ANTOLOGIA O kobietach...czeskieopowiesci MICHAL VIEWEGH HALINA PAWLOWSKA PETR SABACH IVA PEKARKOVA EVA HAUSEROVA DANIELA FISCHEROVA IRENA DOUSKOVA VERA NOSKOVA IVAN KLIMA POVIDKY O ZENACH przeklad - Katarzyna Dudzic, Tomasz Grabinski, Jan Stachowski Good Books - Czeskie Opowiesci Wroclaw 2009 - wydanie 1 ISBN - 978 83 928051 1 3 MICHAL VIEWEGH ROZWIAZLOSC przeklad - Jan Stachowski Helena juz rok kochala sie w Milanie, ale zdradzenie Richarda przez dluzszy czas nie bylo latwe - miedzy innymi pracowali w tej samej firmie, wiec mial ja na oku okragla dobe. Wreszcie wpadla na pomysl - dwa razy w tygodniu, zaraz po obiedzie, razem z mezem wyskakiwali z pracy do centrum handlowego. Kilka dni przedtem zawsze dzwonila do Anety, ktora kupowala dla niej pare laszkow i chowala je u siebie w butiku. Aneta dopiero od pieciu lat byla mezatka, niemniej kwestie zdrady malzenskiej traktowala swobodniej, a nawet z wiekszym zrozumieniem, niz Helena.Rowniez dzisiaj przed wyjsciem z biura wpadla do toalety, zeby poprawic fryzure i makijaz. Nie chcac czekac na winde, zbiegla po schodach, to raptem trzy pietra. Czula sie mlodo, a przynajmniej mlodziej niz zwykle. Przed poludniem padalo, cieple powietrze bylo wciaz nasycone woda. Wziela gleboki oddech, klimatyzacja w firmie jest okropna. Nowe audi Richarda juz czekalo. samochody, nasze dzieci - pomyslala. Do dzisiejszego dnia nie miala odwagi domagac sie od meza wiecej niz poltorej godziny, teraz jednak, diabli wiedziec czemu, postanowila zaryzykowac. -Dwie godziny?! Nie ma mowy. Podniosl nieco glos i sciagnal brwi, ale Helena wiedziala, ze tylko udaje sprzeciw. Jest w dobrym humorze, zgodzi sie. Po odliczeniu dwudziestu minut na dojscie do atelier Milana i z powrotem zostanie im poltorej godziny plus konieczna rezerwa. Pierwszy raz nie beda sie musieli spieszyc. Wizja powolnego tempa podniecila ja. Uszminkowanymi wargami musnela policzek meza. Gdyby teraz zajeli tylne siedzenia, tam, gdzie sa przyciemnione szyby, byc moze nie mialaby nic przeciwko temu, ale w tych sprawach Richard jest zbyt konserwatywny. Juz sie pogodzila, ze ich zycie erotyczne toczy sie wylacznie w lozku. -Kupisz sobie dwa pisma wiecej - szepnela. -Poltorej godziny. Moje ostatnie slowo. -I dodatkowo dwie szkockie... Zdumial sie. -A z powrotem kto siadzie za kolkiem? -Ja. Usmiechnela sie. Richard podjal gre. Przechylil glowe w bok, jakby rzeczywiscie rozwazajac propozycje. -Chce jeszcze skoczyc do fryzjerki. Tak bylo najprosciej. Podobnie jak wiekszosc mezczyzn, Richard, owszem, zauwazal mocne sciecie wlosow albo zmiane koloru, ale juz nie cieniowane koncowki, a co dopiero efekt odzywczej maski. Westchnal, zapalil silnik i ruszyli. W kacie parkingu stala zoltobrazowa woda. W ostatniej chwili skrecil ostro kierownice. -Co, omijasz kaluze? - powiedziala z rozbawieniem. - To nie w twoim stylu... Zrobil mine winowajcy i oboje sie rozesmiali. Jak juz tyle razy wczesniej, teraz takze poczula sie glupio, ze zdradza tego swietnego faceta. No coz, chyba po prostu jestem rozwiazla. Gdy jednak ze swych rozterek zwierzyla sie Anecie, przyjaciolka ja wysmiala. -To ma byc rozwiazlosc? Dwie godziny szczescia miesiecznie? Helena patrzyla na nia bezradnie. -Glupie dwadziescia cztery godziny w roku? - kontynuowala Aneta. - Jeden jedyny naprawde szczesliwy dzien? Uwazasz, ze to w zyciu duzo? Na zatloczonym podziemnym parkingu niby pomagala Richardowi w znalezieniu wolnego miejsca, w rzeczywistosci jednak rozgladala sie, czy przypadkiem nie zobaczy auta Milana. Na odrapanym filarze, za ktorym akurat skrecali, byly roznobarwne resztki lakieru. W nastepnym rzedzie dostrzegla dobrze znany samochod, co ja zaskoczylo, dotychczas za kazdym razem musieli sie zdzwaniac przez komorke. Jej brzuch zalala fala strachu i podniecenia. Powtorzyla w mysli litere i numer najblizszego filaru. Twarz Milana byla niewidoczna, mial opuszczona oslone. Czy to aby nie rzuca sie w oczy? Na szczescie cala uwaga Richarda skupila sie na monitorze kamery parkingowej. Wylaczywszy silnik, z chlopaczkowatym zadowoleniem stwierdzil, ze wcisnal sie idealnie miedzy dwa auta. Za przednia szyba samochodu zauwazyla jakis ruch. Uzmyslowila sobie, ze akurat w tej chwili obu mezczyzn dzieli zaledwie dziesiec metrow, i wbrew wlasnej woli parsknela lekko histerycznym smiechem. -Co jest? - spytal Richard przyjaznie. - Z czego sie chichrasz? -Z ciebie, panie kierowco. Dwoma palcami zlapal ja za kark, zsunal reke, po czym pelna dlonia scisnal jej lewy posladek tak mocno, az krzyknela, jednoczesnie zauwazajac, ze czubki zamszowych czolenek sa troche mokre. Odwrociwszy sie plecami do Milana, poprawila spodnice. W udach czula napiecie. Richard odszedl od samochodu, elektroniczny zamek wydal krotki pisk. Zerknal na zegarek. -Kwadrans po czwartej tutaj. Rowne dwie godziny. -Swietnie. Jestes cudowny, naprawde! -Ani minuty dluzej. Rozstali sie przed sklepem z obuwiem. Kupiwszy dwie gazety i nowy numer pisma Off Road, Richard powoli szedl szerokim korytarzem w strone swej ulubionej kawiarni. Sklepowe witryny mijal obojetnie, ale przed przeszklona sciana kacika dla dzieci stanal i zapatrzyl sie na okolo trzyletnia dziewczynke z jeszcze mniejszym chlopczykiem, zapewne bratem, ktorzy na malym toboganie co i rusz zjezdzali w sterte kolorowych pileczek; odszedl, gdy dostrzegl spojrzenie jednej z matek. W kawiarni usiadl tak, by moc obserwowac przechodniow. Mlodziutka, ruda kelnerka jakby go poznawala. Zamowil kawe, mineralna i podwojna whisky. Czasu jest mnostwo. W tej kanciapie za sklepem i tak nie wytrzymaja dluzej niz pietnascie minut, zreszta za kazdym razem, kiedy wychodzi, inne ekspedientki znaczaco chichocza. Oczywiscie dla Anety kwadrans to za malo, ale jemu wystarcza. A gdyby dac jej dzisiaj maly prezent? Perfumy? Kwiaty? Helenie tez bym mogl potem wreczyc kwiatki. Pograzyl sie w lekturze, chwile pozniej kelnerka przyniosla zamowienie. -Zona na zakupach? - spytala. Zdal sobie sprawe, ze jest o dobre dwadziescia lat mlodsza. Jej ironia sprawila mu raczej radosc, wiedzial bowiem, ze taka kombinacja pokoleniowej pogardy i lekkiego zainteresowania to maksimum, co moze go spotkac. A bedzie jeszcze gorzej. -Nie, tylko udaje, ze robi zakupy. Tak naprawde jest z kochankiem. -No co pan! -Tak to juz bywa. Zawsze czeka na nia w samochodzie na parkingu. -Tolerancyjny maz z pana - usmiechnela sie. -Bardziej by pasowalo - zrezygnowany. -Mowi pan powaznie? - zapytala po chwili ruda. -Tak. -Chce pan powiedziec, ze... ze to prawda? Przytaknal. Wyczytala z jego wzroku, ze nie klamie. -Ja... ja nie wiem, co sie w takich sytuacjach mowi. -Nie chcialem pani wprawic w zaklopotanie. Kelnerka obrzucila spojrzeniem reszte gosci, jakby szukajac u nich wsparcia. -O Jezu... Richard wzruszyl ramionami. -I pan tu sobie czyta prase? - wybuchnela nagle. - To jakies zboczenie! O, przepraszam - dodala pospiesznie. -Zboczenie? - powtorzyl Richard. - Dwie godziny szczescia miesiecznie? Dwadziescia cztery rocznie? Jeden naprawde szczesliwy dzien w roku? Serio, uwaza pani, ze to duzo? Kelnerka milczala. HALINA PAWLOWSKA O KROK OD MILOSCI przeklad - Tomasz Grabinski -Ale tu pusto - mowila sobie Klara. Zyla w domku na wsi juz od ponad dwudziestu lat. Wlasciwie mieszkala tu od chwili, kiedy jej ojciec zlamal sobie noge i mial problemy z tym, by dotrzec do wsi.Klara tez miala z tym problem. Nie posiadala ani auta, ani prawa jazdy. I nie chciala go. Byla dumna z tego przejawu swojej kobiecosci. Braku umiejetnosci motorycznych, by krecic kierownica i naciskac na pedaly. notabene - podobalo jej sie tez to, ze bez auta odleglosci nabieraly wlasciwych wymiarow. Dziesiec kilometrow to bylo po prostu DALEKO. I kiedy byla we wsi na zakupach, to musiala liczyc, co przez te dziesiec kilometrow uniesie, a czego juz nie. Klara miala wewnetrzne przekonanie, ze brak prawa jazdy stanowi gwarancje wlasciwej hierarchii wartosci, i dlatego, ze nie umie jezdzic, najlepiej wie, co w zyciu jest wazne, a co nie. Za wazna w zyciu Klara uwazala milosc. Dotyk ciala i czuly, zakochany szept stanowily dla niej jedyny powod, by istniec. O pracy nie mogla powiedziec tego samego. Klara byla wprawdzie artystka, rzezbiarka z dyplomem akademii, ale bryly gliny i kanciaste kamienie zdecydowanie nie staly sie najwazniejszym punktem w jej zyciu. Czasami rzezbila aniolki na nagrobki, robila dzbanki i misy, a czasem tez czyscila nos z kurzu Karelowi Waclawowi Raisowi - to znaczy jego pomnikowi. Klara urodzila sie na Pogorzu Karkonoskim. W poblizu znajdowala sie szkola rzezbiarska w Horzicach - wszystkim wydawalo sie logiczne, ze artystycznie utalentowana dziewczyna bedzie sie uczyc wlasnie tam. Tylko jej matka miala w oczach dociekliwe pytanie. Jakby przeczuwala, jaka jest prawdziwa przyczyna decyzji jej corki. Jakby zrozumiala, ze Klara zglosila sie na rzezbe tylko dlatego, ze oprocz niej w klasie beda sami MEZCZYZNI! Bylo ich trzech. Marek, Dawid, Jacek. Zaliczyla ich wszystkich. W koncu zostala z Jackiem, bo mieszkal najblizej. Mniej wiecej dwiescie metrow od niej. Mozna by powiedziec, ze Klara byla z nim szczesliwa. Choc jesli chodzi o seks, to czasem czula sie jak kawalek marmuru, w ktory Jacek wali, wali, wali, a wlasciwie nie wie - po co... Jacek zginal w wypadku samochodowym, na zakrecie na drodze z Lazni Belohrad, a Klara nigdy sie nie dowiedziala, po co wlasciwie jechal do tego miasteczka. Wyrzezbila mu na tablicy nagrobnej czterolistna koniczyne, po zniszczeniu jej przez wandali z czterech listkow pozostaly tylko dwa, przypominajace skrzydla mewy. Pozniej zmarla matka Klary, na gruzlice. Nikt nie slyszal, by kiedykolwiek kaszlala, nie stracila jakos wyraznie na wadze. Czasem tylko miala porozowiale, wilgotne czolo, a oczy blyszczaly jej dziwnym pragnieniem. Ojciec Klary pozostawal na nie gluchy. Wlasciwie juz dawno wyprowadzil sie na wies. Urodzil sie w chacie na wzgorzu i postanowil, ze tam tez skonczy swoj zywot. Jakies piecset metrow dalej w strone lasu zylo malzenstwo Toniczkow. Pan Toniczek uczyl Klare rozrozniac dobre grzyby od goryczakow i wycinal jej ozdobne kije grzybiarskie. Mial okolo siedemdziesiatki, kiedy Klara zdala sobie sprawe, ze ja pociaga. Ze zawsze, kiedy wie, iz pojda razem na zakupy, myje glowe, pierze bluzke i wciera za uszy perfumy o zapachu wanilii i dzikiej rozy. Wlasnie przy krzewie rozy doszlo pierwszy raz do zblizenia Klary z sasiadem Toniczkiem. Byl pomarszczony i dziwnie suchy w dotyku. Jak skora wygrzanego padalca... Oczka mial bystre i male jak koraliki. A usta cienkie i strasznie spragnione. Pan Toniczek byl wspanialym kochankiem. Jego meskosc unosila sie dumnie jak topola na grobli. Klara go kochala. A jeszcze bardziej kochala to, jak pan Toniczek ja kocha. Dla niego byla objawieniem, uwienczeniem jego minionych lat. Darem z niebios, na ktory w ogole nie liczyl i wlasciwie nawet nie umial sobie go wyobrazic. Pewnego razu w nocy Klara puscila sobie potajemnie film porno. Sciszyla dzwiek do minimum. Stekanie wprawdzie bylo stlumione, ale tak nietypowe, ze zbudzilo ojca. Klara ledwo zdazyla przelaczyc na dokument o szkodnikach lesnych. Pan Toniczek byl o wiele bardziej namietny i pelen inwencji niz aktorzy porno. Tajne miejsca Klary nazywal tak pomyslowo, ze moglby wydac obszerny slownik. Klara piekniala. Wiedziala, ze dzieki milosci Toniczka zmiekla jej skora, nawet na pietach, ze wlosy opadaja jej na ramiona w kaskadowych falach i ze jej policzki maja aksamitny blask, jaki miewaja tylko madonny. Pozniej zmarla zona pana Toniczka, dobra, pulchna babcia. Trzy miesiace po niej skonal Toniczek. Wszyscy mysleli, ze to z tesknoty. Toniczek przestal jesc i pic. Klara wiedziala dlaczego - w domu pod krzyzem pojawil sie Waclaw. Przyjechal z Australii w odwiedziny do swojego brata, Jana. Klara miala do niego trzy minuty na piechote. I spedzila z nim jeden dzien na spacerze po okolicy, drugi na zbieraniu czeresni, trzeci na grzybach, az w koncu spedzila z nim tez noc. Waclaw byl po czterdziestce. Stateczny, cztery razy rozwiedziony i wesoly. Nic nie stanowilo problemu. Moze troche tylko seks. Ale wynagradzal to Klarze opisami australijskich plazy, kangurow i przygod finansowych. Klara nie poszla na pogrzeb pana Toniczka. Waclaw mial tego dnia urodziny i upiekla mu tort czekoladowy. Waclaw postanowil, ze zostanie w Czechach. Klara delikatnie mowila o przyszlosci, ale on tylko kilka razy westchnal, ze potrzebuje czasu, by sie rozejrzec. Rozejrzal sie uwaznie - i do domu pod krzyzem sprowadzil sobie dwudziestoletnia blondynke. Byla ladna. I do tego bogata. Jej ojciec odzyskal od panstwa zaklady tekstylne i nalezaly do niego chyba wszystkie lukratywne grunty w okolicy. Blondynka nic nie wiedziala o Klarze. Waclaw bal sie Klary. Kiedy przyszla do niego w niedziele, znalazla w domu tylko jego brata. Chodzil o kulach. Kiedys kosiarka pozrywala mu wiazadla w kostce, wlokl noge za soba jak kawal suchej galezi... Klara przestala kupowac sobie szampon, kremowac twarz, przestala tez spogladac w lustro. Po pol roku, kiedy regularnie co dnia budzila sie z okrzykiem - wacek! - postanowila, ze pojdzie do psychiatry. Dal jej male pigulki na depresje. Klara brala je i rece juz jej sie tak nie trzesly, przytyla nawet w pasie i zrobilo jej sie to tak jakos obojetne. Zaczelo byc jej obojetne rowniez to, ze zaden mezczyzna nie wezmie jej juz w objecia, nie bedzie calowac piersi i wdychac jej zapachu miedzy udami... Klara zaczela co drugi dzien piec ciasta, a jej ojciec obserwowal ja z uczuciem szczescia, choc i tez z lekka podejrzliwoscia. Raz zaniosla ciasto Janowi. Caly jego pokoj smierdzial plesnia. Klara wywietrzyla mu posciel, a kiedy Jan chcial zaczac opowiadac o Waclawie - polozyla mu palec na usta. Pozniej, zawsze w sobote, przynosila Janowi ciasto, on rozpalal ogien i piekli sobie mieso na grillu ogrodowym. Jan nigdy sie nie ozenil. Raz Klara polozyla mu reke na chora noge, a on zadrzal. Kiedy Klara miala czterdzieste piate urodziny, wypili razem litr morelowki. A pozniej Jan poglaskal ja po wlosach. Byly nieumyte i tluste, kleily mu sie do spoconej dloni... Po tygodniu Jan dostal od kolegi trzy butelki wisniowki. Z Klara wypili dwie. Rano Klara miala skurcze zoladka, ale kiedy oparla glowe o ramie Jana, odnalazla w sobie spokoj. Tego dnia nie wziela pigulki na depresje. I nastepnego tez nie. Na tapczan Jana nalozyla nowa narzute, po czym sama rozlozyla sie na poslaniu, a Jan, wzmocniony sliwowica, calowal ja czule od skroni az po jej popekane piety. Klara byla z Janem przez rok. Zawsze sypiala w jego domu z soboty na niedziele. A w czwartki bywala u niego przez caly dzien. Jej ojciec wiedzial o tym zwiazku, ale nic nie mowil. On w ogole malo juz mowil. Klara czasem usmiechala sie cynicznie, kiedy przychodzilo jej do glowy, ze chodzi z kulawym Janem, a w domu opiekuje sie kulawym ojcem. Mowila sobie, ze jest to dyskretny znak, co Bog wlasciwie mysli o jej zyciu. Jan musial wyprowadzic sie z domu na wsi, bo jego brat Waclaw go sprzedal. Jan wyjechal do bloku na przedmiesciach Pardubic. Chcial zabrac Klare z soba; nie chciala. Jezdzila do Jana tylko dwa razy w tygodniu, przerazala ja wizja, ze musialaby spedzac z nim dzien i noc. Wymowila sie ojcem oraz tym, ze strych u nich w domu sluzy jej jako atelier i ze w bloku nie moglaby rzezbic. O mozliwosci, iz Jan wprowadzilby sie do niej, Klara nie wspomniala, a Jan darzyl swoja kochanke takim respektem, ze milczal. I tak widzieli sie jeszcze przez dwie soboty, kiedy Jan przenosil z domu na wsi swoje stare rzeczy, pozniej wyslali do siebie siedem esemesow, a potem byl spokoj... Tym razem Klara nie byla nieszczesliwa. Pogodzila sie z faktem, ze rano bola ja kolana i ze czasem, kiedy wstaje z krzesla, to stopy dretwieja jej tak, iz nie jest w stanie zrobic kroku. Przestala farbowac sobie wlosy. I brwi tez juz nie wyrywala. Miala zreszta wrazenie, ze nawet nie byloby czego. Wiosna na dole nad potokiem stanal barakowoz. Sypial w nim Swietopelk Ruchliwy. Jego nazwisko Klara przeczytala na tabliczce, ktora trzymal w barakowozie za oknem. Robil pomiary zrodel wody na zamowienie administracji lasow, a Klare fascynowalo to, ze jego imie ewokowalo w niej spokoj, a z kolei nazwisko - zgielk i rwetes. Klara zaproponowala raz Ruchliwemu, ze moglby wziac u niej prysznic. Pozyczyla mu recznik. Kiedy jej go oddawal, czerwienil sie, bo pozostaly na nim resztki blota. Dla Klary recznik pachnial. Kiedy sie wykapala, wytarla sie w niego. Swietopelk nie skonczyl jeszcze trzydziestu lat. Mial silne, grube ramiona i byl zarosniety na brzuchu az do klatki piersiowej. I w dol - az do kostek. Klara raz