16257
Szczegóły |
Tytuł |
16257 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16257 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16257 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16257 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joseph Conrad
i Ford Madox Hueffer
Przygoda
Romance
Przełożyła Agnieszka Glinczanka
CZĘŚĆ PIERWSZA
KAMIENIOŁOM I WYBRZEŻE
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dniowi wczorajszemu i dniowi dzisiejszemu powiadam uprzejmie: „Vaya usted can Dios.”*
Cóż te dni dla mnie znaczą! Ale tamtego dawno minionego dnia mojej wielkiej przygody, gdy
spomiędzy niebieskich i białych beli towarów w przyciemnionym składzie Don Ramona w
Kingston ujrzałem otwierające się drzwi, a w nich postać starca o zmęczonej, pociągłej bladej
twarzy — tamtego dnia nigdy nie zapomnę. Pamiętam chłodny zapaszek typowego sklepu w
Indiach Zachodnich, trudny do opisania zapach wilgotnego mroku i miejscowych produktów:
pieprzu, oliwy, świeżego cukru i młodego rumu; szkliste lśnienie ogromnych okularów
Ramona, jego przenikliwe oczy w mahoniowej twarzy, podczas gdy za drzwiami wiodącymi w
głąb domu rozlegało się stukanie czyjejś laski o kamienną posadzkę; trzask naciskanej klamki,
strumień światła. Drzwi, pchnięte ze zniecierpliwieniem, uderzyły o jakieś beczki. Pamiętam
grzechot rygli na owych drzwiach i wysoką postać, która się w nich pojawiła, z tabakierką w
ręce. W tym kraju białych ubrań ów sędziwy Kastylijczyk w czerni był zjawiskiem, którego się
nie zapomina. Czarna laska, której stuk słyszałem przed chwilą, zwisała na jedwabnym sznurze
z ręki, której delikatny, pomarszczony przegub o błękitnych żyłach ginął w pianie
koronkowych falban. Druga ręka zatrzymała się na chwilę w akcie niesienia szczypty tabaki do
nozdrzy garbatego nosa, którego naciągnięta nad mostkiem skóra miała połysk starej kości
słoniowej; łokieć przyciskał do boku trój—graniasty kapelusz; nogi — jedna zgięta, druga
wysunięta nieco do tyłu; taka była postawa ojca Serafiny. Rozwarłszy gwałtownie drzwi, trwał
nieruchomo, bez zamiaru wejścia, i wołał schrypłym, starczym głosem:
— Se?or Ramon! Se?or Ramon! — a potem dwukrotnie, odwracając w tył głowę: —
Serafino! Serafino!
Wtedy po raz pierwszy ujrzałem Serafinę, wyglądającą zza ojcowskiego ramienia.
Pamiętam jej twarz w owym dniu; oczy jej były szare — szarością czerni, nie błękitu. Przez
moment patrzyły mi prosto w twarz, zamyślone, obojętne, a potem przeniosły się ku okularom
starego Ramona.
Spojrzenie to — pamiętajcie, byłem wówczas młody — wystarczyło, bym zaczął łamać
sobie głowę, co te oczy myślą sobie o mnie; co mogły we mnie zobaczyć.
— Ależ jest, jest tutaj twój se?or Ramon — powiedziała do ojca, jak by strofowała go za
zniecierpliwienie, z jakim wołał. — Niedowidzisz, mój biedny ojczulku, otóż i on, twój
Ramon.
Ciepły blask światła padającego z tyłu ślizgał się po zaokrągleniu jej twarzy od ucha do
podbródka, po czym ginął w cieniach czarnej koronki spływającej z włosów, które były
ciemne, lecz nie całkiem czarne. Mówiła, jak gdyby słowa lgnęły jej do wargi, jak by musiała
wypowiadać je delikatnie z obawy, by się w kruchości swej nie uszkodziły. Podniosła długą
dłoń do białego kwiatu, który tkwił za jej uchem jak pióro kancelisty, i znikła. Ramon
pośpieszył ku sędziwemu grandowi sztywnym krokiem wyrażającym niezmierne uszanowanie.
Drzwi zatrzasnęły się z powrotem.
Pozostałem sam. Niebieskie i białe bele towarów i wielkie czerwone dzbany z oliwą
majaczyły w skąpym świetle sączącym się przez żaluzje z ulicy oblanej oślepiającym słońcem
Jamajki. W chwilę potem drzwi otworzyły się znowu i wyszedł z nich do mnie młody
mężczyzna: wysoki, smukły, o bardzo błyszczących, bardzo dużych czarnych oczach
płonących w absolutnie bladej twarzy. Był to Carlos Riego.
Takie więc jest moje wczoraj wielkiej przygody — wszystko bowiem, co zdarzyło się
między owymi czasami a chwilą obecną, zatarło się lub uleciało mi z pamięci. A moim
przedwczoraj był dzień, w którym jako dwudziestodwuletni chłopak stałem przyglądając się
swemu odbiciu w wielkim lustrze, dzień, w którym opuściłem swój dom rodzinny w Kent i —
zrządzeniem losu — pojechałem z Carlosem Riego na morze.
Owego dnia kuzyn Rooksby zaręczył się z moją siostrą Weroniką, ja zaś cierpiałem na ostry
atak zazdrości i smutku. Byłem chudy, jasnowłosy, miałem dobrą cerę, ogorzałą od wiatru i
słońca, zdrowe zęby i piwne oczy. Dotychczasowe moje życie nie było bardzo szczęśliwe;
żyłem, zamknięty w sobie, marząc o szerokim, niedostępnym mi świecie, który nęcił
nieskończonymi możliwościami romantyki, przygody, miłości, być może i bogactwa. W mojej
rodzinie liczyła się matka; ojciec się nie liczył. Była córką szkockiego hrabiego, który
wielokrotnie doprowadzał swój majątek do ruiny. Był wynalazcą, twórcą niezwykłych
projektów, matka moja zaś była ubogą pięknością wychowaną na farmie, gdzie mieszkaliśmy i
teraz — ostatnim skrawku ziemi, jaki pozostał jej ojcu. Wyszła wreszcie za człowieka po
swojemu zacnego; niezła partia: średniozamożny, bardzo miły, łatwo ulegający wpływom,
dyletant i trochę marzyciel. Zabrał ją z sobą w huczny świat Regencji, gdzie sakiewka jego nie
wytrzymała. Wtedy doszła do głosu matka i uparła się wracać na naszą farmę, którą otrzymała
jako wiano. Inaczej trzeba by było wieść nędzną, niegodną egzystencję w Calais, w cieniu
Brummela* i jemu podobnych.
Ojciec mój zwykł przesiadywać całymi dniami przy kominku, od czasu do czasu zapisując w
notatniku „pomysły”. Zdaje mi się, że pisał jakiś epicki poemat, i myślę, że był w jakiś jałowy
sposób szczęśliwy. Miał rzadkie rude włosy, nieporządnie uczesane wobec braku osobistego
służącego, błyszczący, delikatny, garbaty nos, niebieskie oczy o wąskich powiekach i twarz o
barwie i gładkości czereśni–sercówki. Spędzał dni w głębokim fotelu z oparciem na głowę.
