zwiazal i okradl? Obrobil wam chalupe! Co za dran! Mowilam ci, ze musimy zadzwonic na policje... - zdenerwowana siegnela po komorke.
Wanda szybko przykryla telefon dlonia.
-Dobra, dzwon, ale gdy skoncze. A ja ide o zaklad, ze wtedy ci sie odechce! - powiedziala zaskakujaco ostrym tonem.
Pavla znieruchomiala, wlepiajac wzrok w Wande. Zaciekawiona, ale i wylekniona.
-Sama nie wiem, jak to sie stalo, tak czy owak znalezlismy sie u mnie. No i stoje ci ja w holu, i pozwalam, zeby mnie rozbieral obcy facet, zreszta sama tez go rozbieram. Wariacko zdzieramy z siebie ciuchy, a tu nagle, kiedy czuje, ze jestesmy juz kompletnie nadzy i przyklejeni do siebie, on mnie odpycha i z jakas taka smutna mina pyta, czy by mi nie przeszkadzalo, jesli najpierw opowie cos o sobie. Nie wiedzialam, co tu jest grane, w tym momencie nie mialam najmniejszej ochoty na zadne pogaduchy, ale jemu, kiedy tam stal nagi, taki cudowny i - blagam, tylko sie nie smiej - wygladal prawie jak bog, po prostu nie moglam odmowic. Pocalowal mnie w ucho, zajrzal do pokoju i powiedzial - widze, ze masz fortepian. moze bys cos zagrala? bardzo prosze... Bylam tak podniecona, ze zrobilabym cokolwiek, ale grac na fortepianie? Wzial mnie za reke i nadzy chodzilismy po naszym mieszkaniu, a potem usiedlismy na lozku i on zaczal opowiadac rozne dziwne historie. Nie bardzo je rozumialam i czulam sie nieswojo, ale wiesz, mialam na niego tak okropna ochote, wiec tylko bezmyslnie kiwalam glowa, zupelnie jak jakas glupia lala. A on glaskal mnie bez przerwy i szeptal, ile juz mial kobiet i co z nimi wyprawial. Zaliczyl ich ponoc tyle, ze gdyby kazdej wyrwal jeden jedyny wlosek, to uzbieraloby sie na kozuch. Bylam coraz bardziej napalona, niemal szczekalam zebami, jakby mnie dopadly dreszcze. Naraz tym swoim pieknym glosem zapytal... Mowilam ci juz, jaki mial cudny glos? Taki aksamitny... Spytal, czy bym dla niego czegos nie zagrala. On bedzie sluchal w moim lozku i wyobrazal sobie, jak naga siedze przy fortepianie i gram, bo te wyobrazenia sa mu potrzebne, zebysmy z tej nocy uczynili najwspanialsza noc naszego zycia. Zgodzilam sie. Pozniej powiedzial, ze jego wyobraznia wymaga, zebym zagrala pupa. Tez sie zgodzilam. Nie mam pojecia, jak to sie stalo, w kazdym razie stanelam przy fortepianie i brzekalam tylkiem w zimne klawisze... Po prostu jestem krowa!
Pavla wstala i, chwiejac sie lekko, zapytala zdlawionym glosem -
-A co on?
-Chyba lezal w moim lozku. A kiedy uznalam, ze trwa to juz za dlugo i brzmi jak kocia muzyka, bo wiadomo, Mozarta tylkiem nie zagrasz, zjawil sie przy mnie, pocalowal w szyje, o, tak podniosl mi rece i powiedzial - machaj! machaj nimi jak skrzydlami! machaj jak aniol! No i ja, krowa jedna, gralam dalej i machalam rekami. A on gdzies zniknal, ale caly czas krzyczal - machaj i graj! jestes cudowna! Jakis czas potem zamilkl, przestalam wiec grac, poszlam do sypialni i wtedy... no, sama pomysl...
-A to gnoj!