usiadla mu w barakowozie na kolanach. A kiedy zesztywnial, krecila sie, chichotala i wiercila, az zaczeli sie kochac, zanim zdazyla sciagnac spodnice. ruchliwy seks skonczyl sie wraz z latem. Swietopelk zmierzyl, co mial i chcial zmierzyc, i tyle go widziano... -Ale tu pusto - mowila sobie Klara. W zadnym z pobliskich budynkow juz nikt nie mieszkal. Tylko w najblizszej wsi zyla pani Kosova, chora na stwardnienie rozsiane, jej synowa Jaja, ktora wazyla 120 kilo, i Maruszka. Dziewczyna, ktora odziedziczyla tutaj dom i zalozyla ekologiczna hodowle koz. Ojciec zmarl tuz po Bozym Narodzeniu. A jego ostatnie slowa brzmialy - -Pieprzylas sie ze wszystkimi, jacy tu byli. Teraz juz tu nikogo nie ma, wiec ty tez sie wynos! Klara dlugo plakala. Calymi godzinami pracowala nad nagrobkiem ojca. Ciagle formowala galezie i dojrzale winogrona oraz krzyz, rzezbila w kamieniu tak mocno, ze zesztywnialy jej ramiona i szyja. Byla tak wyprostowana, ze sama zaczynala przypominac pomnik. Klara spogladala na gole wzgorza... Oczy bolaly ja od nadmiaru ostrego swiatla. Bylo dla niej jasne, ze ojciec mial racje. Ze tu juz nikogo nie ma i ze tu juz nikogo nie bedzie! Zaczela sie pakowac. Bielizne i ubrania rzucala na kupke, ksiazki do kartonow. Pozniej szukala walizki. Poszla do przedpokoju. Nagle ujrzala dziwny cien. Zatrzymala sie. Lustro blyszczalo jak pelna tajemnic powierzchnia wody. W szkle swiecila glowa z biala grzywa, glebokie oczy w mrocznych refleksach, gladka linia szerokich ramion... Klara nachylila sie blizej. Jeszcze blizej. I ujrzala spragnione zrenice, zobaczyla namietne usta, pogryzione do miesa... Ostroznie dotknela piersi... Po czym kopnela walizke i poszla umyc glowe, wyprala bluzke, a miejsca za uszami skropila perfumami o zapachu wanilii i dzikiej rozy... PETR SABACH KROLESTWO ZA STORY przeklad - Jan Stachowski -Potrzebna mi story! - biadolila Wanda juz od drzwi. - Krolestwo za story!Pavla patrzyla z lekko rozdziawionymi ustami. Milczala, bo tez co miala powiedziec? Raczej nie zdarzalo sie, by Wanda wpadala do niej o piatej nad ranem z prosba o story. -Musisz mi pomoc... -Wejdzze wreszcie... - Pavla wciagnela przyjaciolke do srodka. - Rany boskie, co jest grane? Wygladasz okropnie. Gdy przy jej pomocy Wanda doslownie wtoczyla sie do przedpokoju, Pavla dopiero wtedy zorientowala sie, ze przyjaciolka jest troche wstawiona. Gdzie tam troche, porzadnie. -Cholera, co sie stalo? Chcesz kawy? A wlasciwie czemu ja pytam, po prostu zrobie, a tymczasem ty jakos sie ogarnij. Zaplakana Wanda, smarkajac glosno, skinela glowa. -Kawka? Czemu nie - wymamrotala, zdjawszy na chwile chusteczke z opuchnietego nosa. Po czym zatrabila halasliwie. -Tylko niech ci cos zostanie w tej glowie, zebys mi mogla wszystko opowiedziec! - krzyknela z kuchni Pavla. Dowloklszy sie do niej, znuzona Wanda opadla na krzeslo. Kaprawymi oczami wodzila wokol, jakby sprawdzajac, co sie tu zmienilo od jej ostatniej wizyty. -Ladne kwiatuszki... - pokazala na stojacy przed nia wazon, ale zaraz jeknela - Boze, jaka ze mnie durna krowa! Pavla nalala kawe do dwoch wielgachnych kubkow. -Okradli nas... -Co takiego? Znaczy sie - mieszkanie? - przerazila sie przyjaciolka Wandy. - A kiedy? Wanda tylko apatycznie pokiwala glowa. -Czekaj no... - Pavla, przekonana, ze w takich okolicznosciach powinna przejac inicjatywe, wziela ze stolu komorke. - Musimy zadzwonic na policje. Moze znajda jakies slady. -Nie, zadnej policji! - wrzasnela Wanda, gapiac sie nieprzytomnie w kuchenny kat. Po czym znow zaczela siakac nos w chusteczke. Zdezorientowana Pavla przez pare sekund przygladala sie jej, potem czule poglaskala po wlosach, a wreszcie spytala cicho - -Nie? A dlaczego? Przeciez to chyba normalne, co? -Bo... bo krowa ze mnie - dobiegl spod chusteczki stlumiony glos. I co teraz? Pavla znow poglaskala przyjaciolke. -Bedzie dobrze - powiedziala, czekajac, az Wanda choc troche sie uspokoi. Zastanawiala sie, co takiego zlodzieje mogli wyniesc z mieszkania. Bylo w nim pelno drogocennych rzeczy. Obrazy (wsrod nich dosc duzy Zrzavy i Filla), meble secesyjne, porcelana... Kosztownosci tez pewnie przepadly - maz Wandy prowadzil na Starowce dwa prosperujace sklepy z antykami. Zdaje sie, ze i spora gotowke trzymali w domu. I chociaz jej stosunek do przedmiotow byl raczej obojetny (chyba dlatego, ze zawsze mogla sobie kupic nowe), miala zrozumienie dla chlipania Wandy. Kompletnie jednak nie pojmowala, czemu nie nalezy wzywac policji. -Sluchaj... a gdzie twoj maz? -W Monachium na jakichs targach - czknela Wanda. -Strzelisz jednego? - spytala Pavla, nie tyle z checi picia o tak wczesnej porze, ile z braku lepszych pomyslow. Zreszta szklaneczka czegos mocniejszego byc moze postawi Wande na nogi. Przyjaciolka przytaknela. -Serio, chcesz? -No pewnie - niespodzianie ozywila sie Wanda. -Becherovke czy jamesona? -Jamesona... Ty, moge sie troche obmyc? Pewnie wygladam strasznie. -Czysty recznik wisi tuz przy drzwiach - rzekla Pavla, nalewajac dwie solidne porcje wysmienitej irlandzkiej whisky. Postawiwszy szklaneczki na stole, usiadla, po czym lyknela bezmyslnie i przymknela oczy. Ziewnela - nie zwykla wstawac tak wczesnie. Z lazienki dochodzil tylko plusk wody. Przez dlugie minuty nie dzialo sie nic. Wreszcie stuknely drzwi. Usiadlszy, Wanda spuscila wzrok i ujela szklaneczke. Prezentowala sie nieco lepiej, ale jej - zawsze tak zadbany, bezbledny - wyglad byl za gorami, za lasami. Przyjaciolki stuknely sie, w milczeniu i raczej z nawyku. Odstawiwszy szklaneczke, Wanda snietymi, zaczerwienionymi oczami spojrzala na Pavle, a po chwili powiedziala uroczyscie - -Ale musisz obiecac, ze wszystko, co ci zaraz powiem, zostanie wylacznie miedzy nami. Geba na klodke! Pavla przytaknela. -Musisz powiedziec - obiecuje! -Obiecuje. -A teraz - przysiegam! -Dobra, przysiegam - powiedziala Pavla, z trudem skrywajac ciekawosc. -Nie moge isc na policje, bo... - niemal wyszeptala Wanda - bo nikt mi nie uwierzy... A gdyby nawet, to na pewno nie w to, ze na swiecie moze byc ktos tak glupi, jak ja, zeby wciskac policji historyjke, ktora po prostu jest bez sensu... -A wlasciwie co sie stalo? -Jedynie dobra story moglaby mnie uratowac... Bo inaczej chyba popelnie samobojstwo. Nieprzygotowana na taki rozwoj sytuacji Pavla wytrzeszczyla oczy. Napila sie whisky. Wanda lyknela kawy, wyjela z torebki papierosa, zapalila, po czym dopiero wtedy spytala - -Moge? Tymczasem Pavla wyciagnela skads byle jaka popielniczke i - mimo ze niepalaca - tez zapalila, tak byla podekscytowana. Wanda zaciagnela sie lapczywie kilka razy. Wydmuchnawszy dym nad glowa przyjaciolki, upewnila sie znowu, ze tamta bedzie milczec, i wreszcie zaczela swoja opowiesc. -Dzisiaj... a wlasciwie wczoraj, niewazne, bylam w knajpie Pod Trzema Bialymi Barankami, pewnie ja znasz. Jakub obchodzil urodziny i zaprosil towarzystwo. Pomyslalam sobie, czemu nie? Michal jest w Niemczech, na pewno nie bedzie gnil w hotelu. A ja co, mam siedziec w domu sama? Rozumiesz? -Jasne, ze rozumiem - rzekla Pavla, mimo ze nie bylo czego rozumiec. Przynajmniej na razie. -Przyszli sami znajomi... no, prawie sami... Jakub z Tamara, Bettina z Ondra, Lukasz i... I jeszcze pare osob, ktorych w zasadzie nie znalam... - ciagnela juz niemal spokojnie Wanda, odgarniajac wlosy z czola. Wlosy ciemne, wpadajace w granat. W polaczeniu z zaczerwienionymi oczami byla to kombinacja wrecz diabelska. Zdusiwszy w roztargnieniu niedopalony papieros, wylowila nastepny i kontynuowala - -Spoko, bede sie streszczac. Gdzies kolo dziesiatej zjawil sie pewien gosc, zauwazylam go, jak tylko wszedl. Piekny facet. Wygladal jak Leonardo DiCaprio, tyle ze troche starszy. A ja, jak jakas malolata, od razu mialam na niego ochote. W gardle mi zaschlo, serce zaczelo walic... Bylo to cos niesamowitego, wiesz, w naszym wieku takie rzeczy juz sie nie przytrafiaja. Pavla westchnela na znak, ze rozumie, i przez kilka sekund jej oczy rozblysly marzycielsko. -Siedzielismy, gadalismy, ale kompletnie nie wiem - o czym, poniewaz bez przerwy musialam zerkac na tego faceta. Chyba mialam rozdziawiona gebe, bo po jakims czasie zauwazylam, ze i on mi sie przyglada, a jego wzrok przestrzega mnie dyskretnie - uwazaj na reszte, wiemy o tym tylko my dwoje. Naraz stalismy sie czyms w rodzaju pary spiskowcow, polaczonych wspolna tajemnica, o ktorej pozostali nie maja pojecia. Pavla milczala. Ona rowniez wziela drugiego papierosa. Palac, doslownie zawisla wzrokiem na ustach przyjaciolki. -Skonczylismy kolo drugiej w nocy. Juz od dobrej godziny glowkowalam, jak by tu cichcem poderwac goscia. Trudna sprawa, bo kociol byl tam straszny, wszyscy sie darli, ze trzeba by gdzies wpasc na mojito, pora jest wciaz mloda i takie tam teksty, znasz to... Nalej mi jeszcze kapke. -No i cos wymyslila? -Powiedzialam, ze chce zadzwonic, a nie mam zasiegu, wiec musze wyjsc. Po prostu sie ulotnilam, tak, jak kiedys razem zwiewalysmy z budy. Jestes - i nagle fiu! Stanelam na chodniku, w rece komora. Chwile potem podszedl on, wezwal taryfe i... -Boze drogi! - westchnela Pavla, wydmuchujac jednoczesnie dym, co wygladalo tak, jakby wypuszczala dusze. - Boze drogi, to on cie okradl? Zwiazal i okradl? Obrobil wam chalupe! Co za dran! Mowilam ci, ze musimy zadzwonic na policje... - zdenerwowana siegnela po komorke. Wanda szybko przykryla telefon dlonia. -Dobra, dzwon, ale gdy skoncze. A ja ide o zaklad, ze wtedy ci sie odechce! - powiedziala zaskakujaco ostrym tonem. Pavla znieruchomiala, wlepiajac wzrok w Wande. Zaciekawiona, ale i wylekniona. -Sama nie wiem, jak to sie stalo, tak czy owak znalezlismy sie u mnie. No i stoje ci ja w holu, i pozwalam, zeby mnie rozbieral obcy facet, zreszta sama tez go rozbieram. Wariacko zdzieramy z siebie ciuchy, a tu nagle, kiedy czuje, ze jestesmy juz kompletnie nadzy i przyklejeni do siebie, on mnie odpycha i z jakas taka smutna mina pyta, czy by mi nie przeszkadzalo, jesli najpierw opowie cos o sobie. Nie wiedzialam, co tu jest grane, w tym momencie nie mialam najmniejszej ochoty na zadne pogaduchy, ale jemu, kiedy tam stal nagi, taki cudowny i - blagam, tylko sie nie smiej - wygladal prawie jak bog, po prostu nie moglam odmowic. Pocalowal mnie w ucho, zajrzal do pokoju i powiedzial - widze, ze masz fortepian. moze bys cos zagrala? bardzo prosze... Bylam tak podniecona, ze zrobilabym cokolwiek, ale grac na fortepianie? Wzial mnie za reke i nadzy chodzilismy po naszym mieszkaniu, a potem usiedlismy na lozku i on zaczal opowiadac rozne dziwne historie. Nie bardzo je rozumialam i czulam sie nieswojo, ale wiesz, mialam na niego tak okropna ochote, wiec tylko bezmyslnie kiwalam glowa, zupelnie jak jakas glupia lala. A on glaskal mnie bez przerwy i szeptal, ile juz mial kobiet i co z nimi wyprawial. Zaliczyl ich ponoc tyle, ze gdyby kazdej wyrwal jeden jedyny wlosek, to uzbieraloby sie na kozuch. Bylam coraz bardziej napalona, niemal szczekalam zebami, jakby mnie dopadly dreszcze. Naraz tym swoim pieknym glosem zapytal... Mowilam ci juz, jaki mial cudny glos? Taki aksamitny... Spytal, czy bym dla niego czegos nie zagrala. On bedzie sluchal w moim lozku i wyobrazal sobie, jak naga siedze przy fortepianie i gram, bo te wyobrazenia sa mu potrzebne, zebysmy z tej nocy uczynili najwspanialsza noc naszego zycia. Zgodzilam sie. Pozniej powiedzial, ze jego wyobraznia wymaga, zebym zagrala pupa. Tez sie zgodzilam. Nie mam pojecia, jak to sie stalo, w kazdym razie stanelam przy fortepianie i brzekalam tylkiem w zimne klawisze... Po prostu jestem krowa! Pavla wstala i, chwiejac sie lekko, zapytala zdlawionym glosem - -A co on? -Chyba lezal w moim lozku. A kiedy uznalam, ze trwa to juz za dlugo i brzmi jak kocia muzyka, bo wiadomo, Mozarta tylkiem nie zagrasz, zjawil sie przy mnie, pocalowal w szyje, o, tak podniosl mi rece i powiedzial - machaj! machaj nimi jak skrzydlami! machaj jak aniol! No i ja, krowa jedna, gralam dalej i machalam rekami. A on gdzies zniknal, ale caly czas krzyczal - machaj i graj! jestes cudowna! Jakis czas potem zamilkl, przestalam wiec grac, poszlam do sypialni i wtedy... no, sama pomysl... -A to gnoj! -Zniknelo wszystko, co zdolal uniesc... Zrzavy tez. Michal mnie zabije - szepnela Wanda i po chwili milczenia podala przyjaciolce komorke. - A teraz, skoro tak uwazasz, dzwon do nich. Zwazywszy telefon w dloni, Pavla odlozyla go z powrotem i, zamyslona, jakby bardziej do siebie powiedziala - -Trzeba nam dobrej story. Cholernie dobrej... IVA PEKARKOVA SZPILKA NA KROKODYLA przeklad - Katarzyna Dudzic To byl dla niej szok. Chyba jeszcze wiekszy szok niz to... niz to, co jej zrobil wczesniej. Kiedy przetrzasala kieszenie spodni Gwandoyi, zeby wrzucic je do pralki, wyciagajac z nich pogniecione chusteczki do nosa i takie dziwne klaczki, ktore po kilku dniach zawsze robia sie w kieszeniach spodni (zwlaszcza Gwandoyi), znalazla kawalek z paczki po marlboro, na ktorym zielonym tuszem byl napisany numer telefonu i dopisek zadzwon! Kobieca dlon dalo sie rozpoznac na pierwszy rzut oka, Aziza nawet nie musialaby czytac imienia - liz, z malym serduszkiem zamiast kropki nad i, zeby wiedziec, w czym rzecz. To serduszko po prostu przekraczalo wszelkie granice! Czula, jak lodowato zimna dlon chwycila ja za serce i nie chciala wypuscic go z uscisku. Jej Gwandoya jest niewierny! Jej Gwandoya potajemnie ugania sie za babami! Jej Gwandoya, z ktorym zyje juz piec lat - i ktoremu do tej pory wszystko wybaczala. Absolutnie wszystko!Aziza wyrzucila papierek (i od razu wyniosla smieci!), ale przed tym zapisala numer w komorce, pod kryptonimem oczywiscie (alligator). Wymyslila go na podstawie prostego skojarzenia - liz przypominalo jej slowo lizard - jaszczurka, no a czym wlasciwie jest aligator, jak nie wielka, obrzydliwa jaszczurka, ktora - jak wszystko na to wskazuje - zamierza pozrec jej milosc na sniadanie? Wyobrazala sobie, jak Liz wyglada, jaki ma charakter, ile ma lat, gdzie pracuje... Czy jest dobra w lozku. Niektorzy specjalisci ponoc potrafia to wszystko wyczytac z pisma, a nawet o wiele wiecej... Aziza zawahala sie na chwile - moze powinna wygrzebac papierek i zaniesc do grafologa? Ale machnela reka. Po co jej to? Jej Gwandoya jest niewierny, to wszystko, co potrzebuje wiedziec. Aziza bezmyslnie powiesila pranie na podworzu, z przyzwyczajenia spojrzala na niebo, czy nie nadciagaja chmury (podworze bylo niezadaszone, a nie bylo co liczyc na Gwandoye, ze sciagnie pranie, jak zacznie padac) i poszla do pracy. Ta nowa robota jej pasowala, bo pracowala w nocy. Nie chodzilo tylko o dodatki za nocna zmiane, tym, co cieszylo ja najbardziej, byl spokoj. Pracowala w centrum obslugi klienta firmy ubezpieczeniowej - siedziala w wielkiej, teraz na wpol pustej sali z dziwnym echem, na uszach miala sluchawki, a na pulpicie przed nia mrugalo zielone swiatelko. Zalatwiala telefony ludzi, ktorym niespodziewanie w nocy popsul sie samochod, ktos im sie do niego wlamal albo mieli stluczke. Aziza znala na pamiec przyciski, na ktore przelaczala poszczegolne rozmowy, a zdanie - firma ubezpieczeniowa langley, w czym moge pomoc? mowila juz tyle razy, ze wypowiadala je praktycznie bez akcentu. Po pieciu latach w Anglii jej wschodnioafrykanski akcent byl oheblowany jak deska, wygladzony jak otoczak. Mowila PRAWIE jak Angielka. Gwandoya z pewnoscia nie mowil jak Anglik, zachowal te slodkawa wymowe, ktora ludziom choc troche znajacym sie na tym zdradzala wszystko o jego pochodzeniu. Akcent Azizy juz dawno jej nie zdradzal - wdziecznie wspominala klientow, ktorzy znienacka pytali ja, czy nie jest z Walii albo Szkocji... I rowniez w ten sposob ja traktowali - jak czlowieka, ktory urodzil sie w Anglii i ma pelne prawo, by tu byc. Tego, ze jest bardzo ciemna Murzynka z Ugandy, a na dodatek muzulmanka, przez telefon nikt nie rozpoznal. Jezyk Aziza miala opanowany. Opanowane miala tez inne rzeczy. Otworzyla konto z oprocentowaniem 7% i ulgami podatkowymi, ktorych zasad funkcjonowania nigdy nie zrozumiala, ale wiedziala, ze dzieki temu wiecej zaoszczedzi. Co miesiac wplacala na nie prawie jedna trzecia pensji. Po pieciu, szesciu latach bedzie miec wystarczajaco duzo, by wybudowac sobie dom w Afryce. Nawet wybrala juz miejsce, dostatecznie daleko od wioski, w ktorej sie urodzila, zeby miec wrazenie, ze cos osiagnela - a jednoczesnie na tyle blisko, by wszyscy krewni i znajomi mogli go podziwiac i strasznie jej zazdroscic. Nie umiala rysowac na papierze, ale w glowie kreska po kresce malowala swoj dom w calej okazalosci. Bedzie ozdobiony betonowymi fryzami przedstawiajacymi kobiety z amforami na glowach, a na podworzu bedzie roslo mango, w ktorego cieniu beda sie