Joseph Conrad i Ford Madox Hueffer Przygoda Romance Przełożyła Agnieszka Glinczanka CZĘŚĆ PIERWSZA KAMIENIOŁOM I WYBRZEŻE ROZDZIAŁ PIERWSZY Dniowi wczorajszemu i dniowi dzisiejszemu powiadam uprzejmie: „Vaya usted can Dios.”* Cóż te dni dla mnie znaczą! Ale tamtego dawno minionego dnia mojej wielkiej przygody, gdy spomiędzy niebieskich i białych beli towarów w przyciemnionym składzie Don Ramona w Kingston ujrzałem otwierające się drzwi, a w nich postać starca o zmęczonej, pociągłej bladej twarzy — tamtego dnia nigdy nie zapomnę. Pamiętam chłodny zapaszek typowego sklepu w Indiach Zachodnich, trudny do opisania zapach wilgotnego mroku i miejscowych produktów: pieprzu, oliwy, świeżego cukru i młodego rumu; szkliste lśnienie ogromnych okularów Ramona, jego przenikliwe oczy w mahoniowej twarzy, podczas gdy za drzwiami wiodącymi w głąb domu rozlegało się stukanie czyjejś laski o kamienną posadzkę; trzask naciskanej klamki, strumień światła. Drzwi, pchnięte ze zniecierpliwieniem, uderzyły o jakieś beczki. Pamiętam grzechot rygli na owych drzwiach i wysoką postać, która się w nich pojawiła, z tabakierką w ręce. W tym kraju białych ubrań ów sędziwy Kastylijczyk w czerni był zjawiskiem, którego się nie zapomina. Czarna laska, której stuk słyszałem przed chwilą, zwisała na jedwabnym sznurze z ręki, której delikatny, pomarszczony przegub o błękitnych żyłach ginął w pianie koronkowych falban. Druga ręka zatrzymała się na chwilę w akcie niesienia szczypty tabaki do nozdrzy garbatego nosa, którego naciągnięta nad mostkiem skóra miała połysk starej kości słoniowej; łokieć przyciskał do boku trój—graniasty kapelusz; nogi — jedna zgięta, druga wysunięta nieco do tyłu; taka była postawa ojca Serafiny. Rozwarłszy gwałtownie drzwi, trwał nieruchomo, bez zamiaru wejścia, i wołał schrypłym, starczym głosem: — Se?or Ramon! Se?or Ramon! — a potem dwukrotnie, odwracając w tył głowę: — Serafino! Serafino! Wtedy po raz pierwszy ujrzałem Serafinę, wyglądającą zza ojcowskiego ramienia. Pamiętam jej twarz w owym dniu; oczy jej były szare — szarością czerni, nie błękitu. Przez moment patrzyły mi prosto w twarz, zamyślone, obojętne, a potem przeniosły się ku okularom starego Ramona. Spojrzenie to — pamiętajcie, byłem wówczas młody — wystarczyło, bym zaczął łamać sobie głowę, co te oczy myślą sobie o mnie; co mogły we mnie zobaczyć. — Ależ jest, jest tutaj twój se?or Ramon — powiedziała do ojca, jak by strofowała go za zniecierpliwienie, z jakim wołał. — Niedowidzisz, mój biedny ojczulku, otóż i on, twój Ramon. Ciepły blask światła padającego z tyłu ślizgał się po zaokrągleniu jej twarzy od ucha do podbródka, po czym ginął w cieniach czarnej koronki spływającej z włosów, które były ciemne, lecz nie całkiem czarne. Mówiła, jak gdyby słowa lgnęły jej do wargi, jak by musiała wypowiadać je delikatnie z obawy, by się w kruchości swej nie uszkodziły. Podniosła długą dłoń do białego kwiatu, który tkwił za jej uchem jak pióro kancelisty, i znikła. Ramon pośpieszył ku sędziwemu grandowi sztywnym krokiem wyrażającym niezmierne uszanowanie. Drzwi zatrzasnęły się z powrotem. Pozostałem sam. Niebieskie i białe bele towarów i wielkie czerwone dzbany z oliwą majaczyły w skąpym świetle sączącym się przez żaluzje z ulicy oblanej oślepiającym słońcem Jamajki. W chwilę potem drzwi otworzyły się znowu i wyszedł z nich do mnie młody mężczyzna: wysoki, smukły, o bardzo błyszczących, bardzo dużych czarnych oczach płonących w absolutnie bladej twarzy. Był to Carlos Riego. Takie więc jest moje wczoraj wielkiej przygody — wszystko bowiem, co zdarzyło się między owymi czasami a chwilą obecną, zatarło się lub uleciało mi z pamięci. A moim przedwczoraj był dzień, w którym jako dwudziestodwuletni chłopak stałem przyglądając się swemu odbiciu w wielkim lustrze, dzień, w którym opuściłem swój dom rodzinny w Kent i — zrządzeniem losu — pojechałem z Carlosem Riego na morze. Owego dnia kuzyn Rooksby zaręczył się z moją siostrą Weroniką, ja zaś cierpiałem na ostry atak zazdrości i smutku. Byłem chudy, jasnowłosy, miałem dobrą cerę, ogorzałą od wiatru i słońca, zdrowe zęby i piwne oczy. Dotychczasowe moje życie nie było bardzo szczęśliwe; żyłem, zamknięty w sobie, marząc o szerokim, niedostępnym mi świecie, który nęcił nieskończonymi możliwościami romantyki, przygody, miłości, być może i bogactwa. W mojej rodzinie liczyła się matka; ojciec się nie liczył. Była córką szkockiego hrabiego, który wielokrotnie doprowadzał swój majątek do ruiny. Był wynalazcą, twórcą niezwykłych projektów, matka moja zaś była ubogą pięknością wychowaną na farmie, gdzie mieszkaliśmy i teraz — ostatnim skrawku ziemi, jaki pozostał jej ojcu. Wyszła wreszcie za człowieka po swojemu zacnego; niezła partia: średniozamożny, bardzo miły, łatwo ulegający wpływom, dyletant i trochę marzyciel. Zabrał ją z sobą w huczny świat Regencji, gdzie sakiewka jego nie wytrzymała. Wtedy doszła do głosu matka i uparła się wracać na naszą farmę, którą otrzymała jako wiano. Inaczej trzeba by było wieść nędzną, niegodną egzystencję w Calais, w cieniu Brummela* i jemu podobnych. Ojciec mój zwykł przesiadywać całymi dniami przy kominku, od czasu do czasu zapisując w notatniku „pomysły”. Zdaje mi się, że pisał jakiś epicki poemat, i myślę, że był w jakiś jałowy sposób szczęśliwy. Miał rzadkie rude włosy, nieporządnie uczesane wobec braku osobistego służącego, błyszczący, delikatny, garbaty nos, niebieskie oczy o wąskich powiekach i twarz o barwie i gładkości czereśni–sercówki. Spędzał dni w głębokim fotelu z oparciem na głowę. Wszystkim rządziła matka, której twarz od ciągłego przebywania na dworze nabrała koloru przywiędłego czerwonego jabłka. Była to twarz matki—Rzymianki, groźna, o zaciśniętych ustach i brązowych oczach. Jakiej miary to była kobieta, możecie ocenić po parobkach, których zatrudniała na farmie. Byli to jeden w drugiego przemytnicy i rabusie — a jej to dogadzało. Poczciwy, tępawy, lekko pomylony typ wieśniaka nie mógł żyć pod jej rządami. Sąsiedzi twierdzili, że farma lady Mary Kemp jest wylęgarnią przestępstwa. Tak też zapewne było; trzech z naszych ludzi powieszono w Canterbury jednego dnia — za koniokradztwo i podpalenie… Taka więc była moja matka. Co do mnie, podlegałem jej, a że miałem ipewne aspiracje, dzieciństwo moje było dosyć gorzkie. W dodatku znałem innych, z którymi mogłem się porównywać. Po pierwsze, sir Ralf Rooksby — przystojny, wygadany, miły młody dziedzic z najbliższego sąsiedztwa, człowiek popularny we wszystkich środowiskach i od najmłodszych lat zakochany w mojej siostrze Weronice. Weronika była bardzo piękna, bardzo łagodna i bardzo dobra; wysoka, smukła, o białych spadzistych ramionach i długich białych rękach, o włosach barwy bursztynu i wystraszonych niebieskich oczach — dobrana para do Rooksby’ego. Rooksby miał też zagranicznych krewnych. Stryj, po którym odziedziczył Priory, poślubił był w czasie wojny hiszpańskiej pannę z domu Riego, Kastylijkę. Był w tym czasie jeńcem — i zdaje mi się, że umarł w Hiszpanii. Gdy Ralf odbywał wojaż po Europie,’poznał swoich hiszpańskich krewnych; opowiadał o nich — o tych Riegach — a Weronika powtarzała, co mówił, aż stali się dla mnie wcieleniem wielkiej Przygody, przygody dalekiego świata. Pewnego dnia, na krótko przed zaręczynami Ralfa i Weroniki, Hiszpanie ci zjawili się niespodziewanie. Było to, jak gdyby Przygoda zamajaczyła mi nagle kusząco tuż przed oczyma. Wielka Przygoda; nie macie pojęcia, czym była dla mnie rozmowa z Carlosem Riego. Rooksby zachował się nader życzliwie. Zaprosił mnie do Priory, gdzie poznałem dwie stare panny, jego kuzynki, które prowadziły mu dom. Tak, Ralf był uprzejmy, ale muszę przyznać, że nienawidziłem go za to i byłem trochę rad, kiedy i jemu przyszło pocierpieć od ukłuć zazdrości — zazdrości o Carlosa Riego. Carlos był ciemnowłosy i miał urok, którym zaćmiewał Ralfa w tym samym stopniu co Ralf mnie; przy tym Carlos widział daleko więcej świata niż Ralf. Miał cudzoziemskie poczucie humoru, któremu wiecznie był gotów poświęcać swoją osobistą godność. Rozśmieszało to Weronikę i sprowadzało zgryźliwy uśmieszek nawet na wargi mojej matki, Ralf owi natomiast przysparzało przykrych chwil. Przyczyny, które sprowadziły go w nasze strony, były trochę tajemnicze. Kiedy Ralfa brała złość na hiszpańskiego krewniaka, zaklinał się, że Carlos poderżnął komuś gardło lub ukradł sakiewkę. Kiedy indziej mawiał, że chodziło o sprawę polityczną. W końcu jednak Carlos mógł korzystać z gościnności Priory oraz z tytułu hrabiowskiego, gdy podobało mu się go używać. Przywiózł ze sobą niskiego, brzuchatego i brodatego towarzysza, pólprzyjaciela, półsługę, który twierdził, że służył w hiszpańskich kontyngentach Napoleona; miał zwyczaj walić się w pierś drewnianą ręką (stracił był własną w jakiejś szarży kawaleryjskiej) i wykrzykiwać: „Ja, Tomas Castro!…” — Pochodził z Andaluzji. Jeśli chodzi o mnie, to kiedy minął pierwszy szok spowodowany jego obcością, zacząłem uwielbiać Carlosa, Weronika zaś lubiła go i śmiała się z niego, aż pewnego dnia pożegnał się i odjechał londyńskim gościńcem, a za nim jego Tomas Castro. Z całej duszy tęskniłem do tego, by wyruszyć z nim razem w wielki świat, który rozciągał się tajemniczo u podnóża naszych wzgórz. Musicie pamiętać, że o tym wielkim świecie nie wiedziałem nic zgoła. Nigdy nie ruszałem się z naszej farmy dalej niż do szkoły w Canterbury albo na jarmark do Hythe lub Romney. Farma nasza leżała przytulona do stóp stromych, burych wzgórz, tuż obok rzymskiego traktu do Canterbury — nazywaliśmy go Kamienną Drogą albo po prostu Drogą. Majętność Ralfa znajdowała się po drugiej stronie Drogi, a pasterze na wzgórzach widywali po nocach dawno zmarłego Rooksby’ego — zwał się sir Peter — jak przejeżdżał konno Drogą koło kamieniołomu, trzymając głowę pod pachą. Nie zdaje mi się, bym w niego wierzył, ale wierzyłem w przemytników, którzy dzielili z tym straszliwym widmem panowanie nad gościńcem. Dziś już nikt nie umie wyobrazić sobie wpływu, jaki przemytnicy ci wywierali wtedy na życie okolicy. Byli potęgą, przed którą wszystko inne chyliło czoła. Nawiedzali okolicę wielkimi bandami i nie znosili żadnego wtrącania się do swoich spraw. Niedawno przedtem pobili regularne wojsko w formalnej bitwie na Trzęsawisku i pamiętam, że w sam dzień mego odjazdu nie mogliśmy zwozić zboża, bo przemytnicy uprzedzili nas, że wieczorem potrzebne im będą nasze konie. Byli potęgą w tych stronach, gdzie i bez nich — Bóg świadkiem! — dosyć było gwałtu. Nasze położenie przy owej Drodze wtrącało nas w samo sedno tego wszystkiego. O zmierzchu zamykaliśmy drzwi, spuszczali rolety i zasiadali przy kominku wiedząc doskonale, co się dzieje na dworze. W ciemności rozlegały się przeciągłe gwizdki, a gdy znajdowaliśmy po stodołach kryjących się ludzi, udawaliśmy, że ich nie widzimy — tak było bezpieczniej. Przemytnicy — Wolni Kupcy, jak sami siebie nazywali — zorganizowani byli równie dobrze dla dopomagania złoczyńcom do ucieczki z kraju, jak dla szmuglowania towarów do kraju; tak więc bywało, że w słomie naszej chowali się przez cały dzień fałszerze i oszuści, mordercy i francuscy szpiedzy — wszelkiego rodzaju przestępcy — w oczekiwaniu na gwizdek, który o zmroku rozlegnie się na Drodze. Dla mnie, narodzonego wraz z moim stuleciem, rzeczy te nie były żadną tajemnicą; ale matka zabraniała mi mieszać się do nich. Przypuszczam, że sama wiedziała dużo — podobnie jak całe miejscowe ziemiaństwo. Ralf zaś, chociaż poniekąd należał do nowej szkoły i chełpił się nieraz, że gdyby się o to do niego zwrócono, wydałby nakaz aresztowania każdego Wolnego Kupca, w rzeczywistości nigdy, a przynajmniej przez długie lata o tym nie wiedział. Carlos, hiszpański krewniak Rooksby’ego, przyjechał tedy i (odjechał, a ja zazdrościłem mu tego odjazdu w nimbie tajemniczości ku jakimś dalekim, zuchwałym przygodom — może tam, w Hiszpanii, gdzie trwała wojna i bunt. Wkrótce potem Rooksby oświadczył się o rękę. Weroniki i został przyjęty — przez matkę. Weronika chodziła z uszczęśliwioną miną. To także wytrącało mnie z równowagi. Zdało mi się niesprawiedliwością, że ona miała wyjechać w wielki świat — do Bath, do Brighton, zobaczyć Księcia Regenta i wielkie boje na Hounslow Heath — podczas gdy ja miałem pozostać na zawsze farmerskim chłopcem. Owego popołudnia byłem w pokoju na górze, przyglądałem się swemu odbiciu w wysokim lustrze i z przygnębieniem zastanawiałem się, czemu wyglądam na takiego wiejskiego niezgułę. Nagle z parteru zawołał na mnie głos Rooksby’ego: — Hej, John, John Kemp! Zejdź na dół, mówię! Odskoczyłem od lustra, jakby przyłapany na akcie szaleństwa. Rocksby stał w drzwiach wejściowych u stóp wąskich schodów i uderzał się po nodze szpicrutą. Oświadczył, że chce ze mną pomówić, wyszedłem więc za nim przez podwórze na nieubitą drogę biegnącą pod górę ku zachodowi. Wieczór zapadał z wolna i smętnie; w sfałdowaniach posępnych wzgórz było już ciemno. Minęliśmy narożnik sadu. — Wiem, co masz mi do powiedzenia — rzekłem. — Żenisz się z Weroniką. Cóż, moje błogosławieństwo nie jest ci potrzebne. Niektórzy w czepku się rodzą. A ja… spójrz na mnie! Ralf szedł z głową spuszczoną. — Niech to licho porwie! — mówiłem dalej. — Ucieknę na morze! Mówię ci, ja tu gniję — gniję! Ot, co! Słuchaj, Ralf, powiedz mi, gdzie szukać Carlosa.. — złapałem go za ramię. — Pojadę za nim. On by mi pokazał trochę życia. Powiedział mi to. Ralf wciąż trwał pogrążony w jakimś ponurym zapamiętaniu, podczas gdy ja męczyłem go nadal o adres Carlosa. — Carlos jest jedyną żywą duszą, jaką znam w promieniu dalszym niż o pięć mil stąd. Poza tym ma przyjaciół w Indiach Zachodnich. Tam właśnie chcę jechać, a on mógłby mnie tam urządzić. Pamiętasz, co mówił Tomas Castro… Rooksby zatrzymał się raptownie i zaczął wściekle Okładać się szpicrutą po nogach. — Do diabła z Carlosem i z jego Castrem także. Wpakują mnie za kratki, jeden z drugim. Są obaj w mojej czerwonej stodole, jeśli chcesz wiedzieć, gdzie ich szukać… Ruszył spiesznie pod górę, a ja zostałem, zapatrzony za nim, z zadartą głową. Gdy go dogoniłem, klął — jak klęło się w tamtych czasach — i tupał nogą na środku drogi. — Powiadam ci — wybuchnął — to najpaskudniejsza w świecie historia! Ten Castro, ze swoją Kubą, to po prostu przeklęty rabuś morski… a Carlos też nie lepszy. Jadą do Liverpoolu starać się o przejazd na Jamajkę i popatrz, co z tego wychodzi! Okazuje się, że w liverpoolskich dokach, o zmroku, spotkali jakiegoś podstarzałego sknerę dopiero co przybyłego z Indii Zachodnich, który przed drzwiami kantoru pewnego agenta żeglugowego pyta ich o godzinę. Castro wyciąga zegarek, a tamten rzuca się na niego klnąc się, że to jego własność, zrabowana mu przez jakichś korsarzy przed laty, kiedy płynął w tamtą stronę. Z kantoru wychodzi drugi i przysięga, że Castro należał do korsarskiej załogi. Twierdzi, że sam był kapitanem ograbionego statku. Potem — w pustym ciemnym zaułku wśród lin i beli towarów — doszło jakoby do bójki na noże, która skończyła się ucieczką do Londynu, a stamtąd do czerwonej stodoły Rooksby’ego; za nimi szalała pogoń. — Pomyśl tylko — mówił Rooksby — jestem przecież sędzią i… ach, ta nieczysta robota doprowadza mnie do szaleństwa! Szykuje się paskudna sprawa z Wolnymi Kupcami — gwizdek ma się rozlec po zmroku przy kamieniołomie. Właśnie tej nocy, a ja sędzią… i już tak jakby żonatym! Przyglądałem mu się ciekawie w półmroku; wysoki kołnierz płaszcza prawie zasłaniał mu twarz, a kapelusz miał nasunięty na oczy. Rzecz wydawała mi się niewiarygodna. Oto przygoda; a tymczasem ze zdumieniem widziałem, że Rooksby’ego wprowadza ona w stan żałosnej rozterki. — Ależ, Ralfie — powiedziałem — ja bym pomógł Carlosowi. — Ach, ty! — odrzekł rozgoryczony. — Ty masz ochotę sam pakować głowę w stryczek; do tego się to sprowadza. Przecież mógłbym być zmuszony uciekać z kraju. Ci w czerwonych mundurach myszkują po wszystkich chatach przy ashfordzkim trakcie. — Znów ruszył naprzód wielkimi krokami. Po zboczu wzgórza spływało z wolna pasmo mgły. — Nie mogę wydać własnego kuzyna. Oczywiście, można by go cichcem wywieźć z kraju. Ale wtedy i ja musiałbym jechać za morze, na rok albo i więcej. A przecież… Zdawał się bliski rwania sobie włosów z głowy, a wtedy ja powiedziałem swoje. Musiałem go jednak trochę przekonywać i namawiać, mimo Weroniki. Stanęło wreszcie na tym, że za pół godziny mam spotkać się z Carlosem Riego i Castrem w małym lasku świerkowym nad kamieniołomem. Wszystko, co miałem zrobić, to zagwizdać trzy takty Lillibulero jako sygnał. Umówiono już łączność z Wolnymi Kupcami na gościńcu przy kamieniołomie; tej nocy mieli oni jechać na robotę, jak o tym dobrze wiedzieliśmy obydwaj. Zjeżdżali pełną siłą do Canterbury na Trzęsawisko. Kosztowało to Ralfa ładny grosz, ale raz znalazłszy się w rękach przemytników, jego kuzyn i Castro będą bezpieczni przed pościgiem; trzeba by oddziału konnicy, aby ich ująć. Trudność leżała w tym, że ostatnio przemytnicy się zdemoralizowali. Chodziły o tym brzydkie słuchy; istniało niebezpieczeństwo, że Castro i Carlos, jeśli nikt się nimi nie zaopiekuje, mogą zakończyć żywot na jakiejś grobli na Trzęsawisku. Pożądane było, by ktoś dobrze znany w naszych stronach odprowadził ich na wybrzeże. Stamtąd łódka miała ich wywieźć na zatokę, gdzie statek płynący do Indii Zachodnich miał ich wziąć na pokład. Gdyby Ralf nie bał się o swoją głowę, która zyskała na wartości, odkąd zawrócił ją sobie Weroniką, byłby eskortował kuzyna. Tak, jak było —igrał niepewnie z myślą, że mógłby mi pozwolić zastąpić się w tej misji. Na koniec zdecydował się; a dla mnie rozpoczęła się długotrwała przygoda. ROZDZIAŁ DRUGI Między zachodem słońca a wzejściem księżyca szedłem potykając się w paprociach małego lasku, wyrastającego niby kępka włosów nad wielkim białym czołem kamieniołomu. Tu, wśród drzew, było zupełnie ciemno. Obszedłem lasek dokoła, gwiżdżąc po cichu swoje trzy takty Lillibulero. Potem zagłębiłem się w gęstwinę. Paprocie pod moimi nogami szeleściły i szeleściły. Stanąłem. Wąski pasek światła ciągnął się na widnokręgu przede mną, prawie bezbarwny. Przecinały go wielokrotnie cienkie pnie świerków, niewiele grubsze niż laski. Dziki gołąb zerwał się nagle z trzaskiem i poleciał, uderzając skrzydłami o gałęzie. Puls mój łomotał rozkosznie — serce także. Była to niby zabawa w chowanego, a przecież — na koniec — było to życie. Wszystko dokoła umilkło znowu i zacząłem myśleć, że przegapiłem umówioną porę. Daleko w dali, na równinie, pies szczekał nieprzerwanie. Postąpiłem parę kroków naprzód i zagwizdałem. Blask przygody zaczął przygasać. Nie było widać nic — tylko trochę tajemniczego światła na pniach drzew. Ruszyłem znowu, kierując się z powrotem ku drodze. Zdało mi się, że na tle mdłej światłości dostrzegam nisko wśród skłębionych paproci zarys kapelusza jakiegoś mężczyzny. Szepnąłem głośno: — Carlosie! Carlosie! Przez chwilę rozlegały się chrypliwe szepty; potem nagły stłumiony odgłos. Smuga jaskrawego żółtego światła uderzyła z ziemi w moje oślepione oczy. Jakiś człowiek skoczył na mnie i gwałtownie wsunął mi pod kołnierz coś zimnego i chropowatego. Światło W dalszym ciągu świeciło mi prosto w oczy; przesunęło się ku górze i zabłysło na czerwonym kabacie upstrzonym złoconymi guzami. Byłem aresztowany… W imieniu króla… Była to najbardziej nieoczekiwana katastrofa. Czyjaś ręka złapała mnie za gardło. — Nie waż się nawet pisnąć, mości Castro — czyjś głos szepnął mi do ucha. Światło latarni nagle zgasło i posłyszałem szepty: — Wydostań go na drogę… Ja wezmę się za tego drugiego… Uważa] na jego nóż. Czułem się w ich rękach jak złapany królik. Jeden z nich ujął w garść mój kołnierz i wypchnął mnie na ubitą drogę. Stoczyliśmy się po skarpie, ale on był na wierzchu. Zdało mi się to wszystko jakimś ohydnym epizodem, zdradzieckim figlem spłatanym mi przez los. Takie paskudne przypadki nie powinny mi się były przydarzyć, ale gorąca, twarda jak rzemień dłoń tego człowieka na mojej szyi była jakby przedsmakiem tamtej, straszniejszej obroży. Bałem się — okropnie się bałem owej tajemniczej potęgi praw, którą ci ludzie reprezentowali, i żaden sposób ratunku nie przychodził mi do głowy. Staliśmy w mroku na drodze biegnącej w niskim wykopie o ukośnych ścianach. Wodniste światło zapowiadające wschód księżyca padało z góry na przeciwległą skarpę. Staliśmy w zupełnej ciszy. — Jeżeli drgniesz bodaj na włos — powiedział z zimną krwią mój prześladowca — wyduszę ci krew z gardzieli jak sok ze zgniłej pomarańczy. Zachowywał się ze spokojem człowieka mającego do czynienia z codziennym wydarzeniem; a przecież wydarzenie było — powinno było być — niesłychanie doniosłe. Czekaliśmy w milczeniu całą wieczność, tak jak się czeka, by zając pomknął z krzaków przed nagonką. Z dala, od stóp długiego wzgórza, nadleciał cichy odgłos kopyt końskich — jak bicie serca, odzywający się w regularnych odstępach czasu: głuche uderzenia o murawę i cichy szczęk żelastwa. Zdawał się zamierać nie słyszany przez stojącego obok mnie żandarma. Niebawem rozległ się trzask krótkich świerkowych gałęzi, szelest i ochrypły szept z góry: — Tamten zwiał, Thoms. Tego masz? Trzymasz go dobrze? — Trzymam, wszystko w porządku. Człowiek z góry zeskoczył na drogę — niezgrabna postać, owinięta w pelerynę. Zwrócił na mnie latarnię, której żółte światło boleśnie raziło mi oczy. — Co! To jest ten młody — mruknął po chwili. — Przeczytaj nakaz, Thoms. Mój strażnik sięgnął niezgrabnie do kieszeni, wyciągnął arkusz papieru i pochylił się do światła. Nagle przerwał czytanie i podniósł na mnie wzrok. — To nie jest… panie Lillywhite, widzi mi się, że to nie żaden Hiszpaniec. Znów nadleciał z wiatrem chrzęst wędzideł i strzemion. — Co mi tu opowiadasz, Thoms — powiedział ostro człowiek z latarnią. — Jeżeli to nie jest Riego albo tamten drugi, to niech mnie… Zacząłem się budzić z otępienia. — Nazywam się John Kemp — powiedziałem. Tamten chrząknął. — Spiesz się, Thoms. — Ale, panie Lillywhite — przekładał mu Thoms — on nie mówi jak zagranicznik. Niech zdechnę, jeżeli tak jest! A do tego nie jesteśmy w życzliwej okolicy, wie pan o tym. Nie możemy sobie pozwolić na rozdrażnianie tutejszej szlachty! Zebrałem się na odwagę. — Jeszcze trochę, a doczekacie się, że wam łby po—ukręcają — rzekłem. — Posłuchajcie tylko! Zbliżające się konie zjechały z murawy na ubitą drogę; kroki jednego, potem drugiego rozbrzmiały u stóp pogrążonego w ciszy wzgórza. Po tym poznałem, że to jadą Wolni Kupcy; z wyjątkiem bowiem tych odcinków, gdzie droga biegła w wykopie, trzy—maili się zawsze, niby artykułu wiary, miękkich przydrożnych trawników. Żandarmi jęli się naradzać. Cień zwany Thomsem był za ucieczką na przełaj, lecz Lillywhite z racji budowy swego ciała nie nadawał się do szybkiego ruchu. Poza tym nie znał terenu i uważał opowieści o Wolnych Kupcach za bajeczki dla niegrzecznych dzieci. — Nigdy w życiu nie ważą się nas tknąć — mruknął pod nosem. — Mamy nakaz aresztowania… w imieniu króla… — Bez celu posyłał w górę drogi snop światła ze swej latarni. — A poza tym — zaczął znowu — mamy tu tego obwiesia. Jeżeli nie jest Hiszpanem, to w każdym razie wszystko o nich wie. Słyszałem go. Może on i nazywa się Kemp, ale tam na górze mówił po hiszpańsku… i zawsze coś mamy za naszą fatygę. Będzie dyndał, założę się o… Daleko nad nami rozległ się okrzyk, potem zmieszany gwar głosów. Księżyc wstawał, brzegi chmur nad wykopem zalśniły nagle srebrem. Jakiś jeździec, zakutany w pelerynę po uszy, kłusował ostrożnie w naszą stronę. — Co się tu dzieje? — zawołał z odległości jakichś dziesięciu jardów. — Po co błyskacie tym światłem? Coś nie w porządku tam w dole? Żandarmi zachowali milczenie; usłyszeliśmy szczęk odwodzonego kurka pistoletu. — W imieniu króla — krzyknął Lillywhite — zsiądźcie z konia i pomóżcie! Mamy tu więźnia. Jeździec gwizdnął niedowierzająco, po czym jął wołać: „Halo! Halo–o–o!” — Jego głos niósł się żałośliwie pod górę. Ozwało się ciche echo — Halo! Ha–lo–o–o! — a potem liczne głosy. Koń stał ze spuszczonym łbem, a człowiek obrócił się w siodle. — Żandarmi! — krzyknął — hycle z Bow Street! Chodźcie, chodźcie tu, chłopcy! Przypieczemy ich… Żandarmi! Żandarmi! Uszu naszych dobiegł odgłos kłusujących ciężkich koni. — Wpadliśmy — mruknął Lillywhite. — Niech diabli porwą to hrabstwo Kent. Thoms ani na chwilę nie puścił mojego kołnierza. Na zboczu wzgórza ukazały się na tle białego nieba sylwetki ludzi i koni — bezładna mieszanina złowrogich kształtów. — Nie świećcie na mnie tą latarnią — powiedział jeździec. — Nie widzicie, że straszycie mi konia? Jazda, chłopcy, otoczyć ich… Wielkie koniska otoczyły nas nieregularnym półkolem; mężczyźni staczali się z nich niezdarnie, jak worki ze zbożem. Ktoś pochwycił latarnię i zaświecił nam w oczy; rozległ się podniecony gwar. Posłyszałem moje nazwisko. — Tak, jestem Kemp… John Kemp! — zawołałem. — Swój. — Diabli z takim swoim! — odkrzyknął jakiś głos.— Co tu robisz z żandarmami? Rozgwar trwał nadal — czterdzieści czy pięćdziesiąt głosów. Żandarmów obezwładniono; kilka rąk schwyciło i mnie. Wśród hałasu nikt nie słyszał moich słów; czyjaś pięść rąbnęła mnie w policzek. — Na stryczek z nimi! — ktoś wrzasnął. — Powiesili mi siostrzeńca! Na stryczek wszystkich trzech. Matka tego Kempa to diablica. Donosiciel z niego. Na gałąź ich! Powalono mnie na klęczki, pchnięto do przodu, a na koniec pozostawiono własnemu losowi, by rzucić się z kolei na Lillywhite’a. Obiłem się o wielkiego, spokojnego gospodarskiego konia. Szamotanina nie ustawała; jakiś władczy głos krzyknął: — Cicho być, głupcy! Cicho!