Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 04

Szczegóły
Tytuł Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 04
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 04 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 04 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Pilipiuk Andrzej - Norweski dziennik tom 01 cz. 04 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRZEJ PILIPIUK DOM NAD MORZEM cz. IV 25 lipca poniedziałek. Bodo. Obudziłem się o siódmej rano. Byłem wyspany i wypoczęty. Wsiadłem na rower pojechałem do tartaku w Bodo, gdzie kupiłem dwa metry sześcienne deski (na tyle tylko starczyło mi pieniędzy). Obiecali dostarczyć około dziesiątej. Gdy wróciłem, mój koleś nadal spał na fotelu trzymając w objęciach mojego pieska. To dobrze, jeśli człowiek lubi zwierzęta. Nie budziłem go. Poszedłem do swojego pokoju i rzuciłem się na łóżko, by sobie kapinkę spocząć. Obudziło mnie delikatne potrząsanie. Otworzyłem oczy. Na brzegu mojego łóżka siedziała Ingrid. -Cześć - powiedziałem po polsku, ale myślę, że zrozumiała i nawet próbowała powtórzyć. Wyszło jej to żałośnie. Bardzo żałośnie. -Przywieźli deski - powiedziała. -Już lecę! - poderwałem się. -Mój brat z twoim kumplem już je wyładowali, a transport opłacony był z góry. Możesz leżeć dalej. Nie budziłabym ciebie, ale śniło ci się coś okropnego. -Często śnią mi się koszmary. Na szczęście najczęściej nie pamiętam ich. -Trudno się tu do ciebie dostać. - uniosła kawałek spódnicę i pokazała rajstopy tu i ówdzie podarte. -Co się stało? -Jakiś jamnik bronił schodów. -Mój kumpel ci odkupi. To jego pies. -Przy średnich zarobkach dwadzieścia dolarów na miesiąc? Nie śmiałabym wysuwać takich żądań. Taki drugi psiak bronił twojego pokoju. -W takim razie ja odkupię. -Ależ nie trzeba. Sympatycznie tu u ciebie - rozejrzała się wokoło. -Niedługo będą okna - poczułem lekkie zawstydzenie. -Mówiłeś wczoraj o Norwegii i jakoś nie dokończyliśmy... -Popatrz w niebo droga Ingrid, a zobaczysz samoloty odlatujące bliżej lub dalej. -Co chcesz przez to powiedzieć? -Jest takie przysłowie "Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma". Ziemia wiąże do siebie. Powinnaś wybrać się gdzieś trochę dalej, żeby mieć skalę porównawczą. Mogę ci mówić choćby od jutra jak ładnie jest gdzie indziej, ale to nic nie da, jeśli nie zobaczysz tego sama. Sam widok lecącego samolotu powinien ci dawać do zrozumienia, jak wiele tracisz. -Widuję lecące samoloty, ale nie czuję żadnych ciągotek, aby wsiąść i odlecieć. -Gdy mieszkałem w Polsce widziałem od czasu do czasu na niebie odlatujące.... -Hmm, ty chcesz mi dać coś do zrozumienia? -Tak. Uważam osobiście, że każdy człowiek powinien wykorzystywać możliwości, które ma, przez szacunek dla drugiego człowieka, który jest tych możliwości pozbawiony. Pomyśl jak przyjemnie byłoby leżeć na piasku jakiejś egzotycznej plaży, pod palmami... -Nie lepiej leżeć tu? Wprawdzie nie mamy tu palm... -Piasku także nie. -Jak to nie? -Ty to nazywasz piaskiem? Są plaże, gdzie piasek jest tak miałki jak puder i tak biały, że prawie oślepia, gdy słońce odbija się od niego. A woda jest ciepła jak z kranu... Przynajmniej tak słyszałem. -Hm... Może i masz rację. Ale z drugiej strony tu mam żaglówkę rodziców, motorówkę brata i dobrze mi się pływa pomiędzy skałami, podczas, gdy ty chciałbyś, żebym leżała... -Powiem to inaczej. Wszystko to o czym mówisz jest na pewno miłe i przyjemne, ale może należy porównać to z czymś innym, aby mieć skalę. -Znowu proponujesz mi ucieczkę. -Niekoniecznie zaraz ucieczkę. -Próbujesz mnie przekształcić na swój obraz. Znowu. Czy dla Słowian normalne jest takie dążenie do panowania nad całym otoczeniem? -Urodziłem się w roku tygrysa. Dążenie do dominacji jest dla mnie normalne. Z drugiej strony w moich żyłach płynie krew narodu, który nigdy nie poddał się obcej dominacji. -Jesteś ciekawym człowiekiem, bo nie mogę znaleźć klucza do twojej osobowości - powiedziała. -Po co szukasz? -Ty usiłujesz znaleźć do mnie... -Czy ewentualnie w przyszłym tygodniu mógłbym cię zapytać, czy zostaniesz moją dziewczyną? -Ojej. Lepiej nie. -Rozumiem. Dam ci więcej czasu. Popatrzyła na mnie dziwnie. -Zobaczymy. Nie zapominaj, że to dopiero czwarte nasze spotkanie. Muszę niestety już iść. Mam dzisiaj zrobić obiad. Odprowadziłem ją do furtki. Wracając spotkałem Svena, był z siebie czegoś zadowolony. -Nareszcie materiał podsłuchowy w jakimś zrozumiałym języku - powiedział potrząsając trzymaną w ręce kasetą. Zaatakowałem go z znienacka. Wykopnąłem mu kasetę z ręki. Drugi kop wylądował na jego żołądku. Kaseta potoczyła się po ziemi aż do pniaka, na którym rąbałem drewka. Siekiera leżała na miejscu. Walnąłem kilka razy i z kasety została sieczka. Sven zawył. -Chcesz się bić? -No dalej! Koło mnie zmaterializował się Maciek. Trzymał szablę. -Chcesz pojedynku, to szable czekają - wrzasnąłem. -Nie jestem szlachcicem, żeby się siekać szablami! - wrzasnął szpieg. - Chodź na gołe ręce! Wygrałby. Był dużo silniejszy, choć nie specjalnie dobrze umięśniony. -Żeby szpiegować własną siostrę trzeba być kompletną świnią - powiedziałem. - Wynoś się z mojej posiadłości, bo zawołam policję, żeby cię usunęła. -Grozisz mi? -Tak! -Uważaj, bo ja też mógłbym co nieco im opowiedzieć! -Ach tak? Złapałem szablę i wyciągnąłem ją z pochwy jednym płynnym ruchem. Za mną rozległ się metaliczny szczęk. To Maciek odbezpieczył rewolwer. -Ja tu jeszcze wrócę - odszczeknął się szpieg. -Jeśli wrócisz to tylko po to, aby wyjechać na taczkach! Poszedł sobie. Przełożyłem kumplowi dialogi, żeby wiedział o co nam poszło. Niedługo potem zjedliśmy obiad. Maciek go zrobił i o dziwo, nawet nieźle mu to wyszło. Wcale nie było czuć, czy przypalił, tyle wsypał red chili. Powiedziałem mu to. Nawet się specjalnie nie obraził. Był raczej rozgoryczony. -Ty już