-Zniknelo wszystko, co zdolal uniesc... Zrzavy tez. Michal mnie zabije - szepnela Wanda i po chwili milczenia podala przyjaciolce komorke. - A teraz, skoro tak uwazasz, dzwon do nich.
Zwazywszy telefon w dloni, Pavla odlozyla go z powrotem i, zamyslona, jakby bardziej do siebie powiedziala -
-Trzeba nam dobrej story. Cholernie dobrej...
IVA PEKARKOVA
SZPILKA NA KROKODYLA
przeklad - Katarzyna Dudzic
To byl dla niej szok. Chyba jeszcze wiekszy szok niz to... niz to, co jej zrobil wczesniej. Kiedy przetrzasala kieszenie spodni Gwandoyi, zeby wrzucic je do pralki, wyciagajac z nich pogniecione chusteczki do nosa i takie dziwne klaczki, ktore po kilku dniach zawsze robia sie w kieszeniach spodni (zwlaszcza Gwandoyi), znalazla kawalek z paczki po marlboro, na ktorym zielonym tuszem byl napisany numer telefonu i dopisek zadzwon! Kobieca dlon dalo sie rozpoznac na pierwszy rzut oka, Aziza nawet nie musialaby czytac imienia - liz, z malym serduszkiem zamiast kropki nad i, zeby wiedziec, w czym rzecz. To serduszko po prostu przekraczalo wszelkie granice! Czula, jak lodowato zimna dlon chwycila ja za serce i nie chciala wypuscic go z uscisku. Jej Gwandoya jest niewierny! Jej Gwandoya potajemnie ugania sie za babami! Jej Gwandoya, z ktorym zyje juz piec lat - i ktoremu do tej pory wszystko wybaczala. Absolutnie wszystko!Aziza wyrzucila papierek (i od razu wyniosla smieci!), ale przed tym zapisala numer w komorce, pod kryptonimem oczywiscie (alligator). Wymyslila go na podstawie prostego skojarzenia - liz przypominalo jej slowo lizard - jaszczurka, no a czym wlasciwie jest aligator, jak nie wielka, obrzydliwa jaszczurka, ktora - jak wszystko na to wskazuje - zamierza pozrec jej milosc na sniadanie? Wyobrazala sobie, jak Liz wyglada, jaki ma charakter, ile ma lat, gdzie pracuje... Czy jest dobra w lozku. Niektorzy specjalisci ponoc potrafia to wszystko wyczytac z pisma, a nawet o wiele wiecej... Aziza zawahala sie na chwile - moze powinna wygrzebac papierek i zaniesc do grafologa? Ale machnela reka. Po co jej to? Jej Gwandoya jest niewierny, to wszystko, co potrzebuje wiedziec.
Aziza bezmyslnie powiesila pranie na podworzu, z przyzwyczajenia spojrzala na niebo, czy nie nadciagaja chmury (podworze bylo niezadaszone, a nie bylo co liczyc na Gwandoye, ze sciagnie pranie, jak zacznie padac) i poszla do pracy.
Ta nowa robota jej pasowala, bo pracowala w nocy. Nie chodzilo tylko o dodatki za nocna zmiane, tym, co cieszylo ja najbardziej, byl spokoj. Pracowala w centrum obslugi klienta firmy ubezpieczeniowej - siedziala w wielkiej, teraz na wpol pustej sali z dziwnym echem, na uszach miala sluchawki, a na pulpicie przed nia mrugalo zielone swiatelko. Zalatwiala telefony ludzi, ktorym niespodziewanie w nocy popsul sie samochod, ktos im sie do niego wlamal albo mieli stluczke. Aziza znala na pamiec przyciski, na ktore przelaczala poszczegolne rozmowy, a zdanie - firma ubezpieczeniowa langley, w czym moge pomoc? mowila juz tyle razy, ze wypowiadala je praktycznie bez akcentu. Po pieciu latach w Anglii jej wschodnioafrykanski akcent byl oheblowany jak deska, wygladzony jak otoczak. Mowila PRAWIE jak Angielka.