… — ktoś inny zawołał: — Słuchajcie, co mówi Jack Rangsley. Słuchajcie go! Zrobiło się cicho. Ujrzałem, jak czyjaś ręka zapala od latarni pochodnię, i nagle w migotliwym świetle ukazał się tłum twarzy, kłębowisko nóg i rąk, końskie łby i nieruchome drzewa w górze. — Nie daj im mnie powiesić, Jacek Rangsley — za—łkałem. — Wiesz, że nie jestem żaden donosiciel. Nie daj im mnie powiesić, Jack. Podjechał do mnie i złapał mnie za kołnierz. — Cicho bądź — powiedział szorstko. Rozpoczął przemówienie, w którym rzucał gromy na żandarmów. Postawił wniosek, by związać nam nogi i powiesić za czubki palców nad krawędzią kamieniołomu. Rozległ się gwar przytakiwań i sprzeciwów; po chwili jednak w tłumie zapanowała jednomyślność. Rangsley ześliznął się z konia. — Zawiązać im oczy, chłopcy — zawołał, po czym zrobił raptowny półobrót. — Nie broń się — szepnął mi do ucha; na powiekach poczułem chłód jego jedwabnej chustki. Czułem też, jak czyjeś ręce pośpiesznie zawiązują mi węzeł na potylicy. — Nic ci nie będzie — powiedział znowu. Gwar przycichł nagle. — No, chłopcy, dawać ich tu. Znajomy głos dobitnie wypowiedział ich hasło: „Tabaka lada jaka”‘ — a potem: — „Co się tu dzieje?” Ktoś inny odezwał się w odpowiedzi: — To Rooksby, to sir Ralf. Znajomy głos przerwał mu ostro: — No, bez nazwisk. Ja tam nie mam ochoty wisieć. Ręka prowadzącego mnie puściła moje ramię; pochód przystanął. Przez chwilę słyszałem szepty, potem jakiś nowy głos krzyknął: — Rozebrać ich do koszuli. Rozebrać. O, to, to. — Posłyszałem jęki i okrzyk: — Przecież nas nie zamordujecie! — Na to ktoś przeciągle, przez nos: — Oo, i o–owszem. — Ktoś inny, Rangsley, zdaje mi się, zawołał: — Dawajcie ich. Tędy teraz. Po chwilowym zamieszaniu wydało mi się, że wychodzimy z tłumu na bardzo nierówną, prowadzącą w dół ścieżkę. Rangsley krzyknął: — No, teraz reszta odjazd, dosyć nas tu jest — po czyni rozległ się znowu odgłos kopyt ciężkich koni. Tymczasem zatrzymaliśmy się i Rangsley tuz koło mnie zawołał ostro: — No, żandarmi — i ty. Johnie Kemp — otóż i jesteście na brzegu wieczności, nad krawędzią starego kamieniołomu. Jest tu przepaść na sto stóp. Zwiążemy wam nogi i powiesimy was za palce u rąk. Jeżeli wytrzymacie dość długo, zdążycie polecić dusze Bogu. Żywo, chłopcy! Jeden z żandarmów zaczął krzyczeć: — Zadyndacie za to, wy… — Co do mnie, byłem jak we śnie. — Jack — rzekłem — Jack, ty przecież nie… — Och, wszystko w porządku — szepnął głos. — Cicho teraz! Wszystko w porządku, mówię. Głos oddalił się trochę od mego ucha i zawołał donośnie: — No, dalej tam, szykujcie ich. Kiedy powiem „trzy”… Usłyszałem jęki i przekleństwa i zacząłem wołać pomocy. Głos mój powracał rozpaczliwym echem. Raptem ktoś odciągnął mnie w tył i zerwał mi z oczu opaskę. — Chodź — rzekł Rangsley prowadząc mnie dość łagodnie ku drodze, która była jakieś pięć kroków za nami. — To wszystko żart — warknął. — Dosyć przykry dla tych tam hyclów. Słuchaj tylko, jak jęczą. Tam nie ma i dwóch stóp wysokości. Zrobiliśmy parę kroków drogą; żałosne głosy żandarmów wołające o pomoc dobiegały wyraźnie do moich uszu. — Wy… oni… nie zamordują ich? — spytałem. — Nie, nie — odpowiedział. — Nie możemy sobie na to pozwolić. Szkoda; ale byłoby nam potem za gorąco. Zaczęliśmy schodzić ze Wzgórza. Z kamieniołomu czyjś głos wrzasnął: — Ratunku! ratunku! Na miłość boską, ja nie mogę… Rozległo się charczenie i odgłos upadku; potem te same dźwięki powtórzyły się raz jeszcze. — To ich nauczy — powiedział Rangsley ze złością. — Chodź, oni tylko stoczyli się ze skarpy. Wcale nie byli nad kamieniołomem. Wszystko jest w porządku. Przysięgam. I rzeczywiście, takie to były okrutne żarty przemytników. Każdego niepożądanego osobnika w rodzaju tych żandarmów, którego zamordowanie wręcz narobiłoby zbyt wielkiego szumu, wieszali za ręce na brzegu niskiej skarpy i zapewniali go, że czepia się krawędzi Skały Shakespeare’a czy jakiejś innej stu—stopowej przepaści. Nieszczęśnicy, póki nie obsunęły im się palce, cierpieli wszystkie męki konania i z reguły nigdy więcej nie pokazywali się w naszych stronach. ROZDZIAŁ TRZECI Zmienił się duch epoki; wszystko zmieniło się tak gruntownie, że trudno wprost uwierzyć, iż było się kiedyś tak zupełnie innym. Ja jednak pamiętam dotychczas, jak w owej chwili zapoznałem się z własnym sercem — czymś, co skakało i tłukło się w mojej piersi, wywołując lekkie uczucie mdłości. Pozostałe szczegóły uszły mi z pamięci. Jack Rangsdey był wysokim, kościstym, chudym mężczyzną; coś złowrogiego kryło się w układzie fałdów jego peleryny, a sposób, w jaki stawiał na ziemi obcasy zbrojne w ostrogi, mówił o zuchwałej odwadze. Był synem dawnego dziedzica z tych stron. Stary Rangsley był niegdyś przywódcą ostatnich Owlerów — arystokracji przemytników trudniących się wywozem — i Jack obniżył nieco swą rangę stając na czele przemytników—importerów. Był jednakże dość twardy, despotyczny i odważny, by sprawić, że Wolne Kupiectwo utrzymało się w naszych stronach przy życiu jeszcze wtedy, gdy już od dawna było anachronizmem. Skończył na szubienicy, oczywiście, ale stało się to znacznie później. — Dałbym dolara, żeby wiedzieć, co się teraz dzieje we łbach tych żandarmów — rzekł Rangsley wskazując za siebie szpicrutą. Zaśmiał się wesoło. Wielkie białe lico kamieniołomu jaśniało blado w świetle księżyca; ciemnoczerwone ognie wapienników płonęły u podstawy, wysyłając w górę kłęby ciężkiego, krwawego dymu. — Z pewnością myślą, że spadli prosto do piekła. — Będziesz musiał wiać z kraju, John — dodał nagle — na pewno doskonale zakonotowali sobie twoje nazwisko. Zrobiłem dla ciebie, co tylko mogłem. — Umyślnie kazał mnie tak związać na oczach żandarmów, aby odwrócić ode mnie ich podejrzenia. W tym samym celu udawał, że zamierza mnie zamordować. Nie sądził jednak, by dali się nabrać. — Do rana wydane będą przeciwko tobie nakazy aresztowania, jeśli tamci zdołają ochłonąć ze strachu. Ale coś ty robił w całym tym interesie? Ci dwaj Hiszpanie leżeli ukryci w paprociach i przyglądali się, a ty raptem, niezgrabiaszu, pakujesz się w kabałę. Gdyby nie Rooksby, mogłeś być… Hej, tam! — przerwał sobie. Z czarnych cieni kępy przydrożnych więzów przyszła odpowiedź. Dostrzegłem kształty trzech czy czterech koni stojących łeb przy łbie. — Chodź, siadaj — powiedział Rangsley — będziemy rozmawiali po drodze. Ktoś pomógł mi wskoczyć w siodło; nogi drżały mi w strzemionach, jak gdybym miał już za sobą tysiąc mil jazdy. Sądzę, że musiałem wpaść w rodzaj odrętwienia, gdyż niejasno tylko przypominam sobie, że ktoś kajał się przede mną. Rzeczy tak się miały, że Ralf, który zrazu podbechtał mnie, sam mając zamiar zostać w domu, poczuł następnie niepokój sumienia i wybrał się do kamieniołomu. To on zawołał hasło: „Tabaka lada jaka”, i odbył szeptaną naradę. Carlos i Castro czekali tymczasem w swojej kryjówce, z której przedtem widzieli przybycie żandarmów i moje pojmanie. Dowiedziałem się o tym wszystkim znacznie później. W owej chwili do świadomości mojej docierały tylko ruchy konia pode mną, niezmierne znużenie i głos Ralf a lamentującego nad własnym tchórzostwem. — Gdyby to się zdarzyło w każdym innym momencie! — powtarzał w kółko. — Ale teraz, kiedy muszę myśleć o Weronice! Rozumiesz mnie, Johnny, prawda? Moi towarzysze jechali w milczeniu. Gdyśmy minęli domostwa małej wioszczyny, ogarnęła nas gęsta mgła, biała, wilgotna i lepka. Ralf zrównał siwego konia z moim. — Przykro mi — zaczął znowu — niewymownie mi przykro, żem cię wpędził w te tarapaty. Przysięgam ci, że nie chciałem, aby się to stało, choćby mi kto dawał tysiąc funtów… nawet dziesięć tysięcy. — Nic nie szkodzi — powiedziałem wesoło. — Ach, ale widzisz — rzekł Rooksby — będziesz musiał na jakiś czas wyjechać z kraju. Dopóki nie załagodzę całej sprawy. A załagodzę. Możesz mi ufać. — O, pewnie, że musi wyjechać z kraju — powiedział z humorem Rangsley — jeżeli chce, żeby rzecz poszła w niepamięć. Na mnie wydano czterdzieści pięć nakazów aresztowania, tylko nikt nie śmie ich wykonać. Ale on to nie ja. — Paskudna historia — rzekł Ralf. Na jego twarzy malowało się ostateczne przygnębienie. W mglistym świetle wyglądał jak śmiertelnie ranny żołnierz jadący z pola bitwy. — Niech jedzie z nami — dobiegł przez mgłę melodyjny głos jadącego w przedzie Carlosa. — Zobaczy trochę świata. — Na miłość boską, bądź cicho! — odpowiedział mu Ralf. — Już i tak dość złego się stało. Pojedzie do Francji. — Och, pozwólcie młodzikowi przetrzeć się trochę po świecie, dziedzicu — odezwał się z tyłu głos Rangsleya. Na koniec Ralf pozwolił mi jechać z Carlosem, i to za morze, do Indii Zachodnich. Prosiłem go i błagałem; czułem, że oto mam szansę odnaleźć mój świat wielkiej przygody. A Ralf, który, choć mógł uchodzić za jednego z najprawomyślniejszych ludzi na kuli ziemskiej, nie zaliczał się w tej chwili do najmężniej—szych, palił się wprost do tego, by umyć ręce od całej sprawy. Zrobił dla mnie, co tylko mógł; pożyczył pokaźną sumę od Rangsleya, który jechał z całą torbą gwinei przytroczoną do łęku siodła, przygotowany do wypłacenia swoim ludziom po siedem szylingów na głowę za udział w dzisiejszej wyprawie. Ralf przypomniał sobie także — czy też ja mu przypomniałem — że ma na Jamajce dobra i pełnomocnika; toteż wstąpił do dużej karczmy przy skrzyżowaniu z traktem londyńskim, by napisać do swego rządcy list, w którym polecał mu przyjąć ranie pod swój dach i zatrudnić jako praktykanta. Aby go nie skompromitować, czekaliśmy w cieniu drzew o paręset kroków dalej. Nadjechał kłusem, wręczył mi list, odciągnął mnie na bok i znowu zaczął się sumitować. Tamci pojechali dalej. — Ach, wszystko jest w porządku — rzekłem. — Świetnie, wprost świetnie. Dziś rano byłbym dał pięćdziesiąt funtów za taką szansę — i słuchaj, Ralfie, Weronice możesz powiedzieć, dlaczego jadę, ale mojej matce ani słowa. Niech myśli, że uciekłem — co? Nie psuj sobie sprawy. Był tak skruszony i przejęty, że nie dawał mi po ludzku się pożegnać. Koni tamtych dawno już nie było słychać, kiedy zaczął mi mówić, jak powinien był postąpić. — Wiedziałem to, jak tylko pozwoliłem ci odjechać. Powinienem był trzymać cię od tego z daleka. O mały włos cię nie zamordowano. Pomyśleć tylko: ty, jej brat, zęby… — Ach, dobrze już — rzekłem wesoło — dobrze. Ty musisz pilnować Weroniki. Ja nie mam obowiązków Względem nikogo. Dobranoc, do widzenia. Zawróciłem konia i galopem zjechałem ze wzgórza. Główny oddział zatrzymał się był przed wyruszeniem przez kamienistą plażę ku morzu. Rangsley czekał, by zaprowadzić nas do miasta, gdzie mieliśmy znaleźć człowieka, który by zawiózł nas trzech, zbiegów, łodzią na spodziewany statek. Jechaliśmy hałasując rażąco wśród ciszy długiej, wąskiej głównej ulicy. Co jakiś czas Carlos kaszlał rozdzierająco, natomiast Tomas Castro jechał w posępnym milczeniu. Tu i ówdzie w oknie świeciło się światło, lecz na ulicy nie było żywej duszy. Na firance w oknie gospody widać było cień brodatego mężczyzny podnoszącego do ust cień kufla. — Ot i mój stryjek — powiedział Rangsley. — On z pewnością wyświadczy wam usługę, której potrzebujecie. — Zawołał na jednego z ludzi jadących za nami: — Hej, Joe Pilcher, wejdź no pod „Białego Jelenia” i wyciągnij stamtąd mojego stryjka Toma. Sprowadź go do mnie na górę — do naszego gołębnika. Trzy domy dalej stanęliśmy i zeskoczyliśmy z koni. Rangsley zastukał w okiennicę — dwa mocne uderzenia szpicrutą i trzy gołą pięścią. Wnet zgrzytnął zamek, zachrobotały ciężkie zasuwy, zachrzęścił łańcuch. Rangsley wepchnął mnie przez bramę. Otwarły się jakieś boczne drzwi i zobaczyłem oświetloną izbę pełną kłębów dymu. Brzuchaty mężczyzna w krótkiej peruce, w niebieskim kaftanie z guzami, podszedł do nas trzymając w lewej ręce długi gliniany cybuch, a w prawej cynową kwartę. — Halo, kapitanie — powiedział — za późno już chyba będzie na światła, co? — Miał taki wyraz twarzy, jak by chciał ugłaskać gniew Rangsleya. — Zegarek wam się spieszy, panie burmistrzu — odrzekł Rangsley niechętnie. — Przypływ nie będzie wcześniej niż za pół godziny. — Ts, ts — syknął tamten. — Bez obrazy. Szanujemy cię, kapitanie. Ale kiedy ma się stawkę w grze, chciałoby się wiedzieć, jak sprawy stoją. — Moją stawką jest wszystko, co posiadam, i głowa na dodatek — rzekł Rangsley niecierpliwie. — A pańską? Marne pięćdziesiąt funtów?… Czegóż nie każe im pan przynieść latarni? Podano Rangsleyowi dwie ślepe latarnie, z których jedną odsłonił do połowy i poświecił nam na stromych drewnianych schodach. Wdrapaliśmy się po nich do maleńkiej izdebki na poddaszu, całej oszklonej od strony morza. — Siadajcie tam, na podłodze — rozkazał Rangsley. — Nie mogę was zostawić na dole; żandarmi przyjdą jutro do burmistrza po nowe nakazy aresztowania i nie byłoby mu miło, gdyby spędził noc w waszym towarzystwie. Otworzył szeroko jedno z okien. Księżyc przesłaniały nam chmury, lecz daleko, daleko nad morzem widniała niekształtna plama srebrzystej jasności, na której tle rysowały się kominy domów stojących po drugiej stronie ulicy. Zegar na kościele zaczął z cicha wydzwaniać kwadranse; potem wybiła godzina — dziesięć uderzeń. Rangsley postawił na oknie jedną z latarń i przekręcił pokrywkę. Wystrzeliły ku morzu promienie żółtego światła. Ręce mu drżały i mamrotał coś do siebie w przystępie niepohamowanego podniecenia. Stawiał w tej grze bardzo wiele, a wszystko zależało od błysku tych latarń, słanego do ludzi na lugrach kryjących się tam, w czarnym bezkresie morza. Odczekał chwilę i widziałem, go na jaśniejszym tle okna, jak rękawem ociera sobie pot z czoła. Serce zaczęło mi bić cicho i natarczywie — ze współczucia. Nagle z głębokich mroków wiszącej nad morzem chmury rozbłysło bezgłośnie żółte światełko — bardzo małe, bardzo odległe, bardzo krótkotrwałe. Rangsley odetchnął głęboko i klepnął mnie ciężko po ramieniu. — Wszystko dobrze, kawalerze — powiedział. — A teraz pomyślimy o was. Mam pół godziny czasu. Co to ma być za statek? Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale Carlos odezwał się z ciemności: — Statek „Tamiza”. Mój przyjaciel, se?or Ortez z Minories, mówił, że pan już będzie wiedział. — Och, wiem, wiem — rzekł Rangsley cicho; i istotnie, wiedział wszystko, co można było wiedzieć o przemycaniu z południowych hrabstw ludzi, którzy nie mogli w nich dłużej przebywać. Proceder ten był przeżytkiem z czasów jakobickich spisków. — Gardłowa sprawa. Ale mnie nic do tego. Urwał i zastanowił się przez chwilę. Czułem, jak z gęstego mroku wpatrują się w nas oczy Carlosa. Z kąta, w którym krył się Castro, dobiegał cichy szelest. — Więc on tej nocy przepływa kanałem? — powiedział Rangsley. — Przy tym wietrze trzeba, żebyście kwadrans po jedenastej byli już całkiem daleko na zatoce. Jakieś niezwykłe rumory, zmieszane z wybuchami rubasznych połajanek, dały się słyszeć z dolnych szczebli drabiny. Czyjś głos zawołał przez właz: „Jest wasz stryjek, dziedzicu Jack” — a ktoś inny potwierdził to chrypliwym pomrukiem. — Spiłeś się znowu, stary grzeszniku? — zapytał Rangsley. — Posłuchaj mnie… Jest tu trzech ludzi, których trzeba dostawić na pokład „Tamizy” kwadrans po jedenastej. W odpowiedzi rozległo się chrząknięcie. Rangsley powtórzył wolno. Raz jeszcze odpowiedziało chrząknięcie. — Jest tu trzech ludzi, których trzeba dostawić na pokład „Tamizy” kwadrans po jedenastej — powiedział znowu Rangsley, — Trzech ludzi… a–hep… trzeba dostawić na pokład „Tamizy” kwadrans po jedenastej — odpowiedział głos przerywany czkawką. — Więc pamiętaj, żebyś to zrobił — rzekł Rangsley. — Jest pijany jak bela — rzucił nam na boku — ale kiedy mu się coś powie trzy razy, pamięta. Posłuchajcie tylko. Pijany głos z dołu trajkotał bez przerwy: — Trzech ludzi dostawić na pokład „Tamizy”… trzech ludzi dostawić… — Nie przestanie tego powtarzać, póki nie znajdziecie się bezpiecznie na statku — powiedział Rang—sley. Błysnął światłem w dół drabiny — Carlos i Castro zeszli. Zobaczyłem pod sobą srebrną głowę i ciemnoczerwone uszy pijanego stryja Rangsleya. Był ongi jednym z najgroźniejszych przedstawicieli swego rodu, człowiekiem ogromnej siły i przebiegłości, lecz stały zwyczaj konsumowania co wieczór półtorej kwaterki dżinu uczynił go niezdatnym do cięższych zadań związanych z przemytem. Ograniczał więc swoje wysiłki do prowadzenia nielegalnego przerzutu ludzi, do którego — jeśli miał się udać — jego lisia przebiegłość i doskonała znajomość przepływających statków były nieodzowne. Zabierałem się do zejścia z drabiny w ślad za tamtymi, kiedy Rangsley dotknął mojej ręki. — Nie podobają mi się ci twoi kompani — powiedział tuż za moim uchem. — Wiem, co oni za jedni. Dziś rano rozpisano za nimi listy gończe. Wydałbym ich i zgarnął nagrodę, gdyby nie ty i dziedzic Rooksby. Widzi mi się też, że są skorzy do noża. Posłuchaj mojej rady i uważaj na siebie, póki jesteś z nimi. Jesit w nich coś nienaturalnego. Jego słowa wywarły na mnie pewne wrażenie, a ton może jeszcze większe. Jeśli Jackowi Rangsleyowi — człowiekowi ciemności, żyjącemu stale jakby w cieniu szubienicy — coś wydawało się „nienaturalne”, dobrze było tego czegoś unikać! Byłby w moich oczach postacią niemal równie romantyczną jak sam Carlos, gdyby nie odstręczająca ponurość, jaka go otaczała. Potęga jego była ogromna. Ciche błyski świateł, które przed chwilą oglądałem, sygnały nadawane w odpowiedzi z lugrów daleko na morzu, przymusowe uśpienie miasteczek i wsi, podczas gdy nocą wypełniały się jego plany — wszystko to przepoiło mnie jakimś nabożnym lękiem. Słowa jego zapadły mi w duszę i natchnęły obawą o przyszłość. Zeszliśmy w ślad za tamtymi do pokoju na parterze, urządzonego jako golarnia. Na stole paliła się świeca. Rangsley pochwycił za kawałek boazerii, część obramienia drewnianej płytki; pociągnął ją ku sobie i w tej samej chwili oszklona gablotka, pełna brzytew i pędzli, wysunęła się bezgłośnie naprzód sprawiając wrażenie czegoś nadprzyrodzonego. Odsłonił się mały otwór, akurat wystarczający, by mógł się w nim zmieścić człowiek. Przeszliśmy przezeń i dalej czymś w rodzaju tunelu. U drugiego końca znajdowały się drzwi, do których od zewnętrznej strony przytwierdzony był żłób i żerdka; prowadziły one do końskiego boksu. Znaleźliśmy się w stajni gospody. — Nie używamy tego przejścia dla siebie — rzekł Rangsley. — Korzystać z niego muszą tylko najszanowniejsze persony — sędziowie i tym podobni. Ale z takimi kandydatami na szubienicę jak ty i twoi kompani lepiej, aby nas nie widziano. Teraz trzymajcie się mojego stryja. Dobranoc. Wyszliśmy na podwórze, potem pod arkadami ratusza, potem na drugą stronę pogrążonej w ciszy ulicy, potem przez wąski pasaż, a wreszcie w dół do morza. Stary Rangsley szedł szybko przodem zataczając się i mamrocząc: — Trzech ludzi dostawić na pokład „Tamizy”… kwadrans po jedenastej. Trzech ludzi dostawić… Po niewielu minutach stanęliśmy na kamieniach nad brzegiem leniwego morza, znajdującego się niemal w pełni przypływu. ROZDZIAŁ CZWARTY Tego chyba właśnie chciałem od losu: zostać łagodnie wyniesionym na pozycję bohatera romantycznej przygody, nie czując przy tym niczyich brutalnych łap na gardle. Chcemy tego chyba wszyscy, a dane to nam bywa niekiedy na krótkie, dziesięciominutowe urywki czasu. Nie wiedziałem, dokąd się udaję. Wystarczało mi, że płynę kolejno przez plamy cienia i światła rzuconego przez księżyc nad naszymi głowami. W miarę jak łódź odpływała coraz dalej, ląd zamieniał się w smugę cienia upstrzoną tu i ówdzie małymi światełkami. Gdzieś za nami piał kogut. Kamyki na brzegu chrzęściły miarowo pod nogami czeredy ludzi. Przypomniałem sobie o przemytnikach, ale jakby tylko po to, aby zaraz zapomnieć o nich na zawsze. Stary Rangsley, który sterował trzymając w ręce szot, wciąż mamrotał niezrozumiale. Carlos i Castro rozmawiali szeptem. Pod burtą łodzi coś bez ustanku pluskało i gulgotało. Nagle stary Rangsley zaczął śpiewać; głos jego był ochrypły i zapijaczony. Z najazdem walcząc Harold król Padłszy, korony z głowy zbył, Normandzki William skoczył z ło–o–dzi I ku brzegowi Anglii bro–o–dzi… Woda szemrała bez przerwy, jak gdyby miała milion drobniutkich faktów do zakomunikowania w bardzo krótkim czasie. Wreszcie Rangsley zatrzymał łódź, by czekać na statek, i siedział na wpół śpiąc, skulony nad rumplem. Łajdak to był wielce nieobliczalny. Łódź ciekła jak sito. Zerwał się silniejszy wiatr i my trzej jęliśmy się zastanawiać, jak się to wszystko skończy. Na morzu żadnych świateł nie było. Wreszcie z daleka coś zaświeciło niebieskawo; lecz do tego czasu stary Rangsley zrobił się zupełnie do niczego i mnie przypadło kierować łodzią. Carlos był bezużyteczny — wiedział o tym i bez słowa zajął się wyczerpywaniem wody. Castro natomiast — zauważyłem to ze zdziwieniem — znał się nr łodzi lepiej ode mnie i mimo kalectwa pomagał skutecznie. — Wygląda mi na to, że się potopimy — powiedział w pewnej chwili Carlos bardzo spokojnie. — Żal mi ciebie, Juanie. — I siebie także — odrzekłem, pełen uczucia beznadziejności, ale upartej zawziętości. — W tej chwili, młody kuzynie, nie miałbym nic przeciwko śmierci pod wodą — rzekł z westchnieniem, nie przestając jednak ani na chwilę wybierać wody czerpakiem. — Ach, przykro ci opuszczać dom, przyjaciół, Hiszpanię i twoje piękne przygody — powiedziałem. Niebieskie światło zbliżyło się odrobinę. Wszystko, co można było robić, to rozmawiać i czekać. — Nie, Anglię — odrzekł znaczącym tonem — różne rzeczy w Anglii, ludzi tamtejszych. A przynajmniej… jedną osobę. Jego słowa i uśmiech zdały mi się tchnąć jakąś gorzką ironią, lecz powiedziane były z całą powagą. Castro przeciągnął tymczasem bezwładne ciało starego Rangsleya ku przodowi łodzi. Posłyszałem, jak mruczy ze złością: — Zamordowałbym tego starego! Nie chciał utonąć; ja też z pewnością tego nie chciałem. Ale uczuciem, jakie mnie ogarnęło, był nie tyle strach, ile przygnębienie i zawód, nagła świadomość, że idę nie na przygodę, tylko na śmierć, że to nie romantyczne perspektywy, lecz koniec; pełne rozczarowania zdziwienie, że wkrótce będzie po wszystkim. Trwaliśmy w ponurym milczeniu. Bliżej pełnego morza dostaliśmy się w potężny szkwał. Siedząc przy rumplu radziłem sobie z łodzią, jak umiałem. Staraliśmy się wypłynąć możliwie najdalej. Carlos wylewał wodę bez przerwy i bez słowa skargi, trwając przy zadaniu, które sam sobie wyznaczył, jak by rzeczywiście nie dbał o życie. Przyszło mi na myśl, że to właśnie jest wzniosłe i romantyczne. Może sprzykrzyło mu się życie, może naprawdę żal mu było tego, co pozostawiał za sobą w Anglii czy gdzie indziej — jakiejś przyjaźni, jakiejś kobiety. Ale on przynajmniej — jeśli przyjdzie nam zginąć pospołu — umrze mężnie, bez skargi, kończąc życie bogate i ruchliwe, przeżywszy wiele i wycierpiawszy wiele. Ja zaś zniknę niesławnie na samym progu. Castro stanął i, z trudem utrzymując równowagę, mruknął: — Może nam się jeszcze uda! Spójrz, se?or! Niebieskie światło stało się znacznie większe; strzelało ku niebu wśród kłębów dymu. Wysoko nad nami dojrzałem upiorne równoległoboki żagli i na koniec mnóstwo twarzy ponad relingiem, patrzących niewidzącymi oczyma w naszą stronę. Krzyknęliśmy wszyscy razem. Twierdzić mogę, że to dzięki mnie’ dotarliśmy do statku. Nasza łódka zatonęła pod nami w chwili, kiedy wiązałem linę pod pachami Carlosa. Stał, trzymając wciąż jeszcze czerpak w dłoni. Na pokładzie wrzeszczały pasażerki i gdy czepiałem się rozpaczliwie liny, którą mi zrzucono, uderzyła mnie ‘dziwnie myśl, że nigdy przedtem nie słyszałem tylu kobiecych głosów na raz. Potem, kiedy już stałem na pokładzie, zaczęły się śmiać ze starego Rangsleya, który grzmiał gromkim głosem, akcentowanym czkawką: — Wzięli mnie na pokład — a–hep — swojego lugra, aż tu wpadłem w zimne, zi–i–imne morze. Upokarzało mnie niesłychanie, że przyczepiony jestem do niego i wystawiony na widok tylu ludzi; uświadomiłem sobie nagle, jak mało znaczę. Oczekiwałem czegoś zgoła innego: kręgu słuchaczy interesujących się z sympatią moim pragnieniem dostania się do Indii Zachodnich. Zamiast tego ludzie śmiali się, podczas gdy, zdyszany, wyrzucałem z siebie urywane słowa, a z mego ubrania kapała woda. Gdy wreszcie wyjaśniłem, że chcę jechać z Carlosem i mam z czego zapłacić za przejazd, zniesiono mnie do pomieszczenia trzeciej klasy, gdzie w gęstym, błękitnawym powietrzu paliła się łojówka. Rozebrano mnie i napojono jakąś ognistą cieczą, po czym usnąłem. Starego Rangsleya odesłano na brzeg z pilotem. Otworzyło się tu przede mną nagle nowe, nieznane życie. „Tamiza” była jednym ze zwykłych statków kursujących do Indii Zachodnich; dla mnie jednak nawet liny i reje, morze i niczym nie przysłonięta kopuła niebios były czymś dziwnym i urzekającym. Czas mijał leniwie i niepostrzeżenie. Zaznajomiłem się lepiej z moimi towarzyszami, ale zdało mi się, że nie wiem o nich więcej niż przedtem. Spałem z Carlosem w kajucie, a Castro na międzypokładzie; lecz prawie stale byliśmy razem, a że oni dwaj byli jedynymi Hiszpanami na statku, byliśmy poniekąd odizolowani od reszty pasażerów. Czasami, gdy przyglądałem się moim towarzyszom, ogarniały mnie niejasne obawy. Było to tak, jak by ci dwaj urzekli mnie i przywiedli na próg jakiegoś niebezpieczeństwa. Niekiedy Castro podnosząc oczy wydawał tajemnicze okrzyki. Carlos zsuwał kapelusz na tył głowy i wzdychał. Mieli swoje sprawy, troski, zainteresowania, do których minie nie dopuszczali. Castro robił na mnie wrażenie zupełnego zbója. Głowę miał obwiązaną czerwoną chustką w białe kropki; jego przyprószona siwizną broda była splątana; nosił czarną, zrudziałą pelerynę o wysiepanych brzegach, a stopy często miewał bose; drewniana prawica spoczywała zazwyczaj u jego boku. Miejsce przedramienia zajmowało przeważnie długie, cienkie stalowe ostrze, które ustawicznie wecował. Carlos rozmawiał ze mną, opowiadał o swoim dawnym życiu i przygodach. Pozostałych pasażerów peszył pewnym chłodem obejścia, który sprawiał, że wstydziłem się z nimi rozmawiać. Tak bardzo go szanowałem; taki mi się wtedy wydawał nadzwyczajny. Castra nie cierpiałem; godziłem się jednak na stosunek, jaki ich łączył, choć w żaden sposób nie mogłem zrozumieć, jak Carlos, ze swoją szlachetnością, swoją wzniosłą duszą — z góry zakładałem, że ma wzniosłą duszę — może znosić wulgarną dzikość, której dopatrywałem się w Castrze. Zdawała się ona unosić w powietrzu wokół groteskowo obdartej postaci tego ponurego, ciemnoskórego człowieka. Carłos doprowadził do tego, że w Hiszpanii zrobiło się dlań za gorąco wśród owych powikłanych intryg Armii Wiary, wojsk burbońskich i włoskich legii. O ile mogłem się dorozumieć, musiał popełnić wiele zuchwalstw i lekkomyślności. Chodziło między innymi o zniewagę wyrządzoną jakiejś kobiecie. W tym epizodzie jego historii było wiele pustoty i zalotności. Zaznał był samej kwintesencji romantyczne przygody, a teraz wyruszał po rycersku przez morze, by objąć swoją schedę z rąk stryja, wielkiego pana, który był właścicielem większej części jednej z kubańskich Intendencias. — To bardzo stary człowiek, jak słyszę — mówił Carlos — trochę zdziecinniały i potrzebujący mojej pomocy. W historii Carlosa były wszystkie elementy romantycznej przygody — wyjąwszy obecne niewygody na statku, którym płynęliśmy. On sam nigdy nie był na Kubie ani nie widział swego stryja, ale, jak już wspomniałem, w Hiszpanii takim czy innym sposobem doprowadził się był do ruiny, toteż gdy stryj przysłał Tomasa Castro, by sprowadził go na Kubę, do miasta Rio Medio, spadło mu to jak z nieba. — Miasto jest własnością mego stryja. To bardzo bogaty człowiek, grand hiszpański… i tak dalej; teraz jednak jest już bardzo stary i opuścił Hawanę, by umrzeć w swoim pałacu, w swoim własnym mieście. Ma córkę jedynaczkę, do?