Kress Nancy - Tańcząc w powietrzu cz2
Szczegóły |
Tytuł |
Kress Nancy - Tańcząc w powietrzu cz2 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kress Nancy - Tańcząc w powietrzu cz2 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kress Nancy - Tańcząc w powietrzu cz2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kress Nancy - Tańcząc w powietrzu cz2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
+tanczac2+
POWIEŚĆ
NANCY KRESS
Tańcząc w powietrzu (2)
(Dancing on Air)
Przełożyła Ewa Łodzińska
6. Nie obsadzono Debory w "Dziadku do orzechów".
Któryś z nauczycieli poradził jej, by poszła na przesłuchanie do jednego z prowincjonalnych zespołów zamiast do Miejskiego Baletu, co z jej punktu widzenia było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Powiedziała mi to spokojnie, bez scen. Siedziała po turecku na podłodze i przyszywała wstążki do baletek. Nie chcąc odezwać się źle, nie powiedziałam nic. Zadowoliłam się dotknięciem jej włosów, związanych na karku w węzeł baleriny. Dwa dni później oświadczyła, że rzuca naukę.
- Potrzebuję więcej czasu na taniec - powiedziała. - Ty tego nie zrozumiesz.
Najgorsze, co mogłabym uczynić, to pozwolić jej zrobić sobie ze mnie wroga.
- Ależ kochanie, rozumiem. Będziesz miała mnóstwo czasu na taniec, kiedy już ukończysz szkołę. A jeżeli nie...
- Skończę ją dopiero za rok! Nie mam tyle czasu. Muszę wziąć więcej lekcji, ciężej pracować, zostać przyjęta do zespołu. W tym roku. Przykro mi, mamo, ale nie stać mnie na to, żeby marnować czas na niepotrzebne głupstwa.
Zdecydowanym ruchem położyłam ręce na kolanach.
- Spójrzmy na to rozsądnie. Przypuśćmy, że mimo wszystko dostaniesz angaż w zespole...
- Na pewno dostanę! Będę pracowała tak ciężko, że będą musieli mnie przyjąć!
- No dobrze. Będziesz tańczyć do, no powiedzmy, trzydziestego piątego roku życia. W wieku trzydziestu pięciu lat człowiekowi pozostaje jeszcze połowa życia. Widziałaś, co było z Carlą Cameri i Maurą Jones...
Carli rozpadł się staw biodrowy, a Maurę kontuzja ścięgna Achillesa wysłała na emeryturę w wieku trzydziestu dwóch lat. Obie pracowały teraz w butiku za żałośnie małe pieniądze. Tancerze nie otrzymywali renty, chyba że tańczyli dziesięć lat w jednym zespole, co było rzadkością w ulotnym świecie kierowników artystycznych, którzy często ich zwalniali, aby stworzyć odmienny obraz zespołu.
Spróbowałam jeszcze raz.
- Co zrobisz w wieku trzydziestu czy też trzydziestu pięciu lat, niesprawna, bez średniego nawet wykształcenia?
- Będę uczyć. Będę trenować innych. Wrócę do szkoły. Mamo, skąd mam wiedzieć? To jeszcze tyle czasu. Muszę myśleć o tym, czego moja kariera wymaga ode mnie dziś.
To chyba jednak przekraczało moje możliwości. Cóż trzeba by zrobić, żeby szesnastolatka zdołała zobaczyć siebie samą w wieku trzydziestu pięciu lat?
- Nie, Deboro - powiedziałam. - Nie możesz rzucić szkoły. Musiałabym podpisać się w twoim imieniu, a tego nie zrobię.
- Tatuś już to zrobił.
Spojrzałyśmy po sobie. Było za późno. Widziała we mnie wroga. Wręcz tego potrzebowała.
- Nie rozumiesz! - krzyknęła w nagłym przypływie pasji. - Nigdy nie traktowałaś swojej pracy tak, jak ja traktuję balet! Nigdy nie kochałaś niczego tak bardzo, by oddać za to wszystko inne!
Pobiegła do swojego pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Oparłam głowę na rękach.
Po chwili zaczęłam się śmiać. Nie mogłam się powstrzymać. Nigdy nie kochałam niczego tak bardzo, by oddać za to wszystko inne!
Racja.
*
Chciałam nawrzeszczeć na Persa, ale oczywiście był nieosiągalny. Dzwoniłam sześć razy. Zostawiłam wiadomość w poczcie elektronicznej, choć nie miałam pojęcia czy ma terminal. Zrobiłam wyprawę poza strefę strzeżoną - do jego mieszkania. Okolica wyglądała gorzej niż zapamiętałam. Wszędzie leżało potłuczone szkło, jakieś zepsute urządzenia, mnóstwo śmieci i strzykawki porzucone przez narkomanów.
Kierowca taksówki chciał od razu odjeżdżać, ale zmusiłam go, by poczekał, podczas gdy ja wypytywałam jakiegoś dzieciaka, który wyszedł z domu Persa. Chłopak, może ośmioletni, miał długą, ropiejącą ranę, biegnącą przez cały policzek.
- Czy wiesz kiedy pan Anders bywa w domu? Mieszka pod 2C.
Dzieciak wpatrywał się we mnie bez wyrazu.
Kierowca wychylił się przez okno samochodu i oświadczył, że za minutę odjeżdża.
Wyciągnęłam banknot dwudziestodolarowy, ale trzymałam go przy sobie.
- Kiedy pan Anders zazwyczaj wraca do domu?
- Wyprowadził się.
- Wyprowadził?
- Zostawił rzeczy. Mówi, że ma lepsze miejsce niż ta nora. Słyszałem, jak mówił. Nie próbuj mnie nabić w butelkę, paniusiu. Daj pieniądze.
- Masz adres?
Skrzywił się. Moje pytanie na nic innego nie zasługiwało.
Dałam mu pieniądze.
Gdy Debora rzuciła szkołę, zaczęła spędzać całe dnie i większość nocy w Centrum Lincolna. Poszłam tam i złapałam ją tuż przed lekcją tańca z partnerem. Przewiązała trykot w talii kolorową szarfą. Włosy miała wilgotne a kosmyki, które wymknęły się z węzła, poskręcały się w pierścionki.
- Dlaczego nie powiedziałaś mi, że ojciec się wyprowadził?
Wytarła twarz ręcznikiem, by zyskać na czasie.
- Nie sądziłam, że cię to obchodzi - powiedziała ostrożnie. - Przecież go nienawidzisz.
- Dopóki jeszcze go odwiedzasz, muszę wiedzieć, gdzie przebywa.
Zastanowiła się i w końcu podała mi adres. Był dobry - oznaczał nowe, luksusowe kondominium, zbudowane na miejscu, gdzie dawniej znajdowała się główna biblioteka.
- Jak on może sobie na coś takiego pozwolić?
- Nie mówił. Może dostał pracę. Mamo, mam lekcję.
- Pers na samą myśl o pracy dostaje wysypki.
- Mamo, te zajęcia poprowadzi osobiście pan Privitera!
Nie zostałam na lekcji. Wychodząc, minęłam Priviterę, który mrucząc coś do siebie, szedł uradować lub pogrążyć w smutku dziewice swej świątyni.
*
Policja nie ogłaszała żadnych nowych informacji na temat zabójstwa baletnic.