Wszystkim rządziła matka, której twarz od ciągłego przebywania na dworze nabrała koloru
przywiędłego czerwonego jabłka. Była to twarz matki—Rzymianki, groźna, o zaciśniętych
ustach i brązowych oczach. Jakiej miary to była kobieta, możecie ocenić po parobkach, których
zatrudniała na farmie. Byli to jeden w drugiego przemytnicy i rabusie — a jej to dogadzało.
Poczciwy, tępawy, lekko pomylony typ wieśniaka nie mógł żyć pod jej rządami. Sąsiedzi
twierdzili, że farma lady Mary Kemp jest wylęgarnią przestępstwa. Tak też zapewne było;
trzech z naszych ludzi powieszono w Canterbury jednego dnia — za koniokradztwo i
podpalenie… Taka więc była moja matka. Co do mnie, podlegałem jej, a że miałem ipewne
aspiracje, dzieciństwo moje było dosyć gorzkie. W dodatku znałem innych, z którymi mogłem
się porównywać. Po pierwsze, sir Ralf Rooksby — przystojny, wygadany, miły młody dziedzic
z najbliższego sąsiedztwa, człowiek popularny we wszystkich środowiskach i od najmłodszych
lat zakochany w mojej siostrze Weronice. Weronika była bardzo piękna, bardzo łagodna i
bardzo dobra; wysoka, smukła, o białych spadzistych ramionach i długich białych rękach, o
włosach barwy bursztynu i wystraszonych niebieskich oczach — dobrana para do
Rooksby’ego. Rooksby miał też zagranicznych krewnych. Stryj, po którym odziedziczył
Priory, poślubił był w czasie wojny hiszpańskiej pannę z domu Riego, Kastylijkę. Był w tym
czasie jeńcem — i zdaje mi się, że umarł w Hiszpanii. Gdy Ralf odbywał wojaż po
Europie,’poznał swoich hiszpańskich krewnych; opowiadał o nich — o tych Riegach — a
Weronika powtarzała, co mówił, aż stali się dla mnie wcieleniem wielkiej Przygody, przygody
dalekiego świata. Pewnego dnia, na krótko przed zaręczynami Ralfa i Weroniki, Hiszpanie ci
zjawili się niespodziewanie. Było to, jak gdyby Przygoda zamajaczyła mi nagle kusząco tuż
przed oczyma. Wielka Przygoda; nie macie pojęcia, czym była dla mnie rozmowa z Carlosem
Riego.
Rooksby zachował się nader życzliwie. Zaprosił mnie do Priory, gdzie poznałem dwie stare
panny, jego kuzynki, które prowadziły mu dom. Tak, Ralf był uprzejmy, ale muszę przyznać,
że nienawidziłem go za to i byłem trochę rad, kiedy i jemu przyszło pocierpieć od ukłuć
zazdrości — zazdrości o Carlosa Riego.
Carlos był ciemnowłosy i miał urok, którym zaćmiewał Ralfa w tym samym stopniu co Ralf
mnie; przy tym Carlos widział daleko więcej świata niż Ralf. Miał cudzoziemskie poczucie
humoru, któremu wiecznie był gotów poświęcać swoją osobistą godność. Rozśmieszało to
Weronikę i sprowadzało zgryźliwy uśmieszek nawet na wargi mojej matki, Ralf owi natomiast
przysparzało przykrych chwil. Przyczyny, które sprowadziły go w nasze strony, były trochę
tajemnicze. Kiedy Ralfa brała złość na hiszpańskiego krewniaka, zaklinał się, że Carlos
poderżnął komuś gardło lub ukradł sakiewkę. Kiedy indziej mawiał, że chodziło o sprawę
polityczną. W końcu jednak Carlos mógł korzystać z gościnności Priory oraz z tytułu
hrabiowskiego, gdy podobało mu się go używać. Przywiózł ze sobą niskiego, brzuchatego i
brodatego towarzysza, pólprzyjaciela, półsługę, który twierdził, że służył w hiszpańskich
kontyngentach Napoleona; miał zwyczaj walić się w pierś drewnianą ręką (stracił był własną w
jakiejś szarży kawaleryjskiej) i wykrzykiwać: „Ja, Tomas Castro!…” — Pochodził z Andaluzji.
Jeśli chodzi o mnie, to kiedy minął pierwszy szok spowodowany jego obcością, zacząłem
uwielbiać Carlosa, Weronika zaś lubiła go i śmiała się z niego, aż pewnego dnia pożegnał się i
odjechał londyńskim gościńcem, a za nim jego Tomas Castro. Z całej duszy tęskniłem do tego,
by wyruszyć z nim razem w wielki świat, który rozciągał się tajemniczo u podnóża naszych
wzgórz.
Musicie pamiętać, że o tym wielkim świecie nie wiedziałem nic zgoła. Nigdy nie ruszałem
się z naszej farmy dalej niż do szkoły w Canterbury albo na jarmark do Hythe lub Romney.
Farma nasza leżała przytulona do stóp stromych, burych wzgórz, tuż obok rzymskiego traktu
do Canterbury — nazywaliśmy go Kamienną Drogą albo po prostu Drogą. Majętność Ralfa
znajdowała się po drugiej stronie Drogi, a pasterze na wzgórzach widywali po nocach dawno
zmarłego Rooksby’ego — zwał się sir Peter — jak przejeżdżał konno Drogą koło
kamieniołomu, trzymając głowę pod pachą. Nie zdaje mi się, bym w niego wierzył, ale
wierzyłem w przemytników, którzy dzielili z tym straszliwym widmem panowanie nad
gościńcem. Dziś już nikt nie umie wyobrazić sobie wpływu, jaki przemytnicy ci wywierali
wtedy na życie okolicy. Byli potęgą, przed którą wszystko inne chyliło czoła. Nawiedzali
okolicę wielkimi bandami i nie znosili żadnego wtrącania się do swoich spraw. Niedawno
przedtem pobili regularne wojsko w formalnej bitwie na Trzęsawisku i pamiętam, że w sam
dzień mego odjazdu nie mogliśmy zwozić zboża, bo przemytnicy uprzedzili nas, że wieczorem
potrzebne im będą nasze konie. Byli potęgą w tych stronach, gdzie i bez nich — Bóg
świadkiem! — dosyć było gwałtu. Nasze położenie przy owej Drodze wtrącało nas w samo
sedno tego wszystkiego. O zmierzchu zamykaliśmy drzwi, spuszczali rolety i zasiadali przy
kominku wiedząc doskonale, co się dzieje na dworze. W ciemności rozlegały się przeciągłe
gwizdki, a gdy znajdowaliśmy po stodołach kryjących się ludzi, udawaliśmy, że ich nie
widzimy — tak było bezpieczniej. Przemytnicy — Wolni Kupcy, jak sami siebie nazywali —
zorganizowani byli równie dobrze dla dopomagania złoczyńcom do ucieczki z kraju, jak dla
szmuglowania towarów do kraju; tak więc bywało, że w słomie naszej chowali się przez cały
dzień fałszerze i oszuści, mordercy i francuscy szpiedzy — wszelkiego rodzaju przestępcy — w
oczekiwaniu na gwizdek, który o zmroku rozlegnie się na Drodze. Dla mnie, narodzonego wraz
z moim stuleciem, rzeczy te nie były żadną tajemnicą; ale matka zabraniała mi mieszać się do
nich. Przypuszczam, że sama wiedziała dużo — podobnie jak całe miejscowe ziemiaństwo.