taki jesteś Tomaszu - powiedział ze smutkiem. - Dziewczyna daje ci kosza a ty odgrywasz się potem na całym świecie. Wzruszyłem ramionami. -Od dzisiaj przyprawy będę trzymał pod kluczem i wydzielał najwyżej po szczypcie. -Człowiek tyra, wyłazi ze skóry, a co go za to spotyka? Czarna niewdzięczność. -Nie bierz sobie tego tak do serca proszę - powiedziałem. - Wiesz, że z natury jestem upierdliwy i czepiam się wszystkiego dla samej przyjemności czepiania się. -To nie jest cała prawda. Ty sobie kodujesz w umyśle całe kawałki życia a potem w czasie, gdy twoje ciało pracuje wedle odpowiedniego programu, twój umysł oddaje się jakimś dziwnym rozmyślaniom. A tak swoją drogą to zadam ci pytanie. Czy głaszczesz swojego pieska? -Nie. A dlaczego pytasz? -Może zdziwisz się, ale ile razy przechodzisz koło niego to nachylasz się i głaszczesz go, przy czym, jest to trochę dziwny ruch, bo głaszczesz z włosem, albo pod włos, w zależności jak się ustawi. -Coś takiego. Musiałem to robić zupełnie bezmyślnie. -A wiesz jak głaszczesz mojego Gucia? Zawsze pod włos i wsadzasz palce głęboko w jego sierść, tak jak gdybyś sprawdzał jakość futra a nie okazywał swoją sympatię wobec żywego zwierzęcia. -Chyba masz rację. W obcowaniu ze zwierzętami brakuje mi poczucia uczestnictwa. -Nie przejmuj się, to się zdarza. Ty nie lubisz psów, rozumiem zresztą ten uraz. Po obiedzie zabrałem książkę oraz zwierzaki i poszedłem sobie na plażę. Tam uwaliłem się na ciepłym i suchym żwirze i oddałem się lekturze. Zwierzaki kotłowały się między sobą i bawiły się wodą szczekając na nadchodzące fale i uciekając przed nimi. Zabawę miały przednią. Umiały się cieszyć. We mnie umiejętność ta zanikała. Zamknąłem książkę i oddałem się rozmyślaniom. Minęło kilka godzin. Przyszedł Maciek. -Chyba zbiera się na deszcz - powiedział. - Trzeba zamknąć okiennice. Podniosłem się z piasku i zauważyłem, że pochłodniało. Niebo zaciągnęło się już do połowy chmurami. -Tak, chyba będziemy mieli deszczową noc. Mamy drewno? -Drewno? -Będzie chłodno. Chcę napalić w kominku. -Jeśli nie ma to zaraz narąbię. To dobry pomysł. Wróciłem do domu i pomogłem pozamykać okiennice. Zrobiło się ciemno i przytulnie. Postawiłem na stole w bibliotece świece. -Pobawimy się, że jesteśmy w Wojsławicach i że wyłączyli światło? - zaproponowałem. -Dobra myśl. To zabawne, że tam wyłączają prąd przed każdą burzą, a tu nie wyłączają go nigdy. Ale pamiętasz, że wyłączają. -To chyba tylko luźne skojarzenie. -Im więcej takich skojarzeń tym lepiej. Może przypomnisz sobie. -Może... Maciek wyjął ze swojego notatnika nieduże zdjęcie rentgenowskie i rzucił mi je obojętnie. Popatrzyłem na nie zaciekawiony. Przedstawiało ludzką czaszkę. Było opisane. Ktoś naniósł flamastrem datę i nazwisko. Koćko. -To ja? -Prawdopodobnie. Zrobiono ci je przed trzema laty. Widzisz te zaciemnienia promieniście rozchodzące się od ucha? -Tak. Co to jest? -Twój wyrok. Skrzepy krwi, niszczące tkankę mózgową. Wiesz jaką miałeś szansę przeżycia takiego urazu? -Nie wiem. -Zerową. A wiesz jaką miałeś szansę, że jeśli cudem pozostaniesz przy życiu nie będziesz do końca życia sparaliżowany? Też zerową. -To jakim cudem żyję? -Tego nie mogę ci powiedzieć. Popatrzyłem mu prosto w oczy. Spuścił wzrok. -Przekaż hrabiemu, że wolałbym wiedzieć co jest grane. Jeśli jestem ufoludkiem, to może mi to śmiało powiedzieć. Uśmiechnął się. -Ech, kumplu. Na podstawie jednego zdjęcia rentgenowskiego sądzisz, że jesteś kosmitą. -Człowiek by tego nie przeżył... Usiedliśmy sobie przy stole i gawędziliśmy jak za dawnych dobrych czasów w jego chałupce na Starym Majdanie. -Tak swoja drogą, to czytasz te biologiczne książki i nawet nie zastanawiasz się ,kto je pisze. -W tym akurat przypadku wiem doskonale - poklepałem "Agrobiologię" leżącą na skrzyni. -Nie, nie wiesz. Wyobrażasz sobie spokojnego naukowca a tymczasem ci ludzie to notoryczni maniakalni zboczeńcy. -Na marginesie, lepiej mówić "uczonego". Naukowiec, to brzmi bardzo po związkoradziecku i to w wykonaniu Pszczółki. Ale ciekawy pogląd. -Dla mnie uczony to jak z rosyjskiego uczenyj, więc lepiej przemyśl czy to na pewno rusycyzm - zmienił temat. -Może uczenyj to rosyjski polonizm? A ten twój pogląd jest bzdurny. -I jednocześnie całkiem prawdziwy. Pomyśl, żeby napisać jak się rozmnażają motylki i inne takie trzeba je najpierw podejrzeć... Dalszy ciąg jego wypowiedzi utrzymany był w tym samym duchu i zastosowany do szeregu różnych nauk przyrodoznawczych. Początkowo bawiło mnie to, ale potem poczułem znudzenie. Wreszcie butelki były puste. Widząc, że ma atak gadulstwa, a próba upicia go nie dała rezultatów poszedłem do kuchni, skąd przyniosłem paczkę tajlandzkich trociczek i zapaliłem kilka z nich. Wkrótce kłęby dymu zasłoniły go przed moimi oczami. Gęsty ciężki dym z kadzidełek działał lekko otępiająco. W pewnej chwili zamknąłem oczy i nie dałem już rady ponownie ich otworzyć. Zapadłem w sen. Było mi ciepło, miło bezpiecznie wygodnie...Ale wcale nie byłem pijany. 