ANDRZEJ PILIPIUK DOM NAD MORZEM cz. IV 25 lipca poniedziałek. Bodo. Obudziłem się o siódmej rano. Byłem wyspany i wypoczęty. Wsiadłem na rower pojechałem do tartaku w Bodo, gdzie kupiłem dwa metry sześcienne deski (na tyle tylko starczyło mi pieniędzy). Obiecali dostarczyć około dziesiątej. Gdy wróciłem, mój koleś nadal spał na fotelu trzymając w objęciach mojego pieska. To dobrze, jeśli człowiek lubi zwierzęta. Nie budziłem go. Poszedłem do swojego pokoju i rzuciłem się na łóżko, by sobie kapinkę spocząć. Obudziło mnie delikatne potrząsanie. Otworzyłem oczy. Na brzegu mojego łóżka siedziała Ingrid. -Cześć - powiedziałem po polsku, ale myślę, że zrozumiała i nawet próbowała powtórzyć. Wyszło jej to żałośnie. Bardzo żałośnie. -Przywieźli deski - powiedziała. -Już lecę! - poderwałem się. -Mój brat z twoim kumplem już je wyładowali, a transport opłacony był z góry. Możesz leżeć dalej. Nie budziłabym ciebie, ale śniło ci się coś okropnego. -Często śnią mi się koszmary. Na szczęście najczęściej nie pamiętam ich. -Trudno się tu do ciebie dostać. - uniosła kawałek spódnicę i pokazała rajstopy tu i ówdzie podarte. -Co się stało? -Jakiś jamnik bronił schodów. -Mój kumpel ci odkupi. To jego pies. -Przy średnich zarobkach dwadzieścia dolarów na miesiąc? Nie śmiałabym wysuwać takich żądań. Taki drugi psiak bronił twojego pokoju. -W takim razie ja odkupię. -Ależ nie trzeba. Sympatycznie tu u ciebie - rozejrzała się wokoło. -Niedługo będą okna - poczułem lekkie zawstydzenie. -Mówiłeś wczoraj o Norwegii i jakoś nie dokończyliśmy... -Popatrz w niebo droga Ingrid, a zobaczysz samoloty odlatujące bliżej lub dalej. -Co chcesz przez to powiedzieć? -Jest takie przysłowie "Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma". Ziemia wiąże do siebie. Powinnaś wybrać się gdzieś trochę dalej, żeby mieć skalę porównawczą. Mogę ci mówić choćby od jutra jak ładnie jest gdzie indziej, ale to nic nie da, jeśli nie zobaczysz tego sama. Sam widok lecącego samolotu powinien ci dawać do zrozumienia, jak wiele tracisz. -Widuję lecące samoloty, ale nie czuję żadnych ciągotek, aby wsiąść i odlecieć. -Gdy mieszkałem w Polsce widziałem od czasu do czasu na niebie odlatujące.... -Hmm, ty chcesz mi dać coś do zrozumienia? -Tak. Uważam osobiście, że każdy człowiek powinien wykorzystywać możliwości, które ma, przez szacunek dla drugiego człowieka, który jest tych możliwości pozbawiony. Pomyśl jak przyjemnie byłoby leżeć na piasku jakiejś egzotycznej plaży, pod palmami... -Nie lepiej leżeć tu? Wprawdzie nie mamy tu palm... -Piasku także nie. -Jak to nie? -Ty to nazywasz piaskiem? Są plaże, gdzie piasek jest tak miałki jak puder i tak biały, że prawie oślepia, gdy słońce odbija się od niego. A woda jest ciepła jak z kranu... Przynajmniej tak słyszałem. -Hm... Może i masz rację. Ale z drugiej strony tu mam żaglówkę rodziców, motorówkę brata i dobrze mi się pływa pomiędzy skałami, podczas, gdy ty chciałbyś, żebym leżała... -Powiem to inaczej. Wszystko to o czym mówisz jest na pewno miłe i przyjemne, ale może należy porównać to z czymś innym, aby mieć skalę. -Znowu proponujesz mi ucieczkę. -Niekoniecznie zaraz ucieczkę. -Próbujesz mnie przekształcić na swój obraz. Znowu. Czy dla Słowian normalne jest takie dążenie do panowania nad całym otoczeniem? -Urodziłem się w roku tygrysa. Dążenie do dominacji jest dla mnie normalne. Z drugiej strony w moich żyłach płynie krew narodu, który nigdy nie poddał się obcej dominacji. -Jesteś ciekawym człowiekiem, bo nie mogę znaleźć klucza do twojej osobowości - powiedziała. -Po co szukasz? -Ty usiłujesz znaleźć do mnie... -Czy ewentualnie w przyszłym tygodniu mógłbym cię zapytać, czy zostaniesz moją dziewczyną? -Ojej. Lepiej nie. -Rozumiem. Dam ci więcej czasu. Popatrzyła na mnie dziwnie. -Zobaczymy. Nie zapominaj, że to dopiero czwarte nasze spotkanie. Muszę niestety już iść. Mam dzisiaj zrobić obiad. Odprowadziłem ją do furtki. Wracając spotkałem Svena, był z siebie czegoś zadowolony. -Nareszcie materiał podsłuchowy w jakimś zrozumiałym języku - powiedział potrząsając trzymaną w ręce kasetą. Zaatakowałem go z znienacka. Wykopnąłem mu kasetę z ręki. Drugi kop wylądował na jego żołądku. Kaseta potoczyła się po ziemi aż do pniaka, na którym rąbałem drewka. Siekiera leżała na miejscu. Walnąłem kilka razy i z kasety została sieczka. Sven zawył. -Chcesz się bić? -No dalej! Koło mnie zmaterializował się Maciek. Trzymał szablę. -Chcesz pojedynku, to szable czekają - wrzasnąłem. -Nie jestem szlachcicem, żeby się siekać szablami! - wrzasnął szpieg. - Chodź na gołe ręce! Wygrałby. Był dużo silniejszy, choć nie specjalnie dobrze umięśniony. -Żeby szpiegować własną siostrę trzeba być kompletną świnią - powiedziałem. - Wynoś się z mojej posiadłości, bo zawołam policję, żeby cię usunęła. -Grozisz mi? -Tak! -Uważaj, bo ja też mógłbym co nieco im opowiedzieć! -Ach tak? Złapałem szablę i wyciągnąłem ją z pochwy jednym płynnym ruchem. Za mną rozległ się metaliczny szczęk. To Maciek odbezpieczył rewolwer. -Ja tu jeszcze wrócę - odszczeknął się szpieg. -Jeśli wrócisz to tylko po to, aby wyjechać na taczkach! Poszedł sobie. Przełożyłem kumplowi dialogi, żeby wiedział o co nam poszło. Niedługo potem zjedliśmy obiad. Maciek go zrobił i o dziwo, nawet nieźle mu to wyszło. Wcale nie było czuć, czy przypalił, tyle wsypał red chili. Powiedziałem mu to. Nawet się specjalnie nie obraził. Był raczej rozgoryczony. -Ty już taki jesteś Tomaszu - powiedział ze smutkiem. - Dziewczyna daje ci kosza a ty odgrywasz się potem na całym świecie. Wzruszyłem ramionami. -Od dzisiaj przyprawy będę trzymał pod kluczem i wydzielał najwyżej po szczypcie. -Człowiek tyra, wyłazi ze skóry, a co go za to spotyka? Czarna niewdzięczność. -Nie bierz sobie tego tak do serca proszę - powiedziałem. - Wiesz, że z natury jestem upierdliwy i czepiam się wszystkiego dla samej przyjemności czepiania się. -To nie jest cała prawda. Ty sobie kodujesz w umyśle całe kawałki życia a potem w czasie, gdy twoje ciało pracuje wedle odpowiedniego programu, twój umysł oddaje się jakimś dziwnym rozmyślaniom. A tak swoją drogą to zadam ci pytanie. Czy głaszczesz swojego pieska? -Nie. A dlaczego pytasz? -Może zdziwisz się, ale ile razy przechodzisz koło niego to nachylasz się i głaszczesz go, przy czym, jest to trochę dziwny ruch, bo głaszczesz z włosem, albo pod włos, w zależności jak się ustawi. -Coś takiego. Musiałem to robić zupełnie bezmyślnie. -A wiesz jak głaszczesz mojego Gucia? Zawsze pod włos i wsadzasz palce głęboko w jego sierść, tak jak gdybyś sprawdzał jakość futra a nie okazywał swoją sympatię wobec żywego zwierzęcia. -Chyba masz rację. W obcowaniu ze zwierzętami brakuje mi poczucia uczestnictwa. -Nie przejmuj się, to się zdarza. Ty nie lubisz psów, rozumiem zresztą ten uraz. Po obiedzie zabrałem książkę oraz zwierzaki i poszedłem sobie na plażę. Tam uwaliłem się na ciepłym i suchym żwirze i oddałem się lekturze. Zwierzaki kotłowały się między sobą i bawiły się wodą szczekając na nadchodzące fale i uciekając przed nimi. Zabawę miały przednią. Umiały się cieszyć. We mnie umiejętność ta zanikała. Zamknąłem książkę i oddałem się rozmyślaniom. Minęło kilka godzin. Przyszedł Maciek. -Chyba zbiera się na deszcz - powiedział. - Trzeba zamknąć okiennice. Podniosłem się z piasku i zauważyłem, że pochłodniało. Niebo zaciągnęło się już do połowy chmurami. -Tak, chyba będziemy mieli deszczową noc. Mamy drewno? -Drewno? -Będzie chłodno. Chcę napalić w kominku. -Jeśli nie ma to zaraz narąbię. To dobry pomysł. Wróciłem do domu i pomogłem pozamykać okiennice. Zrobiło się ciemno i przytulnie. Postawiłem na stole w bibliotece świece. -Pobawimy się, że jesteśmy w Wojsławicach i że wyłączyli światło? - zaproponowałem. -Dobra myśl. To zabawne, że tam wyłączają prąd przed każdą burzą, a tu nie wyłączają go nigdy. Ale pamiętasz, że wyłączają. -To chyba tylko luźne skojarzenie. -Im więcej takich skojarzeń tym lepiej. Może przypomnisz sobie. -Może... Maciek wyjął ze swojego notatnika nieduże zdjęcie rentgenowskie i rzucił mi je obojętnie. Popatrzyłem na nie zaciekawiony. Przedstawiało ludzką czaszkę. Było opisane. Ktoś naniósł flamastrem datę i nazwisko. Koćko. -To ja? -Prawdopodobnie. Zrobiono ci je przed trzema laty. Widzisz te zaciemnienia promieniście rozchodzące się od ucha? -Tak. Co to jest? -Twój wyrok. Skrzepy krwi, niszczące tkankę mózgową. Wiesz jaką miałeś szansę przeżycia takiego urazu? -Nie wiem. -Zerową. A wiesz jaką miałeś szansę, że jeśli cudem pozostaniesz przy życiu nie będziesz do końca życia sparaliżowany? Też zerową. -To jakim cudem żyję? -Tego nie mogę ci powiedzieć. Popatrzyłem mu prosto w oczy. Spuścił wzrok. -Przekaż hrabiemu, że wolałbym wiedzieć co jest grane. Jeśli jestem ufoludkiem, to może mi to śmiało powiedzieć. Uśmiechnął się. -Ech, kumplu. Na podstawie jednego zdjęcia rentgenowskiego sądzisz, że jesteś kosmitą. -Człowiek by tego nie przeżył... Usiedliśmy sobie przy stole i gawędziliśmy jak za dawnych dobrych czasów w jego chałupce na Starym Majdanie. -Tak swoja drogą, to czytasz te biologiczne książki i nawet nie zastanawiasz się ,kto je pisze. -W tym akurat przypadku wiem doskonale - poklepałem "Agrobiologię" leżącą na skrzyni. -Nie, nie wiesz. Wyobrażasz sobie spokojnego naukowca a tymczasem ci ludzie to notoryczni maniakalni zboczeńcy. -Na marginesie, lepiej mówić "uczonego". Naukowiec, to brzmi bardzo po związkoradziecku i to w wykonaniu Pszczółki. Ale ciekawy pogląd. -Dla mnie uczony to jak z rosyjskiego uczenyj, więc lepiej przemyśl czy to na pewno rusycyzm - zmienił temat. -Może uczenyj to rosyjski polonizm? A ten twój pogląd jest bzdurny. -I jednocześnie całkiem prawdziwy. Pomyśl, żeby napisać jak się rozmnażają motylki i inne takie trzeba je najpierw podejrzeć... Dalszy ciąg jego wypowiedzi utrzymany był w tym samym duchu i zastosowany do szeregu różnych nauk przyrodoznawczych. Początkowo bawiło mnie to, ale potem poczułem znudzenie. Wreszcie butelki były puste. Widząc, że ma atak gadulstwa, a próba upicia go nie dała rezultatów poszedłem do kuchni, skąd przyniosłem paczkę tajlandzkich trociczek i zapaliłem kilka z nich. Wkrótce kłęby dymu zasłoniły go przed moimi oczami. Gęsty ciężki dym z kadzidełek działał lekko otępiająco. W pewnej chwili zamknąłem oczy i nie dałem już rady ponownie ich otworzyć. Zapadłem w sen. Było mi ciepło, miło bezpiecznie wygodnie...Ale wcale nie byłem pijany. 26 lipca wtorek. Mo-i-Rana / Południowy Norrland/ -Wstawaj zalkoholowaciały narkomanie! - głos Maćka wyrwał mnie z błogiej drzemki. Otworzyłem oczy. Ciało bolało mnie na skutek spędzenia całej nocy w fotelu. Popatrzyłem na stół. Trzy butelki, knoty świec pływające w kałużach wosku, oraz kupki popiołu z kadzidełek świadczyły o realności wczorajszego wieczoru. Powinienem mieć kaca, ale nie miałem. Widocznie wypiłem mniej niż mi się wydawało. Maciek stał koło stołu. Nogawki spodni miał powalane ziemią. Widocznie cały ranek spędził kopiąc swój bunkier. -Fafluchten Sie - powiedziałem. - I po co ty mnie zbudził, ha? -Dziewiąta rano, pijaczyno - powiedział, jak gdyby to miało cokolwiek wyjaśniać. -Sam też się nieźle zaprawiłeś - zaważyłem. -Ja!? Wypiłem tylko lampkę wina a ty kumplu dwie butelki, flaszkę wódy i jeszcze się zaczadzałeś trociczkami. -Pójdę sobie popływać - powiedziałem, - to mi przejdzie. -Fala dwa metry i dziesięć stopni w skali Beauforta. -Sztorm? - zadziwiłem się. -I to jaki. Umyłem się zimną wodą, ubrałem w świeżą koszulę i zasiedliśmy do śniadania. Kończyliśmy właśnie, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem. Na skale stał znany mi już skądś facet. Miał może ze dwadzieścia jeden lat, nieduży wąsik pod nosem. I ciemne włosy. Wysiliłem pamięć. Nie pomogło. -Fadej Wisarionowicz - przedstawił się. - Witam panie Paczenko. Zgodnie z przepowiednią hrabiego Derka spotkaliśmy się znowu. Z kuchni wyszedł Maciek. Zauważyłem że wymienili spojrzenia, tak, jak gdyby już się skądś znali. -Mam polecenie od księcia Sergieja, aby przywieźć pana do nas. Zabawne, ale nikt ze znanych mi rosyjskich emigrantów nigdy nie używał w prywatnych rozmowach zwrotu "jego wysokości księcia", ale mówili o nim tak, jak o jeszcze jednym znajomym człowieku, może nieco ważniejszym, ale nic ponadto. -W odwiedziny do jego wysokości? Nie wiem, nie mam garnituru... -Nie będzie potrzebny. Przyjaciela możesz wziąć ze sobą... -Wolę zostać i poczekać tutaj - zaprotestował Maciek. - Panna Bołdyrew ostatnio... -W takim razie proszę się spakować. Poszedłem do siebie i w ciągu dziesięciu minut spakowałem wszystko, co mogło mi się przydać do niedużej walizki zabranej z pokoju mojego kumpla. Przy okazji zwinąłem mu także marynarkę. -Kiedy mam się ciebie spodziewać? - zapytał mój przyjaciel -Za jakieś trzy, może cztery dni - odpowiedział Fadej. -Nie zabij Svena pod moją nieobecność - dodałem. -Dlaczego nie? - zdziwił się obłudnie. -Ja też muszę mieć jakąś rozrywkę - upomniałem go. - Opiekuj się zwierzakami. -Dobrze. Możesz ma mnie liczyć. -W takim razie do zobaczenia. -Do zobaczenia - odpowiedział, a gdy już sadowiłem się w samochodzie, dodał konfidencjonalnym szeptem. -Ładna marynarka. Przypomniał mi się dowcip własnego autorstwa. (Co to jest marynarka? Marynarka to jest strój ochronny używany przy marynowaniu śledzi.) Ale nie miałem już czasu, żeby go powiedzieć, bo samochód ruszył. -Ile czasu potrwa podróż? - zapytałem. Fadej zamyślił się na chwilę. -Za dwie godziny będziemy zapewne w Fauske, Myślę, że powinniśmy stanąć na miejscu około godziny czternastej. Tak mniej więcej jestem umówiony. Samochód przetoczył się przez las i po kilku minutach jechał już uliczkami Bodo. Na wschód. Potem jechaliśmy długą i pełną zakrętów szosą. Właściwie to całą moją uwagę pochłaniało kontemplowanie krajobrazu. Za Fauske wyjechaliśmy na dobrą autostradę, więc kierujący samochodem dodał gazu i pomknęliśmy znacznie szybciej. Widoki wokoło znużyły mnie dość szybko. Pędziliśmy przez monotonny kawałek kraju. Lasy, to znowu miejscami łyse pagórki. Kilka sennych miasteczek. Momentami widać było morze. Ruch był raczej znikomy. Zatrzymaliśmy się raz przy małej kafejce, która stała sobie przy drodze co najmniej dziesięć kilometrów od ostatniej mijanej mieściny, a jak się później okazało kilkanaście kilometrów od następnej. Zjedliśmy po ciastku, a mój towarzysz wypił ponadto szklankę kawy. -Wyjechałem wczoraj wieczorem z Tromso - wyjaśnił. - Trochę się czuję zmęczony. -Przeze mnie musiał się pan fatygować, nadkładać prawie dwieście kilometrów. -Dla mnie żaden kłopot - zapewnił. Ale byliśmy już niedaleko. Po następnej półgodzinie znaleźliśmy się w sporym przemysłowym mieście, rozłożonym