Oddałam mój artykuł o Miejskim Balecie Nowego Jorku. Nie wydawał mi się ani dobry, ani zły. Wszystko, co w tej sprawie było ciekawe, wybiegało poza zakres zainteresowań czasopisma. Użyłam niezbyt wielu metafor. Michael przeczytał i nie skomentował. Przygotowałam tekst o komputerowym hazardzie i jeszcze jeden, o telewizji holograficznej. Zagłosowałam w wyborach prezydenckich i kupiłam gwiazdkowe prezenty.
Każdą jednak wolną chwilę, przez całą jesień i początek zimy, spędzałam przy terminalach biblioteki naszego czasopisma, czytając o biologicznym udoskonalaniu ludzi, próbując odgadnąć, co też robiono Caroline Olson, a co, być może, czekało w przyszłości Deborę, jeżeli pozostałaby równie niemądra, jak obecnie.
- Nie wpadaj w obsesję - poradził mi kiedyś Michael.
Literaturę tematu trudno było zrozumieć. Nie miałam biologicznego wykształcenia, a ponadto, jak zdołałam się zorientować, ostrze naukowych dociekań było nieostre, a wynikom badań ogłoszonym w jednym miesiącu, zaprzeczano w następnym. Wszystkie eksperymenty prowadzono w innych krajach, co oznaczało, że ich rezultaty podawano w obcych językach, a ja nie wiedziałam, jak dalece wierzyć tłumaczom. W większości byli specjalistami różnych nauk badającymi tę samą dziedzinę, która jednak przypominała łódź pędzącą z prądem rzeki w stronę wodospadu - bez sternika, bez wioseł, bez kontroli.
Czytałam o wspaniałych, "rewolucyjnych" postępach biologicznej nanotechnologii, nad którymi zazwyczaj nadal pracowano albo jeszcze nie zostały zastosowane w praktyce, albo wywoływały ostre polemiki naukowców dokonujących innych "rewolucyjnych" postępów. Czytałam o kojarzeniu genów retrowirusów i uwalnianiu ich w organach ludzkich w celu uzyskania potencjalnie fenomenalnych rezultatów. Wyeliminowania chorób. Udoskonalenia metabolizmu. Nieśmiertelności. Opracowania zazwyczaj omawiały jakieś niewielkie, nieistotne z punktu widzenia nauki zagadnienie, za to rozdziały zatytułowane "Konkluzje" były imponująco rozbudowane i pełne fantastycznych spekulacji.
Natknęłam się nawet na wzmianki o pracy doświadczalnej nad zmianą garnituru genetycznego in vitro, zamiast prób przekształcenia dorosłego organizmu. Niektórzy naukowcy zdawali się sądzić, że tą drogą można łatwiej osiągnąć cel. Lecz nigdzie na świecie nie wolno było eksperymentować z płodem nie przeznaczonym do aborcji, płodem, który miał stać się istotą ludzką, skazaną na skutki samowolnej i przypadkowej interwencji w jej genetyczny plan. Dzieci to nie zabawki do majsterkowania ani psy. Strzegła tego Konwencja Kopenhaska, podpisana dwadzieścia siedem lat wcześniej przez większość technicznie cywilizowanych państw. Artykuły na temat modyfikacji genetycznej in vitro były raczej ostrożnie spekulatywne.
Jak zresztą prawie wszystko, co czytałam. Dowód zaś wędrował po niedostępnych, obcych szpitalach lub żył anonimowo w niedostępnych, obcych miastach. Anonimowość podmiotów eksperymentów zdawała się być gwarantowana, co również nasuwało podejrzenie, że zdarzały się pośród nich doświadczalne ofiary. Ale jeśli tak, to jakiego rodzaju?
Michael nie życzył sobie żadnych artykułów zbudowanych na takich kuszących domysłach. Groziły procesami sądowymi. Ale ja byłam ponad to, czego życzył sobie Michael.
Dowiedziałam się, że w końcu kwietnia odbędzie się w Paryżu V Międzynarodowa Konferencja Biomodyfikacji. Po opłaceniu Robin Hooda nie miałam pieniędzy na podróż. Musiał zapłacić Michael, a ja musiałam wymyślić mu jakiś dobry pretekst.
Pewnej styczniowej nocy zrobiłam coś głupiego. Poszłam sama do Centrum Lincolna i czekałam przy wyjściu dla aktorów Stanowego Teatru Nowego Jorku. O 11.30 wyszła Caroline Olson, ubrana w dżinsy i kurtkę, w towarzystwie ogromnego, czarnego dobermana na najbardziej umownej ze wszystkich smyczy. Poszli na południowy Broadway do całonocnej restauracji. Usiadłam przy sąsiednim stoliku.
Ostatnimi czasy Caroline Olson miała nie najlepsze recenzje. Zadziwiająca i rozczarowująca niesprawność - pisał "The New Yorker". Techniczna niedbałość całkowicie obca tak Olson jak Priviterze - komentował "Magazyn Tańca". Dziewczyna ma kłopoty. Byłoby dobrze, gdyby Anton Privitera dowiedział się, jakie i ruszył na pomoc - doradzał "Times On Line".
Caroline jadła w roztargnieniu, nieobecna myślami, nieświadoma srogich min surowego kelnera, który niewątpliwie był bezrobotnym aktorem. Z bliska złudzenie siły i urody, które pamiętałam z czasów "Coppelii", ulotniło się. Wyglądała jak każda inna przeciętnie ładna, zajęta sobą, nieco zbyt szczupła, młoda kobieta. Gdyby nie to psisko, kelner-aktor nie spojrzałby na nią więcej.
- Idziemy? - zaproponował pies.
Omal nie udławiłam się kanapką. Caroline spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem.
- Niedługo - odpowiedziała psu i jadła dalej.
Wyszłam, poczekałam na zewnątrz i poszłam za nią. Mieszkała, wraz z psem, w luksusowym budynku po południowej stronie Parku Centralnego. Elektroniczny "nocny stróż" przywitał oboje po imieniu.
Do domu wracałam taksówką. Debora nigdy nie wspominała, że primabalerina Miejskiego Baletu ma opiekuna w postaci biologicznie udoskonalonego dobermana. Wiedziała, że napisałam artykuł o zabójstwach tancerek. Anton Privitera na konferencji prasowej poświęconej bezpieczeństwu tancerzy ani słowem nie wspomniał o psie. Byłam ciekawa, dlaczego. Ważąc swoje wątpliwości, część z nich poświęciłam kwestii nieczęstego, powierzchownego i zawsze negatywnego bioskanowania w Miejskim Balecie. Czyż zespół wyznający kult "naturalnej sztuki" nie powinien gorliwiej tropić heretyków?
Chyba że najzwyczajniej w świecie ktoś bardzo nie chciał nic wiedzieć.
Czy Privitera? Trudno byłoby to pogodzić z jego żarliwą, nietolerancyjną szczerością.
Przyszło mi do głowy, że nigdy nie widziałam, jak tańczy tancerz otwarcie przyznający się do swej modyfikacji. Jak dotąd, rzadko oglądałam przedstawienia w skończonej postaci, i tylko z Deborą, która oczywiście uważała zmodyfikowanych za zboczeńców, potępiała ich i wierzyła, że nie są w stanie niczego jej nauczyć.