Ralf zaś, chociaż poniekąd należał do nowej szkoły i chełpił się nieraz, że gdyby się o to do
niego zwrócono, wydałby nakaz aresztowania każdego Wolnego Kupca, w rzeczywistości
nigdy, a przynajmniej przez długie lata o tym nie wiedział.
Carlos, hiszpański krewniak Rooksby’ego, przyjechał tedy i (odjechał, a ja zazdrościłem mu
tego odjazdu w nimbie tajemniczości ku jakimś dalekim, zuchwałym przygodom — może tam,
w Hiszpanii, gdzie trwała wojna i bunt. Wkrótce potem Rooksby oświadczył się o rękę.
Weroniki i został przyjęty — przez matkę. Weronika chodziła z uszczęśliwioną miną. To także
wytrącało mnie z równowagi. Zdało mi się niesprawiedliwością, że ona miała wyjechać w
wielki świat — do Bath, do Brighton, zobaczyć Księcia Regenta i wielkie boje na Hounslow
Heath — podczas gdy ja miałem pozostać na zawsze farmerskim chłopcem. Owego popołudnia
byłem w pokoju na górze, przyglądałem się swemu odbiciu w wysokim lustrze i z
przygnębieniem zastanawiałem się, czemu wyglądam na takiego wiejskiego niezgułę.
Nagle z parteru zawołał na mnie głos Rooksby’ego:
— Hej, John, John Kemp! Zejdź na dół, mówię!
Odskoczyłem od lustra, jakby przyłapany na akcie szaleństwa. Rocksby stał w drzwiach
wejściowych u stóp wąskich schodów i uderzał się po nodze szpicrutą.
Oświadczył, że chce ze mną pomówić, wyszedłem więc za nim przez podwórze na nieubitą
drogę biegnącą pod górę ku zachodowi. Wieczór zapadał z wolna i smętnie; w sfałdowaniach
posępnych wzgórz było już ciemno.
Minęliśmy narożnik sadu.
— Wiem, co masz mi do powiedzenia — rzekłem. — Żenisz się z Weroniką. Cóż, moje
błogosławieństwo nie jest ci potrzebne. Niektórzy w czepku się rodzą. A ja… spójrz na mnie!
Ralf szedł z głową spuszczoną.
— Niech to licho porwie! — mówiłem dalej. — Ucieknę na morze! Mówię ci, ja tu gniję —
gniję! Ot, co! Słuchaj, Ralf, powiedz mi, gdzie szukać Carlosa.. — złapałem go za ramię. —
Pojadę za nim. On by mi pokazał trochę życia. Powiedział mi to.
Ralf wciąż trwał pogrążony w jakimś ponurym zapamiętaniu, podczas gdy ja męczyłem go
nadal o adres Carlosa.
— Carlos jest jedyną żywą duszą, jaką znam w promieniu dalszym niż o pięć mil stąd. Poza
tym ma przyjaciół w Indiach Zachodnich. Tam właśnie chcę jechać, a on mógłby mnie tam
urządzić. Pamiętasz, co mówił Tomas Castro…
Rooksby zatrzymał się raptownie i zaczął wściekle Okładać się szpicrutą po nogach.
— Do diabła z Carlosem i z jego Castrem także. Wpakują mnie za kratki, jeden z drugim. Są
obaj w mojej czerwonej stodole, jeśli chcesz wiedzieć, gdzie ich szukać…
Ruszył spiesznie pod górę, a ja zostałem, zapatrzony za nim, z zadartą głową. Gdy go
dogoniłem, klął — jak klęło się w tamtych czasach — i tupał nogą na środku drogi.
— Powiadam ci — wybuchnął — to najpaskudniejsza w świecie historia! Ten Castro, ze
swoją Kubą, to po prostu przeklęty rabuś morski… a Carlos też nie lepszy. Jadą do Liverpoolu
starać się o przejazd na Jamajkę i popatrz, co z tego wychodzi!
Okazuje się, że w liverpoolskich dokach, o zmroku, spotkali jakiegoś podstarzałego sknerę
dopiero co przybyłego z Indii Zachodnich, który przed drzwiami kantoru pewnego agenta
żeglugowego pyta ich o godzinę. Castro wyciąga zegarek, a tamten rzuca się na niego klnąc się,
że to jego własność, zrabowana mu przez jakichś korsarzy przed laty, kiedy płynął w tamtą
stronę. Z kantoru wychodzi drugi i przysięga, że Castro należał do korsarskiej załogi. Twierdzi,
że sam był kapitanem ograbionego statku. Potem — w pustym ciemnym zaułku wśród lin i beli
towarów — doszło jakoby do bójki na noże, która skończyła się ucieczką do Londynu, a
stamtąd do czerwonej stodoły Rooksby’ego; za nimi szalała pogoń.
— Pomyśl tylko — mówił Rooksby — jestem przecież sędzią i… ach, ta nieczysta robota
doprowadza mnie do szaleństwa! Szykuje się paskudna sprawa z Wolnymi Kupcami —
gwizdek ma się rozlec po zmroku przy kamieniołomie. Właśnie tej nocy, a ja sędzią… i już tak
jakby żonatym!
Przyglądałem mu się ciekawie w półmroku; wysoki kołnierz płaszcza prawie zasłaniał mu
twarz, a kapelusz miał nasunięty na oczy. Rzecz wydawała mi się niewiarygodna. Oto
przygoda; a tymczasem ze zdumieniem widziałem, że Rooksby’ego wprowadza ona w stan
żałosnej rozterki.
— Ależ, Ralfie — powiedziałem — ja bym pomógł Carlosowi.
— Ach, ty! — odrzekł rozgoryczony. — Ty masz ochotę sam pakować głowę w stryczek; do
tego się to sprowadza. Przecież mógłbym być zmuszony uciekać z kraju. Ci w czerwonych
mundurach myszkują po wszystkich chatach przy ashfordzkim trakcie. — Znów ruszył naprzód
wielkimi krokami. Po zboczu wzgórza spływało z wolna pasmo mgły. — Nie mogę wydać
własnego kuzyna. Oczywiście, można by go cichcem wywieźć z kraju. Ale wtedy i ja
musiałbym jechać za morze, na rok albo i więcej. A przecież…
Zdawał się bliski rwania sobie włosów z głowy, a wtedy ja powiedziałem swoje. Musiałem
go jednak trochę przekonywać i namawiać, mimo Weroniki.