dość malowniczo nad brzegiem fiordu. -Mo-i-Rana - obwieścił mój przewodnik - Tubylcy mówią najczęściej krótko Mo, nasza dzielnica posiada nazwę autonomiczną, nie uznawaną jednak, przez władze i kartografów. Ta jego dzielnica znajdowała się na południe od miasta. Wjechaliśmy na niewielkie wzgórze. Zatrzymał samochód i zachęcił mnie abym wysiadł. -Co ty na to? - zapytał wskazując gestem to wszystko, co leżało niżej. Stało tu kilka domków charakterystycznych dla tych stron. Dalej ciągnął się betonowy mur obejmujący swoim zasięgiem spory obszar. Co najmniej sto hektarów. Za murem stała wioska złożona z kilkudziesięciu drewnianych domów nawiązujących stylem do rosyjskiej architektury drewnianej przełomu wieków, której przykłady znałem i z Polski. Robiło to bardzo przyjemne swojskie wrażenie. Wokoło na wzgórzach rozrzuconych było kilka niedużych dworków. Dalej za wsią na następnym pagórku znajdował się mur nieco szlachetniejszy, bo wykonany z cegły. Za nim majaczyły drzewa jakiegoś parku lub lasu. -I co ty na to? - zapytał ponownie. -Sympatyczne. Obwarowania niemal jak Berlin Zachodni. Ten mur to dla ochrony przed tubylcami? -Po części tak. Wsiedliśmy i zjechaliśmy na dół. W murze znajdowała się brama i wartownia. Tu dopiero zdałem sobie sprawę, gdzie trafiłem. Zajęło się mną dwu rosłych drabów, którzy zbadali moją tożsamość, potem zdjęli mi odciski palców, zapowiedzieli, że następnym razem przydałby się jeszcze skan genetyczny (cholera wie co to takiego), zrobili zdjęcia z kilku różnych profili, wpisali moje personalia i datę przybycia łącznie z godziną i minutą do pamięci komputera, na koniec kazali mi się zapoznać z kilkustronicowym dokumentem. Dokument ten wyliczał szczegółowo jakich informacji o życiu osady nie mogę ujawniać poza nią. Do tego musiałem podpisać oświadczenie, że zapoznałem się z nim i zdaję sobie sprawę, że w razie tych informacji ujawnienia, podlegam takiemu samemu wymiarowi kary, jak mieszkaniec tego niewielkiego raju. Zapachniało mi to totalitaryzmem najczystszej wody, ale spokojnie złożyłem swój podpis. Wystawili mi przepustkę i mogliśmy jechać dalej. -Ostre przepisy w dziedzinie bezpieczeństwa - zauważyłem. Fadej uśmiechnął się. -Bywały przypadki, że wchodzili tu ludzie, których nasłano, aby sprawdzili co tu się dzieje, ale nie wszyscy wydostali się z powrotem na zewnątrz. Zabrzmiało to diabelnie ponuro. Przejechaliśmy przez osadę dość szybko, ale spostrzegłem kilka sklepików z szyldami wypisanymi cyrylicą, potem droga wspięła się pod górę do kolejnej bramy. Tu ponownie sprawdzono naszą tożsamość i przepuszczono. Za bramą znajdował się piękny park, choć przeważały w nim drzewa iglaste nad liściastymi. Wreszcie samochód zatrzymał się przed pałacem. Była to frymuśna budowla zaprojektowana przez najwidoczniej w sztok pijanego architekta cierpiącego dodatkowo na manię wielkości. Architekt ten naćkał gęsto kolumienek półokrągłych baszt i innych detali architektonicznych zupełnie bez ładu i składu. W sumie robiło to przykre wrażenie. Zaraz też na nasze powitanie wyszedł sam gospodarz. Książę miał wówczas dwadzieścia siedem lat, ale wyglądał na znacznie więcej. Na jego twarzy odbijały się wszystkie trudne chwile, jakich nie szczędził mu złośliwy los. Ale od razu było widać, że jest to wielki człowiek. Wielki w każdym calu. Wysiadłem z samochodu i złożyłem dworski ukłon. -Witaj Tomaszu - powiedział po polsku. (Później dowiedziałem się, że studiował kiedyś ten język zdaje się na filologii słowiańskiej w USA, ale w pierwszej chwili diabelnie się zdziwiłem.) - Cieszę się mogąc cię widzieć. -Ja także poczytuję sobie za zaszczyt mogąc... Urwałem w pół słowa. Zza pleców księcia wysunęła się dziewczyna. Mimo, że ubrana była zwyczajnie w szary dres i tenisówki wiedziałem od pierwszej chwili, że jest to autentyczna księżniczka. Sam nie wiem jak się tego domyśliłem, ale jak się okazało nie pomyliłem się. Nie była nawet bardzo ładna, miała typową rosyjską arystokratyczną urodę. Owalną twarz, ciemne włosy i nieco mocniej zaznaczone kości policzkowe. Włosy spięła sobie w dwa kucyki, które majtały się jej jak uszy spaniela. -Tomaszu, to moja bratanica księżniczka Tatiana Igorewna Orłow-Astrachańska. Moja droga, to Tomasz Nikitycz Paczenko-Uherski, o którym tyle ci opowiadałem. Pokaż mu pokój gościnny. Mnie niestety czekają obowiązki. Minął mnie i ruszył do samochodu. Zauważyłem jeszcze kątem oka jak Fadej wyprężył się i zasalutował. -Chodź Tommek? - powiedziała do mnie. - Przepraszam, mówisz po rosyjsku? -Ależ oczywiście. Złapała mnie za rękę i pociągnęła do wnętrza. Przeszliśmy długim korytarzem, potem pół piętra do góry i kawałek innym korytarzem, do sporego salonu, gdzie przy dużym stole siedziało kilku facetów po jakieś osiemnaście - dziewiętnaście lat i notowało słowa jakiegoś starszego, który wyjaśniał im wiszący na ścianie schemat czegoś. -Studenci - powiedziała widząc moje zainteresowanie. - Normalnie powinni być w bibliotece, ale tam odnawiają podłogę. -Co oni studiują? - zaciekawiłem się. Parę tygodni później nie odważyłbym się zadać tak niedyskretnego pytania. Ale błądziłem chwilowo w niewiedzy. -Teorię i praktykę odbudowy sieci administracyjnej na prowincji - powiedziała. - I inne takie. Poszliśmy po schodkach na piętro i jeszcze kawałek korytarzem. Pchnęła drzwi pokoju po lewej stronie. Intarsjowane meble, boazeria, kasetony na suficie. -Tam jest łazienka i ubikacja - pokazała drzwi w głębi. - Ja mieszkam naprzeciwko, jakbyś czegoś potrzebował to zapukaj. Obiad będzie za jakieś pół godziny, będzie to impreza nieoficjalna. Z grubsza zrozumiałem, co chce przez to powiedzieć. -Aha. - zgodziłem się. -Jakoś dziwnie patrzysz - zauważyła. -Wybaczcie, po prostu po raz pierwszy w życiu widzę księżniczkę. Uśmiechnęła się. -A jak sobie wyobrażałeś? -zapytała. - W diademie na głowie, sukni do ziemi i safianowych pantofelkach? -Coś w tym guście. - uśmiechnąłem się przepraszająco. -Rozczarowałam cię? -Nie śmiałbym... -Nie przejmuj się - poprosiła. - Mam diadem w sejfie w pokoju. Jeśli poczujesz się dzięki temu lepiej, to mogę założyć go do obiadu. -Nie wiem, co powinienem powiedzieć... Puściła do mnie oczko. -Rozgość się. Zajdę po ciebie - obiecała. I poszła sobie. Rozpakowałem walizkę, umyłem się po podróży, zmieniłem koszulę na czystą i wyszczotkowałem marynarkę. Przyczesałem włosy. W międzyczasie mój chory umysł podsuwał mi wizje odrodzonej carskiej Rosji ze mną jako namiestnikiem Kongresówki. Czułem coraz bardziej dziką euforię. -Niech żyje autorusyfikacja - powiedziałem sam do siebie. Potem pomyślałem sobie o pani Pszczółce, która była moją wychowawczynią i rusycystką w podstawówce. Gdyby ta biedna kobieta wiedziała do czego używać będę języka, który wbijała mi do głowy! Księżniczka przyszła po mnie kilka minut później. Miała na czole piękny diadem, ze złota i szmaragdów, ale nie zmieniła swojego dresu na nic innego. Patrzyłem na nią przez chwilę a potem uświadomiłem sobie, co mówi moje serce. Pokochałem ją od pierwszego wejrzenia. Zauroczyła mnie. Staliśmy przed sobą i uśmiechaliśmy się do siebie. Jak niebo i zbrukana ziemia.... KONIEC ZESZYTU DRUGIEGO 26 lipca wtorek (dokończenie). Spodziewałem się obiadu na sto osób, ale rozczarowałem się. Obiad podano w niedużym pokoju, którego okna wychodziły na lesiste wzgórza, na południe od miasta. Stół zastawiony był na trzy osoby i byliśmy tam tylko we trójkę. Książę, księżniczka Tatiana i ja - niegodny pachołek. -Co tam u ciebie słuchać Tomaszu? - zagaił gospodarz. -Właściwie to nic specjalnego - odpowiedziałem. - Dom kapinkę się zastał, nie używano go przez ostatnie lata. Weszła wilgoć, trzeba go będzie wyremontować, co zresztą już powoli zacząłem robić. Warunki są prymitywne, ale kilka miesięcy i odszykuję go. -Gdybyś potrzebował pomocy to mamy tu w osadzie cieślę, mógłbyś zasięgnąć fachowej porady. Mamy też ekipę budowlaną... -Naprawdę cieszyć może tylko to, co zrobi się własnymi rękami wasza wysokość, toteż pozwolicie, że nie skorzystam z waszej oferty. Uśmiechnął się lekko. Wiedział co odpowiem. -Zdaje się, że mieliście tam w Bodo jakąś straszną rozróbę? -Rozróbę? - zdziwiłem się. -Wasze brukowce pisały o spaleniu obozu żeglarskiego i zatopieniu jakiegoś jachtu. Czy to miała być aluzja? -Nie słyszałem - powiedziałem. - Gazety czytuję rzadko. Zjadł pierwszy, przeprosił i wyszedł. Widocznie gdzieś mu się spieszyło. Zostaliśmy sami przy deserze. -Umiesz jeździć konno? - zapytała. -Może nie tak jak Juli-an Bołdyrew, ale nie narzekam. -Ach, odwiedzała cię. Co tam u niej słychać? -Nie mam pojęcia. Rozmawialiśmy tylko chwilę. Nawet jeśli starała się być miła, to nie było to szczególnie widoczne. -Ona już taka niestety jest. Byłyśmy kiedyś dobrymi przyjaciółkami, ale to się zmieniło od kilku lat. Po obiedzie zaciągnęła mnie na tyły budynku, gdzie znajdowała się stajnia. Weszliśmy do środka. Konie ustawiono w sposób artystyczny. Stały w boksach, rzędem dobrane pod kolor. Od karych aż po białe araby. Białych było pięć. Nie wszystkie tak idealnie mlecznej barwy, jak te na których jeździli Juli-an i jej brat. -Wybierz sobie - zrobiła zachęcający gest. -Nie znam ich. Muszę zdać się tu na was. Uśmiechnęła się lekko. Poszliśmy na koniec stajni tam, gdzie stały araby. -Popatrz na tego źrebaka - pokazała mi. - Jeśli byłbyś zainteresowany, to jest na sprzedaż. -Raczej nie byłbym zainteresowany. Nie miałbym gdzie go trzymać, o kosztach nie wspominając. A dlaczego? -Popatrz na jego bok. Popatrzyłem. Miał ciemniejszą plamę. Wyglądało to dość dziwnie, bo włosy były ciemne tylko u swojej nasady. -Farbowany? - zdziwiłem się. -Nie mogłam patrzeć, jak mój wuj się martwi, więc ukradłam Juli-an butelkę rozjaśniacza do włosów i nasmarowałam go. Tyle, że znowu odrasta. -Ojej - wyraziłem swój zachwyt dla jej inteligencji. -Wuj był niespecjalnie zachwycony, a Juli-an jeszcze mniej. Myślałam, że dojdzie do rękoczynów, ale na szczęście nie odważyła się drapać, ani targać za włosy...księżniczki. Popatrzyłem jej w oczu. Było w nich coś niepokojącego. Upojenie władzą? Wzięliśmy dwa konie. Nie siodłaliśmy ich. Oboje, jak się okazało, lubiliśmy jeździć na oklep. Zanim wyjechaliśmy pojawił się służący. Wyglądał zupełnie jak ten staruszek, grający lokaja w "Batmanie". Wręczył mi pistolet maszynowy Uzi. -Będziesz się umiał w razie czego z tym obchodzić? - zapytał. -Tu się odbezpiecza, a potem naciska na to? - upewniłem się. Uśmiechnął się i skinął głową. -Tylko nie zapomnij wycelować - powiedział. W pierwszej chwili myślałem, że kpi, ale patrząc w jego oczy spostrzegłem przyjazne iskierki. Wyjechaliśmy do parku. Było chłodno, choć słonecznie. -Koniec lipca, a już prawie jesień - powiedziała Tatiana. - Lubisz jesień, mam nadzieję? -Gdzieżbym śmiał nie lubić, jeśli tylko wy lubicie... Parsknęła śmiechem. -A tak naprawdę? -Uwielbiam, gdy liście się sypią z drzew i zacina deszcz, a ja mogę siedzieć sobie w ciepłym pokoju i popatrywać na to przez grube szyby. Ale tak swoją drogą to uważam, że nie ma złych ani dobrych pór roku. -Przeżyjesz tu zimę to zmienisz zdanie. Świetnie mówisz po rosyjsku. -Staram się. -Co zamierzasz robić w przyszłości? -Szczerze mówiąc nie mam chwilowo specjalnie przejrzystych planów. Myślałem o uniwersytecie w Uppsala, ale obawiam się, że nie znam w wystarczającym stopniu języka, żeby sobie poradzić. Kiwnęła głową, jak gdyby przyznawała mi rację. Ale potem powiedziała: -Hrabia Derek świetnie mówi po szwedzku, mógłby cię nauczyć. Ponadto zazwyczaj przed zdawaniem na uniwersytet studenci obcojęzyczni mają prawo do rocznego kursu językowego, choć nie znam szczegółów. A co potem? -Jeszcze nie zdecydowałem. Poszukałbym sobie jakiegoś zajęcia. -Może byłbyś w przyszłości zainteresowany pracą u nas? -To znaczy? -Właściwie to miasto jest nasze. Holding Orłowów kontroluje wszystkie ważniejsze inwestycje w Mo. Potrzebujemy oddanych i pewnych ludzi o żelaznej uczciwości. -Jestem wdzięczny za propozycję. Pomyślę o tym - obiecałem. - Ale to jeszcze tyle czasu... Wjechaliśmy na nieduże wzgórze, chyba to, które widać było przez okno z jadalni. Za nim znajdowała się niewielka, dość głęboka dolinka. Na jej dnie stała altana a wokoło rosły kwitnące drzewka wiśni. Zjechaliśmy na dół. Było tu znacznie cieplej niż w parku, pewnie dlatego, że znaleźliśmy się w miejscu zupełnie osłoniętym od wiatru. Zsiadłszy z koni puściliśmy je wolno, aby mogły sobie poskubać trawę. Weszliśmy do altany i siedliśmy na ławce. -Ile w tym poezji - powiedziałem patrząc na kwitnące drzewa. -Nie jesteś zdziwiony? -Trochę. Rozumiem, że tu na północy drzewa kwitną później. Jedyne co mnie zaskakuje to jak udało się utrzymać przy życiu tak delikatne drzewa w tej okolicy. -Większą część roku są ogacane słomą. Niby mamy tu klimat odznaczający się dużym wpływem morza, ale w zimie potrafi być nawet dwadzieścia stopni mrozu, a śnieg może padać nawet w maju. Nie mamy z tego owoców. Na jesieni pojawiają się zielone, ale nie zdążą dojrzeć, gdy ścina je mróz. Wypaczona wegetacja. Byłeś w Kanadzie? -Nie, nie zdarzyło mi się. -W Kanadzie mieszka wielu Rosjan. Polacy też się trafiają. Jeździłam trochę po świecie. Najpierw do Francji do cara Włodzimierza... -O! To macie tu i cara? -Cara - pretendenta. Nudno w tym całym Saint Briac, a etykieta tak rozbudowana, że ciężko było głębiej odetchnąć. Ale były i zabawne sceny. Pojechaliśmy na przejażdżkę promenadą, i spotkaliśmy jakiegoś faceta, któremu popsuł się samochód. Car zdjął marynarkę, zagrzebał się w trzewiach maszyny i w ciągu dziesięciu minut naprawił. Miłość do dawnego zawodu. Czytałam jego biografię, z tego co pamiętam pracował jakiś czas jako mechanik samochodowy. -Biografię? -Tak autorstwa hrabiego Derka "Droga carów". Mam nawet własny egzemplarz z dedykacją hrabiego. Gdybyś chciał się zapoznać z innymi jego pracami to mamy w bibliotece spory wybór jego dzieł. -Z przyjemnością skorzystam. Przeciągnęła się kusząco. Poczułem, że mam zupełnie zwyrodniałą wyobraźnię. Ale zaraz mi przeszło. -Potem byłam dziesięć miesięcy w Kanadzie. U ciotki. - wzdrygnęła się na samo wspomnienie. -Aż tak źle? -Gorzej. Znacznie gorzej. Oczy jej popatrzyły gdzieś w przestrzeń. Coś sobie przypominała. Nie przeszkadzałem jej. Milczała może minutę. Po głowie zaczęły mi chodzić dziwne myśli. Na przykład, co by było, gdybym ją teraz pocałował. Wolałem nie sprawdzać. Ocknęła się niespodziewanie. -Wybacz, zamyśliłam się. Pojedziemy dalej? Złapaliśmy konie, które nie miały specjalnej ochoty przerywać pożywiania się trawą i pojechaliśmy. Zawróciliśmy w stronę morza. Następny pagórek był łysy, a w jego centralnym miejscu znajdowało się palenisko. -Miejsce spotkań czarownic? - zaciekawiłem