Gwandoya z pewnoscia nie mowil jak Anglik, zachowal te slodkawa wymowe, ktora ludziom choc troche znajacym sie na tym zdradzala wszystko o jego pochodzeniu. Akcent Azizy juz dawno jej nie zdradzal - wdziecznie wspominala klientow, ktorzy znienacka pytali ja, czy nie jest z Walii albo Szkocji... I rowniez w ten sposob ja traktowali - jak czlowieka, ktory urodzil sie w Anglii i ma pelne prawo, by tu byc. Tego, ze jest bardzo ciemna Murzynka z Ugandy, a na dodatek muzulmanka, przez telefon nikt nie rozpoznal.
Jezyk Aziza miala opanowany.
Opanowane miala tez inne rzeczy. Otworzyla konto z oprocentowaniem 7% i ulgami podatkowymi, ktorych zasad funkcjonowania nigdy nie zrozumiala, ale wiedziala, ze dzieki temu wiecej zaoszczedzi. Co miesiac wplacala na nie prawie jedna trzecia pensji. Po pieciu, szesciu latach bedzie miec wystarczajaco duzo, by wybudowac sobie dom w Afryce. Nawet wybrala juz miejsce, dostatecznie daleko od wioski, w ktorej sie urodzila, zeby miec wrazenie, ze cos osiagnela - a jednoczesnie na tyle blisko, by wszyscy krewni i znajomi mogli go podziwiac i strasznie jej zazdroscic. Nie umiala rysowac na papierze, ale w glowie kreska po kresce malowala swoj dom w calej okazalosci. Bedzie ozdobiony betonowymi fryzami przedstawiajacymi kobiety z amforami na glowach, a na podworzu bedzie roslo mango, w ktorego cieniu beda sie bawic ich dzieci. Kiedy w swoich planach dochodzila az do tego miejsca, zawsze chwytala ja za serce ta lodowata dlon. Aziza zadrzala, nastepnie wycwiczonym ruchem wyprostowala glowe i potrzasnela nia. I szybko zabrala sie za jakas robote, zeby pozbyc sie strachu przed smiercia. Smiercia, ktora moze w kazdej chwili zapukac do drzwi i ktora w jej przypadku bedzie przedwczesna, o czym bardzo dobrze wiedziala.
Oprocz stosunkowego spokoju i wiekszej pensji nocna praca miala jeszcze jedna zalete - Aziza wstawala po poludniu. Budzila sie w wyciszonym mieszkaniu, poniewaz Gwandoya byl juz dawno w pracy. Budzila sie do rzeczywistosci troche odmiennej wskutek tego, ze wiekszosc ludzi juz powoli zbierala sie do domu, podczas gdy jej dzien dopiero sie zaczynal. Jedzenie sniadania o nietypowej porze, rozsmakowywanie sie w tostach z pelnoziarnistego chleba i salatce z tunczyka, do ktorej dodawala duzo czosnku, ale tylko mala lyzke niskotluszczowego majonezu, mialo orzezwiajacy charakter. Azizie bardzo smakowala zdrowa zywnosc, odnosila wrazenie, ze z kazdym listkiem rukoli czy kawalkiem zoltej papryki, bogatej w witamine c, wstepuje w nia nowe zycie, pelne nadziei. Choc Gwandoya smial sie z niej, to Aziza zmusila go, zeby w kuchni zrobil jej polke, ktora uginala sie pod ciezarem ksiazek o zdrowej zywnosci, diecie witaminowej i leczniczych wlasciwosciach ziol. Ta polka uginala sie pod nadzieja, ze cos CHOCIAZ TROCHE pomoze, ze jej i Gwandoyi nie spotka to, co sie juz przytrafilo tylu innym. W koncu zyja w Anglii, a tutejsza opieka medyczna ponoc moze sprawic, ze choroba, w Afryce smiertelna, zmieni sie w zly stan zdrowia, cos jak astma albo slabe serce. Jest to nieprzyjemne, to na pewno, ale nie jest jednoznaczne z wyrokiem smierci. Przynajmniej nie teraz. ZARAZ.