Stanęło wreszcie na tym, że za pół godziny mam spotkać się z Carlosem Riego i Castrem w
małym lasku świerkowym nad kamieniołomem. Wszystko, co miałem zrobić, to zagwizdać
trzy takty Lillibulero jako sygnał. Umówiono już łączność z Wolnymi Kupcami na gościńcu
przy kamieniołomie; tej nocy mieli oni jechać na robotę, jak o tym dobrze wiedzieliśmy
obydwaj. Zjeżdżali pełną siłą do Canterbury na Trzęsawisko. Kosztowało to Ralfa ładny grosz,
ale raz znalazłszy się w rękach przemytników, jego kuzyn i Castro będą bezpieczni przed
pościgiem; trzeba by oddziału konnicy, aby ich ująć. Trudność leżała w tym, że ostatnio
przemytnicy się zdemoralizowali. Chodziły o tym brzydkie słuchy; istniało niebezpieczeństwo,
że Castro i Carlos, jeśli nikt się nimi nie zaopiekuje, mogą zakończyć żywot na jakiejś grobli na
Trzęsawisku. Pożądane było, by ktoś dobrze znany w naszych stronach odprowadził ich na
wybrzeże. Stamtąd łódka miała ich wywieźć na zatokę, gdzie statek płynący do Indii
Zachodnich miał ich wziąć na pokład. Gdyby Ralf nie bał się o swoją głowę, która zyskała na
wartości, odkąd zawrócił ją sobie Weroniką, byłby eskortował kuzyna. Tak, jak było —igrał
niepewnie z myślą, że mógłby mi pozwolić zastąpić się w tej misji. Na koniec zdecydował się;
a dla mnie rozpoczęła się długotrwała przygoda.
ROZDZIAŁ DRUGI
Między zachodem słońca a wzejściem księżyca szedłem potykając się w paprociach małego
lasku, wyrastającego niby kępka włosów nad wielkim białym czołem kamieniołomu. Tu, wśród
drzew, było zupełnie ciemno. Obszedłem lasek dokoła, gwiżdżąc po cichu swoje trzy takty
Lillibulero. Potem zagłębiłem się w gęstwinę. Paprocie pod moimi nogami szeleściły i
szeleściły. Stanąłem. Wąski pasek światła ciągnął się na widnokręgu przede mną, prawie
bezbarwny. Przecinały go wielokrotnie cienkie pnie świerków, niewiele grubsze niż laski.
Dziki gołąb zerwał się nagle z trzaskiem i poleciał, uderzając skrzydłami o gałęzie. Puls mój
łomotał rozkosznie — serce także. Była to niby zabawa w chowanego, a przecież — na koniec
— było to życie. Wszystko dokoła umilkło znowu i zacząłem myśleć, że przegapiłem
umówioną porę. Daleko w dali, na równinie, pies szczekał nieprzerwanie. Postąpiłem parę
kroków naprzód i zagwizdałem. Blask przygody zaczął przygasać. Nie było widać nic — tylko
trochę tajemniczego światła na pniach drzew.
Ruszyłem znowu, kierując się z powrotem ku drodze. Zdało mi się, że na tle mdłej światłości
dostrzegam nisko wśród skłębionych paproci zarys kapelusza jakiegoś mężczyzny. Szepnąłem
głośno:
— Carlosie! Carlosie!
Przez chwilę rozlegały się chrypliwe szepty; potem nagły stłumiony odgłos. Smuga
jaskrawego żółtego światła uderzyła z ziemi w moje oślepione oczy. Jakiś człowiek skoczył na
mnie i gwałtownie wsunął mi pod kołnierz coś zimnego i chropowatego. Światło W dalszym
ciągu świeciło mi prosto w oczy; przesunęło się ku górze i zabłysło na czerwonym kabacie
upstrzonym złoconymi guzami. Byłem aresztowany… W imieniu króla… Była to najbardziej
nieoczekiwana katastrofa. Czyjaś ręka złapała mnie za gardło.
— Nie waż się nawet pisnąć, mości Castro — czyjś głos szepnął mi do ucha.
Światło latarni nagle zgasło i posłyszałem szepty:
— Wydostań go na drogę… Ja wezmę się za tego drugiego… Uważa] na jego nóż.
Czułem się w ich rękach jak złapany królik. Jeden z nich ujął w garść mój kołnierz i
wypchnął mnie na ubitą drogę. Stoczyliśmy się po skarpie, ale on był na wierzchu. Zdało mi się
to wszystko jakimś ohydnym epizodem, zdradzieckim figlem spłatanym mi przez los. Takie
paskudne przypadki nie powinny mi się były przydarzyć, ale gorąca, twarda jak rzemień dłoń
tego człowieka na mojej szyi była jakby przedsmakiem tamtej, straszniejszej obroży. Bałem się
— okropnie się bałem owej tajemniczej potęgi praw, którą ci ludzie reprezentowali, i żaden
sposób ratunku nie przychodził mi do głowy.
Staliśmy w mroku na drodze biegnącej w niskim wykopie o ukośnych ścianach. Wodniste
światło zapowiadające wschód księżyca padało z góry na przeciwległą skarpę. Staliśmy w
zupełnej ciszy.
— Jeżeli drgniesz bodaj na włos — powiedział z zimną krwią mój prześladowca — wyduszę
ci krew z gardzieli jak sok ze zgniłej pomarańczy.
Zachowywał się ze spokojem człowieka mającego do czynienia z codziennym
wydarzeniem; a przecież wydarzenie było — powinno było być — niesłychanie doniosłe.
Czekaliśmy w milczeniu całą wieczność, tak jak się czeka, by zając pomknął z krzaków przed
nagonką. Z dala, od stóp długiego wzgórza, nadleciał cichy odgłos kopyt końskich — jak bicie
serca, odzywający się w regularnych odstępach czasu: głuche uderzenia o murawę i cichy
szczęk żelastwa. Zdawał się zamierać nie słyszany przez stojącego obok mnie żandarma.
Niebawem rozległ się trzask krótkich świerkowych gałęzi, szelest i ochrypły szept z góry:
— Tamten zwiał, Thoms. Tego masz? Trzymasz go dobrze?
— Trzymam, wszystko w porządku.
Człowiek z góry zeskoczył na drogę — niezgrabna postać, owinięta w pelerynę. Zwrócił na
mnie latarnię, której żółte światło boleśnie raziło mi oczy.
— Co! To jest ten młody — mruknął po chwili. — Przeczytaj nakaz, Thoms.
Mój strażnik sięgnął niezgrabnie do kieszeni, wyciągnął arkusz papieru i pochylił się do
światła. Nagle przerwał czytanie i podniósł na mnie wzrok.
— To nie jest… panie Lillywhite, widzi mi się, że to nie żaden Hiszpaniec.
Znów nadleciał z wiatrem chrzęst wędzideł i strzemion.
— Co mi tu opowiadasz, Thoms — powiedział ostro człowiek z latarnią. — Jeżeli to nie jest
Riego albo tamten drugi, to niech mnie…
Zacząłem się budzić z otępienia.
— Nazywam się John Kemp — powiedziałem.
Tamten chrząknął.
— Spiesz się, Thoms.
— Ale, panie Lillywhite — przekładał mu Thoms — on nie mówi jak zagranicznik. Niech
zdechnę, jeżeli tak jest! A do tego nie jesteśmy w życzliwej okolicy, wie pan o tym. Nie
możemy sobie pozwolić na rozdrażnianie tutejszej szlachty!
Zebrałem się na odwagę.
— Jeszcze trochę, a doczekacie się, że wam łby po—ukręcają — rzekłem. — Posłuchajcie
tylko!
Zbliżające się konie zjechały z murawy na ubitą drogę; kroki jednego, potem drugiego
rozbrzmiały u stóp pogrążonego w ciszy wzgórza. Po tym poznałem, że to jadą Wolni Kupcy; z
wyjątkiem bowiem tych odcinków, gdzie droga biegła w wykopie, trzy—maili się zawsze, niby
artykułu wiary, miękkich przydrożnych trawników.