bawic ich dzieci. Kiedy w swoich planach dochodzila az do tego miejsca, zawsze chwytala ja za serce ta lodowata dlon. Aziza zadrzala, nastepnie wycwiczonym ruchem wyprostowala glowe i potrzasnela nia. I szybko zabrala sie za jakas robote, zeby pozbyc sie strachu przed smiercia. Smiercia, ktora moze w kazdej chwili zapukac do drzwi i ktora w jej przypadku bedzie przedwczesna, o czym bardzo dobrze wiedziala. Oprocz stosunkowego spokoju i wiekszej pensji nocna praca miala jeszcze jedna zalete - Aziza wstawala po poludniu. Budzila sie w wyciszonym mieszkaniu, poniewaz Gwandoya byl juz dawno w pracy. Budzila sie do rzeczywistosci troche odmiennej wskutek tego, ze wiekszosc ludzi juz powoli zbierala sie do domu, podczas gdy jej dzien dopiero sie zaczynal. Jedzenie sniadania o nietypowej porze, rozsmakowywanie sie w tostach z pelnoziarnistego chleba i salatce z tunczyka, do ktorej dodawala duzo czosnku, ale tylko mala lyzke niskotluszczowego majonezu, mialo orzezwiajacy charakter. Azizie bardzo smakowala zdrowa zywnosc, odnosila wrazenie, ze z kazdym listkiem rukoli czy kawalkiem zoltej papryki, bogatej w witamine c, wstepuje w nia nowe zycie, pelne nadziei. Choc Gwandoya smial sie z niej, to Aziza zmusila go, zeby w kuchni zrobil jej polke, ktora uginala sie pod ciezarem ksiazek o zdrowej zywnosci, diecie witaminowej i leczniczych wlasciwosciach ziol. Ta polka uginala sie pod nadzieja, ze cos CHOCIAZ TROCHE pomoze, ze jej i Gwandoyi nie spotka to, co sie juz przytrafilo tylu innym. W koncu zyja w Anglii, a tutejsza opieka medyczna ponoc moze sprawic, ze choroba, w Afryce smiertelna, zmieni sie w zly stan zdrowia, cos jak astma albo slabe serce. Jest to nieprzyjemne, to na pewno, ale nie jest jednoznaczne z wyrokiem smierci. Przynajmniej nie teraz. ZARAZ. Albo tylko to sobie wmawia - a w rzeczywistosci zostala przez jakis WYZSZY sad, wyzszy niz ludzki, wyzszy niz prawo szariatu i niz wszystkie prawa i sady, ktore potrafi sobie wyobrazic, skazana na smierc za to, ze kochala chrzescijanina. Za to, ze KOCHALA? Aziza tego nie wiedziala - i, szczerze mowiac, odpowiedz juz dawno jej nie interesowala. Przestala myslec o tym, jaki los ja czeka, przestala sie pocieszac plonnymi uwagami, ze wlasciwie nic wielkiego sie nie stalo, ze kazdy - KAZDY! - z nas umiera powolna smiercia... Tylko w przypadku jej i Gwandoyi to bedzie przyspieszona powolna smierc. Nie fascynowala sie filozofiami zycia, nie sympatyzowala z amerykanskimi skazanymi na smierc, rzadko kiedy czekajacymi w swoich celach na egzekucje dluzej, niz normalnemu czlowiekowi, ktory zawinil tylko miloscia, zajmuje umieranie na te chorobe. Wlasciwie to myslala o tym rzadko. A gdy budzila sie w letnie, sloneczne, angielskie popoludnia, nie myslala o tym prawie wcale. Najgorsze byly godziny pomiedzy polnoca a brzaskiem, kiedy, jak dobrze wiedzieli ludzie z jej wioski, po buszu lataja czarownice, kradna dzieci z kolebek i przynosza goraczke i smierc. W Anglii oczywiscie wszyscy wiedzieli, ze czarownice nie istnieja, ze dzieci kradna leopardy, a goraczke powoduja komary, przenoszace malarie. Co najwyzej mogli powiedziec, ze w Afryce byc moze sa czarownice, ale tutaj, w cywilizowanym swiecie, z pewnoscia nie. Aziza nie miala na ten temat wlasnego zdania. To znaczy, do dzis. Dzis zrozumiala, ze czarownice zyja tez w Anglii. Jedna chce jej porwac Gwandoye i nazywa sie Liz. Zazwyczaj jej praca skutecznie chronila ja przed czarownicami (czy co to tam bylo). W czasie, gdy wylazily z ukrycia i lataly po okolicy, siedziala w wygodnym krzesle, zalanym jasnobialym swiatlem jarzeniowek, ktore w firmie ubezpieczeniowej Langley nigdy nie byly wylaczane, i prawie bez akcentu odpowiadala na pytania klientow. W pomieszczeniu nie dzwonily telefony, kazda przychodzaca rozmowe sygnalizowalo tylko mruganie lagodnie zielonych zaroweczek. Kiedy na chwile gasly, przynoszac odprezenie, Aziza nachylala sie w strone Vijany, Hinduski siedzacej o dwa pulpity na prawo. Teraz, w nocy, pulpity byly puste, wiec dziewczyny rozmawialy o facetach. -Kiedy wreszcie sie z toba ozeni ten twoj slawny g-boy? - Vijana z zasady nie wymawiala imienia Gwandoyi, twierdzac, ze jest zbyt egzotyczne. Aziza na odwrot, z charakterystyczna dla siebie dbaloscia brnela przez kazda sylabe ostatniego obiektu westchnien Vijany - nazywal sie Shyamsunder. Sprawialo jej przyjemnosc, kiedy Vijana chwalila ja, ze sprosta wszystkim jezykom. -No, wiesz, jak to jest, faceci... - powiedziala teraz, podniosla sie i niemal z wdziecznoscia skupila na zielonym swiatelku. Dla Vijany malzenstwo nie bylo problemem - to znaczy bylo, ale zupelnie innym. Kiedy przed paroma laty z usmiechem, ale nieustepliwie, odrzucila trzeciego kandydata, ktorego wybrali dla niej rodzice, jej ojciec ponoc tylko westchnal - no tak, dzisiaj sa juz inne czasy. I zaczal zajmowac sie uzgadnianiem slubu swojej mlodszej i posluszniejszej corki. Poczucie zwyciestwa Vijany nie trwalo dlugo - wymarzona wolnosc rozplynela sie w kilka ZUPELNIE SAMODZIELNIE wybranych zwiazkow, ktore jednak nie byly wiele warte, a ten przedostatni skonczyl sie aborcja. Ponoc to wcale nie bolalo, robilo sie to za pomoca tabletek, ale i tak Vijana przez caly miesiac snula sie jak upior. Potem przyznala sie Azizie, ze to dziecko, czy raczej plod, a wlasciwie tylko malenki kawalek tkanki, ktory ani odrobine nie przypominal czlowieka, oddala nauce do pobrania komorek macierzystych. W swoim ostatnim znalezisku (oprocz imienia nie do wymowienia) poki co nie znalazla zadnej wady, ale temu tez nie spieszylo sie do zeniaczki. Aziza juz nieraz slyszala glosne rozwazania Vijany, czy te tradycyjnie aranzowane sluby nie maja jednak czegos w sobie. Wedlug jej doswiadczen, i tak jest prawie wszystko jedno, za kogo wyjdziesz - po paru latach, czy moze nawet miesiacach, kazdy zwiazek powszednieje i wszyscy faceci zaczynaja sie zachowywac identycznie! -Chyba tak - pierwszy raz zgodzila sie z nia w duchu Aziza. Zawsze myslala, ze oni z Gwandoya maja cos wyjatkowego, zwiazek, ktory przetrwa wszystkie wstrzasy i burze. Tyle ze aligator z malym serduszkiem zamiast kropki nad i rozbil jej banke mydlana jednym smagnieciem ogona. Od poczatku uwazala Vijane za troche... glupia. Chociaz nie, glupia to nie jest dobre slowo. Vijana po prostu nie potrafila trzymac jezyka za zebami, wszystko, co przezywala, wysylala na zewnatrz, nie wstydzila sie pokazywac innym swoich najskrytszych uczuc, obnazac przed nimi swojej duszy i publicznie jej latac, podobnie jak niektore kobiety nie wstydza sie wyciagnac szminki, kiedy siedza w autobusie, i poprawiac przed wszystkimi swojej odslonietej twarzy. Aziza NIGDY nie odwazylaby sie malowac publicznie, w sumie to wcale sie nie malowala, a nawet jesli czasem (bardzo rzadko) troche podkreslila oczy jaskrawozoltym cieniem nalozonym na powieki, to robila to w domu, w prywatnosci. I czula sie dziwnie tylko dlatego, ze ogladala ja twarz w lustrze. Choc nie nosila chusty na wlosach, dobrze wiedziala, co to jest wstyd. Vijana uwazala ja za kobiete swiatowa tylko dlatego, ze opuscila rodzine i juz od pieciu lat mieszka w Londynie ze swoim ukochanym. Aziza nie musiala klamac, wystarczylo niczego nie zdradzac na swoj temat; oprocz kilku faktow, ktorych i tak nie daloby sie ukryc. Vijana na tej podstawie stworzyla wlasne wyobrazenie o zyciu swojej kolezanki - o wiele bardziej dzikie i rownoczesnie o wiele mniej tragiczne, niz bylo w rzeczywistosci. Uwazala ja niemal za bohaterke. Wiec tylko zdziwiona patrzyla, jak Aziza praktycznie bez akcentu wyrzucila z siebie - firma ubezpieczeniowa langley, w czym moge pomoc? - i sie rozplakala. Vijana byla dobra dziewczyna. O nic nie pytala i az do rana wylapywala zielone swiatelka Azizy. Kiedy wreszcie skonczyla sie ich zmiana, Vijana najchetniej zaciagnelaby Azize gdzies na lampke wina, ale teraz, o wpol do siodmej rano, nie bylo gdzie. -Przede wszystkim z niczym sie nie spiesz - zegnala sie z nia niemal matczynie. - Usiadziecie, obgadacie to, i pewnie sie okaze, ze nic sie nie dzieje... Spojrz na to z dystansem. Z chlodnym spokojem, rozumiesz? -No tak. Dzieki - Azizie znow wykrzywiala sie twarz. -Dasz rade? - krzyczala do niej Vijana. -Pewnie. Z chlodnym spokojem - upewnila ja Aziza po raz pietnasty. Potem przyjechal autobus. -Z chlodnym spokojem, z chlodnym spokojem - powtarzala sobie z kazdym krokiem, pedzac do domu. - Wszystko zalatwic z chlodnym spokojem. Otworzyla drzwi do sypialni. Gwandoya spal jak zwykle w pozycji na brzuchu, cudownie ciemny w bialej poscieli, glowa mu spadala za rame lozka, delikatnie pochrapywal, a na twarzy (przynajmniej na tej polowie, ktora widziala) mial niewinny wyraz niemowlecia, aniola. -Ty palancie jeden! Debilu cholerny! Wynos sie z tego lozka! Gwandoya sie wzdrygnal, obrocil sie, anielski wyraz zniknal mu z twarzy. Ale byl zbyt oglupiony nagla pobudka, wiec przez kilka minut nie zdobyl sie na nic. Siedzial na brzegu lozka i z niedowierzaniem obserwowal, jak Aziza Z CHLODNYM SPOKOJEM rwie i tnie na kawalki wszystkie jego ubrania, rowniez te, ktore wlasnie wyschly na podworzu. I wykrzykuje przeklenstwa, o ktorych nawet mu sie nie snilo, ze takiej dobrej dziewczynie, jak Aziza, moga przejsc przez gardlo. Wkrotce po tym pogodzili sie po wlosku. Aziza przestala byc pewna swojej diagnozy. Gwandoya kilkakrotnie wyznal jej wieczna milosc i przekonujaco zapewnial, ze zadnej kurwy o imieniu Liz z serduszkiem nad i nigdy nie spotkal i nie ma najmniejszego pojecia, czemu Aziza sie na niego gniewa. Wyprasowala mu dres i koszulke bez rekawow, to jedyne, co mu pozostalo po masakrze, i wyprawila go do pracy z pelnym milosci pocalunkiem. Ale kiedy odkurzala z dywanu ostatnie nitki, ogarnely ja watpliwosci. Czy on aby nie przesadzil z tymi swoimi zapewnieniami? Czy nie byl podczas godzenia sie az nazbyt delikatny? Czy nie dotykal jej INACZEJ, Z WIEKSZA INWENCJA, w sposob, jaki... jaki zalapal od aligatorzycy? Nie przypominala sobie, zeby kiedykolwiek TAK calowal ja po sutkach... Przy tym wspomnieniu Aziza zadrzala z rozkoszy - i w odpowiedzi ogarnelo ja uczucie beznadziei, glebsze niz kiedykolwiek. -I jak? - spytala Vijana. - Falszywy alarm, nie? -No tak, chyba tak - zamruczala Aziza i pilnowala zielonych swiatelek. Po glowie lataly jej jednak coraz bardziej bolesne watpliwosci. Najgorsze bylo to, ze o tych wydarzeniach nie mogla - NIE MIALA PRAWA! - z nikim rozmawiac. Ciekawe, co by zrobila Vijana, gdyby jej powiedziala, ze Gwandoya byl jej pierwszym, mimo ze juz miala ponad 20 lat, kiedy sie poznali? Ze nigdy nie wyjdzie za maz, po prostu NIGDY, poniewaz rodzina by ja wyklela, gdyby wyszla za chrzescijanina, a Gwandoya nie ma najmniejszej ochoty zmieniac wyznania. Aziza w ogole nie jest swiatowa kobieta, tylko wystraszona, mala dziewczynka, ktora przed pieciu laty zawinila miloscia - i do konca zycia, skroconego do niewiadomej, bedzie to odpokutowywac. Nigdy nie wyjdzie za maz, nigdy nie bedzie miec dzieci. Dom zdobiony betonowymi fryzami pozostanie tylko marzeniem. Aziza nie moze wyjechac z Anglii na dluzej niz kilka tygodni, co miesiac chodzi do lekarza na kontrole, a kiedy tylko ta choroba wybuchnie w pelni, coraz trudniej bedzie jej podrozowac. Wbila sobie paznokcie w dlon tak mocno, az wycisnela w niej czerwone polksiezyce. Przyszlo jej na mysl - co by bylo, gdybym powiedziala o tym vijanie? wyciagnelabym do niej reke i powiedziala - zobacz, jestem trujaca. jestem zatrutym miesem. zgnije. juz teraz jestem zgnila, choc na razie tego nie widac. a gdybys i ty wbila sobie paznokcie w dlon i potem wziela mnie za reke, to tez bylabys zgnila. poznalam tylko jednego - i widzisz? byl zgnily. ty mialas niezliczona ilosc facetow, a nie masz w sobie tej zgnilizny. albo o tym nie wiesz. Vijana nie odsunela sie od niej. Nie odwrocila sie, nie zaczela sie dusic, nierownomiernie czy plytko oddychac... zachowala sie DYSKRETNIE, oczywiscie, w koncu jestesmy w Anglii. To dlatego, ze nie wiedziala O TYM. Usmiechnela sie do niej, dodajac otuchy, i tym swoim melodyjnym, hinduskim akcentem, ktorego sie nie pozbyla, choc urodzila sie w Londynie, zaszczebiotala - firma ubezpieczeniowa langley, w czym moge pomoc? Zgnilizna, ktora ich (poki co - niewidocznie) pozerala zywcem, nakreslila wokol nich zaczarowany krag. Przynajmniej tak sie wydawalo Azizie, i choc nigdy o tym nie rozmawiali (o tym NIGDY nie rozmawiali!), byla przekonana, ze w ten sposob odczuwa to rowniez Gwandoya. Zgodzili sie bez slow, ze to wina Gwandoyi, bo ona nie byla jego pierwsza. Oczywiscie, istnialo tez pewne prawdopodobienstwo, ze Aziza dostala to podczas rytualnej inicjacji, ktorej w wieku szesnastu, siedemnastu lat poddawaly sie wszystkie dziewczeta w jej wiosce. Noz, ktorym dokonywano obrzezania, byl z definicji czysty, nawet jesli narzygaloby na niego piec nosorozcow... W kazdym razie nikomu nie przeszkadzalo, ze zasychala na nim krew kilku tuzinow dojrzewajacych dziewic. Gwandoya tez bez slowa uznal, ze rytualny noz nie mogl jej zarazic czyms tak banalnym, jak TO. Byl zaczarowany. Powiedzieli jej, ze to nie bedzie bolec, i mieli racje, to znaczy prawie. Jak pierwszy raz robila to z Gwandoya, bolalo bardziej. A on oswiadczyl, ze jej dziewictwo wiele dla niego znaczy i ze jej nigdy nie zdradzi!? Dwa dni musial chodzic do pracy w dresie. Potem Aziza wybrala z konta na dom dwie stowy i kupila mu nowe ubrania, lepsze od poprzednich. Wszystko powoli wracalo do normy. Tylko ze teraz codziennie sprawdzala mu kieszenie i komorke, dyskretnie, zeby niczego nie podejrzewal. Dlugo bylo wszystko w porzadku, a potem w komorce znalazla wiadomosc od niejakiej Beth. Bylo w niej ok, tylko ok, jakby na cos juz sie dawno umowili, a ona teraz to tylko potwierdza. Beth to Liz, momentalnie przyszlo jej to do glowy, druga czesc imienia Elizabeth, druga strona krokodyla, smiercionosny ogon zamiast nienazartej paszczy. I rzeczywiscie - alligator w jej komorce mial ten sam numer, co beth w komorce Gwandoyi. Jak teraz zdobi sobie to imie, wsciekala sie Aziza, skoro nie moze malowac serduszka nad i? Moze dorysowuje kropki do b, suka, robi z literki b gole piersi, na ktore z pewnoscia nalapala juz dziesiatki facetow, takich jak Gwandoya. Wsciekle wystukala w telefonie wszystkie wulgarne slowa, ktorych nauczyla sie w ciagu pieciu lat w Anglii, ale w koncu nie wyslala wiadomosci. Skoro alligator prowadzi cicha wojne, to poprowadzi ja rowniez Aziza. Wspomniala Vijanie o Beth, ale ta (zgodnie z oczekiwaniami) poradzila, ze musi zachowac zimna krew. zachowac zimna krew, zachowac zimna krew - powtarzala sobie w duchu Aziza, recytowala to jak mantre. Nastepnie rozniecila na podworzu maly pozar. zachowac zimna krew! - krzyczala do rytmu, wrzucajac do ognia wszystkie ubrania Gwandoyi. Gwandoya obudzil sie, przynajmniej polowicznie, stal w drzwiach z otwartymi ustami i z zaspanym, tepym niedowierzaniem obserwowal jej poczynania. Jakis idiota z sasiedztwa wezwal straz pozarna. Tym razem tak szybko sie nie pogodzili. Gwandoya odprowadzil ja z komisariatu policji do domu i dolozyl sie troche do mandatu, ale potem polozyl sie na kanapie, zlozyl sie jak metrowka albo czlowiek, ktory juz nie potrafi sobie poradzic z zyciem, i cicho, niemal z szacunkiem, konstatowal - ty naprawde masz nie po kolei w glowie. Zly nawyk wbijania sobie paznokci w dlon zmienil sie w tik nerwowy. Aziza miala rece zaczerwienione od trujacych polksiezycow i bala sie teraz czegokolwiek dotknac. Co by sie stalo z ludzmi, ktorzy chwyciliby to po niej, gdyby tez mieli ranke na dloni? Gwandoya zlamal krag! Nie rozstal sie z nia, nie doslownie, tylko powiedzial, ze przeciez nie moze co kilka tygodni tracic wszystkiego, i znalazl sobie pokoj w tanim hotelu robotniczym, gdzies na koncu Londynu. Do domu przychodzil teraz w odwiedziny. Za kazdym razem wczesniej dzwonil, pytal, czy nie bedzie przeszkadzac i przynosil z soba tylko kilka niezbednych rzeczy, oczywiscie zeby uchronic wiekszosc majatku, gdyby Azizie znow cos odbilo. W wielu sprawach byl bardziej posluszny i udawalo sie jej czasem wcisnac w niego dwie chochelki szpinaku, niskotluszczowa salatke z tunczyka albo pokrojona zolta papryke - zdrowa zywnosc, na ktora wczesniej krecil nosem. Kochali sie namietniej niz przedtem (i Aziza, wspominajac to, byla czesto przez caly dzien przyjemnie rozedrgana), choc nad nimi nieustannie unosil sie nadmuchiwany, zielony krokodyl w zestawie z serduszkiem nad i oraz wyzywajacym biustem zamiast literki b. Vijana, ktora mezczyzna o imieniu nie do wymowienia tymczasem zostawil, namawiala ja, zeby razem gdzies pojechaly, moze spotka kogos lepszego, nie moze