Albo tylko to sobie wmawia - a w rzeczywistosci zostala przez jakis WYZSZY sad, wyzszy niz ludzki, wyzszy niz prawo szariatu i niz wszystkie prawa i sady, ktore potrafi sobie wyobrazic, skazana na smierc za to, ze kochala chrzescijanina. Za to, ze KOCHALA?
Aziza tego nie wiedziala - i, szczerze mowiac, odpowiedz juz dawno jej nie interesowala. Przestala myslec o tym, jaki los ja czeka, przestala sie pocieszac plonnymi uwagami, ze wlasciwie nic wielkiego sie nie stalo, ze kazdy - KAZDY! - z nas umiera powolna smiercia... Tylko w przypadku jej i Gwandoyi to bedzie przyspieszona powolna smierc. Nie fascynowala sie filozofiami zycia, nie sympatyzowala z amerykanskimi skazanymi na smierc, rzadko kiedy czekajacymi w swoich celach na egzekucje dluzej, niz normalnemu czlowiekowi, ktory zawinil tylko miloscia, zajmuje umieranie na te chorobe.
Wlasciwie to myslala o tym rzadko. A gdy budzila sie w letnie, sloneczne, angielskie popoludnia, nie myslala o tym prawie wcale. Najgorsze byly godziny pomiedzy polnoca a brzaskiem, kiedy, jak dobrze wiedzieli ludzie z jej wioski, po buszu lataja czarownice, kradna dzieci z kolebek i przynosza goraczke i smierc. W Anglii oczywiscie wszyscy wiedzieli, ze czarownice nie istnieja, ze dzieci kradna leopardy, a goraczke powoduja komary, przenoszace malarie. Co najwyzej mogli powiedziec, ze w Afryce byc moze sa czarownice, ale tutaj, w cywilizowanym swiecie, z pewnoscia nie.
Aziza nie miala na ten temat wlasnego zdania. To znaczy, do dzis. Dzis zrozumiala, ze czarownice zyja tez w Anglii. Jedna chce jej porwac Gwandoye i nazywa sie Liz.
Zazwyczaj jej praca skutecznie chronila ja przed czarownicami (czy co to tam bylo). W czasie, gdy wylazily z ukrycia i lataly po okolicy, siedziala w wygodnym krzesle, zalanym jasnobialym swiatlem jarzeniowek, ktore w firmie ubezpieczeniowej Langley nigdy nie byly wylaczane, i prawie bez akcentu odpowiadala na pytania klientow. W pomieszczeniu nie dzwonily telefony, kazda przychodzaca rozmowe sygnalizowalo tylko mruganie lagodnie zielonych zaroweczek. Kiedy na chwile gasly, przynoszac odprezenie, Aziza nachylala sie w strone Vijany, Hinduski siedzacej o dwa pulpity na prawo.
Teraz, w nocy, pulpity byly puste, wiec dziewczyny rozmawialy o facetach.
-Kiedy wreszcie sie z toba ozeni ten twoj slawny g-boy? - Vijana z zasady nie wymawiala imienia Gwandoyi, twierdzac, ze jest zbyt egzotyczne. Aziza na odwrot, z charakterystyczna dla siebie dbaloscia brnela przez kazda sylabe ostatniego obiektu westchnien Vijany - nazywal sie Shyamsunder. Sprawialo jej przyjemnosc, kiedy Vijana chwalila ja, ze sprosta wszystkim jezykom.
-No, wiesz, jak to jest, faceci... - powiedziala teraz, podniosla sie i niemal z wdziecznoscia skupila na zielonym swiatelku.