Nie było jej, kiedy dotarłam do naszego mieszkania. Z tygodnia na tydzień coraz więcej czasu spędzała poza domem. Czekając na nią, usnęłam.
7. Pada śnieg. Jest zimno. Idziemy z Caroline do Centrum Lincolna. Jakiś mężczyzna zabiera Caroline torebkę. Biegnie.
- Cholera! - krzyczy Caroline. A potem do mnie: - Anioł! Zatrzymaj go! - Wypuszcza z ręki smycz.
Biegnę i skaczę na mężczyznę. Krzyczy. Nie robię mu nic złego. Caroline mówiła "zatrzymaj!", a nie "atakuj!". Więc stoję mu na piersi, warczę i trzymam zębami za przednią łapę. Wyciąga nóż. Wtedy gryzę. Wypuszcza nóż i znowu krzyczy. Przyjeżdża policja.
- A to ci heca! - mówi do mnie Caroline. - Ty rzeczywiście to potrafisz. Coś takiego!
- Bronię Caroline - odpowiadam.
Caroline rozmawia z policją. Rozmawia z reporterami.
Dostaję wielki stek.
Jestem szczęśliwy.
*
Śnieg znika. Śnieg jest przez wiele, wiele dni, lecz wreszcie znika. Jedziemy z wizytą do domu mamy Caroline na jeszcze dwa przyjęcia w podziemiu. W parku robi się ciepło. Kaczki znowu żyją w wodzie. Rosną kwiaty. Caroline nie pozwala wykopywać kwiatów.
Kładę się za kulisami. Caroline tańczy na scenie. John i pan Privitera stoją obok mnie. Czuję, że nie są zadowoleni. Buty Johna pachną nikotyną, jedzeniem, liśćmi, kotami i innymi dobrymi rzeczami. Wącham buty Johna.
- Wygląda na wyczerpaną - mówi John. - Daje z siebie wszystko, ale czegoś tu brakuje.
Pan Privitera milczy. Patrzy jak Caroline tańczy.
- William Scholes znowu zaatakował w "Timesie". Napisał, że oglądanie jej zaczęło sprawiać mu ból, że przypomina zesztywniałą i łamliwą trzcinę.
- Porozmawiam z nią jeszcze raz - odzywa się wreszcie pan Privitera.
- Scholes nazwał przedstawienie parodią - dodaje John.
Caroline schodzi za kulisy. Utyka. Wyciera twarz ręcznikiem. Czuję zapach jej strachu.
- Chciałbym z tobą porozmawiać, moja droga - mówi pan Privitera.
Idziemy do garderoby. Caroline siada. Drży. Czuję, że jest chora. Skowyczę. Caroline kładzie rękę na mojej głowie.
- Przede wszystkim, moja droga - zaczyna pan Privitera - mam dobrą wiadomość dla nas wszystkich. Policja schwytała tego przerażającego mordercę, który zabił Jennifer Lang i tę tancerkę z ATT.
Caroline prostuje się nieco. Jej zapach się zmienia.
- Naprawdę! Jak?
- Złapali go, kiedy włamywał się do pokoju Marie d'Arbois w hotelu Plaza, gdzie zatrzymała się na czas występów w ATT.
- Czy Marie...
- Jest cała i zdrowa. Nie była sama, był z nią kochanek czy ktoś taki. Ten szaleniec zrobił się po prostu nieostrożny. Policja nie podaje szczegółów. Marie jest, oczywiście, jedną z tych zmodyfikowanych tancerek. Nie wiem, czy widziałaś kiedyś jak tańczy?
- Widziałam ją. Była wspaniała.
Caroline i pan Privitera patrzą na siebie złowrogo. Czuję, że są gotowi do ataku. Lecz nie atakują. Niczego nie rozumiem. Pan Privitera jest "swój". Może dotykać Caroline.
- Musimy podziękować policji - mówi pan Privitera. - A teraz jest jeszcze coś, o czym muszę z tobą porozmawiać, moja droga.
Caroline zaciska dłoń na moim karku.
- O co chodzi? - pyta.
- Chcę, żebyś dobrze wypoczęła. Wzięła długi urlop. Zdajesz sobie sprawę, że twój taniec się pogorszył. Tłumaczysz, że nie bierzesz żadnych leków i że się starasz, i ja ci wierzę. Czasami odpoczynek od występów bardzo dobrze robi tancerzowi. Chodź na lekcje, odżywiaj się właściwie, wzmocnij się. Na jesieni zobaczymy.
- Czy chce pan powiedzieć, że skreśla mnie z letnich występów w Saratodze?
- Niestety tak, moja droga.
Caroline milczy. Potem mówi:
- Nic mi nie jest. Może trochę nie trzymam tempa i to wszystko.
- Więc wykorzystaj lato i popracuj nad tempem. I nie tylko.
Znowu rzucają sobie ostre spojrzenia. Caroline szarpie moje futro. Trochę boli. Nie ruszam się.
Pan Privitera nachyla się ku Caroline.
- Posłuchaj. "Klejnoty" to była jedna z twoich najlepszych ról. Ale dzisiaj... I nie tylko "Klejnoty". Cały "Gwiezdny Przylądek" tańczyłaś chwiejnie i bardzo niepewnie. Twoja Nikiya w "Cieniach" z "Bajadery" była... żenująca. Nie mogę użyć innego słowa. Tańczyłaś tak, jakbyś nie nauczyła się kroków. Nawet pas de deux w "Don Kichocie" w czasie galowego występu...
- Upadłam! Tancerze ciągle mają kontuzje. W porównaniu z innymi, liczba moich...
- Opuszczasz próby, a nawet przedstawienia. - Pan Privitera wstaje. - Przykro mi, moja droga. Wykorzystaj lato. Odpocznij. Popracuj. Na jesieni zobaczymy.
- A dwa ostatnie tygodnie sezonu?
- Wybacz, moja droga. - Pan Privitera podchodzi do drzwi, kładzie rękę na klamce. - Przynajmniej nie będziesz już musiała męczyć się z tym psem. Teraz, kiedy szaleńca złapano, niech John zawiadomi agencję, żeby go zabrali.
Caroline unosi głowę. Jej sierść się jeży. Czuję, że jest zła. Wybiega za drzwi. Pana Privitery nie ma. Caroline biegnie do gabinetu.
- John, John, ty łobuzie!
W holu jest ciemno. Drzwi pozostają zamknięte. Johna nie ma.
Caroline biegnie schodami do góry. Upada. Spada kilka stopni w dół i uderza głową o ścianę. Leży na podłodze. Trzyma się za tylną łapę. Czuję, że ją boli.
- Anioł, idź po kogoś - prosi. - Potrzebuję pomocy.
Idę do foyer. Jest tam jedna tancerka.
- O, Anioł... - dziwi się.
- Caroline zrobiła sobie krzywdę - mówię. - Chodź. Szybko.
Idzie za mną.
- Kto ty jesteś? - pyta Caroline. - Nie, poczekaj... - Debora, prawda? Z zespołu?
- Nie, jeszcze nie... Nie dostałam propozycji. Jestem uczennicą w AST. Po prostu często tu jestem... Czy coś cię boli? Możesz wstać?
- Pomóż mi. Anioł, Debora jest "swoja".