się. -Nie, tutaj zazwyczaj odbywają się uroczystości na świeżym powietrzu - powiedziała. - Na przykład moje urodziny. W zeszłym roku było wesoło. Juli-an pokazywała nam jak się gasi batem świecę i jeden z zaproszonych chłopców omal nie stracił zęba. -Ojej - wyraziłem swoje współczucie. -Dostał świecznikiem prosto w twarz. Konna jazda jest twardą grą. Trzeba mieć odporność. Zawróciliśmy do pałacu. Oddałem służącemu broń i sprawdziłem, czy w kopyta koni nie nabiły się kamienie. -Co chcesz teraz robić? - zapytała. -No cóż, chętnie zapoznałbym się z zasobami waszej biblioteki. Jeśli naturalnie nie ma tam zbiorów, których znajomość mogłaby być źle widziana... -Prohibita trzymamy oddzielnie. Zaprowadzę cię. Zaprowadziła. Biblioteka była ciekawym miejscem. Pomieszczenie miało rozmiary sporej sali gimnastycznej. Pośrodku na potężnym stole, stało kilka komputerów. Od podłogi do sufitu ciągnęły się regały, na których ustawiono tysiące książek. Wszystkie tak samo oprawione w brązową skórę, ze złoceniami. Wyobraziłem sobie sumę, jaką musiało pochłonąć ich oprawienie i lekko zmiękły mi kolana. W bibliotece siedziało kilka osób, zajętych czytaniem lub pisaniem czegoś na komputerze. Połowa podłogi była świeżo zeszlifowana i czekała na pokrycie lakierem. -Trafisz stąd do siebie? - zapytała księżniczka. -Po schodach do góry, potem na lewo, korytarzem do końca, potem jeszcze raz na lewo i po schodach na piętro? -Brawo. Masz świetny zmysł orientacji. Poszła sobie. Katalog był skomputeryzowany. Poczekałem chwilę, aż miejsce przy terminalu zwolni się, bo siedział przy nim jeden z tych dziwnych "studentów". Siadłem i po paru minutach prób, siedziałem przy czymś takim po raz pierwszy w życiu, wywołałem część dotyczącą czasopism. Właśnie przeglądałem pliki, gdy inny student podszedł i popatrzył mi przez ramię. -Może wam pomogę? - zapytał. - Podał mi dyskietkę i gestem wskazał sąsiedni komputer. Włączyłem go i wgrałem weń dyskietkę. Wyświetlił się zbiór artykułów prasowych dotyczących śmierci księcia Igora Orłowa. -Wszyscy za pierwszym razem tego szukają - wyjął dyskietkę i umieścił troskliwie w kieszeni. - Wykasuj po przeczytaniu. Niespodziewanie wiedziałem, jak mam to zrobić. Informacja o kasowaniu wyskoczyła gdzieś z głębi mojego mózgu. Artykuły miały dużo mówiące tytuły: "Książę Igor Orłow nie żyje!" "Ofiary KGB", "Bolszewicka Krucjata przeciw Emigracji", "Pozostaje nam zemsta". Przeczytałem pobieżnie kilka i zrezygnowałem z reszty. Samochód trafiono rakietą Strieła, w górach w pobliżu Kiruny, już po szwedzkiej stronie. Wybuch zwalił go z szosy, ale nie zapalił się, więc napastnicy ostrzelali go z pistoletów maszynowych. Książę ostrzeliwywał się, ale mieli przewagę liczebną. Księżniczka Tatiana ocalała, bo była nieprzytomna i faceci pomyśleli, że nie żyje. Myślałem dotąd, że była córką księcia Sergieja, a teraz przypomniałem sobie co mówił gdy ją przedstawiał. Była jego bratanicą. Wykasowałem program i postarałem się zapomnieć. Wyciągnąłem sobie "Psie serce " Bułhakowa i przeczytałem od deski do deski w ciągu następnych dwu godzin. To było extra! Przeczytawszy wstawiłem książkę na półkę i poszedłem do siebie. Zaraz też zaszła po mnie księżniczka zawołać mnie na kolację. Zabawne jak ten czas szybko przeleciał. Jej wuj nie był obecny, tak, że jedliśmy we własnym towarzystwie. Wyjaśniła mi przyczyny jego nieobecności. W osadzie na dole (przy okazji dowiedziałem się, że nosi wdzięczną nazwę Nowoorłowo), wyniknął jakiś spór i jako arbitra poproszono właśnie jego. -Wuj cieszy się tu dużym prestiżem - powiedziała nalewając sobie herbaty z samowara. -Zawsze chyba tak było, że feudałowie spełniali funkcje sądownicze - wyraziłem swoje przypuszczenie. -Nie tutaj. Zresztą ci tam na dole tylko udają takich zachwyconych faktem, że mieszkamy tu pobliżu - powiedziała. - Naturalnie są tacy co wodzą za mną cielęcym wzrokiem i tacy, którzy rzucaliby kamieniami, gdyby tylko zebrali dość odwagi, ale to sporadyczne przypadki. Mój wuj studiował przez dwa lata prawo i dobrze umie interpretować zasady zarówno kodeksu honorowego, jak także zbioru zasad, którymi rządzi się nasza obszczyna. Mir, wspólnota, nazywaj to jak chcesz. Poza tym jest jeszcze coś. Tak go nie lubią, że w razie czego będą źli na niego a nie na siebie nawzajem. -I jakie kary przewidują wasze przepisy? -Za zdradę kara śmierci. I były już przypadki wykonania. Za mniejsze przewinienie zsyłka. -Na Sybir? -Dobrze by było, aczkolwiek, po pierwsze nikt dobrowolnie by tam nie pojechał, a po drugie byłyby problemy z powrotem. -Ach. Zaraz, chwileczkę. Dobrowolnie pojechał? -Oczywiście nasze przepisy regulują życie wsi. Gdy komuś coś nie odpowiada wystarczy jeśli wyprowadzi się za mur. Jeśli jednak chce tu pozostać, to niestety musi się podporządkować. -Czekaj, to jest fascynujące. W jaki sposób odbywa się zsyłka? I dokąd? -To zależy. Można wybrać krótszą w gorszych warunkach, lub dłuższą w mniej uciążliwych. Odbywa się ją na zasadzie nisko odpłatnej pracy przymusowej w jednym z emigracyjnych... W jednym z przedsiębiorstw należących do emigrantów zrzeszonych w naszym ruchu. Zazwyczaj Alaska, północna Kanada i Tromso traktowane są jako ekwiwalent zesłania na Syberię. Zesłanie na teren USA, lub któregoś z krajów Europy zachodniej jest równoważne dawnemu zesłaniu do Rosji europejskiej. A dla najcięższych przypadków przewidziane jest zesłanie do Brazylii. Ono nie jest odpowiednikiem niczego, co było dawniej i jest bardzo rzadko stosowane. -A okres? -Od sześciu miesięcy do piętnastu lat, za spowodowanie śmierci innego Rosjanina z zastrzeżeniem, że najpierw trzeba się poddać normalnemu postępowaniu karnemu przewidzianemu przez miejscowe sądy państwowe. Zakręciło mi się w głowie. Po kolacji zaprosiła mnie do siebie. Jej pokój był urządzony podobnie jak reszta domu. Luksusowo i ze smakiem. Intarsjowane meble, fotel z obiciami z zielonego aksamitu, perski dywan na podłodze. Gęsty, puszysty, stopy zapadały się w niego jak w mech. Na stoliku pod oknem stał komputer IBM, a dalej było przejście do sypialni. Na ścianach wisiały maskotki w liczbie kilkudziesięciu sztuk. W rogu pokoju kilka ikon w sukienkach ze srebrnej blachy. Oceniłem ich wiek na przełom siedemnastego i osiemnastego wieku, choć mogłem się pomylić, bo do tej pory ikony widziałem tylko na obrazkach w książkach. Z pewnością jednak przedstawiały znaczną wartość. Zaczęliśmy gawędzić sobie na temat sztuki w ogóle, potem rozmowa zeszła nam a rzeźbę Vingelanda. Potem wypłynął problem ochrony zbiorów. Wreszcie gadaliśmy o problemach ochrony osobistej. -Są z tym problemy - powiedziała księżniczka. - Na noc spuszcza się w parku psy, a wszyscy mieszkańcy pałacu śpią z bronią na podorędziu. -To musi być uciążliwe - zauważyłem. -Nawet nie specjalnie. Kursy samoobrony były trudniejsze - Uśmiechnęła się. -Usiłuję sobie wyobrazić was... - zacząłem. -Nie wierzysz? - poczułem, ze koniecznie chce się popisać zdobytymi umiejętnościami. -No cóż... -Stań proszę. Stanąłem pośrodku dywanu i popatrzyłem a nią. Uśmiechnęła się lekko a potem jej dłoń wystrzeliła do przodu i pstryknęła mnie lekko pod brodą. Przez ułamek sekundy nic się nie działo, a potem poczułem, że lecę. Upadłem na wznak i przez dłuższą chwilę nie mogłem opanować gwałtownych skurczów mięśni, które miotały mną podobnie jak to się dzieje przy ataku padaczki. Wreszcie doszedłem do siebie. Księżniczka nachyliła się i podała mi szklankę wody. -Wybacz - powiedziała. - Troszkę przesadziłam. Troszkę!? -Co to było? - jęknąłem. -Gołąb byłby w stanie ogłuszyć człowieka uderzeniem skrzydła, gdyby wiedział, gdzie uderzyć. Ja po prostu wiem to, czego on nie zdołał nigdy poznać. -To działa zawsze? Na każdego? -Nie, mniej więcej w jednej trzeciej przypadków. Niektórzy ludzie są na to prawie zupełnie niewrażliwi. Wiesz na jakiej zasadzie to działa? -Bardzo precyzyjne uderzenie w splot nerwowy? -Dokładnie. Drugie takie miejsce jest na karku. -Wierzę ci, nie musisz pokazywać! Odruchowo przeszedłem w rozmowie z nią na "ty", co mnie speszyło, ale na szczęście nie zauważyła. Właśnie wstawałem z podłogi, gdy przyszedł książę. -Ech Tatianka, czy ty musisz każdego tak marnować - skarcił ją. - Wybacz Tomaszu, ona lubi się popisywać swoimi umiejętnościami... -Otrzymać cios tak delikatną dłonią to sama przyjemność - powiedziałem. Roześmieli się oboje. -Przepraszam moja droga - zwrócił się do niej, - ale chciałem teraz ja skorzystać z towarzystwa mojego, bądź co bądź, gościa. -Ależ oczywiście wuju - powiedziała posyłając mu jednocześnie dość dziwne spojrzenie. -Pozwól przyjacielu, chciałem ci coś pokazać - zwrócił się do mnie. Poszliśmy. Najpierw trafiliśmy do jego gabinetu. Gabinet był niewielki, ładnie umeblowany, na ścianie wisiał portret cara. Książę podszedł do ciężkiej rzeźbionej szafy bibliotecznej i bez trudu odsunął ją na bok. Ukazały się stalowe drzwi wyposażone w zamek kodowy. Otworzył je i oczom moim ukazały się schody biegnące w dół. -Schodź pierwszy - zachęcił. - Uważaj, bo tam jest dość stromo. Zacząłem schodzić w głąb, gdy niespodziewanie za plecami usłyszałem metaliczny szczęk. Pomyślałem sobie, że to gospodarz odbezpieczył pistolet i zaraz zwalę się ugodzony kulą gdzieś na dół, ale po sekundzie uświadomiłem sobie, że to po prostu zaskoczył jakiś zatrzask przy drzwiach. Zeszliśmy jakieś piętnaście metrów poniżej poziomu ziemi. Korytarz zakręcił i znaleźliśmy się przed wielkimi stalowymi wrotami. U ich stóp leżał kościotrup w mundurze radzieckich wojsk MSW. Skąd wiedziałem, że MSW? -Co mu się stało? - zaciekawiłem się. -Spadł ze schodów i kark sobie skręcił. Robi wrażenie no nie? -Niezłe...? Zaraz. skąd się tu wziął radziecki żołnierz w pełnym umundurowaniu? -Kościotrup jest z gipsu. Kupiłem go w fabryce pomocy naukowych. Poczułem się odrobinę lepiej. Książę wykręcił na tarczy jakiś długi ciąg liczb i stalowe wrota cicho odsunęły się na bok. Wyjął z kieszeni latarkę i błysnął nią w głąb pomieszczenia. Zapaliło się światło. -Zamknij oczy - polecił, - nie z przyczyn bezpieczeństwa. Dla efektu. Zamknąłem posłusznie. Wziął mnie za rękę i poprowadził do środka skarbca. Potem ustawił naprzeciw czegoś. -Możesz otworzyć - powiedział. Otworzyłem i zamarłem ze zdumienia. Stałem przed złotym murem. Minęła długa chwila, zanim uświadomiłem sobie, że mur ten stanowią setki ikon zawieszonych gęsto jedna przy drugiej na betonowej ścianie. Wrażenie było niesamowite. -Jak w grobowcu Tutanchamona - szepnąłem. -Lepiej - odpowiedział kniaź. Wpatrywałem się w milczeniu. Ikon były setki. Wszędzie błyszczało złoto.(Choć z całą pewnością koszulki nie były z litego złota ale z mosiądzu lub pozłacane). -Ile ich tu jest? - zapytałem słabym głosem. -Niespecjalnie dużo. Pięćset, może niecałe pięćset sztuk. Reszta jest tam. Odwróciłem się i zamarłem. Na przeciwległej ścianie znajdował się regał, ciągnący się wzdłuż całej jej długości dobre trzydzieści metrów, na którym także stały ikony, wstawione tak, jak wstawia się książki na półkę. -Sto dwanaście tysięcy sztuk - pochwalił się. - Gromadzone przez ponad sześćdziesiąt lat przez moją rodzinę. -Niesamowita kolekcja. -To nie jest kolekcja w ścisłym tego słowa znaczeniu. To depozyt. W stosownej chwili, gdy w bliżej nieokreślonej przyszłości komunizm w Związku Radzieckim zostanie obalony, przekażę to wszystko rosyjskiemu ministerstwu kultury i sztuki. Przeszliśmy dalej. Stały tu skrzynie zawierające serwisy z porcelany, skrzynie wypełnione srebrnymi kielichami i kilka dużych pak wypełnionych niezbyt fachowo odkutymi freskami. -Klasztor Sołowiecki, piętnasty wiek - wyjaśnił książę. - Z soboru, który został wysadzony w powietrze. Nie miałem pojęcia jak można było ukraść kilka ton tynku z siedziby KGB, ale widocznie było to możliwe. Przeszliśmy do następnej sali. Znajdowała się tu gablota zawierająca kilkaset miniatur malowanych na kości słoniowej i porcelanie, oraz duża ilość skrzynek zawierających rzeźby. Drewniane i kamienne, niektóre jak mi się wydaje odkute zostały z jakichś elewacji. Ponadto był tu potężny sejf. Puntiłowskich zakładów. -Tego co się tu znajduje nie powinienem ci pokazywać, nie chciałem ci pokazywać... -Z radością obejdę się bez tej wiedzy. -Hrabia Derek wymógł na mnie obietnicę, że pokażę ci to nawet jeśli nie będziesz chciał. Trudno mi powiedzieć dlaczego, ale pewnie miał jakieś swoje powody, bo nie należy do ludzi, którzy lekceważą względy bezpieczeństwa tylko po to, aby się czymś pochwalić. Gospodarz otworzył drzwi i wyjął z wnętrza drewnianą skrzynkę. otworzył ją i pokazał mi jej zawartość. W skrzynce leżał masywny złoty krzyż. Musiał ważyć co najmniej dwa kilogramy. -Dar Aleksandra III-go dla Jana z Kronsztadu - wyjaśnił. - Przygotuj się na szok. -Już jestem zszokowany, więc nie sądzę, żeby coś mogło mi zaszkodzić - powiedziałem. Myliłem się oczywiście. Książę Sergiej wyjął z sejfu niepozorne pudełko po butach, z ordynarnej szarej tektury ozdobione polską etykietką. Otworzył je i wyjął ze środka koronę carów. Koronę Aleksandra Drugiego. -I co ty na to? - zapytał. -Falsyfikat - stwierdziłem z całkowitą pewnością. Uśmiechnął się szeroko. -Dlaczego tak sądzisz? -A skąd by się tu wzięła? -O to musiałbyś zapytać hrabiego. Jak także o to, co podłożył na jej miejsce w Ermitażu. Ale ta jest prawdziwa. Możemy to zresztą łatwo sprawdzić. Podszedł do gabloty z miniaturami i przeciągnął rantem wysadzanym brylantami po szkle. Pojawiły się na nim tysiące matowych rys. -Niemożliwe - szepnąłem, ale teraz wierzyłem już, że jest ona prawdziwa. -Teraz rozumiesz dlaczego nie chciałem ci tego pokazywać. Ta informacja to śmierć. Oni z całą pewnością dowiedzieli się już, że to co mają u siebie nie jest prawdziwe. Myślę, że trwają poszukiwania. Podał mi ją. -Przymierz - zachęcił. -Ojej. Nie czuję się godny. -Derek mówił, żebyś przymierzył. Sam nie wiem czemu, ale też jestem ciekaw. Tam masz lustro - wskazał ciężkie zwierciadło w bogato rzeźbionej ramie. Podszedłem i założyłem ją na głowę. Zobaczyłem chłopaka w sztruksowej marynarce, jeansach i kapciach, o pociągłej wymizerowanej twarzy z koroną carów na głowie. Spod korony wymykały się kosmyki włosów niezbyt określonej barwy. -Nie pasuje - zdjąłem i oddałem mu. Założył sobie na głowę. Pomijając nieodpowiedniość stroju (miał na sobie garnitur zamiast paradnego munduru),pasowała jak ulał. -Jak na obstalunek zrobiona - powiedziałem. Tak jak gdybym go kapinkę przestraszył. Zdjął ją z głowy i włożył ponownie do pudełka, po czym umieścił w sejfie. -Lepiej się nie przyzwyczajać - powiedział. -Chciałbym, dać ci coś na pamiątkę - powiedział. - Hrabia Derek wspominał, że zbierasz monety? Brwi uniosły mi się do góry. -Pierwsze słyszę. -Wybierz sobie z tego - podał mi ciężkie jak diabli pudełko wypełnione srebrnymi talarami, złotymi rublami i dukatami. Leciutko mnie przymurowało. Pogrzebałem przez chwilę w tym bogactwie i wybrałem sobie monetę ośmiorealową wicekrólestwa Peru. Nieforemny placek srebra z wybitym zużytą sztancą herbem. -Jeśli mógłbym prosić... Uśmiechnął się lekko. -Tak skromnie? - zapytał. -Wybrałem to co według mnie ma wartość nie tylko historyczną ale także emocjonalną. Popatrzył na mnie i kiwnął głową, jak gdyby przyznawał mi rację. -Srebro z Potosi - powiedział. - Oświęcim czasów konkwisty. Nie rozwijał dalej swojej myśli. Straszliwe kopalnie srebra zanieczyszczonego arsenem i rtęcią. Indianie marli w nich jak muchy. -Pokażę ci jeszcze coś. Wydobył z szafy bibliotecznej opasły mszał. W książce tkwiła kula. -Czy ten kto się tym zasłonił przeżył? - zapytałem. -Nie. Strzelili mu w plecy i dopiero książka zatrzymała kulę. To w pewien sposób metafora naszego losu. -Stając z wami ramię w ramię do walki znajdę się po niewłaściwej stronie. -Tak. Możesz zginąć od strzału w plecy. Pokiwałem głową. Odprowadził mnie do drzwi mojego pokoju. Spędziliśmy w skarbcu przeszło trzy godziny, a były tam przejścia i do kolejnych pomieszczeń, których mi nie pokazał. W głowie miałem mętlik, toteż ucieszyłem się szczerze, gdy wreszcie mogłem położyć się w łóżku i zapaść w sen. Myślałem, że po dniu tak pełnym wrażeń będę miał nieziemskie sny, ale nie przyśniło mi się nic istotnego. 