ę Serafinę, i sądzę, że jeśli znajdę łaskę w jego oczach, poślubię ją i odziedziczę wielkie bogactwa mojego stryja; jestem jedynym z rodziny, który pozostał przy życiu, by dziedziczyć. — Zrobił ręką gest w powietrzu i uśmiechnął się lekko. — Vaya; trochę z tego bogactwa bardzo by mi się przydało. Gdybym miał o parę groszy więcej, nie byłoby całego tego kłopotu i nie znajdowałbym się na tym obskurnym statku, w tych łachach. — Z humorem spojrzał na swoje ubranie. — Ale jak to się stało — zapytałem — że w ogóle znalazłeś się w tarapatach? Zaśmiał się trochę dumnie. — W tarapatach? — rzekł. — Ja… wcale nie jestem w żadnych tarapatach. To Tomas Castro. — Roześmiał się serdecznie. — Jest równie wierny jak brzydki — powiedział — ale obawiam się, że był też kiedyś zbójem… czy ja wiem? Tam, w mieście mego stryja, są pewni zbóje — wiesz, o czym myślę, na tym statku nie trzeba mówić zbyt głośno. Jest tam człowiek nazwiskiem O’Brien, który źle prowadzi interesy mojego stryja. Czy ja wiem? Zacny Tomas brał udział w jakimś łotrostwie, które mnie nic nie obchodzi. Jest dobrym przyjacielem i wiernym sługą mojego rodu. To pewne, że miał na sobie zegarek tego człowieka — człowieka przybyłego z Jamajki, na którego nieszczęsnym trafem natknęliśmy się w Liverpoolu. Kupił go od jakiegoś przestępcy, być może — nie pytam o to. To Castra chciała ująć wasza policja. Ale ja… bon Dieu, czy sądzisz, że kradłbym zegarki? Z pewnością nie sądziłem, że ukradł zegarek; ale niemiła była mi myśl, że w jakiś owiany glorią romantyzmu sposób był kiedyś piratem. A Rooksby w swojej irytacji wyraźnie o tym napomknął. Nie stracił w moich oczach nic ze swego romantycznego uroku. Fakt, że podróżował obecnie jak biedak, nie ujmował mu wiele; podobnie jego odzież, która, cokolwiek złego, można by o niej powiedzieć, lepsza była od wszystkiego, co sam do tej pory posiadałem. Nosił ją przy tym z elegancją i wdziękiem. Bywał zapewne w większej biedzie w czasie swojej kampanii z Armią Wiary w Hiszpanii. Do tego jeszcze ów stryj z romantycznym tytułem i ogromną schedą, i owa kuzynka — panna Serafina, którą zapewne poślubi. Wyobrażałem go sobie jako arystokratycznego straceńca, korsarza — była to wszak epoka bajronizmu — płynącego przez morza, by zaślubić jakąś promienną królewnę o włosach jak u Weroniki, jasnozłocistych, a z twarzy podobną do córka pewnego gajowego. Carlos jednakże nie wiedział nic o swojej kuzynce i niewiele go ona obchodziła, o ile mogłem sądzić. — Cóż ona może dla mnie znaczyć, odkąd widziałem twoją?… — powiedział pewnego razu, po czym urwał, patrząc na mnie z jakąś tkliwą ironią. Twierdził natomiast stanowczo, że sędziwy stryj bardzo go potrzebuje. Co do Castra, wywodził się razem ze swoimi łachmanami z życia pełnego burd i zamieszek i miałem nadzieję, że zginie ze zdradzieckiej ręki. Nie ulegało wątpliwości, że ów stryj wysłał go przez morza, by odszukał Carlosa i wywiózł go z Europy; w misji tej było coś romantycznego. Był teraz sługą rodziny Riego, ale w przeszłości tego pękatego człowieczka kryły się niezbadane głębie. Trudno było nie wierzyć, iż pociągnął niegdyś do Rosji w odwodzie Wielkiej Armii. Najprawdopodobniej wchodził w skład wielkiej armii ciurów i wiwandierów. Potrafił opowiadać przekonywająco o zimnie, śniegach i o tym, jak się wyratował. A z aluzji, jakie robił, można było uzyskać niejakie pojęcie o tym, czym był przedtem i potem — najwidoczniej wszystkim, co tylko mogło być najbardziej podejrzanego w skłóconej od stu lat Europie; niewątpliwie czymś w rodzaju bandyty; gerylasem w czasie zamieszek, a później z Armią Wiary pod francuską granicą. Miejsca było aż nadto dla takiej szczuki w mętnej wodzie pierwszych lat naszego stulecia. Woda jednak oczyszczała się po trochu i Castro krył się przed szubienicą na Antylach i w Meksyku. W chwilach nastroju heroicznego przysięgał się, że rękę mu odcięto pod Somosierrą; przysięgał się z wielką swadą, tak iż widziało się wprost polskich ułanów szarżujących na działa, skoszonych ogniem, i jego rękę z szablą padającą nagle na ziemię. Carlos jednakże twierdził z dobrodusznym cynizmem, że ręka padła ofiarą pałki polskiego chłopa, podczas gdy Castro usiłował skraść mu świnię z chlewika. ,,Alem mu poderżnął gardło — mamrotał Castro ponuro — o, w ten sposób, i to nie robi mi wielkiej różnicy. — Tak nawet jest lepiej. Patrzcie, zakładam swój szpikulec. Patrzcie, przebiję wam tę muchę… Patrzcie, jaka była zaskoczona. Wcale się nie spodziewała.” — Rzeczywiście, przeszył na wylot pełzającego karalucha. Spędzał dnie na gotowaniu niezwykłych paskudztw, przycupnięty godzinami nad małym przenośnym piecykiem na węgiel drzewny, który rozpalał ukradkiem za koją, przyrządzając namiastki wiecznych gaspachos. Wszystko to, jeśli wzmagało romantyczność kariery Carlosa, pogłębiało również jej tajemniczość. Zapytałem go pewnego dnia: — Ale dlaczego w ogóle jedziesz na Jamajkę, skoro wybierasz się na Kubę? Spojrzał na mnie uśmiechając się trochę smutnie. — Ach, Juan mio — rzekł — Hiszpania nie jest jak twoja Anglia, niezmienna i ustabilizowana. Stronnictwo dziś rządzące nie kocha mnie, a jest ono panem na Kubie tak samo jak w Hiszpanii. Ale w swojej prowincji mój stryj rządzi się sam. Tam będę bezpieczny. Skręcał łaskawie papierosy dla Tomasa, którego drewniana ręka nie nadawała się do tej czynności; ze śmiechem rzucił teraz na wiatr okruszynę tytoniu. — Na Jamajce jest pewien kupiec, niejaki se?or Ramon; mam do niego listy i już on znajdzie mi sposób dostania się do Rio Medio, miasta mego stryja. On jest afiliado*. — Roześmiał się ponownie. — Nie jest łatwo się tam dostać, Juanino. To miasto jego stryja niezaprzeczalnie owiane było jakąś tajemnicą. Posłyszałem pewnego wieczoru, jak mówi do Castra: — Powiedz mi, o mój Tomasie, czy byłoby bezpiecznie zabrać tego caballero*, mojego kuzyna, do Rio Medio? Castro pomilczał chwilę, potem mruknął chrypliwie: — Se?or, z całą pewnością nie byłoby to bezpiecznie, chyba żeby przedtem uzyskać pozwolenie tego Irlandczyka albo żeby młody lord zechciał przystać do piratów. Carlos wydał cichy okrzyk łagodnego zdziwienia. — Pero*? Czy aż tak źle dzieje się w mieście mojego stryja? Tomas mruknął coś, czego nie zrozumiałem, a potem: — Gdyby angielski caballero popełnił jakieś nieostrożności albo pokłócił się — a wszyscy ci ludzie się kłócą, Bóg jeden wie, o co — wtedy ten irlandzki diabeł mógłby powiesić mnóstwo ludzi, nawet mnie, albo zemścić się na waszej dostojności. Carlos milczał, jakby pogrążony w marzeniu. Na koniec powiedział: — Ale jeśli tak sprawy stoją, dobrze by było mieć ze sobą jednego więcej. Caballero, mój kuzyn, jest człowiekiem bardzo silnym i wielkiej odwagi. Castro burknął: — Och, odwagi! Ale, jak mówi przysłowie: „Postaw Anglika przy gnieździe os, a prędko z gniazda wylecą.” Unikałem potem wszelkiej wzmianki o Kubie, ponieważ cała ta sprawa, choć łamałem sobie nad nią głowę, nie chciała mi się wyjaśnić. Oczywiste było, że dzieje się tam jakieś bezprawie, inaczej bowiem skąd mógł ów „irlandzki diabeł”, kimkolwiek był, mieć moc powieszenia Tomasa i mszczenia się na Carlosie? Nie umniejszało to mojej miłości dla Carlosa, chociaż nużąca tajemnica sprawiała, że podróż wlokła się nieco. Rzucało się też w oczy, że Carlos nie chce lub nie może mówić o tym, co zajmuje jego myśli. Zauważyłem rosnącą zażyłość pomiędzy drugim oficerem statku a Tomasem, który wiecznie, jak mi się zdawało, zajęty był długimi rozmowami w kabinie tego człowieka. Zapytałem Carlosa — na poły od niechcenia — czy zauważył nową przyjaźń swojego sługi. Zwracała ona uwagę, ponieważ Castro trzymał się z daleka od wszystkich innych na pokładzie. Carlos odpowiedział mi z jednym ze swoich nerwowych i gniewnych uśmieszków: — Ach, Juanie mój, nie zadawaj zbyt wiele pytań! Chciałbym bardzo, abyś pojechał ze mną do końca, ale nie mogę ci powiedzieć wszystkiego, co wiem. Ja sam nawet nie wiem wszystkiego. Zdaje się, że ten człowiek zejdzie ze statku na Jamajce i że, podobnie jak ja, ma listy do owego se?ora Ramona, kupca. Vaya; więcej powiedzieć ci nie mogę. To wydało mi się zastanawiające i od tej pory coś z całej owej tajemnicy przylgnęło do drugiego oficera, który dotąd był dla mnie tylko długim, smagłym mieszkańcem Nowej Szkocji o nieprzyjemnej intonacji głosu i nader nieokrzesanych manierach. Zacząłem go od niechcenia obserwować i przeraziłem się trochę, gdy powziąłem więcej niż podejrzenie, iż on sam również mnie śledzi. Przy jednej zwłaszcza okazji udato mi się to zauważyć. Drugi oficer długimi, niezgrabnymi krokami chodził po pokładzie, trzymając ręce w kieszeniach. W chwili kiedy zatrzymał się koło mnie, by splunąć w morze, Car los powiedział: — A ty, mój Juanie, co będziesz robił na tej Jamajce? Na całym statku czuło się już, że zbliżamy się do lądu. Drugi oficer rzucił mi nieprzyjemne, zagadkowe spojrzenie i z wolna się oddalił. Powiedziałem, że udaję się do majątku Rooksby’ego, Horton, gdzie będę się uczył plantatorstwa pod kierunkiem jego zarządcy, niejakiego pana Macdonalda. Carlos wzruszył ramionami. Przypuszczam, że mówiłem z pewnym ożywieniem. — Ach — rzekł ze swym wyrazem wielkiej mądrości i bogatego doświadczenia, wyzbytego wszelkich złudzeń — będzie to, po paru pierwszych dniach, bardzo podobne do tego, co miałeś w domu. Ciężka praca i wielka jednostajność. — Zaczął gwałtownie kaszleć. — Tak — odrzekłem z goryczą. — Ze mną zawsze będzie jednakowo. Nigdy nie poznam życia. Tyś widział wszystko, co jest do zobaczenia, więc przypuszczam, że nic ci nie szkodzi osiąść w pałacu przy starym stryju. Odpowiedział raptownie, a w jego tonie była jakaś posępność i tajemniczość: — To już jak Bóg zechce. Kto wie? Może nawet w pałacu mojego stryja życie nie będzie bezpieczne. Drugi oficer znowu szedł prosto na nas. Powiedziałem żartobliwie: — Wiesz, jeżeli bardzo mi się sprzykrzy życie w Horton Pen, przyjadę cię odwiedzić w mieście twojego stryja. Carlos dostał nowego ataku kaszlu. — Ostatecznie, jesteśmy krewniakami. Myślę, że dałbyś mi jakieś łóżko do spania. Drugi oficer był w tym momencie tuż koło nas. Carlos spojrzał na mnie z wyrazem serdeczności, który sprawił, że zawstydziłem się trochę swego lekkiego tonu. — Kocham clę znacznie więcej niż jako krewniaka, Juanie — powiedział. — Chciałbym bardzo, abyś mógł ze mną pojechać. Staram się to urządzić. Później może już nie będę żył. Jestem bardzo chory. Był chory, to nie ulegało wątpliwości. Wojowanie w Hiszpanii, przebywanie pod gołym niebem w Anglii podczas deszczów, potem ta kąpiel w morzu, kiedy dostawaliśmy się na statek — wszystko to nie wyszło mu na zdrowie. Spoglądał w smutnym zamyśleniu na morze. — Chciałbym bardzo, abyś mógł przyjechać. Będę próbował… Oficer przystanął i zupełnie jawnie słuchał za plecami Carlosa. Po chwili Carlos zrobił pół obrotu i obrzucił go długim, wyniosłym spojrzeniem. Tamten gwizdnął i odszedł. Carlos mruknął coś, czego dokładnie nie posłyszałem, o „szpiegach tego zapowietrzonego Irlandczyka”. Potem: — Nie chcę samolubnie narażać cię ma dalsze jeszcze niebezpieczeństwa — rzekł. — Ale życie na plantacji trzciny cukrowej to nie dla ciebie. Byłem rad i schlebiało mi wielce, że tak romantyczna osobistość uważa mnie za godnego siebie towarzysza. Ruszył przed siebie, jak gdyby w jakimś określonym celu. W parę dni później drugi oficer wezwał mnie do swojej kabiny. Od pewnego czasu był na liście chorych; leżał na koi, nagi do pasa, jedna ręka i jedna noga zwisały mu na podłogę. Gdy wszedłem, uniósł się z wolna i splunął. Posiadał w silnym stopniu cechy szczególne i akcent mieszkańców Nowej Szkocji i po ogoleniu twarz błyszczała mu jak wywoskowana skóra. — Halo! — powiedział. — Słuchaj no, młody Kemp, czy cię szyja aż tak bardzo świerzbi do stryczka? Patrzyłem na niego z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma. Splunął raz jeszcze i szponiastą ręką machnął w kierunku, w którym posuwał się statek. — Oni ci go założą — powiedział. — Taka z ciebie zielona gęś, że aż mi się zbiera na mdłości. Nie obliczyłeś sobie szans, szczeniaku. Nie miałeś dotąd okazji do takich rachunków, co? — Jak to? — spytałem, nic nie rozumiejąc. Popatrzył na mnie dłuższą chwilę, półnagi, szczerząc zęby z pogardliwym rozbawieniem, by wreszcie zaproponować drwiąco, że otworzy mi oczy. Milczałem. — Wiesz, co się z tobą stanie — zapytał — jeżeli się nie odczepisz od tego twojego Carlosa? Zaskoczony, bąknąłem, że nie wiem. — Ja ci to mogę powiedzieć — ciągnął. — Zadyndasz na szubienicy. Byłem zbyt zdumiony, by się rozgniewać. Podejrzewałem po prostu, że drab jest pijany. Patrzył jednak na mnie tak nienawistnie i tak trzeźwo, że w następnej chwili poczułem strach. — Na szubienicy — powtórzył, po czym dodał: — Wiej, młokosie. Posłuchaj rady mądrzejszego i wiej. Ten Castro to osioł, wszystko jedno. Do tej roboty potrzeba prawdziwych mężczyzn. Mężczyzn, powiadam. — Walnął się w ‘kościstą pierś. Nie miałem pojęcia, że może wyglądać tak złowrogo. Jego oczy fascynowały mnie; rozdziawił ogromną paszczę, jak by chciał mnie połknąć. Potem potężne szczęki zwarły się bezdźwięcznie. Wyglądało, jak by zmienił zamiar. — Skończyłem już z tobą — powiedział z jakąś złowróżbną powściągliwością. Wstał z koi i odwróciwszy się do mnie plecami, zaczął się golić spoglądając zezem w połamane lusterko. Nie miałem najmniejszego wyobrażenia, o co mu chodziło. Wiedziałem tylko, że wyjście z jego kabiny było niby wymknięcie się z ciemnego legowiska dzikiej bestii ma słoneczny świat. Trudno zaprzeczyć, że jego słowa, a bardziej jeszcze ton, jakim je wypowiedział, obudziły we mnie poczucie zagrożenia, które nie miało wyraźnego powodu, gdyż podejrzewanie mojego przyjaciela Carlosa było w oczywisty sposób niedorzeczne i niemożliwe. Ponadto śmierć na szubienicy była niebezpieczeństwem tak odległym, ewentualnością tak nieprawdopodobną, że cała rzecz stawała się przez to śmieszna. A jednak pamiętam, jaki czułem się nieszczęśliwy, jaki nie wy tłumaczenie nieszczęśliwy. Niebawem powód tego stał mi się jasny. Tęskniłem do domu. Przestałem myśleć o drugim oficerze. Patrzyłem na port, do którego wjeżdżaliśmy, d myślałem o domu, który tak skwapliwie opuściłem. Ostatecznie byłem tylko chłopcem, i to nawet młodszym [jeszcze duchem niż ciałem. Dziwaczne łódki pełzały między brzegami jak maleńkie wodne żuczki. Jedna skierowała się ku nam, potem druga. Nie chciałem, by nas dosięgły. Było to tak, jak gdybym nie życzył sobie, aby cokolwiek zakłóciło moją samotność; myśl o zejściu na brzeg nie cieszyła mnie. Ogromny okręt unoszący się wysoko na wodzie, czarny i opasany — niby dwoma szerokimi żółtymi pasami — podwójnym szeregiem dział, wypływał z wolna spośród statków stojących ma zatoce. Minął nas bez powitania, płynąc pod pełnymi żaglami, z flagą powiewającą na dziobie. Jego wyniosłe reje górowały niezmiernie nad naszymi masztami i zobaczyłem, jak majtkowie w jego olinowaniu przypatrują się z wysoka naszym pokładom. Jedynymi odgłosami, jakie stamtąd dochodziły, były piskliwe komendy bosmańskie i tupot nóg. W przekonaniu, że płynie do kraju, uczułem wielką chęć znalezienia się na jego pokładzie. W końcu sprawy tak się potoczyły, że właśnie na tym okręcie wróciłem do kraju, ale wtedy było już za późno. Byłem już wtedy innym człowiekiem, pełnym wiedzy o wielu dziwnych rzeczach i innych już zgoła pragnień. Podczas gdy tak patrzyłem i tęskniłem, usłyszałem za sobą głos Carlosa pytającego jednego z naszych marynarzy, co to za statek. — Nie poznaje pan okrętu flagowego, kiedy go pan ma przed sobą? — burknął czyjś głos gderliwie. — To okręt admirała Rowleya — dodał, po czym wymamrotał jakieś uwagi, w których powtarzały się słowa „pirackie gadziny, wybrzeże Kuby”. Carlos podszedł do burty i patrzył w ślad za oddalającym się okrętem wojennym. Posłyszałem, jak mówi półgłosem: — Wy moglibyście nam pomóc. ROZDZIAŁ PIĄTY Był na statku wyrostek nazwiskiem Barnes, nieokrzesany, rudowłosy chłopak wiejski z Northumberland, jadący trzecią klasą jako rekrut do jednego z pułków zachodnioindyjskich. Był to młodzieniaszek poważny i pracowity, z którym kilkakrotnie zdarzyło mi się trochę porozmawiać. W moim wielkim osamotnieniu poszedłem się z mim pożegnać po ostatecznym rozstaniu z Carlosem. Byłem w naszej wspólnej kabinie. Na całym statku wybuchł wielki ruch: schodzono na ląd, żegnano się ze współpasażerami. Carlos i Castro weszli w towarzystwie ‘wysokiego, spokojnego Hiszpana w złotych okularach, ubranego całkowicie na biało. Jego obejście cechowała jakaś uważna, czujna uprzejmość. Skłonił się lekko, kiedy wchodził do kajuty, zajęty ożywioną rozmową z Tomasem Castro. Carlos wszedł przed nimi z pewną nonszalancją, a Hiszpan — był to ów se?or Ramon, kupiec, o którym już słyszałem — spoglądał na niego jakby z zainteresowaniem. Tomasa zdawał się już dobrze znać. Stanął w drzwiach, na tle mocnego światła i pochylił głowę w lekkim ukłonie. Uprzejmie, ale z odcieniem obojętności Carlos przedstawił nas sobie. Ramon zwrócił na mnie swoje badawcze, spokojnie analizujące wejrzenie. — Ale czy ten caballero także tam jedzie? — zapytał. — Nie — odrzekł Carlos. — Sądzę, że teraz nie. W tej chwili drugi oficer, przepchnąwszy się przez biało ubraną gromadę ludzi przybyłych z brzegu, stanął za se?or Ramonem. W ręku trzymał list. — Ja tam jadę — powiedział swoim wysokim, nosowym głosem, trochę złowrogo. Ramon obejrzał się niespokojnie. Carłos rzekł: — Se?or, mój kuzyn chciałby się spotkać z niejakim panem Maodonaldem. Pan go zna, se?or? Ramon suchym gestem przyświadczył, że zna go doskonale. — Zdaje md się, że widziałem go przed chwilą — rzekł. — Zaraz się dowiem. Wszyscy trzej wyszli w ślad za nim i zginęli w tłumie. Wtedy to, nie wiedząc, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę Carlosa, i wiedziony rozpaczliwym, żałosnym poczuciem osamotnienia, odszukałem Barnesa w mrocznym ogromie pomieszczenia pod pokładem. W kwadracie bladego światła padającego z otwartej klapy włazu Barnes obwiązywał właśnie sznurem kuferek — beznamiętnie i ogromnie rzeczowo. Zwyczajnym głosem zaczął mówić o swoich planach. Jakiś wujek miał go oczekiwać i zatrzymać u siebie dzień czy dwa, zanim uda się do koszar. — Może się jeszcze kiedy spotkamy — powiedział. — Ja tu chyba będę sporo lat. Zarzucił sobie kuferek na ramię i zgoła nieromantycznie wdrapał się po drabince. Obiecał, że poszuka mi Macdonalda. Niedorzecznością było przypuszczać, że dziwaczne bredzenie drugiego oficera wywarło na mnie wrażenie. — Szubienica! Piraci! — Czy Carlos był w gruncie rzeczy piratem, albo Castro, jego skromny przyjaciel? Podłością z mojej strony było podejrzewać Carlosa. Dwóch mężczyzn, spotkawszy się nad włazem, jęło rozmawiać głośno; każde słowo dobiegało wyraźnie do moich uszu w ciszy mojego smutnego osamotnienia w wielkim, pustym pomieszczeniu. Jeden z nich, świeżo przybyły z kraju, zadawał pytania. Drugi odpowiadał: — Ach, podczas ostatniego rejsu straciłem połowę ładunku — zawsze ta sama historia. — Jeszcze nie wykurzyli tych łotrów? — spytał pierwszy. Tamten zniżył głos. Dosłyszałem tylko, że — „admirał to stary głupiec — nie nadaje się do tej roboty. Wypenetrował nazwę miejscowości, z której wywodzą się piraci — Rio Medio. Miejscowość się zgadza, (tylko żenię może się do niej dobrać ze swoimi trójpokładowcami. Widziałeś jego okręt flagowy?” Rio Medio była to nazwa miasta, do którego wybierał się Carlos — miasta należącego do jego stryja. Tamci znad włazu oddalili się. Co miałem o tym sądzić? Co to mogło oznaczać? Słowa drugiego oficera: „Wiej, młokosie”, zadźwięczały mi w uszach niby ostrzegawczy sygnał trąby. Poczułem nagle intensywną chęć odszukania Macdonalda — nie—oglądania już nigdy więcej Carlosa. Z góry dał się raptem słyszeć gruby głos mówiący po hiszpańsku: — Se?or, to byłaby wielka lekkomyślność. Tomas Castro złaził ostrożnie po drabince. Przychodził po swój tobołek. Spiesznie cofnąłem się w głąb rozległej, ciemnej komory służącej za pomieszczenie dla pasażerów trzeciej klasy. — Chciałbym bardzo mieć go ze sobą — rzekł Carlos. — Lubię go. Byłby nam pomocny. — Będzie, jak wasza dostojność zechce — powiedział Castro mrukliwie. Znajdowali się obaj u stóp drabinki. — Ale obecność Anglika rozpęta tam wielkie zło. A ten młodzik… — Zabiorę go, Tomasie — rzekł Carlos kładąc mu rękę na ramieniu. — Tamci pomyślą, że to szpieg. Ziniam ich — mruknął Castro. — Powieszą go albo wymyślą jakieś inne diabelstwo. Wasza dostojność onie zna tego irlandzkiego sędziego, tej canaille, przyjaciela klechów. — On jest bardzo odważny. Nie będzie się bał — powiedział Carlos. Nagle wystąpiłem naprzód. — Nie pojadę z wami — rzekłem, nim jeszcze do nich dotarłem. Castro odskoczył, jak by go coś ugryzło, i złapał się za drewnianą rękę, w której jak w futerale krył się stalowy szpikulec. — Ach, to pan, se?or — rzekł z ulgą i niechęcią zarazem. Carlos łagodnie i bardzo serdecznie jął zapraszać mnie do miasta swojego stryja. Stryj na pewno mile mnie powita. Jamajka i żywot plantatora nie nadawały się dla mnie. Nie przemówiłem wtedy zbyt głośno i nie powiedziałem wyraźnie, co mam na myśli. Czułem wielką chęć odnalezienia Macdonalda i pędzenia prostego życia, które byłoby dla mnie zrozumiałe. — Nie jadę z wami — powtórzyłem, tym razem bardzo głośno. Umilkł natychmiast. Przez klapę wychodzącą na międzypokład Słyszeliśmy rozgwar głosów, ludzi wymieniających ze sobą powitania, wykrzykujących radośnie imiona. Głośny tupot nóg rozlegał się bez ustanku nad naszymi głowami. Statek był pełen ludzi z brzegu. Może był wśród nich Macdonald, może nawet mnie szukał. — Ach, amigo mio, ale teraz już musisz — rzekł Carlos łagodnie. — Musisz… — I patrząc mi prosto w twarz nieruchomym, przenikliwym spojrzeniem swoich wielkich, romantycznych oczu: — To dobre życie — szepnął kusicielsko — a ja cię lubię, Johnie Kemp. Jesteś młody, bardzo jeszcze młody. Ale kocham cię bardzo, i dla ciebie samego, i przez wzgląd na kogoś, kogo już nigdy nie zobaczę. Urzekał mnie. W półmroku cały zdawał się oczami, stojąc w niedbałej pozie tuż poza smugą światła padającego przez właz kwadratową plamą na podłogę. Ja także ściszyłem głos. — Jakie życie? — spytałem. — Życie w pałacu mego stryja — odrzekł tak słodko i przekonywająco, że sugestywność tego tonu wzbudziła we mnie dreszcz. Jego stryj może zamianować mnie na honorowe stanowiska, odpowiednie dla caballero. Nagle jak bym się obudził. — Twój stryj pirat! — zawołałem i zdumiałem się własnymi słowami. Tomas Castro skoczył i położył mi szorstką, gorącą dłoń na ustach. — Cicho bądź, Johnie Kemp, ty głupcze! — syknął z niespodziewaną energią. Ogarnął się był trochę, ale zdało mi się, że wciąż widzę łachy trzepocące wokół jego postaci. Rozczesał sobie brodę, ale nie mogłem zapomnieć, jaka przedtem była skołtuniona. — Mówiłem waszej dostojności, jacy niemądrzy i pomyleni są ci Anglicy — powiedział sardonicznym tonem do Carlosa. A potem do mnie: — Jeśli se?or jeszcze .raz odezwie się głośno, zabiję go. Najwyraźniej bał się czegoś bardzo. Carlos, milczący jak zjawa u stóp drabiny, położył sobie palec na ustach i spojrzał w górę. Castro wił się całym ciałem, a ja dałem krok do tyłu. — Wiem, czym jest Rio Medio — powiedziałem niezbyt donośnie. — To gniazdo piratów. Castro znów podkradał się do mnie na palcach. — Se?or don Juanie Kemp, diabli synu — syknął z niezmiernie przerażoną miną — musisz zginąć! Uśmiechnąłem się. Drżał na całym ciele. Słyszałem rozmowy i śmiechy rozlegające się pod podcięciem rufy. Dwie kobiety z cichymi okrzykami całowały się koło włazu. Słyszałem je wyraźnie. Tomas Castro wspaniałym gestem zrzucił z siebie podartą pelerynę. — Z mojej ręki! — dodał z trudem. Był naprawdę bardzo, zatrwożony. Carlos trzymał oczy utkwione w otworze włazu. Śmiać mi się chciało na myśl, że