Debora próbuje podnieść Caroline. Caroline jęczy. Nie może wstać. Debora przyprowadza Johna. On podnosi Caroline.
- To nic - mówi Caroline. - Żadnych doktorów. Zawołaj tylko taksówkę... Cholera, John, nie rób zamieszania. To nic takiego! - Patrzy na Johna spod oka. - Chcecie mi odebrać Anioła...
Czuję, że John jest zaskoczony.
- Kto ci tak powiedział? - pyta.
- Jego Wysokość, osobiście. Uznaliście, że to, co robię prywatnie, nie ma już w tej chwili żadnego znaczenia, prawda?
- To nieporozumienie. Oczywiście, możesz zatrzymać psa. Anton nic nie rozumie.
Czuję, że John jest zły.
- Pewnie, że nic nie rozumie! - denerwuje się Caroline. - Moglibyście znaleźć bardziej uprzejmy sposób, by mi powiedzieć, że w Miejskim Balecie jestem skończona.
- Nie jesteś skończona - zapewnia John.
Teraz czuję, że coś jest nie tak. Jego słowa są niewłaściwe. Pachnie jak mężczyzna, który zabrał Caroline torebkę.
- Dobrze, dobrze... - Caroline wsiada do taksówki.
Debora robi krok do tyłu. Czuję, że jest zdziwiona.
- John, zatrzymuję psa - oświadcza Caroline. - Umowa stoi, prawda? Chodź, Anioł. Jedziemy do domu.
*
Idziemy na lekcję. Caroline nie może tańczyć. Próbuje, ale przestaje. Siada w kącie. Pan Privitera siedzi w drugim kącie. Caroline obserwuje Deborę. Tancerki podnoszą tylną łapę. Wirują i skaczą.
Madame unosi rękę. Muzyka cichnie.
- Deboro, pokaż nam to jeszcze raz, s'il vous plait. Sama.
Inne tancerki odsuwają się. Patrzą na siebie. Czuję, że są zdumione. Muzyka zaczyna grać i Debora unosi jedną tylną łapę bardzo wysoko. Wiruje i skacze.
- Pokaż nam bolero z "Coppelii" - prosi pan Privitera. - Madame mówi, że je umiesz.
- T-tak - jąka Debora. Tańczy sama.
- Bardzo ładnie, moja droga - chwali pan Privitera. - Bardzo się poprawiłaś.
Inne tancerki znowu spoglądają na siebie.
Wszyscy tańczą.
Caroline patrzy na Deborę z niechęcią.
8. Twarz Debory wygląda tak, jakby ktoś podarował jej skarby całego świata. Chwyta mnie za obie ręce.
- Zaproponowano mi miejsce w zespole!
Moja walizka leży otwarta na łóżku, otoczona porozrzucanymi ubraniami, których nie zabieram do Paryża, gdzie jadę na konferencję. Moja córeczka zgarnia stertę cieniutkich, jedwabnych bluzek i rzuca je wysoko w powietrze. Przezroczysty, lekki materiał unosi się i tańczy w łagodnym, wpadającym przez okno kwietniowym powietrzu.
- Nie mogę w to uwierzyć! Zaproponowali mi miejsce w zespole! Dostałam się!
Wiruje po całym pokoju, unosząc się na palcach w swoich zwykłych butach, śmiejąc się i wykrzykując z radości. Moje milczenie pozostaje niezauważone. Wykonuje arabesque przy kolumnie łóżka, po czym opada na moją najlepszą sukienkę.
- Nie chcesz wiedzieć jak to było? Mamo!
- Mów, mów.
- No więc, pan Privitera przyszedł na lekcję i przyglądał się jak tańczymy. Madame kazała mi powtórzyć układ samej. Boże, myślałam, że umrę. Potem pan Privitera, nie madame, poprosił, żebym zatańczyła bolero z "Coppelii". Przez długą, straszną chwilę nie mogłam sobie przypomnieć ani jednego kroku. A potem wszystko mi się przypomniało i powiedział, że bardzo ładnie! Że zrobiłam duże postępy!
Ostrogi od samego króla. Lecz nawet pomimo mojego odrętwienia wiedziałam, że jest coś, czego mi nie mówi.
- Powiedziałaś mi kiedyś, że nie przyjmuje się nowych tancerzy przed końcem sezonu?
Trzeźwieje w jednej chwili.
- Zwykle nie. Ale wyrzucili Caroline Olson. Opuszczała próby, nie przychodziła na przedstawienia i nie chciało jej się nawet przygotować roli. Ma straszne recenzje.
- Czytałam je.
Debora przygląda mi się uważnie.
- To chyba ego - mówi. - Caroline zawsze była niezłą cholerą. Nie biorą jej do Saratogi, Tina Patrochov i występujące u nas gościnnie tancerki dzielą między siebie jej role, a Jill Kerrigan ma tańczyć solówkę Tiny w "Śpiącej królewnie". W ten sposób zrobiło się miejsce w corps de ballet i wybrali mnie!
Wreszcie, po długim czasie zbieram się, żeby powiedzieć: "Gratulacje, kochanie".
- O której odlatuje twój samolot?
To pytanie, pozornie bez związku, każe mi wrócić do pakowania.
- Dzisiaj wieczorem, o siódmej.
- I nie będzie cię dziesięć dni. Będziesz się na pewno znakomicie bawić w Paryżu! Może kiedyś, kiedy zespół pojedzie na następne tournee, ja też pojadę z nimi!
Zakręciła się, i już jej nie było.
Usiadłam na łóżku. Kiedy Debora miała trzy lata koniecznie chciała przejechać się na wielbłądzie. Stało się to jej obsesją. Opowiadała o wielbłądach w przedszkolu, przy obiedzie, na dobranoc. Rysowała wielbłądy, niekształtne stwory z wielkim garbem. W St. Louis wielbłądów było raczej nie za wiele. "Nie zwracaj uwagi - mówili znajomi - dzieci szybko zapominają, przejdzie jej". Debora nie zapomniała. Nie przeszło jej. W tym właśnie czasie opuścił nas Pers, a mnie zżerały obawy samotnej matki. W końcu zapłaciłam znajomemu, żeby umieścił wielką wiązkę siana okrytą kocem na zapadniętym grzbiecie swego starego konia.
"Oto wielbłąd peruwiański" - oznajmiłam mojej trzylatce - "Bardzo rzadki gatunek. Możesz się na nim przejechać".
"To nie jest wielbłąd" - odpowiedziała Debora, pogardliwie rozdymając nozdrza. "To jest heffalunt!"
W zeszłym tygodniu przeczytałam w "Świecie", że zootechnicy stworzyli wielbłąda wyposażonego w trąbę słonia. Może podnosić nią ciężary do dwudziestu kilku kilogramów. Oczekuje się, że będzie to zwierzę użytkowe, do pracy na Saharze.
Zamknęłam walizkę.
*
Paryż w kwietniu był beznadziejnie szary i dżdżysty. Kramy z książkami i oprogramowaniem, stojące nad Sekwaną, chroniły się przed niepogodą pod elektronicznymi, lekko zamglonymi ekranami. Za tą zasłoną wyglądały trochę jak nędzne, pochylone nad rynsztokiem rudery.
Chimery z Notre Dame stały się w deszczu niemal bezcielesne, a wobec wielbłądów z trąbami straciły jakiekolwiek znaczenie.