27 lipca środa. Nowoorłowo. Bezpośrednią przyczyną mojego przebudzenia było dyskretne pukanie do drzwi mojego pokoju. -Tomaszu, wstałeś już? - zapytała mnie księżniczka. -Za minutę będę do dyspozycji - odpowiedziałem raźno podrywając się z łóżka. Popatrzyłem na zegarek. Była siódma rano. Księżniczce łatwo było mówić, żebym wstawał, sama poszła spać o dziewiątej. Umyłem się pośpiesznie, lecz starannie, ubrałem i wyszedłem. Księżniczka ubrana była ładnie. Miała brązową spódnicę, o ton jaśniejszą niż barwa jej włosów, do tego białą jedwabną bluzkę z wyhaftowaną żekotką i ciemnobrązową skórzaną kamizelkę. Włosy spięła z tyłu w koński ogon, a na czole miała znowu swój diadem. -Wybacz, że cię niepokoję, ale za kilka minut będzie śniadanie - powiedziała. -Wybaczcie, to ja kapinkę zaspałem. -Co chcesz robić po śniadaniu? - zagadnęła. -Słucham propozycji, lub rozkazów. Uśmiechnęła się. -Pojedziemy do wsi. Połazimy po sklepach, a ja spotkam się z jedną kumpelką. A potem się zobaczy. Śniadanie było imprezą nieco bardziej oficjalną niż posiłki dnia poprzedniego. Stół był nakryty na cztery osoby, poza mną i Tatianą obecny był książę i jakiś facet, bodajże prawnik, który nie jadł dużo, bo cały czas referował po francusku szczegóły jakichś przepisów. Księżniczka stwarzała nastrój swobody i beztroski w ten sposób, że trącała mnie swoją zgrabną giczką pod stołem i chichotała. Książę Sergiej w pewnej chwili trochę się zdenerwował i polecił mi, żebym jej oddał, to może się uspokoi. Nigdy w życiu nie kopałem księżniczki, ale nie skorzystałem z okazji, aby zdobyć nowe doświadczenia. Pod koniec śniadania zapytał mnie, czy umiem prowadzić samochód. Wyjaśniłem, że nie i co gorsza nie wiem nawet, który pedał trzeba wcisnąć... Wzięliśmy opla i pojechaliśmy. Księżniczka prowadziła. Siedziała obok i pogwizdywała. (Zanim zaczęła, nie podejrzewałem jej nawet o tą umiejętność. Cóż czasy się zmieniają, choć to nie znaczy, że na plus). W skrytce na rękawiczki leżał granat obronny F1, a na drzwiach wisiał pistolet maszynowy Heckler & Koch. Wycieczka. Nie byłem jakoś przyzwyczajony do ciągłego widoku broni, ale nie przeszkadzało mi to specjalnie, podczas gdy na przykład świętej pamięci Kurt był, wedle słów Pawcia, tak zagorzałym pacyfistą, że nawet kolekcja łusek Maćka budziła jego wstręt. Pojechaliśmy główną ulicą osady, potem zakręciliśmy przy cerkwi i znaleźliśmy się w pasażu handlowym. Dużo małych sklepików. Księżniczka wysiadła przy jednym i pogwizdując weszła do środka. Czułem się jak ostatni kretyn idąc za nią z pistoletem maszynowym przewieszonym przez ramię, ale jakoś nikt nie zwracał na to specjalnej uwagi. W sklepiku wybrała sobie dwie spinki do włosów. Zapłaciła czymś dziwnym. Zapytałem ją o to, gdy wróciliśmy do samochodu. -Ach, nie pokazałam ci? - zdziwiła się po czym wysypała na dłoń kilka monet i podała mi do obejrzenia. Zatkało mnie. Zupełnie. Po jednej stronie ozdobione były podobizną cara Włodzimierza, po drugiej był carski orzeł ale bez herbów Polski i Gruzji na skrzydłach, pod orłem była podana wartość monety: "1 rubel - dwadzieścia pięć koron norweskich". Oraz krótka a treściwa informacja, że po obaleniu komunizmu zostanie wymieniony na srebrną monetę po kursie 1:1. Rubel miał wielkość taką samą jak ruble emitowane w dawnych dobrych carskich czasach i wybity był z uczciwego srebra. Obejrzałem też drobniejsze monety. Stopa mennicza była zachowana. Od denieszki, do pięciu kopiejek bite były z miedzi, wyższe nominały także pięciokopiejówki ze srebra. -Niesamowite - powiedziałem zwracając jej bilon. -Weź na pamiątkę - podała mi rubla. -Zapłacę. -Weź w prezencie. Do kolekcji. Podziękowałem i schowałem monetę do kieszeni. -Wy się tym posługujecie przy wszystkich zakupach? - zaciekawiłem się. -A dlaczego nie? Tak jest ciekawiej. A jeśli ktoś ma ochotę zrobić zakupy na zewnątrz to wymienia sobie w naszym banku. -A gdzie jest pułapka? -Pułapka polega na tym, że wobec faktu posiadania własnej waluty blokujemy odpływ pieniądza na zewnątrz, bo po co wymieniać, jeśli za pieniądz wewnętrzny można kupić to samo i po takiej samej cenie, tyle tylko, że od swoich. Zatrzymaliśmy się przy następnym sklepiku, z przyborami kreślarskimi i artykułami biurowymi. Weszliśmy. Za ladą stał chłopak może w moim wieku, może ciut starszy. Księżniczka kupiła sobie ołówek i dwie pachnące chińskie gumki. Stałem koło drzwi, ale gdy mijała mnie wychodząc odwróciłem się na moment. Uderzył mnie wyraz jego twarzy. Ujmująco grzeczny i spokojny, ale czułem, że planuje moje zabójstwo. Sam nie wiem dlaczego mi to przyszło do głowy. -Dokąd teraz? - zapytałem. -Zawróćmy do cerkwi a potem pojedziemy do ukraińskiej dzielnicy. Ukraińska dzielnica. W miasteczku liczącym może czterdzieści domów. Myślałem w pierwszej chwili, że to żart, dopóki jadąc wedle jej wskazówek nie znalazłem się na uliczce po obydwu stronach której ciągnęły się kozackie chutorki jakby żywcem przeniesione z "Ogniem i mieczem", zatrzymaliśmy się przed jednym z nich i wysiadła. Poszedłem za nią. Weszliśmy na podwórko i zaraz ze stajni, która była z boku, wyszła dziewczyna, uderzająco podobna do Maćka. Mogłaby być jego siostrą. -Poznajcie się - zachęciła księżniczka. Teoretycznie powinna nas sobie przedstawić. -Książę Fiodor Nikitycz Romanow? - zdziwiła się dziewczyna patrząc na mnie. Jeszcze jeden Nikitycz? -Wybaczcie, ale mylicie się - powiedziałem. - Nie jestem aż tak szlachetnie urodzony... Jestem Tomasz Paczenko. -Marie Leamount - przedstawiła się. - Wybaczcie pomyłkę, jesteście bardzo podobnym do Romanowów. Dziewczyny zaczęły sobie rozmawiać, na temat, że warto by było pojechać na małą przejażdżkę brzegiem morza, zastanawiały się tylko, na czyich koniach. Wyszło w końcu, że konie będą Marie, natomiast księżniczka wzięła telefon komórkowy i porozumiała się z wujem w kwestii ochrony. Wreszcie uzgodniła wszystko. Wprowadziliśmy samochód na podwórko chutoru i osiodłaliśmy sobie trzy konie. W tym księżniczka, jako że miała na sobie spódnicę, miała jechać w damskim siodle. Obłęd w kratkę. Pistolet maszynowy poleciła mi zostawić w samochodzie, bo w razie spotkania z miejskimi służbami porządkowymi mogło się to źle skończyć. Za to kazała mi wziąć do kieszeni granat. Nie byłem tym zachwycony, ale czego się nie robi dla przyjaciół. (A zwłaszcza dla przyjaciółek). Wyjechaliśmy za bramę osady, i pojechaliśmy nad morze. Plaża była tu kiepska, ale mimo to było na niej trochę osób. Odprowadzali nas spojrzeniami, gdy przegalopowaliśmy brzegiem morza. Wśród rudych lub jasnowłosych potomków wikingów rozwiane ciemne włosy księżniczki musiały wyglądać dość egzotycznie. Towarzyszył nam samochód terenowy jadący skrajem wzgórz. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się jechać konno brzegiem morza i było to upajające przeżycie. Te rozrywki młodej arystokracji zdecydowanie przypadały mi do gustu. Gdy wjechaliśmy na bardziej dziką część plaży zwolniliśmy. Nie było dokąd się spieszyć i nikt nie mógł ukrywać Kałasznikowa po kocem na którym leżał. Zza wzgórz od czasu do czasu majaczyły fragmenty muru otaczającego osadę. Byliśmy już dość daleko, gdy zza skał wyjechały dwie konne postaci. Samochód napakowany ochroniarzami przyspieszył i wyminął nas, ale zaraz zwolnił i został w tyle. Widocznie nic nam nie groziło. Księżniczka wyjęła z torebki okulary w szylkretowej oprawie i popatrzyła na nich. -Mykoła Żurewlewycz i jego siostra Margaretta - powiedziała. Podjechali do nas i wówczas zdumiałem się po raz kolejny od przyjazdu w to zwariowane miejsce, gdzie nikogo nie dziwił widok księżniczki robiącej zakupy w towarzystwie uzbrojonego w pistolet maszynowy chłopaka, a korony carów trzymano w pudełkach po butach. Para która do nas podjechała posiadała poza pięknymi ukraińskimi nazwiskami domieszkę krwi najwyraźniej murzyńskiej. Mykoła wyglądał niemal dokładnie jak młody Puszkin, jego siostra była urocza. Miała trójkątną twarz o skośnych oczach i wystających indiańskich kościach policzkowych, oraz dość ciemną cerę. Zsiedliśmy z koni, nastąpiły powitania i prezentacje. Dziewczyny zaczęły paplać ze sobą o jakimś przedstawieniu teatralnym, które będzie wystawiane w Tromso i że trzeba się tam wybrać, tylko pytanie komu najlepiej zwalić się na głowę. Ja i Mykoła mierzyliśmy się spojrzeniami. Wreszcie ja się przemogłem jako pierwszy. -Skąd rodem? - zapytałem. Uśmiechnął się promiennie. -Jestem z Parana. A mój pradziadek mieszkał w Uchaniach w chełmskiej guberni. -Ach, to jesteśmy prawie sąsiadami - zauważyłem. - Moja rodzina mieszkała podobno w Wojsławicach, a to jest raptem osiem kilometrów. Przebłysk pamięci. Mapa i oba miasteczka, połączone drogą. Gdzie mogłem to widzieć? -Miło spotkać krajana. Gdybyście się kiedyś wybierali w rodzinne strony i potrzebowali ochrony to znam karate. Roześmiałem się. -Ochrona nie będzie mi potrzebna, ale w towarzystwie podróż jest przyjemniejsza... Nie wiem tylko kiedy się tam wybiorę. Może jakoś na jesieni. Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Wyłowił z kieszeni bluzy wizytówkę i podał mi. -Proszę zadzwonić w razie czego - poprosił. -Będę pamiętał. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. -Na pewno. Będziesz tu nie raz wracał. -Skąd ta pewność? -Tu znajdziesz ludzi myślących podobnie. Mój dziadek, który Polaków nienawidził totalnie, gdy pomieszkał siedem lat między brazylijczykami tak zatęsknił za jakimś kontaktem ze Słowianami, że zaczął odwiedzać polskich sąsiadów i sporo im pomagał całkiem bezinteresownie. Tak mu dopiekło. -Zapewne masz rację. -Wracamy! - zawołała w naszą stronę księżniczka. - Sztorm idzie. Faktycznie niebo przy horyzoncie zaciągnęły chmury. Znowu przejechaliśmy przez nieco bardziej zaludnioną część plaży. Wróciliśmy do osady bez przeszkód. Ochroniarz na bramie zasalutował na widok księżniczki. Zostawiliśmy konie w chutorku i pożegnawszy się wróciliśmy do pałacu. Moja towarzyszka poszła się kąpać, a mnie książę poprosił na kilka minut rozmowy. Wdrapaliśmy się na wieżę, z której roztaczał się widok na okolicę. -Popatrz na naszą wioskę, Tomaszu - zwrócił się do mnie. -Zawsze trzeba mieć dokąd wracać - powiedział poważnie. - W razie czego zapewnimy ci tu całkowitą ochronę. Jeśli masz życzenie, możesz się tu przeprowadzić, choćby zaraz. -Cóż, nie znam opinii hrabiego Derka. Nie bez powodu umieścił mnie w Bodo. Kiwnął głowa. -Hrabia miewa dziwne pomysły. Nie wiem zupełnie czemu przez pięć lat trzymał cię po tamtej stronie żelaznej kurtyny. Dawno już powinien cię wyciągnąć. Zamyśliłem się. -Cenię sobie swobodę - powiedziałem. - U siebie w Bodo nie muszę brać granatu do kieszeni, gdy idę do lasu nazbierać chrustu. Tu jak zaobserwowałem... -Tak, to prawda. KGB najchętniej widziałoby wszystkich Orłowów martwych lub w łagrach. Od czasu do czasu zdarzają się wypadki wskazujące na to, że niebezpieczeństwo jest realne, nie jest tylko produktem mojej manii prześladowczej. Teraz posłuchaj. Gdybyś chciał się tu sprowadzić, dostaniesz w wieczystą bezpłatną dzierżawę dom, jaki tylko sobie wybierzesz z katalogu. Zapewnimy ci naukę w wybranym przez ciebie języku. Po norwesku, rosyjsku czy ukraińsku... Problem nasz polega na tym, że brakuje nam odpowiednich ludzi. Ci tam to miernoty. W znacznej części. Postarałem się stworzyć tu raj na ziemi. Zbudowałem niemal utopijny socjalizm. Nie wspomnę ile to pochłonęło pieniędzy. Stworzyłem optymalne warunki do wyhodowania sobie zastępu ludzi, z których pomocą można by dźwignąć Rosję z tego upadku, w jakim się znajduje..."Ruszyć bryłę z posad świata" - zacytował niespodziewanie po polsku. - A tymczasem wszystko się wali. Wczoraj wyniknęła nieprzyjemna sprawa, porżnęli się tacy dwaj nożami z zazdrości o dziewczynę. Obaj rosyjscy szlachcice od co najmniej ośmiu pokoleń. Porżnęli się nożami. Gdyby to były szable, czy pistolety i mieliby sekundantów, to jeszcze bym był w stanie zrozumieć, ale nożami jak pospolite miejscowe łobuzy... Zaproponowałem im do wyboru rok ścinki drzewa w Kanadzie, albo opuszczenie wioski. Powiedzieli, że nie jestem carem, żeby ich zsyłać i wyprowadzili się. Pewnie teraz zasilą brukowce w połowie Europy wstrząsającymi relacjami o tym co się tu wyrabia, a niejaki Icek, który krąży wokoło nas jak cień kupi od nich informacje jakie obrazy wiszą u mnie na ścianach. -Może trzeba ich było jakoś przyszantażować? - zasugerowałem. -Właściwie to nie mam jak. Zagrozić im likwidacją ? Wiedzą, że ledwo daję radę trzymać inicjatywę strategiczną w wojnie z KGB. Nie zdołałbym ich prawdopodobnie dosięgnąć. Ale może będzie trzeba. Jestem przeciwnikiem stosowania kar nieodwracalnych. -Jeśli osiedlę się tutaj to nie minie dużo czasu i zrusyfikuję się totalnie. -Nikt cię nie będzie rusyfikował na siłę. To nie te czasy. -Wierzę, ale dziękuję za waszą propozycję... -Pozostaje ciągle otwarta. Gdybyś się zdecydował. Mam jeszcze jedną sprawę. Znasz dobrze kilka języków. Może chciałbyś popracować przy tłumaczeniu książek? Pewnie we wrześniu ruszy pewien projekt. Chcemy przełożyć na norweski sporą ilość dzieł rosyjskich i polskich na rosyjski. Mógłbyś na tym zarobić za stronę tyle ile się w Polsce zarabia przez kilka