Dla Vijany malzenstwo nie bylo problemem - to znaczy bylo, ale zupelnie innym. Kiedy przed paroma laty z usmiechem, ale nieustepliwie, odrzucila trzeciego kandydata, ktorego wybrali dla niej rodzice, jej ojciec ponoc tylko westchnal - no tak, dzisiaj sa juz inne czasy. I zaczal zajmowac sie uzgadnianiem slubu swojej mlodszej i posluszniejszej corki. Poczucie zwyciestwa Vijany nie trwalo dlugo - wymarzona wolnosc rozplynela sie w kilka ZUPELNIE SAMODZIELNIE wybranych zwiazkow, ktore jednak nie byly wiele warte, a ten przedostatni skonczyl sie aborcja. Ponoc to wcale nie bolalo, robilo sie to za pomoca tabletek, ale i tak Vijana przez caly miesiac snula sie jak upior. Potem przyznala sie Azizie, ze to dziecko, czy raczej plod, a wlasciwie tylko malenki kawalek tkanki, ktory ani odrobine nie przypominal czlowieka, oddala nauce do pobrania komorek macierzystych. W swoim ostatnim znalezisku (oprocz imienia nie do wymowienia) poki co nie znalazla zadnej wady, ale temu tez nie spieszylo sie do zeniaczki. Aziza juz nieraz slyszala glosne rozwazania Vijany, czy te tradycyjnie aranzowane sluby nie maja jednak czegos w sobie. Wedlug jej doswiadczen, i tak jest prawie wszystko jedno, za kogo wyjdziesz - po paru latach, czy moze nawet miesiacach, kazdy zwiazek powszednieje i wszyscy faceci zaczynaja sie zachowywac identycznie!
-Chyba tak - pierwszy raz zgodzila sie z nia w duchu Aziza. Zawsze myslala, ze oni z Gwandoya maja cos wyjatkowego, zwiazek, ktory przetrwa wszystkie wstrzasy i burze. Tyle ze aligator z malym serduszkiem zamiast kropki nad i rozbil jej banke mydlana jednym smagnieciem ogona.
Od poczatku uwazala Vijane za troche... glupia. Chociaz nie, glupia to nie jest dobre slowo. Vijana po prostu nie potrafila trzymac jezyka za zebami, wszystko, co przezywala, wysylala na zewnatrz, nie wstydzila sie pokazywac innym swoich najskrytszych uczuc, obnazac przed nimi swojej duszy i publicznie jej latac, podobnie jak niektore kobiety nie wstydza sie wyciagnac szminki, kiedy siedza w autobusie, i poprawiac przed wszystkimi swojej odslonietej twarzy. Aziza NIGDY nie odwazylaby sie malowac publicznie, w sumie to wcale sie nie malowala, a nawet jesli czasem (bardzo rzadko) troche podkreslila oczy jaskrawozoltym cieniem nalozonym na powieki, to robila to w domu, w prywatnosci. I czula sie dziwnie tylko dlatego, ze ogladala ja twarz w lustrze. Choc nie nosila chusty na wlosach, dobrze wiedziala, co to jest wstyd.
Vijana uwazala ja za kobiete swiatowa tylko dlatego, ze opuscila rodzine i juz od pieciu lat mieszka w Londynie ze swoim ukochanym. Aziza nie musiala klamac, wystarczylo niczego nie zdradzac na swoj temat; oprocz kilku faktow, ktorych i tak nie daloby sie ukryc. Vijana na tej podstawie stworzyla wlasne wyobrazenie o zyciu swojej kolezanki - o wiele bardziej dzikie i rownoczesnie o wiele mniej tragiczne, niz bylo w rzeczywistosci. Uwazala ja niemal za bohaterke. Wiec tylko zdziwiona patrzyla, jak Aziza praktycznie bez akcentu wyrzucila z siebie - firma ubezpieczeniowa langley, w czym moge pomoc? - i sie rozplakala.