Francuzi, jak zwykle, zmówili się, by dać odczuć Amerykanom, zwłaszcza tym, którzy posługiwali się szczątkowym francuskim, ich bezdenną głupotę i nieokrzesanie. Byłam niewłaściwie ubrana i niewłaściwie zachciewało mi się dużego śniadania. Zapodziała się gdzieś moja dziennikarska akredytacja.
Piąta Międzynarodowa Konferencja Biomodyfikacji Człowieka odbywała się w jednym z ogromnych hoteli w Neuilly, nieopodal eurodisneyowskiego "Genetycznego Ogrodu Zoologicznego". Nie mogłam się zdecydować, czy traktować sąsiedztwo jako próbę zapewnienia nam rozrywki czy wzbudzenia ironii. Trzystu naukowców i lekarzy, setka dziennikarzy i co najmniej drugie tyle przedstawicieli przemysłu wraz z osobami towarzyszącymi tłoczyło się w hotelu. Naukowcy wygłaszali referaty, a przedstawiciele producentów, głównie przemysłu biotechnicznego i farmaceutycznego, organizowali panele informacyjne. Od chwili kiedy, posługując się tymczasowym listem uwierzytelniającym, znalazłam się w hotelu, wyczułam napięcie. Ten jego specyficzny rodzaj, który reporterzy rozpoznają instynktownie. Działo się tutaj coś wielkiego. Wielkiego i nieprzyjemnego.
Z rozmów z dziennikarzami w barze dowiedziałam się, że wydarzeniem, którego nie wolno opuścić, miał być w czwartek wieczorem wspólny referat doktora Gerarda Taillebois z Instytutu Badawczego Pasteura i doktor Grety Erbland z firmy Steckel i Osterhoff. Takie połączenie wielkiej instytucji naukowej z przedsiębiorstwem biotechnicznym było popularne w Europie. Niekiedy, w wyniku dodania do tego jeszcze szpitala, powstawał triumwirat. Ręcznie dopisany aneks w programie wskazywał, że wystąpienie przeniesiono z Sali Napoleońskiej do Wielkiej Sali Balowej. Sprawdziłam to pomieszczenie. Wielkością przypominało hangar lotniczy. Pracownicy hotelu ustawwili hektarowy łan krzeseł.
Poprosiłam jakiegoś garsona, aby wskazał mi doktora Taillebois. Okazał się wysokim, łysym mężczyzną, trudno powiedzieć czy sześćdziesięcio- czy siedemdziesięcioletnim. Wyglądał jakby nie spał i nie jadł od wielu dni.
W środę wieczorem poszłam zobaczyć balet Opery Paryskiej. Mokry chodnik przed głównym wejściem lśnił jak czarna skóra. Sponsorzy w futrach byli obwieszeni klejnotami. Michael zafundował mi tę podróż dla tej właśnie gali. Mój pierwszy artykuł o balecie napisany dla "New York Now", pomimo że nijaki (a może właśnie dlatego), zdobył spore uznanie czytelników. Tego wieczoru słynny francuski zespół wraz z gościnie występującymi artystami Baletu Królewskiego i baletu Kirova tańczył jakąś składankę. Michael oczekiwał ode mnie pięciu tysięcy słów na ten temat.
Patrzyłam jak zmodyfikowani Brytyjczycy wykonują weselne pas de deux ze "Śpiącej królewny" ze słynnym "nurkowaniem". Oglądałam duńskich solistów w dwudziestowiecznych tańcach Georgesa Balanchine'a i francuskie baleriny we współczesnych układach ich fenomenalnego choreografa, Louisa Duforta. Zapierało dech w piersiach. W nowej choreografii, zwłaszcza tej układanej dla biologicznie zmodyfikowanych ciał, tancerze wykonywali figury, jakich żadne naturalne ciało w ogóle nie byłoby zdolne wykonać. I do tego robili to z prędkością błysku światła. Tancerze, jak lasery i sygnały świetlne, jak impulsy nerwowe, przepływali przez scenę, uruchamiając ośrodki rozkoszy w umysłach oczarowanej publiczności.
Wpatrywałam się z niedowierzaniem jak w jednym z pas de trois tancerz podniósł obie partnerki jednocześnie i, trzymając je bez wysiłku nad głową, obracał powoli przez całe sześćdziesiąt sekund. Nie była to zwykła, wciskające w fotel akrobatyka, lecz kulminacja tęsknego i lirycznego tańca, równie romantycznego, jak te w wielkich baletach dziewiętnastego wieku. Opuścił powoli tancerki na ziemię, gdzie obie rozpłynęły się w fouette of adage, jakby wcale nie miały kości.
W programie nie było ani jednej wzmianki o zastępstwie z powodu kontuzji. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałam przedstawienie Miejskiego Baletu Nowego Jorku bez zastępstw.
Podczas przerwy, mocno przygnębiona, poszłam do holu na kieliszek wina. Gęsty tłum rozsunął się na moment i nagle moim oczom ukazała się Anna Olson w królewskiej pozie, na swym inwalidzkim wózku, otoczona gwardią przyboczną. Obok, trzymając ją mocno za rękę, stała smukła, błękitnooka i czarnowłosa mała dziewczynka, pięcio-, może sześcioletnia, ubrana w wyjściową różową sukienkę i różowe rajstopy. Taka mogła być piętnaście lat temu Caroline Olson.
- Pani Olson... - zagadnęłam.
Spojrzała na mnie chłodno, nie rozpoznając.
- Jestem Susan Matthews. Spotkałyśmy się na przyjęciu na cześć Antona Privitery u Georgette Allen - skłamałam.
- Tak? - powiedziała, lecz widziałam, że szuka w pamięci. Moja suknia nie należała do tych, które widuje się na przyjęciach charytatywnych nowojorskich miliarderów. Nie dając jej szansy zbycia mnie, zaczęłam rozmowę.
- To musi być pani... - To nie mogła być wnuczka. Caroline, jedyne dziecko pani Olson, nie przerwała przecież baletowej kariery dla ciąży. Kto to był? Siostrzenica? Córka kuzynki? - ...podopieczna - dokończyłam.
- Je m'apelle Marguerite - przedstawiło się grzecznie dziecko. - Nous regardons le ballet.*
- Czy uczysz się tańczyć, Marguerite?
- Mais oui!** - odpowiedziała z oburzeniem, lecz w tym momencie Anna Olson dała znak i ochroniarze bez pardonu oddzielili mnie od nich obu.
* Nazywam się Marguerite. Oglądam balet.
** Ależ tak!
Pobiegłam na skraj holu, skąd udało mi się jeszcze raz rzucić okiem na małą Marguerite. Czekała cierpliwie aż wszyscy przejdą i będzie mogła zająć swe miejsce na widowni. Jej małe nóżki w różowych pantofelkach były ustawione w idealnej piątej pozycji baletowej.
W czwartek po południu pojechałam do Paryża wypożyczyć elektronicznego tłumacza na wieczorny wykład doktora Taillebois i doktor Erbland. Urządzenia tłumaczące zapewnione przez organizatorów dawno już zostały wynajęte. Ci, którzy wypożyczyli je na uroczystość otwarcia, w trosce, by niczego nie przeoczyć, po prostu ich nie oddali. Materiały z prezentacji doktora Taillebois i doktor Erbland miały być rozdane w wersjach francusko-, angielsko-, niemiecko-, hiszpańsko- i japońskojęzycznej, lecz dopiero po zakończeniu sesji. Ja zaś bałam się, że coś ważnego może mi umknąć.