Żandarmi jęli się naradzać. Cień zwany Thomsem był za ucieczką na przełaj, lecz Lillywhite
z racji budowy swego ciała nie nadawał się do szybkiego ruchu. Poza tym nie znał terenu i
uważał opowieści o Wolnych Kupcach za bajeczki dla niegrzecznych dzieci.
— Nigdy w życiu nie ważą się nas tknąć — mruknął pod nosem. — Mamy nakaz
aresztowania… w imieniu króla… — Bez celu posyłał w górę drogi snop światła ze swej
latarni. — A poza tym — zaczął znowu — mamy tu tego obwiesia. Jeżeli nie jest Hiszpanem, to
w każdym razie wszystko o nich wie. Słyszałem go. Może on i nazywa się Kemp, ale tam na
górze mówił po hiszpańsku… i zawsze coś mamy za naszą fatygę. Będzie dyndał, założę się
o…
Daleko nad nami rozległ się okrzyk, potem zmieszany gwar głosów. Księżyc wstawał,
brzegi chmur nad wykopem zalśniły nagle srebrem. Jakiś jeździec, zakutany w pelerynę po
uszy, kłusował ostrożnie w naszą stronę.
— Co się tu dzieje? — zawołał z odległości jakichś dziesięciu jardów. — Po co błyskacie
tym światłem? Coś nie w porządku tam w dole?
Żandarmi zachowali milczenie; usłyszeliśmy szczęk odwodzonego kurka pistoletu.
— W imieniu króla — krzyknął Lillywhite — zsiądźcie z konia i pomóżcie! Mamy tu
więźnia.
Jeździec gwizdnął niedowierzająco, po czym jął wołać: „Halo! Halo–o–o!” — Jego głos
niósł się żałośliwie pod górę. Ozwało się ciche echo — Halo! Ha–lo–o–o! — a potem liczne
głosy. Koń stał ze spuszczonym łbem, a człowiek obrócił się w siodle.
— Żandarmi! — krzyknął — hycle z Bow Street! Chodźcie, chodźcie tu, chłopcy!
Przypieczemy ich… Żandarmi! Żandarmi!
Uszu naszych dobiegł odgłos kłusujących ciężkich koni.
— Wpadliśmy — mruknął Lillywhite. — Niech diabli porwą to hrabstwo Kent.
Thoms ani na chwilę nie puścił mojego kołnierza. Na zboczu wzgórza ukazały się na tle
białego nieba sylwetki ludzi i koni — bezładna mieszanina złowrogich kształtów.
— Nie świećcie na mnie tą latarnią — powiedział jeździec. — Nie widzicie, że straszycie mi
konia? Jazda, chłopcy, otoczyć ich…
Wielkie koniska otoczyły nas nieregularnym półkolem; mężczyźni staczali się z nich
niezdarnie, jak worki ze zbożem. Ktoś pochwycił latarnię i zaświecił nam w oczy; rozległ się
podniecony gwar. Posłyszałem moje nazwisko.
— Tak, jestem Kemp… John Kemp! — zawołałem. — Swój.
— Diabli z takim swoim! — odkrzyknął jakiś głos.— Co tu robisz z żandarmami?
Rozgwar trwał nadal — czterdzieści czy pięćdziesiąt głosów. Żandarmów obezwładniono;
kilka rąk schwyciło i mnie. Wśród hałasu nikt nie słyszał moich słów; czyjaś pięść rąbnęła mnie
w policzek.
— Na stryczek z nimi! — ktoś wrzasnął. — Powiesili mi siostrzeńca! Na stryczek
wszystkich trzech. Matka tego Kempa to diablica. Donosiciel z niego. Na gałąź ich!
Powalono mnie na klęczki, pchnięto do przodu, a na koniec pozostawiono własnemu losowi,
by rzucić się z kolei na Lillywhite’a. Obiłem się o wielkiego, spokojnego gospodarskiego
konia.
Szamotanina nie ustawała; jakiś władczy głos krzyknął:
— Cicho być, głupcy! Cicho!… — ktoś inny zawołał: — Słuchajcie, co mówi Jack
Rangsley. Słuchajcie go!
Zrobiło się cicho. Ujrzałem, jak czyjaś ręka zapala od latarni pochodnię, i nagle w
migotliwym świetle ukazał się tłum twarzy, kłębowisko nóg i rąk, końskie łby i nieruchome
drzewa w górze.
— Nie daj im mnie powiesić, Jacek Rangsley — za—łkałem. — Wiesz, że nie jestem żaden
donosiciel. Nie daj im mnie powiesić, Jack.
Podjechał do mnie i złapał mnie za kołnierz.
— Cicho bądź — powiedział szorstko. Rozpoczął przemówienie, w którym rzucał gromy na
żandarmów. Postawił wniosek, by związać nam nogi i powiesić za czubki palców nad
krawędzią kamieniołomu.
Rozległ się gwar przytakiwań i sprzeciwów; po chwili jednak w tłumie zapanowała
jednomyślność. Rangsley ześliznął się z konia.
— Zawiązać im oczy, chłopcy — zawołał, po czym zrobił raptowny półobrót.
— Nie broń się — szepnął mi do ucha; na powiekach poczułem chłód jego jedwabnej
chustki. Czułem też, jak czyjeś ręce pośpiesznie zawiązują mi węzeł na potylicy. — Nic ci nie
będzie — powiedział znowu. Gwar przycichł nagle. — No, chłopcy, dawać ich tu.
Znajomy głos dobitnie wypowiedział ich hasło: „Tabaka lada jaka”‘ — a potem: — „Co się
tu dzieje?” Ktoś inny odezwał się w odpowiedzi:
— To Rooksby, to sir Ralf.
Znajomy głos przerwał mu ostro:
— No, bez nazwisk. Ja tam nie mam ochoty wisieć.
Ręka prowadzącego mnie puściła moje ramię; pochód przystanął. Przez chwilę słyszałem
szepty, potem jakiś nowy głos krzyknął:
— Rozebrać ich do koszuli. Rozebrać. O, to, to. — Posłyszałem jęki i okrzyk: — Przecież
nas nie zamordujecie! — Na to ktoś przeciągle, przez nos: — Oo, i o–owszem. — Ktoś inny,
Rangsley, zdaje mi się, zawołał: — Dawajcie ich. Tędy teraz.
Po chwilowym zamieszaniu wydało mi się, że wychodzimy z tłumu na bardzo nierówną,
prowadzącą w dół ścieżkę. Rangsley krzyknął:
— No, teraz reszta odjazd, dosyć nas tu jest — po czyni rozległ się znowu odgłos kopyt
ciężkich koni. Tymczasem zatrzymaliśmy się i Rangsley tuz koło mnie zawołał ostro:
— No, żandarmi — i ty. Johnie Kemp — otóż i jesteście na brzegu wieczności, nad
krawędzią starego kamieniołomu. Jest tu przepaść na sto stóp. Zwiążemy wam nogi i
powiesimy was za palce u rąk. Jeżeli wytrzymacie dość długo, zdążycie polecić dusze Bogu.
Żywo, chłopcy!
Jeden z żandarmów zaczął krzyczeć:
— Zadyndacie za to, wy…
— Co do mnie, byłem jak we śnie.