dni... Ja niestety uczyłem się polskiego bardzo krótko i dość dawno, zresztą i tak nie mam zbyt dużo czasu. -To brzmi interesująco. Tylko, że ja nie mówię aż tak dobrze... Czy nie macie tu lepszych ode mnie fachowców? -Twoja znajomość języków to zupełny drobiazg. Ściągasz klucz fonetyczny bezpośrednio z umysłu... - złapał się teatralnym gestem za twarz i natychmiast zmienił temat. - Znaczna część ludzi mieszkających w tej osadzie jest już zatrudniona w różnych moich firmach w mieście. Jak już mówiłem, braki kadrowe. Większość pracuje na półtora etatu. A i ich znajomość rosyjskiego często pozostawia sporo do życzenia. Walczymy z tym... -Nie można uzupełnić w jakiś sposób rezerw ludzkich? -Robimy to. Także w tej chwili. Poznałeś Żurawlewyczów? Masz odpowiedź na swoje pytanie. Jeżdżę i szukam. Niewielu jest godnych zaufania. Bywały już pomyłki. Fatalne pomyłki. Sowieci mają swoich ludzi nawet wewnątrz wsi. Szukamy ich i jeśli złapiemy likwidujemy...Ale ci ze wsi tego nie chcą akceptować. Wybacz, zadręczam cię swoimi problemami a tam pewnie czekają nas z obiadem. Obiad był bardzo smaczny. Po obiedzie lunął deszcz. Był to rzęsisty szary deszcz, po którym zazwyczaj w powietrzu pozostaje wilgoć i chłód. Książę przeprosił nas i poszedł porządkować jakieś swoje papiery a ja z Księżniczką Tatianą udaliśmy się do niej. -To zabawne - powiedziała patrząc przez okno. -Co jest zabawne? - zaciekawiłem się. Odwróciła się w moją stronę. -Mieliśmy wielu gości. Byli książęta krwi, różni studenci, którym wuj zezwolił na korzystanie z biblioteki i archiwów, a w sumie z nikim dotąd nie mogłam porozmawiać tak otwarcie jak z tobą. Wszyscy zachowywali się jak gdyby połknęli kij, i omijali mnie wzrokiem, a ty otwarcie się przypatrujesz i mówisz, że nigdy w życiu nie widziałeś księżniczki... -Może po prostu jestem źle wychowany... Może... Sam nie wiem. Zapewne ciągłe uchybiam etykiecie. Ale to wina tego, że jestem prostym człowiekiem, którego nie uczyli nigdy czy należy patrzeć na księżniczkę, czy nie i który znalazł się tu tylko dlatego, że przypadkiem kiedyś ktoś walnął go w głowę, co wyprało całą pamięć. Zdjęła z głowy diadem i położyła go na nocnej szafce. -Nie ma księżniczki - powiedziała. - Patrz do woli. -Jesteś nadal... Podeszła do mnie bardzo blisko i położyła mi ręce na ramionach. -Jesteś szlachcicem - powiedziała. - Opisz co czujesz. -Nie jestem szlachcicem. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. -Widzisz, masz to we krwi. Ilu jest takich, którzy mają dobre nazwiska, a którzy doszli do wniosku, że życie wedle jakiejś etyki jest dla nich zbyt trudne. Ja osobiście nie czuję się w żaden specjalny sposób wyróżniona przez to, że jestem księżniczką. Tytuł bez znaczenia, choć czasem przyjemnie jest popatrzeć, jak komuś wypadają oczy na mój widok. Na widok młodej arystokratki. Ilu ominęło by mnie spojrzeniem gdyby nie ta kropla błękitnej krwi? -Ja nigdy! Wydaje mi się jednak, że cierpicie na brak poczucia uczestnictwa. -Masz rację. Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? -Patrząc na was tak. Pocałowała mnie. Poczułem muśnięcie jej warg jak delikatne wyładowanie elektryczne. Odsunąłem się. -Nie jestem godny - powiedziałem. Uśmiechnęła się do mnie. -Czas pokaże - powiedziała. Do kolacji oglądaliśmy video. Miała sporo filmów. Wybrałem "Świat się śmieje". Kolacja była nieoczekiwanie wystawna. Świece kawior i łosoś. I butelka wina o wiele mówiącej nazwie "Saint Briac" W czasie kolacji wyraziłem chęć opuszczenia jutro Nowoorłowa. Książę Sergiej i księżniczka Tatiana protestowali, ale zdołałem się wykazać odpowiednią nieugiętością. Po kolacji wcześnie poszedłem spać. * Telewizja Norweska wyemitowała film "Fistful of dynamite" Maciek obejrzał go z prawdziwą przyjemnością. Wprawdzie sporo stracił, z uwagi na barierę językową, ale wychwycił ogólny sens, a nawet całe kawałki dialogów w miejscach gdzie przebijała się angielska ścieżka dźwiękowa. Spłynęło na niego natchnienie. Film skończył się po północy. Maciek zatarł dłonie i popatrzył w rozczuleniu na swoje cienkie długie palce pianisty, którymi zmajstrował już niejeden wynalazek na szkodę swoich bliźnich. -Garść dynamitu - szepnął sam do siebie. - To da się zrobić. Z bunkra przyniósł trzy połówki lasek amonitu, kawałek stalowej rurki i zwój cienkiego izolowanego drutu. Około pierwszej w nocy ciemno ubrana postać przemknęła się lasem, aż na sąsiednią posesję, gdzie na brzegu morza leżała niesłychanie wonna zdechła jałówka. Zawleczenie jej na field, do obozowiska Svena zajęło mu godzinę. Właśnie zaczął padać deszcz. Był dość gęsty. Amonit wybucha stosunkowo cicho. Deszcz znakomicie wygłusza odgłos eksplozji. Maciek z wprawą doświadczonego dynamitera wetknął jałówce w odbyt ładunek wybuchowy. Następnie oddalił się dwadzieścia metrów i przytknął druty do obu biegunów baterii. Krowie truchło zamieniło się w kilkadziesiąt mniejszych i większych ochłapów, które dość równomiernie pokryły cały cypel. Smród był potworny. -"Gdy byłem młody i zaczynałem stosować dynamit wierzyłem w wiele rzeczy. Teraz został mi już tylko dynamit" - zacytował z dumą i poszedł do domu pogwizdując po drodze melodię z filmu. Był młody, wierzył w wiele rzeczy i wprawiał się w stosowaniu dynamitu. A gdy zasnął, jego sny także były wybitnie bombowe. * 28 lipca czwartek Nowoorłowo - Bodo Obudziłem się podobnie jak dnia poprzedniego około siódmej rano, tym razem z własnej inicjatywy. Umyłem się, ubrałem i zszedłem na parter. W salonie siedział książę i z wyraźnym rozbawieniem czytał jakieś czasopismo. -Witaj Tomaszu. Mam dla ciebie sympatyczny artykuł do poczytania. Przywitałem się. Podał mi gazetę. Usiadłem i rozłożyłem ją. Był to typowy brukowiec zamieszczający prognozy dotyczące rychłego lądowania kosmitów, oraz podobne głupoty. Środkowe strony wypełnione były wstrząsającym artykułem pod budującym tytułem "SYN CARA Z WIZYTĄ U KSIĘCIA ORLOVA!" Na honorowym miejscu pyszniło się moje zdjęcie. Zrobione zostało teleobiektywem i leciutko podretuszowane. Następne zdjęcie przedstawiało mnie i obie dziewczyny o zatytułowane było: "Czyżby matrymonialny cel wizyty?". Trzecie z kolei zdjęcie przedstawiało mnie i Mykołę gawędzących sobie nad morzem i popisane było skromnie: "Monarchistyczny gabinet cieni". Za pomocą dobrego specjalisty od fotomontażu dorysowano nam karabiny przytroczone przy siodłach. Sam tekst był jeszcze bardziej budujący. Przestudiowałem go uważnie. Cytowane w nim obszerne fragmenty moich jakoby wypowiedzi w rodzaju: "Przybyłem tu w tajnej i poufnej misji, przed wyjazdem do Rosji muszę uporządkować część spraw swojej dynastii" Etc, wprawiły mnie prawie w stan uniesienia. -I co ty na to? - zapytał kniaź. -Jestem pod wrażeniem. Nie wiedziałem, że moja tutaj wizyta ma aż tak podniosłe znaczenie. Tak swoją drogą to kto to napisał? -Jest u nas w Mo taki jeden dziennikarz. Pisuje o nas takie głupoty, że mózg gotuje się pod czaszką. Tydzień temu gdy przeciągnęliśmy mój jacht do stoczni remontowej, bo dno trochę ucierpiało na skutek uderzenia w skałę, napisał, że mój jacht został poddany przeróbce na kanonierkę przed jesiennym rejsem pirackim po Bałtyku, i że w poufnej rozmowie z nim zdradziłem gotowość zdobycia Sankt Petersburga w ciągu dziesięciu godzin poprzez desant z morza. Zabawne, ale większość poznanych przeze mnie rosyjskich emigrantów nie mogła się zdobyć na wypowiedzenie nazwy Leningrad. -Mogę zatrzymać to na pamiątkę? -Tak, zrobiliśmy już skan. Tak swoja drogą to... - urwał nagle swoją myśl, bo po schodach zeszła księżniczka. Była trochę zaspana. Ale wyglądała uroczo. Przy śniadaniu książę wyciągnął sprawę mojego wyjazdu. -Mam pewną koncepcję - powiedział. - Nie masz nic przeciwko lotom samolotem? -Nie. Zupełnie nic. Pokiwał głową, ale nic nie powiedział. Zaraz po posiłku wyjął z kieszeni telefon komórkowy i zadzwonił gdzieś. Gawędził przez dłuższą chwilę z jakimś Saszą, wreszcie rozłączył się. -O dwunastej na lotnisku w Mo wyląduje samolot po ciebie - zwrócił się do mnie. Byłem wstrząśnięty. -Nie martw się, to dla mojego znajomego zupełny drobiazg. Tylko dwa dodatkowe międzylądowania. Nawet nie będzie musiał nadkładać drogi. Po śniadaniu poszedłem z księżniczką na przechadzkę do parku. Po nocnym deszczu było chłodno, choć ziemia już wyschła. -Będzie mi ciebie brakowało - powiedziała. - Tak miło nam się rozmawiało... -Mnie także... Popatrzyła na korony drzew. Jak gdyby coś rozważała. -Słyszałam, że hrabia Derek udaje się na dniach na północ. Może spotkacie się. Myślę też, że powinieneś zobaczyć występ Juli-an. Spotkamy się jeszcze z całą pewnością przed moimi urodzinami. -Będę zaszczycony. -Miło byłoby gdybyś mieszkał w Nowoorłowie. Moglibyśmy się częściej spotykać. -Wasza wysokość... -Jesteśmy sami - powiedziała z lekkim naciskiem. - Nie musisz się wygłupiać. -Wybacz, tak mi łatwiej...Tatiano. Każdy ma swoje życie. Wy macie tu swój dom, swoje problemy a ja też mam swój domek daleko na północy w gęstych lasach i tam jest mi dobrze. Z dala od cywilizacji. Może i warunki życia są prymitywne, ale ja jestem prostym człowiekiem i nie potrzeba mi dużo do szczęścia -Odwiedzaj nas tak często, jak często poczujesz samotność. Zawsze będziemy ci radzi. Weszliśmy na wyższe wzgórze z którego widać było morze. -Woda - powiedziała, - może łączyć, lub dzielić. Wierzę, że nas połączy. -Byłbym szczęśliwym człowiekiem - odpowiedziałem. Pocałowaliśmy się tam pod drzewami. To był smutny pocałunek. Wróciliśmy do pałacu. Spakowałem się. Z uwagi na mój wyjazd zjedliśmy wcześniejszy obiad. Po obiedzie wsiedliśmy do opla i pojechaliśmy na lotnisko. Książę poszedł pogadać z jednym facetem i wpuszczono nas na płytę. Pojechaliśmy samochodem po starym pasie startowym. Zatrzymaliśmy się na poboczu. Pozostało nam czekać. -Chciałbym ci dać jeszcze coś na pamiątkę - powiedział książę. Podał mi pudełko takie w jakich przechowuje się biżuterię. Wewnątrz znajdował się brylant. Największy i najpiękniejszy jaki w życiu widziałem. -Kopia brylantu "Orłow" wycięta w cyrkonii. -Dziękuję. -Gdy będziesz na niego patrzył to przypomni ci się czas spędzony u nas i kto wie, może zechcesz tu powracać. Zadzwonił telefon w jego kieszeni. Odebrał i przez chwilę wsłuchiwał się w przekazywane treści. Potem uśmiechnął się promiennie i rozłączył się. -Zaraz będzie. Nie minęło pięć minut jak na niebie pojawiła się nieduża, ale szybko przemieszczająca się awionetka. Samolot wylądował niedaleko nas i bardzo szybko wytraciwszy szybkość zatrzymał się. Podeszliśmy. Z samolotu wysiadł wysoki przystojny mężczyzna z niewielkim wąsikiem. Miał około czterdziestki. Ubrany był w jeansy i szarą płócienną koszulę. -Jego wysokość książę Aleksander Timofiejewicz Gagarin, Tomasz Pawłowicz Paczenko von Uhersk - przedstawił nas sobie książę Orłow. Wymieniliśmy mocny uścisk dłoni. Pożegnałem się i wsiedliśmy do samolotu. Wnętrze było ciasne, ale przytulne. -Gdzie cię wysadzić? - zapytał książę Aleksander. -W Bodo - powiedziałem. - Jeśli można prosić. -Żaden problem. Samolot ruszył i po chwili poderwał się do góry. -To ty byłeś tym młodym, człowiekiem, który znalazł księcia Sergieja wtedy w górach w Utah? - zapytał. -Nie. -Miał szczęście, że się nie zabił. A mówiłem mu, żeby zawsze sprawdzał przed odlotem, czy ktoś mu nie pomajstrował przy mechanizmie. Nie chciał słuchać rad... -Są więc tacy, którzy majstrują przy mechanizmach? - zdziwiłem się. -Tak. Może nie bardzo często, ale zdarzają się takie wypadki. -Szczyt głupoty. -Proszę? -Dłubanie przy mechanizmie. Wystarczyłoby dosypać cukru do baku. Silnik się zatrze i spada. -No proszę. To my się zastanawiamy jak unikać niebezpieczeństwa, a ty wskazujesz na jeszcze jedną rzecz do sprawdzenia przed startem. To bardzo cenna uwaga. Skąd mogłem wiedzieć, że i mnie zdarzy się mieć nieprzyjemność obserwować skutki takiego pomajstrowania. Samolot pruł jak diabli. W ciągu godziny z kawałkiem byliśmy w Bodo. Tu zaczęły się problemy, bowiem nie chciano dać mu pozwolenia na lądowanie na lotnisku, z uwagi na trwające tam jakieś szopki z powitaniem zespołu koszykarzy, który wrócił z mistrzostw. Książę wyłączył radio powiedział kilka brzydkich wyrazów po czym rozłożył sobie na kolanach plan miasta i studiował go przez chwilę. -Pasy masz zapięte? - upewnił się. - No to lądujemy. Minął lotnisko, przeleciał nad miastem i wyleciał nad nową drogę. Była równa prosta i szeroka, ale mimo to wylądował na niej dopiero za trzecim podejściem. -No to do zobaczenia - powiedział. - Trafisz stąd do domu? -Oczywiście. Dziękuję, za odwiezienie. Kiwnął mi głową na pożegnanie i odleciał. Awionetka była niewielka. potrzebowała niecałych stu metrów rozbiegu, aby wzbić się do góry. Wziąłem walizkę w ręce i poszedłem wolno w stronę Geitvagan. Nie zaszedłem daleko, gdy dogoniła mnie na rowerze Ingrid. -No hej - zagadnęła. - Widziałeś tego wariata co lądował samolotem na szosie? -Nie, nie zauważyłem. -Hm... Wybacz głupie pytanie, ale skąd się tu wziąłeś? -Wróciłem ze swojej wycieczki. -Czy przypadkiem nie przyleciałeś tym samolotem? -Droga Ingrid, skąd ci takie głupie pomysły przychodzą do głowy? -Powiesz mi gdzie byłeś? Wyjechałeś bez uprzedzenia i troszkę za tobą tęskniłam. -Jeździłem do przyjaciół. Do południowego Nordlandu. -Widziałeś coś ciekawego? -Tak, nawet jedną prawdziwą księżniczkę. Mam jej zdjęcie, pokażę ci przy okazji. A co tu u was słychać? -Twój kumpel wstąpił na ścieżkę wojenną z moim bratem. Podłożył nabitą gwoździami deskę w lesie i rozwalił amonitem jakąś zdechłą krowę akurat na jego stanowisku obserwacyjnym. Do tego strzelał z procy petardami. -Ja tam go nie żałuję. Twój braciszek zachował się po świńsku. -A jeśli ja cię poproszę? -Niech napisze list, podanie o łaskę, złoży samokrytykę i wyrazi skruchę. Rozpatrzymy. -Dzięki. Pożegnaliśmy się i poszedłem na skróty przez las. Do domu miałem dwa kilometry. Gdy wróciłem Maciek siedział w kuchni i jadł kanapkę. Na rękawie miał swoją nacjonalistyczną opaskę, a na stole leżały pakuły, pułapka na myszy, petarda i stała kulka czegoś. -No cześć - powiedziałem. -Cześć. Fajnie, że jesteś, to pomożesz mi w wojnie z tym łobuzem. -W wojnie? Ach słyszałem coś o jakiejś jałówce rozerwanej na strzępy dynamitem. -Kto ci powiedział? - zapytał ostrożnie. -Jeden znajomy glina z Bodo pytał mnie, czy nie wiem coś na ten temat. -Jeśli Sven na mnie doniósł to trzeba go będzie... -Żartowałem. Jak dotąd wie chyba tylko jego siostra. -Rozniesie... -Tu chyba nie ma zwyczaju plotkowania o wszystkim co się usłyszy. Zresztą ona nie jest taka. -Skąd wiesz? Tak słabo się znacie. -Budzi we mnie zaufanie. Myślę, że to odpowiednia osoba, jeśli domyślasz się o co mi chodzi. Tak swoją drogą