przeciez ciagle siedziec sama w domu! Ale Aziza nie umiala sobie WYOBRAZIC, ze mialaby pojsc z kims do lozka. Nie mowiac o tym, ze angielskie prawo brzmialo w tym punkcie dosc jasno i lekarka zwracala jej na to uwage - jesli masz jakakolwiek chorobe przenoszona droga plciowa, musisz o tym powiedziec partnerowi. ZANIM cokolwiek zaczniecie. Dla Azizy bylo oczywiste, ze nigdy juz z nikim nie zacznie - dlatego, ze po prostu nie potrafi tego powiedziec. Oprocz tego ciagle jeszcze kocha Gwandoye. Sytuacja wracala do normy. Wprawdzie Gwandoya nie wyprowadzil sie z hotelu, ale ciagle przebywal teraz u Azizy i kupka jego rzeczy pomalu rosla. Aziza codziennie je przeszukiwala, ostroznie i dyskretnie, zeby niczego nie podejrzewal. Zaden aligator nie wystawil paszczy z kupki, az... az prawie zupelnie na spodzie, zapakowana w kilka par skarpetek z taka pomyslowoscia, ze wyczula ja przypadkiem, znalazla paczke kondomow marki durex, karbowanych dla jeszcze wiekszej rozkoszy. To sformulowanie wstrzasnelo Aziza. Gdyby opakowanie, na razie nieotwarte i zaklejone celofanem, bylo oznaczone tylko rzeczowym napisem - trzy lateksowe kondomy czy cos takiego, pewnie juz teraz, rozgniecione, lezaloby w kuble na smieci. Ale jeszcze wieksza rozkosz zrobila na Azizie wrazenie. Sama nigdy tego nie robila z kondomem, najpierw o tym zapomnieli - a potem juz nie bylo po co. W klinice zdrowia seksualnego wsuneli jej pod skore na ramieniu cienkie, metalowe pudeleczko z hormonami, ktore zapewnialy, ze przez calych osiem lat nie zajdzie w ciaze. Zawsze myslala, ze kondomy w zaden sposob nie zwiekszaja rozkoszy, Vijana tez mawiala, ze kochanie sie z kondomem to jak granie na skrzypcach w futerale. No prosze, kondomy, ktore jej Gwandoya chowa szczwanie w skarpetke, obiecuja jeszcze wieksza rozkosz. Przed Aziza rozwarla sie ziejaca przepasc wlasnej niewiedzy, gleboka, grozna i smierdzaca jak paszcza gada o imieniu Liz albo Beth. Potem przyszlo jej cos do glowy. Bylo to obrzydliwe, obrzydliwsze niz wszystko, co do tej pory kiedykolwiek zrobila. Bylo to karalne i jesli jej to udowodnia, pojdzie siedziec. Ale teraz miala to gdzies. Wyciagnela dluga igle z zestawu krawieckiego i przebila nia celofan, w rogu, gdzie nie bylo tego widac. Po czym ostrym szpicem gmerala w pudelku, na slepo szukala tego najlepszego miejsca, w ktorym moglaby przekluc opakowanie kazdego kondoma - i przebic tez lateks. Nie byla to prosta operacja i zajelo jej to godzine, ale na koniec byla zadowolona z rezultatu. Wszystkie trzy kondomy byly teraz dziurawe. Schowala z powrotem pudelko do skarpetki - i wbrew wszelkim oczekiwaniom, w mieszaninie uczuc, ktore w niej wibrowaly, przewazala radosc. Aziza wlasnie zamordowala krokodyla szpilka. EVA HAUSEROVA Z DZIENNIKA SAMOBOJCZYNI przeklad - Jan Stachowski No, po takiej diagnozie nie ujde z zyciem. Pogrzebalam w googlach - adenocarcinoma pancreatis, gruczolakorak trzustki. W USA rocznie zapada na toto trzydziesci tysiecy pacjentow, a wyleczonych zostaje ledwie dwustu! Co w praktyce oznacza, ze kto TO ma, umiera w ciagu dwoch lat. Jakas nadzieje daje guz ponizej jednego centymetra, moj mierzy chyba ze CZTERY.Co tu gadac, ciezki szok. Postanowilam pisac dziennik. Dzienniczki dzialaja ponoc terapeutycznie, mam na mysli psychike, bo fizycznie nie pomoze mi juz nic. Obecnie najwazniejsze jest dla mnie jedno - nie widze powodu, dla ktorego rok czy dwa mialabym sie meczyc, czekajac biernie na koniec. Pokonawszy (o ile w ogole mozna to pokonac) pierwszy przyplyw gwaltownych uczuc - zaskoczenie, strach, przygnebienie, niewiara, zarzuty pod adresem losu DLACZEGO AKURAT JA, jak do tego doszlo, kto ponosi odpowiedzialnosc - zaczelam starannie i w najdrobniejszych szczegolach planowac autoeutanazje. Jako goraca zwolenniczka eutanazji, kompletnie nie pojmuje, ze gdy czlowiek nalezacy do spoleczenstwa, ktore nazywa sie cywilizowanym, zdecyduje sie na taki krok, nie ma do niego automatycznego prawa. Znowu skok do Internetu. Jasna sprawa - potrzebuje kilku opakowan srodkow uspokajajacych i nasennych w kombinacji z butelka domowej sliwowicy, ktorej nie zdazylam wypic, bo ostatnio czulam sie nie najlepiej. Powinno poskutkowac, tyle ze wciaz zbiera mi sie na mdlosci - co bedzie, jak od razu pojade do Rygi? Cala procedure nalezaloby chyba zaczac od czegos na wymioty. Na razie wypatrzylam, ze tak dzialaja antyhistaminy (prochy przeciwuczuleniowe), ale musze sie jeszcze upewnic. Oho, wchodzi Marek. -Czesc. Jak tam twoje sprawy? - wola juz od drzwi. Jezu, nie moze zobaczyc tego wpisu. Musze sie ukrywac z eutanazja, to oczywiste; za nic nie chce, zeby mnie ktos ratowal. Marek miewa irytujacy zwyczaj zerkania mi przez ramie na monitor komputera, wiec lepiej zakoncze... Ale powiedzialam mu o diagnozie. Dobra, powietrze jest czyste, w domu puchy, moge kontynuowac. Czlowiek chyba nie potrafi sprostac takiemu szokowi, czyli w glebi duszy pogodzic sie z nim. O dziwo, podczas rozmowy z Markiem zachowuje spokoj. Z pewnoscia wydaje mu sie, ze jestem Bog wie jak silna (czy wrecz dzielna), lecz tak naprawde to, ze w jego obecnosci nie histeryzuje i nie zalewam sie lzami, jest tylko dzielem przypadku. Byc moze wycisza mnie zazywany lexaurin. Moj priorytet - zalatwic TO w pore i bez glupiego cierpietnictwa. Dziwne. Pomyslalam, ze utarty zwrot - nie zyczylabym tego nawet najwiekszemu wrogowi - nie odnosi sie do mnie. W zasadzie powinnam wyznac, ze znalazloby sie kilka osob, ktorym bym tego zyczyla. Na przyklad Czempionce (ma naprawde niesamowite imie - Wiktoria). W szkole dawala mi do zrozumienia, ze w jej oczach jestem jakims wstretnym, nic nie wartym robalem. Niemal juz zapomnialam o tej rysie okresu dojrzewania (oczywiscie, bylo ich wtedy wiecej), ale niestety, przypomnialo mi o niej niedawne, nieuniknione spotkanie z Czempionka. I pochowane po katach emocje odzyly znowu. Jakze chetnie bym sie teraz zemscila, przekazujac jej smiertelna chorobe! Wszystko zaczelo sie pod koniec podstawowki. Czempionka - szefujaca grupce trzech, czterech dziewczat, ktore byly dojrzalsze i bardziej kobiece, ale zarazem zlosliwe i sadystyczne wobec reszty, czyli nas, szarych myszek - terroryzowala mnie niemilosiernie, poniewaz wsrod szkolnej masy czyms sie wyroznialam, ale inaczej niz ona. Szykany z jej strony mialy ciag dalszy w liceum, nasi rodzice bowiem uparli sie, ze corki musza miec wyksztalcenie klasyczne, tak wiec spotkalysmy sie w klasie ze specjalizacja lacina i greka (z dzisiejszego punktu widzenia totalna glupota). Pamietam, jak pewnego razu lacinniczka wywolala nas do tablicy, mialysmy wyglosic dialog. Powiedzialam - gniew nie pozwala umyslowi, by mogl poznac prawde - impedit ira animum, nepossit cernere verum. Czempionka odparla (nie wiem juz, jak to brzmialo po lacinie) cos w tym sensie, ze zastanawia sie, czy powinna przekazac mi informacje o zalosnym stanie mojego umyslu. I na tym zakonczyla sie nasza jedyna rozmowa. Bylam dla niej powietrzem. Nigdy nie odzywala sie do mnie wprost, co i rusz jednak rzucala pod moim adresem kasliwe uwagi, ma sie rozumiec - w trzeciej osobie - no nie, ale ta glizda glupia, jak kretynsko wyglada, patrzcie, dziewczyny, znow sie upasla... Glizda zostalam chyba z powodu wuefu. Czempionka (jakzeby inaczej) byla sportsmenka, co sie zowie, a ja lamaga. Nabijala sie ze mnie, kiedy nie przeskoczylam kozla czy nie podciagnelam sie na linie chocby metr. Najgorzej bylo przy grach zespolowych. Ktoregos razu gralismy w siatke i pilka przelamala mi bolesnie palce, po czym juz tylko snulam sie po boisku, odbijajac zagrania wylacznie oburacz dolem, do tego zawsze w aut. Czempionka pokazywala, ze zaraz zwymiotuje przez te moje akcje. No i potem juz nikt nie chcial mnie w druzynie, ale wuefistka i tak mnie gdzies upchnela. To niepojete, jak moglam (niemal) zapomniec o Czempionce. Bodaj miesiac temu szef przydzielil mi nowa kampanie, obliczona na polepszenie wizerunku sieci hipermarketow Boom Mart. Podczas pierwszej narady dotarlo do mnie, ze bede rozmawiala glownie z Czempionka, ich menedzerka! Nosila inne nazwisko i byla wychudzona (zapewne efekt stosowanych w nadmiarze stuprocentowo skutecznych diet), przez co wygladala na starsza. Poza tym, rzecz jasna, cala trendy i na topie, po prostu typ, ktory wylazi ze skory, by od razu bylo widac, ze ma kostium Max Mara i torebke od Vuittona. No i ta arogancka mina, ktora, jak tylko mnie poznala, przeszla w obrzydzenie. Z jaka checia bym ja zabila! A widzac jej team, upewnilam sie, ze nie bylabym sama. Stalo sie dla mnie jasne, ze zlosc (a moze nienawisc do ludzi, czy cos w tym guscie) nie opuscila Czempionki. Przedstawilam przygotowana strategie, chociaz zakladalam, ze zostanie przez Czempionke zjechana, bo prezentuje ja JA. Powiedzialam, ze glowna role w kampanii powinny odgrywac dzieci. Kazdemu dzieciakowi do trzeciego roku zycia (zeby nie bylo ich zbyt duzo) dajmy przy kasie jakis upominek albo niech klienci poprzez zakup naszych okreslonych towarow wspomagaja na przyklad domy dziecka. Dzieciaczki zwiekszaja wrazliwosc, a dla poprawy wizerunku rodzinnych hipermarketow wlasnie wrazliwosc ma znaczenie fundamentalne. Czempionka nie mogla stwierdzic, ze moj pomysl jest ewidentnie glupi, bo tez i nie byl (ciekawe, czy wpadnie na cos lepszego), burknela wiec tylko, ze to nic oryginalnego. Jej team przytaknal skwapliwie. Na co ja, ze skoro chce byc oryginalna, niech wprowadza jakas drobna usluge lub dadza upominek kazdemu pieskowi uwiazanemu przed sklepem. Mnostwo rodzin ma psa, w ten niekonwencjonalny sposob zyskamy popularnosc. Albo udzielmy poparcia homoseksualistom. Wedlug badan opinii publicznej wiekszosc Czechow trzyma ich strone. A na poludniowych Morawach, gdzie zagorzalych katolikow jest pelno, nie jestesmy reprezentowani, czyli nie ma sprawy. Byla najwyrazniej poirytowana, gdy mowilam o JEJ hipermarketach w pierwszej osobie liczby mnogiej. Sprawilo mi to wielka frajde. Chyba gonil ja czas, bo w koncu wymiekla. Ale sprawila, ze po spotkaniu poczulam gorycz upokorzenia i znow zaczal mnie podgryzac ten dawno pogrzebany robak kompleksow oraz watpliwosci. KROWA! Hura, w naszej przychodni zalatwilam dzis zapas anksjolitykow (lekarstwa przeciwlekowe) i narkoleptykow (tabletki nasenne). W Internecie musze sprawdzic ich niepozadane (to znaczy w moim wypadku tak zwane niepozadane) dzialania, dawki smiertelne i jak skutkuja w kombinacji z alkoholem. Nie wiedziec czemu, w swojej ostatniej drodze nie chcialam sie wyrzec sliwowicy. W kazdym razie poczekam jeszcze, by nabrac pewnosci, ze moja choroba jest rzeczywiscie nieuleczalna (Marek mnie pociesza, ze czasami lekarze sie myla, a i cuda sie zdarzaja), ze - tak czy owak - jest to wyrok smierci. I dopiero wtedy przystapie do AKCJI. Tymczasem moge planowac. Juz wiem, co wloze na siebie (ten piaskowy zakiecik od Diesla bedzie wygladal interesujaco nawet na bladym trupie). I jaka muzyke puszcze do sluchawek - stabat mater Dvoraka - quando corpus morietur, fac, ut animae donetur paradisi gloria... Nie zebym wierzyla, ze po smierci trafie do raju, lecz te pasaze sa wrecz ekstatyczne. Ale myslami (co i dla mnie jest dosc dziwne) ciagle wracam do porachunkow z Czempionka. Z tym PARCHEM na twarzy ludzkosci. Absurdalna sprawa. Zamiast szlachetnego wybaczenia (znamy to wszyscy z filmow i ksiazek) zastanawiam sie, jak jej dopiec zza grobu. Naprawde. Czemu wszystko mialoby jej ujsc plazem? A niechze do niej dotrze, ze skoro flekowala innych ludzi (czyli przede wszystkim mnie), skoro krzywdzila ich (i pewnie wciaz krzywdzi), moze ja spotkac cos podobnego. Czemu nie wyslac zatrutej strzaly w postaci esemesa, gdy, niestety, przekazanie mojej choroby jest niemozliwe? Czy to nie byloby sprawiedliwsze i, ze tak powiem, blizsze prawu karmy? uwazasz, dziewczyno, ze nalezysz do WINNERS, a nie LOOSERS, ale to nie tak. pomyslalas kiedys, co stracilas przez to, ze nie bylas dobra dla ludzi? i ile moglas zyskac? zycze ci, zeby cie zarly wyrzuty sumienia, kiedy stwierdzisz na starosc, ze pies z kulawa noga ciebie nie wspomni. Albo po prostu - wygladasz na piecdziesiatke, jestes szkaradna i nawet face lifting od mestaka nic ci nie pomoze. Bingo! Taka wiadomosc od nieboszczki musi zabolec. Wreszcie poszlam na chorobowe. W pracy i tak juz sobie nie radzilam, bylam rozdrazniona, a z braku apetytu - oslabiona, wiec przed oczami robilo mi sie ciemno... Wszyscy pytali, czym zajme sie w domu. Zdrowi kompletnie nie umieja sobie wyobrazic, ze czlowiek moze po prostu zbijac baki, wegetowac i cieszyc sie, kiedy choc przez chwile nic go nie boli. Ech. Po mlodych dziewczynach z agencji widze, jak przeraza je widmo smiertelnej choroby. Bez przerwy pocieszaja mnie, ze wszystko bedzie dobrze, lecz ja mam gdzies te gadanine - wiem swoje. Kiedy czlowiek ledwie przekroczyl trzydziestke, smierc jest czyms potwornie glupim, ale ta choroba chyba mnie wewnetrznie wyniszczyla, oslabila i pozbawila ambicji zyciowych, wiec zwisa mi NIEMAL wszystko. Chce jednego - perfekcyjnie zaplanowac autoeutanazje i wyrownac rachunki z Czempionka. Musze sie jeszcze uporac z kwestia ewentualnych wymiotow. Wazne jest takze, zeby nikt nie znalazl mnie przedwczesnie. dzien d zaczne z samego rana, gdy tylko Marek wyjdzie do pracy. Teraz, kiedy jestem chora, czasem dzwoni kolo poludnia, wiec na wszelki wypadek wylacze stacjonarny i komorke. List do tej gnidy (jesli zdecyduje sie na list) napisze dzien wczesniej. I jeszcze dokladne wskazowki dla Marka, ot, chocby wykaz osob, ktorym powinien wyslac maila z informacja, ze mam to z glowy. Spis zostawie na moim biurku. Zadnych ustalen w sprawie kremacji czy tez miejsca rozsypania prochow, bo kiedy umre, bedzie mi to serdecznie obojetne. Mam tylko nadzieje, ze nie ockne sie w swiecie, w ktorym bede przesluchiwana przez jakas inkwizycyjna, esbecka Bozie. Ojej, chyba naprawde mi odbija. Na marginesie - rozmowy z Markiem to teraz katorga. Kiedy czuje sie kiepsko, towarzystwo drugiego czlowieka meczy mnie, najchetniej bym sie gdzies zaszyla i milczala. Gadamy o filmach, o tym, co nowego w polityce i w pracy, ale nawet ta tematyka kosztuje mnie mnostwo energii; prawde mowiac, nie przejawiam nia zadnego zainteresowania i w zasadzie jedynie slucham. Wolalabym, gdyby Marek dokads wyjechal, oszczedzajac mi zbednej konwersacji. Czuje sie coraz gorzej, niemal caly czas boli mnie brzuch, jestem na skraju wyczerpania. A nocami z powodu dotkliwego bolu plecow budze sie trzy, cztery razy i zazywam tabletki przeciwbolowe. To dosc okropne, gdy inni (w tym moje najfajniejsze przyjaciolki, Eliszka i Klaudia) usiluja mnie pocieszac. Plota niesamowite glupstwa, a ja musze panowac nad soba i cierpliwie wszystkiego wysluchiwac. Najbardziej typowe sa opinie - bez obawy, bedzie dobrze, najwazniejsze, zebys chciala, wtedy wygrasz, na pewno. Slyszac cos takiego, chcialabym zabic, ale tylko kiwam glowa na znak, ze jasne, rozumiem. Kto wie, jakie pocieszajace bzdury bym wygadywala ja, bedac zdrowa i majac przed soba kogos z rakiem. Tfu! Jakze brzydzilam sie tego slowa, zanim stalo sie moim udzialem! Niechby to juz bylo pewne. W oczekiwaniu na wyniki kolejnych badan kazdego ranka dzwonie do laboratorium, ale wciaz niczego nie maja. Straszna nerwowka. Schudlam juz dziesiec kilo. Gdybym byla zdrowa, mialabym powod do radosci, a w tej sytuacji ogarnia mnie przerazenie. Juz tylko leze i odpoczywam, od czasu do czasu probujac cos czytac albo sluchac muzyki. NARESZCIE! Wczoraj przyszly wyniki biopsji. Po bezladnej bieganinie od rejestracji do pokoju pielegniarek na oddziale chirurgii udaje mi sie doreczyc komplet moich papierow na onkologie. Trzy godziny czekania i wizyta u lekarki, ktora powiedziala, ze to tylko CHLONIAK! A wedlug niej chloniak trzustki nie jest czyms szczegolnym. Zaordynowala mi dalsze badania, hospitalizacje i chemie. Moge miec nadzieje na uzdrowienie, moge o tym marzyc i snuc plany, co bede robila POTEM. Samobojcze plany (tymczasem) ida w odstawke. Chyba powinnam sie cieszyc. I tak bedzie, musze tylko odzyskac troche sil. A Czempionka - choc niczego nie podejrzewa - rowniez ma powod do radosci. Przynajmniej na razie. DANIELA FISCHEROVA JEDNOOKA, JEDNOREKA I JA przeklad - Jan Stachowski Opowiesc jest zbiegiem zdarzen, a zdarzenia juz sie zbiegaja jak zglodniale psy. Oto opowiesc o dwoch nadziejach, dwoch nieszczesliwych milosciach i dwoch dziwnych imionach. Ciotka Malena dostala na chrzcie imie Amalaine. Ojciec Libanczyk odszedl, nim wyschla na niej woda swiecona, a porzucona czeska matka utknela w biednej, karkonoskiej wiosce. Po arabsku amalaine znaczy podobno dwie nadzieje, co urzeklo mnie juz w