26 lipca wtorek. Mo-i-Rana / Południowy Norrland/ -Wstawaj zalkoholowaciały narkomanie! - głos Maćka wyrwał mnie z błogiej drzemki. Otworzyłem oczy. Ciało bolało mnie na skutek spędzenia całej nocy w fotelu. Popatrzyłem na stół. Trzy butelki, knoty świec pływające w kałużach wosku, oraz kupki popiołu z kadzidełek świadczyły o realności wczorajszego wieczoru. Powinienem mieć kaca, ale nie miałem. Widocznie wypiłem mniej niż mi się wydawało. Maciek stał koło stołu. Nogawki spodni miał powalane ziemią. Widocznie cały ranek spędził kopiąc swój bunkier. -Fafluchten Sie - powiedziałem. - I po co ty mnie zbudził, ha? -Dziewiąta rano, pijaczyno - powiedział, jak gdyby to miało cokolwiek wyjaśniać. -Sam też się nieźle zaprawiłeś - zaważyłem. -Ja!? Wypiłem tylko lampkę wina a ty kumplu dwie butelki, flaszkę wódy i jeszcze się zaczadzałeś trociczkami. -Pójdę sobie popływać - powiedziałem, - to mi przejdzie. -Fala dwa metry i dziesięć stopni w skali Beauforta. -Sztorm? - zadziwiłem się. -I to jaki. Umyłem się zimną wodą, ubrałem w świeżą koszulę i zasiedliśmy do śniadania. Kończyliśmy właśnie, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem. Na skale stał znany mi już skądś facet. Miał może ze dwadzieścia jeden lat, nieduży wąsik pod nosem. I ciemne włosy. Wysiliłem pamięć. Nie pomogło. -Fadej Wisarionowicz - przedstawił się. - Witam panie Paczenko. Zgodnie z przepowiednią hrabiego Derka spotkaliśmy się znowu. Z kuchni wyszedł Maciek. Zauważyłem że wymienili spojrzenia, tak, jak gdyby już się skądś znali. -Mam polecenie od księcia Sergieja, aby przywieźć pana do nas. Zabawne, ale nikt ze znanych mi rosyjskich emigrantów nigdy nie używał w prywatnych rozmowach zwrotu "jego wysokości księcia", ale mówili o nim tak, jak o jeszcze jednym znajomym człowieku, może nieco ważniejszym, ale nic ponadto. -W odwiedziny do jego wysokości? Nie wiem, nie mam garnituru... -Nie będzie potrzebny. Przyjaciela możesz wziąć ze sobą... -Wolę zostać i poczekać tutaj - zaprotestował Maciek. - Panna Bołdyrew ostatnio... -W takim razie proszę się spakować. Poszedłem do siebie i w ciągu dziesięciu minut spakowałem wszystko, co mogło mi się przydać do niedużej walizki zabranej z pokoju mojego kumpla. Przy okazji zwinąłem mu także marynarkę. -Kiedy mam się ciebie spodziewać? - zapytał mój przyjaciel -Za jakieś trzy, może cztery dni - odpowiedział Fadej. -Nie zabij Svena pod moją nieobecność - dodałem. -Dlaczego nie? - zdziwił się obłudnie. -Ja też muszę mieć jakąś rozrywkę - upomniałem go. - Opiekuj się zwierzakami. -Dobrze. Możesz ma mnie liczyć. -W takim razie do zobaczenia. -Do zobaczenia - odpowiedział, a gdy już sadowiłem się w samochodzie, dodał konfidencjonalnym szeptem. -Ładna marynarka. Przypomniał mi się dowcip własnego autorstwa. (Co to jest marynarka? Marynarka to jest strój ochronny używany przy marynowaniu śledzi.) Ale nie miałem już czasu, żeby go powiedzieć, bo samochód ruszył. -Ile czasu potrwa podróż? - zapytałem. Fadej zamyślił się na chwilę. -Za dwie godziny będziemy zapewne w Fauske, Myślę, że powinniśmy stanąć na miejscu około godziny czternastej. Tak mniej więcej jestem umówiony. Samochód przetoczył się przez las i po kilku minutach jechał już uliczkami Bodo. Na wschód. Potem jechaliśmy długą i pełną zakrętów szosą. Właściwie to całą moją uwagę pochłaniało kontemplowanie krajobrazu. Za Fauske wyjechaliśmy na dobrą autostradę, więc kierujący samochodem dodał gazu i pomknęliśmy znacznie szybciej. Widoki wokoło znużyły mnie dość szybko. Pędziliśmy przez monotonny kawałek kraju. Lasy, to znowu miejscami łyse pagórki. Kilka sennych miasteczek. Momentami widać było morze. Ruch był raczej znikomy. Zatrzymaliśmy się raz przy małej kafejce, która stała sobie przy drodze co najmniej dziesięć kilometrów od ostatniej mijanej mieściny, a jak się później okazało kilkanaście kilometrów od następnej. Zjedliśmy po ciastku, a mój towarzysz wypił ponadto szklankę kawy. -Wyjechałem wczoraj wieczorem z Tromso - wyjaśnił. - Trochę się czuję zmęczony. -Przeze mnie musiał się pan fatygować, nadkładać prawie dwieście kilometrów. -Dla mnie żaden kłopot - zapewnił. Ale byliśmy już niedaleko. Po następnej półgodzinie znaleźliśmy się w sporym przemysłowym mieście, rozłożonym dość malowniczo nad brzegiem fiordu. -Mo-i-Rana - obwieścił mój przewodnik - Tubylcy mówią najczęściej krótko Mo, nasza dzielnica posiada nazwę autonomiczną, nie uznawaną jednak, przez władze i kartografów. Ta jego dzielnica znajdowała się na południe od miasta. Wjechaliśmy na niewielkie wzgórze. Zatrzymał samochód i zachęcił mnie abym wysiadł. -Co ty na to? - zapytał wskazując gestem to wszystko, co leżało niżej. Stało tu kilka domków charakterystycznych dla tych stron. Dalej ciągnął się betonowy mur obejmujący swoim zasięgiem spory obszar. Co najmniej sto hektarów. Za murem stała wioska złożona z kilkudziesięciu drewnianych domów nawiązujących stylem do rosyjskiej architektury drewnianej przełomu wieków, której przykłady znałem i z Polski. Robiło to bardzo przyjemne swojskie wrażenie. Wokoło na wzgórzach rozrzuconych było kilka niedużych dworków. Dalej za wsią na następnym pagórku znajdował się mur nieco szlachetniejszy, bo wykonany z cegły. Za nim majaczyły drzewa jakiegoś parku lub lasu. -I co ty na to? - zapytał ponownie. -Sympatyczne. Obwarowania niemal jak Berlin Zachodni. Ten mur to dla ochrony przed tubylcami? -Po części tak. Wsiedliśmy i zjechaliśmy na dół. W murze znajdowała się brama i wartownia. Tu dopiero zdałem sobie sprawę, gdzie trafiłem. Zajęło się mną dwu rosłych drabów, którzy zbadali moją tożsamość, potem zdjęli mi odciski palców, zapowiedzieli, że następnym razem przydałby się jeszcze skan genetyczny (cholera wie co to takiego), zrobili zdjęcia z kilku różnych profili, wpisali moje personalia i datę przybycia łącznie z godziną i minutą do pamięci komputera, na koniec kazali mi się zapoznać z kilkustronicowym dokumentem. Dokument ten wyliczał szczegółowo jakich informacji o życiu osady nie mogę ujawniać poza nią. Do tego musiałem podpisać oświadczenie, że zapoznałem się z nim i zdaję sobie sprawę, że w razie tych informacji ujawnienia, podlegam takiemu samemu wymiarowi kary, jak mieszkaniec tego niewielkiego raju. Zapachniało mi to totalitaryzmem najczystszej wody, ale spokojnie złożyłem swój podpis. Wystawili mi przepustkę i mogliśmy jechać dalej. -Ostre przepisy w dziedzinie bezpieczeństwa - zauważyłem. Fadej uśmiechnął się. -Bywały przypadki, że wchodzili tu ludzie, których nasłano, aby sprawdzili co tu się dzieje, ale nie wszyscy wydostali się z powrotem na zewnątrz. Zabrzmiało to diabelnie ponuro. Przejechaliśmy przez osadę dość szybko, ale