to nasz kochany szpieg ma napisać samokrytykę, i zastanowimy się czy mamy mu wybaczyć. Skrzywił się. -Niech i tak będzie - powiedział. - Choć doświadczenie wielu pokoleń uczy, żeby nie rezygnować z zemsty. Co widziałeś tam na południu? Opowiedziałem mu. Nie wszystko oczywiście, pamiętałem o podpisanym dokumencie. Słuchał krzywiąc się co chwila. Wreszcie gdy skończyłem skrzywił się, jak gdyby zjadł kawałek cytryny. -Co ci się nie podoba? - zapytałem. -Wszystko mi się podoba, choć żałuję tego Mykoły. -Dlaczego? -Należeć do mojego narodu to ciężkie brzemię do udźwignięcia, a do tego mieć zły wygląd to już zupełnie źle. -Może masz rację. Zobacz co dostałem - położyłem mu na dłoni pudełko. -Ładne. - stwierdził sprawdziwszy uprzednio na oknie, czy mój souwenir nie tnie szkła. Wynik doświadczenia rozczarował go. Parsknąłem śmiechem widząc jego minę. Wzruszył ramionami. -Co będziesz robił? - zapytał. -Położę się trochę. Miałem za sobą ciężki dzień. Nie wiesz czasem, po co byłem im tam potrzebny? Wzruszył ramionami. -W tym samym celu co ja. Żeby księżniczka nie musiała sama jeździć konno po parku. -Przecież ma tam kupę znajomych. Uśmiechnął się. -Też nie wiedziałem. Ale się domyśliłem. Im chodzi o kadry. Potrzebują ludzi. A właściwie ich mózgów. Położył mi dłonie na ramionach i popatrzył prosto w oczy. -Jesteśmy tani - powiedział. - Moich rodziców kupili za sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Organizowali potem mety dla ich szpiegów. A mnie kupili jeszcze taniej. Za trzydzieści dolarów miesięcznie, które wydaję na kursy językowe. I za obietnicę, że kiedyś będę mógł zamieszkać tutaj. Za możliwość spędzenia wakacji wśród fiordów Norwegii, albo na szkierach Szwecji, gdzie hrabia Derek ma daczę. Za parę kilogramów kiełbasy. Ty jesteś trochę droższy. Walący się dom i trzy tysiące koron na miesiąc. Ile to będzie? Gdzieś pięćset dolarów. Załatwili ci szkołę a gdy już wykażesz się odpowiednimi zdolnościami, zostaniesz studentem takim jak ci, których pewnie widziałeś w pałacu. -Ale co chcą ze mną zrobić? -Zostaniesz pracownikiem holdingu Orłowów. Zarobisz dla nich miliony dolarów, a oni zapłacą ci z tego tysiące. Zarobisz dla nich miliardy, dostaniesz setki tysięcy. -To brzmi nieźle. Kiwnął głową. -Jesteśmy niewolnikami - powiedział. - Jak cały nasz naród. Ty będziesz trochę bardziej niewolnikiem, bo inwestują w ciebie więcej. I zdobędziesz trochę więcej wolności. W ostatecznym rozrachunku ty się liczysz, a ja nie. -Przykro mi to słyszeć. -Nie szkodzi, jestem przyzwyczajony. Wędrowycze zawsze stali trochę niżej. To ustalona od trzech stuleci hierarchia. Norwiccy zawsze mieli ziemię, dochody i pieniądze. Wy, Paczenkowie byliście ich zaufanymi pomocnikami. A Wędrowycze co najwyzej zbrojną ochroną. Teraz doszli jeszcze Orłowowie. Kupili nas wszystkich. -Nie mamy szans? -Szans na co? -Uwolnić się w przyszłości i samemu stanowić o sobie. Rozkręcić własne interesy i... -Wiesz ile dostanie w posagu Tatiana? -Masz na myśli... -Tak. Ksieżniczkę Tatianę Orłow. -Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. -Ćwierć miliarda. -Koron? to kupa forsy... -Dolarów. Książę pokazał ci ją. Tak jak swojego czasu pokazał ją mnie i Pawciowi. Ma posłużyć za przynętę. Tak myślę. Sadzę, że nie wie. -Sugerujesz, że za parę lat dostanę ją za żonę, czy to tylko przynęta do pokazywania? -Nie wiem - bezradnie wzruszył ramionami. - Być może te twoje kocie oczy i mózg, który odrasta, są warte ćwierć miliarda. Poszedłem do siebie i z westchnieniem ulgi uwaliłem się na twardym łóżku. Zasnąłem niemal natychmiast. Obudziło mnie potrząsanie. -Będziesz jadł kolację? -Chętnie. -Ktoś musi ją zrobić. W odpowiedzi bluznąłem stekiem przekleństw polskich, rosyjskich, ukraińskich, niemieckich i takich, które sam wymyśliłem. Czasami budziłem się nie w humorze. -Kolacja czeka - powiedział, gdy skończyłem. Zszedłem na parter. Maciek był czegoś zły, ale dopiero gdy skończył i otarł usta serwetką, (czasami stawał się bardzo dystyngowany, co z reguły poprzedzało wybuch furii), zadał mi jadowite pytanie. -Nie widziałeś przypadkiem mojego ślicznego jedwabnego krawata, który kupiłem za blisko dwadzieścia dolarów? -Krawata? - ze zdziwieniem popatrzyłem na zwisającą mi pod brodą wymiętą szmatkę. Chyba zapomniałem go zdjąć przed położeniem się spać. -O to ci chodzi? - odplątałem go i podałem mu. -Pogniotłeś! -To się wyprasuje? -Czym, bałwanie, wyprasuje jak w tym domu nie ma nic co przypominałoby żelazko? -Pożyczę od Ingrid. Po coś się ostatecznie zawiera znajomości. -Wiesz co... -Tak, wiem. Gdybyśmy byli czterdzieści lat temu i w Wojsławicach to byś mnie wychłostał. Westchnął ciężko. -Najlepiej jest kiedy śpisz - powiedział. - Człowiek ma wówczas dużo wolnego czasu i może robić na co tylko ma ochotę bez ryzyka, że zniknie mu krawat, koszula, czy para butów. -Co ty mi tu próbujesz imputować? -Nieważne. Nie zasiadywałem się. Wróciłem do siebie i znowu uwaliłem się spać. Przyśniła mi się księżniczka. 29 lipca piątek. Bodo. Obudziłem się o piątej rano. Otworzyłem okno, (że też mogłem nie zauważyć, że Maciek wstawił pod moja nieobecność okno w moim pokoju!) i zaczerpnąłem w płuca głęboki haust powietrza. Powietrze było zimne, ale pachniało lasem morzem i wiatrem opadającym z wysokich gór. Było jak nektar. W porannych promieniach słońca przyroda budziła się do życia. Ja też poczułem, że żyję każdą komórką swojego ciała. Było to oszałamiające uczucie. Zapragnąłem śpiewać z radości. O, wy ludzie wielkiego miasta. Gdzie w waszym życiu chwila na śpiew? Wstajecie rano, biegniecie do pracy, wszystko w szalonym pośpiechu. Wy ludzie z wiosek, rzeźnicy kultury ludowej, dlaczego wy nie śpiewacie? Boicie się sąsiadów? Gardzę ludźmi, który nie umieją znaleźć czasu na chwilę śpiewu! Wciągnąłem w płuca haust powietrza tak duży aż poczułem połamane kiedyś żebra. Jeśli chciało mi się śpiewać dlaczego miałem sobie nie pofolgować? Odchrząknąłem i zaśpiewałem. -A jak będę już duży, Będę palił i burzył! Będę w worku pękatym, Przechowywał granaty! Poszło mi to bardzo ładnie i czysto. Zachęcony własnym sukcesem śpiewałem dalej. - Nu kak prijatno z razjaszczym awtomatom, Smiertelnoj schwadku prochadit', Smotriet' kak Kola twoj prijatel, W kałużu leżit, krowiu brasit! To też zabrzmiało nieźle. Miało się ten talent. -W Niżnom Noogrod'e, Na kakoj-to ulice, Wstrietiłsja ja z diewoczkoj, Z kotoroj proszła ma żizń! Śpiewałbym dalej, ale ktoś, (Maciek oczywiście), załomotał w ścianę. Sądząc po odgłosach łomotał starym butem, ale mogłem się mylić. -O co chodzi? - zapytałem, choć oczywiście świetnie wiedziałem o co mu chodzi. -Czy człowiek nie może się wyspać rano, gdy go najdzie ochota? - dobiegł mnie zbolały głos z sąsiedniego pokoju. -Może, może, ale nie wtedy, gdy sługa całej ludzkości rozwija swój talent - odpowiedziałem. A następnie przystąpiłem o dalszego rozwijania swojego talentu. -Jedenasta godzina, dwa noże w kieszeni. Dwunasta godzina trup w zaułku leży. O pierwszej godzinie nyską podjechali. O drugiej godzinie był już na komendzie i strasznie go tam prali. Miałem jeszcze ze czterdzieści zwrotek do odśpiewania, ale nie było mi dane. Los objawił się pod postacią Maćka, który wpadł przez drzwi mojego pokoju z siekierą w ręce. -Dwa noże i trup w zaułku? - zapytał jadowicie. - To da się zrobić. -O co ci chodzi? - zapytałem, choć oczywiście wiedziałem o co. -Przestań wyć, bo uszy więdną - zażądał. Prymityw. -Ja nie wyję. Ja śpiewam - oświadczyłem z godnością. -Masz taki głos jak gdybyś się uczył śpiewu u wilków. -A ty się znasz na muzyce jak ślepy na kolorach. I odnieś tą siekierę do rupieciarni, bo jeszcze zrobisz komuś krzywdę. -Jeśli piśniesz jeszcze chociaż słowo to rozwalę ci łeb! Prawdziwa sztuka zawsze była tępiona przez nieuświadomione elementy. Oczywiście nie przestraszyłem się, ale odeszła mi jakoś ochota do śpiewu. Czułem jednak w sobie potężny zew czegoś, co można by chyba było określić jako zew sztuki. Wziąłem trochę pieniędzy, rower i pojechałem do Bodo. W jednym z supermarketów kupiłem sobie kilka tubek farby oraz komplet odpowiednich pędzelków z ostrymi końcami. Nie wydałem dużo. Wróciwszy wyciągnąłem z rupieciarni kawał sklejki o wymiarach prawie metr na metr i namalowałem na nim straszliwy obraz. Właściwie to tego ranka stworzyłem zupełnie nowy kierunek malarski, który nazwałem debilistyzmem. Nazwę tą należy traktować dosłownie. Obraz był bardzo fajny. Na pierwszym planie toczyła swe błękitne wody niewielka rzeczka. Wyrastały z niej piękne żółto zielonkawe trzciny. Za rzeczką była niewielka łączka, na której stał straszliwie plugawy degenerat. Ubranie wisiało na nim w strzępach, w ustach trzymał zgaszony niedopałek papierosa, a u jego stóp poniewierała się pusta butelka po denaturacie. W tle umieściłem wielki szary budynek, karetkę pogotowia oraz dwu pielęgniarzy powiewających kaftanem bezpieczeństwa. Degeneratowi udało mi się całkiem dobrze nadać twarz wypoczywającego w sąsiednim pokoju przyjaciela. Wysuszyłem obraz suszarką i namoczywszy uprzednio pędzle, żeby się nie zmarnowały zawiesiłem go w bibliotece, na lewo od drzwi. Następnie zacząłem robić śniadanie. Przygotowania moje w bliżej niewyjaśniony sposób obudziły Maćka, który ziewając zszedł na parter. Na widok obrazu dosłownie go zatkało. -Co to jest? - zawył. Chyba znowu mu się coś nie podobało. Taki to już z niego był upierdliwiec. Od czasu do czasu wstawał lewą nogą. -Obraz, a co nie widać? - wyraziłem swoje głębokie zdziwienie. -Czy mam rozumieć, że ten kicz przedstawia mnie? Trzymał siekierę w ręce. Wcale nie odniósł jej do rupieciarni. Musiałem rozegrać to bardzo dyplomatycznie. -A co, nie podoba ci się? -Nie! -No wiesz? Starałem się. -To mam być ja? W tym radzieckim mundurze? Z taką mordą? Nie była ta morda taka zła, skoro zdołał się rozpoznać. -Najpierw namaluj lepszy a potem się wymądrzaj! -Już ja ci zamaluję - wyrzucił z siebie niezbyt zrozumiałą groźbę. -Proszę bardzo - powiedziałem udając się do kuchni. Przy drzwiach zauważyłem stojącą łopatę. Pewnie znowu coś w nocy kopał. Właściwie to marnował się tu w tych lasach. Powinien pójść na archeologię albo zająć się pogłębianiem rowów melioracyjnych na Żuławach. Jego praca przyniosłaby wówczas pożytek całej ludzkości a jego trud stałby się szerzej znany. Powiedziałem mu to nawet i chyba się specjalnie nie obraził. Po śniadaniu pozmywałem i zadekowałem się w kuchni, gdzie było ciepło i przytulnie, aby sobie trochę poczytać. Nie czytałem specjalnie długo, gdy ktoś zapukał do okna. Panna Ingrid. Wyszedłem jej naprzeciw. -No hej - powiedziała. - Przyniosłam ci podanie o łaskę od mojego brata. -Wejdź proszę. Wpuściłem ją do kuchni. Zzuła z nóg wysokie buty i przyłożyła stopy do nagrzanego pieca. -Och jak przyjemnie - powiedziała z zadowoleniem w głosie. -Brodziłaś po wodzie, jak można sądzić ze stanu twoich butów i uroczych stóp? -Skąd ty bierzesz tak wymyślne zdania? - zaciekawiła się. -Układam ze słownikiem, a potem uczę się na pamięć, aby mieć na podorędziu potrzebne zwroty na każdą okazję. Moje pytanie..? -Weszłam do morza, żeby obejrzeć zdechłą fokę. -I na co zdechła? -Była żywa i zwiała, gdy podeszłam zbyt blisko. -Miałaś więc zajmujący ranek. -Można to tak określić. A ty? -Też miałem zajmujący ranek. Najpierw sobie śpiewałem, ale mój kumpel się wściekł więc przestałem i zabrałem się dla odmiany za malowanie. -Umiesz śpiewać? -Tylko amatorsko. Takie tam nieudolne próby. -Ja też nie umiem śpiewać - przyznała. Ciekawe, czy księżniczka umiała. -Wspominałeś, że musiałeś wyjechać? -Tak, jeździłem do przyjaciół. Do Mo-i-Rana. -Masz przyjaciół w Norwegii? Nie wiedziałam. Bo chyba nie poznałeś ich dopiero po przybyciu tutaj? -Nie, to oni poznali mnie. -Jakie wrażenia przywiozłeś stamtąd? Delikatnie przesunąłem opuszkami palców po wargach. Od czasu tego pocałunku z księżniczką były w jakiś sposób uwrażliwione, aż do bólu. Dostrzegła mój gest. -Całowałeś się z jakąś dziewczyną? - w głosie jej było wyłącznie zaciekawienie. -Dostałem całuska na pożegnanie. -Ładna? -Ładna, ale to i tak nie ma znaczenia. Nie dla mnie. -Dwadzieścia dwie korony za minutę rozmowy? Idiom? Sextelefon? -Gorzej. Znacznie gorzej. -Ojciec ceber, matka teściowa ze złej bajki? -To też. Coś w tym rodzaju. Ale nie zupełnie o to chodzi. -Inna klasa społeczna? -Trafiłaś. -Ty masz pochodzenie inteligenckie. No nie? -Zapytaj Maćka. Ja nie pamiętam... -Inteligencja - powiedział Maciek zza ściany. - Fizycy od ciekłych kryształów. -Ona jest z niższej grupy? Nie wyglądasz na takiego, któremu sprawiało by to jakąś różnicę. -Ona jest wyżej. -Ponad inteligencją? Wielkoprzemysłowa burżuazja? -Wyżej. -Nie ma wyżej. -Arystokratka. Popatrzyła na mnie zdumiona. -Nie przestaniesz mnie zadziwiać. Skąd u licha znasz norweskich arystokratów? -To nie jest norweska arystokratka. To rosyjska księżniczka. -Księżniczka!? -Trochę ich zostało - wtrącił Maciek. -O rany. W życiu bym nie przypuszczała...Ty przypadkiem nie jesteś księciem? -Rozczaruję cię. Niestety nie jestem. Choć z drugiej strony, może i jestem. -Nie jesteś - ostudził mnie przyjaciel. -Ładna? Poprosiłem ją gestem w głąb domu. Weszliśmy na piętro i do mojego pokoju. Wyjąłem z walizki zdjęcie i podałem jej. Jej rozczarowanie było wręcz komiczne. -Phi. Właściwie to wcale nie jest ładna. -Tak to już bywa. Też byłem troszkę rozczarowany. Ale za to jest autentyczna. Popatrzyła na zdjęcie jeszcze raz i oddała mi. Włożyłem je do walizki wyjmując jednocześnie z niej pudełko z kopią brylantu. -Zobacz to - powiedziałem wytrząsając jej na dłoń. -Śliczne. Co to jest? Wzrok zatonął jej w migotliwych głębiach klejnotu. -Kopia brylantu "Orłow" wycięta w cyrkonii. Robi wrażenie? -Niesamowite. Nigdy nie widziałam jeszcze brylantu. Nie myśl, że jestem głupia, ja wiem, że to nie jest prawdziwy brylant, ale to jest podobne więc... -Rozumiem. Oddała mi klejnocik z wyraźnym żalem. Nie dziwiłem się, ale nie mogłem jej go ofiarować. -Co masz zamiar robić? - zapytała. -Chcę wypocząć po trudach podróżowania, to na dzisiaj, zaś jutro chciałbym zażyć nieco kulturalnych rozrywek. -Ach. Jakich rozrywek? -Uświadomiłem sobie, że nigdy nie byłem w cyrku. A bardzo chciałbym pójść. -Spóźniłeś się. Odjechali na dniach. -Wiem dokąd się udali i będę ich gonił. -Gonił? -Gonił. Gdybyś zechciała mi towarzyszyć? -Dokąd oni pojechali? -Pojechali do Fauske. Byłaś tam kiedyś? -Obrażasz mnie! Nie wiedziałem, czy jest to potwierdzenie czy zaprzeczenie, ale w sumie to nie było takie ważne. -Pojechalibyśmy popołudniowym pociągiem, w Fauske obejrzymy przedstawienie, zanocujemy w zajeździe i jutro rano będziemy tu z powrotem. -W jakim zajeździe. Rodzice się chyba nie