— Jack — rzekłem — Jack, ty przecież nie…
— Och, wszystko w porządku — szepnął głos. — Cicho teraz! Wszystko w porządku,
mówię.
Głos oddalił się trochę od mego ucha i zawołał donośnie:
— No, dalej tam, szykujcie ich. Kiedy powiem „trzy”…
Usłyszałem jęki i przekleństwa i zacząłem wołać pomocy. Głos mój powracał rozpaczliwym
echem. Raptem ktoś odciągnął mnie w tył i zerwał mi z oczu opaskę.
— Chodź — rzekł Rangsley prowadząc mnie dość łagodnie ku drodze, która była jakieś pięć
kroków za nami. — To wszystko żart — warknął. — Dosyć przykry dla tych tam hyclów.
Słuchaj tylko, jak jęczą. Tam nie ma i dwóch stóp wysokości.
Zrobiliśmy parę kroków drogą; żałosne głosy żandarmów wołające o pomoc dobiegały
wyraźnie do moich uszu.
— Wy… oni… nie zamordują ich? — spytałem.
— Nie, nie — odpowiedział. — Nie możemy sobie na to pozwolić. Szkoda; ale byłoby nam
potem za gorąco.
Zaczęliśmy schodzić ze Wzgórza. Z kamieniołomu czyjś głos wrzasnął:
— Ratunku! ratunku! Na miłość boską, ja nie mogę…
Rozległo się charczenie i odgłos upadku; potem te same dźwięki powtórzyły się raz jeszcze.
— To ich nauczy — powiedział Rangsley ze złością. — Chodź, oni tylko stoczyli się ze
skarpy. Wcale nie byli nad kamieniołomem. Wszystko jest w porządku. Przysięgam.
I rzeczywiście, takie to były okrutne żarty przemytników. Każdego niepożądanego osobnika
w rodzaju tych żandarmów, którego zamordowanie wręcz narobiłoby zbyt wielkiego szumu,
wieszali za ręce na brzegu niskiej skarpy i zapewniali go, że czepia się krawędzi Skały
Shakespeare’a czy jakiejś innej stu—stopowej przepaści. Nieszczęśnicy, póki nie obsunęły im
się palce, cierpieli wszystkie męki konania i z reguły nigdy więcej nie pokazywali się w
naszych stronach.
ROZDZIAŁ TRZECI
Zmienił się duch epoki; wszystko zmieniło się tak gruntownie, że trudno wprost uwierzyć, iż
było się kiedyś tak zupełnie innym. Ja jednak pamiętam dotychczas, jak w owej chwili
zapoznałem się z własnym sercem — czymś, co skakało i tłukło się w mojej piersi, wywołując
lekkie uczucie mdłości. Pozostałe szczegóły uszły mi z pamięci.
Jack Rangsdey był wysokim, kościstym, chudym mężczyzną; coś złowrogiego kryło się w
układzie fałdów jego peleryny, a sposób, w jaki stawiał na ziemi obcasy zbrojne w ostrogi,
mówił o zuchwałej odwadze. Był synem dawnego dziedzica z tych stron. Stary Rangsley był
niegdyś przywódcą ostatnich Owlerów — arystokracji przemytników trudniących się
wywozem — i Jack obniżył nieco swą rangę stając na czele przemytników—importerów. Był
jednakże dość twardy, despotyczny i odważny, by sprawić, że Wolne Kupiectwo utrzymało się
w naszych stronach przy życiu jeszcze wtedy, gdy już od dawna było anachronizmem.
Skończył na szubienicy, oczywiście, ale stało się to znacznie później.
— Dałbym dolara, żeby wiedzieć, co się teraz dzieje we łbach tych żandarmów — rzekł
Rangsley wskazując za siebie szpicrutą. Zaśmiał się wesoło. Wielkie białe lico kamieniołomu
jaśniało blado w świetle księżyca; ciemnoczerwone ognie wapienników płonęły u podstawy,
wysyłając w górę kłęby ciężkiego, krwawego dymu. — Z pewnością myślą, że spadli prosto do
piekła.
— Będziesz musiał wiać z kraju, John — dodał nagle — na pewno doskonale zakonotowali
sobie twoje nazwisko. Zrobiłem dla ciebie, co tylko mogłem. — Umyślnie kazał mnie tak
związać na oczach żandarmów, aby odwrócić ode mnie ich podejrzenia. W tym samym celu
udawał, że zamierza mnie zamordować. Nie sądził jednak, by dali się nabrać. — Do rana
wydane będą przeciwko tobie nakazy aresztowania, jeśli tamci zdołają ochłonąć ze strachu. Ale
coś ty robił w całym tym interesie? Ci dwaj Hiszpanie leżeli ukryci w paprociach i przyglądali
się, a ty raptem, niezgrabiaszu, pakujesz się w kabałę. Gdyby nie Rooksby, mogłeś być… Hej,
tam! — przerwał sobie.
Z czarnych cieni kępy przydrożnych więzów przyszła odpowiedź. Dostrzegłem kształty
trzech czy czterech koni stojących łeb przy łbie.
— Chodź, siadaj — powiedział Rangsley — będziemy rozmawiali po drodze.
Ktoś pomógł mi wskoczyć w siodło; nogi drżały mi w strzemionach, jak gdybym miał już za
sobą tysiąc mil jazdy. Sądzę, że musiałem wpaść w rodzaj odrętwienia, gdyż niejasno tylko
przypominam sobie, że ktoś kajał się przede mną. Rzeczy tak się miały, że Ralf, który zrazu
podbechtał mnie, sam mając zamiar zostać w domu, poczuł następnie niepokój sumienia i
wybrał się do kamieniołomu. To on zawołał hasło: „Tabaka lada jaka”, i odbył szeptaną naradę.
Carlos i Castro czekali tymczasem w swojej kryjówce, z której przedtem widzieli przybycie
żandarmów i moje pojmanie. Dowiedziałem się o tym wszystkim znacznie później. W owej
chwili do świadomości mojej docierały tylko ruchy konia pode mną, niezmierne znużenie i głos
Ralf a lamentującego nad własnym tchórzostwem.
— Gdyby to się zdarzyło w każdym innym momencie! — powtarzał w kółko. — Ale teraz,
kiedy muszę myśleć o Weronice! Rozumiesz mnie, Johnny, prawda?
Moi towarzysze jechali w milczeniu. Gdyśmy minęli domostwa małej wioszczyny, ogarnęła
nas gęsta mgła, biała, wilgotna i lepka. Ralf zrównał siwego konia z moim.
— Przykro mi — zaczął znowu — niewymownie mi przykro, żem cię wpędził w te tarapaty.
Przysięgam ci, że nie chciałem, aby się to stało, choćby mi kto dawał tysiąc funtów… nawet
dziesięć tysięcy.
— Nic nie szkodzi — powiedziałem wesoło.
— Ach, ale widzisz — rzekł Rooksby — będziesz musiał na jakiś czas wyjechać z kraju.
Dopóki nie załagodzę całej sprawy. A załagodzę. Możesz mi ufać.
— O, pewnie, że musi wyjechać z kraju — powiedział z humorem Rangsley — jeżeli chce,
żeby rzecz poszła w niepamięć. Na mnie wydano czterdzieści pięć nakazów aresztowania,
tylko nikt nie śmie ich wykonać. Ale on to nie ja.