spostrzegłem kilka sklepików z szyldami wypisanymi cyrylicą, potem droga wspięła się pod górę do kolejnej bramy. Tu ponownie sprawdzono naszą tożsamość i przepuszczono. Za bramą znajdował się piękny park, choć przeważały w nim drzewa iglaste nad liściastymi. Wreszcie samochód zatrzymał się przed pałacem. Była to frymuśna budowla zaprojektowana przez najwidoczniej w sztok pijanego architekta cierpiącego dodatkowo na manię wielkości. Architekt ten naćkał gęsto kolumienek półokrągłych baszt i innych detali architektonicznych zupełnie bez ładu i składu. W sumie robiło to przykre wrażenie. Zaraz też na nasze powitanie wyszedł sam gospodarz. Książę miał wówczas dwadzieścia siedem lat, ale wyglądał na znacznie więcej. Na jego twarzy odbijały się wszystkie trudne chwile, jakich nie szczędził mu złośliwy los. Ale od razu było widać, że jest to wielki człowiek. Wielki w każdym calu. Wysiadłem z samochodu i złożyłem dworski ukłon. -Witaj Tomaszu - powiedział po polsku. (Później dowiedziałem się, że studiował kiedyś ten język zdaje się na filologii słowiańskiej w USA, ale w pierwszej chwili diabelnie się zdziwiłem.) - Cieszę się mogąc cię widzieć. -Ja także poczytuję sobie za zaszczyt mogąc... Urwałem w pół słowa. Zza pleców księcia wysunęła się dziewczyna. Mimo, że ubrana była zwyczajnie w szary dres i tenisówki wiedziałem od pierwszej chwili, że jest to autentyczna księżniczka. Sam nie wiem jak się tego domyśliłem, ale jak się okazało nie pomyliłem się. Nie była nawet bardzo ładna, miała typową rosyjską arystokratyczną urodę. Owalną twarz, ciemne włosy i nieco mocniej zaznaczone kości policzkowe. Włosy spięła sobie w dwa kucyki, które majtały się jej jak uszy spaniela. -Tomaszu, to moja bratanica księżniczka Tatiana Igorewna Orłow-Astrachańska. Moja droga, to Tomasz Nikitycz Paczenko-Uherski, o którym tyle ci opowiadałem. Pokaż mu pokój gościnny. Mnie niestety czekają obowiązki. Minął mnie i ruszył do samochodu. Zauważyłem jeszcze kątem oka jak Fadej wyprężył się i zasalutował. -Chodź Tommek? - powiedziała do mnie. - Przepraszam, mówisz po rosyjsku? -Ależ oczywiście. Złapała mnie za rękę i pociągnęła do wnętrza. Przeszliśmy długim korytarzem, potem pół piętra do góry i kawałek innym korytarzem, do sporego salonu, gdzie przy dużym stole siedziało kilku facetów po jakieś osiemnaście - dziewiętnaście lat i notowało słowa jakiegoś starszego, który wyjaśniał im wiszący na ścianie schemat czegoś. -Studenci - powiedziała widząc moje zainteresowanie. - Normalnie powinni być w bibliotece, ale tam odnawiają podłogę. -Co oni studiują? - zaciekawiłem się. Parę tygodni później nie odważyłbym się zadać tak niedyskretnego pytania. Ale błądziłem chwilowo w niewiedzy. -Teorię i praktykę odbudowy sieci administracyjnej na prowincji - powiedziała. - I inne takie. Poszliśmy po schodkach na piętro i jeszcze kawałek korytarzem. Pchnęła drzwi pokoju po lewej stronie. Intarsjowane meble, boazeria, kasetony na suficie. -Tam jest łazienka i ubikacja - pokazała drzwi w głębi. - Ja mieszkam naprzeciwko, jakbyś czegoś potrzebował to zapukaj. Obiad będzie za jakieś pół godziny, będzie to impreza nieoficjalna. Z grubsza zrozumiałem, co chce przez to powiedzieć. -Aha. - zgodziłem się. -Jakoś dziwnie patrzysz - zauważyła. -Wybaczcie, po prostu po raz pierwszy w życiu widzę księżniczkę. Uśmiechnęła się. -A jak sobie wyobrażałeś? -zapytała. - W diademie na głowie, sukni do ziemi i safianowych pantofelkach? -Coś w tym guście. - uśmiechnąłem się przepraszająco. -Rozczarowałam cię? -Nie śmiałbym... -Nie przejmuj się - poprosiła. - Mam diadem w sejfie w pokoju. Jeśli poczujesz się dzięki temu lepiej, to mogę założyć go do obiadu. -Nie wiem, co powinienem powiedzieć... Puściła do mnie oczko. -Rozgość się. Zajdę po ciebie - obiecała. I poszła sobie. Rozpakowałem walizkę, umyłem się po podróży, zmieniłem koszulę na czystą i wyszczotkowałem marynarkę. Przyczesałem włosy. W międzyczasie mój chory umysł podsuwał mi wizje odrodzonej carskiej Rosji ze mną jako namiestnikiem Kongresówki. Czułem coraz bardziej dziką euforię. -Niech żyje autorusyfikacja - powiedziałem sam do siebie. Potem pomyślałem sobie o pani Pszczółce, która była moją wychowawczynią i rusycystką w podstawówce. Gdyby ta biedna kobieta wiedziała do czego używać będę języka, który wbijała mi do głowy! Księżniczka przyszła po mnie kilka minut później. Miała na czole piękny diadem, ze złota i szmaragdów, ale nie zmieniła swojego dresu na nic innego. Patrzyłem na nią przez chwilę a potem uświadomiłem sobie, co mówi moje serce. Pokochałem ją od pierwszego wejrzenia. Zauroczyła mnie. Staliśmy przed sobą i uśmiechaliśmy się do siebie. Jak niebo i zbrukana ziemia.... KONIEC ZESZYTU DRUGIEGO 26 lipca wtorek (dokończenie). Spodziewałem się obiadu na sto osób, ale rozczarowałem się. Obiad podano w niedużym pokoju, którego okna wychodziły na lesiste wzgórza, na południe od miasta. Stół zastawiony był na trzy osoby i byliśmy tam tylko we trójkę. Książę, księżniczka Tatiana i ja - niegodny pachołek. -Co tam u ciebie słuchać Tomaszu? - zagaił gospodarz. -Właściwie to nic specjalnego - odpowiedziałem. - Dom kapinkę się zastał, nie używano go przez ostatnie lata. Weszła wilgoć, trzeba go będzie wyremontować, co zresztą już powoli zacząłem robić. Warunki są prymitywne, ale kilka miesięcy i odszykuję go. -Gdybyś potrzebował pomocy to mamy tu w osadzie cieślę, mógłbyś zasięgnąć fachowej porady. Mamy też ekipę budowlaną... -Naprawdę cieszyć może tylko to, co zrobi się własnymi rękami wasza wysokość, toteż pozwolicie, że nie skorzystam z waszej oferty. Uśmiechnął się lekko. Wiedział co odpowiem. -Zdaje się, że mieliście tam w Bodo jakąś straszną rozróbę? -Rozróbę? - zdziwiłem się. -Wasze brukowce pisały o spaleniu obozu żeglarskiego i zatopieniu jakiegoś jachtu. Czy to miała być aluzja? -Nie