dziecinstwie. Nadzieja nie umiera, a jesli nawet - niczym wanka wstanka - pojawia sie druga. Poza ciotka Malena nie znam nikogo, kto tak surowo obszedl sie z nadzieja. Gdy mialam dwadziescia lat, spotkalam na prywatce mezczyzne. Jak zagluszarka stlumil wszystkie sygnaly wysylane w moim kierunku przez innych. -Plonny - przedstawil sie, podajac reke. Zamurowalo mnie. -Slucham? Pan caly czas plonie? - spytalam filuternie. Chyba byl zaskoczony. -Nigdy bym na cos takiego nie wpadl. Sprawa wyglada duzo bardziej prozaicznie. Zdaje sie, ze Plonni stanowili czesc rodu zyjacego w gorach, gdzie grunty sa marne. W dolinie, na urodzajniejszej ziemi, mieszkali Zyzni. Nie znam nikogo mniej plomiennego. Jan Plonny przypominal mi popiol - ostygly, bialy, delikatny. Docenial milczenie i zyl sam. Ze wszystkich nauk na swiecie najglupsza jest amorologia, dyscyplina usilujaca ustalic powody, dla ktorych ludzie sie zakochuja. Milosc nie zna regul i zawsze rozbija bank. Bedac dziewczyna calkiem niebrzydka, nie narzekalam na brak flirtow i amantow. Tymczasem od siedmiu lat lokowalam swe uczucia w ziemistym, malo zabawnym mezczyznie, ktory za nic nie chcial wpasc w moje objecia. Od czasu do czasu skladalam mu wizyte we wzorowo wysprzatanym mieszkaniu. Wysluchawszy nowinek z branzy - byl muzealnikiem, a nowinki liczyly sobie tysiace lat - popaplalam chwile wesolo i wychodzilam. Noca po tamtej prywatce mialam proroczy sen. Jestem na golym szczycie, wokol pniaki i uschle drzewa, przygnebiajace szczatki umarlego lasu. Nagle jeden pien staje w wysokim, przezroczystym ogniu. Nie czuje strachu. Wiedziona jakas zachlanna ciekawoscia widze, jak zajmuja sie kolejne, pozoga sie rozprzestrzenia, chwile potem plone tez ja. Plomienie buchaja az w niebo, a ja boje sie tylko przebudzenia. Ciotka Malena znienawidzila milosc. W biednej, gorskiej wiosce, ktora rodzila male ziemniaki oraz zachlanne, skape pokurcze, wyrosla libanska pieknosc. Smukla jak cedr, lsniace czarne oczy, wysoka jak wysokie ce. Ponoc mogla miec kazdego, ale Malena nie chciala nikogo. Majac trzydziesci piec lat, stracila glowe dla mlodziutkiego chlopca. Rodzina ozenila go pospiesznie z jednooka dziewczyna, byle tylko odczynic urok sniadej czarownicy. Malena przeklela go i w szopie, posrod jazgotu gdaczacych kur, podciela sobie zyly. Gdy ja znaleziono, wdala sie juz gangrena. Amputowano jej prawa reke. Od tamtej pory zyla sama i nie cierpiala wszystkich, procz mnie. Do tej wsi jezdzilam na wakacje. Nazywalam Malene ciocia, choc nie bylysmy spokrewnione. Nie przejmujac sie tym, ze mam dopiero piec lat, opowiadala szalone historyjki, ktore zawsze konczyly sie zle. Stalam sie jej ulubienica. Twierdzila, ze odziedzicze po niej wszystko, tylko blagam, nie spraw mi zawodu. Beztrosko przyrzeklam. Kochalam ja, przedkladajac czas spedzony z ciotka nad swawole z rowiesnikami. Zima pisala do mnie dlugie listy. Lewa reka nauczyla sie nawet rabac drewno, lecz pisanie przychodzilo jej z trudem. Kazdy list mial naglowek setencje. Koslawym pismem uposledzonego dziecka gryzmolila patetyczne zdania - kto milosc zdradzi, nie jest jej godzien! czy milosc to pozar, lecz nie masz przed nia ucieczki! Wtedy nie umialam jeszcze czytac, a rodzice nie dawali mi tych malo optymistycznych wskazowek. Jest zwiedla, przemoknieta jesien. Ile mamy lat? Ja dwadziescia siedem, Plonny piecdziesiat trzy, Malena pewnie okolo siedemdziesiatki. Przestalam jezdzic w Karkonosze, wiec niemal o niej zapomnialam. Jeszcze przez dwie zimy przysylala mi swoje setencje, po czym zamilkla. Nie widzialysmy sie pietnascie lat. W moim zyciu zjawil sie sympatyczny chlopak. Wprawdzie nie przyprawia mnie o drzenie serca, ale zawsze to jakas perspektywa. Musze tylko jakos zakonczyc ow nigdy nie napisany rozdzial z panem Plonnym. Co za dziwna wiez. Jakze malo mamy wspolnych tematow. Owszem, pamietajac o moich urodzinach czy imieninach, wrecza neutralne, drogie prezenty, ale nie flirtuje ze mna. Nie laczy nas zadna zazylosc. O sobie mowi nader skapo, utrzymuje, ze nie ma o czym. A jednak ta milosc tkwi jak drzazga, przeszkadzajac mi w normalnym zyciu. Kolejny z tych nijakich wieczorow. Konwersacyjne tematy zostaly przerobione do ostatniego, a we mnie jak zawsze umacnialo sie przekonanie, ze juz dawno powinnam byla wstac i wyjsc. Chcialam jednak dac mu ostatnia szanse, sledzic bacznie sejsmike tej tesknej twarzy w nadziei, ze... -Chce pan uslyszec nowinke? Chodzi o mnie. Z trudem uniosl ciezkie powieki. -Chyba wyjde za maz. Ani sladu dobrze zamaskowanej bolesci, ani sladu wewnetrznego rozdarcia. -Moje gratulacje. A kiedy? Wychodzac, szczebiotalam jak zwykle, zraniona i wypelniona bolem po sam brzeg. Do jego skrzynki pocztowej wrzucilam karteczke - nigdy juz nie przyjde. Nastepnego dnia przyjelam oswiadczyny i zagrzebalam sie w poscieli. Z tepego, dziennego snu budzi mnie telefon. -Mowi Slabakova. Ewuniu, to ty? Pamietasz, Ewciu, Slabakova, ta od bociana! Przychodzilas do nas popatrzec na bociana! Nie rozumiem ani slowa. -Ciotka Amelia umiera. Nawet ksiadz byl juz u niej. Ona nic nie chce, tylko ciebie zobaczyc. Wypisalam ci pociagi z Pragi. Moze ciotka dozyje twojego przyjazdu. Wezwanie jest tak nagle, ze nie zdobywam sie na sprzeciw. Notujac godziny odjazdow, obiecuje zlapac najblizszy pospieszny. A wiec oni mowia na nia Amelia! Gnusnym, karkonoskim pokurczom nie chcialo sie zapamietac imienia Amalaine. Jestem w drzwiach, kiedy telefon dzwoni znowu. Slabakova od bociana obiecala tez sprawdzic polaczenie autobusowe. -Ewo? Mocne uklucie w piersi. Plonny dzwonil do mnie nader rzadko, zazwyczaj kiedy musial (chcial!) odwolac spotkanie. -Zmartwila mnie ta karteczka. Przykro mi, jesli pania zawiodlem, chociaz nie wiem - w jaki sposob. Odretwiala, stoje ze sluchawka przy uchu. Serce wali mi az w gardle. -Ewo... Niech pani sie tak latwo nie rozstaje z ludzmi. Kiedy czlowiek sprawi komus zawod, placi nawet przez cale zycie. Dlatego nie mowie do widzenia. Jedno ziemiste westchnienie i koniec. W podrozy mysle tylko o tej rozmowie. Czym bylo owo mistyczne gledzenie? Przeprosinami czy pretensja? Czyzby chcial powiedziec, zebym sie z nim nie rozstawala, abym trwala w tym, czego nie bylo i nie ma, bym zmarnowala sobie zycie dla daremnej nadziei? Nie, klamka zapadla, jest juz za pozno. Niemal zapomnialam o Malenie. Kiedy Slabakova wita mnie na przystanku posrod pol, okolice zaczyna spowijac zmierzch. -Ciezka sprawa z ta ciotka. Mysmy probowali jej pomoc, ale czy z nia jest jakas gadka? Moj chlop chcial narabac drewna na zime. Dobra. Po dwoch godzinach rabania zaczela sie drzec jak opetana - pomocy, pomocy! Niby ze on chce ja zatluc siekiera! Nikomu nie wierzy. Biedaczka, w domu ma sam szmelc, ale w kolko powtarza, ze chcemy ja okrasc. Nawet proboszcza nie chciala wpuscic, bo ponoc to przebrany zlodziej. Odwraca sie do mnie i wtedy widze, ze ma jedno oko, drugie jest blizna po jakims urazie. -Jak zabraklo jej drewna, zaczela palic krzeslami, szafami, ubraniami, po prostu wszystkim. Ktoregos razu przychodze, a ona wrzuca do pieca buty! Powiedzialam - kiedys sie tu spalisz. Zostawila tylko swoje lozko. Przepraszam, ze tak mowie o twojej ciotce, ale ona od zawsze byla zwariowana. Puka w okno na parterze. -Mala! Mala, spisz? Przyjechala twoja dziewczynka! Libanska pieknosc siedzi w lozku, oparta o poduszke. Jest wymizerowana, papierowa skora opina kosci policzkowe. Na spierzchnietych wargach rownie spierzchla szminka. Nadal ma olsniewajaco biale zeby, ale wlosy juz niemal wypadly. Oczy jak u nocnego drapieznika. W milczeniu swidruje mnie nieprzyjaznym spojrzeniem. -Ciebie nie znam! - burczy po chwili, nieufnie obracajac w palcach moj plastikowy dowod osobisty. - To naprawde ty? Piec jest pusty, w chalupie panuje wilgotny chlod nocy. Slabakova nawet nie weszla, jestesmy tylko dwie. -Jasne, ze to ja, ktoz by inny? Ciociu, jak sie czujesz? -Jutro bede w piekle - oznajmia rzeczowo, po czym wskazuje dlonia miejsce obok siebie. - Siadaj! Juz ja sie dowiem, ktos ty zacz! -To co chcesz zobaczyc? Karte tramwajowa? -Zamknij sie. Teraz chce spac. Zamyka oczy i zaraz slysze nieudawane posapywanie. Z braku jakiegokolwiek krzesla siedze na twardym skraju lozka, zastanawiajac sie, dlaczego sie tu znalazlam. Byc moze skapa wioska chce, zebym oplacila pogrzeb. Nagle Malena otwiera oczy. -Gruba jestes. Dawniej byla z ciebie chudzina, nawet drozdzowka ci sie nie miescila. Przyszlas krasc? -No co ty, ciociu! -Nie musisz krasc. Jak tylko na to zasluzylas, odziedziczysz wszystko i bedziesz sobie zyla jak krolowa. Nie przelewa mi sie, wiec nachodzi mnie mysl, za ile mozna sprzedac chalupe w gorach. Nie, przeciez to jakas bzdura, nie jestem jej krewna. Ciotka z trudem siada. Ma na sobie nowa, czarna bluze od dresu, a na szyi krzywo przyszyta, starodawna koronkowa kryze. Dumnie stuka sie w piers. -To przyszykowalam sobie do trumny. Bez obaw, przeze mnie sie nie wykosztujesz. Wsuwa koscista dlon pod bluze, skad wyciaga koperte, opakowana w folie i sciagnieta gumka od weka. Nie wierze wlasnym oczom. Prawdziwy testament na firmowym papierze, na dole pieczatka i podpis notariusza. Nie mam pojecia, jak to zalatwila. Zgodnie z testamentem jestem jedyna spadkobierczynia, szacunkowa wartosc mienia to milion. -Ale tylko pod warunkiem, zes mnie nie zawiodla! - wpycha koperte na powrot za pazuche. - Bo inaczej przepedze cie z golym tylkiem! Juz wkrotce wyglodniale psy opowiesci beda walczyly o zdobycz. Pies nadziei, pies rozsadku, pies milosci. A potem machna ogonami, rozrzuca iskry i wszystko zmieni sie w popiol. Gorska noc szczypie az w kosci, wiec otulam sie plaszczem. Jestem tu prawie osiem godzin, a ciotka wciaz twardo spi. Czuje sie jak w pulapce. Dom jest straszliwie ogolocony, dom, ktory juz niemal nalezy do mnie. Chcialabym odczuwac do Maleny wdziecznosc, lecz jest mi zbyt zimno. Poza glodem, pragnieniem, okropnym zmeczeniem i chlodem nie czuje juz niczego. Okolo trzeciej lapia mnie dreszcze. Wiem, ze musze napalic, bo inaczej zamarzne. W pustej spizarni znalazlam kilka ogromnych, cuchnacych myszami pudel. Rozrywam je i wpycham do pieca. -A ty czego ganiasz jak kot z pecherzem? Malena budzi sie w ciagu sekundy. Patrzy na mnie, jakby nigdy nie spala, jakby wcale nie zamierzala umrzec, jakby prowadzila zlosliwa gre. -Szukam zapalek, ciociu. -Daj se spokoj i chodz tutaj. Teraz opowiesz mi wszystko, tylko gadaj prawde! Meza masz? -Nie, ale slub za miesiac. -Z milosci? -Nawet nie. -No to dlaczego? Musisz? -Nie musze. Typowe malzenstwo z rozsadku. -Cooo?! Rozmowa jest tak absurdalna, ze ogarnia mnie czarny humor nocy. -No... chcialam innego, ale nie wyszlo. Po prostu pech, ciociu. Z miloscia klops, zwyciezyl rozsadek. Malena wali koscista reka w sciane - -Czys ty glupia? O Boze, zawsze sie balam, ze idiotka z ciebie wyrosnie! Nareszcie znalazlam zapalniczke, karton plonie jak wiechec. Nie moge sie nasycic widokiem plomieni. Siedze w kucki przy piecu, podczas gdy ciotka oklada mnie piesciami po plecach - -Jesli to zrobisz, zmarnujesz sobie cale zycie! Tak jak on z ta jednooka! Bedziesz sie dreczyc tak samo, jak on! Czeka cie tylko rozpacz! On tez rozpacza. Bedzie was dwojka. I dobrze wam tak! -Ciociu, nie krzycz! Przysune cie blizej ciepla. Prosze, lez spokojnie. Wytezywszy wszystkie sily, przesuwam skrzypiace lozko pod piec. Spod koca stercza nogi ze stwardnialymi czarnymi paznokciami, ktorych juz od tygodni nikt nie przycinal. Malena zawodzi niczym wieszczka - -Oboje pojdziemy do piekla! On za to, ze mnie zdradzil, a ja za moje przeklenstwa. Przeklelam go, zeby juz nigdy nie kochal innej. A przeklinanie to grzech! Wychudzone cialo opadlo na brzeg lozka. Owijam jej ramie wokol swojej szyi. -Przytrzymaj sie, ciociu. Spokojnie, podniose cie. Dotykamy sie dzisiaj pierwszy raz. Trzyma mnie kurczowo, podczas gdy ja uklepuje poduszke przesiaknieta potem i zapachem starosci. Kiedy nasze glowy znalazly sie jedna obok drugiej, na jej twarz wypelzl usmiech. I z lobuzerska mina dzieciaka, ktory chce splatac figla, szepcze - -Jednookiej tam z nami nie bedzie. Ona pojdzie do nieba! Zasypia w ulamku sekundy. Usiadlszy na kawalku tektury, przyciskam plecy do goracych kafli. Wydzielaja kojace cieplo, a we mnie taje gruby sopel lez. Naraz zal mi wszystkich. Staruszki wierzacej w smierc ukochanego chlopca, ktory musial sie ozenic z jednooka. Samotnej w niebie jednookiej. No i mnie. Wyjde za maz bez milosci i przez cale zycie bede sie zadreczala... W polsnie widze Amalaine taka, jaka znalam dawniej. Jest piekna niczym piesn nad piesniami. Doklada do pieca, zebym nie marzla... Nagle od iskry zajmuje sie dom. Wiem, powinnam uciec, lecz ja chce plonac, chocby jeszcze ten jeden jedyny raz... -Zawiodlam sie na tobie! - mowi ciotka. Ale moze mi sie to tylko przysnilo? -A wiec Amelka ma juz to za soba, wieczny odpoczynek racz jej dac, Panie. Slabakowie przyszli o piatej nad ranem. Ciotka nie zyla, ja spalam na podlodze. Praktyczni gorale zrobili, co nalezy, i dopiero wtedy zbudzili mnie, mowiac, zebym sie pozegnala. Malena byla w czarnym wiskozowym kostiumie, na glowie czarny kapelusik. -Przeciez nie polozymy jej do trumny w dresie, co nie, Franek? - westchnela Slabakova. Jej maz jest tlustym prymitywem. Ziewajac, drapie sie po owlosionym brzuchu. A wiec tak wyglada idol, z powodu ktorego slicznotka poszla do piekla. -Pani Slabakova, ciocia pod bluza miala koperte... taka zawinieta w folie. Co sie z nia stalo? -Koperte? - zasepila sie. - Nic nie wiem o zadnej kopercie. A ty? -Pod bluza byla gola - powiada Slabak. - Niby co mialo byc w tej kopercie? -Czekaj no! Kiedysmy przyszli, strasznie smierdzialo od pieca. Wzielam pogrzebacz, a tam plastikowe skwarki! Pomyslalam wtedy - oj, kobieto szalona, co ty, plastikiem palisz? Chyba zrobila to dla ciebie. Bo wiesz, my, gorale - ludzie przywykle, ale tobie pewnie bylo zimno, co? Zawiodlam i moj dom splonal w piecu. -Ewo, zbieraj sie. Moj chlop podrzuci cie na pociag. Co z klepsydra? Mam cie wymienic jako krewniaczke? -Nie. Tak naprawde nic nas nie laczylo. Sen sprawil, ze jestem potwornie otepiala, nie wiem nawet, co czuje. Gdy Slabak poszedl po samochod, spytalam jednooka kobiete - -Jak ciocia traktowala pana Slabaka? -Ech... Mali nikt nie przypadl do smaku, nigdy. Tylko o tobie mowila dobrze, bylas jej wielka nadzieja. Jak zescie przestali tu przyjezdzac, trabila po wsi, ze kiedys przyjedziesz, a ona zapisze ci chalupe... - machnela reka. - Czasem byla dla mnie chamska, ale Franka miala gdzies. -Nieprawda. Cale zycie go kochala. Zdumiona Slabakova najpierw marszczy czolo, potem wybucha smiechem - -Mowisz o Janku, moim pierwszym mezu! To bylo malzenstwo z rozsadku. Nie ukladalo sie nam, wiec po pol roku zesmy sie rozwiedli... Nie widzialam go juz kupe lat. O tak, Amelka niezle namieszala mu w glowie! Nawet nie wiem, co z nim... Biedny Plonny. IRENA DOUSKOVA PO RAZ TRZECI TEGO DNIA przeklad - Tomasz Grabinski -Nie wyglada pani na wariatke.