— Paskudna historia — rzekł Ralf. Na jego twarzy malowało się ostateczne przygnębienie.
W mglistym świetle wyglądał jak śmiertelnie ranny żołnierz jadący z pola bitwy.
— Niech jedzie z nami — dobiegł przez mgłę melodyjny głos jadącego w przedzie Carlosa.
— Zobaczy trochę świata.
— Na miłość boską, bądź cicho! — odpowiedział mu Ralf. — Już i tak dość złego się stało.
Pojedzie do Francji.
— Och, pozwólcie młodzikowi przetrzeć się trochę po świecie, dziedzicu — odezwał się z
tyłu głos Rangsleya.
Na koniec Ralf pozwolił mi jechać z Carlosem, i to za morze, do Indii Zachodnich. Prosiłem
go i błagałem; czułem, że oto mam szansę odnaleźć mój świat wielkiej przygody. A Ralf, który,
choć mógł uchodzić za jednego z najprawomyślniejszych ludzi na kuli ziemskiej, nie zaliczał
się w tej chwili do najmężniej—szych, palił się wprost do tego, by umyć ręce od całej sprawy.
Zrobił dla mnie, co tylko mógł; pożyczył pokaźną sumę od Rangsleya, który jechał z całą torbą
gwinei przytroczoną do łęku siodła, przygotowany do wypłacenia swoim ludziom po siedem
szylingów na głowę za udział w dzisiejszej wyprawie.
Ralf przypomniał sobie także — czy też ja mu przypomniałem — że ma na Jamajce dobra i
pełnomocnika; toteż wstąpił do dużej karczmy przy skrzyżowaniu z traktem londyńskim, by
napisać do swego rządcy list, w którym polecał mu przyjąć ranie pod swój dach i zatrudnić jako
praktykanta. Aby go nie skompromitować, czekaliśmy w cieniu drzew o paręset kroków dalej.
Nadjechał kłusem, wręczył mi list, odciągnął mnie na bok i znowu zaczął się sumitować. Tamci
pojechali dalej.
— Ach, wszystko jest w porządku — rzekłem. — Świetnie, wprost świetnie. Dziś rano
byłbym dał pięćdziesiąt funtów za taką szansę — i słuchaj, Ralfie, Weronice możesz
powiedzieć, dlaczego jadę, ale mojej matce ani słowa. Niech myśli, że uciekłem — co? Nie
psuj sobie sprawy.
Był tak skruszony i przejęty, że nie dawał mi po ludzku się pożegnać. Koni tamtych dawno
już nie było słychać, kiedy zaczął mi mówić, jak powinien był postąpić.
— Wiedziałem to, jak tylko pozwoliłem ci odjechać. Powinienem był trzymać cię od tego z
daleka. O mały włos cię nie zamordowano. Pomyśleć tylko: ty, jej brat, zęby…
— Ach, dobrze już — rzekłem wesoło — dobrze. Ty musisz pilnować Weroniki. Ja nie mam
obowiązków Względem nikogo. Dobranoc, do widzenia.
Zawróciłem konia i galopem zjechałem ze wzgórza. Główny oddział zatrzymał się był przed
wyruszeniem przez kamienistą plażę ku morzu. Rangsley czekał, by zaprowadzić nas do
miasta, gdzie mieliśmy znaleźć człowieka, który by zawiózł nas trzech, zbiegów, łodzią na
spodziewany statek. Jechaliśmy hałasując rażąco wśród ciszy długiej, wąskiej głównej ulicy.
Co jakiś czas Carlos kaszlał rozdzierająco, natomiast Tomas Castro jechał w posępnym
milczeniu. Tu i ówdzie w oknie świeciło się światło, lecz na ulicy nie było żywej duszy. Na
firance w oknie gospody widać było cień brodatego mężczyzny podnoszącego do ust cień
kufla.
— Ot i mój stryjek — powiedział Rangsley. — On z pewnością wyświadczy wam usługę,
której potrzebujecie. — Zawołał na jednego z ludzi jadących za nami: — Hej, Joe Pilcher,
wejdź no pod „Białego Jelenia” i wyciągnij stamtąd mojego stryjka Toma. Sprowadź go do
mnie na górę — do naszego gołębnika.
Trzy domy dalej stanęliśmy i zeskoczyliśmy z koni.
Rangsley zastukał w okiennicę — dwa mocne uderzenia szpicrutą i trzy gołą pięścią. Wnet
zgrzytnął zamek, zachrobotały ciężkie zasuwy, zachrzęścił łańcuch. Rangsley wepchnął mnie
przez bramę. Otwarły się jakieś boczne drzwi i zobaczyłem oświetloną izbę pełną kłębów
dymu. Brzuchaty mężczyzna w krótkiej peruce, w niebieskim kaftanie z guzami, podszedł do
nas trzymając w lewej ręce długi gliniany cybuch, a w prawej cynową kwartę.
— Halo, kapitanie — powiedział — za późno już chyba będzie na światła, co? — Miał taki
wyraz twarzy, jak by chciał ugłaskać gniew Rangsleya.
— Zegarek wam się spieszy, panie burmistrzu — odrzekł Rangsley niechętnie. — Przypływ
nie będzie wcześniej niż za pół godziny.
— Ts, ts — syknął tamten. — Bez obrazy. Szanujemy cię, kapitanie. Ale kiedy ma się
stawkę w grze, chciałoby się wiedzieć, jak sprawy stoją.
— Moją stawką jest wszystko, co posiadam, i głowa na dodatek — rzekł Rangsley
niecierpliwie. — A pańską? Marne pięćdziesiąt funtów?… Czegóż nie każe im pan przynieść
latarni?
Podano Rangsleyowi dwie ślepe latarnie, z których jedną odsłonił do połowy i poświecił
nam na stromych drewnianych schodach. Wdrapaliśmy się po nich do maleńkiej izdebki na
poddaszu, całej oszklonej od strony morza.
— Siadajcie tam, na podłodze — rozkazał Rangsley. — Nie mogę was zostawić na dole;
żandarmi przyjdą jutro do burmistrza po nowe nakazy aresztowania i nie byłoby mu miło,
gdyby spędził noc w waszym towarzystwie.
Otworzył szeroko jedno z okien. Księżyc przesłaniały nam chmury, lecz daleko, daleko nad
morzem widniała niekształtna plama srebrzystej jasności, na której tle rysowały się kominy
domów stojących po drugiej stronie ulicy. Zegar na kościele zaczął z cicha wydzwaniać
kwadranse; potem wybiła godzina — dziesięć uderzeń.
Rangsley postawił na oknie jedną z latarń i przekręcił pokrywkę. Wystrzeliły ku morzu
promienie żółtego światła. Ręce mu drżały i mamrotał coś do siebie w przystępie
niepohamowanego podniecenia. Stawiał w tej grze bardzo wiele, a wszystko zależało od błysku
tych latarń, słanego do ludzi na lugrach kryjących się tam, w czarnym bezkresie morza.
Odczekał chwilę i widziałem, go na jaśniejszym tle okna, jak rękawem ociera sobie pot z czoła.
Serce zaczęło mi bić cicho i natarczywie — ze współczucia.