zginę z ręki Castra, podczas gdy o pięć stóp ode mnie ludzie śmieją się i całują. Byłbym się roześmiał, gdybym nagle nie poczuł jego ręki na gardle. Kopnąłem go mocno w kostkę i upadłem w tył na jakąś skrzynię. On cofnął się o parę kroków, wzniósł rękę, grzmotnął się w pierś i zwrócił się z furią do Carlosa. — Przez niego doczekamy się, że nas zamordują — powiedział. — Myśli wasza dostojność, że jesteśmy tu bezpieczni? Gdyby ci ludzie tutaj posłyszeli tę nazwę, nie pytaliby, kim wasza dostojność jest. Rozszarpaliby nas na kawałki w jednej chwili. Powiadam waszej dostojności — moi*, Tomas Castro — on nas zgubi, ten biały głupiec… Carlos rozkaszlał się, jak gdyby jakiś niewidzialny diabeł trząsł nim i pozbawił go mowy. Oczy Castra przebiegły po nim ukradkiem, po czym spojrzał na mnie. Uczynił prawą ręką niezwykle szybki ruch i ujrzałem, że stoi przede mną z obnażonym, długim stalowym ostrzem. Carlos kaszlał w dalszym ciągu. Sytuacja wyglądała niesamowicie, wciąż jeszcze śmiesznie. Castro jął paradować dokoła mnie, niczym kogut odprawiający taneczne obrzędy przed ruszeniem do ataku. Było w nim to samo napięcie mięśni. Stąpał niezmiernie ostrożnie na czubkach palców, aż wreszcie zatrzymał się o jakieś cztery stopy ode mnie. Zacząłem się zastanawiać, co pomyślałby o tym wszystkim Rooksby, zastanawiać się, dlaczego sam Castro uznawał za konieczne tak długo się czaić. Gwar wielu ludzi na górze, wciąż śmiejących się, wciąż gadających, zatarł się trochę w mojej świadomości. Pojąłem z uczuciem zgrozy, jak bardzo łatwo by mi było umrzeć o tych parę stóp od nich. Oczy Castra były (ciemnożółte, źrenice bardzo rozszerzone, usta pełne zaciekłości i ogromnie ciasno zaciśnięte. Nadzwyczajne mi się zdało, że wkłada tyle uczucia w tak bardzo łatwe zabójstwo. Oparty byłem plecami o ścianę, czułem jej twardość pod łopatkami. Nie bałem się, tylko wzdrygałem jakby przed samym dotknięciem ostrza, tak jak się człowiek kuli, gdy go łaskocą. Otworzyłem usta. Miałem na koniec wrzasnąć, rzucić ostatnie rozpaczliwe wołanie ku światłu i powitalnym śmiechom na górze, gdy Carlos, ciągle jeszcze wstrząsany kaszlem, z jedną białą dłonią przyciśniętą do piersi, rzucił się naprzód i zamknął w ręce szpikulec Castra. Zaczął szeptać w włochate ucho tamtego. Posłyszałem: — Głupi jesteś. On nie narazi nas na żadne przykrości, to mój krewny. Castro zrobił oporny gest w stronę leżącej pomiędzy nami skrzyni Bairnesa. — Moglibyśmy wpakować go tutaj — powiedział. — Ach, krwiożerczy głupcze — odrzekł Carlos odzyskując dech — czy zawsze musisz pławić ręce we krwi? Czy i tak nie jesteśmy w dość wielkim niebezpieczeństwie? Na górę — na górę! Idź, zobacz, czy łódź jeszcze jest. Musimy jechać szybko; na górę, na górę… — Skinął ręką w kierunku włazu. — Ale jednak — rzekł Castro. Niechętnie zakładał drewnianą rękę na niebieską stal. Zatopił w moich oczach nienawistne, żółte spojrzenie, po czym schylił się, by podnieść swoją obdartą pelerynę. — Na górę, właź! — rozkazał Carlos. Castro mruknął: „Vamos*”, i zaczął niezgrabnie gramolić się na drabinę jak wielki tobół szmat wciągany od góry. Carlos postawił stopę na szczeblu, gotując się do pójścia w jego ślady. Zwrócił głowę ku mnie i wyciągnął rękę, uśmiechnięty. — Juanie — powiedział — nie kłóćmy się. Jesteś bardzo młody; nie możesz rozumieć tych rzeczy, nie umiesz ich wyważyć. Nabiłeś sobie głowę niemądrym pomysłem. Chciałem, żebyś z nami jechał, ponieważ cię kocham, Juanie. Czy sądzisz, że źle ci życzę? Jesteś szlachetny i dzielny, i nasze rodziny są ze sobą związane. — Westchnął raptownie. — Ja nie chcę się kłócić! — rzekłem. — Naprawdę. Nie chciało mi się kłócić; raczej chciało mi się płakać. Byłem bardzo samotny, a on odchodził. Wielka przygoda znikała z mego żyda. Dodał melodyjnie: — Ty nawet nie rozumiesz. Jest ktoś inny, kto zawsze przemawia do mnie za tobą — ktoś inny. Ale kiedyś zrozumiesz. — Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Poruszyło to we mnie nieznane głębie uczucia. Byłbym wtedy z nim pojechał, gdyby mnie poprosił. — Kiedyś — powtórzył, nadając swemu głosowi jakąś niezwykłą kadencję. Jego dłoń ściskała moją, budząc we mnie dreszcz niczym dłoń kobiety. Stał potrząsając delikatnie moją rękę. — Kiedyś — powiedział — odpłacę ci, co ci jestem winien. Chciałem, abyś był ze mną, bo czeka mnie pewne niebezpieczeństwo. Potrzebowałem cię. Do widzenia. Hasia mas ver*. Przechylił się i pocałował mnie lekko w policzek, potem wspiął się po drabinie i zniknął. Czułem, że gaśnie w moim życiu światło wielkiej Przygody. Gdy i ja zbliżałem się do szczytu drabiny, ktoś zaczął wołać ostro, przenikliwie. Usłyszałem swoje nazwisko i słowa: „Ten, któregoś szukał.” Coś przesłoniło światło, głos wołał uparcie: — John Kemp, Johnie Kemp, ej! Tu jest ten, coś go szukał. Tu jest Macdonald. Był to głos Barnesa, głos dnia powszedniego. Przekonałem się, że jestem ogromnie wstrząśnięty. Tętna mi w skroniach pulsowały, chciałem zamknąć oczy — spać! Byłem zmęczony, wielka przygoda odeszła ode mnie. Barnes i ów Macdonald, którego mi odszukał, reprezentowali wszystkie pracowite owady świata, wszystkie mrówki wiecznie dźwigające niezmiernie ciężkie i niezmiernie nieważne brzemiona w górę na męczące wzgórki, w dół po stromiznach, nie zmierzające donikąd i nie dokonujące niczego. Niemniej, pośpieszyłem na górę i tam, przy klapie, zderzyłem się z mężczyzną, który zaglądał do włazu. On nie powiedział nic, mnie zaś oślepiło światło. Barnes rzucił pośpiesznie: „To będzie twój pan Macdonald”, po czym odwróciwszy się do mnie tyłem, zapomniał o moim istnieniu. Poczułem się samotniejszy niż kiedykolwiek. Mężczyzna przede mną trzymał głowę spuszczoną, jak gdyby chciał mnie ubóść. Zacząłem bez tchu opowiadać mu, że mam list od „mojego… mojego… Rooksby… szwagra… Ralfa Rooksby’ego”. Dyszałem jak po długim biegu. On nie mówił nic zgoła. Jąłem niezdarnie szukać listu w wewnętrznej kieszonce kamizelki, czując wielkie onieśmielenie. Macdonald zachowywał uroczyste milczenie; jego olbrzymie ciało spowite było, raczej niż ubrane, w ogromną ilość źle skrojonego białego materiału; w ręku trzymał wielki parasol o jaskrawozielonej podszewce. Twarz jego była bardzo blada i miała ołowianą przezroczystość ugotowanego karczocha; okalała ją ruda broda upstrzona plamami siwizny, jak bure wody wezbranej rzeki pianą. Zauważyłem wreszcie, że powodem, dla którego pokazuje mi tylko czoło, jest niewiarygodny zez — zez wywołujący wrażenie, że Macdonald wykonuje mięśniami szyi jakąś trudną i ryzykowną sztukę. W dalszym ciągu zachowywał nieprzenikniony i nieufny wyraz twarzy. Dłoń, którą wziął ode mnie list, była bardzo duża, bardzo biała i wyglądała, jak by w dotknięciu miała się okazać okropnie flakowata. Drugą ręką nałożył sobie na nos parę olbrzymich okularów w oprawce z perłowej masy — całkiem przypominających okulary kobry — i zaczął czytać. Nie wyrzekł do tej pory ani słowa. To dla niego i dla tego, co reprezentował, rzuciłem Carlosa i to wszystko, co on sobą przedstawiał. Uważałem, że zasłużyłem sobie na to, by być przyjętym z otwartymi ramionami. Tak się jednak nie stało. Macdonald czytał list z rozmysłem, kiwając się przy tym, razem ze swoim parasolem, powolnym ruchem drzemiącego słonia. Raz jeden rzucił mi kosę spojrzenie ponad oprawkami z masy perłowej. Był tak powolny, tak rozmyślnie niemrawy, że przyznaję, iż zaczynałem się zastanawiać, czy przypadkiem Carlos i Castro nie są jeszcze na statku. Zdawało mi się, że minęło co najmniej pół godziny, nim Macdonald odchrząknął — był to odgłos podobny do sapnięcia zepsutej pompy — i ledwo dosłyszalnym głosem zapytał: — Jakie pan ma dowody swojej tożsamości? Nie miałem żadnych i zacząłem miętosić klapy kurtki, zawstydzony niczym nędzarz stojący przed radą nadzorczą przytułku. Olśniła mnie nagle pewność, że Carlos, gdyby nawet zgodził się zaręczyć za to, kim jestem, zmniejszyłby tylko moje szansę. Nie mogę powstrzymać się od myśli, że bardzo mało brakowało, a znalazłbym się sam bez pomocy na ulicach Kingston. Na moje zapewnienia Macdonald odpowiadał tylko serią cichutkich „hm”. Nie wiem, co w końcu przemogło jego skrupuły; nic nie zapowiadało, że zamierza ustąpić, gdy nagle obróciwszy się na pięcie wykonał ruch jedną ze swoich miękkich białych rąk. Zrozumiałem to jako wskazówkę, że mam iść za nim na rufę. Pokłady roiły się rozgadanym tłumem Murzynów o muskularnych ramionach i barkach. Wszystkie ich lśniące, czarne twarze wyglądały w tej chwili jak rozpłatane: bielały w nich szeregi zębów i gałki oczne, jakby wprawione. Dźwięki, jakie wydawali, składały się na oszałamiający hałas. Dźwigali bagaże tu i tam, bez ładu i składu. Wielki, miękki tobół z pościelą omal nie zwalił mnie z nóg. Nie było gdzie się ruszyć. Macdonald machał rączką od parasola o parę cali pad podłogą, ale przejście, jakie sobie torował, zamykało się tuż za nim. Wśród całego tego przepychania się i pośpiechu natrafiłem nagle na małą wolną przestrzeń za stosem jakichś skrzyń. Ujrzałem pochyloną nad nimi kanciastą postać Nicholsa, drugiego oficera. Podniósł na mnie zmrużone żółte oczy. — Schodzisz na ląd z tym zasapanym capkiem? — zapytał. — Co cię to obchodzi? — odburknąłem. W jego żółtych oczach pojawiła się nagła, stężona groźba. — Pamiętaj, żebyś nigdy nie pokazywał się, wiesz gdzie… — powiedział. — Nie potrzebuję, żeby kto szpiegował mnie, co robię. Jest tam taki, co przetrąci ci krzyże, jeżeli cię złapie. Pamiętaj, żebyś nie przyjeżdżał. Nigdy. CZĘŚĆ DRUGA DZIEWCZYNA Z JASZCZURKĄ ROZDZIAŁ PIERWSZY — Rio Medio? — rzekł do mnie se?or Ramon blisko dwa lata później. — Caballero jest łaskaw przypisywać mi bardzo rozległą wiedzę. Cóż ja mogę wiedzieć o tym mieście? Są tam zapewne ludzie zacni i ludzie bardzo źli, jak i w innych miastach. Kto to wie? Wasza dostojność musi zapytać załóg łodzi, które admirał posłał, żeby spaliły miasto. Już niedługo wrócą. Popatrzył na mnie zagadkowo i uważnie przez swoje złote okulary. Działo się to pod arkadami przed jego sklepem w Spanish Town. Długie zasłony okienne trzepotały z lekka. Przed sąsiednimi drzwiami duży szyld głosił: „Redakcja «Dziennika Buckatoro»„. Eyło to, jak już wspomniałem, po dwu latach, które, jak przepowiadał Carlos, okazały się dla mnie latami ciężkiej pracy i długiej, upalnej jednostajności. Przyjechałem teraz z Horton Pen do Spanish Town, ponieważ spodziewałem się listu od Weroniki, a ze dyliżans pocztowy jeszcze nie nadjechał, wstąpiłem do Ramona, by pogawędzić o pewnej partii północnoamerykańskich wyrobów, które gotów był mi sprzedać po niezmiernie niskiej cenie. Wtedy to właśnie mówiło się, że admirał Rowley ma rozprawić się energicznie z piratami, którzy wciąż jeszcze panoszyli się na Zatoce Meksykańskiej i prawie całkowicie niszczyli ówczesny handel Jamajki. Naturalne więc było, że zgadaliśmy się o tajemniczym mieście, gdzie piraci mieli jakoby swoją główną kwaterę. — Nie wiem nic więcej od innych — mówił Ramon. — Chyba to, se?or, że dużo więcej tracę, ponieważ moje transakcje są znacznie większe. Nie wiem jednak nawet, czy ci, co zagarniają moje towary, są piratami, jak twierdzicie wy, Anglicy, czy też meksykańskimi kaprami, jak utrzymują władze hawańskie. Nie robi mi to wielkiej różnicy. Basta*, wiem tyle, że co tydzień jakiś statek z listem kaperskim kradnie mi któryś z moich ładunków, a ja tracę wiele setek dolarów. Ramon był w istocie jednym z najbardziej ruchliwych kupców na Jamajce; miał sklepy zarówno w Kingston, jak w Spanish Town; towary płynęły do niego ze wszystkich mórz. Wszyscy plantatorzy i urzędnicy na wyspie utrzymywali z nim stosunki handlowe. — Było rzeczą najzupełniej naturalną, że hidalgo, szanowny kuzyn pański, radził się mnie chcąc się udać do któregokolwiek miasta na Kubie. Do kogóż innego miał się zwrócić? Pan sam, seńoir, albo przezacny pan Topnambo, gdybyście chcieli wiedzieć, jakie statki mogą w ciągu miesiąca płynąć do Hawany, do Nowego Orleanu czy do jakiegokolwiek portu nad Zatoką, spytalibyście mnie. Cóż bardziej naturalnego? Wiedzieć te rzeczy to mój interes, moje rzemiosło. W ten sposób zarabiam na kawałek chleba. Ale co do Rio Medio, nie znam tej miejscowości. — W jego spokojnym głosie zabrzmiała nutka ironii. — Pewne jest jednak ze wszech miar — ciągnął — że gdyby pański rząd nie uznał praw kombatanckich zbuntowanej kolonii, Meksyku, nie byłoby teraz żadnych listów kaperskich, żadnych przeklętych meksykańskich statków partyzanckich, a ja i wszyscy inni na tej wyspie nie tracilibyśmy corociznie tysięcy dolarów. Była to wieczna bolączka wszystkich Hiszpanów na wyspie i niemałej liczby plantatorów angielskich i szkockich. Hiszpania broniła się jeszcze rozpaczliwie przed utratą swoich meksykańskich kolonii, gdy Wielka Brytania uznała istnienie stanu wojennego i rządu meksykańskiego. Na Zatoce zaroiło się natychmiast od meksykańskich statków kaperskich. Żaden rodzaj żeglugi nie był przy nich bezpieczny i Hiszpania całkiem uczciwie nic nie mogła poradzic, by ustrzec przed ich zalewem wybrzeża samej Kuby — Wyspy Zawsze Wiernej. — Cóż może zdziałać Hiszpania — mówił Ramom z goryczą — kiedy nawet wasz admirał Rowley, ze swoimi wielkimi okrętami, nie może oczyścić z nich morza? — Zniżył głos. — Mówię panu, młody se?or, że Anglia w całej tej sprawie utraci tę wyspę, Jamajkę. Pan sam jest separatystą, prawda?… Nie? Mieszka pan u separatystów. Skąd mogłem wiedzieć? Wielu ludzi twierdzi, że i pan do nich się zalicza. Jego słowa zrobiły na mnie zdecydowanie niemiłe wrażenie. Nic mi nie było wiadomo o tym, że jestem separatystą; byłem całkiem lojalny. Zrozumiałem jednak nagle, po raz pierwszy, jak bardzo załogę na takiego wyglądać. — Ja sam nie jestem niczym — ciągnął Ramom niewzruszenie. — Niechby sobie ta wyspa pozostała angielską. Hiszpańską nie będzie już nigdy, wcale też tego nie pragnę. Ale nasz kąśliwy mały przyjaciel tutaj — szczupłą brązową dłonią wskazał na szyld „Dziennika Buckatoro” — i jego gazeta broją, ile mogą. Sądzę, że admirał lub gubernator skażą go na więzienie. Ma zamiar uciekać i przenieść swoją gazetę do Kingston; ja sam odkupiłem od niego jego meble biurowe. Spojrzałem na niego i jąłem się zastanawiać, co on — mimo całej swojej niewzruszoności — wie, co kryje się za jego ciemnymi oczyma w głębinach tego nieodgadnionego hiszpańskiego, mózgu. Skłonił mi się nieznacznie. — Zbliża się chwila wielkiego zamieszania — powiedział. Jamajka porała się w owych dniach — i jeszcze przez wiele lat potem — z pewną doniosłą kwestią. Była nią oczywiście kwestia zniesienia niewolnictwa. Plantatorzy byli z reguły niezmiernie bogaci i możni. Mówili: „Jeśli rząd krajowy będzie usiłował obalić nasz system niewolniczy, to my obalimy rząd krajowy i udamy się pod opiekę Stanów Zjednoczonych.” Była to oczywiście zdrada; tak jednak powszechna, że gubernator, książę Manchesteru, musiał przymykać oczy i udawać, że nie słyszy. Plantatorów bolało jeszcze jedno — piraci na Zatoce Meksykańskiej. Był w szczególności jeden, niejaki El Demonio vel Diableto., który, praktycznie biorąc, blokował szlak morski wiodący na Florydę; bezpieczne dostarczenie jakiegokolwiek ładunku na miejsce było prawie niemożliwe i kieszenie plantatorów odczuwały to dotkliwie. W ciągu ostatnich dwóch lat El Demonio niemal co tydzień patroszył jakiś statek, jak by umyślnie idąc na rękę separatystycznym gazetom kingstońskim. Plantatorzy powiadali: „Jeśli rząd krajowy chce wtrącać się do naszych wewnętrznych spraw, do naszych niewolników, niechże naprzód oczyści nasze morza… Niech powiesi El Demonia.” Rząd przysłał jednego z dawnych kapitanów Nelsona, admirała Rowleya, tęgiego żołnierza; lecz kiedy przyszło do oczyszczenia Zatoki Meksykańskiej, okazał się on mniej więcej tak samo bezużyteczny jak zawodowy zapaśnik, który by próbował oczyścić stajnię ze szczurów. Nie przypuszczam, by El Demonio w gruncie rzeczy wyrządzał więcej niż jedną dziesiątą szkód, jakie mu przypisywano, lecz szczególne okoliczności wyniosły go do rangi ważnego czynnika w polityce kolonialnej. Gazety rządowe uśmiercały go co miesiąc; separatyści kazali mu pięć razy do roku zagarniać którąś z kanonierek starego Rowleya. Kłamali, oczywiście, jedni i drudzy. Jasne jednak było, że Rowley i jego fregaty nie na wiele się zdali w walce z piratem, którego nie mogli ująć na morzu, a który żył w głębi zatoczki o wejściu wąskim jak szyja butelki, o dnie najeżonym ostrymi skałami — taką bowiem miejscowością było ponoć Rio Medio… Żadne ze stronnictw nie obchodziło mnie wiele — szukałem bowiem romantycznej przygody — lecz skłaniałem się trochę ku separatystom, gdyż Macdonald, u którego mieszkałem przez dwa lata w Horton Pen, sam był na swój chłodny, szkocki sposób separatystą. Pochodził z Argyleshire, przybył na wyspę jako wyrostek w roku 1786 i dopracował się stanowiska zarządcy majątku Rooksby’ego w Horton Pen. Posiadał także własny mająteczek u ujścia rzeki Minho, gdzie z wielkim powodzeniem uprawiał ryż. Był pierwszym plantatorem ryżu na wyspie. Horton Pen gnieździło się u stóp wysokich białych skał zamykających Dolinę Św. Tomasza i przypominających trochę skały w Dover. Górują one ponad morzem kwadratowych pól trzciny cukrowej, przeplatanych masami listowia jamajkańskiego pieprzu. Żona Macdonalda była niezmiennie otyłą, gadatliwą osobą o kruczych włosach i oczach jak tarki, najbardziej macierzyńską kobietą, jaką w życiu znałem — zapewne dlatego, iż nie miała dzieci. Cała anomalia mojej sytuacja znikła z nadejściem najbliższej poczty. Weronika pisała do mnie, Ralf do swojego radcy prawnego i do Macdonaldów. Ale do tego czasu pani Macdonald już z dziesięć razy cerowała moje skarpetki. Okoliczne ziemiaństwo, osiadli na miejscu wielcy właściciele majątków, których trochę jeszcze pozostało w Dolinie, z początku skłonni byli zajmować się gorliwie moją osobą. Była tam niejaka pani Topnanibo, przywiędła, mocno zasuszona persona, z upodobaniem zdobiąca swoje szaty różowymi wstążeczkami; nadawała ona ton okolicy, o ile można było— nadawać ton towarzystwu, w którym bujnie rozkwitała gościnność. Usiłowała wyciągnąć mnie ze środowiska Macdonaldów, skłonić mnie, bym się od nich odciął, ponieważ miałem dziadka hrabiego. Ale Topnambowie byli czołowymi miejscowymi lojalistami, a Macdonaldowie głównymi separatystami, ja zaś zostałem przy Macdonaldach. Szukałem — widzicie — wielkiej przygody, a nie dostrzegałem jej ani trochę w białej figurze pani Topnambo o suchej szarawej skórze z różowymi plamami wokół szyi, ustawicznie leżącej w ciemnym lub przyciemnionym pokoju i gadającej kłótliwym głosem o „pańskim wuju, hrabi”, którego nigdy na oczy nie widziałem. Nie lepiej układały mi się stosunki z mężczyznami. Byli albo również bardzo wysuszeni i kłótliwi, albo też bardzo chętni do kieliszka i hałaśliwie weseli w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób. Ich wieczory zdawały się składać z następujących po sobie raz po raz głośnych wybuchów śmiechu, a kończyły się poniżającymi wędrówkami zataczających się panów w białych spodniach przez błękitne mroki nocy — za węgły nędznych chatek. Nigdy nie mogłem zrozumieć utajonych źródeł ich humoru, nie miałem też dosyć pieniędzy, by przystosować się do ich rozrzutności. Byłem przy tym za dumny, by cokolwiek im zawdzięczać. Na koniec przestali bodaj kłaniać mi się na drodze; nazywali mnie niedowarzonym pomiotem szlacheckim mającym wodę zamiast krwi w żyłach, zdrajcą–separatystą, i zostawili mnie losowi pilnowacza Murzynów i ciułacza, pieniędzy. Pani Macdonald, choć zabita separatystka, jak na żonę takiego męża przystało, miała wiecznie na ustach słowo „kraj”. Raz jeden odwiedziła Rooksby’ch w Horton; przechowała w pamięci całe mnóstwo, drobiazgów, cząstek mego zapomnianego dzieciństwa, i gadała o nich, gadała, aż ta przeszłość jęła mi się wydawać okresem zgoła wymarzonym, a teraźniejszość — czymś nudnym. Wędrówka w poszukiwaniu wielkiej przygody — a tym, ostatecznie, trudnimy się na tym świecie — przypomina bardzo próbę dogonienia widnokręgu. Leży ona w pewnej odległości przed nami i w pewnej odległości za nami — mniej więcej tak daleko, jak można sięgnąć okiem. Człowiek przekonuje się, że przeszedł przez nią, tak jak się minęło to, co dziś już leży dla nas na widnokręgu. Człowiek ogląda się za siebie i mówi: „Ach, otóż i ona.” Patrzy przed siebie i mówi to samo. Tkwi ona albo w dawnych dniach, które przeżywaliśmy, albo w nowych, które dopiero przeżyjemy. Spoglądam wstecz na tamte moje dni i małe drobiazgi pozostają, wracają do mnie, przyoblekają się w atmosferę, nabierają znaczenia, składają się na pewne temps jadis*. Gdy kiedyś obejrzę się na to, co stanowi nudną, jałową pustynię dnia dzisiejszego, zapewne będzie tak samo. Pragnąłbym niemal odbyć raz jeszcze jedną z owych długich nieciekawych przejażdżek konnych nocą z Doliny do Spanish Town albo posłuchać znowu jednej z niekończących się tyrad starego Macdonalda na temat lekkomyślnej polityki pana Canninga lub zalet szkockiej oszczędności. „Jack, chłopcze — zwykł był ryczeć swoim dziwnie piskliwym głosem — możesz sobie być szlachcicem zacnej szkockiej krwi. Ale z tym wszystkim jesteś synem biedaka.” — Uwziął się, że mam robić pieniądze i odkładać uczciwe grosze. Sądzę, że naprawdę mnie lubił. W tej to myśli zapoznał mnie z Ramonem, „cenionym hiszpańskim kupcem z Kingston i Spanish Town”. Ramon wydał mi się tajemniczy, kiedy widziałem go w towarzystwie Carlosa i Castra, ale, poznany na nowo w domowej atmosferze Macdonaldów, stał się po prostu poważnym, wysokim Hiszpanem o ciemnych rysach i złotych okularach, do tego doskonałym kompanem. Prawie całej swojej hiszpańszczyzny nauczyłem się od niego. Jedyną tajemnicą z nim związaną były niezmiernie niskie ceny, po których sprzedawał swoje towary pod masztem flagowym przed domem admirała Rowleya, Królewskim Domem, jak go nazywano. Sam admirał utrzymywał podobno rozległe stosunki handlowe z Ramonem; cieszył się przynajmniej reputacją człowieka pragnącego uzbierać sobie trochę uczciwego grosza, jak ja. W każdym razie wszyscy — od najdumniejszych plantatorów począwszy, a skończywszy na redaktorze „Dziennika Buckatoro” z sąsiedniego domu — chętnie gawędzili z Ramonem, którego wiedza o niesłychanym mnóstwie rzeczy głęboka była jak studnia — i równie niewzruszona. Kupowałem nieraz za jego pośrednictwem miejscowe produkty, wysyłałem je statkami do Nowego Orleanu, tam sprzedawałem i importowałem za to partie zagranicznych towarów zarabiając w ten sposób dwukrotnie. Zawsze chętnie mi pomagał i równie chętnie gawędził ze mną twierdząc, że żywi ogromny szacunek do moich krewnych Riegów. W taki to sposób stało się, że pod koniec drugiego roku mego pobytu na wyspie rozmawiałem z nim często. Dyliżans pocztowy powinien był przywieźć list od Weroniki, która miała w tym czasie obdarzyć Rooksby’ego synem i dziedzicem, lecz poczta spóźniła się nie wiadomo, czemu. Dwa razy już wstępowałem do kantoru przy zajeździe i teraz niezdecydowanie szedłem z powrotem do sklepu Raniona. Rozmawiał ze swoim sąsiadem, redaktorem „Dziennika Buckatoro”, i z kimś jeszcze, kto, gdy szedłem leniwie przez rozżarzony plac, podjechał był galopem przed stopnie wiodące pod arkady. Jeździec ów opowiadał coś tamtym dwóm, wymachując przesadnie rękoma. Potem spiął konia ostrogami i odjechał, redaktor zaś — niski garbusek o połyskliwych oczach — stał dalej w słońcu i mówił do Raniona podnieconym głosem. Znałem dobrze tego zabawnego, dziwacznego pokurcza o demonicznym nieco wyglądzie; był to jakiś tam siostrzeniec Macdonaldów, pokumany ze wszystkimi szkockimi separatystami na wyspie. Wziął się do wydawania niezwykłej, sensacyjnej gazety, która co parę numerów zmieniała nazwę i lokal celem uniknięcia sekwestru i według tego, co mówili lojaliści w rodzaju Topnambów, miała wywierać niezmiernie szkodliwy wpływ. Żył w dużej mierze z jałmużny ludzi takich jak Macdonaldowie i widywałem go czasem, jak wieczorami słuchał opowiadań pani Macdonałd; siedział wtedy przy jej hamaku na werandzie, z głową nisko pochyloną na pierś i mocno przekrzywioną na bok; wielki garb sterczał nad jego bladą twarzyczką i wichrzył mu od tyłu czarne, szurpate włosy. Pani Macdonałd paplała mu wszystkie plotki z (Doliny, a „Dziennik Buckatoro” wykorzystywał to wszystko, dodając jeszcze od siebie upiększenia. Ostatnio przez jakiś miesiąc „Dziennik” działał jeszcze skuteczniej niż zwykle i jeśli nie wydano nakazu aresztowania Dawida, to tylko dlatego, że Rowley szykował się do pognębienia tych, co na nim psy wieszali, owym atakiem z łodzi na Rio Medio. Gdy ujrzałem Dawida rozmawiającego z Ramonem, pomyślałem, że jeździec musiał przywieźć wiadomość o wydaniu nakazu i że Dawid przygotowuje się do ucieczki. Zeskoczył zwinnie ze schodków Raniona i znikł w ciemnej czeluści swych własnych drzwi. Ramom łagodnie zwrócił okulary w moją stronę. — Ot, i masz pan — rzekł. — Ta głupota, ta głupota! Żeby posyłać tylko małe łódki do ataku na takie gniazdo łotrów. To nie do pojęcia. Jeździec przywiózł wieść, że atakujące Rio Medio łodzie z eskadry Rowleya zostały odparte z wielkimi stratami. Ramon ciągnął dalej tonem niezmiernej wyższości: — A cały ten czas my, kupcy, tracimy tysiące. Jego ciemne oczy badały moją twarz i przyszła mi do głowy nieprzyjemna myśl, że gra jakąś rolę, że jego słowa są nieszczere, a gniew udany, że może wciąż jeszcze podejrzewa, iż jestem separatystą. Mówił dalej o nieudanym ataku łodzi. Cała Jamajka gadała o tym ataku, snuła przewidywania na jego temat, winszowała go sobie. Męstwo brytyjskie miało się w nim wykazać; wystarczyć miały do tego załogi czterech łodzi. A teraz łodzie zostały odpędzone, załogi wzięte do niewoli, połowa ludzi zabita! Już w tej chwili