słyszałem - powiedziałem. - Gazety czytuję rzadko. Zjadł pierwszy, przeprosił i wyszedł. Widocznie gdzieś mu się spieszyło. Zostaliśmy sami przy deserze. -Umiesz jeździć konno? - zapytała. -Może nie tak jak Juli-an Bołdyrew, ale nie narzekam. -Ach, odwiedzała cię. Co tam u niej słychać? -Nie mam pojęcia. Rozmawialiśmy tylko chwilę. Nawet jeśli starała się być miła, to nie było to szczególnie widoczne. -Ona już taka niestety jest. Byłyśmy kiedyś dobrymi przyjaciółkami, ale to się zmieniło od kilku lat. Po obiedzie zaciągnęła mnie na tyły budynku, gdzie znajdowała się stajnia. Weszliśmy do środka. Konie ustawiono w sposób artystyczny. Stały w boksach, rzędem dobrane pod kolor. Od karych aż po białe araby. Białych było pięć. Nie wszystkie tak idealnie mlecznej barwy, jak te na których jeździli Juli-an i jej brat. -Wybierz sobie - zrobiła zachęcający gest. -Nie znam ich. Muszę zdać się tu na was. Uśmiechnęła się lekko. Poszliśmy na koniec stajni tam, gdzie stały araby. -Popatrz na tego źrebaka - pokazała mi. - Jeśli byłbyś zainteresowany, to jest na sprzedaż. -Raczej nie byłbym zainteresowany. Nie miałbym gdzie go trzymać, o kosztach nie wspominając. A dlaczego? -Popatrz na jego bok. Popatrzyłem. Miał ciemniejszą plamę. Wyglądało to dość dziwnie, bo włosy były ciemne tylko u swojej nasady. -Farbowany? - zdziwiłem się. -Nie mogłam patrzeć, jak mój wuj się martwi, więc ukradłam Juli-an butelkę rozjaśniacza do włosów i nasmarowałam go. Tyle, że znowu odrasta. -Ojej - wyraziłem swój zachwyt dla jej inteligencji. -Wuj był niespecjalnie zachwycony, a Juli-an jeszcze mniej. Myślałam, że dojdzie do rękoczynów, ale na szczęście nie odważyła się drapać, ani targać za włosy...księżniczki. Popatrzyłem jej w oczu. Było w nich coś niepokojącego. Upojenie władzą? Wzięliśmy dwa konie. Nie siodłaliśmy ich. Oboje, jak się okazało, lubiliśmy jeździć na oklep. Zanim wyjechaliśmy pojawił się służący. Wyglądał zupełnie jak ten staruszek, grający lokaja w "Batmanie". Wręczył mi pistolet maszynowy Uzi. -Będziesz się umiał w razie czego z tym obchodzić? - zapytał. -Tu się odbezpiecza, a potem naciska na to? - upewniłem się. Uśmiechnął się i skinął głową. -Tylko nie zapomnij wycelować - powiedział. W pierwszej chwili myślałem, że kpi, ale patrząc w jego oczy spostrzegłem przyjazne iskierki. Wyjechaliśmy do parku. Było chłodno, choć słonecznie. -Koniec lipca, a już prawie jesień - powiedziała Tatiana. - Lubisz jesień, mam nadzieję? -Gdzieżbym śmiał nie lubić, jeśli tylko wy lubicie... Parsknęła śmiechem. -A tak naprawdę? -Uwielbiam, gdy liście się sypią z drzew i zacina deszcz, a ja mogę siedzieć sobie w ciepłym pokoju i popatrywać na to przez grube szyby. Ale tak swoją drogą to uważam, że nie ma złych ani dobrych pór roku. -Przeżyjesz tu zimę to zmienisz zdanie. Świetnie mówisz po rosyjsku. -Staram się. -Co zamierzasz robić w przyszłości? -Szczerze mówiąc nie mam chwilowo specjalnie przejrzystych planów. Myślałem o uniwersytecie w Uppsala, ale obawiam się, że nie znam w wystarczającym stopniu języka, żeby sobie poradzić. Kiwnęła głową, jak gdyby przyznawała mi rację. Ale potem powiedziała: -Hrabia Derek świetnie mówi po szwedzku, mógłby cię nauczyć. Ponadto zazwyczaj przed zdawaniem na uniwersytet studenci obcojęzyczni mają prawo do rocznego kursu językowego, choć nie znam szczegółów. A co potem? -Jeszcze nie zdecydowałem. Poszukałbym sobie jakiegoś zajęcia. -Może byłbyś w przyszłości zainteresowany pracą u nas? -To znaczy? -Właściwie to miasto jest nasze. Holding Orłowów kontroluje wszystkie ważniejsze inwestycje w Mo. Potrzebujemy oddanych i pewnych ludzi o żelaznej uczciwości. -Jestem wdzięczny za propozycję. Pomyślę o tym - obiecałem. - Ale to jeszcze tyle czasu... Wjechaliśmy na nieduże wzgórze, chyba to, które widać było przez okno z jadalni. Za nim znajdowała się niewielka, dość głęboka dolinka. Na jej dnie stała altana a wokoło rosły kwitnące drzewka wiśni. Zjechaliśmy na dół. Było tu znacznie cieplej niż w parku, pewnie dlatego, że znaleźliśmy się w miejscu zupełnie osłoniętym od wiatru. Zsiadłszy z koni puściliśmy je wolno, aby mogły sobie poskubać trawę. Weszliśmy do altany i siedliśmy na ławce. -Ile w tym poezji - powiedziałem patrząc na kwitnące drzewa. -Nie jesteś zdziwiony? -Trochę. Rozumiem, że tu na północy drzewa kwitną później. Jedyne co mnie zaskakuje to jak udało się utrzymać przy życiu tak delikatne drzewa w tej okolicy. -Większą część roku są ogacane słomą. Niby mamy tu klimat odznaczający się dużym wpływem morza, ale w zimie potrafi być nawet dwadzieścia stopni mrozu, a śnieg może padać nawet w maju. Nie mamy z tego owoców. Na jesieni pojawiają się zielone, ale nie zdążą dojrzeć, gdy ścina je mróz. Wypaczona wegetacja. Byłeś w Kanadzie? -Nie, nie zdarzyło mi się. -W Kanadzie mieszka wielu Rosjan. Polacy też się trafiają. Jeździłam trochę po świecie. Najpierw do Francji do cara Włodzimierza... -O! To macie tu i cara? -Cara - pretendenta. Nudno w tym całym Saint Briac, a etykieta tak rozbudowana, że ciężko było głębiej odetchnąć. Ale były i zabawne sceny. Pojechaliśmy na przejażdżkę promenadą, i spotkaliśmy jakiegoś faceta, któremu popsuł się samochód. Car zdjął marynarkę, zagrzebał się w trzewiach maszyny i w ciągu dziesięciu minut naprawił. Miłość do dawnego zawodu. Czytałam jego biografię, z tego co pamiętam pracował jakiś czas jako mechanik samochodowy. -Biografię? -Tak autorstwa hrabiego Derka "Droga carów". Mam nawet własny egzemplarz z dedykacją hrabiego. Gdybyś chciał się zapoznać z innymi jego pracami to mamy w bibliotece spory wybór jego dzieł. -Z przyjemnością skorzystam. Przeciągnęła się kusząco. Poczułem, że mam zupełnie zwyrodniałą wyobraźnię. Ale zaraz mi przeszło. -Potem byłam dziesięć miesięcy w Kanadzie. U ciotki. - wzdrygnęła się na samo wspomnienie. -Aż tak