-Bo nia nie jestem. Mam nadzieje... Z drugiej strony, kto tak wyglada? -Moglaby sie pani zdziwic. -Naprawde? Jest pan w stanie to poznac? -Mam nadzieje. Naturalnie, nie na pierwszy rzut oka, o ile to pania interesuje. Przynajmniej z reguly tak jest. -Moge? -Nie. Tu sie nie pali. -Nie szkodzi. To ja zaczne. Opowiem o wszystkim, co sobie przypomne, tak, jak mi to przyjdzie do glowy, dobra? To chyba nie zawsze bedzie istotne. -W porzadku. -Jechalismy autem, w dwa auta. W jednym ja i moj maz, w drugim nasi przyjaciele, tez malzenstwo, i jeszcze trzecia para malzenska, oni siedzieli na zmiane u nas i u nich. A zatem - ja i Dawid, Witek z Marketa i Milan z Hana. Byla polowa maja, cieplo, pieknie, wszystko pachnialo. Cieszylam sie juz od dluzszego czasu na ten wyjazd, ale pozniej nagle, na kilka dni przed nim, moje odczucia kompletnie sie zmienily. Nie wiedzialam - dlaczego, nie bylo to racjonalne, ale ni stad, ni zowad nie mialam w ogole na te podroz ochoty. Taka mila perspektywa, tydzien bez obowiazkow, bez dzieci - wszyscy mielismy dzieci, ale jakos to zalatwilismy. Kilka wiosennych dni w Prowansji, w przepieknym miejscu i w milym towarzystwie... Mimo to nagle, nie wiadomo dlaczego, nie chcialo mi sie. Najchetniej zostalabym w domu, ale to juz bylo niemozliwe. Nie powiedzialam o tym nikomu, jeszcze pomysleliby, ze mi odbilo. No i pojechalismy. W spokoju, mozna by powiedziec. Nie zastanawialam sie juz nad swoim dziwnym nastrojem. Po raz pierwszy scierplam gdzies w Bawarii, kiedy Witek w aucie przed nami przejechal kota. -Czarnego? -Nie wiem, juz nie pamietam. To wazne, czy robi pan sobie ze mnie zarty? Ale pozniej bylam juz do niczego. Wzielam jakies pismo, ktore walalo sie w aucie, i przez chwile czytalam. Trafilam akurat na opowiesc faceta, ktory przeszedl operacje serca. Opisywal ja dosc szczegolowo, swoje wrazenia i wszystkie odrazajace szczegoly. Do tego, naturalnie, kolorowe zdjecia. Kiedy przeszedl operacje, lekarze stwierdzili, ze cos tam zrobili nie tak i musieli go znowu zoperowac. Po prostu ohyda. Ja takie rzeczy zle znosze, wie pan. -Chyba jak kazdy. -Tak, chyba tak, ale przez dlugi czas bylam w zlym nastroju. Choc wlasciwie nie wyrazam sie precyzyjnie - po tym przejechanym kocie bylo to juz po raz drugi, kiedy strach mnie oblecial. Moge tez powiedziec, ze pustka, jakas ogromna... totalna pustka. To jednak niczego nie zmienia, jesli wie pan, co mam na mysli... -Tak, mowi pani o smierci. -Przejechalismy przez Niemcy, Francje, raz gdzies przenocowalismy i obejrzelismy po drodze pare miast, a nastepnego dnia cali i zdrowi dotarlismy do Prowansji. Odnalezlismy miasteczko, w ktorym mielismy mieszkac, i dom, w ktorym mielismy zarezerwowane pokoje. Stal na przedmiesciu. Same male, schludne domki w poludniowym stylu, ochrowe fasady, ciemne zaluzje... Podworka, ogrody, wszystko kwitnie, blekitne niebo, wiem, jakzeby inaczej, ale rozumie pan, blekitne. Bez zadnej chmurki. Choc... teraz sobie przypominam, ze wlasnie kiedy dojezdzalismy, w ciagu minuty wszystko poczernialo, zaczelo lac i rozpetala sie szalona burza. W Czechach nigdy czegos takiego nie przezylam. -I to bylo po raz trzeci? -Co? Aha... Nawet nie wiem, przestalam juz liczyc. Zreszta po chwili bylo juz po wszystkim i znow wyjrzalo slonce. Powital nas taki starszy pan, mily, wesoly... Nawet juz dokladnie nie wiem, jak wygladal, pamietam tylko, ze mial geste brwi, calkiem ciemne, choc tak w ogole byl juz siwy. Takie ciemne, geste brwi, zrosniete nad nasada nosa, ktore przypominaly ptasie skrzydla. I takie duze ciemne oczy, niemal bez bialek, tak duze, ze z daleka wygladaly raczej jak... jak... -Jak otwory? -Tak. Wiem tez, ze mial takie dziwne imie, nie francuskie, ale raczej wloskie, cos w rodzaju Morta... albo Morte... chyba Mortifero, ale dokladnie juz panu nie powiem. Bardzo nam sie podobal jego dom, kazda para miala swoj pokoik, a na dole byla wspolna kuchnia i duzy pokoj, salon, jak mowia Francuzi. Na dworze w ogrodku mielismy do dyspozycji solidny, dlugi stol, a przy nim lawki. Naturalnie, mielismy osobne wejscie, pan Mortifero mieszkal w innej, oddzielnej czesci domu. Od razu poszlismy na zakupy i cali szczesliwi zaopatrzylismy sie w mase bagietek, serow i oliwek, a przede wszystkim w zapas wina. Wieczorem rozpakowalismy to wszystko na dworze, na tym solidnym stole. Pan Mortifero przyszedl do nas, pytajac, czy moze na chwile sie przysiasc, i przyniosl butelke wina - na powitanie. Bylismy w bardzo dobrych nastrojach, on rowniez sprawial wrazenie zadowolonego. Kiedy zaczelo robic sie ciemno, pojawily sie nietoperze - dowod na to, ze bylo tam czyste powietrze i spokoj - uslyszelismy tez nawet sowe, czy co to tam bylo. Nic podobnego nie slyszalam od dwudziestu lat, ostatni raz chyba u babci w poludniowych Czechach, w wieczor tuz przed smiercia dziadka, dlatego to pamietam. No, to chyba nie jest wazne. Z panem Mortifero gadalismy o tym i o owym, spytalismy go tez, czy w jego czesci domu jeszcze ktos jest, bo mamy wrazenie, jakby zza zaslony ciagle ktos na nas patrzyl. Od razu nam to wytlumaczyl. Mieszkal z zona, stara, sparalizowana pania na wozku, ktora nie miala niczego zlego na mysli, po prostu potrzebowala jakiejs rozrywki, wiec obserwowala zza zaslony, co dzieje sie na zewnatrz. Chyba wstydzila sie pokazac. Pozniej jeszcze wiele razy zauwazalismy jej koscista reke. I przenikliwy wzrok, ale ten raczej tylko czulismy na sobie. Czlowiek po prostu poznaje, kiedy ktos go obserwuje, nie musi nawet go widziec. Wlasciwie to chcialam powiedziec, ze bylo nam bardzo fajnie, siedzielismy w dobrym nastroju i rozmawialismy jeszcze dlugo w noc. W ciepla, prowansalska noc, pelna gwiazd. -A sny? Co sie pani snilo? -Nie wiem, naprawde juz nie wiem. Za to jestem pewna, ze tamtej nocy wszyscy, mam tu na mysli naturalnie wszystkich, ktorzy byli z soba, kochali sie. -Moze i pan Mortifero z zona. -Ale z pana cynik! Chociaz, moment, teraz, kiedy pan o tym wspomnial, mam wrazenie, ze chyba jednak wiem, co mi sie snilo. Mysle, ze snili mi sie wlasnie oni. -Naprawde? A co? Co sie pani o nich snilo? Co robili? -No... nic. Oni wlasciwie w ogole nic nie robili. I nic nie mowili. Tylko stali i patrzyli - na mnie. To znaczy na nas, ale Dawid ich nie widzial, bo... bo, krotko mowiac, byl na gorze. No a pozniej, pozniej zasnelam jak kloda. -Moment... Przeciez pani juz spala. Mowila pani, ze to byl tylko sen. Czy tez moze jednak nie? -No jasne, naturalnie. Ma pan racje. Oczywiscie, ze to mi sie snilo. A poranek, poranek byl fantastyczny, naprawde fantastyczny. Tuz po sniadaniu poszlismy na piechote do miasteczka - by porzadnie mu sie przyjrzec. Piekne miasteczko, bardzo ladne. Platanina waskich uliczek, stare domy, odpowiednio zapuszczone, wie pan, z patyna, zadne wypolerowane Niemcy. Gotycka katedra, klasztor, kostnica... W klasztorze kompletna cisza, a powietrze bylo przesiakniete zapachem cmentarza. Nie wiem dokladnie, jaki kwiat wydziela taki zapach, chyba krzew mirtu... Ale wszedzie bylo go pelno. I spokoj, kompletny spokoj. Nie tylko w klasztorze, cale to miasto bylo jakies wyludnione, puste, pochowane za zaslonietymi zaluzjami. Slonce bowiem okropnie palilo, akurat byla niedziela, wszyscy chyba odpoczywali. Tylko przed restauracja na rynku siedzialo kilku sniadych, pomarszczonych dziadkow, a poza tym nic wiecej, nigdzie zywego ducha. Tu i owdzie wynedznialy pies. Cisza, spokoj. Prawde mowiac, az za bardzo. Nie bylo to dla mnie mile. Wlasciwie to wcale. Ogarnelo mnie takie blizej nieokreslone przygnebienie. Troche jak we snie. Nigdy nie rozumialam, jak i dlaczego duchy moga straszyc tez w poludnie, ale wtedy to pojelam. Powiedzialabym, ze teraz jest to juz dla mnie jasne. W tym miasteczku nam sie podobalo, ale za duzo sobie nie pogadalismy. Zmeczenie po podrozy, slonce i pewnie tez to, ze wieczorem za duzo wypilismy. Po prostu wszystko naraz. Wrocilismy do domku, tylko tak, by troche sie ogarnac. Nie moglismy sie dogadac, co bedziemy robic po poludniu, kazdy mial inne pomysly i troche sie poklocilismy. W koncu sie rozdzielilismy. Czesc pojechala autem do Awinionu, czesc wypozyczyla rowery, a my z Dawidem postanowilismy, ze pojdziemy na spacer. Nie do miasta, ale w druga strone. I poszlismy. Domki i ogrody ciagnely sie jeszcze dlugo, pozniej powoli ich ubywalo, przeszlismy przez mostek nad potokiem, a dalej byla juz tylko dolina, laki i rzadki las, droga sie zwezala - wreszcie skaliste zbocza po obu stronach. Przepieknie. Ten krajobraz wydawal mi sie znajomy, z kazdym krokiem coraz bardziej. Chodzilo mi po glowie, jak to jest mozliwe, w zyciu przeciez nie bylam w Prowansji... To wrazenie stopniowo narastalo. Czulam, co bedzie za kolejnym zakretem. Zdalam sobie sprawe, ze znam to wszystko, chyba skads z dziecinstwa... I jeszcze cos - kwiaty, drzewa i skaly dookola - to wszystko bylo takie samo, ale wieksze. O wiele, o wiele wieksze. Przedziwne wrazenie. Poznawalam droge i wszystko wokol niej, ale widzialam to w powiekszeniu. Nie moglam sobie tylko przypomniec, gdzie konczy sie ta droga, choc przeciez musialam to wiedziec, nie? Stawalo sie to coraz bardziej nieznosne, ale nic nie powiedzialam, jak zwykle. Znam Dawida, uznalby mnie za wariatke i niczego by nie zrozumial. W koncu i on mial juz dosc spaceru, wiec ruszylismy z powrotem. Reszta jeszcze nie wrocila. Bylo juz pozno po poludniu, niemal wieczor. Postanowilismy, ze pojedziemy kawalek autem i zjemy dobra kolacje. Slonce juz tak nie palilo, ale swiatlo jeszcze ciagle bylo niezmiernie ostre. Krajobraz w Prowansji jest bogato uksztaltowany, pagorkowaty. Wzgorza nagie i porosniete drzewami oliwnymi, sosnami i winorosla. Kamienne murki wzdluz drog i posrodku ostrych stokow. Niemal biblijny krajobraz - przynajmniej tak go sobie czlowiek wyobraza - wie pan, o czym mowie. Sto albo tysiac lat to zaden okres, a terazniejszosc to jak kozuch w kawie. Tylko taka cieniutka warstwa na samym wierzchu. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale te poludniowe regiony budza we mnie dziwne, sprzeczne uczucia. Cale to swiatlo, slonce, roslinnosc, mieszanina oszalamiajacych zapachow i te prastare siedziby w krainie zamieszkanej od niepamietnych czasow - wszystko to - z jakichs powodow - wzbudza we mnie poczucie przemijania. Wlacznie z moim wlasnym. Przyjezdzam z wrecz dzika radoscia i po paru dniach, a czasem godzinach, ze strachu juz ledwo co poruszam nogami. A gdyby ktos mnie spytal, o czym mysle, to odpowiedzialabym jednoznacznie - o smierci. Chcialam, zeby ktos mnie spytal. W takich chwilach potrzebowalam o tym porozmawiac, ale milczalam. Rozumie pan, po roku pelnym pracy, klopotow, wlasnie na urlopie - bo kiedy indziej czlowiek ma szanse, by znalezc sie w takim miejscu? - mowic o smierci, trwodze, pustce bardziej namacalnej, niz w jakimkolwiek innym momencie... Rozumiem, ze to jest niemozliwe. Po prostu niemozliwe. Moj maz zawsze tego nie znosil i nawet mu sie nie dziwie. Jest normalny. Nie rozumie, nie potrafi pojac, jak cos takiego moze czlowiekowi przyjsc w ogole do glowy, a zwlaszcza w tak milej sytuacji, na urlopie, o ile nie jest kompletnie pomylony. Trudno mu sie dziwic. I dlatego siedzialam cicho. Nie powiedzialam, ze czuje sie dziwnie i o czym mysle. I tak potraktowalby to co najwyzej jako atak na siebie, a tego nie chcialam. -Minelismy pare starych wsi, porozrzucanych na wzgorzach, gdzie nie bylo zadnej restauracji ani knajpki. W koncu dotarlismy do miasta. Przejechalismy przez nie najpierw autem, myslac, ze zatrzymamy sie na rynku, gdzie pewnie bedzie pare lokali. Objechalismy je jednak jeszcze raz, potem drugi, calkiem powoli, ale nie udalo nam sie odnalezc zadnego rynku. Nic, co mozna by nazwac takim slowem. Jedna ulica przechodzila w druga, a ta z kolei w nastepna, albo tez byly slepe i musielismy nawracac. Krecilismy sie ciagle po tych samych miejscach, jak w labiryncie. Niekonczaca sie platanina ulic i uliczek, ale zadnego rynku, nigdzie zadnej restauracji ani kawiarni. A przynajmniej zadnej otwartej, o ile dobrze zauwazylismy. Nie chcielismy sie tak od razu poddac. Na dodatek bylismy juz bardzo glodni. Zostawilismy auto na parkingu przy parku i udalismy sie do tego labiryntu, tym razem juz na piechote. Przeszlismy przez cale miasto, pozniej jeszcze raz i znow przekonalismy sie o tym samym. Ze tu po prostu nie maja rynku. Znalezlismy sad, policje, liceum, kilka innych szkol, szpital i cmentarz... W koncu wrocilismy do auta. To miasto po prostu nie mialo zadnego centrum. Pojechalismy dalej i nie musze panu mowic, jak sie czulam. -Jak we snie? -Tak, jak we snie. Wjechalismy ponownie na kamieniste wzgorza i wracalismy okrezna trasa. Po drodze natrafilismy na jeszcze jedno interesujace miasteczko ze starym kosciolem i kamiennymi murami. Tam tez nie bylo gdzie zjesc. Po prostu nie bylo nam to pisane. Jednak i tak sie zatrzymalismy i poszlismy jeszcze sie przejsc. Portal wspanialego kosciola zdobily cenne gotyckie reliefy - kilkadziesiat postaci juz od ponad pieciuset lat tanczylo na nich dziki danse macabre. Cos niespotykanego. Pozniej znalezlismy o nim tez wzmianke w naszym przewodniku. A na poteznej bramie miejskiej w poblizu kosciola zachowal sie zabytkowy zegar sloneczny. Wskazywal wlasnie siodma, kiszki juz nam graly marsza z glodu. Mimo to weszlismy jednak jeszcze na wzgorze, na ktore zwrocil nasza uwage niepozorny drogowskaz przy bramie. Byl to wlasciwie ogrod czy tez park, wznoszacy sie tarasowato wprost z centrum miasteczka. W bujnych zaroslach skrywaly sie tam resztki antycznych budowli, chyba dawnego akweduktu, schodow i roznych altanek. Na gorze, tuz pod wierzcholkiem, znajdowalo sie zrodlo, stad ten akwedukt. Napilismy sie wody, nacieszylismy wzrok piekna panorama i powoli znow udalismy sie na dol. Mniej wiecej w polowie drogi minelismy mloda kobiete, na oko w moim wieku, tak okolo trzydziestki. Spojrzala na mnie. To byl tylko moment, musielismy minac sie na tych waskich, antycznych schodach i w tej chwili spojrzala mi w twarz. Jakby wiedziala o mnie wszystko i chciala mi cos bardzo waznego powiedziec. Jakby swoimi przenikliwymi, czarnymi oczami chciala mi cos wypalic wprost do mozgu. Ale co? Jak juz powiedzialam, byl to zaledwie moment, lecz mimo to pamietam jej twarz, blada, wrecz nienaturalnie biala, geste, ciemne wlosy i czarne oczy. Wlasciwie byla do mnie podobna, ale tylko z zewnatrz, bila z niej jakas potezna, nieskrepowana sila, ktora czlowieka wrecz przeraza. Dlugo jeszcze nie potrafilam sie otrzasnac po tym spojrzeniu. Czuje je nawet teraz, po kilku latach. Tym razem juz sie poddalismy i pojechalismy z powrotem. Kiedy opuszczalismy miasto, zauwazylam, ze zegar sloneczny wskazuje szosta, ale nic juz nie moglo mnie zaskoczyc. Wszyscy siedzieli w salonie. Jedlismy resztki gumowych bagietek z poprzedniego dnia i sery, pilismy wino i dzielilismy sie swoimi wrazeniami. Wczesniej bylam glodna, ale teraz nagle kompletnie przeszla mi ochota na jedzenie. Zle sie czulam. Krecilo mi sie w glowie, nogi sie trzesly, ale nie potrafilam usiedziec na miejscu. Cos mi nakazywalo wstac i chodzic. Nerwowo spacerowac tam i z powrotem. Kompletnie przestalam mowic, a pozniej tez zle mi sie oddychalo. Wszystko mnie uwieralo i dusilo, nie dalo sie tego wytrzymac. Tracilam kontrole nad swoja glowa, czesciowo tez nad cialem. To bylo straszne. Przypominam sobie jedna jedyna mysl, ktora powoli wynurzala sie z tego piekla, by po chwili kompletnie nade mna zapanowac - zniknac stad, do domu, chce jechac do domu, i to natychmiast. juz, w tej chwili! Pozostali zauwazyli, ze cos sie ze mna dzieje. Nie dalo sie juz tego ukryc. Chcac nie chcac, musialam powiedziec, ze czuje sie zle, bardzo zle. I dodalam, ze chce jechac do domu. Zareagowali, co bylo do przewidzenia, jak normalni ludzie na widok wariata. Z wyjatkiem Dawida byli jednak calkiem tolerancyjni, przynajmniej gdy zrozumieli wreszcie, ze serio tak mysle i ze jest naprawde zle. W koncu ktos wygrzebal jakies tabletki uspokajajace, polknelam dwie i polozyli mnie spac. Nie bronilam sie. Te leki na szczescie mnie zmogly, nigdy nie biore czegos podobnego. I tak chwile jednak trwalo, nim zasnelam, a ta chwila nie byla przyjemna. Wydawalo mi sie, ze ktos intensywnie dybie na moje zycie, ze chce mi je wyrwac wprost z ciala i ze juz nigdy nie wroce stamtad do domu. To jest depresja? Paranoja? Wzruszyl ramionami. -A jakie to ma znaczenie? To tylko slowa. -W nocy mialam sen - straszliwy, odrazajacy. W tym snie coraz mocniej ogarnialo mnie nieprzyjemne uczucie napiecia. Cos mnie uwieralo, nie pozwalalo sie ruszac, a pozniej tez i oddychac. Chcialam sie przebrac i wtedy, po sciagnieciu ubrania, to odkrylam. Moje cialo, moja skora byla oslonieta przeswitujaca, ale mocna i twarda powloka. Chyba z miki albo czegos w tym rodzaju. Probowalam ja sciagnac, zeskrobac, znalezc szpare i ja rozerwac, dusila mnie nieznosnie i miejscami wbijala sie az do miesa. Nie dalo rady. Nie potrafilam! W koncu wzielam ostry noz i sprobowalam naciac powloke gdzies w okolicach pachwin. Nie wiem, czy mi sie to udalo, obudzilam sie i byl juz poranek. Sloneczny, piekny... Wszyscy byli juz na nogach i w napieciu oczekiwali, w jakim stanie sie obudze. Mieli nadzieje, ze wszystko znow bedzie w porzadku, ze przestane wariowac. Niestety, bylo tak samo, jak wieczorem. Moze tylko fizycznie czulam sie troche lepiej. Ale naprawde tylko troche. Dawid byl nieszczesliwy, bezradny i sie wsciekal. Zrozumial jednak, ze nie ma sensu mnie przekonywac, choc z pewnoscia mi nie wierzyl i uwazal to za jakis moj niepohamowany kaprys. Choc naturalnie zaplacilismy za caly pobyt, to nawet pan Mortifero byl dosc rozczarowany. Wmusil w nas przynajmniej butelke wspanialego wina - rose, uwielbiam je. I chcial jeszcze skoczyc dla nas po oliwe z oliwek. Ja jednak nie moglam czekac, a i Dawid mial juz dosc. Oboje pragnelismy tylko jednego - miec to jak najszybciej za soba. Przez cala droge nie odezwal sie ani slowem. Wina w koncu nie wypilismy. Dlugo nie bylo ku temu okazji, a pozniej dalismy je tesciowej. Pilnowala nam dzieci, a nie zdazylismy jej kupic zadnego prezentu. -A zatem wrociliscie panstwo... -Tak. Byla to smutna podroz, wstyd, rozczarowanie i tak dalej... Kompletna klapa. Przyznaje, ze chociaz troche mi ulzylo. Od razu jak wyjechalismy, zaczelo