panika szerzyła się na wyspie. Widziałem, jak ludzie zbijają się w gromadki rozprawiając z przejęciem. Niemiło mi było słuchać Ramona, Hiszpana mówiącego w ten sposób o klęsce zadanej przez jego rodaków moim. Przeszedłem na drugą stronę Placu Królewskiego, a że dyliżans właśnie nadjechał, wszedłem do kantoru i odebrałem swoją korespondencję. List Weroniki przybył jak nikłe echo, jak dźwięk bardzo odległej morskiej fali, słyszany wśród nocy; zdawało się niepodobieństwem, że ktoś mógł tak jak ona interesować się tym, co się działo tam, w kraju. Urodziła syna; jedna z ciotek Ralfa trzymała go do chrztu. Ona i Ralf byli w Bath ubiegłej wiosny; w okolicy bardzo potrzeba było deszczu. Ralf użył swoich wpływów, wytłumaczył sprawę pewnej bardzo wysoko postawionej osobistości, wydał trochę pieniędzy na pokrzywdzonych żandarmów. Ja tymczasem prawie zapomniałem o całej sprawie; wydało mi się ogromnie dziwne, że oni się nią jeszcze interesują. Miałem wracać; jak tylko będzie bezpiecznie, miałem wracać: taki był zasadniczy tenor listu. Czytałem go w małej gospodzie, w bielonej izbie, której jedyną ozdobą był tekturowy kot z napisem: „Za zdrowie najlepszych”. Czterech śniadolicych zuchów, patriotów meksykańskich, rozmawiało hałaśliwie o swojej wojnie o niepodległość i walecznych czynach niejakiego generała Trapełascisa, który tam gromił wojska hiszpańskie. Prawie niemożliwe było upatrywać jakikolwiek związek pomiędzy nimi a owym światem, do którego należało delikatne pismo Weroniki z wytartymi gumką ołówkowymi linijkami pod każdym wierszem atramentu. Zdawali się nieskończenie bardziej realni. Nawet zainteresowanie Weroniki moją osobą wydawało się trochę dziwne; jej pragnienie, bym wrócił, drażniło mnie. Było to tak, jak by żądała ode mnie powrotu do stanu niewoli po tym, jak odnalazłem samego siebie. Myśl ta uprzytomniła mi nagle, że stałem się mężczyzną, o męskich dążeniach, patrzącym na życie bez złudzeń. Wydało mi się raptem rzeczą cudowną, że mogłem siedzieć tak spokojnie przyglądając się, na przykład, jak by nigdy nic owym czterem drabom ze sztyletami. Gdy byłem w domu, taka rzecz wzbudziłaby we mnie nadzwyczajne emocje, niczym oglądanie słonia w wędrownym cyrku. Co do powrotu do dawnego życia, to nie zdawał mi się możliwy. ROZDZIAŁ DRUGI Pewnego wieczoru jechałem samopas konno w stronę Horton Pen. Duży księżyc zawieszony był nade mną niby olbrzymi biały talerz. W końcu na tle jego tarczy pojawił się spadzisty dach gospody „Przy Promie” i stercząca nad nim pojedyncza, rozcapierzona palma. Światła z okien gospody odbijały się w rzece, podobne do chybocących się pochodni. W cieniu gospody widniała niewyraźnie bryła jakichś przedmiotów, z mroku wyłaniały się tylko świecące białe kule. Gdy podjechałem bliżej, bryła okazała się landarą zaprzężoną w czwórkę zgrzanych, parujących gwałtownie koni; obok kręciła się cała armia Murzynek z pudłami do kapeluszy na głowach. Jakaś wielka dama odbywała wojaż; jej gniewny głos wołał do kogoś znajdującego się w budynku, z którego otwartych drzwi padało na strome stopnie wejściowe łagodne żółte światło. Jakiś nieokreślony przedmiot, mający jak gdyby dwa rogi i koło, spoczywał nieruchomo pod słupem z szyldem gospody; przy nim dwóch Murzynów wycierało sobie czoła. Przedmiot ten z kolei okazał się mężczyzną śpiącym w taczce, z białą twarzą zwróconą do księżyca. Z góry dochodził gwar głosów; w pewnej chwili na tle oświetlonych drzwi pojawiła się sylwetka mężczyzny ubranego po europejsku. W ręku trzymał bardzo ostrożnie pełny kieliszek i zaczął schodzić po stopniach. Nagle zatrzymał się, przejęty. Zrobił pół obrotu w prawo i krzyknął za siebie: — Sir Karolu! Sir Karolu! Otóż i on! Twierdzę z całą pewnością, że to on! — Z wnętrza gospody rozległ się pytający ryk. Miałem wrażenie, że stoję przed klatką lwa. Na tle oświetlonych drzwi ludzie pokazywali się i znikali. Wzdłuż całej ściany gospody z pootwieranych okien wychylały się głowy. Zeskakiwałem właśnie spiesznie z konia, gdy wyszedł na schody admirał. Ktoś zapalił pochodnię i admirał stał się ciemną, masywną figurą; na mundurze błyszczały złote szamerunki. Miał bardzo długie nogi, krótkie białe bokobrody i duży nos, który — oświetlony z dołu — rzucał potężny cień na jego czoło. Głowę miał obnażoną; wysoki kołnierz był rozpięty i odsłaniał pod brodą biel strojnej koszuli. Trzecia męska twarz, bardzo blada, to wysuwała się, to znikała za jego lśniącym lewym ramieniem. Admiraił powtarzał w kółko: — Co? co? co? Hej, co tam?… Ten człowiek? — Zdawał się wahać pomiędzy najwyższym ukontentowaniem a gwałtownym gniewem. Na koniec zadeklarował się. — Spławmy go… hę?… Spławmy go! — Powiedział to z jakimś dobrotliwym śmieszkiem, po czym podniósł głos i zawołał: — Tinsley! Tinsley! Gdzie u diabła jest Tinsley? Z okna karety dobiegł wysoki, nosowy głos: — Sir Karolu! Sir Karolu! Żadnych scen w mojej obecności, proszę. Nagle ujrzałem w połowie schodów wspinającą się po nich pracowicie czarną postać, której zrazu wskutek jej nieforemności nie mogłem rozpoznać. Był to Dawid Macdonald. Od czasu swoich ostatnich, naprawdę strasznych komentarzy o klęsce ataku na łodziach gdzieś się ukrywał. Przemknęło mi przez myśl, że jest teraz w drodze z jednej kryjówki do drugiej. Uciekając ze Spanish Towin do Kingston lub w Dolinę, natknął się na admirała i jego świtę wracających z balu u Topnambów. Trudno to nawet było nazwać zbiegiem okoliczności: wszyscy podróżujący gościńcem spotykali się w gospodzie „Przy Promie”. Rzecz nie stawała się jednak przez to bardziej przyjemna. Sir Karol wzywał w dalszym ciągu Tinsleya, swego oficera flagowego, który, jak się okazuje, był owym pijakiem w taczce. Gdy krzyki Murzynów wyjaśniły (tę sprawę, admirał mruknął: — Hm! — i zwrócił się do mężczyzny u swego boku — Hej, Oldham, pomóż no pan w takim razie spławić tę ropuchę. — W suchym klimacie Jamajki takie rzeczy odbywały się dość często. Oldham upuścił kieliszek i jął protestować. Macdonald wchodził dalej po stopniach milcząco i enigmatycznie; teraz, gdy los jego był nieuchronny, wykazywał sporo odwagi. Zdawał sobie niechybnie sprawę, iż jeśli admirał się zbłaźni, będzie się po wytrzeźwieniu bał wydać nakaz aresztowania. Nie mogłem patrzeć obojętnie, jak będą zadawać gwałt nieszczęsnemu człowieczkowi. Jednocześnie zaś stanowczo nie miałem ochoty całkowicie się z nim solidaryzować. Zawołałem impulsywnie: — Sir Karolu, nie będzie pan chyba używał gwałtu wobec kaleki. W tej chwili Dawid Macdonald stanął na najwyższym stopniu i bardzo raptownie wszyscy przeszli do akcji. Z wnętrza karety i z ust służebnych Murzynek rozległy się wrzaski. Zobaczyłem, jak trzech mężczyzn rzuca się na strzępek ludzki, podobny do sponiewieranego kota. Nie mogłem tego znieść, bez względu na konsekwencje. Wbiegłem szybko po schodach w nadziei, że uda mi się przywieść ich do opamiętania; kierowała mną siła czysto konwencjonalnego wzruszenia. Nie była to moja sprawa, nie miałem ochoty się wtrącać i czułem się jak ktoś śpieszący rozdzielić pół tuzina walczących psów, zbyt dużych, aby walka mogła przybrać miły obrót. Kiedy znalazłem się na górze, nastąpiła chwila poniżającej szarpaniny; oprzytomniawszy, zdałem sobie sprawę, że stoję nad upiornie bladym jegomościem, który z pozycji siedzącej sapie zdyszany: — Wsadzę cię do więzienia!… Przysięgam, że wsadzę cię do więzienia!… Pomogłem mu wstać, nieco skruszony, podczas gdy za moimi plecami admirał pytał natarczywie, kim u diabła jestem. Człowiek, którego podniosłem, odsunął się trochę, po czym odwrócił się, by mi się przyjrzeć. Światło świeciło mi prosto w twarz i człowiek zaczął krzyczeć: — Ja go znam. Znam go doskonale. To John Kemp. Od razu wsadzę go do więzienia. Papiery są w karecie. Wtem widocznie przyszło mu do głowy, że mam zamiar znów się na niego rzucić. Czmychnął; ja zaś zostałem oko w oko z admirałem, który lustrował mnie wzgardliwie. Ociekając potem, jąłem czynić mu wymówki, że napadł na kalekę. Admirał rzekł: — Ach, tak pan myśli? Załatwię się z panem za chwilę. To jest otwarty bunt. Spojrzałem na Oldhama, który był sekretarzem admirała. W jego ubraniu w okolicy szyi panował nieopisany nieład, jak gdyby małpa szarpała go pazurami. Jedna z klap jego munduru trzepotała oddarta na falującej piersi, halsztuk wisiał z tyłu niby harcap. Widziałem go przed chwilą klęczącego, z głową przygiętą do ziemi przez garbusa. Powiedziałem wyniośle: — Czemuś go pan napuścił na takiego małego biedaczynę? Było was trzech na jednego. Czegoście się spodziewali? Admirał zaklął. Oldham przykładał raz po raz koronkową chusteczkę do skaleczonej górnej wargi, z której ściekał strumyczek krwi; zdaje się, że pochlipywał nawet trochę. Wreszcie zniknął w drzwiach, zgięty wpół. Nieustraszony Dawid z zimną krwią poskoczył w ślad za nim. Admirał rzekł: — Znam takich jak pan. Jest pan łotrem i zdrajcą. To bunt. Zostanie pan przykładnie ukarany. Mimo to jednak wstydził się widać swego postępku, gdyż niebawem on i dwaj pozostali zeszli po stopniach nie spojrzawszy nawet w moją stronę i kareta ich odjechała. Wewnątrz gospody zastałem dwóch kapitanów statków handlowych; jeden, z błyszczącymi kolczykami w wielkich czerwonych uszach, spał położywszy głowę na stole, drugi, czyściutki i porządnie ubrany, zaliczał się do tego, co wówczas nazywano nową szkołą. Nazywał się Williams — kapitan Williams ze „Lwa”, którego był współwłaścicielem. Był dość znany z obiadów proszonych, jakie urządzał na swoim statku. Jego oczy, niebieskie i bardzo okrągłe, lśniły w okrągłej, rumianej twarzy, kiedy z wylewną serdecznością chwycił mnie za rękę. — Brawo! — zachłystywał się entuzjazmem. — Dałeś im pan bobu; niech mnie kule biją, dałeś im pan! Aż miło było widzieć to i słyszeć. Ja tam nie miałem zamiaru pakować w to swój nos, o nie. Ale podziwiam pana, chłopcze. Był to poczciwiec żywiący silną niechęć do wyskoków admirała — niechęć podzielaną przez wszystkich marynarzy — i do ludzi pokroju Topnambów, którzy dawali do zrozumienia, że są zbyt wielcy, by bywać na jego obiadach. Zapewnił mnie, że wpadłem na tych ichmościów rycząc… „niczym byk z Basan. Szkoda, żeś pan tego nie widział1” — i wypił moje zdrowie kielichem ponczu. Dawid Macdonald przyłączył się do nas, ledwo widoczny spoza kłębów tytoniowego dymu. Ubierał się zawsze bardzo starannie, i teraz, umyty, wyglądał do pozazdroszczenia świeżo. — Teraz mnie już nie ruszą — powiedział. — Życzyłem sobie tej napaści… — Nagle zwrócił na mnie bystre, sarkastyczne czarne oczy. — Ale pan — rzekł — drogi Kemp! Znalazł się pan w diabelnych tarapatach! Wydadzą przeciwko panu nakaz na mocy Czarnej Ustawy*. Znam ja tych panów. — Och, on się tym nie przejmie — wtrącił Williams — znam go: to zuch, jakich mało. Nie boi się niczego. Dawid Macdonald zrobił głową ruch mający za—markować posępne kiwanie. — Paskudna sprawa — powiedział. — Ale już ja ich obmaluję. Czemuś pan uderzył Topnamba? To najbardziej mściwa bestia na całej wyspie. Zrobią z tego zdradę stanu. Gotowi posłać pana do kraju pod tym zarzutem. — Ech, uszy do góry. — Williams zwrócił się do mnie: — Zjedz pan ze mną obiad na statku w Kingston jutro wieczorem. Jeśli wyniknie jakaś heca, zobaczę, co się da zrobić. Albo możesz pan przejechać się ze mną do Hawany, póki tutaj sprawa nie ucichnie. Moja stara jest na pokładzie. — Mina mu zrzedła. — Ale to nic, ugłaskasz ją pan. Pomogę ci. Popili grzanego wina z korzeniami i jęli hałasować. Nie było mi wesoło; w tym, co mówił Dawid Macdonald, było dużo prawdy. Topnambo z pewnością zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby mnie zamknąć — ukarać mnie przykładnie jako separatystę, by przypodobać się admirałowi i księciu Manchesteru. Pod Wpływem trunku Williams coraz usilniej ofiarowywał mi się z pomocą. — Diabli nadali, że moja żona jest na statku akurat na tym rejsie. Ale niech tam! Przyjdź pan do mnie na obiad. Postaram się, żeby paru ludzi z Kingston — samych zacnych chłopów — wzięło cię w obronę. Zrobią to, kiedy usłyszą całą historię. W jego słowach było sporo rozsądku. Jeśli wydane zostaną nakazy aresztowania mnie, on lub niektórzy z jego znajomych, kingstońskich kupców nie mających powodu kochać admirała, mogli mi być bardzo pomocni. Pojechałem zatem do Kingston. Tak się zdarzyło, iż był to właśnie dzień wieszania siedmiu piratów na cyplu Port Royal. Nigdy nie oglądałem wieszania, a takich ludzi było w owych czasach niewielu. Chciałem trzymać się od tego z dala, ale nie mogłem w żaden sposób znaleźć przewoźnika, który by zawiózł mnie na „Lwa”. Wszyscy rwali się do obejrzenia widowiska, a ja, na pół zaciekawiony, na pół niechętny, dałem się ponieść tłumowi. Szubienica stała dość wysoko, by wszyscy mogli ją widzieć — długa, bardzo tęga belka, wparta obu końcami na słupach. Słońce prażyło, a tłum przez jakąś godzinę parł, krzyczał i wyciągał tysiąc szyj, ilekroć rozlegał się okrzyk: „Już jadą.” Niebo było czyste, morze czyste, tu i ówdzie snuły się po nim statki, a daleko, daleko widniały ciche wzgórza. Wśród tłumu dużo było Hiszpanów. Dostałem się w sam środek jednej z ich gromad i dociśnięty do kół jakiejś karety stałem na palcach, z rękami po sobie, wpatrując się w długą szubienicę. Raz po raz wybuchały fałszywe alarmy, zrywały się nagłe okrzyki, by wnet powoli ucichnąć. W przerwach między jednym a drugim słyszałem za sobą kogoś mówiącego po hiszpańsku do osób znajdujących się w karecie. Miałem wrażenie, że to głos Ramona, ale nie mogłem się odwrócić, a ludzie z karety odpowiadali — jak mi się zdawało — po francusku. Po drugiej stronie pojazdu jakiś człowiek wykrzykiwał: „Napoje chłodzące!” Na koniec rozległ się ryk, tłum zakołysał się gwałtownie, słychać było szczęk nabijanych muszkietów, rytm maszerujących stóp i zgrzyt ciężkich, w żelazo okutych kół. Ponad głowami tłumu ukazało się siedmiu mężczyzn na sunącym powoli wozie; trzymali się kurczowo jeden drugiego, by nie stracić równowagi. Żałosną tworzyli grupę ci piraci: z przerażeniem w oczach, bardzo obdarci, zakurzeni, ogorzali, tak brudni, że skóra ich miała kolor niepoliturowanego mahoniu. Kiedy, wciąż lgnąc do siebie wzajem, stanęli pod sznurami zwisającymi z długiej belki, wyglądali jak grupa rzeźb wyobrażających nieszczęście. „Kompozycji” dopełniały festony łańcuchów. Jeden był bardzo starym człowiekiem o długich żółtosiwych włosach, inny Murzynem, którego skóra pozbawiona była zupełnie połysku. Pozostali mieli bardzo ciemną skórę, spiczaste brody i długie włosy opadające wokół szyi. Na wóz wskoczył żołnierz uzbrojony w młotek i małe kowadełko, po czym schylił się tak, że zniknął nam z oczu. Żelazo zadzwoniło o żelazo i mężczyzna stojący najbliżej starca wzniósł ręce do góry i jął mówić bardzo wolno, bardzo wyraźnie i bardzo smutno. Całkiem łatwo było go zrozumieć, oświadczał, że jest zupełnie niewinny. Nikt go nie słuchał; nazywał się Pedro Nones. Przestał mówić, a ktoś na koniu — zapewne szeryf — przegalopował niecierpliwie koło wozu i coś krzyknął. Dwóch ludzi weszło na wóz, jeden pociągnął sznur, drugi schwycił pirata za łokcie. Ten wyszarpnął się i zaczął wykrzykiwać; zdawał się niesłychanie zdumiony, wrzeszcząc: — Adonde esta el padre?*… Adonde esta el padre? Nikt nie odpowiedział; nie było kapłana żadnego wyznania. Nie wiem, czy to niedopatrzenie było rozmyślne. Na twarz pirata, kiedy szamotał się z tamtymi dwoma, wystąpił skurcz męki; widać było wyraźnie jego wytrzeszczone, bardzo białe gałki oczne. Urywanym głosem jął nas przeklinać za skazanie go na potępienie. Z otaczającego mnie tłumu zerwał się ochrypły szmer hiszpańskich złorzeczeń. Mężczyzna o głosie przypominającym Ramona jęknął boleśnie; ktoś inny mówił: — Cóż za podłość… cóż za podłość! Z głębi karety ozwał się drżący, starczy głos: — W tej sprawie musi być złożone oficjalne zażalenie. — Inny głos powiedział: — Ach, ci angielscy heretycy! Tłum naparł w przód, unosząc mnie z sobą. Ktoś przed nami jął wykrzykiwać rozkazująco i tłum cofnął się znowu. Zagrzechotały muszkiety piechoty. Zamieszanie trwało dłuższą chwilę. Kiedy ustało, zobaczyłem, jak człowiek mający niebawem umrzeć całuje starca; po jego zszarzałych, pergaminowych policzkach płynęły strumienie łez. Pedro Nomes miał już na szyi sznur; wił się on luźno w górę ku belce, po czym naprężył się, gdy wóz szarpnięto w przód. Wieszany krzyknął: — Adios, viejo, para siempre adi…* Zdało mi się, że całe moje ciało martwieje. Przypadkiem spojrzałem w dół na swoje ręce: były niezwykle białe, wszystkie żyły odznaczały się na nich wyraźnie. Miałem uczucie, jak bym maczał ręce w wodzie, i sporo czasu minęło, nim odzyskały naturalną barwę. Następnie powieszono resztę. Wóz nagłymi szarpnięciami przesuwał się raz trochę w przód, raz trochę w tył, a za każdym razem robiło się na nim mniej tłoczno. Jeden mężczyzna, bardzo potężnie zbudowany i tęgi, musiał przejść przez to dwa razy, ponieważ sznur się urwał. Narobił sporo szumu. Głowa mnie rozbolała i gdy już skończyło się mimowolne wyciąganie szyi i wysilanie się, by nie przepuścić żadnego szczegółu, poczułem mdłości i otumanienie. Ludzie wracali ławą, rozpraszając się z lekka w miejscach, gdzie nadbrzeżny pas kamieni robił się szerszy; rozmawiali z ożywieniem, jak gdyby pragnąc przypominać sobie nawzajem wszystkie szczegóły. Pamiętam, że jeden czy dwaj — pod wpływem wylewnej serdeczności, jaka ogarnia człowieka po momentach wielkich masowych wzruszeń — zapytali mnie rozradowanym głosem, czy widziałem wywalany język tego Murzyna. Inni sądzili, że nie bardzo jest czego się radować. Nie schwytaliśmy naprawdę tych piratów; zostali oni przekazani admirałowi przez hawańskie władze — zapewne jako akt kurtuazji międzynarodowej albo dlatego, że byli to piraci mało znaczni i nie rozporządzający funduszami, czy też wreszcie dlatego, że admirał zrobił awanturę przed Morro*. Przeciwnicy admirała utrzymywali nawet, że tych siedmiu nie było w ogóle piratami, tylko po prostu kubańskimi mauvais sujets*, ulicznymi sprzedawcami pamfletów i znanymi wolnomyślicielami. W każdym razie podnieceni ludzie wznosili okrzyki na cześć szeryfa i powracającej piechoty, ponieważ przyjemnie było wieszać wszelkiego Hiszpana. Omal nie przewrócili mnie dobosze, przechodzący szybkim krokiem przez środek rozstępującego się tłumu. Gdy nie przestając iść odpychałem się od bębnów, ktoś złapał mnie za rękę i przemówił do mnie. Był to stary Ramon, który zawiadamiał mnie, że ma na składzie specjalny gatunek wyrobów manchesterskiej manufaktury. Wyjaśnił, że towary dopiero co przybyły i że tylko z tego powodu przyjechał tu ze Spanish Town. Zarabiało się na nich o jedną ósmą pensa od jarda więcej niż na jakimkolwiek innym gatunku. Gdybym raczył coś z tego obejrzeć, jego powozik czeka tu niedaleko. Przez cały czas łagodnie kierował mnie w tę stronę, mnie zaś nie przyszło do głowy się opierać. Stał za mną w tłumie — mówił — obok karety komisarza i sędziego Sądu Morskiego, wydelegowanych przez władze hawańskie celem przekazania piratów. Potem to właśnie w mrocznym składzie Ramona zobaczyłem po raz pierwszy Serafinę i jej ojca, później zaś nastąpiło moje spotkanie z Carlosem. Ledwo uwierzyłem własnym oczom widząc go zbliżającego się do mnie z wyciągniętą dłonią. Niezwykłe to było przeżycie — rozmawiać znowu z Carlosem. Czas źle się z nim obszedł. Twarz straciła swoją świeżość, swój ledwo dostrzegalny podskórny rumieniec. Stała się bardzo, bardzo blada. Ciemnoniebieskie kręgi pod oczyma odebrały im nieco czerni i blasku. Do’ tego kaszlał i kaszlał. Serdecznie otoczył mnie ramieniem i rzekł: — Jak to wspaniale widzieć cię znowu, mój Juanie. — W jego oczach była serdeczność, to nie ulegało wątpliwości, ale czułem w stosunku do niego jakąś nieokreśloną nieufność. Pamiętałem jeszcze nasze rozstanie na pokładzie „Tamizy”. — Tutaj możemy porozmawiać — dodał — to bardzo przyjemnie. Zobaczysz mego stryja, tego wielkiego męża, luminarza kubańskiego prawa, i moją kuzynkę Serafina — twoich powinowatych. Kochają cię, mówiłem im wiele dobrego o tobie. — Uśmiechnął się wesoło i ciągnął dalej: — Nie jest to miejsce stosowne dla jego wielkości ani dla mojej kuzynki, ani — prawdę mówiąc — dla mnie. — Uśmiechnął się ponownie. — Ale ja już bardzo niedługo umrę, więc to dla mnie nie ma wielkiego znaczenia. — Zmarszczył z lekka brwi, potem roześmiał się. — Szkoda jednak, żeś nie widział min waszych oficerów, kiedy mój stryj odmówił pójścia do pałacu ich gubernatora; miała się tam odbyć fiesta, „przyjęcie”, tak się to nazywa, prawda? Wyniknie z tego wielki skandal. Uśmiechał się ze sporą dozą subtelnej złośliwości i wyglądał, jak gdyby oczekiwał, że i mnie to ucieszy. Powiedziałem, że niezupełnie rozumiem, co obraziło jego stryja. — Ach, to dlatego, że nie było księdza — odrzekł Carlos — kiedy wieszano tych biedaków. To była canaille — owszem; ale tyle daje się nawet takim. A stryj był tam obecny urzędowo jako… jako pełnomocnik. Bolał nad tym ogromnie, jak zresztą i my wszyscy. Słyszałeś, stryj sam doradzał wydanie ich twoim Anglikom. Kiedy okazało się, że nie ma księdza, żałował tego gorzko. Ostatecznie, to przecież była niegodziwość. Urwał znowu i oparł się plecami o ladę. Gdy wzrok miał spuszczony i twarzy nie ożywiało mówienie, zwracała natrętnie uwagę jego bladość, głębokie cienie pod oczami i nieskończony smutek w pewnym wydłużeniu rysów, jak gdyby nurtował go wszechogarniający, beznadziejny żal. Jednakże gdy spojrzał na mnie, uśmiechnął się. — No cóż, w najgorszym razie jest już po wszystkim i mój stryj jest tu, w tej obskurnej dziurze, zamiast w waszym pałacu. Zaraz dziś wieczorem odpływamy z powrotem na Kubę. — Rozejrzał się po majaczących w półmroku perkalikach i kadziach z cukrem Ramona, jak gdyby przyjmował z niedowierzaniem fakt, że on i jego krewni mogą się znajdować w takim miejscu. Ton jego głosu kazał się przy tym domyślać, że według niego pałac naszego gubernatora byłby niewiele mniej barbarzyńskim miejscem pobytu. — Ale przykro mi — powiedział nagle — ponieważ chciałem, abyście wy, ty i wszyscy twoi rodacy, wywarli na nim dobre wrażenie. Musisz teraz zrobić to sam jeden. I zrobisz. Nie jesteś taki jak tamci. Jesteś naszym powinowatym i ja nie szczędziłam ci pochwał. Ocaliłeś mi życie. Zacząłem mówić, że nic zgoła nie uczyniłem, on jednak z lekkim uśmiechem zamachał ręką w powietrzu. — Jesteś bardzo odważny — rzekł, jak by chciał nakazać mi milczenie. — Nie jestem niewdzięcznikiem. Jął znowu pytać o wiadomości z kraju — z mojego rodzinnego domu. Powiedziałem mu, że Weronika urodziła dziecko, a on westchnął. — Więc wyszła za zacnego Rooksby’ego? — spytał. — Ach, co za szkoda. — Zamilkł na chwilę. — Nie było w twoim kraju drugiej takiej kobiety jak ona. Mogłaby… I żeby wyjść za tego… tego przezacnego człeka, mojego szanownego kuzyna. To tragedia. — To była doskonała partia — odpowiedziałem. Westchnął znowu. — Mój stryj śpi tam teraz — rzekł po chwili wskazując na drzwi prowadzące w głąb budynku. — Nie trzeba go budzić, to bardzo stary człowiek. Nie masz nic przeciwko temu, żeby ze mną porozmawiać? Poczekasz, aby ich poznać? Do?a Serafina jest także tutaj. — Nie ożeniłeś się ze swoją kuzynką? — spytałem. Miałem wielką ochotę poznać młodą dziewczynę, która popatrzyła na mnie przez chwilę, i byłbym z pewnością bardzo zmartwiony, gdyby Carlos powiedział mi, że jest mężatką. — Cóż | chcesz? — odpowiedział i bardzo lekko wzruszył ramionami. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.