Vijana byla dobra dziewczyna. O nic nie pytala i az do rana wylapywala zielone swiatelka Azizy.
Kiedy wreszcie skonczyla sie ich zmiana, Vijana najchetniej zaciagnelaby Azize gdzies na lampke wina, ale teraz, o wpol do siodmej rano, nie bylo gdzie.
-Przede wszystkim z niczym sie nie spiesz - zegnala sie z nia niemal matczynie. - Usiadziecie, obgadacie to, i pewnie sie okaze, ze nic sie nie dzieje... Spojrz na to z dystansem. Z chlodnym spokojem, rozumiesz?
-No tak. Dzieki - Azizie znow wykrzywiala sie twarz.
-Dasz rade? - krzyczala do niej Vijana.
-Pewnie. Z chlodnym spokojem - upewnila ja Aziza po raz pietnasty. Potem przyjechal autobus.
-Z chlodnym spokojem, z chlodnym spokojem - powtarzala sobie z kazdym krokiem, pedzac do domu. - Wszystko zalatwic z chlodnym spokojem.
Otworzyla drzwi do sypialni. Gwandoya spal jak zwykle w pozycji na brzuchu, cudownie ciemny w bialej poscieli, glowa mu spadala za rame lozka, delikatnie pochrapywal, a na twarzy (przynajmniej na tej polowie, ktora widziala) mial niewinny wyraz niemowlecia, aniola.
-Ty palancie jeden! Debilu cholerny! Wynos sie z tego lozka!
Gwandoya sie wzdrygnal, obrocil sie, anielski wyraz zniknal mu z twarzy. Ale byl zbyt oglupiony nagla pobudka, wiec przez kilka minut nie zdobyl sie na nic. Siedzial na brzegu lozka i z niedowierzaniem obserwowal, jak Aziza Z CHLODNYM SPOKOJEM rwie i tnie na kawalki wszystkie jego ubrania, rowniez te, ktore wlasnie wyschly na podworzu. I wykrzykuje przeklenstwa, o ktorych nawet mu sie nie snilo, ze takiej dobrej dziewczynie, jak Aziza, moga przejsc przez gardlo.
Wkrotce po tym pogodzili sie po wlosku. Aziza przestala byc pewna swojej diagnozy. Gwandoya kilkakrotnie wyznal jej wieczna milosc i przekonujaco zapewnial, ze zadnej kurwy o imieniu Liz z serduszkiem nad i nigdy nie spotkal i nie ma najmniejszego pojecia, czemu Aziza sie na niego gniewa.
Wyprasowala mu dres i koszulke bez rekawow, to jedyne, co mu pozostalo po masakrze, i wyprawila go do pracy z pelnym milosci pocalunkiem.
Ale kiedy odkurzala z dywanu ostatnie nitki, ogarnely ja watpliwosci. Czy on aby nie przesadzil z tymi swoimi zapewnieniami? Czy nie byl podczas godzenia sie az nazbyt delikatny? Czy nie dotykal jej INACZEJ, Z WIEKSZA INWENCJA, w sposob, jaki... jaki zalapal od aligatorzycy? Nie przypominala sobie, zeby kiedykolwiek TAK calowal ja po sutkach... Przy tym wspomnieniu Aziza zadrzala z rozkoszy - i w odpowiedzi ogarnelo ja uczucie beznadziei, glebsze niz kiedykolwiek.
-I jak? - spytala Vijana. - Falszywy alarm, nie?
-No tak, chyba tak - zamruczala Aziza i pilnowala zielonych swiatelek. Po glowie lataly jej jednak coraz bardziej bolesne watpliwosci.