zgodzą. Wiesz są trochę stroświeccy. -Weźmiemy dwa pokoje, a zresztą twój brat i tak będzie nas śledził, więc... Zresztą mogę dać zobowiązanie na piśmie dotyczące twojej nienaruszalności osobistej. Roześmiała się. -Muszę zapytać rodziców - powiedziała. -Pozwolisz w takim razie, że odwiozę cię do domu. Kiwnęła głową. -Pozwolę. Wziąłem ją na ramę. Jechało się bardzo ciężko, tak że te sześć kilometrów zajęło mi ponad godzinę. Ingrid chichotała całą drogę, a potem powiedziała mi, że nigdy tak nie jechała. Widocznie w tym zgniłym kapitalizmie mieli zbyt dużo rowerów, aby wpaść na taki pomysł. Pojechałem do Bodo i sprawdziłem jak odchodzą pociągi go Fauske. Najbardziej mi się spodobał ten o 12:07. Zanotowałem to w pamięci i wróciłem do domu. W domu czuć było trochę spalenizną. Przyjaciel mój skończył już malować. Jego obraz wisiał na lewo od mojego. Nie był specjalnie udany, ale bez trudu wydedukowałem, że przedstawia chłopaka siedzącego na koniu tyłem do kierunku jazdy. Chłopak miał przedstawiać mnie, ale tego można się było domyśleć jedynie po fryzurze. Za to koń namalowany został bardzo starannie. Wiadomo, kozacka krew. -Całkiem niezłe - powiedziałem, gdy zszedł do biblioteki. Mówiłem to zupełnie szczerze, ale odebrał to jako złośliwą ironię. -Twój obiad też - odgryzł się. -Jaki znowu obiad? Zaprowadził mnie do kuchni. Na piecu stała patelnia wypełniona spalonymi obierkami od kartofli. Same kartofle w garnku nakrytym ścierką stały pod stołem. Widocznie zajęty rozmową z Ingrid nie zauważyłem, co robię. -Dobra - powiedziałem, - ostatecznie nic się nie stało. -Następnym razem spalisz dom i też powiesz, że nic się nie stało. -Nie takie rzeczy palili nasi przodkowie w ciężkich wojennych czasach. A tak na marginesie, jadę jutro do Fauske, popatrzeć na cyrk. Może wybrałbyś się ze mną? -Będziesz miał towarzystwo tej miłej kici, nie chciałbym przeszkadzać... -Nie mam zamiaru ciągać jej w krzaki. -Ty i krzaki, nie rozśmieszaj mnie. Po prostu będziesz mi tłumaczył wszystkie dialogi, co wybije cię z rytmu rozmowy. A tak właściwie to po co przyszła? Tak w odwiedziny? -Przyniosła mi list od jej brata z prośbą o łaskę. -O! No to poczytajmy. Przeczytałem mu list. Sven postarał się, napisał bardzo kurtuazyjnie. Maciek pokiwał smętnie głową i westchnął. -To co, wybaczymy mu? - zapytałem. -No cóż to trochę sprzeczne z moimi zwyczajami, ale ostatecznie... -Widzę, że masz niewiele ośrodków zbrodniczych w mózgu. -Mało, to prawda. Właściwie to aż dziwne, że nie wyżywałem się na tobie po naszym pojedynku... -To chyba ja wtedy wygrałem? -Możliwe. Ale raczej to było nierozegrane. Możemy kiedyś powtórzyć...Nieważne. Wybaczamy mu. -Sven - powiedziałem głośno po norwesku. - Wybaczamy ci, jeśli nas słyszysz błyśnij lusterkiem w okno kuchni. Parę sekund później dostrzegliśmy błysk. -Jasna cholera, mimo naszych wysiłków ten łobuz nadal nas podsłuchiwał! -To może mu nie wybaczymy? - zaproponowałem. -Już za późno, nie mogę cofnąć swojego słowa. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby za kilka dni znowu się pokłócić. -Fajnie. -Choć z drugiej strony łamanie słowa danego organom ścigania i innym takim nie jest chyba grzechem... Zjedliśmy sobie obiad. Po obiedzie, około szesnastej wpadła Ingrid. Tym razem przyjechała własnym rowerem. -I jak? - zapytałem. -Rodzice się zgodzili. Prawie tak jak chciałeś, z tą tylko różnicą, że mamy nie nocować w zajeździe, ale wracać nocnym pociągiem. Tata da mi pistolet, na wszelki wypadek. -Ach jak to miło. O której się umówimy i gdzie? Pociąg mamy o 12:07. -Brat mnie odwiezie, wpadniemy po ciebie. Czy przeszkadzałoby ci, gdyby pojechała z nami moja przyjaciółka? -Ależ skądże. -Świetnie. Zatem do jutra. -Do jutra. Zaraz potem poszła sobie. Przed wieczorem zerwał się silny wiatr. Maciek z braku odpowiednio niepotrzebnych desek nie poprawiał swojej ziemianki, szumnie nazywanej przez niego bunkrem, ale zabrał się za poprawianie poddasza. Pomijając dach wymagający natychmiastowej naprawy i ściany na parterze, można było już całkiem przyjemnie mieszkać. Umeblowanie dzięki staraniom mojego przyjaciela także stopniowo uzupełniało się. Spać poszedłem dość wcześnie, nakrywszy uprzednio okno od zewnątrz jakąś szmatą, bo moja inwencja dziwnie mnie zawiodła w chwili, gdy trzeba było wymyśleć zasłonki do okna umieszczonego w skośnym dachu. Ledwo przyłożyłem głowę do poduszki przyśnił mi się straszliwy horror. Głównym jego bohaterem był jakiś facet. Dwaj gliniarze zakopywali go żywcem do ziemi. Ręce mieli upaćkane we krwi po łokcie. Potem gonili mnie po całym lesie, aby mnie zabić jako niepożądanego świadka. Brr. Miotałem się po łóżku tak długo, aż się obudziłem. Pooddychałem dłuższą chwilę, aby się całkowicie uspokoić. Wreszcie ponownie zapadłem w sen. Juli-an była przyrośnięta do konia. Gonił ją kościotrup ze szlachetnym zamiarem odczepienia jej. W ręce miał zardzewiałą kosę. Dwaj gliniarze z poprzedniego snu, z łapami zakrwawionymi po łokcie zamierzali zgwałcić kuzynkę Maćka - Miriam. Rąbałem ich szablą po pradziadku. Aż przestali obdzierać ją z ubrania. Znowu się obudziłem. Długo leżałem nie mając odwagi zapaść ponownie w sen. * Strażnik Ducha uśmiechnął się do Łucji. Jego stara pomarszczona twarz wyglądała teraz bardzo dobrotliwie. -Gdy w młodości czytywałem książki SF ten kierunek literatury był jeszcze w powijakach. Sądzę jednak, że w waszym przypadku chodzi o klasyczny wariant. Rozbiliście się na Ziemi. Bóg raczy wiedzieć jak dawno temu. Załoga statku rozproszyła się i wędruje grupkami po świecie. Zapewne możecie krzyżować się z homo sapiens. -A tamta dwójka? W 1911? Skąd przyszli - zapytał Miszczuk. -Tak jak wy, z południa. Nie pytaliśmy ich o to. Posiedzicie u nas, wypoczniecie. Pójdziecie dalej. Co mamy powiedzieć następnym, którzy tu zabłądzą za sto lat? Że przyszliście z południa a potem skierowaliście się na zachód? -Czy można tu przyciągnąć tych innych? - zapytała Łucja. Stojący w drzwiach Szaman kiwnął poważnie głową. -Ile was jest? - zapytał. Semen popatrzył mu w oczy. -Na Ukrainie ta proporcja sądząc z wyników badań krwi wynosi jeden do czterdziestu pięciu milionów. Szaman spojrzał na Łucję. -Czyli jeśli proporcja ta jest zachowana na całym świecie istot twojego rodzaju jest nie więcej niż tysiąc. Oblicz teraz prawdopodobieństwo trafienia tu kogoś takiego. Liczbę przemnóż przez liczbę wsi i osad na naszej planecie i podziel przez liczbę wsi, które człowiek odwiedza w ciągu swojego życia. Fakt, że możemy was gościć oznacza albo że mamy do czynienia z przypadkiem, albo też coś w tej ziemi was przyciąga. Dlatego sądzę, że nasze wnuki za sto lat doczekają kolejnych odwiedzin. Tamta dwójka była narodowości polskiej. Nie wiem czy coś wam to pomoże. -To może oznaczać, że pochodzimy z bardzo ograniczonego terytorialnie obszaru ziemi - powiedziała Łucja. - Może korzeni trzeba szukać w Polsce? Strażnik Ducha musnął dłonią jej wystające kości policzkowe. -O ile w Polsce są Indianie. Semen milczał. -Skąd wiedzieliście, że jesteśmy w pobliżu i kim jesteśmy? - zapytał. - Czy też raczej kim jest moja córka? -Stawiałem pasjansa - powiedział Szaman. - Prosty fortepian nie wyszedł dwadzieścia dwa razy pod rząd. -Nie rozumiem - jęknęła Łucja. - Jaki to ma związek? Strażnik Ducha przymknął oczy. -Wszystko co żyje na naszej planecie podlega uniwersalnym prawom matematycznym i fizycznym. Jest to w jakiś sposób determinowane. Ty jesteś, wybacz brzydkie określenie, anomalią. -To znaczy? -Twoja obecność zakłóca poważnie rytmy na ścieżkach życia. Wyjął z kieszeni kanadyjską jednodolarówkę z wizerunkiem płynącej kaczki. -Uczyłaś się w szkole statystyki. -Tak. -Jeśli rzucę monetę dwadzieścia razy, to ile razy powinna wypaść miła buzia królowej Elżiety drugiej, a ile razy płynąca kaczka? -W przybliżeniu po dziesięć każdego wariantu. -No to teraz popatrz. Rzucał monetę. Dziewiętnaście razy pod rząd pojawiły się płynące kaczki. Za dwudziestym razem moneta upadła na krawędź i pozostała w takiej pozycji. -Rozumiesz? - zagadnął. 30 lipca sobota. Bodo - Fauske - Bodo. Jest wczesny ranek. Stoję przed dużym lustrem będącym fragmentem ściany budynku biurowego niedaleko portu w Bodo. Jest dość chłodno i wietrznie, a ja stoję patrząc na swoje odbicie w lustrze. Nie wyglądam tak źle, ale czuję się nie najlepiej, czyli tak jak zazwyczaj. Brązowe zamszowe buty, granatowe skarpetki, (tak na marginesie przecierają się trochę od spodu, ale tego przez buty nie widać), spodnie z jeansu i to prawdziwe, amerykańskie, puścił trochę szew na dole lewej nogawki. Kurtka z żaglowego płótna, kupiona już po przyjeździe tutaj, prezentuje się bardzo szykownie. Przez rozpięcie widać, że pod spodem mam koszulę z żółtego jedwabiu, kupioną pięć minut temu. Brakuje mi jeszcze krawata, ale to da się nadrobić. Twarz nie wzbudza zaufania. Niszczy zaufanie wywołane przez szykowny strój. Twarz blada, wymizerowana, z zaciśniętymi ustami, wystającymi kośćmi policzkowymi. Nad ciemnymi pałającymi oczyma gęste ciemne brwi i mimowolny mars na czole. Włosy przypominają słomę, są dziwnego koloru, coś pośredniego pomiędzy szarym, a jasnobrązowym. Wyglądają jak zakurzone, ale zawsze tak wyglądały. Cera jest czysta, ale także wygląda jak gdyby była lekko zakurzona. Poszarzała. Za to trochę się opaliłem. Dobre i to. Nie lubię patrzeć w lustro. Człowiek którego tam widzę nie jest dobrym człowiekiem. Nie powinien nazywać się tak ładnie jak ja. To urodzony kryminalista. Taki jak on mógłby spalić siedem wsi i nie miałby potem wyrzutów sumienia. W sam raz nadaje się do tego, aby rozbijać siekierą głowy śpiącym. Drzemie we mnie. Ja zawładnąłem bezprawnie jego ciałem stworzonym do popełniania złych uczynków. Któregoś dnia wylezie z zakamarków mojego umysłu. Ja go wykorzystuję. Wykorzystuję jego siłę, jego szał w walce. Gdy on zapanuje w ten sam sposób wykorzysta moją inteligencję i zgromadzone przeze mnie wiadomości. Ruszy w świat rozrabiać, a gdy skończy wielu ludzi będzie martwych. I nikt go nie zdoła zatrzymać. Ale najpierw muszę odnaleźć swoją przeszłość. Wówczas go uwolnię. W lustrze zobaczyłem Svena. Pojawił się za moimi plecami i znienacka złapał mnie za szyję udając, że chce mi wyssać krew. -Miałem się przestraszyć - zdziwiłem się uprzejmie. -No pewnie. -Widziałem cię jak szedłeś. -Niemożliwe. Wampirów nie widać w lustrach. -Może waszych zachodnich wampirów nie widać, u nas w Polsce nie należy się zbyt długo wpatrywać w lustro, bo można zobaczyć diabła, lub istoty które tam mieszkają. -Ciekawe te wasze zabobony. -To nie żadne zabobony. To mądrość życiowa. -Ojej, już zaczynam się bać. -Jak mnie znalazłeś? -Wpadłem do miasta i niespodziewanie zauważyłem, że ktoś wypatruje diabłów w zwierciadle. -Tak bywa. Masz tu coś do załatwienia? -Nie, wszystko już załatwiłem - potrząsnął siatką. -Wobec tego wracajmy. Wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do domu. Sven poszedł na swój punkt obserwacyjny a ja poszedłem do łazienki, gdzie gruntownie ucywilizowałem swój wygląd za pomocą skarpetek z takim śmiesznym krokodylkiem wyhaftowanym z boku, białych spodni z żaglowego płótna, oraz brązowych półbutów. Włosy przyczesałem z użyciem żelu, dzięki czemu dobrze się ułożyły. Za to wyglądały jak oblizane przez jałówkę. Gdy wszedłem do kuchni Maciek gwizdnął przez zęby na mój widok. -Chciałem cię właśnie zapytać, gdzie cię wywiało tak o świcie, ale teraz nie muszę. -Szykownie wyglądam? -Można to tak określić. Szykownie. -Ucywilizowałem się. -Ty i cywilizacja! Nie rozśmieszaj mnie. Może ucywilizowałeś się po wierzchu, ale w środku nadal pozostałeś tym samym Tomaszem, który spał u mnie w obórce na Starym Majdanie nakrywając się papierowym workiem po soli. -Dobra dobra, nie będę przypominał kto buduje ziemiankę godną dzikusa ze starszej epoki kamienia łupanego. -Tak? -A co do cywilizacji to masz cywilizowany podarunek - dałem mu paczuszkę zawiniętą w papier i przewiązaną wstążeczką. Rozpakował. Podarowałem mu grzebień wykonany z jakiegoś zabawnego tworzywa, który w zależności od kąta patrzenia był niebieski, zielony albo czerwony. -Extra. Dzięki. Zatkało mnie. Popatrzyłem na niego bezradnie. -Wcale sobie nie przypomniałem... -Wiem. To echo moich myśli sprzed pół minuty. O jedenastej przyjechał Lars Roslin z Ingrid. Zabrałem wszystko, co mogło mi się przydać i pojechaliśmy. -Trzeba było się wybrać do cyrku, gdy był w Bodo - zagaił weterynarz. - A nie jechać kilkadziesiąt kilometrów. -Nie wiedziałem, że on tu jest - wyjaśniłem. -Co tam będzie takiego ciekawego, że musisz to zobaczyć za wszelką cenę? -Moja znajoma będzie pokazywała co można zrobić z koniem przy odrobinie współpracy pomiędzy stronami. -Ach tak... No cóż pozostaje mi cieszyć się, że moja córka wyrwie się trochę z domu, bo ostatnio tylko siedziała w swoim pokoju i nie przejawiała żadnej inwencji. Nawet na spacery nad morze musiałem ją wyganiać siłą. -Każdy miewa swoje złe dni - zauważyłem. -Tak, byle nie za dużo pod rząd. Dla utrzymania kondycji niezbędne wydają się codzienne spacery po co najmniej dwadzieścia minut. -Pan jest lekarzem, więc przyjmuję to jako diagnozę i zalecenie - powiedziałem poważnie. -Cieszę się, że przynajmniej ty jeden przyznajesz mi rację. Dojechaliśmy na dworzec. Kupiłem bilety i usadowiliśmy się w przedziale. Pociąg był na dobrą sprawę pusty. Mieliśmy cały przedział dla siebie. Nie minęło wiele minut i pociąg ruszył. Na wschód. Popatrzyłem na dziewczynę siedzącą naprzeciw mnie i uśmiechnąłem się. Odpowiedziała uśmiechem. -Koń gna po nieskończonym stepie, Dusza ma w ciele się telepie, Wnętrzności skręca straszliwy głód. Końskie kopyta wybijają werble: Na wschód, na wschód, na wschód. - zacytowałem. Ożywiła się. -Co to znaczy? Mówiłem po polsku. Przełożyłem jej na norweski. -Sam to ułożyłeś? - zaciekawiła się. -A nie wyglądam? Uśmiechnęła się, ale wkrótce głowa zaczęła jej się kiwać i zapadła w drzemkę. Poczułem żal. Chciałem z nią porozmawiać. Do Fauske przybyliśmy o drugiej. Kupiliśmy sobie bilety do cyrku na szesnastą, a potem ruszyliśmy na poszukiwanie jakiegoś sympatycznego lokalu, żeby coś zjeść. Zajazd wyglądał dla mnie bardzo swojsko, dla Ingrid natomiast dość obco. Wzorowany był na drewnianych zajazdach z terenu Polski. Stylizowany na siedemnasty wiek. Weszliśmy. Wnętrze było puste i przestronne. Stoły z grubych desek poznaczone milionami śladów po kuflach z piwem. Na ścianach smętnie wisiało kilka obrazków przedstawiających głównie różne widoczki z mojego kraju. Za barem siedział facet o wybitnie semickim wyglądzie w stroju organizacyjnym. -Chcielibyśmy coś zjeść - zagadnąłem. Twarz faceta rozjaśnił szeroki uśmiech. Odwrócił się w stronę zaplecza. -Hrabio