Nie udało mi się znaleźć elektronicznego tłumacza firmy, do której miałabym zaufanie. Zdecydowałam się więc na człowieka o imieniu Jean-Paul z agencji o bardzo mocnych referencjach. Miał niecały metr pięćdziesiąt wzrostu, smutne, brązowe oczy i twarz pomarszczoną w zupełnie fantastyczne, jakby polodowcowe, bruzdy. Oświadczył, że był tłumaczem Charlesa de Gaulle'a w czasie kryzysu w Algierii. Uwierzyłam. Wyglądał, jakby był starszy od Pana Boga.
Jechaliśmy do Neuilly w deszczu. Zapytałam Jeana-Paula czy lubi balet.
- Nie - odparł bez namysłu. - Jak dla mnie, to zbyt śliska sztuka.
- Śliska?
- Nieprawdziwa. Dziewczęta są duchami zmarłych albo radosnymi wieśniaczkami, albo jeszcze czymś innym równie głupim. Nie są radosne. Poza tym te lżejsze od powietrza i zwiewne istoty opadają na scenę z łoskotem. - Uderzył dłonią w deskę rozdzielczą, aby zilustrować dokładnie swoje wrażenie. - Mężczyźni umierają z miłości do tych kobiet. Nikt nie umiera z miłości. Umiera się dla pieniędzy, z nienawiści, ale nie z miłości. O nie.
- Ale czy sztuka w ogóle nie jest złudzeniem?
Wzruszył ramionami.
- Nie każde złudzenie jest warte zachodu. A głupie, najmniej ze wszystkich. Chwiejne tancerki, ledwie utrzymujące równowagę na czubkach palców... co to, to nie.
- Francuskie tancerki mogą otwarcie poddawać się modyfikacji - zaczęłam ostrożnie. - Nie tak, jak w Stanach. Niektórym z nas wydaje się, że otwiera to przed sztuką nowe, wspaniałe możliwości. Jeśli nie artystyczne, to z pewnością techniczne.
Jean-Paul znowu wzruszył ramionami.
- Każdy kto ma pieniądze może się poddać biomodyfikacji. Biomodyfikacja, sama w sobie, nie robi na mnie wrażenia. Mój wnuk jest zmodyfikowany.
- A co robi?
Jean-Paul całym ciałem zwrócił się w moją stronę.
- Jest piłkarzem! Jednym z najlepszych na świecie! Gdyby interesował panią ten sport, znałaby pani jego nazwisko. Claude Despreaux. Piłka nożna! Oto złudzenie, które warto tworzyć!
Mówił o piłce dokładnie takim samym tonem, jakim Anton Privitera o balecie.
*
W czwartek wieczorem, tuż przed prezentacją, udało mi się w końcu zastać Deborę w domu. Jej twarz na ekranie wideofonu była wymizerowana i napięta.
- Co się stało?
- Nic, mamo. Jak tam w Paryżu?
- Mokro. Deboro, nie mówisz mi prawdy.
- Wszystko jest w porządku. Po prostu miałam dzisiaj bardzo ciężką próbę.
Od corps de ballet zazwyczaj nie wymaga się cudów. Zespół ma się wdzięcznie poruszać, tworząc tło dla solistów i głównych partii. Rzadko pozwala się, by coś odwróciło uwagę publiczności od maestrii głównych wykonawców.
- Złapałaś kontuzję? - zapytałam ostrożnie.
- Ależ skąd. Słuchaj, muszę już iść.
- Deboro...
- Czekają na mnie! - Ekran zgasł.
Kto na nią czeka? W Nowym Jorku była teraz pierwsza nad ranem.
Kiedy zadzwoniłam ponownie, nikt nie odebrał.
Poszłam do Wielkiej Sali Balowej. Jean-Paul trzymał nasze miejsca, dość kiepskie zresztą, od południa. Minęła godzina, a z rozpoczęciem prezentacji ciągle jeszcze zwlekano.
Wreszcie weszła kobieta ubrana w surowy kostium. Mówiła po niemiecku. Jean-Paul tłumaczył mi szeptem.
- Dobry wieczór. Jestem Katya Waggenschauser. Zanim rozpoczniemy, pragnę przekazać komunikat. Z żalem informuję, że doktor Taillebois nie wystąpi. Doktor Taillebois... On... - Nie kończąc, uciekła ze sceny.
Szmer na sali wzmógł się i zamienił w ogłuszający hałas.
Na scenę wszedł mężczyzna. Tłum uciszył się momentalnie. Jean-Paul tłumaczył z francuskiego.
- Jestem doktor Valois z Instytutu Pasteura. Za chwilę doktor Erbland rozpocznie prezentację. Ja natomiast z przykrością oznajmiam, że doktor Taillebois nie wystąpi. Zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Doktor Taillebois nie żyje.
Szmer wzmógł się i znowu przycichł. Słyszałam reporterów mówiących w sześciu językach do kamer i mikrofonów.
- Za kilka minut doktor Erbland przedstawi prace swoje i doktora Taillebois. Prosimy o jeszcze odrobinę cierpliwości.
W końcu, w długim i szczegółowym wprowadzeniu, ktoś przedstawił doktor Erbland, po czym ona sama weszła na scenę. Wysoka, chuda kobieta po sześćdziesiątce ukazała się nam blada i wzruszona. Otworzyła prezentację, podając, w jaki sposób rozmaite rodzaje biomodyfikacji różnią się od siebie celem, procedurą postępowania i mechanizmem biologicznym.
Większość modyfikacji przeprowadzano w organizmach dojrzałych, o zakończonym procesie wzrostu. W kilku przypadkach, zwykle mających na celu korektę wad dziedzicznych, modyfikację przeprowadzano u niemowląt.
Takie postępowanie, uważane zresztą za coś więcej niż tylko biomodyfikację, było zbliżone do inżynierii genetycznej, która tworzyła nowe rasy zwierząt. I tak u zwierząt, jak u ludzi, o czym nauka wiedziała od bardzo dawna, można było manipulować genami in vitro w przed-embrionalnym stadium rozwoju organizmu.
W sali zapanowała absolutna cisza. Praca in vitro, ciągnęła doktor Erbland, ze swej natury oferowała mniej wskazówek i gwarancji powodzenia. Genetyczna informacja zawierała wiele zakodowanych zbędności, co bardzo utrudniało określenie długofalowych zdarzeń. Mapa ludzkiego genomu, podstawa każdej embrionalnej ingerencji, była kompletna już od czterdziestu lat, lecz "kompletna" nie znaczyło "zrozumiała". Ciało zachowało wiele genetycznych cech, które badacze dopiero zaczynali pojmować. Kiedy rozpoczynano inżynierię embrionalną, jako wysoce eksperymentalne przedsięwzięcie, nikt nie przewidywał, że identyfikacja genetyczna okaże się taka nieustępliwa.
Nieustępliwa? Ani ja, ani najwyraźniej nikt na sali nie zrozumiał, co to znaczy. Słuchacze wstrzymali oddech.