— Ona jest bardzo samowolna. Nie spodobałem jej się, nie wiem dlaczego. Może widziała zbyt wielu mężczyzn podobnych do mnie. Opowiedział mi, że kiedy rozstawszy się ze mną na „Tamizie” dotarł na Kubę, jego stryj „na przekór pewnym wpływom” przyjął go w sposób całkiem naturalny jako swojego spadkobiercę i przyszłą głowę rodu. Natomiast Serafina, którą według praw przystojności powinien był poślubić, z całym spokojem odmówiła mu ręki. — Nie zaimponowałem jej; to romantyczka. Tęskniła za mężczyzną bardzo śmiałym, jakimś Cydem, czyimś, co niełatwo jest znaleźć. Urwał znowu i spojrzał na mnie jakby z wyzwaniem w oczach. — Nie mogła spotkać nikogo lepszego od ciebie — powiedziałem. Machnął nieznacznie ręką. — Ach, co do tego… — rzekł bagatelizującym tonem. — Poza tym ja umieram. Nigdy nie byłem i zdrów, odkąd skąpałem się w waszym zimnym morzu — tam, po pożegnaniu z twoją siostrą. Pamiętasz, jak kaszlałem na tym obskurnym statku. Pamiętałem doskonale. Podszedł do drzwi wiodących w głąb budynku, zajrzał przez nie i wrócił do mnie. — Serafina potrzebuje kogoś, kto by nią pokierował, opiekuna — kogoś bardzo silnego, a delikatnego, dobrego i dzielnego. Stryj nigdy nie zażąda od niej, by wyszła za mąż wbrew swojej chęci; jest za stary i ma zbyt mało woli. Zresztą każdy mężczyzna, który by się z nią ożenił — z jednym wyjątkiem — naraziłby i siebie, i ją na wielkie niebezpieczeństwa. Musiałby to być mężczyzna opanowany, odważny mężczyzna, i dobry także, aby zaryzykować dla niej… może nawet życie. Będzie kiedyś bardzo bogata. Wszystkie nasze ziemie, wszystkie nasze miasta, całe złoto… — w jego rozmarzonym głosie zabrzmiała nuta bajeczności. — To wszystko nigdy nie będzie moje — dodał. — Vaya. Spojrzał na mnie swoimi przenikliwymi oczyma, których wyraz mógł być wyrazem łagodnej drwiny. W każdym razie była w nich także intensywna badawczość i może również trochę prośby. Westchnąłem i ja. — W tamtym pokoju znajduje się mężczyzna nazwiskiem O’Brien — powiedział. — Zaszczyca nas pretendowaniem do ręki mojej kuzynki. Poczułem dziwny gniew. — Cóż, to nie jest Hiszpan — rzekłem. Carlos odparł drwiąco: — O, co to, to nie. Jest potomkiem irlandzkich królów. — Jest awanturnikiem — powiedziałem. — Powinniście się mieć na baczności. Nie znacie tych irlandzkich łowców posagowych. Są pośmiewiskiem całej Europy, ze swoimi królami i tak dalej. Carlos uśmiechnął się ponownie. — Mimo to jest człowiekiem bardzo niebezpiecznym — powiedział. — Nie radziłbym przybywać do Rio Medio, miasta mego stryja, nikomu, kto nie zaskarbi sobie przyjaźni se?ora O’Brien. Podszedł raz jeszcze do wewnętrznych drzwi i poszeptawszy chwilę z kimś za nimi, powrócił do mnie. — Stryj ciągle śpi — rzekł. — Muszę zatrzymać cię jeszcze trochę. Ach tak, se?or O’Brien. Po mojej śmierci, jak sądzę, ożeni się z moją kuzynką. — Nie znasz tych drabów — powiedziałem. — O, znam ich doskonale — Carlos uśmiechnął się — w Hawanie jest ich dużo. Przybyli po tym, co nazywają rokiem dziewięćdziesiątym ósmym, kiedy to w Irlandii wybuchł wielki bunt i wielu dobrych katolików poniosło śmierć lub zostało zrujnowanych. — Wobec tego to buntownik i powinien wisieć — powiedziałem. Carlos roześmiał się jak za dawnych czasów. — Może i tak, mój zacny Juanie, ale my, chrześcijanie, nie zapatrujemy się na to tak jak ty. Ten człowiek zbuntował się przeciwko twojemu rządowi, ale również cierpiał za prawdziwą wiarę. Jest dobrym katolikiem; cierpiał z tego powodu, a na Zawsze Wiernej Wyspie to stanowi legitymację. Zaszedł bardzo wysoko: jest sędzią Sądu Marskiego w Hawanie. Dlatego właśnie znajduje się tu dzisiaj, towarzysząc memu stryjowi przy wydaniu tych piratów. Stryj kocha go bardzo. O’Brien był zrazu jego urzędnikiem; to stryj zrobił go juezem*. Jest on prócz tego zarządcą dóbr stryja i posiada wielkie wpływy w jego mieście, Rio Medio. Mówię ci, jeśli przyjedziesz nas odwiedzić, dobrze zrobisz będąc w dobrych stosunkach z se?orem juezem O’Brien. Mój stryj jest bardzo stary i jeśli umrę wcześniej od niego, ten O’Brien, jak sądzę, ożeni się w końcu z moją kuzynką, gdyż biedny stryj jest całkowicie w jego rękach. Są i inni starający, ale mają mało szans, ponieważ tak bardzo niebezpiecznie jest przyjechać do stryjowego miasta Rio Medio ze względu na intrygi tego człowieka i jego potężny wpływ na miejscowe pospólstwo. Spojrzałem na Carlosa z natężeniem. Nazwa miasta wydawała mi się znajoma. Teraz nagle przypomniałem sobie, że to tam właśnie Nicola El Demonio, ów pirat tak sławny, że był niemal mitem, odparł zwycięsko natarcie łodzi admirała Rowleya. — Pójdź, trzeba, żebyś poznał tego irlandzkiego hidalga, który chce nam wyświadczyć tak wielki zaszczyt — tu rzucił mi zagadkowe spojrzenie — ale nie mów głośno, póki stryj się nie obudzi. Otworzył drzwi na oścież. Wszedłem za nim do pokoju, w którym na krótko, przedtem znikła wizja sędziwego dona i uroczej młodej dziewczyny. ROZDZIAŁ TRZECI Pokój był bardzo wysoki, chłodny i słabo oświetlony, po zewnętrznej stronie zabrudzonych okien widać było grube kraty. Mebli było bardzo mało; tylko długi czarny stół, kilka skrzyń i pół tuzina foteli na biegunach. Z tych pięć było bardzo nowych, a jeden bardzo stary, czarny i masywny, z siedzeniem z zielonej skóry i herbem wyhaftowanym na oparciu. Tu i ówdzie na brudnej posadzce widać było kupki mahoniowych trocin, a w kącie stos pustych worków. Pod jednym z okien klapa otwartego złazu zasłaniała do połowy dużą, zieloną plamę wilgoci; głęboka wnęka w ścianie ziała otworem niby jaskinia; w prawym jej rogu stało kilka beczułek. W jednym z nowych foteli bujał się łagodnie jasnowłosy mężczyzna, lekko łysawy, jak gdyby miał tonsurę. Naprzeciw niego, zwrócony sędziwą twarzą w naszą stronę, spał w wysokim fotelu stary don. Jego delikatne białe ręce spoczywały na bocznych oparciach; w jednej z nich miał złoty flakonik z solami orzeźwiającymi. Między nogami obciągniętymi w jedwabne pończochy trzymał czarną laskę ze srebrną gałką. Z brylantowych sprzączek na jego trzewikach nawet w tak mrocznym pomieszczeniu strzelały jasne promyczki. Dziewczyna siedziała z dłońmi przy skroniach i łokciami opartymi na długim stole, przypatrując się bacznie bezruchowi młodziutkiej jaszczurki, maleństwa o złotych oczach, które strach obrócił jak gdyby w kamień. Weszliśmy cicho, a ona po chwili podniosła wzrok, spojrzała mi prosto w oczy i położyła palec na ustach, gestem głowy wskazując ojca. Podała mi rękę i szepnęła bardzo wyraźnie: — Witaj, angielski kuzynie — poczym znowu opuściła wzrok na jaszczurkę. Wiedziała o mnie wszystko z opowiadań Carlosa. Mężczyzna, którego tylko czubek głowy widziałem dotąd, teraz nagle zwrócił fotel w naszą stronę i łysnął na mnie małymi, niebieskimi oczkami. Był dość niski i pękaty, o bardzo jędrnym ciele i bardzo białych, pulchnych rękach. Ubrany był w czarny strój hiszpańskiego sędziego. Na jego okrągłej twarzy gościł stale uśmiech podobny do tego, jaki krasi szczęki szczupaka — tyle, że było w nim więcej humoru. Ukłonił mi się z lekką przesadą i rzekł: — Ach, to pan jest tym sławnym panem Kemp. Odpowiedziałem, że zapewne mam przed sobą o wiele bardziej sławnego se?ora jueza O’Brien. — Na nic się nie zda mówić, że nie jest pan sławny — powiedział. W jego głosie brzmiał lekki, nieskończenie dźwięczny akcent właściwy niektórym Irlandczykom; coś tak delikatnego i nieuchwytnego jak zapach lipowego kwiecia. — Nasz szlachetny przyjaciel — wskazał Carlosa nieznacznym, trzepotliwym ruchem jednej białej dłoni — opowiadał mi, jaki z pana nieustraszony rycerz, rozbijający łby połowie żandarmów z Bow Street dla ratowania przyjaciela w potrzebie. No cóż, czczę pana za to; sam takie rzeczy robiłem. W dawnych czasach — dodał i westchnął. — W dziewięćdziesiątym ósmym, chce pan powiedzieć — zauważyłem trochę bezczelnie. Oczy O’Briena rozbłysły. W istocie omal nie nałożył głową w irlandzkim fiasku, pod Clonmel czy też Sligo, kiedy to we mgle uciekał na łeb na szyję przed angielskimi dragonami do czekających w zatoce łodzi francuskiego okrętu wojennego. Dla niego, chociaż teraz był sędzią na Kubie, był to epizod bohaterstwa młodości — wielkiej romantycznej przygody. Prawdopodobnie zatem moja wzmianka o nim nie uraziła go. Ja zaś z całą pewnością pragnąłem wyczuć w jego głosie i zachowaniu coś ubliżającego, protekcjonalnego. Stary don spał spokojnie, z twarzą zwróconą ku odległemu, brudnemu sufitowi. — Zrobię panu pewną uczciwą propozycję — powiedział nagle O’Brien, przyjrzawszy się bacznie zuchwałemu spojrzeniu, jakie mu rzuciłem. Czułem do niego niechęć, ponieważ zupełnie nie wiedziałem, co z niego za człowiek. Był mi, prawdę powiedziawszy, bardziej obcy niż Carlos. Odnosiłem też wrażenie, że, choć może nie góruje bezwzględnie nade mną, to jednak potrafi wystrychnąć mnie na dudka albo przynajmniej stworzyć tego pozory. — Słyszę, że jest pan separatystą — rzekł. — No cóż, to tak jak ja. Jestem Irlandczykiem; na innej wyspie nałożono cenę na moją głowę. Przeciw panu zaś wydano tutaj nakazy aresztowania za napaść na admirała. Możemy pracować razem, a w tym, co mam na myśli dla pana, nie ma nic podłego. Słyszał nieraz od Carlosa, że jestem młodym desperatem, po arystokratycznemu lekceważącym prawo, który pędził życie w okolicy całkowicie opanowanej przez straceńczych morderców—przemytników. Ja natomiast po raz pierwszy dowiadywałem się konkretnie o nakazach wydanych przeciwko mnie na Jamajce. Usłyszał o tym niewątpliwie od Ramona, który wiedział wszystko. We wszystkim, co mówił do mnie ten sardoniczny mały Irlandczyk, to jedno zdawało się godne uwagi. Tkwiło mi też w głowie, podczas gdy on, tonem perswazji i z niedbałą potoczystością, rozprawiał o zyskach, jakie można dziś było ciągnąć z uzbrajania kaprów pływających pod flagą meksykańską. Nie powinienem się dziwić, mówił, że otrzymują oni wyposażenie w kolonii hiszpańskiej. — Podobna nielojalność ma więcej niż jedną stronę — rzekł beznamiętnie, ale z szybkim mrugnięciem oka kontrastującym z tonem jego głosu. Hiszpania czuła się dotknięta uznaniem przez nas jej zbuntowanych kolonii. Potem tym samym tonem chłodnej perswazji, okraszonym pełnymi humoru uśmiechami, wyjaśnił, że lojalni Hiszpanie z Zawsze Wiernej Wyspy nie dopatrywali się grzechu w wyrządzaniu szkody Anglikom, choćby nawet pod flagą meksykańską, której legalnego istnienia nie uznawali. — Uważasz pan, to jest akcja zorganizowana, mam w niej coś niecoś do powiedzenia. Szkodzi to rządowi pana Canninga, niech klątwa Cromwella spadnie na niego i na nich. Niedługo i oni zaczną tracić swoje kolonie. A że pan jest separatystą — co się panu zbytnio nie gani — a ja Irlandczykiem, więc płakać nad tym nie będziemy. Dalibóg, panie Kemp, wszystko to pracuje dla dobra sprawy… I nie ma w tym nic podłego. Jest pan szlachcicem i nic takiego bym panu nie proponował. Najznakomitsi ludzie w Hawanie zainteresowani są w tej sprawie. Nasze szkunery stoją w Rio Medio, ale nie mogę sam cały czas tam przebywać. Zdziwienie odjęło mi mowę. Rzuciłem okiem na Carlosa. Przyglądał się nam z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Dziewczyna lekko dotknęła jaszczurki, ale ta zbyt była przerażona, by się poruszyć. O’Brien, spoglądając bystro, bujał się w fotelu… Czego ja chcę? — pytał. Poznać życie? To, co mi proponuje, to w sam raz życie dla takiego świetnego młodzieńca jak ja. Poza tym jestem półkrwi Szkotem. Czy zapomniałem o krzywdach mojej ojczyzny? Czy zapomniałem o roku czterdziestym piątym? — Opowiadano panu zapewne o szkockim sędzi Sądu Najwyższego, którego syn przepuścił w Amsterdamie pieniądze zarobione przez ojca w fotelu sędziowskim w Edynburgu — pieniądze zapłacone za rum i jedwabie… Naturalnie, słyszałem o tym; słyszeli o tym wszyscy. Było to jednak dawno temu. — Zapóźnieni jesteśmy w tych stronach — zakpił O’Brien. — Ale tam mrużyli oko i uśmiechali się dobrodusznie do sędziego i to samo robią do nas w Hawanie. Nagle za nami ozwał się głos młodej dziewczyny: — O czym panowie tak rozprawiacie, angielski kuzynie? O’Brien wtrącił z uszanowaniem: — Se?orito, namawiam go na przyjazd do Rio. Zwróciła na mnie badawczo swoje wielkie, ciemne oczy, po czym opuściła je znowu. Układała melonowe pestki w promienisty krąg wokół jaszczurki, która patrzyła na nią nieruchomo. — Nie mówcie panowie bardzo głośno, żeby nie zbudzić mego ojca — ostrzegła nas. Twarz starego dona wciąż zwrócona była ku sufitowi. Carlos stojący za jego fotelem rozchylił z lekka usta w półuśmiechu. Do tego czasu byłem już naprawdę rozgniewany na O’Briena z jego pozorami wszechwiedzy, wyższością i zadowoleniem z siebie, jak gdyby mówił do dziecka lub kogoś bardzo łatwowiernego i niemądrego. — Jakim prawem mówi pan za mnie, se?or juez? — zapytałem najlepszą hiszpańszczyzną, na jaką było mnie stać. Dziewczyna spojrzała na mnie raz jeszcze, a potem znowu spuściła oczy. — O, mogę mówić za pana — odparł po angielsku — ponieważ wiem. Sytuacja pańska jest następująca. — Rozsiadł się w swoim bujaku, założył nogę na nogę i patrzył na mnie tak, jak by oczekiwał po mnie oznak zdziwienia, że wie tak wiele. — Jest pan w położeniu bez wyjścia. Musi pan opuścić tą wyspę, Jamajkę — z pewnością jest na niej równie źle, jak w mojej kochanej ojczyźnie — a do kraju jechać pan nie może, bo tam żandarmi usiedliby panu na karku. Jest pan „poszukiwany” i tu, i tam, i nie ma pan gdzie się podziać. Spojrzałem na niego, całkiem zaskoczony takim poglądem na moje położenie. Wyciągnął do mnie jedną pulchną rękę i jeszcze bardziej ściszył głos. — Otóż ja ofiarowuję panu dobre, wygodne przytulisko. A miejscowość jest ładna. — Jakaś tęskna, miodowa słodycz płynęła w jego głosie, kiedy dodał przeciągle: — Miej–sco–wość se?ority. — Z kolei przybrał ton rzeczowej szczerości. — Pan może pomóc nam, a my panu; nam łatwiej byłoby obejść się bez pana niż panu bez nas. Nasze przedsięwzięcie — są w nim wielkie nazwiska, zupełnie jak w owym Wolnym Kupiectwie, które pan tak dobrze zna, proszę nie przeczyć — kierowane jest z Hawany. Czego nam trzeba, to człowieka, któremu moglibyśmy zaufać. Mieliśmy jednego — Nicholsa. Pamięta pan oficera statku, na którym pan przebył ocean. To był Nicola el Demonio, ale nie będzie nim dłużej — nie mogę panu powiedzieć dlaczego, to za długa historia. Zaiste, pamiętałem doskonale owego chudego jak trup oficera z „Tamizy”, który przy pomocy gwałtownych pogróżek przestrzegał mnie przed pokazywaniem się w Rio Medio. Pamiętałem jego smagłe, błyszczące policzki i przesadne gesty rąk podobnych do szponów. O’Brien uśmiechnął się. — Nichols żyje, żyje, ale jest równie nieprzydatny, jak gdyby umarł. Tak jest. Twierdzi, że opuściła go odwaga; przez jakiś czas był śmiały jak sam diabeł, ale teraz zrobił się płaksą. Jego zapał ostygł wtedy, kiedy trzeba było odeprzeć łodzie tego waszego starego niezdary, admirała. Uważa, że rząd brytyjski wystąpi przeciw nam w całej swojej potędze. — W jego głosie zabrzmiała zaciekła pogarda, lecz zaraz wrócił do spokojnego, rzeczowego tonu. — Rząd brytyjski niczego podobnego nie uczyni. Dałem mu tych siedmiu nieszczęśników, którzy musieli dzisiaj umrzeć bez rozgrzeszenia. Więc Nichols jest skończony, jeśli o nas chodzi. Kazałem go zamknąć, żeby nie paplał. Może pan zająć jego miejsce — i więcej. On był tylko marynarzem, czym pan znowu nie jest. Zna się pan jednak dostatecznie na okrętach, a czego nam trzeba, to człowieka odważnego, oczywiście, ale również takiego, któremu moglibyśmy ufać. Każdy z Kreolów ucieknie w krzaki, jak tylko poczuje w garści pięć dolarów. Zapłacimy panu dobrze; otrzyma pan dużą część tego, co pan zagarnie. Roześmiałem mu się w nos. — Myli się pan co do mnie całkowicie — powiedziałem. — Doprawdy myli się pan. Potrząsnął łagodnie głową i zmiótł niewidoczny pyłek ze swoich pulchnych czarnych kolan. — Gdzieś musi pan pójść — rzekł. — Czemu nie z nami? Spojrzałem na niego, zdziwiony jego uporem i pewnością siebie. — Ramon opowiadał nam właśnie, że wczoraj wieczór potłukł pan admirała. Jest już nakaz aresztowania pana za usiłowane morderstwo. Pokumany pan jest z największymi separatystami na tej wyspie, wiem o tym, ale nie uratują pana przed zasądzeniem… za bunt, być może. Wie pan o tym równie dobrze jak ja. Przyjechał pan tu dziś, żeby dostać się na jakiś statek, nieprawdaż? Pamiętałem, że miejscowi lojaliści twierdzili, jakoby piraci działali ręka w rękę z separatystami, aby dokuczać admirałowi i siać niezadowolenie. Przeżywszy długi czas u Macdonaldów w samym sercu separatystycznego wrzenia wiedziałem, że to nieprawda. Żadne oszczerstwo nie było jednak za ostre, gdy chodziło o plantatorów domagających się unii ze Stanami Zjednoczonymi. O’Brien pochylił się w przód. Jego głos miał w sobie nutę wzgardy, która potem przerodziła się w głębokie namaszczenie; dobywał się z głębi piersi. Wyciągnął rękę; brwi mu drgały. Wyglądał na spiskowca — był spiskowcem. — Mówię panu, że robię to dla Irlandii — powiedział namiętnie. — Każdy statek, który zagarniamy, każda wrzawa, jaka się tu podnosi, to cios i hańba dla tych tam, za morzem, co wymordowali nas i zgubili moją ukochaną ojczyznę. — Twarz drgała mu konwulsyjnie; znajdowałem się w obliczu żywiołowej namiętności. Jednakże natychmiast potem uspokoił się. — Pan pragnie separacji z wiadomych sobie powodów. Nie pytam, jakie one są. Zapewne pan, pański przyjaciel Macdonald i cała reszta chcecie uwić sobie własne gniazdka; nie pytam o to. Ale niech mi pan pomoże być kolcem w ich boku — jeszcze trochę — jeszcze tylko trochę dłużej. Jaką drogę otwieram przed panem? Akurat tę, której pan pragnie. Niechże się pańska Jamajka połączy ze Stanami Zjednoczonymi. Będzie pan mógł na nią wrócić z wypchanymi kieszeniami, a ja będę się cieszył — za mój ukochany kraj. Odpowiedziałem nagle i zuchwale; jeśli ja musiałem stanąć w obliczu jednej nienawiści rasowej, on musiał stawić czoło drugiej; byliśmy jak pies z kotem — Celt i Sas, jak było od początku. — Nie jestem zdrajcą własnego kraju. Wtedy z raptowną troską zdałem sobie sprawę, że zapewne obudziłem starego dona. Poruszył się niespokojnie w fotelu i uniósł jedną dłoń. — W tej samej chwili, kiedy stąd wyjdę, zadenuncjuję pana — powiedziałem bardzo cicho. — Przysięgam. Jest pan tutaj; nie może pan uciec; pójdzie pan na stryczek. O’Brien podskoczył. Jego oczy ciskały na mnie błyskawice. Następnie zmarszczył brwi. — Wprowadzono mnie w błąd — mruknął rzucając chmurne spojrzenie na Carlosa. Po czym, odzyskując swój żartobliwy spokój: — Mówi pan poważnie? — zapytał — to nie jest popis brytyjskiej fanfaronady? Stary don znowu poruszył się i westchnął. Dziewczyna w jednej chwili stanęła u jego boku. — Se?or O’Brien — rzekła — pan tak rozgniewał mojego angielskiego kuzyna, że zbudził ojca. O’Brien uśmiechnął się łagodnie. — Tak to jest zawsze — powiedział z ironią. — Angielscy głupcy broją, a irlandzki głupiec dostaje w skórę. — Wstał, całkowicie opanowany; schludny, nienagannie ubrany mały pan. — Przypuszczam, że powiedziałem za wiele. No, no! Zadenuncjuje pan najwyższego sędziego Sądu Morskiego w Hawanie jako pirata. Ciekaw jestem, kto panu uwierzy! Posuwistym krokiem hiszpańskiego jurysty poszedł za fotel starego dona i zniknął w otwartym złazie pod oknem. Było to zniknięcie cienia. Z głębi złazu doszły mnie gardłowe dźwięki półgłosem wymawianych słów, jakiś szelest, potem cisza. Jeśli w ogóle się mnie bał, maskował to doskonale. Przeprosiłem dziewczynę za zbudzenie jej ojca. Była mocno zarumieniona, oczy jej lśniły. Gdyby nie była tak bardzo piękna, byłbym odszedł natychmiast. Powiedziała gniewnie: — Wstrętny mi jest ten se?or juez. Zbyt długo mój ojciec znosił jego bezczelność. — Była bardzo drobna, lecz miała w sobie niezwykłą godność i władczość. — Widziałam, se?or, że ci się naprzykrzał. Czemu miałbyś żywić względy dla takiej kreatury? — Głowa jej zwisła. — Ale mój ojciec jest bardzo stary. Zwróciłem się obcesowo do Carlosa, który stał cały czarny na tle światła padającego z okna. — Dlaczegoś mnie z nim zetknął? Może sobie być sędzią waszego Sądu Morskiego, ale to zwyczajny łobuz irlandzki. — Nie wolno ci go denuncjować — odrzekł Carlos nieco wyniośle. — Nie wyszedłbyś stąd, gdybym się obawiał, że chciałbyś w ten sposób sprowadzić hańbę na tę siwą głowę i zamieszać tę młode pannę w publiczny skandal. — Jego ton złagodniał. — Przez wzgląd na honor tego domu nie powiesz nic. I pojedziesz z nami. Jesteś mi potrzebny. Pełen teraz byłem nieufności. Jeśli on rzeczywiście firmował to bezprawne przedsięwzięcie, którego kwatera główna mieściła się w Rio Medio, wówczas nie był to człowiek dla mnie. Choć rozmiary przedsięwzięcia były dość duże na to, by gazety krajowe nadawały mu znaczenie polityczne, było to w końcu ni mniej, ni więcej, tylko piractwo. Myśl, że stanę się czymś w rodzaju irlandzkiego zdrajcy, była dla mnie tak niesłychanie oburzająca, że mogłem się teraz uśmiechać nad głupotą tego O’Briena. A co do tego, by stać się rabusiem morskim dla zysku — krew zagotowała się we mnie. Nie. W tym kryło się coś innego. Coś głębokiego, niebezpiecznego; jakaś intryga, o której nie potrafiłem wyrobić sobie najmniejszego bodaj pojęcia. Jasne było jednak, że Carlos pragnie gorąco użyć mnie do jakiegoś celu. Byłem tak dalece zaciekawiony, że aż skłonny zapomnieć, jak bardzo jestem skompromitowany na samej Jamajce. A warto było o tym pamiętać, bo w owym czasie oskarżenie o bunt — na mocy Czarnej Ustawy — to nie były żarty. Mogłem zostać odesłany do kraju pod aresztem — a tam znów wchodziła w grę moja sprawa z żandarmami. — To byłby tylko przyjazd w odwiedziny — mówił tonem perswazji — póki tutaj twoja sprawa nie rozejdzie się po kościach, mój Juanie, i… i… być może, osłodzenie mi ostatnich godzin życia. Spojrzałem nań; pozostał z niego zaledwie cień — cień o ciemnych, pełnych nieokreślonej tęsknoty oczach. — Nie rozumiem cię — bąknąłem. Stary pan poruszył się, rozwarł powieki i przyłożył do nozdrzy złoty flakonik z solami orzeźwiającymi. — Oczywiście, że nie zadenuncjuję O’Briena — powiedziałem. — Ja także szanuję honor twego domu. — Jesteś szlachetniejszy nawet, niż przypuszczałem. A jeśli cię błagam przez miłość twojej matki… twojej siostry? Juanie, to nie dla mnie, to dla… Młoda dziewczyna odmierzała krople z zielonej buteleczki do srebrnego kubka; przeszła tuż obok nas i podała kubek ojcu, który pochylił się trochę do przodu. Każdy jej ruch napawał mnie jakąś głęboką radością; jak gdybym od lat, od długich lat czekał na ujrzenie takiego właśnie osadzenia szyi, takiego właśnie dumnego spojrzenia oczu, takiego właśnie opadnięcia rzęs na policzki. — Nie, będę trzymał język za zębami, to wystarczy — rzekłem. W tej chwili stary don wyprostował się w fotelu i odchrząknął. Carlos poskoczył ku niemu z niewymowną gracją czułej usłużności. Wymienił moje nazwisko i stopień pokrewieństwa, a następnie wyrecytował niezliczone tytuły swojego stryja, kończąc: „…i opiekun biskupstwa Pinar del Rio”. Stałem sztywno przed starcem, który od czasu do czasu skłaniał głowę, trzymając ostrożnie srebrny kubek, podczas gdy jego fotel kołysał się z lekka. Gdy aksamitny głos Carlosa zakończył recytowanie dźwięcznych tytułów, wymamrotałem coś o niezmiernym zaszczycie, jaki mnie spotyka. Powstrzymał mnie nieznacznym, uprzejmie władczym gestem jednej ręki i zaczął mówić. Wargi złożyły się w uśmiech, głowa trzęsła się lekko. Głos jego był bardzo, cichy i trochę drżący, ale każdą sylabę wymawiał z tą samą piękną wyrazistością, jaka cechowała jego rysy, jego ręce, jego starodawne gesty. — Zaszczyt jest po mojej stronie — mówił —przyjemność również. Widzę przed sobą krewnego, który z wielkim bohaterstwem, jak słyszę, ocalił mego umiłowanego synowca przed wielkimi niebezpieczeństwami. Moja ukochana i nieodżałowana siostra zawarła niegdyś związek z angielskim hidalgiem, przez którego dom pańska wielce czcigodna rodzina spowinowacona jest z moją; przyjemność to dla mnie poznać po wielu latach kogoś, kto oglądał miejsca, gdzie spędziła późniejsze łata swojego życia. Przerwał i odetchnął z pewną trudnością, jak by to przemówienie wyczerpało go. Potem jął mnie wypytywać o ciotkę Rooksby’ego — ową nieodżałowaną siostrę, o której wspomniał. Kochał ją bardzo, jak twierdził. Wiedziałem o niej tyle co nic, a jego subtelny uśmiech i dworne, staroświeckie, uprzejme maniery peszyły mnie bardzo. Czułem się jak na ceremonialnej wizycie u jakiejś zdziecinniałej głowy Kościoła. Przez chwilę mówił z ożywieniem o Horton Priory, po czym zająknął się i zapomniał, o czym mówi. Nagle powiedział: — Ale gdzież jest O’Brien? Czy już napisał do tutejszego gubernatora? Chciałbym, aby pan poznał se?ora O’Brien. To człowiek o wielkich zaletach umysłu. Powstrzymałem się od powiedzenia, że już poznałem O’Briena, a starzec zapadł w zupełne milczenie. Zaczynało się ściemniać, a z otwartej klapy w podłodze dochodziły przytłumione głosy. Nikt nie odzywał się słowem. Było mi jakoś nieswojo; nie mogłem w żaden sposób pojąć związku pomiędzy starym donem a tym, co przedtem zaszło, a do tego nie wiedziałem, czy — z czysto konwencjonalnego punktu widzenia — powinienem tu pozostać. Niebo za zakratowanymi oknami pobladło. Stary don powiedział raptem: — Musi pan odwiedzić moje nędzne miasto Rio Medio — ale nie zaprosił mnie konkretnie i nie dodał więcej ani słowa. Nieco później zapytał głosem nader kłótliwym: — Ale gdzież jest O’Brien? Musi napisać za mnie te listy. Dziewczyna powiedziała: — Wyprzedził nas na statek; tam je napisze. Wróciła tymczasem na swoje miejsce przy stole. Don Baltazar wzruszył ramionami, aż sięgnęły mu do uszu, i zdjął dłonie z kolan. — Bez wątpienia, on wie najlepiej, co robić — powiedział — ale powinien mnie zapytać. Zrobiło się jeszcze ciemniej; stary don najwidoczniej zasnął na nowo. Prócz błysku srebrnej sprzączki na kapeluszu cały roztopił się w mroku. Przypomniałem sobie, że umówiłem się na obiad u Williamsa na pokładzie „Lwa”, i podniosłem się z miejsca. Wyglądało, że nie mam żadnej szansy na rozmowę z dziewczyną. Pochylała się znów niedbale nad jaszczurką, a włosy opadały jej na twarz, podobne do winnych gron. Jaśniał jeszcze mały skrawek białego czoła, lecz wszędzie dokoła niej gęstniały cienie. Gdy spojrzałem w stronę drzwi, podszedł do mnie zatroskany Carlos. — Ależ nie odchodź jeszcze — rzekł łagodnie, lecz stanowczo zarazem. — Mam ci dużo rzeczy do powiedzenia. Powiedz mi… Zachowywał się tak dziwnie, że moje zakłopotanie przerodziło się w strach. Zmienił się wyraz jego oczu; utkwiły one w jakimś punkcie nad moim ramieniem, podczas gdy na jego wargach drżały prawie niedosłyszalne słowa: — Musisz przyjechać, musisz przyjechać. — Nagle odstąpił do tyłu, jak gdyby czegoś poniechał. Rezygnował ze mnie — i przyszło mi na myśl, że jeśli niebezpieczeństwo jego zniewalającego czaru minęło, pozostawało niebezpieczeństwo aresztowania mnie tuż za drzwiami. Ktoś za moimi plecami powiedział głośno: „Już czas”, i światło przygasło jeszcze bardziej. Na mgnienie ujrzałem jeszcze niewyraźną postać starego dona drzemiącego z głową odchyloną do tyłu, wysokie okna pocięte czarnymi sztabami na kwadraty. Coś zgrzebnego i włochatego przesunęło się ostro po mojej twarzy; zaniewidziałem; usta, oczy, nozdrza zapełniły się kurzem; mój oddech nie znajdując ujścia zalał mnie falą ciepłego powietrza. Nie zdążyłem się oprzeć. Konwulsyjnie wierzgnąłem nogami; łokcie dociśnięto mi mocno do boków. Ktoś jęknął pod moim ciężarem; następnie poniesiono mnie — w dół, po równi, w górę, znowu w dół. Nogi moje obijały się o jakiś mur, a głowa od czasu do czasu ocierała się o coś, co musiało być pułapem niskiego kamiennego korytarza odchodzącego spod izby za sklepem Ramona. Na koniec rzucono mnie na coś, co wydało mi się stosem wiórów. Moje zaskoczenie, wściekłość i zgroza były tak wielkie, że po pierwszym stłumionym okrzyku nie wydałem więcej głosu. Usłyszałem oddalające się kroki kilku ludzi. ROZDZIAŁ CZWARTY Leżałem