źle? -Gorzej. Znacznie gorzej. Oczy jej popatrzyły gdzieś w przestrzeń. Coś sobie przypominała. Nie przeszkadzałem jej. Milczała może minutę. Po głowie zaczęły mi chodzić dziwne myśli. Na przykład, co by było, gdybym ją teraz pocałował. Wolałem nie sprawdzać. Ocknęła się niespodziewanie. -Wybacz, zamyśliłam się. Pojedziemy dalej? Złapaliśmy konie, które nie miały specjalnej ochoty przerywać pożywiania się trawą i pojechaliśmy. Zawróciliśmy w stronę morza. Następny pagórek był łysy, a w jego centralnym miejscu znajdowało się palenisko. -Miejsce spotkań czarownic? - zaciekawiłem się. -Nie, tutaj zazwyczaj odbywają się uroczystości na świeżym powietrzu - powiedziała. - Na przykład moje urodziny. W zeszłym roku było wesoło. Juli-an pokazywała nam jak się gasi batem świecę i jeden z zaproszonych chłopców omal nie stracił zęba. -Ojej - wyraziłem swoje współczucie. -Dostał świecznikiem prosto w twarz. Konna jazda jest twardą grą. Trzeba mieć odporność. Zawróciliśmy do pałacu. Oddałem służącemu broń i sprawdziłem, czy w kopyta koni nie nabiły się kamienie. -Co chcesz teraz robić? - zapytała. -No cóż, chętnie zapoznałbym się z zasobami waszej biblioteki. Jeśli naturalnie nie ma tam zbiorów, których znajomość mogłaby być źle widziana... -Prohibita trzymamy oddzielnie. Zaprowadzę cię. Zaprowadziła. Biblioteka była ciekawym miejscem. Pomieszczenie miało rozmiary sporej sali gimnastycznej. Pośrodku na potężnym stole, stało kilka komputerów. Od podłogi do sufitu ciągnęły się regały, na których ustawiono tysiące książek. Wszystkie tak samo oprawione w brązową skórę, ze złoceniami. Wyobraziłem sobie sumę, jaką musiało pochłonąć ich oprawienie i lekko zmiękły mi kolana. W bibliotece siedziało kilka osób, zajętych czytaniem lub pisaniem czegoś na komputerze. Połowa podłogi była świeżo zeszlifowana i czekała na pokrycie lakierem. -Trafisz stąd do siebie? - zapytała księżniczka. -Po schodach do góry, potem na lewo, korytarzem do końca, potem jeszcze raz na lewo i po schodach na piętro? -Brawo. Masz świetny zmysł orientacji. Poszła sobie. Katalog był skomputeryzowany. Poczekałem chwilę, aż miejsce przy terminalu zwolni się, bo siedział przy nim jeden z tych dziwnych "studentów". Siadłem i po paru minutach prób, siedziałem przy czymś takim po raz pierwszy w życiu, wywołałem część dotyczącą czasopism. Właśnie przeglądałem pliki, gdy inny student podszedł i popatrzył mi przez ramię. -Może wam pomogę? - zapytał. - Podał mi dyskietkę i gestem wskazał sąsiedni komputer. Włączyłem go i wgrałem weń dyskietkę. Wyświetlił się zbiór artykułów prasowych dotyczących śmierci księcia Igora Orłowa. -Wszyscy za pierwszym razem tego szukają - wyjął dyskietkę i umieścił troskliwie w kieszeni. - Wykasuj po przeczytaniu. Niespodziewanie wiedziałem, jak mam to zrobić. Informacja o kasowaniu wyskoczyła gdzieś z głębi mojego mózgu. Artykuły miały dużo mówiące tytuły: "Książę Igor Orłow nie żyje!" "Ofiary KGB", "Bolszewicka Krucjata przeciw Emigracji", "Pozostaje nam zemsta". Przeczytałem pobieżnie kilka i zrezygnowałem z reszty. Samochód trafiono rakietą Strieła, w górach w pobliżu Kiruny, już po szwedzkiej stronie. Wybuch zwalił go z szosy, ale nie zapalił się, więc napastnicy ostrzelali go z pistoletów maszynowych. Książę ostrzeliwywał się, ale mieli przewagę liczebną. Księżniczka Tatiana ocalała, bo była nieprzytomna i faceci pomyśleli, że nie żyje. Myślałem dotąd, że była córką księcia Sergieja, a teraz przypomniałem sobie co mówił gdy ją przedstawiał. Była jego bratanicą. Wykasowałem program i postarałem się zapomnieć. Wyciągnąłem sobie "Psie serce " Bułhakowa i przeczytałem od deski do deski w ciągu następnych dwu godzin. To było extra! Przeczytawszy wstawiłem książkę na półkę i poszedłem do siebie. Zaraz też zaszła po mnie księżniczka zawołać mnie na kolację. Zabawne jak ten czas szybko przeleciał. Jej wuj nie był obecny, tak, że jedliśmy we własnym towarzystwie. Wyjaśniła mi przyczyny jego nieobecności. W osadzie na dole (przy okazji dowiedziałem się, że nosi wdzięczną nazwę Nowoorłowo), wyniknął jakiś spór i jako arbitra poproszono właśnie jego. -Wuj cieszy się tu dużym prestiżem - powiedziała nalewając sobie herbaty z samowara. -Zawsze chyba tak było, że feudałowie spełniali funkcje sądownicze - wyraziłem swoje przypuszczenie. -Nie tutaj. Zresztą ci tam na dole tylko udają takich zachwyconych faktem, że mieszkamy tu pobliżu - powiedziała. - Naturalnie są tacy co wodzą za mną cielęcym wzrokiem i tacy, którzy rzucaliby kamieniami, gdyby tylko zebrali dość odwagi, ale to sporadyczne przypadki. Mój wuj studiował przez dwa lata prawo i dobrze umie interpretować zasady zarówno kodeksu honorowego, jak także zbioru zasad, którymi rządzi się nasza obszczyna. Mir, wspólnota, nazywaj to jak chcesz. Poza tym jest jeszcze coś. Tak go nie lubią, że w razie czego będą źli na niego a nie na siebie nawzajem. -I jakie kary przewidują wasze przepisy? -Za zdradę kara śmierci. I były już przypadki wykonania. Za mniejsze przewinienie zsyłka. -Na Sybir? -Dobrze by było, aczkolwiek, po pierwsze nikt dobrowolnie by tam nie pojechał, a po drugie byłyby problemy z powrotem. -Ach. Zaraz, chwileczkę. Dobrowolnie pojechał? -Oczywiście nasze przepisy regulują życie wsi. Gdy komuś coś nie odpowiada wystarczy jeśli wyprowadzi się za mur. Jeśli jednak chce tu pozostać, to niestety musi się podporządkować. -Czekaj, to jest fascynujące. W jaki sposób odbywa się zsyłka? I dokąd? -To zależy. Można wybrać krótszą w gorszych warunkach, lub dłuższą w mniej uciążliwych. Odbywa się ją na zasadzie nisko odpłatnej pracy przymusowej w jednym z emigracyjnych... W jednym z przedsiębiorstw należących do emigrantów zrzeszonych w naszym ruchu. Zazwyczaj Alaska, północna Kanada i Tromso traktowane są jako ekwiwalent zesłania na Syberię. Zesłanie na teren USA, lub