Eksperymentalny charakter manipulacji embrionem ludzkim nie powstrzymał oczywiście doświadczeń, mówiła dalej doktor Erbland. Zanim, na mocy Konwencji Kopenhaskiej, uznano takie eksperymentowanie za nielegalne, wiele laboratoriów na świecie, przy współpracy ochotników, robiło postępy w tej dziedzinie nauki.
Wyłącznie ochotników, podkreślała doktor Erbland i powtórzyła to jeszcze trzy razy.
Byłam ciekawa, w jaki sposób embrion zgłaszał się na ochotnika.
U tych ochotniczych obiektów doświadczalnych przeprowadzano zmiany genetyczne tymi samymi metodami, którymi modyfikowano in vitro inne ssaki. Firma doktor Erbland wraz z Instytutem Badawczym Pasteura byli pionierami nowych technik. Przeszło trzydzieści już lat.
Trzydzieści lat. Przeszukując literaturę tematu, nie znalazłam żadnej wzmianki sięgającej tak daleko wstecz. W każdym razie nie wśród materiałów dostępnych w standardowej sieci wiadomości naukowych.
Jeżeli takim "przeprojektowanym" embrionom pozwolono dojrzeć jako płodom i narodzić się, to według prawa ich legalne zaistnienie nastąpiło tuż przed wejściem w życie Konwencji Kopenhaskiej. Tylko o kim mówiliśmy tutaj - o embrionach czy o ludziach?
Doktor Erbland wykonała dziwny gest. Uniosła obie ręce w górę, po czym pozwoliła im opaść. Wyglądało to prawie jak gest błagalny.
Czyżby przyznawała się publicznie do złamania międzynarodowego prawa? Dlaczego to robiła?
W ciągu tak długiego czasu, mówiła dalej, identyfikacja genetyczna zakodowana w "skaczących genach" na różne nie podejrzewane, a zbyteczne sposoby - ponownie dochodziła do głosu.
To właśnie zagadnienie stanowiło przedmiot badań jej i doktora Taillebois. Niestety, reakcja biologiczna organizmu, której nikt nie przewidział, była druzgocąca. Pierwszy rysunek ukazywał zmiany w podstawowym łańcuchu DNA w embrionie stworzonym dwadzieścia pięć lat wcześniej. Osobnik płci męskiej był...
Holograficzny obraz ukazał trójwymiarową, skomplikowaną mapę genów. Znajdujący się wśród słuchaczy naukowcy pochylili się w natężonym skupieniu. Nienaukowcy spoglądali jedni na drugich.
W miarę postępowania prezentacji, wspieranej rysunkami, formułami i hologramami map genetycznych, stało się jasne nawet dla mnie, co tak naprawdę mówiła doktor Erbland.
Europejscy genetycy rozpoczęli eksperymenty na embrionach trzydzieści lat temu i nigdy ich nie przerwali. Wbrew międzynarodowemu prawu, nie mając pojęcia o długofalowych konsekwencjach, dopuścili do tego, by niektóre z embrionów stały się ludźmi. A teraz skutki tamtych eksperymentów, jak stare rachunki, domagały się zapłaty. Ciała tych ludzi ulegały destrukcji na poziomie genetycznym.
Wyprodukowaliśmy biologicznie udoskonalonego raka w miejsce naturalnego, którego udało się pokonać.
Minęło trochę czasu, zanim zorientowałam się, że Jean-Paul przestał tłumaczyć. Siedział nieruchomy, jak kamienny posąg, a jego pomarszczona twarz wyciągnęła się w smutku.
Publiczność zapomniała, że znajduje się na konferencji naukowej.
- Ilu ludzi zostało zmodyfikowanych w stadium embrionalnym? - krzyczał ktoś po angielsku. - Proszę podać całkowitą liczbę. Na całym świecie!
Z gwaru, który nagle zapanował, wyłowiłam okrzyki w innych językach:
- A todos van a morir? *
- Les lois internationales... **
- Aber das Recht... ***
*Czy wszyscy umrą?
** Przepisy międzynarodowe
*** Ale prawo...
Wykład doktor Erbland zamienił się w długą, pełną pasji orację, najwyraźniej nie będącą częścią przygotowanego programu. Pochwyciłam słowo Recht powtórzone wielokrotnie: prawo. Przypomniałam sobie, że doktor Erbland pracowała dla komercyjnej firmy biotechnicznej, należącej w całości do jakiejś firmy farmaceutycznej.
Tej samej, w której akcjach Anna Olson ulokowała swą fortunę.
- Mój wnuk Claude - odezwał się cicho Jean-Paul - był jednym z tych embrionów. Powiedziano nam, że to bezpieczne...
Spojrzałam na złamanego żalem starca, lecz nie mogłam wykrzesać w sobie współczucia. Brzydziło mnie to. Uwielbiany wnuk... Rodzice Claude'a też wyrazili zgodę, zdali życie swego dziecka na los szczęścia. Po to, żeby stworzyć niepospolitego piłkarza. "Piłka nożna! Oto złudzenie, które warto tworzyć!"
Przypomniałam sobie słowa Anny Olson, które wypowiedziała w czasie demonstracji przy fontannie przed Centrum Lincolna. "Caroline miała dobrą passę. Jak na tancerkę".
Caroline Olson zwolniono, jak usłyszałam od Debory, ponieważ opuszczała próby i przedstawienia. "Times" nazwał jej ostatni występ parodią. Tymczasem jej ciało niszczyło siebie samo na poziomie genetycznym. Zmiany były niemożliwe do wyśledzenia przez bioskanowanie prowadzone w Miejskim Balecie, gdzie zakładano, że nowe wzory DNA porównuje się z oryginalnym, który jest nieusuwalny. U Caroline to właśnie oryginał nosił w sobie ukryty kod destrukcji. Od dwudziestu sześciu lat.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Najwyższa Baletowa Mamuśka zamieniła Caroline w baletnicę, której potrzebowała Anna Olson. Na tak długo, jak długo Caroline miała istnieć.
I wtedy stanęła mi przed oczami mała Marguerite, wyprężona w idealnej piątej pozycji baletowej.
Wstałam i zaczęłam przepychać się do wyjścia. Musiałam wydostać się z tej sali. Nikt prócz mnie nie wychodził. Doktor Erbland, poruszona i przestraszona, usiłowała odpowiadać na pytania wykrzykiwane w sześciu językach. Jakaś kobieta, obok której się przeciskałam, okładała pięściami swojego sąsiada. Pojawili się żandarmi, jakby wyczarowani z desek podłogi.
Eleganckie wydanie pełnego tekstu prezentacji doktora Taillebois leżało poukładane równiutko na stolikach w holu. Wzięłam egzemplarz w języku angielskim. Idąc do drzwi, usłyszałam jak jeden z żandarmów wyraźnie do kogoś powiedział:
- Tak, doktor Taillebois popełnił samobójstwo.
Nie chciałam zostawać w Paryżu ani godziny dłużej. W hotelu spakowałam rzeczy i pojechałam prosto na lotnisko Orly, by tam już zamienić bilet. W samolocie zmusiłam się do przeczytania referatu spółki Erbland-Taillebois.