tak, związany za ręce i nogi, przez długi czas; zupełnie wystarczające długi na to, bym mógł zebrać myśli i zrozumieć, że byłem głupi wygrażając O’Brienowi. Okazałem szlachetne oburzenie i patrzcie! w nagrodę za moje trudy zarzucono mi worek na głowę i zamknięto gdzieś w bezpiecznym miejscu. Zdaje się, że była to jakaś piwnica. Goniłem za romantyczną przygodą i oto były wszystkie jej elementy: Hiszpanie, spiskowiec, porwanie; nie mogłem jednak czuć się równocześnie romantyczną postacią i głupcem. Prawdziwa romantyczna przygoda wymaga, jak sądzę, burzy uczuć wyłączającej działanie wszystkich zmysłów prócz wzroku, który tylko przyćmiewa. Ja zaś, prócz wzroku, którego nie miałem wcale, władałem wszystkimi zmysłami i wszystkie donosiły mi rzeczy nieprzyjemne. Męczyłem się, cały obolały, z głową w worku, z ustami pełnymi mąki, która była zatęchła i obrażała moje nozdrza; czułem się poniżony i byłem niezmiernie rozgniewany. Rozumiałem, że stary don jest zdziecinniały, ale na Carlosa byłem śmiertelnie rozżalony. Nie bałem się naprawdę; nie przypuszczałem, by Riegowie dopuścili do zamordowania mnie lub poważnego znęcania się nade mną. Lecz wściekły byłem na Los, na Przypadek czy jak to tam nazwać — za te poniżające szczegóły, za szorstki worek, za spleśniałą podłogę, za kamienie tunelu, na którym poobijałem sobie golenie, za ucisk sznurów krępujących mi nogi i wrzynających się w przeguby rąk związanych na plecach. Czekałem, a moja wściekłość rosła w śmiertelnej ciszy. Jak to się skończy — jaką jeszcze zniewagą? Postanowiłem okazać pogardę i zachować godność poddając się bez walki — gardziłem tym wstrętnym spiskiem. Na koniec rozległy się głosy, kroki; w rezultacie bardzo trudno mi przyszło wytrwać przy swoim postanowieniu i powstrzymać się od zdławionych okrzyków i kopania nogami. Dźwignięto mnie w górę i poniesiono jak trupa; ludzie niosący mnie potykali się często i niekiedy, spiesząc naprzód, pomrukiwali głucho. Od czasu do czasu ktoś napomniał półgłosem: „Uwaga”. Wreszcie złożono mnie w łodzi. Cały świat zdawał się huśtać, chlapać, uderzać we mnie i uświadomiłem sobie, że wiozą minie na jakiś statek. Hiszpański, oczywiście. Nagle oblałem się zimnym potem na myśl, że mimo wszystko zamierzają, być może, wyrzucić mnie szybko za burtę. — Carlosie! — krzyknąłem. Poczułem na piersi spiczasty koniec noża. — Cicho, se?or! — rzekł czyjś ochrypły głos. Obawa ta znikła, gdy podjechaliśmy do burty statku, który najwidoczniej już znajdował się w drodze; obchodzono się jednak ze raną tak szorstko i niezdarnie, że nim dostałem się na pokład, byłem doszczętnie wyczerpany i bez tchu. Dokoła panowała zupełna cisza; pozostawiono mnie samego na kozetce w głównej kabinie, jak mi się zdawało. Przez długi czas nie ruszałem się wcale; potem posłyszałem, jak drzwi otwierają się i zamykają. Dwa głosy rozmawiały ze sobą po cichu. Te ożywione szepty trwały dość długo. Wreszcie poczułem, że ktoś usiłuje dość nieporadnie zdjąć mi worek z głowy. W końcu też istotnie worek szorstko zesunął się po mojej twarzy i ktoś jął ocierać mi oczy czymś miękkim i jedwabnym, zadziwiająco troskliwie, a nawet czule. — To było głupio zrobione. — Uwaga wypowiedziana była tonem niezadowolenia. — Nie można w ten sposób obchodzić się z caballero. — A jak inaczej miało się to zrobić z takim caballero jak ten? — brzmiała krótka odpowiedź. Do tego czasu mrugając oczyma zdołałem doprowadzić je do stanu, w którym mogły już pozostawać otwarte przez minutowe okresy. Dwóch ludzi pochylało się nade mną — Carlos i sam O’Brien. Ten ostatni rzekł: — Proszę mi wierzyć, to pański błąd zmusił mnie do tego. Ten młody człowiek miał się stać wysoce niewygodny. Nic mu się zresztą złego nie stało. Mówił aksamitnym głosem, po czym odszedł cicho w mroku. Carlos poszedł w jego ślady, trzymając w wyciągniętej ręce kołyszącą się latarnię; dziwne, że nawet na mnie nie spojrzał. Przypuszczam, że się wstydził, ja zaś—byłem zbyt dumny, by przemówić do niego mając ręce i nogi związane. Drzwi zamknęły się za nimi, a ja siedziałem dalej w ciemności. W jednym końcu pomieszczenia zajaśniały podłużne okienka o skrzywionych zarysach wskazujących na głęboką wnękę. Nade mną rysował się cień postaci kobiecej w koronie, przesuwający się sztywno to w górę, to w dół. Słychać było bez przerwy jękliwe trzeszczenie drzewa i cichy chlupot wody. Na dźwięk klamki zwróciłem głowę ku drzwiom, które uchyliły się nieco, i do pokoju wpłynął niebieskawy płomyczek świecy. Potem drzwi zamknięto starannie od środka. Światło świeciło teraz czerwono poprzez osłaniające je palce, oświetlając z dołu drobną twarzyczkę. Zatrzymało się i ujrzałem postać dziewczęcia pochyloną ponad stołem i patrzącą ku górze. Rozległ się cichy brzęk szkła, po czym nagły rozbłysk silnego światła powołał do życia całe mnóstwo błyszczących przedmiotów: złocone rzeźby, czerwone aksamitne kanapki, lśniący stół, niski, biało pomalowany sufit wsparty na rzeźbionych belkach. Duża srebrna lampa, którą zapaliła dziewczyna, kołysała się w takt łagodnego ruchu statku. Stalą tuż przede mną — dziewczyna, którą widziałem przez drzwi; dziewczyna, którą widziałem bawiącą się pestkami melona. Oddychała szybko — przejęty byłem myślą, że jestem z nią sam na sam — i w ręku trzymała błyszczący sztylecik. Przecięła sznur krępujący mi nogi w kostkach i władczym ruchem kazała mi się odwrócić. — Ręce — ręce! Niezgrabnie obróciłem się do niej plecami i poczułem na przegubach chwyt małych, chłodnych, bardzo stanowczych palców. Ręce moje opadły każda w swoją stronę, zdrętwiałe i całkowicie bezużyteczne; uświadomiłem sobie niejasno, że mnie bolą, lecz przeszło to niepostrzeżenie wśród tumanu innych wzruszeń. Nie czułem czubków palców, gdyż byłem podniecony, rozedrgany, rozkosznie udręczony tym, że na nią patrzę. Przez cały czas świadomy byłem — nazwijmy to — nieregularności swojego położenia, lecz strachu czułem bardzo mało. Oto byli: stary don, bezradny, siwowłosy stary pan, najoczywiściej nie żaden pirat; chytry i gładki O’Brien; Carlos kaszlący na krawędzi grobu — i ta dziewczyna. Nie mogłem wyobrazić sobie żadnej przyszłości, przeszłość zaś zdawała się odcięta ode mnie wąskim, bardzo ciemnym tunelem, przez który nie potrafiłbym dostrzec nic zgoła. Młoda dziewczyna była w tej chwili tym, co najbardziej się liczyło, jedynym, na czym oko mogło spocząć. Zdała mi się zjawiskiem już znanym, a przecież zupełnie nowym w swoim nadzwyczajnym uroku. Oglądałem już jej szare oczy, oglądałem jej czerwone usta, jej ciemne włosy, jej gibkie ruchy, sposób, w jaki nosiła głowę, jej szyję, ręce. Znałem ją; wydawało mi się, że znam ją od lat. Fala dziwnego, słodkiego uczucia odebrała mi mowę. Patrzyła na mnie z zaciętymi ustami, oczyma szeroko otwartymi i nieruchomymi. Nagle przemówiła: — Niech pan nie pyta o nic. Ląd jest jeszcze niedaleko. Może pan uciec. Carlos sądził… Ale nie! Zginąłby pan tylko nadaremnie. Niech pan idzie z Bogiem. Wskazała rozkazująco w stronę kwadratowych iluminatorów rufowych kabiny. Biegnąc śladem jej ręki, oczy moje padły na wizerunek Madonny; duży, może jednej trzeciej naturalnej wielkości; poważna różowa twarz w złocistej koronie pochylona nieco w przód nad różowym nagim Dzieciątkiem, które siedziało na jej lewej ręce i wznosiło jedną rączkę w górę. Figura stała na tle ściany od strony rufy, na wsporniku zdobnym w rzeźbione głowy pyzatych cherubinków. Dziewczyna przeżegnała się szybkim ruchem ręki. Iluminatory rufowe, oszklone małymi szybkami, połyskiwały czernią w białym obramieniu. — Niech pan idzie… Niech pan idzie z Bogiem — szepnęła dziewczyna nagląco. — Jest tam łódź… Zrobiłem ruch, aby się podnieść; chciałem iść. Myśl o wolności, o tym, że jest znów możliwa, osłabiła trochę jej znaczenie; inne sprawy zaczęły nabierać wagi. Nie mogłem jednak stać, mimo iż krew wracała już ciepłym mrowiem do rąk i nóg. Dziewczyna patrzyła na mnie z ostrym wyrazem twarzy, marszcząc trochę brwi; wybijała stopą szybki takt i rzuciła szybkie, przestraszone spojrzenie na drzwi wiodące na przedni pokład. Potem przeszła na drugą stronę stołu i usiadłszy przyglądała mi się w świetle lampy. — Życie pańskie wisi na włosku — rzekła półgłosem. — Pani mi je podarowała — odpowiedziałem. — Czy ja nigdy?… — byłem dotkliwie świadomy niedoskonałości mojej mowy. Spojrzała na mnie ostro; następnie opuściła powieki. Po chwili podniosła je znowu. — Niech pan myśli o sobie. Każdy moment jest… — Pośpieszę się, jak (tylko będę mógł — powiedziałem. Rozcierałem sobie kostki u nóg i patrzyłem ma nią. Pragnąłem z całej mocy podziękować jej za zajęcie się moim losem, lecz było mi bardzo trudno do niej mówić. Nagle zerwała się z miejsca. — Ten człowiek wyobraża sobie, że może pana zniszczyć. Nienawidzę, nie cierpię go! Widział pan, jak on traktuje mego ojca. Uderzyło to we minie jak cios, że ona po prostu mści się za bezczelność O’Briena względem jej ojca. Zostałem porwany wbrew woli don Baltazara. Dawało mi to bardzo dokładną miarę bezsilności starca wobec swego intendente, który najwidoczniej pewien był, że uda mu się później załagodzić urazę. Rad byłem, że nie podziękowałem jej za zainteresowanie się moim losem. Byłem także zrozpaczony, ponieważ raz jeszcze rozminąłem się o włos z Przygodą. Ktoś kapnął w zamknięte drzwi. Czyjś głos krzyknął — jak mi się mimo woli wydało — ostrzegawczo: — Serafino, Serafino — a inny głos powiedział z przesadną łagodnością: — Se?orita! Voyons! quelle folie*. Rzuciła się ku mnie. Ręka bolała mnie od uścisku jej dłoni, gdy wlokła mnie w kierunku rufy. Stanąłem niezdarnie w tyle kabiny i wytknąłem głowę na dwór. Nocne powietrze było bardzo chłodne i pełne słonej wody; mała łódeczka holowana na długiej linie kręciła się po fosforyzującym śladzie torowym. Morze samo było jasne w świetle niewidocznego dla mnie księżyca. Trochę w tyle za nami, po lewej burcie, jakiś okręt z postawionymi żaglami zdawał się stać nieruchomo jak ogromny biały duch. Może równał się z nami, a może minęliśmy go właśnie — nie wiedziałem. Nie miałem czasu tego zbadać i było mi (to obojętne. Chodziło przede wszystkim o to, by uchwycić linę. Szepty dziewczyny ponaglały mnie, ale rzecz nie była łatwa; lina, uwiązana wyżej, uciekała w przestrzeń poza zasięg mojej ręki. Na koniec, dzięki obserwowaniu momentu, gdy naprężenie liny malało, i wychylaniu połowy ciała przez okno zdołałem zahaczyć o nią czubkami palców. W następnej chwili niemal się wyszarpnęła, lecz nie puściłem jej, a że właśnie wtedy łódka podpłynęła pod rufę, wzmocniłem swój uchwyt. Nowe kopnięcie w drzwi sprawiło, iż bez namysłu wyskoczyłem, głową naprzód. Zamoczyłem się do pasa, nim dotarłem do dziobu łódki. Z nadludzkim wysiłkiem dźwignąłem się i wturlałem do środka. Nim stanąłem na nogi, łódź przestała się szarpać i miotać, lecz unosiła się spokojnie na wodzie, a światła iluminatora na rufie były już daleko. Dziewczyna zdołała odciąć linę. Drugi statek płynął prosto na mnie, dość wysoko na wodzie; szeroki, przysadzisty — posuwał się cicho jak cień. Ląd mógł być oddalony o cztery lub pięć mil; nie miałem sposobu wiedzieć tego dokładnie. Wyglądał jak wysoka czarna chmura, a tu i ówdzie wśród szczytów górskich wisiały niby szale fioletowoszare mgły. Przełożyłem wiosło przez burtę, ale nie byłem zdolny do wielkiego wysiłku. Wlepiłem oczy w statek, który opuściłem. Jego tylne iluminatory migotały, to podnosząc się z lekka, to opadając; żagle zlewały się w czarną splątaną całość na tle jasnego blasku księżyca; dochodziły mnie stamtąd przytłumione oddaleniem okrzyki, a ze zmiany kształtu statku pojąłem, że zatrzymują go celem spuszczenia łodzi. Mógł być o pół mili ode mnie, gdy jego rozbłyskujące iluminatory rufowe wykonały powolny obrót i zgasły. Nie miałem ochoty popaść ponownie w niewolę i zacząłem wiosłować jak szalony w kierunku drugiego statku. Był on już teraz całkiem blisko — dość blisko, bym mógł słyszeć leniwe chlupotanie wody u jego boków i od czasu do czasu trzepot któregoś żagla. Bryza z lądu cichła i w smudze odblasków księżycowych ujrzałem wyraźnie zbliżającą się do mnie czarną sylwetę łodzi moich prześladowców. Drugi statek jednak najeżdżał już prawie na mnie. Kręcąc się pod jego dziobem z prawej burty krzyknąłem z całej siły: — Ahoy! Ahoy! Na pokładzie panował duży hałas i nikt nie zdawał się słyszeć moich wołań. Kilka głosów wrzasnęłoś — Ten przeklęty Hiszpan przed nami dobija do naszego dziobu przy prawej kluzie! — Załoga i oficerowie byli widać wszyscy na przodzie, skąd wymyślali „hiszpańskiemu niezdarze”, i wyglądało, że los mój jest przesądzony. Statek parł naprzód w lekkim powietrzu; nie udało mi się chwycić za sztagi bukszprytu i moja łódź jęła sunąć w kierunku rufy, obijając się o bok statku. Chybiłem też główny sztag, cały czas krzycząc rozpaczliwie: — Na miłość boską! Ahoy! Na miłość boską, niech mi ktoś rzuci linę, nim będzie za późno! Traciłem już wszelką nadzieję, gdy raptem ciężki zwój — szotów, jak mi się zdaje — spadł mi na głowę, niemal zbijając z nóg. Choć na wpół ogłuszony, w desperacji znalazłem siły, by wciągnąć się na rękach po botku statku, podczas gdy łódka odpłynęła spod moich nóg. Gdy wydostałem się na rufę, byłem zupełnie wyczerpany. Z dziobu dobiegł krzyk: — Lewo na burt. — Ten sam głos jął wymyślać hiszpańskiemu statkowi, który był teraz tuż koło nas: — Co sobie myślicie, żeby mi tak najeżdżać prosto na burtę? — wrzeszczał w furii. Stałem cicho w ciemnościach na rufie. Mijaliśmy z wolna rufę Hiszpana i głos O’Briena odpowiedział po angielsku: — Szukamy jednej z naszych łodzi, która poszła na wodę z człowiekiem. Czyście jej nie widzieli? — Nie — niech diabli porwą was i waszą łódź. Oczywiście ci na dziobie nic nie wiedzieli o mojej obecności na pokładzie. Człowiek, który rzucił mi linę — pasażer, niejaki major Cowper wracający do kraju z żoną i dzieckiem — odszedł tymczasem dumnie, nie raczywszy nawet przyjrzeć mi się z bliska, jak gdyby widok człowieka wdrapującego się na pokład statku o dziesięć mil od brzegu był najzwyklejszym zdarzeniem. Był to, jak przekonałem się później, śmieszny, pompatyczny osobnik, sztywny jak kij i tak przeświadczony o własnej ważności, że sądził, iż niemal się zhańbił zrzucając mi łaskawie linę w odpowiedzi na moje rozpaczliwe krzyki. Sternik natomiast, jedyna prócz niego osoba znajdująca się na rufie, był tak zdumiony, że całkiem stracił mowę. W świetle padającym na jego twarz z budki kompasu widziałem jego wytrzeszczone oczy i otwarte usta. Głos na dziobie ucichł do tego czasu i gdy rufa hiszpańskiego statku zrównała się z naszą, wyszedłem z cienia żagli i zbliżywszy się do burty powiedziałem niezbyt głośno — krzyczeć nie było trzeba — ale bardzo dobitnie: — Mimo wszystko wymknąłem się panu z łap, panie O’Brien. Obiecuję, że jeszcze pan o mnie posłyszy. Tymczasem jeszcze jeden mężczyzna przeszedł z dziobu na rufę, pomrukując jak niedźwiedź; niski, gruby człowieczek, kapitan statku. Hiszpański statek mijał już cicho rufę; jego żagle, całe czarne, zasłoniły świecący nisko księżyc. Nagle ozwało się z niego pośpieszne wołanie. — Jaki to statek? — Co cię to obchodzi, psiawiaro? „Bryza”, jeśli chcesz wiedzieć. I co ci z tego? — krzyczał mały szyper ze złością. W lekkim wietrzyku statki z wolna oddalały się od siebie. — Dokąd płyniecie? — zawołał znowu głos O’Briena. Mały szyper zaśmiał się w krańcowej irytacji. — Do licha z waszą przeklętą bezczelnością. Do Hawany, i wypchajcie się. Jeszcze coś chcecie wiedzieć? Więc nazywam się Lumsden, mam sześćdziesiąt lat i gdybym miał was tutaj, spuściłbym wam lanie za włażenie mi w drogę, wy… Urwał, gdyż zbrakło mu tchu. Potem zwrócił się do swojego pasażera. — To ten zaczarterowany hiszpański statek, majorze, który przywiózł tych krwawych piratów, co to ich wieszali dziś rano. Odwozi teraz hiszpańskiego komisarza. Nie mieli widać na Kubie żadnego okrętu wojennego pod ręką. Czyś pan kiedy… Zobaczył mnie w tej chwili po raz pierwszy i aż podskoczył na stopę w górę ze zdziwienia. — A któż to, u licha? Jego zdziwienie było zrozumiałe. Major, nie racząc go oświecić, odszedł dostojnym krokiem. Zbyt godną był osobistością na udzielanie wyjaśnień. Przypadło to więc mnie. Uczęszczając, jak to czyniłem, do sklepu Ramona, będącego największym ośrodkiem ploteczek marynarskiego świata w Kingston, znałem twarze i nazwiska większości kapitanów statków handlowych, którzy się tam często zbierali, by popijać i opowiadać sobie ciekawe historie. Sam też nie byłem całkowicie nie znany małemu Lumsdenowi. Opowiedziałem mu całą swoją historię, a on przez cały czas drapał się po łysej głowie, pełen niedowierzania i zdumienia. Stary Ramon! Taki porządny człowiek. A ja zostałem porwany? Z jego sklepu! — Gdybym nie widział pana ma własne oczy tu w mojej kajucie, nie wierzyłbym ani jednemu pańskiemu słowu — oświadczył niedorzecznie. Był jednak gotów zawieźć mnie do Hawany. Uparł się tylko, by wezwać swojego oficera, zasuszonego jegomościa, też niskiego wzrostu i równie głupiego jak on sam. — To jest ten Kemp, wiesz pan. Ten młody, którego Macdonald z Horton Pen wytrzasnął skądś przed dwoma laty. Hiszpanie z tego statku porwali go — tak twierdzi. Powiada, że to są piraci. Ale to jest statek zaczarterowany przez rząd, a wszyscy piraci, jacy nim kiedykolwiek jechali, zostali dziś rano w Kingston powieszeni. W każdym razie — jest tutaj. Powiada jeszcze, że w kraju zatłukł żandarma z Bow Street, zanim uciekł z przemytnikami. Słyszałeś pan kiedy coś podobnego, Mercer? Nie przypuszczam, żeby opowiadał nam kupę łgarstw, co, Mercer? I dwaj groteskowi człowieczkowie stali kiwając nade mną mądrze głowami. — W takim razie to desperat — powiedział na koniec ostrożnie Mercer. — Ostatnia rzecz, jaką posłyszałem na lądzie dziś rano, kiedy pojechałem odebrać partię świeżej wołowiny, to że napadł na pewnego sędziego na gościńcu i usiłował pobić admirała, który jechał karetą do miasta w towarzystwie pana Topnambo. Wydany jest nakaz aresztowania go na mocy Czarnej Ustawy. W tej chwili twarz rozjaśniła mu się znacznie. — Więc rzeczywiście musiano go porwać czy coś takiego, panie kapitanie, bo inaczej siedziałby teraz w ciupie. Ostatecznie, była to prawda. Wielka przygoda gotowała mi inny los, inny rodzaj niewoli, i to niejeden. A wyobraźnia moja już była porwana, już zniewolona obrazem owej młodej dziewczyny, która nazywała mnie swoim angielskim kuzynem, dziewczyny z jaszczurką, dziewczyny ze sztyletem! A z każdym jej słowem Przygoda sama — choć o tym nie wiedziałem — romantyczna przygoda prześladowanych kochanków przemawiała do mnie przez jej usta. Tej i nocy, przy rosnącej sile wiatru, statek hiszpański miał przewagę nad nami i prześcignął „Bryzę”. Minął nas przed świtem, a u schyłku następnego dnia zniknął nam z oczu sterując, jak się zdawało, w tym samym kierunku co i my. Jego zdolność szybszego żeglowania miała olbrzymi wpływ na moje losy; chwilowo jednak czułem się bardziej niż kiedykolwiek zgubiony w szerokim świecie, bardziej nieświadomy tego, co mnie czeka, niż kiedy wleczony byłem z głową w worku. O statku nie myślałem prawie wcale. Ogarnęła mnie jakaś drętwota. Rozmyślałem o dziewczynie, która rozcięła mi więzy, i mimo całej urazy za niegodne traktowanie, jakiego padłem ofiarą, nie zaprzątałem sobie prawie wcale głowy człowiekiem, który kazał mnie pojmać. Z przyjemnością przypominałem sobie, że ona go nienawidzi, że sama tak powiedziała. Co do innych spraw, żywiłem niejasny zamiar zwrócenia się do konsula angielskiego w Hawanie. Ostatecznie nie byłem całkowitym zerem. Byłem Johnem Kemp, szlachcicem, wysoko skoligaconym; mogłem to udowodnić. Żandarm z Bow Street nie umarł, jak z początku sądziłem. W ostatnim liście Weronika donosiła mi, że rzucił swój zawód łapacza złodziejaszków i prowadził obecnie małą gospodę w okolicy. Ralf, mój szwagier, dopomógł mu zapewne do tego. Mogłem więc teraz wracać bezpiecznie do domu. Tymczasem odkryłem, że nie mam już wcale ochoty jechać do kraju. ROZDZIAŁ PIĄTY Gdy zbudziłem się w słońcu, statek nie miał w sobie nic tajemniczego. Był stary, powolny i dosyć mały. Wiózł Lumsdena (kapitan), Mercera (oficer), załogę na oko ani lepszą, ani gorszą od innych oraz starszego pana, który ubiegłej nocy rzucił mi linę i najwidoczniej sądził, że czyniąc to uchybił własnej godności. Był to niejaki major Cowper, idący na emeryturę z jednego z pułków zachodnioindyjskich; wiózł ze sobą żonę i niesympatyczną dziewczynkę z żółtym warkoczykiem, kościstą klatką piersiową i chudymi rączkami. Na ogół biorąc, nie byli to ludzie, których dobrowolnie wybrałoby się na towarzyszy przejażdżki dla przyjemności. Majorowa leżała przez cały dzień na leżaku, na przemian tuląc do siebie i odpychając płaksiwą dziewczynkę. Major opowiadał mi o skandalach, których pełno było na świecie, i podejrzliwym okiem pilnował żony. Ranki spędzał na goleniu tej niewielkiej części swego oblicza, której nie pokrywały siwe bokobrody, popołudnia zaś na wyliczaniu mi tematów, na jakie zamierzał wystosować listy do naczelnego dowództwa sił zbrojnych. Stał się całkiem serdeczny, być może dlatego, że żona jego ignorowała moje istnienie. Pozwalałem dniom upływać bezczynnie, zastanawiając się tylko, w jaki sposób uda mi się pozostać w Hawanie i oddychać powietrzem tej samej wyspy z dziewczyną, która mnie uwolniła. Może spotkamy się kiedyś — kto wie? Tego Irlandczyka nie bałem się wcale. Nie przyszło mi ani razu na myśl troszczyć się o kurs naszego statku, póki pewnego dnia nie ujrzeliśmy brzegów Kuby i nie usłyszałem Lumsdena i Mercera wymawiających nazwę Rio Medio. Obaj śmieszni jegomoście gadali o meksykańskich kaprach, którzy jakoby wyznaczali sobie spotkania, o, w tym miejscu. I pokazywali mi cypel nad zatoką. Jak okiem sięgnąć, nie było śladu kapra ani pirata. Zygzakując na wiatr zrównaliśmy się z brzegiem, a wtedy wiatr ucichł. Przez pół nocy trwałem nieruchomo przy relingu patrząc na ląd. Nie było widać ani jednego światła. Ogarnęła mnie niejasna, senna tęsknota, tęsknota tak spokojna, jak gdyby zadano mi narkotyku. Marzyłem, jak marzą młodzieńcy, o twarzy pewnej dziewczyny. Spała tam, w obrębie owej mglistej wizji lądu. Może nigdy nie będę bliżej niej niż w tej chwili. Czułem smutek, lecz bez wielkiego cierpienia. Ogromna cisza panowała dokoła statku, nad całą ziemią. Na koniec zeszedłem pod pokład i usnąłem. Zbudziło mnie przekonanie, że usłyszałem niezwykły rwetes — krzyki i tupanie. Panowała jednak śmiertelna cisza, w którą wsłuchiwałem się z wielkim natężeniem. Nagle rozległ się cichy trzask, jak by ktoś splunął siarczyście; potem seria krzyków, potem znów cichy trzask, znów krzyki i tupot nóg nad moją głową. Jakaś kobieta zaczęła wrzeszczeć po drugiej stronie przegrody, potem druga kobieta gdzie indziej, potem dziewczynka. Wybiegłem spiesznie na pokład, ale minęło kilka minut, nim zdołałem pojąć, co się dzieje. Zobaczyłem majora Cowpera na rufie; wymachiwał małym pistolecikiem i krzyczał coś do Lumsdena, który bezradnie wyciągał ręce ku niebu. Na dziobie i ponad nami rozlegały się liczne krzyki. Cowper rzucił się ku mnie i wyjaśnił, że coś tam jest okropnym skandalem i że są przecież kobiety na pokładzie. Machnął pistoletem; zauważyłem, że rękojeść jest inkrustowana masą perłową. Lumsdan skoczył ku niemu i jął szarpać go rękami za ubranie błagając, by nie był nierozważny. Byliśmy tak blisko lądu, że fale bijące o brzeg połyskiwały i iskrzyły się, doskonale widoczne. Ktoś krzyknął na górnym pokładzie: — Uwaga! Znowu strzelają. Wtedy dopiero spostrzegłem, o ćwierć mili od nas pomiędzy lądem a nami, mały szkuner dość głęboko zanurzony w wodzie, przyklękający na falach pod chmurą białych żagli — cudowny widok. Zdało mi się, że nigdy dotąd nie widziałem czegoś równie pełnego życia i tchnącego jego radością. Za każdym zanurzeniem spod jego boków rozpryskiwał się śnieżny bluzg. Płynął z wielką szybkością i ponad nadburciem ukazał się, niby dekoracja z paciorków, rząd twarzy patrzących w naszą stronę. Szkuner skręcił trochę z kursu i z boku jego wyrosło coś na kształt grzyba dymu, w którego w sercu krył się maleńki błysk ognia. Rozległ się znowu ów trzask podobny do splunięcia i coś tuż koło nas |przeskoczyło po czubkach fal, wznosząc kolumienki piany, które potem roznosił wiatr. Szkuner wrócił na kurs, kierując się wprost na nas; z naszego pokładu podniósł się krzyk, jak gdyby jękliwego podziwu. Lumsden ukrył twarz w dłoniach. Słyszałem, jak mały Mercer wykrzykuje rozkazy na dziobie. Refowaliśmy żagle. Szkuner nadpływał, trochę podnosząc się na wiatr. Dobiegło z niego wezwanie, niby ryk metalowej trąby: — Jak nie staniecie, zatopimy was! Zatopimy was! Bóg świadkiem! Major Cowper u mojego boku wymyślał najgorszymi słowami. Raptem zaczął wołać do kogoś: — Schodź na dół… schodź, powiadam. Twarz kobieca znikła pod daszkiem zejścia do mesy jak ogon królika chowającego się do jamy. Załopotały głośno zluzowane żagle i statek stanął w linii wiatru. Równocześnie szkuner będący już na naszym trawersie opuścił górne żagle, wykonał zwrot na wiatr i pozostał na drugim halsie z kliwrami puszczonymi luźno na wietrze. Major Cowper powiedział, że to skandal. Kraj schodzi na psy, ponieważ statki handlowe nie są ustawowo obowiązane posiadać działa na pokładzie. Trajkotał mi w uszy, że na statku nie było nawet marnego moździerza sygnałowego, a prochu starczy ledwo na naładowanie jednego z jego pojedynkowych pistoletów. Napisze o tym do naczelnego dowództwa. Na gaflu szkunera zatrzepotał niebieskobiały proporczyk; na wodę spuszczono łódź. Wszystko to działo się błyskawicznie — nie miałem czasu myśleć. Zobaczyłem, że stary Cowper biegnie do burty i przymierza się z pistoletu; rozległ się nieskuteczny