któregoś z krajów Europy zachodniej jest równoważne dawnemu zesłaniu do Rosji europejskiej. A dla najcięższych przypadków przewidziane jest zesłanie do Brazylii. Ono nie jest odpowiednikiem niczego, co było dawniej i jest bardzo rzadko stosowane. -A okres? -Od sześciu miesięcy do piętnastu lat, za spowodowanie śmierci innego Rosjanina z zastrzeżeniem, że najpierw trzeba się poddać normalnemu postępowaniu karnemu przewidzianemu przez miejscowe sądy państwowe. Zakręciło mi się w głowie. Po kolacji zaprosiła mnie do siebie. Jej pokój był urządzony podobnie jak reszta domu. Luksusowo i ze smakiem. Intarsjowane meble, fotel z obiciami z zielonego aksamitu, perski dywan na podłodze. Gęsty, puszysty, stopy zapadały się w niego jak w mech. Na stoliku pod oknem stał komputer IBM, a dalej było przejście do sypialni. Na ścianach wisiały maskotki w liczbie kilkudziesięciu sztuk. W rogu pokoju kilka ikon w sukienkach ze srebrnej blachy. Oceniłem ich wiek na przełom siedemnastego i osiemnastego wieku, choć mogłem się pomylić, bo do tej pory ikony widziałem tylko na obrazkach w książkach. Z pewnością jednak przedstawiały znaczną wartość. Zaczęliśmy gawędzić sobie na temat sztuki w ogóle, potem rozmowa zeszła nam a rzeźbę Vingelanda. Potem wypłynął problem ochrony zbiorów. Wreszcie gadaliśmy o problemach ochrony osobistej. -Są z tym problemy - powiedziała księżniczka. - Na noc spuszcza się w parku psy, a wszyscy mieszkańcy pałacu śpią z bronią na podorędziu. -To musi być uciążliwe - zauważyłem. -Nawet nie specjalnie. Kursy samoobrony były trudniejsze - Uśmiechnęła się. -Usiłuję sobie wyobrazić was... - zacząłem. -Nie wierzysz? - poczułem, ze koniecznie chce się popisać zdobytymi umiejętnościami. -No cóż... -Stań proszę. Stanąłem pośrodku dywanu i popatrzyłem a nią. Uśmiechnęła się lekko a potem jej dłoń wystrzeliła do przodu i pstryknęła mnie lekko pod brodą. Przez ułamek sekundy nic się nie działo, a potem poczułem, że lecę. Upadłem na wznak i przez dłuższą chwilę nie mogłem opanować gwałtownych skurczów mięśni, które miotały mną podobnie jak to się dzieje przy ataku padaczki. Wreszcie doszedłem do siebie. Księżniczka nachyliła się i podała mi szklankę wody. -Wybacz - powiedziała. - Troszkę przesadziłam. Troszkę!? -Co to było? - jęknąłem. -Gołąb byłby w stanie ogłuszyć człowieka uderzeniem skrzydła, gdyby wiedział, gdzie uderzyć. Ja po prostu wiem to, czego on nie zdołał nigdy poznać. -To działa zawsze? Na każdego? -Nie, mniej więcej w jednej trzeciej przypadków. Niektórzy ludzie są na to prawie zupełnie niewrażliwi. Wiesz na jakiej zasadzie to działa? -Bardzo precyzyjne uderzenie w splot nerwowy? -Dokładnie. Drugie takie miejsce jest na karku. -Wierzę ci, nie musisz pokazywać! Odruchowo przeszedłem w rozmowie z nią na "ty", co mnie speszyło, ale na szczęście nie zauważyła. Właśnie wstawałem z podłogi, gdy przyszedł książę. -Ech Tatianka, czy ty musisz każdego tak marnować - skarcił ją. - Wybacz Tomaszu, ona lubi się popisywać swoimi umiejętnościami... -Otrzymać cios tak delikatną dłonią to sama przyjemność - powiedziałem. Roześmieli się oboje. -Przepraszam moja droga - zwrócił się do niej, - ale chciałem teraz ja skorzystać z towarzystwa mojego, bądź co bądź, gościa. -Ależ oczywiście wuju - powiedziała posyłając mu jednocześnie dość dziwne spojrzenie. -Pozwól przyjacielu, chciałem ci coś pokazać - zwrócił się do mnie. Poszliśmy. Najpierw trafiliśmy do jego gabinetu. Gabinet był niewielki, ładnie umeblowany, na ścianie wisiał portret cara. Książę podszedł do ciężkiej rzeźbionej szafy bibliotecznej i bez trudu odsunął ją na bok. Ukazały się stalowe drzwi wyposażone w zamek kodowy. Otworzył je i oczom moim ukazały się schody biegnące w dół. -Schodź pierwszy - zachęcił. - Uważaj, bo tam jest dość stromo. Zacząłem schodzić w głąb, gdy niespodziewanie za plecami usłyszałem metaliczny szczęk. Pomyślałem sobie, że to gospodarz odbezpieczył pistolet i zaraz zwalę się ugodzony kulą gdzieś na dół, ale po sekundzie uświadomiłem sobie, że to po prostu zaskoczył jakiś zatrzask przy drzwiach. Zeszliśmy jakieś piętnaście metrów poniżej poziomu ziemi. Korytarz zakręcił i znaleźliśmy się przed wielkimi stalowymi wrotami. U ich stóp leżał kościotrup w mundurze radzieckich wojsk MSW. Skąd wiedziałem, że MSW? -Co mu się stało? - zaciekawiłem się. -Spadł ze schodów i kark sobie skręcił. Robi wrażenie no nie? -Niezłe...? Zaraz. skąd się tu wziął radziecki żołnierz w pełnym umundurowaniu? -Kościotrup jest z gipsu. Kupiłem go w fabryce pomocy naukowych. Poczułem się odrobinę lepiej. Książę wykręcił na tarczy jakiś długi ciąg liczb i stalowe wrota cicho odsunęły się na bok. Wyjął z kieszeni latarkę i błysnął nią w głąb pomieszczenia. Zapaliło się światło. -Zamknij oczy - polecił, - nie z przyczyn bezpieczeństwa. Dla efektu. Zamknąłem posłusznie. Wziął mnie za rękę i poprowadził do środka skarbca. Potem ustawił naprzeciw czegoś. -Możesz otworzyć - powiedział. Otworzyłem i zamarłem ze zdumienia. Stałem przed złotym murem. Minęła długa chwila, zanim uświadomiłem sobie, że mur ten stanowią setki ikon zawieszonych gęsto jedna przy drugiej na betonowej ścianie. Wrażenie było niesamowite. -Jak w grobowcu Tutanchamona - szepnąłem. -Lepiej - odpowiedział kniaź. Wpatrywałem się w milczeniu. Ikon były setki. Wszędzie błyszczało złoto.