przyszedł chłopak, który wygląda jak Tomasz Paczenko von Uhersk. Z zaplecza wybiegł Derek. Poznałem go od razu, mimo, że nigdy go nie widziałem. Miał około trzydziestki, inteligentną twarz, włosy nieco posiwiałe, brakowało mu kawałka ucha ale poza tym wyglądał całkiem zwyczajnie. Z jednym wyjątkiem. Miał klinowate kocie źrenice w obu oczach. Przebyte trudy można było poznać z jego twarzy. -Tomasz! - wykrzyknął radośnie, ale zaraz się zreflektował. - Możesz przedstawić mi tą uroczą młodą damę? -To panna Ingrid Roslin - przedstawiłem ją. -Derek Tomatow-Nowoaleksandrowski - przedstawił się całując ją kurtuazyjnie w rękę. Zaskoczyło mnie trochę przedłużenie jego nazwiska. Spostrzegł to. -Car mi nadał - wyjaśnił. - Nową Aleksandrię wraz z przyległościami. Opowiem później. -Hm, czy Nowa Aleksandria to nie są czasem Puławy? -A czy to ważne? Faktycznie, czy to ważne, że przebywający na wygnaniu car rozdaje lekką ręką majątki ziemskie, które nigdy nie będą do niego należały? Nijak takiej darowizny ugryźć. -Jesteście głodni? - zapytał. Po norwesku. Ingrid przytaknęła. -Samuelu, stawiaj na stół co tam masz najlepszego w spiżarce, trzeba ugościć znajomych. -Pan hrabia ciągle gości kogoś na mój koszt. Ten geszeft to już nie jest zabawny - odgryzł się zagadnięty. Mówił w jidysz, ale o dziwo go rozumiałem. -Tak, tak, nie będę przez grzeczność wspominał o twoich księgach przychodu i rozchodu. -Księgi to są dla urzędu skarbowego, a nie dla wspólników - powiedział, ale zaraz zniknął na zapleczu. Nie minęło pięć minut jak przed Ingrid stanął talerz ruskich pierogów. -Co to jest? - zdziwiła się. -To smaczne, jedz póki ciepłe - powiedziałem. -Co tam u ciebie słychać? - zagadnął Derek. - Dawno się nie widzieliśmy... Mówił po polsku, ze śpiewnym zabużańskim akcentem. Od czasu do czasu dorzucał kilka słów po rosyjsku. -A widzieliśmy się kiedykolwiek? Chciałbym podziękować za wszystkie starania. I jeśli można trochę dalszych informacji... Kiwnął energicznie głową, ale nie odezwał się. -Rozumiałem o czym rozmawiacie - zauważyłem. -Och, to zupełnie proste. Ściągasz z mojego umysłu klucz fonetyczny. Wyjął z kieszeni nóż i przejechał sobie po palcu. Rana prawie nie krwawiła a po chwili zaschła. -Szybka regeneracja. Trawa. Psi węch. Mówi ci to coś? - uśmiechnął się i puścił do mnie oko. Klinowate kocie źrenice... -Hm... Jesteś taki jak ja. Jesteśmy spokrewnieni? -Jedna krew. Sądziliśmy, że jesteśmy jedyni, zanim w Mandżurii mój pradziadek nie spotkał Ałmaza Paczenki. -To kim jestem? Jesteśmy? -Na razie nie do końca rozgryzłem ten problem. Będziemy mieli czas o tym porozmawiać. -Chciałbym dowiedzieć się wszystkiego... Pokręcił głową. -Zaufaj swojej pamięci. Musisz odblokować wszystko co się da. Uszkodzenia mózgu były poważne i pewne elementy zapewne nie przypomną ci się nigdy. Ale przecież nie wszystko uległo wymazaniu. Na dobrą sprawę powinieneś już nie żyć. Ale skoro twój mózg pracuje musimy zbadać jego zasoby. Wspólnie. Jestem twoim terapeutą. -Pięć lat w murach tego obleśnego zakładu, to jak rozumiem element terapii? -Zgadnij. Nie, to nie element. Szukałem cię przez trzy lata. Ciebie i Ihora. Byłem pewien, że go zabili, ale sądziłem, że oszczędzili ciebie. Nie wiedziałem tylko po której stronie granicy jesteś. Straciłem dużo czasu na poszukiwania w ZSSR. A gdy znalazłem pomyślałem, że trzeba trochę jeszcze utrwalić wzorce kulturowe. Dlatego nie przyjechałeś tu dwa lata temu, ale teraz. Pewnie było ci ciężko... -To prawda. -To Pawcio cię znalazał. Napisał kartkę, że do jego szkoły chodzi chłopiec z domu dziecka, który ma zaklęśnięcie za uchem i kocie oczy. Wydało mi się to niemożliwe, bo zbieg okoliczności byłby zbyt duży, ale ostatecznie jesteśmy anomaliami. -Czym? -Nasze pojawienie się zakłóca przepływ tego, co Indianie keczua nazywają pacha. Wyjął z kieszeni garść norweskich monet i podrzucił je w powietrze. upadły na stół. Wszystkie odwróciły się reszką do góry. -Rozumiesz? To nic dziwnego, że się tu spotkaliśmy. Po prostu przypadek, a przypadki będą nam zawsze towarzyszyć. Co do twojej pamięci: Maciek powinien, jego obecność sprawi, że stopniowo co nieco ci się przypomni. Książę pokazał ci swój magazyn? -Tak. Zawartość sejfu też. Mówił, że to na twoje polecenie. Wyjaśnisz mi dlaczego? Jakoś naturalnie przeszliśmy na ty. Zamyślił się. -Powiedzmy, że chciałem ci dostarczyć wrażeń. -Mydlicie oczy, hrabio. Zbyt dobrze cię znam, żeby wiedzieć, że wszystko co robisz wynika z jakichś głębszych pobudek. -Ojojoj. Z tak błyskotliwą inteligencją zrobiłbyś karierę w KGB. Ale i tu znajdziemy dla ciebie zajęcie. Niech no teraz ja posłużę się inteligencją. Przyjechaliście, żeby zobaczyć przedstawienie? Poczułem jego myśl, jak przeczesuje mi mózg, szukając odpowiednich wzorców języka norweskiego. Wrażenie było dość nieprzyjemne, pociemniało mi w oczach. Poczuł to, bo wycofał się. -Tak. -To się dobrze składa, bo ja też mam taki zamiar. Macie już bilety powrotne? Nie mieliśmy, co okazało się szczęśliwym zrządzeniem losu, bo Derek był samochodem i wybierał się do Bodo. Ingrid poklepała się po brzuchu. -Pełny - powiedziała z zadowoleniem. -Smakowało? - zaciekawił się. -Znakomite. Umiesz Thomas coś takiego przyrządzić? -Oczywiście. Nauczę cię. Do cyrku pojechaliśmy samochodem Derka. Pod namiotem było raczej pustawo. Widocznie tubylcy nie rozumieli tej formy rozrywki, a może winą należy obciążyć jakąś ekologiczną organizację, która nalepiła na afiszach kartki ze zniechęcającymi hasłami. Program był bardzo dobrze zrobiony. Jakaś kicia w czymś w rodzaju halki huśtała się na trapezie, druga chodziła po linie w towarzystwie małpiej rodzinki. Akrobaci ustawiali się w piramidę. Nie zabrakło zręcznego iluzjonisty, który pokazał wyciąganie królików z kapelusza, i łykanie ognia. Potem była krótka przerwa i tresura dzikich zwierząt, które reprezentowane były przez trzy małe tygryski, oraz dwa duże tygrysy. W czasie przerwy Ingrid poszła do toalety. -Telapatia? - zagadnąłem Derka. Uśmiechnął się. -To działa tylko między nami. Choć, zdarzały mi się przypadki łapania jakichś okruchów z myśli innych. Zasięg około stu metrów. Choć parę razy odbierałem coś w rodzaju komunikatów z daleka. Miało to swoje dobre strony, jak chodziłem z bratem do szkoły. Zauważyłeś przy nauce języków, że czasami znasz słowa, których jeszcze się nie uczyłeś? -Tak. -Ściągasz je mimowolnie z mózgu rozmówcy. Po prostu patrz mu w oczy i mów. Opanujesz każdy język. Nawet keczua. -Co oznacza słowo pacha? -Czasoprzestrzeń, rzeczywistość znajdującą się w ruchu, jednocześnie to co żywe i to co martwe. Relacje pomiędzy materią organiczną i nieorganiczną. Pacha to skondensowane życie i skondensowana przestrzeń. I w pewnym sensie także czas. Wszystko co żyje na ziemi podlega odwiecznym rytmom wyznaczanym przez fluktuacje pacha. -Za wyjątkiem nas? -Tak mi się wydaje. Rozmawiałem z indiańskimi szamanami w Andach. Twierdzą, że tkwimy zatopieni w pacha jak owady w bursztynie. Oczywiście przepływa także przez nas, ale raczej nas omija. Po przerwie pokazali parę sztuczek iluzjonistycznych i kobietę - gumę. Wszystko to było bardzo zajmujące, ale czekałem na konie. Z twarzy Derka widać było, że też tylko na to czeka. Wreszcie doczekaliśmy się. Na arenę wjechało kilku facetów na koniach w tym brat Juli-an. Pokazali kilka kozackich sztuczek, w rodzaju chowania się za bokiem konia. -Też to potrafię - szepnąłem do Derka. -Już niedługo - odpowiedział. Po kilku pokazach w rodzaju ścinania w powietrzu szablami rzutek, wyjechali z areny. Światła przygasły. Na arenę wjechała Juli-an na swojej mleczno białej klaczce. Miała na sobie długą suknię, która opadała zasłaniając zad klaczki. Wydawało się że pragnęła zasugerować widzom, że jest przyrośnięta do konia. Gdzieś za kulisami ktoś zaczął grać na flecie. Uszy więdły. Klaczka zaczęła tańczyć. Derek skrzywił się. Okropnie się skrzywił. -Mówiłem im, że tego nie może być - powiedział po rosyjsku. - To niebezpieczne. Można sobie uszy uszkodzić. Poczułem dziwną lekkość. Dziewczyna zsiadła z konia. Klacz zaczęła dziwnie rżeć. Minęło parę sekund zanim zorientowałem się, że próbuje coś powiedzieć. Juli-an coś do niej powiedziała. Uspokoiła się. Cyrk był oświetlony jasno, jak przedtem, a klaczka pokazywała jak umie liczyć na dużych liczydłach. Odniosłem wrażenie jakby wycięto mi kawałek mózgu. -Dosypałeś LSD do jedzenia? - zapytałem szeptem Derka. -Wyjaśnię ci to później - odszepnął. - Patrz, to ładne. Klown wniósł stolik, na którym stał urodzinowy tort z dużą ilością świeczek. Klaczka zdmuchnęła je. Potem pokazali jeszcze ćwiczenia na batucie. Przedstawienie skończyło się paradą wykonawców. Wyszliśmy. Juli-an czekała na Derka. Przebrała się już w normalny strój. -Co wyście narobili - wrzasnął na nią po rosyjsku hrabia. -Polecenie ośrodka badań naukowych w Saint Briac - odgryzła się. - Dziesięć procent. -Następnym razem, żeby potwierdzić badania na ochotnikach podpalicie tą budę. -Sterowanie tłumem to pierwszy priorytet... Urwała nagle. Zobaczyła mnie i Ingrid. Staliśmy wprawdzie w pewnej odległości, ale strasznie się wydzierali. Zaczęli szeptać do siebie, najpierw gniewnie, potem łagodniej. Wreszcie pocałowali się na pożegnanie i Derek podszedł do nas. -Wybaczcie - powiedział. - Jedziemy? Wsiedliśmy i pojechaliśmy do domu. -Jak się podobało? - zapytał. -Piękne przedstawienie, ale stało się coś dziwnego, gdy tańczyła na koniu - powiedziała Ingrid. - Tak jak gdyby mnie na moment zamroczyło. Widziałam jak gdyby płomyki Św. Elema wokoło konia, co to było? Najwidoczniej nie widziała tego koszmaru, co ja. -To taki eksperyment psychologiczny - powiedział Derek. - Widzisz dźwięk fletu może wywoływać stany zbliżone do transu. Uboczny skutek. Stosują tą muzykę, bo przy niej klaczka lepiej tańczy. Zwracałem im na to uwagę. Kity. To było coś innego. Czułem wyraźne mrowienie. Generator infradźwięków? Wróciliśmy dość późno. Odwieźliśmy dziewczynę do domu, gdzie przekazałem ją jej bratu. Była dość zaspana i leciała przez ręce. Wreszcie znaleźliśmy się na drodze do domu. -Tak naprawdę to o co chodziło z tym sterowaniem? - zapytałem. Skrzywił się. -To nieładnie podsłuchiwać. -Wiem, ale niechcący mi się usłyszało. -Więc zapomnij. -Uczycie konia mówić po ludzku? -Więc to widziałeś? No dobra. Powiem ci. Pracujemy nad metodami ogłupiania dużych ilości ludzi i kierowania tłumem jak lawiną w ściśle określonym kierunku. Mówiłem tym kretynom, żeby nie ryzykowali na razie w warunkach polowych, ale widać oni wolą narażać się na dekonspirację. Nic więcej nie możesz wiedzieć - podniósł ostrzegawczo rękę widząc, że chcę zadać pytanie. Wobec takiego postawienia sprawy nie zadawałem już pytań. Nie mogłem się połapać co było realne, a co nie. Czy klacz faktycznie pod wpływem tej hipnotyzującej muzyki starała się mówić po ludzku, czy też to tylko mi się uroiło. Maciek czekał z kolacją. Na widok Derka ucieszył się. Hrabia przeszedł od razu na ukraiński, co nie sprawiało mu trudu, gdyż operował biegle wszystkimi językami słowiańskimi, nawet narzecza słowian połabskich nie były mu obce. Z samochodu wyciągnął butelkę wina Saint Briac i hulaliśmy aż do rana śpiewając czastuszki po rosyjsku i ukraińsku, oraz polskie pieśni biesiadne, których znajomość także nie była gościowi obcą... Gdzieś nad ranem zadzwonił widelcem o kieliszek. Szumiało mi już trochę w uszach a Maciek wyglądał na zupełnie trzeźwego. -Myślę, że niezależnie od tego co się stanie i jak się dalej rozwiną twoje kontakty towarzyskie - zamyślił się na moment - czekają cię tu Tomaszu dobre lata. Mylił się. Popatrzyłem na jego wysokie czoło. Jakie tajemnice kryły się w jego czaszce? Zdecydowałem się je poznać. Przecież jeśli my dwaj jesteśmy tacy, muszą być także inni. Tacy jak my. Kocioocy. * Wysoko w górach było zimno. Zimno i sucho. Mikołaj Melechow leżał na poboczu szosy i cierpiał. Skręcało go z głodu w sposób potworny. Drżącą dłonią wydobył z kieszeni kalendarzyk i wpatrzył się w niewyraźnie wydrukowane literki. -Trzydziesty lipca - wyszeptał. Gardło miał wyschnięte na wiór. Nie mógł sobie przez dłuższą chwilę przypomnieć gdzie jest, po chwili pamięć wróciła. -Jestem na przełęczy - wymamrotał. - Za tymi górami jest Norwegia. Ale po co ja tam właściwie jadę? Zemdlał z głodu. Umysł wyłączył się. Zaniknęło potworne uczucie łaknienia. Ciało wyłączało się sekcja po sekcji. Nogi, ramiona... Oddech spadał, serce biło coraz wolniej, by wreszcie ustabilizować się na poziomie jednego uderzenia na minutę. Wychudzone i równie niemal jak on głodne psisko zlazło z góry. Przystanęło węsząc. Poczuło woń śmierci. Zaczęło skradać się w jego stronę. Nie poruszył się. Pies przystanął nad jego nogą i po chwili wahania wgryzł się w ciało. Mikołaj ocknął się. Pies przerażony odskoczył. Leżący uniósł głowę. Pies - pomyślał w pierwszej chwili obojętnie, ale niespodziewanie w mózgu zapaliła mu się jakaś lampka. Pies to mięso! Kundel musiał usłyszeć jego myśli, a może po prostu zobaczył wyraz jego twarzy, bo zaskomlał i uciekł w dół drogą. Mikołaj z trudem wdrapał się na ramę roweru i pojechał za nim. Dzięki znacznemu spadkowi stoku rozwinął ogromną prędkość. Pies odwrócił się, aby stawić mu czoła zębami i pazurami, ale zrobił to tak pechowo, że dostał się prosto pod koła. Rower przejechał mu po gardle pozbawiając życia. Zwierzę jeszcze biło nogami w powietrzu, gdy "myśliwy" zeskoczył z roweru i jednym cięciem noża pozbawił je tylnej łapy. Zdarł skórę kilkoma cięciami i wgryzł się ze szlochem w dymiący, drgający jeszcze ochłap. Los sprzyjał mu. Po pierwszych kilku kęsach spostrzegł niedużą mulistą kałużę. Woda. Posiliwszy się ukląkł i podziękował Bogu za zesłane pożywienie. Nigdy nie uczył się modlić, dobierał słowa tak jak rodziły się w jego głowie. Góry były milczące i odwieczne, niebo miało głęboko błękitny kolor. Wiatr ucichł. W pustej przestrzeni rozbrzmiewała tylko ta cicha nieskładna modlitwa. Było coś nieludzkiego w tej scenie. Mikołaj wypoczywał do wieczora, pozwalając, aby zawartość kałuży przeniknęła do jego odwodnionych tkanek. Surowe mięso buntowało się trochę w jego wnętrzu. Wieczorem zebrawszy siły wsiadł na swój zdezelowany rower i powoli ruszył ku morzu. Wkrótce natrafił na tablicę: MO-I-RANA 20 KM Nie znał łacińskiego alfabetu, ale pierwsze dwie litery były takie same. Mo. Miasto o którym wspominała mu kiedyś matka. Drugiej części napisu nie mógł zidentyfikować, ale nie zrobiło to na nim wrażenia. Z ust wyrwał mu się skowyt tryumfu. Docisnął mocniej pedały i pojechał w dół serpentynami drogi, a resztki psa przypięte do bagażnika podskakiwały wesoło. Koniec tomu pierwszego. Warszawa - Wojsławice 1986 - 1999 229 304