Najgorsze bylo to, ze o tych wydarzeniach nie mogla - NIE MIALA PRAWA! - z nikim rozmawiac. Ciekawe, co by zrobila Vijana, gdyby jej powiedziala, ze Gwandoya byl jej pierwszym, mimo ze juz miala ponad 20 lat, kiedy sie poznali? Ze nigdy nie wyjdzie za maz, po prostu NIGDY, poniewaz rodzina by ja wyklela, gdyby wyszla za chrzescijanina, a Gwandoya nie ma najmniejszej ochoty zmieniac wyznania. Aziza w ogole nie jest swiatowa kobieta, tylko wystraszona, mala dziewczynka, ktora przed pieciu laty zawinila miloscia - i do konca zycia, skroconego do niewiadomej, bedzie to odpokutowywac. Nigdy nie wyjdzie za maz, nigdy nie bedzie miec dzieci. Dom zdobiony betonowymi fryzami pozostanie tylko marzeniem. Aziza nie moze wyjechac z Anglii na dluzej niz kilka tygodni, co miesiac chodzi do lekarza na kontrole, a kiedy tylko ta choroba wybuchnie w pelni, coraz trudniej bedzie jej podrozowac. Wbila sobie paznokcie w dlon tak mocno, az wycisnela w niej czerwone polksiezyce. Przyszlo jej na mysl - co by bylo, gdybym powiedziala o tym vijanie? wyciagnelabym do niej reke i powiedziala - zobacz, jestem trujaca. jestem zatrutym miesem. zgnije. juz teraz jestem zgnila, choc na razie tego nie widac. a gdybys i ty wbila sobie paznokcie w dlon i potem wziela mnie za reke, to tez bylabys zgnila. poznalam tylko jednego - i widzisz? byl zgnily. ty mialas niezliczona ilosc facetow, a nie masz w sobie tej zgnilizny. albo o tym nie wiesz.
Vijana nie odsunela sie od niej. Nie odwrocila sie, nie zaczela sie dusic, nierownomiernie czy plytko oddychac... zachowala sie DYSKRETNIE, oczywiscie, w koncu jestesmy w Anglii. To dlatego, ze nie wiedziala O TYM. Usmiechnela sie do niej, dodajac otuchy, i tym swoim melodyjnym, hinduskim akcentem, ktorego sie nie pozbyla, choc urodzila sie w Londynie, zaszczebiotala - firma ubezpieczeniowa langley, w czym moge pomoc?
Zgnilizna, ktora ich (poki co - niewidocznie) pozerala zywcem, nakreslila wokol nich zaczarowany krag. Przynajmniej tak sie wydawalo Azizie, i choc nigdy o tym nie rozmawiali (o tym NIGDY nie rozmawiali!), byla przekonana, ze w ten sposob odczuwa to rowniez Gwandoya. Zgodzili sie bez slow, ze to wina Gwandoyi, bo ona nie byla jego pierwsza. Oczywiscie, istnialo tez pewne prawdopodobienstwo, ze Aziza dostala to podczas rytualnej inicjacji, ktorej w wieku szesnastu, siedemnastu lat poddawaly sie wszystkie dziewczeta w jej wiosce. Noz, ktorym dokonywano obrzezania, byl z definicji czysty, nawet jesli narzygaloby na niego piec nosorozcow... W kazdym razie nikomu nie przeszkadzalo, ze zasychala na nim krew kilku tuzinow dojrzewajacych dziewic. Gwandoya tez bez slowa uznal, ze rytualny noz nie mogl jej zarazic czyms tak banalnym, jak TO. Byl zaczarowany.
Powiedzieli jej, ze to nie bedzie bolec, i mieli racje, to znaczy prawie. Jak pierwszy raz robila to z Gwandoya, bolalo bardziej. A on oswiadczyl, ze jej dziewictwo wiele dla niego znaczy i ze jej nigdy nie zdradzi!?