(Choć z całą pewnością koszulki nie były z litego złota ale z mosiądzu lub pozłacane). -Ile ich tu jest? - zapytałem słabym głosem. -Niespecjalnie dużo. Pięćset, może niecałe pięćset sztuk. Reszta jest tam. Odwróciłem się i zamarłem. Na przeciwległej ścianie znajdował się regał, ciągnący się wzdłuż całej jej długości dobre trzydzieści metrów, na którym także stały ikony, wstawione tak, jak wstawia się książki na półkę. -Sto dwanaście tysięcy sztuk - pochwalił się. - Gromadzone przez ponad sześćdziesiąt lat przez moją rodzinę. -Niesamowita kolekcja. -To nie jest kolekcja w ścisłym tego słowa znaczeniu. To depozyt. W stosownej chwili, gdy w bliżej nieokreślonej przyszłości komunizm w Związku Radzieckim zostanie obalony, przekażę to wszystko rosyjskiemu ministerstwu kultury i sztuki. Przeszliśmy dalej. Stały tu skrzynie zawierające serwisy z porcelany, skrzynie wypełnione srebrnymi kielichami i kilka dużych pak wypełnionych niezbyt fachowo odkutymi freskami. -Klasztor Sołowiecki, piętnasty wiek - wyjaśnił książę. - Z soboru, który został wysadzony w powietrze. Nie miałem pojęcia jak można było ukraść kilka ton tynku z siedziby KGB, ale widocznie było to możliwe. Przeszliśmy do następnej sali. Znajdowała się tu gablota zawierająca kilkaset miniatur malowanych na kości słoniowej i porcelanie, oraz duża ilość skrzynek zawierających rzeźby. Drewniane i kamienne, niektóre jak mi się wydaje odkute zostały z jakichś elewacji. Ponadto był tu potężny sejf. Puntiłowskich zakładów. -Tego co się tu znajduje nie powinienem ci pokazywać, nie chciałem ci pokazywać... -Z radością obejdę się bez tej wiedzy. -Hrabia Derek wymógł na mnie obietnicę, że pokażę ci to nawet jeśli nie będziesz chciał. Trudno mi powiedzieć dlaczego, ale pewnie miał jakieś swoje powody, bo nie należy do ludzi, którzy lekceważą względy bezpieczeństwa tylko po to, aby się czymś pochwalić. Gospodarz otworzył drzwi i wyjął z wnętrza drewnianą skrzynkę. otworzył ją i pokazał mi jej zawartość. W skrzynce leżał masywny złoty krzyż. Musiał ważyć co najmniej dwa kilogramy. -Dar Aleksandra III-go dla Jana z Kronsztadu - wyjaśnił. - Przygotuj się na szok. -Już jestem zszokowany, więc nie sądzę, żeby coś mogło mi zaszkodzić - powiedziałem. Myliłem się oczywiście. Książę Sergiej wyjął z sejfu niepozorne pudełko po butach, z ordynarnej szarej tektury ozdobione polską etykietką. Otworzył je i wyjął ze środka koronę carów. Koronę Aleksandra Drugiego. -I co ty na to? - zapytał. -Falsyfikat - stwierdziłem z całkowitą pewnością. Uśmiechnął się szeroko. -Dlaczego tak sądzisz? -A skąd by się tu wzięła? -O to musiałbyś zapytać hrabiego. Jak także o to, co podłożył na jej miejsce w Ermitażu. Ale ta jest prawdziwa. Możemy to zresztą łatwo sprawdzić. Podszedł do gabloty z miniaturami i przeciągnął rantem wysadzanym brylantami po szkle. Pojawiły się na nim tysiące matowych rys. -Niemożliwe - szepnąłem, ale teraz wierzyłem już, że jest ona prawdziwa. -Teraz rozumiesz dlaczego nie chciałem ci tego pokazywać. Ta informacja to śmierć. Oni z całą pewnością dowiedzieli się już, że to co mają u siebie nie jest prawdziwe. Myślę, że trwają poszukiwania. Podał mi ją. -Przymierz - zachęcił. -Ojej. Nie czuję się godny. -Derek mówił, żebyś przymierzył. Sam nie wiem czemu, ale też jestem ciekaw. Tam masz lustro - wskazał ciężkie zwierciadło w bogato rzeźbionej ramie. Podszedłem i założyłem ją na głowę. Zobaczyłem chłopaka w sztruksowej marynarce, jeansach i kapciach, o pociągłej wymizerowanej twarzy z koroną carów na głowie. Spod korony wymykały się kosmyki włosów niezbyt określonej barwy. -Nie pasuje - zdjąłem i oddałem mu. Założył sobie na głowę. Pomijając nieodpowiedniość stroju (miał na sobie garnitur zamiast paradnego munduru),pasowała jak ulał. -Jak na obstalunek zrobiona - powiedziałem. Tak jak gdybym go kapinkę przestraszył. Zdjął ją z głowy i włożył ponownie do pudełka, po czym umieścił w sejfie. -Lepiej się nie przyzwyczajać - powiedział. -Chciałbym, dać ci coś na pamiątkę - powiedział. - Hrabia Derek wspominał, że zbierasz monety? Brwi uniosły mi się do góry. -Pierwsze słyszę. -Wybierz sobie z tego - podał mi ciężkie jak diabli pudełko wypełnione srebrnymi talarami, złotymi rublami i dukatami. Leciutko mnie przymurowało. Pogrzebałem przez chwilę w tym bogactwie i wybrałem sobie monetę ośmiorealową wicekrólestwa Peru. Nieforemny placek srebra z wybitym zużytą sztancą herbem. -Jeśli mógłbym prosić... Uśmiechnął się lekko. -Tak skromnie? - zapytał. -Wybrałem to co według mnie ma wartość nie tylko historyczną ale także emocjonalną. Popatrzył na mnie i kiwnął głową, jak gdyby przyznawał mi rację. -Srebro z Potosi - powiedział. - Oświęcim czasów konkwisty. Nie rozwijał dalej swojej myśli. Straszliwe kopalnie srebra zanieczyszczonego arsenem i rtęcią. Indianie marli w nich jak muchy. -Pokażę ci jeszcze coś. Wydobył z szafy bibliotecznej opasły mszał. W książce tkwiła kula. -Czy ten kto się tym zasłonił przeżył? - zapytałem. -Nie. Strzelili mu w plecy i dopiero książka zatrzymała kulę. To w pewien sposób metafora naszego losu. -Stając z wami ramię w ramię do walki znajdę się po niewłaściwej stronie. -Tak. Możesz zginąć od strzału w plecy. Pokiwałem głową. Odprowadził mnie do drzwi mojego pokoju. Spędziliśmy w skarbcu przeszło trzy godziny, a były tam przejścia i do kolejnych pomieszczeń, których mi nie pokazał. W głowie miałem mętlik, toteż ucieszyłem się szczerze, gdy wreszcie mogłem położyć się w łóżku i zapaść w sen. Myślałem, że po dniu tak pełnym wrażeń będę miał nieziemskie sny, ale nie przyśniło mi się nic istotnego. 27 lipca środa. Nowoorłowo. Bezpośrednią przyczyną mojego przebudzenia było dyskretne pukanie do drzwi mojego pokoju. -Tomaszu, wstałeś już? - zapytała mnie księżniczka. -Za minutę będę do dyspozycji - odpowiedziałem raźno podrywając się z łóżka. Popatrzyłem na zegarek. Była siódma rano. Księżniczce łatwo było mówić, żebym wstawał, sama poszła spać o dziewiątej. Umyłem się pośpiesznie, lecz starannie, ubrałem i wyszedłem. Księżniczka ubrana była ładnie. Miała brązową spódnicę, o ton jaśniejszą niż barwa jej włosów, do tego białą jedwabną bluzkę z wyhaftowaną żekotką i ciemnobrązową skórzaną kamizelkę. Włosy spięła z tyłu w koński ogon, a na czole miała znowu swój diadem. -Wybacz, że cię niepokoję, ale za kilka minut będzie śnia