mi byc lzej. -A w domu? -Nic specjalnego, odebralismy dzieci, tesciowej powiedzielismy, ze zlapalam wstretna angine, mialam goraczke i tak dalej. Dawid nie chcial mowic prawdy, wstydzil sie mnie. Wstydzil sie powiedziec, ze jego zona wariuje. Nawet sie nie dziwie, w sumie tez bym sie wstydzila. -A tesciowa? Nie wydawalo jej sie to dziwne? -Pewnie, ze nie. Niby czemu? Bylo jej wszystko jedno. A zreszta, biedaczka, nie miala zbyt wiele czasu, by o tym myslec. Zmarla w niecaly tydzien po naszym powrocie. Chyba serce albo cos takiego. To bylo zaskoczenie. Kompletny szok. -A pani? Pozniej juz dobrze sie pani czula? -Nie, skadze. Przez co najmniej trzy miesiace bylam do niczego. Ciagle ta trwoga, czy cos takiego, a nastepnie znow apatia. Nie chcialam nikogo widziec, z nikim rozmawiac... Wciaz spalam, kiedy tylko sie dalo. -A potem? -Potem sie rozwiodlam... Pan sie smieje? -To pani sie teraz usmiechnela. -Naprawde? -A potem? Bylo ciezko? -Nie, nawet nie. Wlasciwie to wcale. -A teraz? -Teraz jestem szczesliwa. -Ciesze sie. To dlaczego wlasciwie pani do mnie przyszla? -Nawet nie wiem. Moze dlatego... jestem wariatka? Jak pan mysli? -A skad mam to wiedziec? Czy ja jestem psychiatra albo psychologiem? -Pan to z pewnoscia wie. -Mysle, ze nie jest pani wariatka. A oprocz tego nie wydaje mi sie to istotne. A co na to wszystko powiedzieli pani przyjaciele, na rozwod i tak dalej... -Prawde mowiac, nie wiem. Nigdy juz z nimi nie rozmawialam. Mowilam panu, ze przez dlugi czas nie chcialam nikogo widziec, a pozniej ten rozwod... Wlasciwie to byli raczej przyjaciele mojego meza, wiec... -Czemu pani klamie? -Nie klamie, ja... Nie lubie o tym mowic... No dobrze... Naprawde juz nigdy z nimi nie rozmawialam - nie moglam. Nigdy bowiem nie wrocili. W drodze do Marsylii zgineli w aucie, cala czworka. Przy duzej predkosci nagle urwalo im sie przednie kolo. VERA NOSKOVA FALSZYWY MICZURIN przeklad - Tomasz Grabinski -Czego to ci faceci nie chomikuja - westchnela pani Iwana w pokoju meza.Nie lubil, kiedy zagladala do jego pracowni, od razu wydawal z siebie to zabawne sio, sio! Zawsze troche sie wkurzala, jednoczesnie jednak wzbudzalo to u niej usmiech - wlasnie taka kombinacje sprzecznych uczuc wywolywal w niej najczesciej. Karel to bylo duze dziecko, ale mezczyzni po prostu juz tak maja, na to kobieta juz nic nie poradzi. Dystans pozwala jej wybaczac. Boze drogi, tych segregatorow, pudelek, wycinkow, obrazkow i ksiazek, same kwiatki, glownie bromelie, egzotyczne kraje, specjalistyczne i popularne artykuly o roslinnosci Ameryki Poludniowej i Australii, zszyte roczniki Zivy, podreczniki do angielskiego, hiszpanskiego... Co zrobic z tym wszystkim? Mezczyzni sa czasem meczacy z tymi swoimi hobby, ale ponoc nie powinno im sie tego zabraniac, musza sie jakos wyszalec. Zainteresowania Karla nie byly przynajmniej kosztowne. To znaczy nie za bardzo... chyba. Po dlugim popoludniu wsrod hald papieru, ktore energicznie, ale troche nierozwaznie wyrzucala z szaf i szuflad, poczula sie slabo, zesztywnial jej kark, oczy sie zmeczyly. O okna nieustannie stukal przenikliwy deszcz, na zbiorniku z woda na zewnatrz pojawialy sie srebrne kregi, niebieskoszare swiatlo usypialo. Zdretwiala z rekami we wnetrzu pudla, wzrok miala rozchwiany. Przypomniala sobie dylemat, ktory meczyl ja przed osmioma laty. Bylo to zaskakujaco natarczywe. Jakby w tej chwili musiala znowu podejmowac decyzje - czy ma wyjsc za tego wasatego dziwaka? Miala juz za soba jedno, a on nawet dwa nieudane malzenstwa. Druga byla, podobnie jak ta pierwsza, wykwaterowala go bezkompromisowo juz podczas rozwodu, sypial u kolegi, ktory tez mial juz go dosc... Bylo to calkiem kuszace - zajac sie zadbanym, porzuconym i bezsilnym facetem. Gdyby nie ona, skonczylby na dworcu wsrod bezdomnych. Wyobrazila sobie, jak wala sie gdzies na lawce w znoszonych lachach, z reklamowka pelna starych gazet pod glowa, i musiala sie gorzko usmiechnac, przez te swoja naiwnosc byl naprawde na dobrej drodze ku temu. Nigdy mu tego nie wypominala. Nigdy! To znaczy tylko pare razy, kiedy porzadnie jej zalazl za skore. Zawsze zachowywal sie wowczas, jakby cos go ukasilo - Miczurin zwariowany. A jak zabawnie sie wsciekal za kazdym razem, gdy go tak nazwala! Przezwisko miczurin pasowalo do niego, ogrod wypelnial polowe jego zycia. Zorganizowal go na nowo, ulepszyl. Zbudowal jedna szklarnie na kaktusy, sukulenty i bromelie, a druga na przyspieszanie warzyw. Utrzymywal w formie jablonie, grusze, zasadzil morele i brzoskwinie. Co wyhodowal, umial tez sprzedac. Zarobione pieniadze chowal jednak do kieszeni. Z rzadka tylko, kiedy nawinela sie podczas sprzedazy, oddawal jej jakas niewielka czesc. Panie Boze, przeciez to byla jej ziemia! Kto wprowadzil sie do domu jako golodupiec? Karel reagowal jednak stereotypowo na te zarzuty - nie musze nic robic w ogrodku! spokojnie moge to tak zostawic, niech zarosnie pokrzywami! Byla niezgrabna i biala - jak mleko w kartonie, on szczuply jak jakis mlodzian i brodaty jak stary anarchista. Po slubie przespali sie dla porzadku kilka razy, ale kontrast ich cial ja zawstydzal, zauwazala niemal ze wstretem, jak jest blada i nieforemna, jak jakas krolowa owadow. Wlasciwie to rozumiala, ze jej Miczurin podchodzi do sprawy z obojetnoscia i pospiechem. no, jesli chcesz to miec, chlopcze, jak najszybciej za soba, to ja moge w ogole dac sobie z tym spokoj. Obojgu ulzylo, kiedy skonczyli z tymi probami i pomylkami. Choc kaloryfery grzaly, to dom wydzielal odpychajacy chlod i obojetna cisze. Byl jakis taki nic nie znaczacy, zmeczony sam soba. Do ogrodu rozprzestrzenial smrod mokrego tynku, wewnatrz wydzielal smole z papierosow, nasycona zapachem smazonej cebuli, sidol i odor psiej siersci. Otworzyla okno, zapadal zmierzch. Niebo z blekitnego szkla kontrastowalo z intensywnie czarnymi wycinankami galezi. Okres mroku przed Bozym Narodzeniem. Kiedy niedawno wyrzucila z domu Rite, przez pare dni miala wyrzuty sumienia, przeciez byly z Besina kolezankami. Karel robil jednak z ta swoja Rituszka straszne ceregiele i to ja wkurzalo. Kupowal jej najlepsza karme, co chwila chodzil z nia do weterynarza, jezdzil z nia do psow przez pol kraju, rok w rok mial od niej piecioro, szescioro szczeniat. Jej suczka zyla obok jego pieszczoszki jak uboga krewna. besino, besino! zlota dziewczyno! Besina - brazowa i blyszczaca jak mokra ziemia - obudzila sie z drzemki i oblizala pani Iwanie reke i twarz. Po czym rozwalila sie, prawdziwa odaliska, by jej pani mogla poglaskac ja po brzuchu i podrapac po lbie. To cieple, mocne, dokazujace cialo wzruszylo Iwane, zlagodniala, zlozyla glowe na brzuchu suczki. Cos w niej unosilo sie i opadalo, absurdalne nadzieje i natychmiast po tym ochota, by ze wszystkim skonczyc. Usiadla i pokrecila glowa. Nic z tego... nie bedzie sie temu poddawac! Najwazniejsze, by to wszystko ogarnac rozumem. Znow dala sie poniesc wspomnieniom. Kiedy on zaczal sie wyglupiac z ta Kostaryka? Oczywiscie, ze wyslala go na drzewo. Trzeba bylo otynkowac dom, kupic mniej zawodne auto. Mowil - dom nie jest moj (no, to byla prawda, ale mieszkal w nim, nie?). a autem nie jezdze, wystarczy mi rower. To sa argumenty, nie ma co! Takie egoistyczne... Usadzila go - no, a mnie z kolei nic nie obchodzi ta twoja zasrana kostaryka. wydac taka kupe forsy na wycieczke? Trzeba go bylo troche poskromic - skad na to wezmiesz, golodupcu? Rzucil w jej strone jak wariat - siooo, wzial lopate i poszedl pracowac do ogrodu. I tak byla jednak zadowolona, ze ma w domu faceta, ze kobiety na ulicy zazdroszcza jej jego ciala. Z mezczyzna kazda od razu wyglada lepiej. Jakby miala jakas ochrone. Najwazniejszy bowiem jest wizerunek - na tej podstawie ludzie was szanuja, albo i nie. panie boze! o, kurcze. no tak. Bolaly ja plecy, kregoslup, lupalo w kolanach. Pokrecila szyja, by rozluznic zesztywniale miesnie, ale od tych wygibasow zakrecilo jej sie w glowie. to wstane, czy nie?! jestem juz naprawde niemozliwa! Mowienie do siebie w pustym domu brzmi niedorzecznie, zlowieszczo. Na zewnatrz zapanowaly egipskie ciemnosci. Jeszcze cala odretwiala, zeszla chwiejnie po schodach na parter i zapalila swiatlo w kuchni. Dobry moment na wieczorna kawke i papieroska. Zapach kawy ja uspokoil, a rytual palenia papierosa napelnil pewnoscia siebie i poczuciem, ze ze wszystkim sobie poradzi. W kuchni zawsze czula sie najlepiej. Wahala sie przez chwile, pozniej jednak z goracym kubkiem i cwaniacko przyklejonym do gornej wargi papierosem wrocila po schodach do rozpoczetej pracy. Pokoj, w ktorym tak czesto sie zaszywal, pecznieje bowiem w jej domu jak jakis obcy twor. Rak. Musi go juz w koncu oproznic, wyczyscic, zagospodarowac swoimi rzeczami... Musi cos z tym zrobic! Przyspieszyla tempo. Wrzucala do kartonu po bananach stare czasopisma, gazety, wycinki, widokowki, pudelka i woreczki z nasionami. Po krotkim wahaniu wyrzucila tez zielnik. Ile godzin nad nim zmarnowal! Precz z tym! Jednoczesnie ciagle uwazala, by nie przeoczyc czegos waznego. Szukala przede wszystkim jakiegos sladu, materialu dowodowego, ktory by jej wyjasnil, co robil z pieniedzmi. Na co je, kurcze, wydawal?! Moze znajdzie schowana ksiazeczke oszczednosciowa lub koperte z banknotami. Przydalyby sie. Mianowicie - kiedy na jego dosc smiale zyczenie odpowiedziala, ze na pewno nie przepisze na niego czesci domu, to zaczal ja wowczas traktowac jak gospodynie. Dawal jej polowe oplat za rachunki i jakies pieniadze na wyzywienie, ale nie chcial dokladac sie do remontow, nie kupil do gospodarstwa domowego nic, czego nie musial. Czy to jest normalne, by maz nawet nie raczyl powiedziec zonie, ile zarabia? Czemu jednak nie mialaby sama przed soba przyznac, ze czasem bywalo jej z nim dobrze? Wieczorami ogladali telewizje, glownie filmy podroznicze. Mial manie na ich punkcie. Czasami klepnal ja lobuzersko po pupie, na pozor sie zloscila, ale byl to przynajmniej jakis dotyk, swiadczyl o tym, ze wlasciwie sa sobie bliscy. Chetnie pomagal w gotowaniu. Obwachiwal zawartosc pojemnikow na przyprawy, mieszal sosy, pilnowal piekarnika, byl uroczym lakomczuchem. No tak. Nie byl taki zly. Inni pija, pala jednego za drugim, traca pieniadze, grajac na automatach, on tylko czasami wyjezdzal gdzies w gory na zjazd milosnikow kaktusow lub ogrodkow skalnych. Jesli chodzi o dom... pewnie bal sie, ze rowniez to malzenstwo mu sie nie uda i znow straci dach nad glowa. Dlatego wowczas tak skamlal, by potwierdzila mu w obecnosci notariusza, ze az do smierci moze mieszkac przynajmniej w tym swoim zagraconym pokoju. Ale my to znamy. Dac komus palec, to chce cala reke. A tak w ogole, dopoki mezczyzna nie czuje sie za pewnie, to tryska dobrocia. Dzieki takiej umowie stalby sie zbyt smialy i z czasem w jej domu moglaby go zaczac odwiedzac jakas lafirynda. to byl spokojny wariat - podsumowala ostro, ale niemal z miloscia, Iwana. Ocknela sie przestraszona, ze cos zaniedbala, czegos nie zrobila... Spala? Czy tez tylko zabladzila w zakamarkach mysli? Mial na sobie ten piekny, niebieski podkoszulek z kolnierzykiem, ktory kupila mu w zeszlym roku na imieniny, a on go nigdy nie ubral... Przede wszystkim jednak ja kochal, z tej milosci oczy swiecily mu jak latarki, dbal o nia, rozmawial, nie odstepowal jej na krok. Takze w lozku. Tanczyli na jakims znajomym parkiecie, spacerowali po rynku, smiali sie z czegos, po czym poszli do kina... A ja rozpieralo rozgrzewajace, wspaniale szczescie. Powrocila do rzeczywistosci. Spojrzala na zegarek, minelo czterdziesci minut! Te niedobrowolne marzenia ja przerazily. Sugestywnie pokazaly, ze moglo tez byc inaczej. Mogla miec wiecej. Ze gdzies w glebi tak to sobie wyobrazala, dokladnie tego pragnela, choc przeciez wiedziala, ze rzeczywistosc prawie zawsze jest brutalna, zniechecajaca i nasze zyczenia ma zasadniczo w nosie. Wyprobowane, rzeczowe podejscie nie przynosilo jednak pozadanego skutku, przez kilka minut czula sie bezpowrotnie okradziona, wzbierala w niej fala poprzedzajaca placz. Ale udalo jej sie ja opanowac. Zaczela znow przegladac rzeczy, otworzyla jedna teczke. To bedzie jakies glupstwo - jassy muriel z jarziny - parson russell terrier. Rodzice, dziadkowie, Holandia, cena pietnascie tysiecy, zaplacono gotowka, podpis hodowcy - Karla! Data. Tak, tego dnia przed siedmioma laty przyniosl do domu bialego szczeniaka. To bedzie chyba rodowod Rity. Czyli to byla arystokratyczna rasa. Psia szlachcianka. Dlatego co roku musiala miec z innym szlachcicem szczeniaki, ktore co do jednego zawsze sprzedal! Ta kupka papierow byla z dolnej, zamknietej szuflady, ktora musiala podwazyc. Ogarnelo ja zdenerwowanie polaczone z obawami i niesmakiem. Jakby byla na polowaniu na jakies wstretne, niebezpieczne zwierze i teraz juz czula, ze ma je w garsci, slyszala jego oddech... Miedzy listami od hodowcow i firm, pelnymi lacinskich nazw roslin oraz dolaczonych ulotek reklamowych, znalazla zeszyt z datami i dlugimi kolumnami cyfr. Przy liczbach w nawiasach slowa lub calkiem jasne skroty. To bedzie to! Lista dochodow ze sprzedazy kwiatow, kaktusow, bromelii, warzyw i owocow. A takze, przede wszystkim - siedemdziesiat piec tysiecy za szczeniaki. W nastepnym roku szescdziesiat, a w kolejnym - dziewiecdziesiat. Cyfry zlewaly sie w ogromne sumki. Cienka, sucha skora na policzkach i dekolcie pokryla sie ciemnorozowymi plamami. Triumfowal w niej gorzki, szyderczy dar przewidywania. Przeczuwala to! Wiedziala! Zeszyt chwial sie w rece jak zywy. Odlozyla go i siegnela znow na kupke. Wpadla jej w rece snieznobiala, zlozona w czworo kartka. Spogladala na okragle litery i niewiarygodnie brzmiace zdania. Czytala je wciaz od nowa i wzbieralo w niej poczucie krzywdy i morderczej nienawisci. Tak zle sny i posepne wizje nigdy jej nie gnebily, nie miala tyle fantazji. Czula, ze patrzy na jakas niewyrazna, nieznana, ale nieznosnie szydercza twarz. To musiala byc ona! Ta mloda lala, ktora krecila sie przed wejsciem do krematorium. Nie zlozyla kondolencji, tylko dorzucila do kupki wiencow trzy biale roze i patrzyla z bolem i niedowierzaniem na trumne, w ktorej lezal Karel, ten spokojny wariat, szalony rowerzysta, ktory zginal w zderzeniu z ciezarowka. kochanie, ostatnio znow narzekales, ze juz z nia nie wytrzymasz. nie nalezy jednak dalej ciagnac tej ponizajacej gry. przyszedl wyciag, na koncie mamy juz prawie milion. ciotka w sydney przeciez juz kilka razy pisala, ze na pewno znalazloby sie dla nas jakies porzadne zajecie. poki co, mozemy mieszkac u niej. trzeba tylko zlozyc w koncu wniosek o rozwod, a pozniej troche przyspieszyc sprawe. kochanie moje, nie odkladaj juz tego... obiecuje, ze pierwsze wakacje spedzimy w tej twojej wymarzonej kostaryce. zylismy przez wiekszosc czasu jak myszy, mamy co nadrabiac - twoja lania l. IVAN KLIMA TANIE LOZKO przeklad - Jan Stachowski Gdy Petra szla do pracy, targane wiatrem wlosy zaslanialy jej twarz, co bylo denerwujace, w koncu nie po to rano spryskala je nowym, drogim lakierem. Na szczescie w hali, gdzie siedziala przy kasie, wiatr nie dmuchal, co najwyzej czulo sie powiew klimatyzacji, a na gorze zamiast slonca lsnilo chlodne swiatlo jarzeniowek. Jednak ze swego stanowiska mogla przez oszklone drzwi ujrzec kawalek zewnetrznego swiata, mniejsza o to, ze byl nim tylko ohydny parking, dokad samochody przywozily tlumy zadnych zakupu klientow, ktorzy od razu pedzili w strone pelnych polek. Zapelniwszy wozki, ustawiali sie niechetnie w kolejkach, ich zdaniem zbyt dlugich. I jeszcze te niezdarne, leniwe kasjerki. Na zakupach potrafili przebimbac chocby godzine, ale teraz chcieli jak najpredzej ulozyc sprawunki w swych trumnach na kolkach. Petra nie cierpiala ich, czasami wrecz nienawidzila, niemniej kazdego traktowala grzecznym dzien dobry, a po zaplaceniu obowiazkowym do widzenia. Gdyby przylapano ja na niestosowaniu sie do instrukcji, moglaby stracic prace. Nienawidzila klientow nie tyle dlatego, ze wskutek ich obecnosci nie miala nawet minuty wytchnienia, lecz dlatego, ze nie widzieli w niej czlowieka - dla nich byla czescia kasy, robotem, ktory mowi dzien dobry, podsuwa towar pod czytnik, wypowiada wyuczona formulke czy to wszystko?, przyjmuje zaplate, dziekuje i wydaje reszte. Bywalo, ze robot sie zacinal, bo wylecialo mu z glowy, ile kosztuje grahamka, i wolal do kasy obok - bozka, jaki kod ma grahamka? Ale cos takiego zdarzalo sie raz, gora dwa dziennie. Robot mogl sie tez dopuscic bledu przez dwukrotne wbicie jednej pozycji albo innej nieprzyzwoitosci, ktorej nie mogl naprawic sam. Wolal wiec w podreczny mikrofon - kierownik proszony do kasy numer szesc! Kierownik przychodzil, klientowi rzucal