Nagle z głębokich mroków wiszącej nad morzem chmury rozbłysło bezgłośnie żółte
światełko — bardzo małe, bardzo odległe, bardzo krótkotrwałe. Rangsley odetchnął głęboko i
klepnął mnie ciężko po ramieniu.
— Wszystko dobrze, kawalerze — powiedział. — A teraz pomyślimy o was. Mam pół
godziny czasu. Co to ma być za statek?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale Carlos odezwał się z ciemności:
— Statek „Tamiza”. Mój przyjaciel, se?or Ortez z Minories, mówił, że pan już będzie
wiedział.
— Och, wiem, wiem — rzekł Rangsley cicho; i istotnie, wiedział wszystko, co można było
wiedzieć o przemycaniu z południowych hrabstw ludzi, którzy nie mogli w nich dłużej
przebywać. Proceder ten był przeżytkiem z czasów jakobickich spisków. — Gardłowa sprawa.
Ale mnie nic do tego.
Urwał i zastanowił się przez chwilę. Czułem, jak z gęstego mroku wpatrują się w nas oczy
Carlosa. Z kąta, w którym krył się Castro, dobiegał cichy szelest.
— Więc on tej nocy przepływa kanałem? — powiedział Rangsley. — Przy tym wietrze
trzeba, żebyście kwadrans po jedenastej byli już całkiem daleko na zatoce.
Jakieś niezwykłe rumory, zmieszane z wybuchami rubasznych połajanek, dały się słyszeć z
dolnych szczebli drabiny. Czyjś głos zawołał przez właz: „Jest wasz stryjek, dziedzicu Jack” —
a ktoś inny potwierdził to chrypliwym pomrukiem.
— Spiłeś się znowu, stary grzeszniku? — zapytał Rangsley. — Posłuchaj mnie… Jest tu
trzech ludzi, których trzeba dostawić na pokład „Tamizy” kwadrans po jedenastej.
W odpowiedzi rozległo się chrząknięcie. Rangsley powtórzył wolno. Raz jeszcze
odpowiedziało chrząknięcie.
— Jest tu trzech ludzi, których trzeba dostawić na pokład „Tamizy” kwadrans po jedenastej
— powiedział znowu Rangsley,
— Trzech ludzi… a–hep… trzeba dostawić na pokład „Tamizy” kwadrans po jedenastej —
odpowiedział głos przerywany czkawką.
— Więc pamiętaj, żebyś to zrobił — rzekł Rangsley. — Jest pijany jak bela — rzucił nam na
boku — ale kiedy mu się coś powie trzy razy, pamięta. Posłuchajcie tylko.
Pijany głos z dołu trajkotał bez przerwy: — Trzech ludzi dostawić na pokład „Tamizy”…
trzech ludzi dostawić…
— Nie przestanie tego powtarzać, póki nie znajdziecie się bezpiecznie na statku —
powiedział Rang—sley. Błysnął światłem w dół drabiny — Carlos i Castro zeszli. Zobaczyłem
pod sobą srebrną głowę i ciemnoczerwone uszy pijanego stryja Rangsleya. Był ongi jednym z
najgroźniejszych przedstawicieli swego rodu, człowiekiem ogromnej siły i przebiegłości, lecz
stały zwyczaj konsumowania co wieczór półtorej kwaterki dżinu uczynił go niezdatnym do
cięższych zadań związanych z przemytem. Ograniczał więc swoje wysiłki do prowadzenia
nielegalnego przerzutu ludzi, do którego — jeśli miał się udać — jego lisia przebiegłość i
doskonała znajomość przepływających statków były nieodzowne. Zabierałem się do zejścia z
drabiny w ślad za tamtymi, kiedy Rangsley dotknął mojej ręki.
— Nie podobają mi się ci twoi kompani — powiedział tuż za moim uchem. — Wiem, co oni
za jedni. Dziś rano rozpisano za nimi listy gończe. Wydałbym ich i zgarnął nagrodę, gdyby nie
ty i dziedzic Rooksby. Widzi mi się też, że są skorzy do noża. Posłuchaj mojej rady i uważaj na
siebie, póki jesteś z nimi. Jesit w nich coś nienaturalnego.
Jego słowa wywarły na mnie pewne wrażenie, a ton może jeszcze większe. Jeśli Jackowi
Rangsleyowi — człowiekowi ciemności, żyjącemu stale jakby w cieniu szubienicy — coś
wydawało się „nienaturalne”, dobrze było tego czegoś unikać! Byłby w moich oczach postacią
niemal równie romantyczną jak sam Carlos, gdyby nie odstręczająca ponurość, jaka go
otaczała. Potęga jego była ogromna. Ciche błyski świateł, które przed chwilą oglądałem,
sygnały nadawane w odpowiedzi z lugrów daleko na morzu, przymusowe uśpienie miasteczek
i wsi, podczas gdy nocą wypełniały się jego plany — wszystko to przepoiło mnie jakimś
nabożnym lękiem. Słowa jego zapadły mi w duszę i natchnęły obawą o przyszłość.
Zeszliśmy w ślad za tamtymi do pokoju na parterze, urządzonego jako golarnia. Na stole
paliła się świeca. Rangsley pochwycił za kawałek boazerii, część obramienia drewnianej płytki;
pociągnął ją ku sobie i w tej samej chwili oszklona gablotka, pełna brzytew i pędzli, wysunęła
się bezgłośnie naprzód sprawiając wrażenie czegoś nadprzyrodzonego. Odsłonił się mały
otwór, akurat wystarczający, by mógł się w nim zmieścić człowiek. Przeszliśmy przezeń i dalej
czymś w rodzaju tunelu. U drugiego końca znajdowały się drzwi, do których od zewnętrznej
strony przytwierdzony był żłób i żerdka; prowadziły one do końskiego boksu. Znaleźliśmy się
w stajni gospody.
— Nie używamy tego przejścia dla siebie — rzekł Rangsley. — Korzystać z niego muszą
tylko najszanowniejsze persony — sędziowie i tym podobni. Ale z takimi kandydatami na
szubienicę jak ty i twoi kompani lepiej, aby nas nie widziano. Teraz trzymajcie się mojego
stryja. Dobranoc.
Wyszliśmy na podwórze, potem pod arkadami ratusza, potem na drugą stronę pogrążonej w
ciszy ulicy, potem przez wąski pasaż, a wreszcie w dół do morza. Stary Rangsley szedł szybko
przodem zataczając się i mamrocząc:
— Trzech ludzi dostawić na pokład „Tamizy”… kwadrans po jedenastej. Trzech ludzi
dostawić…
Po niewielu minutach stanęliśmy na kamieniach nad brzegiem leniwego morza,
znajdującego się niemal w pełni przypływu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Tego chyba właśnie chciałem od losu: zostać łagodnie wyniesionym na pozycję bohatera
romantycznej przygody, nie czując przy tym niczyich brutalnych łap na gardle. Chcemy tego
chyba wszyscy, a dane to nam bywa niekiedy na krótkie, dziesięciominutowe urywki czasu.
Nie wiedziałem, dokąd się udaję. Wystarczało mi, że płynę kolejno przez plamy cienia i światła
rzuconego przez księżyc nad naszymi głowami.
W miarę jak łódź odpływała coraz dalej, ląd zamieniał się w smugę cienia upstrzoną tu i
ówdzie małymi światełkami. Gdzieś za nami