Większa jego część była dla mnie niezrozumiała, a to co rozszyfrowałam - ohydne. Ciągle wracałam myślami do Marguerite w różowych, baletowych pantofelkach i Caroline potykającej się na scenie. Jeżeli mój brak współczucia dla Taillebois i Erbland był jakąś niedoskonałością we mnie, to trudno, niech już taka pozostanę.
Po raz pierwszy od czasu kiedy Debora wstąpiła do Amerykańskiej Szkoły Tańca - pomimo zachwycających występów w Operze Paryskiej - pomyślałam o Antonie Priviterze z szacunkiem.
*
Kiedy wylądowałam na lotnisku Kennedy'ego, prawie o północy, czekała na mnie wiadomość u elektronicznego portiera: Proszę natychmiast zadzwonić pod wskazany numer. Sprawa pilna i śmiertelnie ważna. Numer nie był mi znany.
Debora. Wypadek. Popędziłam do najbliższej budki telefonicznej. Numer nie należał do szpitala, lecz do biura adwokata.
- Pani Susan Matthews? Proszę zaczekać.
Na ekranie pokazała się twarz mężczyzny.
- Tu James Beecher. Jestem adwokatem Persa Andersa. Został zatrzymany bez możliwości zwolnienia za kaucją. Oczekuje na rozprawę. Zostawił pani bardzo ważną wiadomość. Brzmi ona...
- Rozprawa? O co jest oskarżony?
Uzmysłowiłam sobie, że chyba wiem. Dobrze skrojony garnitur prawnika, przeprowadzka do luksusowej dzielnicy. Pers pracował dla kogoś, a niewiele rzeczy potrafił robić.
- Zarzuca mu się handel narkotykami. Przestępstwo pierwszego stopnia. Wiadomość brzmi...
- Trawka, tak? Nie, to nie byłoby dla niego wystarczająco ekskluzywne - powiedziałam z goryczą. - Wirusy intrygi? Stymulacja ośrodków rozkoszy?
- Wiadomość brzmi: "Nie zaglądaj do kraterów na księżycu". To wszystko. - Ekran zgasł.
A ja mimo to nadal się w niego wpatrywałam. Kiedy Debora była mała, w tym krótkim mgnieniu czasu, milion lat temu, kiedy Pers i ja wychowywaliśmy ją razem, miała ukochaną zabawę. Chowała gdzieś ulubioną zabawkę i wołała: "Nie zaglądajcie do szafy!" albo "Nie zaglądajcie pod łóżko!", albo "Nie zaglądajcie do szuflady ze skarpetkami!" Zabawka znajdowała się zawsze tam, gdzie mieliśmy nie zaglądać. Kraterami na księżycu nazywała swój pokój, ale to było już dużo później, długo po tym, jak Pers nas opuścił, ale i przedtem nim Debora wyśledziła go w Nowym Jorku. Nie wiedziałam nawet, że on tę nazwę zna.
"Nie zaglądaj do kraterów na księżycu".
Poleciałam helikopterem, na koszt redakcji, prosto na lądowisko przy Centrum Lincolna. Pięć ostatnich przecznic przemknęłam biegiem, mijając automatyczne sklepy, które nigdy nie śpią i nocnych ludzi, którzy dopiero wstali.
Debory nie było w domu. Spodziewała się mnie z powrotem z Paryża dopiero jutro. Przewróciłam jej pokój do góry nogami i w starej torbie baletowej, rozpłaszczonej pod materacem - znalazłam. Niezbyt doświadczona kryminalistka z tej mojej Debory.
Proszek był różowawy, bez żadnego szczególnego zapachu. Było go mnóstwo. Nie miałam pojęcia, co to jest. Prawdopodobnie jakiś wyjątkowy specyfik, zrobiony według jakiejś niesamowitej recepty, dobrany do konkretnej funkcji mózgu. Jaki ojciec posłużyłby się własną córką jako posłańcem tego narkotyczno-genetycznego piekła?
Czy policja byłaby tu dotarła, gdybym wróciła dzień, godzinę później?
Wrzuciłam wszystko do klozetu łącznie z torbą, którą najpierw pokroiłam na malutkie kawałeczki. Następnie przeszukałam resztę mieszkania, po czym przeszukałam je jeszcze raz. Więcej prochów nie było. Nie znalazłam też pieniędzy.
Nie rozprowadzała towaru za darmo. Nie Debora. Pieniądze na coś musiała wydać.
"Zaproponowali mi miejsce w zespole! Powiedział, że bardzo ładnie! Że zrobiłam duże postępy!"
Zmusiłam się, żeby usiąść i pomyśleć. Była pierwsza nad ranem. Centrum Lincolna z pewnością jest zamknięte i opustoszałe. Debora może być w restauracji z innymi tancerkami. Może nocuje u koleżanki. Zaczęłam dzwonić do różnych uczennic AST. Wszystkie odpowiadały zaspane, że po wieczornym przedstawieniu Debora oświadczyła, że wraca do domu.
- Tak, proszę pani, trochę wydawała się spięta. - Ninette stłumiła ziewnięcie. Jej długie włosy opadały w nieładzie na ramiona. - Ale to dopiero jej drugi występ w prawdziwym przedstawieniu, więc sądziłam...
Nie miałam zamiaru słuchać jej przypuszczeń. Najwyraźniej byłam okropną, wścibską mamuśką.
No pewnie.
Odczekałam jeszcze godzinę. Debora nie wracała. Zamówiłam taksówkę i pojechałam na południową stronę Parku Centralnego do mieszkania Caroline Olson.
To musiała być Caroline. Musiała wiedzieć, że jest zmodyfikowana, no i widziałam ją przed jej klęską. Była całkowicie oddana baletowi. Zatracała się w tańcu w radosnej ekstazie. Może uważała, że pomagając innym tancerkom w nielegalnej modyfikacji, robi im przysługę i przynosi korzyść. Może rozróżniała - jak doktor Erbland - najbardziej destrukcyjny zabieg in vitro, któremu poddano ją samą, i biomodyfikację dorosłych.
A może nie kojarzyła nagłej degeneracji swojego organizmu z tym, że jej matka genetycznie poświęciła ją baletowi.
A może tak. Może doskonale zdawała sobie sprawę, że to właśnie jej błyskawiczna kariera teraz ją zabija. Może była tak chora i tak rozgoryczona, że chciała, by inni tancerze ginęli razem z nią. Skoro sama nie mogła przetańczyć w pełni całej swej kariery, więc im też nie pozwoli.
A może uważała, że kariera jest warta tej ceny. Życie krótkie, ale olśniewające. Wszystko dla sztuki. Większość tancerzy i tak kończyła karierę na wózkach inwalidzkich, tyle tylko, że kalectwo postępowało wolniej. Wielka Susanne Farrell skończyła z plastykowym stawem biodrowym i miednicą zniszczoną ustawicznym wykręcaniem. Miranda Mains przestała chodzić, zanim skończyła dwadzieścia osiem lat. Może Caroline Olson uważała, że balet jest wart każdego poświęcenia. Nawet życia.
Ale nie mojej Debory!
Na dobre pięć minut zawisłam na dzwonku systemu zabezpieczającego mieszkanie Caroline na dobre pięć minut. Nie było odpowiedzi. Wreszcie system odezwał się uprzejmie:
- Brak odpowiedzi z tej strony. Dalsze dzwonienie może zostać uznane za naruszenie prawa. Proszę odej