przepraszajace, a Petrze karcace spojrzenie, i zaraz wszystko naprawial. Gorzej, jesli pod koniec zmiany miewala manko; wtedy potracano jej bezlitosnie z juz i tak marnej placy - na przyszlosc bedzie pani uwazala! I jeszcze jedna okropnosc - w hali bez przerwy grala muzyka. Dawniej Petra lubila muzyke, jeszcze w czasach szkolnych chadzala na koncerty Lucie, Support Lesbiens i na Anete, ktora wygrala Idola. Kupila nawet walkmana. Nosila go w kieszeni i mogla wlaczyc zawsze, kiedy wialo nuda, czy to w tramwaju, czy to w domu. Gdy tata, wyciagnawszy sie przed telewizorem, sluchal glupawych wiadomosci o tym, dokad pojechal dany minister z wizyta, kogo i gdzie zastrzelono, czy jakie kraje - ktorych nigdy nie odwiedzil i nigdy nie odwiedzi - dotknely powodzie albo inne kleski, wtykala sluchawki do uszu i czula sie swietnie. Teraz jednak glosniki wyly osiem godzin dziennie, az w koncu melodie przestaly do niej docierac; kompletnie ogluchla na muzyke, ktora zmienila sie w czarna sciane posrod glebokiej nocy - mogla w nia uderzyc czolem, a i tak pozostala niewidzialna. W poludnie miala dziesiec minut przerwy. Wyskoczyla do toalety. Zamknawszy sie w kabinie, wlaczyla komorke i zadzwonila do Ondry. -Co robisz? -Leze i gapie sie w pudlo. Ty, kurde, slyszalas, co sie przytrafilo Jagrowi? -Nie. -Ten skurwiel niemiecki zlamal mu maly palec. -No, to rzeczywiscie straszne. -Trzeba by cos z tym zrobic. Na przyklad zlamac gnojowi obie giry. Do ktorej dzisiaj zasuwasz? -Koncze o trzeciej. -Klawo, wpadne po ciebie. Ty, kurde, mam super wiadomosc. -Zalatwiles sobie robote? -Nie, cos lepszego. Zajebista sprawa, zobaczysz. Stanela na chwile przed lustrem. Wiatr zniszczyl jej fryzure, czerwonawe pasemka zmieszaly sie z reszta wlosow, tworzac bura platanine. Pomyslala, ze dzis ma cere, jakby akurat wypadla z trumny, lecz byla to wina swietlowki. Umyla rece, oplukala twarz i wyjrzala przez lufcik. Padalo. Ondra bedzie chcial sie kochac, tylko gdzie? Zwykle chadzali do podmiejskiego lasku. O, nie. Nie cierpiala tego hoteliku o nazwie Las, po zimie ciagnie tam od ziemi, o zaziebienie jajnikow nietrudno. Las jest fajny, ale nie do tego. Zazwyczaj uwieraly ja w plecy jakies patyki, a raz cala byla w kleszczach, przy pomocy Ondry wyjela ich dwadziescia siedem. A najgorsze, ze ani przed, ani potem nie mozna sie podmyc, facetowi to zwisa, spusci sie taki na sniegu czy na stercie kamieni, podczas gdy dziewczyna musi wytrzymac, bo inaczej ja oleje. Zima na rowna godzine swoje mieszkanie na blokowisku udostepniala im Bozka - dwa pokoje z kuchnia i, co najwazniejsze, z lazienka. No tak, ale teraz oba dzieciaki Bozki sa chore. -Dzien dobry. Czy to wszystko? Dwiescie szesnascie koron. Prosze, oto reszta - sto, dwiescie, piecdziesiat i trzydziesci cztery, do widzenia. Dzien dobry, a tych buleczek jest ile? Ondra wciaz nie ma pracy. Wybral sobie glupi zawod. Poszedl do technikum kolejowego, lecz koleje juz od paru ladnych lat tylko zwalnialy. Do tego wdepnal w szambo, debil jeden. Po pijaku razem z kumplami poszli obrobic jakas chalupe. Wyzlopali caly rum, a zabrali stamtad budzik i kociolek, niby ze beda w nim robic grog. Kretyni. Kiedy wpadli, na ich konto poszly jeszcze cztery dalsze obrabowane chalupy. No i Ondra wyfasowal dwa lata w zawieszeniu. A kto da prace chlopakowi z wyrokiem? Jemu taka sytuacja moze i pasuje, zyje z zasilku, wstaje w poludnie, od czasu do czasu, kiedy z rusztowania spadnie jakis Ukrainiec, lapie fuchy przy budowie. Przynajmniej ma na piwo i fajki, bo forse z zasilku zabiera mu mamusia, u ktorej wciaz mieszka. Czasami, gdy lalo, mieszkanie Bozki nie bylo wolne chocby przez minute, a oni nie mieli ochoty na kino, zapraszala Ondre do knajpy. Zjadali flaki, drugie danie, zwykle z knedlikami, do tego piwo. I kto za wszystko bulil? Ona. Niekiedy odczuwala zal, ze nigdy jej niczym nie obdarowal, nigdy nie wreczyl chocby dmuchawca, a w rozmowie telefonicznej zwracal sie do niej - ty, kurde. Ale z drugiej strony wygladal troche jak Hayden Christensen, tak samo cudne wloski i te blekitne oczy. Kiedy czasem czekal na nia pod supermarketem, reszta dziewczyn o malo nie sikala po nogach. Jednak babcia, ktora najbardziej ze wszystkich interesowal los Petry, powtarzala jej, ze to sie nie liczy. Wazne jest, zeby chlop byl przynajmniej odrobine przyzwoity. nie jak twoj ojciec, ktory zniszczyl zycie matce. O trzeciej przelknela na chybcika porcje salatki majonezowej z rogalem, sprobowala cos uratowac z porannej fryzury, poprawila makijaz i spryskawszy szyje dezodorantem, wyszla na powietrze. Ondra juz czekal. -To jak, co masz? -Tanie lozko - oznajmil z przejeciem. - Stowka za noc. Kurde, sprobuj cos takiego zalatwic gdzie indziej! -A gdzies ty znalazl takiego dobroczynce? -W szpitalu. -Zwariowales? Przeciez nie jestesmy chorzy. -Chrzanic zdrowie. Po prostu zaplacimy. Wytlumaczyl, na czym to polega. Od kumpla sanitariusza dowiedzial sie, ze jak w szpitalu jest dodatkowy wolny pokoj, pielegniarki go wynajmuja. -Jeszcze mozemy dostac kolacje, bo na oddziale zostaje kupa zarcia, ktore pozniej zawoza swiniom. -Tobie naprawde odbilo, chcesz jesc kolacje dla swin? I daj sobie spokoj ze szpitalem. Moja babcia ledwie chodzi, juz rok czeka na operacje i nic. Niby z braku wolnych lozek. -To cos innego, babka ma ubezpieczenie. -Nie podoba mi sie pomysl, zebysmy to robili w szpitalu. -Czego sie wydurniasz? Jak myslisz, co wszyscy tam robia? Bzykaja sie na okraglo, jak w burdelu... -Kiedy naprawde nie chce. Nie pojde i juz. -Petra! -Co jest? -Chyba nie chcesz, zebym sie na ciebie wkurzyl! -Czulabym sie tam glupio. -Najpierw musisz to zobaczyc. Podobno te lozka sa super. Ty wiesz, kurde, maja regulacje pozycji i sa podnoszone. -Regulacja pozycji w lozku nie jest mi potrzebna. Szpitalna pielegniarka przywitala ich zyczliwie. Przemierzajac korytarz, w pewnym momencie przez otwarte drzwi Petra zobaczyla duza sale z bodaj dziesiecioma zajetymi lozkami. Na korytarzu lezalo ilus pacjentow. -Bedziecie miec pelny komfort - zapewnila pielegniarka. - To jedynka z kabina prysznicowa i telewizorem. Ale ten chyba nie bedzie wam potrzebny - dodala, mrugajac porozumiewawczo. Na nogach miala biale chodaki, a na lewej dloni zloty pierscionek. -Co sie stanie, jak ktos tam przyjdzie? - spytala Petra. -Spokojnie, nikt nie przyjdzie. -A jesli przywioza jakis nagly przypadek? -U nas jest sporo wolnych lozek. Na koncu korytarza pielegniarka otworzyla drzwi. Pokoj o szpitalnej bieli, tylko maly telewizor byl czarny jak kruk, a na wieszaku wisial szlafrok w bialo - niebieskie prazki. Lozko na kolkach skojarzylo sie Petrze z widzianym w jakims filmie lozem tortur. Z bokow wystawaly dzwignie, nad nim zas wisiala ruchoma rama z mnostwem kabli i przelacznikow. Wystarczylo cialo skazanca umocowac do metalowej konstrukcji, rece przywiazac lancuchami do bialo pomalowanej ramy, po czym powoli podnosic. Odpedzila od siebie wstretna mysl. Lozko mialo swieza posciel, za plastikowa kotara ujrzala prysznic, z wieszaczka zwisal sprany, zoltawy recznik. Na bialym stoliku sterczaly we flakonie trzy biale roze, tuz obok dwa kubki i dzbanek ze szpitalna herbata. Na talerzyku obsychaly dwie bulki, przy kazdej rozmiekla grudka masla czy tez margaryny. -Zobacz - powiedziala Petra, gdy tylko zostali sami - dali nam kwiatki. Dziwne to. Za takie male pieniadze? -Chyba po jakims nieboszczyku - uspokoil ja. - Kurde, w szpitalu zawsze jest kupa sztywnych, po ktorych zostaja kwiatki. -Jak sadzisz, na tym tez ktos umarl? - wskazala reka lozko. -Na pewno. Ty, kurde, nie mysl o tym - objal ja, lecz mu sie wywinela. -Nie chce tego robic w lozku, na ktorym ktos umarl. -Zglupialas? W kazdym lozku ktos umiera. Ludzie nie zdychaja na krzeslach. -Smierdzi tu szpitalem. Podszedlszy do okna, otworzyla je. Na dole parkowalo kilka samochodow; wygladalo tutaj jak przed jej supermarketem, z jedna roznica - za parkingiem rozciagal sie trawnik, na ktorym uwijalo sie paru przyglupow z grabiami. Zaczal ja popychac w strone lozka. -Czekajze, najpierw musze sie umyc, jestem zmordowana z tej roboty. Myslisz, ze telewizor dziala? -Petra, teraz chyba nie bedziesz sie gapic w pudlo! -Sama nie wiem. Nie chce mi sie tego robic w szpitalu. A co, jak obok ktos umiera? -Niby czemu wlasnie tam mialby korkowac? -Przeciez sam mowiles, ze umiera ich tu mnostwo. A w zamku nie ma klucza - zauwazyla. - Co bedzie, jak ktos wejdzie, na przyklad doktor? -Doktor to podobno maz tej pielegniarki, na pewno powiedziala mu o nas. -No i z zewnatrz tu widac. Zobacz, akurat na mnie patrza te debile. -Wiec im sie nie pokazuj. I zasun zaslony. Zaciagnela dwie sztuki wyblaklego materialu. -Sa przezroczyste. -Petra! - W jego glosie uslyszala jakby pogrozke. Zlapal ja za ramie i zaciagnal pod prysznic. - Pospiesz sie! -Tylko nie patrz! Rozbierala sie powoli, rzucajac poszczegolne czesci bielizny na krzeslo przy stoliku. -Mowilam, zebys nie patrzyl! -O co chodzi? Podobasz mi sie, laska jestes, serio! Nagle za sciana rozlegl sie jek. Wybiegla naga spod prysznica. -Ktos tam cierpi. Chodzmy stad albo chociaz wezwij kogos! Jek narastal, skrzypialo lozko. -Ales ty glupia. Tam jest taka sama parka, jak my. - Objal ja i mimo ze byla mokra, zaciagnal do lozka. Podczas stosunku rzadko przezywala rozkosz, moze z obawy, ze ktos ich podpatrzy, bo zwykle kochali sie w parkach albo w lesie. Tutaj jednak odczuwala strach znacznie mocniej, nieokreslony strach wywolany przez to dziwne lozko, trzy roze po kims, kto byc moze przed chwila i akurat w tym lozku umarl, wiec chyba tu jeszcze polatuje jego dusza. Byla przerazona, choc nie miala pojecia, jak taka dusza wyglada. Znala tylko makabryczne opowiesci o zywych trupach oraz upiorach, ktore wgryzaja sie w gardla niewinnych dziewczat. Czy wciaz jestem niewinna dziewczyna? Watpliwe. Z sasiedniego pokoju dobiegaly teraz donosne kobiece okrzyki, lecz ona bezglosnie robila to, czego jej zdaniem oczekiwal. -No i co powiesz? Bomba, no nie? - spytal, gdy bylo po wszystkim, przynajmniej na chwile. -Bo ja wiem... Nie podoba mi sie. Tam ludzie leza na korytarzu, a tutaj... -Tobie chyba naprawde odwala. - Wstal i nagi podszedl do telewizora. - Wlaczyc? -Nie, byloby za glosno. -Moge wylaczyc dzwiek. -Nie mam ochoty na ogladanie. Byla glodna i zmeczona. Wstala, wziela talerzyk z bulkami, rozkroila je i posmarowala tym tlustym rarytasem. Bulke, ktora wygladala na wieksza, dostal Ondra. -Moj szef - przypomniala sobie - juz dwa razy zapraszal mnie na kolacje. -I cos mu powiedziala? -Ze nie mam czasu. -Tylko tyle? -A niby co wiecej mialam mu powiedziec? -Zeby sie, kurde, od ciebie odpieprzyl. I to z mety. -Jest rozwiedziony - ciagnela - mieszka w willi, ma co najmniej siedem pokoi, trzy lazienki, bojowego psa, a w ogrodzie basen. -Skad ty to wszystko wiesz? - zapytal groznie. -Od Bozki. -Byla u niego? -Chyba tak, skoro mi to opowiadala. -Zdziry jestescie, ty i ta twoja kumpelka. Nalal sobie herbaty. Nie zdobyl sie na pytanie, czy i ona by sie nie napila, natomiast wlaczyl telewizor. Chyba go sciszyl albo nie dzialal dzwiek, w koncu byli w szpitalu, gdzie powinna panowac cisza. Na ekranie gral jakis zespol, piosenkarka rozdziawiala wypacykowana buzke, ale gdyby nawet dzwiek dzialal, Petra i tak nie slyszalaby muzyki. Kiedy dojadl bulke, przyciagnal Petre do siebie. Na jego twarzy ujrzala migoczace, kolorowe odblyski. Kochali sie znowu i chyba za sprawa tych odblyskow, ktore zakryly szpitalna biel, a moze przez to, ze juz troche przywykla do tego dziwnego miejsca, tak czy owak tym razem bylo jej calkiem milo. Spytala nawet, czy ja kocha. -Kurde, jasne, ze tak - zapewnil. Gdy pozna noca wsliznela sie do swej sypialni, gdzie procz niej spala jeszcze dwojka mlodszego rodzenstwa, wciaz widziala tamto okropne, biale lozko. Jak to jest, ze maja wolne pokoje, podczas gdy kawalek dalej na korytarzu leza pacjenci? Ondra twierdzil, ze po prostu chodzi o rozne oddzialy. Nawet nie zauwazyla, na jakim oddziale byl ich pokoj. Moze nalezal do wariatow, skoro pod oknem pracowaly jakies glupole? Jesli tak, to dobrze, wariatom wszystko jedno, gdzie leza. Ledwie zasnela, zobaczyla kolyszacy sie kabel, z ktorego zwisali przekluci mezczyzni i kobiety w szlafrokach w bialo - niebieskie paski, glowami w dol, jak swiezo ubite kurczaki. Zgroza! Przebudzila sie z krzykiem. A jezeli w szpitalu zabijaja pacjentow, zeby moc wynajmowac wolne pokoje? Jednak wraz z Ondra zaczela regularnie chodzic do szpitala, w poniedzialki i czwartki po osmej wieczorem. Znajoma pielegniarka, zawsze przyjaznie usmiechnieta, juz czekala. Wziawszy pieniadze od Ondry (z czasem coraz czesciej od Petry) prowadzila ich do aktualnie wolnego pokoju. Pokoje roznily sie przede wszystkim widokiem z okna, niekiedy zamiast kabiny prysznicowej mialy umywalke, ale lozko wszedzie bylo podobne do loza tortur, zawsze ze swieza posciela, na wieszaku wisial szlafrok w bialo - niebieskie prazki, na stole stal flakon z kwiatami, dzbanek z herbata, a na talerzyku dwie bulki i grudki rozmieklego masla. Mimo ze z sasiedniego pomieszczenia czasami slyszeli przytlumiona rozmowe albo milosne pojekiwania, nigdy nikogo nie spotkali. Petra pomyslala nawet, ze tak naprawde nikogo tam nie ma, ze slyszy tylko puszczane z tasmy glosy - jesli w ogole byly to prawdziwe glosy. Jak to jest mozliwe, ze w kazdy poniedzialek i czwartek maja tu wolny pokoj? Ustalaja sobie liczbe chorych czy co? Albo... Obraz ze snu wracal zawsze w chwili, gdy po wejsciu widziala szpitalny szlafrok w bialo - niebieskie prazki. Ktoregos dnia przyszli troche wczesniej niz zwykle. Nieco zaklopotana znajoma pielegniarka wprowadzila ich do pokoju na innym korytarzu, wyjasniajac, ze ten ich jest akurat sprzatany, wiec tymczasem niech pobeda tutaj, gdzie przechowuje sie zwloki do czasu przyjazdu kopidolow, ktorzy zabieraja cialo do kostnicy. Nie, bez obaw, na razie nie ma zadnego trupa, czujcie sie jak u siebie w domu, papieroska zapalcie... Moze chcecie cos przekasic? Pomieszczenie cuchnelo lizolem oraz papierosowym dymem. Nie bylo tu ani szlafroka w bialo - niebieskie prazki, ani dzbanka z herbata. Wzdluz jednej sciany staly gablotki pelne lekow, ampulek oraz strzykawek, kozetka miala obicie z ceraty, podobnie jak fotel. Po co te lekarstwa, skoro przywoza tu tylko zwloki? -Babcie wreszcie wzieli na operacje - przypomniala sobie Petra. - Moglibysmy ja odwiedzic. Jednak zdaniem Ondry nie powinni sie stad ruszac. Im mniej ludzi wie o nich, tym lepiej. -Zabieg ma sie odbyc jutro. Dodamy jej otuchy - upierala sie. - Ona mnie kocha. -Siadaj i wyluzuj! - Ondra popchnal ja na fotel, a sam wyciagnal sie na kozetce i zapalil. Nagle ktos kopnal w drzwi, a gdy sie rozwarly, para lapiduchow w umorusanych kitlach wjechala z lozkiem na kolkach. Pod bialym przescieradlem rysowalo sie cialo nieboszczyka. Sanitariusze obrzucili Petre obojetnym spojrzeniem. -Zostawiamy wam tego trupa - powiedzial jeden, po czym obaj wyszli. Ogarnal ja niepokoj. Co dzieje sie z czlowiekiem, ktory wlasnie umarl? Czy wciaz cos widzi? Czuje? Co robia wszystkie jego mysli? Boi sie jeszcze czegos? Istnieje w ogole jakies pieklo i raj? Wtem zjawila sie znajoma pielegniarka. -No, wreszcie po was przyszlam - powiedziala slowami bajkowej kostuchy. Nim Ondra podniosl sie z kozetki, pielegniarka podeszla do ruchomego lozka i uchylila przescieradlo nad glowa nieboszczyka. Trwalo to moment, ale Petra byla niemal pewna, ze rozpoznala swoja babcie. -Oni ja tu zabili! - krzyknela. Pielegniarka odwrocila sie, z jej twarzy zniknela dotychczasowa zyczliwosc. -Co tez pani wygaduje? Jednak Petra juz nie panowala nad soba. -Zabili! - wrzasnela. -Cicho! - warknela pielegniarka. - Zwariowala pani czy jak? -Mordercy, tu sa mordercy! -Niech pan cos zrobi, zeby sie natychmiast zamknela! - pielegniarka zwrocila sie do Ondry. Rzuciwszy sie na Petre, Ondra probowal zatkac jej usta, ale mu sie wyrwala. -Mordercy, zabili moja babcie! Otworzywszy zdecydowanym ruchem jedna z gablotek, pielegniarka wyjela stamtad strzykawke oraz ampulke z jakims zoltawym plynem i rozpakowala strzykawke. -Histeria. Niech mi ja pan przytrzyma, dam jej cos na uspokojenie - powiedziala do Ondry. Zlapal Petre za prawy przegub. Okladajac go lewa reka, probowala sie wyrwac. Teraz jej krzyk byl juz tylko wolaniem o pomoc. Lecz albo nikt jej nie slyszal, albo wszyscy wiedzieli, ze tu sie morduje, i bali sie wejsc. Zdazyla jeszcze dostrzec, jak pielegniarka zasysa do strzykawki smiercionosny roztwor. A potem poczula uklucie igly. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-10 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/