Dwa dni musial chodzic do pracy w dresie. Potem Aziza wybrala z konta na dom dwie stowy i kupila mu nowe ubrania, lepsze od poprzednich. Wszystko powoli wracalo do normy. Tylko ze teraz codziennie sprawdzala mu kieszenie i komorke, dyskretnie, zeby niczego nie podejrzewal. Dlugo bylo wszystko w porzadku, a potem w komorce znalazla wiadomosc od niejakiej Beth. Bylo w niej ok, tylko ok, jakby na cos juz sie dawno umowili, a ona teraz to tylko potwierdza. Beth to Liz, momentalnie przyszlo jej to do glowy, druga czesc imienia Elizabeth, druga strona krokodyla, smiercionosny ogon zamiast nienazartej paszczy. I rzeczywiscie - alligator w jej komorce mial ten sam numer, co beth w komorce Gwandoyi. Jak teraz zdobi sobie to imie, wsciekala sie Aziza, skoro nie moze malowac serduszka nad i? Moze dorysowuje kropki do b, suka, robi z literki b gole piersi, na ktore z pewnoscia nalapala juz dziesiatki facetow, takich jak Gwandoya. Wsciekle wystukala w telefonie wszystkie wulgarne slowa, ktorych nauczyla sie w ciagu pieciu lat w Anglii, ale w koncu nie wyslala wiadomosci. Skoro alligator prowadzi cicha wojne, to poprowadzi ja rowniez Aziza.
Wspomniala Vijanie o Beth, ale ta (zgodnie z oczekiwaniami) poradzila, ze musi zachowac zimna krew.
zachowac zimna krew, zachowac zimna krew - powtarzala sobie w duchu Aziza, recytowala to jak mantre. Nastepnie rozniecila na podworzu maly pozar. zachowac zimna krew! - krzyczala do rytmu, wrzucajac do ognia wszystkie ubrania Gwandoyi.
Gwandoya obudzil sie, przynajmniej polowicznie, stal w drzwiach z otwartymi ustami i z zaspanym, tepym niedowierzaniem obserwowal jej poczynania.
Jakis idiota z sasiedztwa wezwal straz pozarna.
Tym razem tak szybko sie nie pogodzili. Gwandoya odprowadzil ja z komisariatu policji do domu i dolozyl sie troche do mandatu, ale potem polozyl sie na kanapie, zlozyl sie jak metrowka albo czlowiek, ktory juz nie potrafi sobie poradzic z zyciem, i cicho, niemal z szacunkiem, konstatowal - ty naprawde masz nie po kolei w glowie.
Zly nawyk wbijania sobie paznokci w dlon zmienil sie w tik nerwowy. Aziza miala rece zaczerwienione od trujacych polksiezycow i bala sie teraz czegokolwiek dotknac. Co by sie stalo z ludzmi, ktorzy chwyciliby to po niej, gdyby tez mieli ranke na dloni? Gwandoya zlamal krag! Nie rozstal sie z nia, nie doslownie, tylko powiedzial, ze przeciez nie moze co kilka tygodni tracic wszystkiego, i znalazl sobie pokoj w tanim hotelu robotniczym, gdzies na koncu Londynu. Do domu przychodzil teraz w odwiedziny. Za kazdym razem wczesniej dzwonil, pytal, czy nie bedzie przeszkadzac i przynosil z soba tylko kilka niezbednych rzeczy, oczywiscie zeby uchronic wiekszosc majatku, gdyby Azizie znow cos odbilo. W wielu sprawach byl bardziej posluszny i udawalo sie jej czasem wcisnac w niego dwie chochelki szpinaku, niskotluszczowa salatke z tunczyka albo pokrojona zolta papryke - zdrowa zywnosc, na ktora wczesniej krecil nosem. Kochali sie namietniej niz przedtem (i Aziza, wspominajac to, byla czesto przez caly dzien przyjemnie rozedrgana), choc nad nimi nieustannie unosil sie nadmuchiwany, zielony krokodyl w zestawie z serduszkiem nad i oraz