trzask i major z gestem obrzydzenia cisnął pistolet na deski pokładu. Zgnębiony, opuścił głowę na piersi. Lumsden powiedział: — Dzięki Bogu, och, dzięki Bogu — a stary pan powsiadł na niego jak rozwścieczony pies. — Tchórzu zatracony — krzyczał. — Nie masz pan bodaj iskierki odwagi? W chwilę potem nasze pokłady zaroiły się od ludzi, śniadych i obdartych, zeskakujących jeden za drugim z nadburcia. Wypłynęli o świcie (musiano nas zaobserwować poprzedniego wieczoru) na dużym szkunerze — pełnym najobskurniejszych, najbardziej obszarpanych łotrów, jacy mogli się zrodzić w najbujniejszej imaginacji. Oczywiście z naszej strony nie było żadnego oporu. Mieliśmy gorsze ożaglowanie i na pierwsze groźne wezwanie natychmiast zluzowano fały i cała nasza załoga umknęła na górę. Po kilku ogorzałych na brąz bandytów ustawiło się przy każdym z masztów i trzymało ją tam pod groźbą zwróconych ku górze hakownic, o lufach jak dzwony. Lumsdena i Mercera powalono i przywiązano na płask do zapasowych rej. Przedstawiali widok zbyt śmieszny, by budzić prawdziwe współczucie. Majorowi Cowperowi kazano usiąść na kurzym kojcu i brodaty pirat z czerwoną chustką na głowie i nożem w ręce stał nad nim na straży. Major wyglądał rozgniewany i przybity. Reszta niegodziwców nie tracąc chwili wpadła do pomieszczenia kabinowego, by ograbić kajuty z odzieży, biżuterii i pieniędzy. Kłócili się pomiędzy sobą, rzucając łupy na wielki stos na pokładzie. Szkuner z łopocącą nad nim flagą meksykańską utrzymywał się na wietrze na naszej wysokości. Ale w człowieku dowodzącym oddziałem napastników rozpoznałem Tomasa Castro! Był więc piratem. Moje przypuszczenia były słuszne. Wyglądał jak stworzony do tej roli — w kapeluszu z piórami, owinięty w pelerynę po samą brodę, stojący na osobności w postawie pełnej ponurego dostojeństwa. — Czy każecie nas tu wszystkich wymordować, Castro? — zapytałem z oburzeniem. Ku mojemu zdziwieniu zdawał się mnie nie poznawać; mało tego: udawał, że mnie wcale nie widzi. Zwracał na mnie tyleż uwagi, co gdybym był powietrzem; lecz odwróciwszy się do mnie plecami odezwał się do niegodnie pojmanego Lumsdena obwieszczając mu, że on, Castro, jest dowódcą tego meksykańskiego szkunera, i grożąc mu straszliwą zemstą za to, co nazywał oporem stawionym przez nas partyzanckiemu okrętowi Republiki. Sądzę, że sprawiało mu przyjemność określać mianem oporu mizerne pukanie kieszonkowego pistolecika majora. By ukarać to zuchwalstwo, oświadczył, żadna własność prywatna nie będzie szanowana. — Będziecie musieli oddać wszystkie pieniądze, jakie są na statku — huknął na nieszczęśnika leżącego jak baran gotowy na rzeź. Tamten potrafił tylko łowić oddech i mrugać oczami. Furia Castra była tak wielka, że przez chwilę zdała mi się sztuczną. Nie była przecież potrzebna. Byliśmy wystarczająco potulni i cisi, tylko major Cowper wymamrotał: — Moja żona i dziecko… Brunatni obszarpańcy tłumnie wracali z dołu na pokład, z rękami pełnymi tobołów. Pół tuzina ich zaczęło ściągać brezent zasłaniający pokrywę ładowni. Z górnego pokładu załoga śledziła bieg wypadków przerażonymi oczyma. W oburzeniu jąłem mówić podniesionym głosem, niemal prosto w jego ucho: — Znam was, Tomasie Castro, znam was, Tomasie Castro. Nawet teraz zdawał się mnie nie słyszeć; wreszcie jednak spojrzał mi w twarz nienawistnie, jak by pragnął zarazić mnie dżumą. — Cicho pan bądź — rzekł bardzo szybko po hiszpańsku. — To szaleństwo! — Jego nos podobny do jastrzębiego dziobu zetknął się z wąsami. Zamachał ręką i oświadczył dobitnie: — Nie znam cię. Jestem Nicola el Demonio, Meksykanin. Biedny stary Cowper jęknął. Reputacja Ndcala el Demonio, jeśli wierzyć pogłoskom, była czymś strasznym dla mężczyzny mającego pod swoją opieką kobiety. Pięciu czy sześciu bandytów stało koło Lunisdena, majora i mnie, dotykając palcami spustów swych karabinów. Biedny stary Cowper wyrwał się swojemu strażnikowa i jął biegać jak szalony po rufie; rosły pirat groźnie bronił mu dostępu do schodów. Major chciał zejść na dół; dziewczynka krzyczała w kabinie, słyszeliśmy ją bardzo wyraźnie. Było to okropne. Castro wszedł w gromadę zbójów otaczających zejście do ładowni. Wtedy dopiero uświadomiłem sobie, że major Cowper szaleje z obawy i wściekłości; przypomniałem sobie nareszcie, że już od dawna pojękuje gdzieś koła mnie. Mówił bez ustanku: — Och, na miłość boską, na miłość boską, moja biedna żona. Pojąłem, że musiał mnie o coś prosić. Spadło to na mnie niespodziewanie. Niejasno zdałem sobie sprawę z jego obaw. Do tej chwili nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby zainteresować się bliżej panią Cowper. Złapał mnie za rękę, jak gdyby potrzebował podpory, i wyjąkał: — Czy nie mógłby pan… czy nie mógłby pan pomówić… — Skinął głową w kierunku Tomasa Castro, który krzyczał coś pochylony nad złazem. — Niech pan spróbuje… — Stary pan zachłysnął się. — Nie słyszał pan, jak dziecko krzyknęło? — Jego twarz była blada i pomarszczona jak kawałek zmiętego papieru; usta miał wykrzywione, a wargi mu dygotały. Podszedłem do Castra i schwyciłem go za rękę. Obrócił się ku mnie i uśmiechnął dyskretnie. — Za chwilę użyjemy na panu przemocy. Proszę, opieraj się, se?or, ale nie za bardzo. Co? Jego żona? Niechże pan szepnie temu głupiemu Inglez*, że nic jej się nie stanie. — Szeptał z głęboko porozumiewawczą miną: — Będziemy gotowi do odjazdu, skoro tylko te podle świnie skończą ze swoim rabunkiem. Nie mogą ich powstrzymywać — dodał. Nie miałem czasu zastanawiać się, co mogą znaczyć jego słowa. Krzyki dziecka rozbrzmiewały coraz głośniej, zbiegłem więc na dół. W kabinie kobiet znajdowało się dwóch mężczyzn. Pani Cowper leżała na wznak na sofie, z twarzą bardzo bladą, ściągniętą i szeroko rozwartymi oczyma. Bezradnymi dłońmi skubała na sobie suknię; poza tym była całkiem nieruchoma, jakby zlodowaciała. Niańka, Murzynka, dyszała konwulsyjnie w kącie — drgający kłębek pomarańczowej, fioletowej i białej odzieży. Dziecko biegało tam i sam po kajucie, wrzeszcząc. Mężczyźni nie robili nic zgoła. Jeden z nich powtarzał w kółko po hiszpańsku: — Ale… my tylko chcemy pani pierścionków. Ale… my tylko chcemy pani pierścionków. Drugi usiłował nieporadnie złapać dziecko, gdy przebiegało obok niego. Chciał jej kolczyków — były zapewne kontrabandą wojenną. Pani Cowper była skamieniała z przerażenia. Tłumaczyć jej, czego chcą ci dwaj, było to jak krzyczeć coś w ucho bardzo głuchej kobiecie. Powtarzała ustawicznie: — Czy wtedy sobie pójdą? Czy wtedy sobie pójdą? — Przez cały czas ściągała pierścionki ze swoich chudych palców i podawała mi je. Wręczyłem je łotrom, których obecność zdawała się odwodzić ją od zmysłów. Nie miałem wyboru. Nie mogłem zrobić nic innego. Potem zapytałem ją, czy życzy sobie, bym został przy niej i dziecku. Odparła: — Tak. Nie. Niech pan idzie. Tak. Nie… niech pomyślę. Na koniec przyszło mi do głowy, że z kabiny kapitana będzie mogła rozmawiać z mężem przez wentylator pokładowy, i po pewnym czasie pomysł ten dotarł do jej mózgu. Prawie nie mogła chodzić. Dziewczynka i niańka biegły przed nami, ja zaś właściwie niosłem ją na rękach. Skoro tylko znaleźliśmy się w drzwiach kapitańskiej kajuty, wyszarpnęła mi się z ramion i, wbiegłszy do środka, gwałtownie zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Wyglądało, że mnie nienawidzi. ROZDZIAŁ SZÓSTY Wróciłem na pokład. Na rufie około dwudziestu ludzi otoczyło majora Cowpera; jego siwa głowa migała naprzód i w tył ponad ich schylonymi grzbietami; zdjęli mu jego stary mundur i bili się o guziki. Ledwo zdążyłem krzyknąć mu: „Pańska żona jest tam na dole, nic jej się nie stało!”, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że Tomas Castro klnie w straszliwy sposób na tych złodziei. Odpędził ich i zostaliśmy całkiem sami na rufie, przy czym ja trzymałem kurtkę majora przewieszoną przez ramię. Major Cowper pochylił się, by zawołać coś przez luk w dachu kabiny. Słyszałem, jak z dołu dochodzą ciche odpowiedzi. Tymczasem ci ze zbójów, którzy pozostali na pokładzie szkunera, wypełnili żagle wiatrem, opłynęli naszą rufę i dobili do nas z drugiej strony. Przerzucono liny na nasz pokład i statki stały burta w burtę, ale szkuner ze swoimi brudnymi pokładami wydawał mi się teraz bardzo złowrogi i ponury. Wtedy przypomniałem sobie niezwykłe słowa Castra; kryły w sobie nieskończone możliwości katastrofalnej natury — nie wiedziałem dokładnie jakie. Wytłumaczenie zagadki zdawało się z trudem dobywać na jaw, jak nazwisko, które się ma od wielu godzin na końcu języka, ale wymówić go nie sposób. Major Cowper podniósł się sztywno i przykuśtykał do mego boku. Spojrzał na mnie podejrzliwie, po czym odwrócił oczy. Potem zdjął swój mundur z mego ramienia. Chciałem mu pomóc, lecz odmówił i sam z trudem wbił się w niego, był bowiem za ciasny. Nagle powiedział” — Wygląda, że pan jest diablo zaprzyjaźniony z tym drabem. Diablo zaprzyjaźniony. Jego ton napędził mi większych obaw, niżby mi się to wydało możliwe. Przeszedł się po wyludnionym pokładzie, podszedł do luku, zawołał do środka: „Wszystko dobrze?”, poczekał, nasłuchując z przekrzywioną na bok głową, po czym wrócił do mnie. — Spada pan na ten statek z księżyca — rzekł. — Z księżyca, powiadam. Opowiada nam pan jakąś nieprawdopodobną historię. Twierdzę, że to wygląda diablo podejrzanie. — Przespacerował się raz jeszcze i wrócił. — Moja żona powiada, że zabrał pan jej pierścionki i… i… oddał je tym… — Na jego twarzy odmalował się wstyd. Przyszło mi na myśl, że to ta wstrętna kobieta podjudzała go do tego przez okienko zamiast odmawiać dziękczynne modlitwy. — Pańska żona! — odrzekłem. — Ależ ona mogła zostać zamordowana, gdybym nie był ją skłonił do oddania ich. Sądzę, że ocaliłem jej życie. — No, no! — rzucił niecierpliwie i wzruszył ramionami. Na chwilę zwiesił głowę, potem dodał: — Uważasz pan, nie twierdzę… nie twierdzę, że nie mogło być tak, jak pan mówi. Jest pan bardzo miłym młodzieńcem… Ale jedno powiem — jestem człowiekiem znanym, powinien się pan oczyścić z zarzutów. — Zaczynał odzyskiwać swój wojskowy ton. — Ach, niech pan nie będzie śmieszny — powiedziałem. Jeden z Hiszpanów podszedł do mnie i szepnął: — Musi pan teraz iść z nami. Zaraz odbijamy. — Równocześnie Tomas Castro kocimi ruchami podkradł się od drugiej strony i stanął o pięć jardów od nas. Zawołałem: — Tomasie Castro! Tomasie Castro! Nie chcę iść z wami. Człowiek koło mnie powiedział: — Dalej, se?or! Vamos! Nagle Castro wyciągnął rękę w moją stronę i zawołał: — Chodźcie tu, hombres*. To jest ten caballero; wziąć go! — Do mnie zaś krzyknął swoją łamaną angielszczyzną: — Może się pan opierać, jeśli pan chce. To właśnie całą duszą pragnąłem uczynić. Gromada obdartusów otoczyła mnie; gadali jeden przez drugiego jak stado małp. Jeden irytował mnie ponad wszelką miarę. Wyglądał jak oberżysta w spodniach do kolan, miał złamany nos wykrzywiony w lewo i podwójny podbródek. Z każdą chwilą przybiegało ich więcej. Rzuciłem się na oślep na draba ze złamanym nosem; mój łokieć wylądował na miękkich zwałach mięsa i człowiek runął w tył; reszta rozproszyła się na wszystkie boki i stanęła w pewnym oddaleniu, trajkocząc i machając rękami. Za nimi widziałem starego Cowpera, gestami wyrażającego aprobatę. Człowiek o podwójnym podbródku dobył z rękawa nóż, przycupnął na mgnienie i skoczył na mnie. Nie biłem się z nikim od czasów szkolnych; podnosząc pięści w górę czułem się tak, jak bym z musu przeprowadzał nader wątpliwy eksperyment. Ugodziłem go dość mocno w czubek złamanego nosa; poczułem to zetknięcie w mojej prawej ręce i nieznaczny ból w lewej. Jego ręce podniosły się ku niebu; twarz także. Lecz by się z nim zmierzyć, musiałem skoczyć w przód; teraz zaś pół tuzina ich zarzuciło na mnie ręce od tyłu. Wszystko ukazywało się moim oczom z jakąś przesadną wyrazistością; widziałem każdą z usmolonych brunatnych łap wyciągniętych, by wpić się w jakąś część mego dała. Nie czułem już gniewu i gniew na nic się nie przydawał, ale walczyłem z całej siły. Było ich tuziny; łapali mnie za przeguby, za łokcie, za ramiona i barki. Jedna para rąk otaczała mi szyję, druga ściskała w pasie, a wszyscy usiłowali spętać mi nogi sznurami. Zataczaliśmy się po całym pokładzie; zapewne przeszkadzali sobie nawzajem, lepiej dopięliby swego, gdyby ich nie było tak wielu. Wreszcie musiałem dostać cios w głowę, bo wszystko dokoła pociemniało, jak by noc zapadała na naszą walkę. Gdy oprzytomniałem, leżałem dysząc na wznak na pokładzie szkunera; czterech czy pięciu ludzi przytrzymywało mnie. Castro chował za pas pistolet. Tupnął gwałtownie nogą, po czym krzyknął po hiszpańska: — Wszyscy na pokład. Nabroiliście dosyć, głupi lugare?os. Teraz odjazd. Zobaczyłem, jakby we śnie pełnym napięcia i gwałtu, że kilku ludzi sposobi się do puszczenia szkunera w ruch, i wówczas z najwyższym wysiłkiem, wysiłkiem krzepkiej młodości i siły, który po dziś dzień pamiętam, strząsnąłem z siebie tych ludzi jak plewy i stanąłem wolny. Przez ułamek sekundy, sam bliski upadku, patrzyłem na leżących mężczyzn. Była to wizja szybka jak błyskawica, a potem rzuciłem się do burty. We wściekłym pośpiechu wdrapałem się na reling; ujrzałem pokład mojego dawnego statku; widok ten trwał tylko jedną radosną chwilę, gdyż zaraz potem zjawił się przed moimi oczyma major Cowper i zwalił mnie z powrotem na pokład szkunera, sam padając nań w ślad za mną. Dwudziestu ludzi rzuciło się na mnie. Nie ruszałem się wcale. Nadszedł koniec. Nie miałem już siły spędzić z siebie bodaj muchy, serce rozsadzało mi żebra. Leżałem na grzbiecie i zdołałem wymówić: — Dajcie mi powietrza. — Myślałem, że umrę. Castro udrapowany w pelerynę stanął nade mną, lecz major Cowper padł na kolana koło mojej głowy, prawie łkając. — Moje papiery! Moje papiery! Mówię panu, że zginę z głodu. Każ im pan oddać mi moje papiery. Im się na nic nie zdadzą… moja emerytura… zobowiązania hipoteczne… dla was niewarte ani grosza. Przycupnął nad moją twarzą, a Hiszpanie stali wokół nie rozumiejąc, co się dzieje. Błagał mnie o wstawiennictwo, o uratowanie mu tych niezmiernie ważnych papierów. Castro zachowywał nadal swoją postawę spiskowca. Wzruszyłem się niedolą majora i na koniec zgodziłem się zwrócić do Castra w jego sprawie, choć kosztowało mnie to dużo, gdyż byłem rozgniewany, oburzony i upokorzony. — Co… co takiego? Cóż ja mogę wiedzieć o jego papierach? Niech ich sobie szuka. — Machnął ręką Wyniośle. Pokład był zasłany stertami odzieży, pościeli, antałkami rumu, starymi kapeluszami, płachtami brezentowymi. Cowper biegał tam i sam pośród zagrabionych łupów jak pies myśliwski po polu rzepy. Jęczał głośno. Przy jednej z pomp leżał niewielki stos lśniących skrzynek. Były to przyrządy nawigacyjne, chronometr w futerale, pudło z lekarstwami. Cowper zatoczył się na widok czarnej skrzynki na dokumenty. — Tutaj, tutaj! — zawołał. — Mówię panu, że zginę z głodu, jeśli jej nie odzyskam. Niech go pan poprosi, niech go pan poprosi. — Czepiał się mnie jak tonący. Castro, jak przystało., teatralnym ruchem wzniósł ramię ku niebu, pozwalając okrągłej czarnej pelerynie opaść fałdami jak parasol. Cowper domyślił się z tego, że wolno mu zabrać swoją czarną lakierowaną skrzynkę; złapał za mosiężne uchwyty i rzucił się ku burcie, lecz w ostatniej chwili dobry impuls kazał mu wrócić do mnie, wyciągnąć rękę i wykrztusić nieprzytomnie: — Bóg zapłać, Bóg zapłać. — Po chwili przypomniał sobie, że ocaliłem mu żonę i dziecko, więc jął prosić Boga, by wynagrodził mnie i za to. — Jeśli kiedykolwiek zajdzie potrzeba — rzekł — przysięgam na honor, jeśli się—pan wyratuje, przebędę tysiąc mil, żeby zaświadczyć. Na honor, proszę pamiętać. — Powiedział, że zamierza osiedlić się w Clapham. Tyle tylko spamiętałem. Trzymano mnie na płask, zniknął mi więc z oczu. Zanim statki oddzieliły się od siebie, zniesiono mnie do kabiny szkunera. Tam pozostawiono mnie samego i przez długi czas siedziałem z głową opartą na rękach. Nie myślałem o niczym zgoła; byłem zbyt doszczętnie wyczerpany walką, a poza tym nie było o czym myśleć. Nauczyłem się godzić z podłością świata, jak bym postarzał o wiele lat. Widziałem, jak ludzie drapią się po twarzach o guziki od munduru, o stare buty, o spodnie Mereera. Moja własna przyszłość nie obchodziła mnie w tej chwili. Rozprostowałem się i rozejrzałem dokoła. Znajdowałem się w małej, nieurządzonej kabinie, byle jak obitej lamperią i niezmiernie brudnej. Przez całą długość ściany nad drewnianą ławą widać było tłuste plamy w miejscu, gdzie opierały się głowy; nie politurowany stół, na którym spoczywały moje ręce, pokryty był warstwami łoju wykapanego ze świec. Przez iluminator padało jasne światło. O nasadę masztu opierało się skośnie kilka niedobranych muszkietów: długa, stara śmigownica pamiętająca czasy Pizarra, cała nabijana srebrem i czerwonym aksamitem, trzy lekkie angielskie strzelby myśliwskie i hakownica, w jakie uzbrojeni bywają woźnice dyliżansów. Z materaca rozciągniętego na podłodze podnosił się właśnie jakiś mężczyzna; położył na zatłuszczonym stole mandolinę przystrojoną czerwonymi wstążkami. Był przerażające chudy i tak wysoki, że głową starł trochę sadzy z sufitu. — A, czekałem właśnie, aż się caballero zbudzi — rzekł. Obszedł stół, wśliznął się pomiędzy niego a ławkę i sadowiąc się z wolna obok mnie ścisnął mi rękę z namaszczeniem. Miał na sobie czerwoną koszulę, która zrobiła się prawie czarna w miejscu, gdzie jego długie ciemne kędziory spadały mu na ramiona; jej złocone guziki z cyfrą „G.R.” skradzione były zapewne z jakiegoś angielskiego okrętu. — Upraszam, by se?or caballero wysłuchał, co mam do powiedzenia — rzekł z niesłychaną powagą. — Nie mogę znieść tego dłużej, nie, nie zniosę już dużo dłużej moich cierpień. Twarz miał typu klasycznego, dość długą, o zwartych rysach; olbrzymi nos, który z przodu przypominał przekrój dzwonu, brwi jak podkowy, a oczy o bardzo dużych źrenicach z fioletowobrązowym połyskiem jak u konia. Minę miał nadzwyczaj zafrasowaną, a głos tak brzmiący, jak by pierś jego była rezonatorem. Używał niezmiernie długich zdań, z których rozumiałem ledwo połowę. — Jakaż jest więc różnica pomiędzy mną, Manuelem–del–Popolo Isturiz, a tym Tomasem Castro? Se?or caballero powie od razu. Proszę na mnie spojrzeć. Ja jestem więcej wart. Chciałbym, aby pan spytał dam z Rio Medio i im pozostawił sąd. Ten Castro to Andaluzyjczyk cudzoziemiec. My, waleczni zabijacy z Rio Medio, nie ścierpimy, by jakiś cudzoziemiec zdobywał łaski naszych dam. A jednak wolą tego Andaluzyjczyka dlatego, że jest uniżonym przyjacielem wielkiego dona i że na parę dni dano mu komendę. Zapytuję pana, se?or, jakaż zasadnicza różnica zachodzi pomiędzy mną, szyprem tego statku, a nim — jego dowódcą na parę dni? Czy nie taka, że ja jestem jak gdyby mózgiem statku, a on tylko jego nożem? Zapytuję pana, se?or caballero. Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Jego wielkie oczy tęsknie badały moją twarz. Przypuszczam, że miałem minę oszołomioną. — Składam swoją sprawę u pańskich stóp — ciągnął dalej. — Ma pan zostać naszym głównym dowódcą i z racji swego świetnego urodzenia i głośnej inteligencji zajmie pan wysokie stanowisko w radzie notablów. Czy nie prawda? Czy nie tak zarządził se?or juez O’Brien? Wysłucha mnie pan, ulży pan moim cierpieniom i oburzeniu? Manuel–del–Popolo — jak sam siebie nazywał — zepchnął sobie włosy z czoła. Zauważyłem, że osełedce ma przeplecione czarnym sutaszem i że u mankietów nosi szerokie falbany z brudnego jedwabiu. — Caballero — ciągnął, stukając długim białym palcem w stół dla większego podkreślenia swych słów — zechce przedstawić moje poglądy notablom. Obecnie sytuacja moja, jak już miałem zaszczyt zauważyć, staje się nie do zniesienia. Proszę też zważyć, jak współpracowalibyśmy ze sobą, wasza dostojność i ja. Jakaż wygoda dla nas obu. Przekona sdę pan, że ten Castro jest niemożliwie ordynarny. Ja natomiast — zapewniam pana, że jestem człowiek dobrego siniaku, improvisador, artysta. Pieśni moje są sławne. A przecież!… Znów założył ręce na piersi i czekał; następnie powiedział najbardziej dobitnym tonem, do jakiego był zdolny: — Mam wpływ na ludzi z Rio. Mógłbym wywołać ruchawkę. My, Kubańczycy, jesteśmy narodem zazdrosnym; nie lubimy, gdy cudzoziemcy zabierają nam, co mamy najlepszego. Nie lubimy tego i nie ścierpimy, by się tak stało. Niech ten Castro opamięta się i zabiera się stąd w spokoju, zostawiając nas i nasze damy. Jak mówi przysłowie: Dobrze jest zbudować most dla odchodzącego wroga. Zaczął patrzeć na mnie jeszcze bardziej tęsknym wzrokiem, a jego oczy stały się świetlistsze niż kiedykolwiek. Człowiek ten, mimo całej swojej groteskowości, mówił zupełnie serio, to nie ulegało wątpliwości. — Posiadam delikatną naturę — zaczął na nowo — delikatną naturę. Jestem ustępliwy wobec legalnych władz. Czego se?or juez O’Brien żąda ode mnie, to czynię. Wsadziłbym nóż w każdego, kto byłby niewygodny se?orowi juezowi O’Brien, który jest dobrym katolikiem; zrobilibyśmy tak wszyscy, bo tak jest słusznie i tak przystoi. Ale ten Castro — ten Andaluzyjczyk, niewiele lepszy od heretyka! Kiedy nadejdzie mój dzień, każę go siec po rękach i po podeszwach, a potem będę w nie wcierał czerwony pieprz; i wszyscy mężczyźni z Rio nie kochający cudzoziemców będą temu przyklaskiwać. I wbiję mu kolce pod język, i obetnę mu powieki małymi nożyczkami, a potem postawię go twarzą do słońca. Caballero, pan by mnie pokochał; mam delikatną naturę. Jestem miłym towarzyszem. — Wstał i przecisnął się na drugą stronę stołu. — Posłuchaj, se?or — oczy zalśniły mu uniesieniem — usłyszy mnie pan. To boskie — ach, pan powie, że to bardzo przyjemne. Pochwycił mandolinę, zawiesił ją sobie na szyi i oparł się o ścianę. Jasne światło płynące przez okno złociło kontury jego postaci, kiedy chwiejąc się wodził długimi palcami w poprzek strun, które brzdąkały metalicznie. Śpiewał nosowym głosem: „Słuchajcie!” mówią dziewczęta biegnąc do zakratowanego okna, „Słuchajcie! Ach, to przecież na gitarze Gra Ma–nu–e–1 — del — Popolo Sunąc pod murem wśród cieni wieczoru.” Pieśń była bardzo długa. Między jednym a drugim, jak gdyby przypadkowym trąceniem o struny gestykulował obficie ręką. Niewidzące oczy wlepione były w ścianę nad moją głową. Całe to przedstawienie silnie na mnie podziałało; zastanawiałem się, czy też po to zostałem porwany. Było md tak, jak gdybym wariował. Zabrzdąkał decrescendo i jego wzniosłe rysy ułożyły się w swój normalny żałosny wyraz. W tym momencie Castro zajrzał przez drzwi, a potem wszedł do kabiny. Odetchnął z zadowoleniem i miał taką minę, jak gdyby dokonał pracowitego przedsięwzięcia. — Uładziliśmy się z całym tym bałaganem na górze — powiedział do Manuela–del–Popolo. — Możesz iść popilnować żeglugi… Śpiesz się; robi się późno. Manuel zapłonął gniewem, ale nie wyrzekł słowa i wielkimi krokami wyszedł z kajuty, jak by miał głowę w naelektryzowanej chmurze. Tomas Castro zwrócił się do minie. — Lepiej panu? — spytał dobrotliwie. — Zanadto się pan wysilił…. No, ale skoro miał pan ochotę… — Podniósł mandolinę i zaczął niedbale trącać struny. Zauważyłem w nim zmianę; przez te lata ciało mu trochę sflaczało, a w splątanej kędzierzawej brodzie pojawiły się nitki siwizny. Widać było, że na ogół dobrze mu się w tym czasie żyło. Pochylił głowę nad strunami, szarpnął jedną, przykręcił kółeczek, zmów szarpnął, po czym położył instrument na stole, a sam opuścił się na materac. — Napije się pan rumu? — powiedział. — Zrobił się pan barczysty i mocny jak byk… Aleś pan poroztrącał tych ludzi, sacre non d’une pipe*… Myślałby kto, że na serio… Ha, no! — wyciągnął się jak długi na materacu i zamknął oczy. Spojrzałem nań szukając śladów ironii. Nie było ich. Mówił spokojnie; skarcił mnie nawet, że w udawaniu oporu przekroczyłem granice żartu. — Za dużo się pan bil; natłukł pan wielu ludzi, i to mocno. Zrobił pan sobie wrogów. Picaros* z tej parszywej mieściny są zarozumiali jak świnie. Musi pan uważać, inaczej skończy pan z nożem w plecach. Leżał z rękami skrzyżowanymi na brzuchu okrągłym jak legumina wyłożona z miski. Po pewnym czasie otworzył oczy i spojrzał na białe odbicie wody tańczące po brudnym suficie. — Pomyśleć, że widzę pana znowu, po tylu latach — powiedział. — Nie wierzyłem własnym uszom, kiedy don Carlos kazał mi sprowadzić pana w ten sposób. Kto by uwierzył? Ale, jak to mówią — dodał filozoficznie — „woda płynie do morza, a kamyczki trafiają na swoje miejsca”. — Przez chwilę nasłuchiwał, jakie dźwięki dochodzą z góry. — Ten Manuel to głupiec — rzekł bez złości — szaleje z zazdrości, bo na dzisiaj ja tu mam komendę. Ale swoją drogą, to niebezpieczne bestie ci niewolnicy se?ora O’Brien. Chciałbym, żeby miasto się ich pozbyło. Któregoś dnia wybuchnie awantura — przez te ich zazdrości i szaleństwo. Siedziałem nic nie mówiąc i po trochu wszystko układało mi się w głowie: drobne strzępki informacji trafiały tu i ówdzie na swoje miejsce niby kawałki łamigłówki obrazkowej. CBrien popłynął dalej do Hawany na statku, z którego uciekłem, by złożyć sprawozdanie o piratach powieszonych w Kingston; Riegów oczywiście wysadzono łodziami na brzeg w Rio Medio. — Ten biedny don Carlos! — jęknął Castro, frasobliwie. — Byli na tyle barbarzyńscy, że powieźli go nocą, w taką zimną mgłę. Kaszlał i kaszlał; słabo mi się robiło, kiedy słuchałem. Nie mógł nawet przemówić do mnie — do swego Tomasa; litość brała patrzeć. Nie mógł mówić, kiedy dostaliśmy się do Casa*. Nie mogłem dobrze zrozumieć, dlaczego zostałem porwany po raz drugi. Castro powiedział, że O’Brien nie był przeciwny temu, abym dojechał do Hawany. To Carlos kazał Tomasowi zabrać minie z „Bryzy”. Zeszedł o świcie, zanim szkuner wyprowadzono zza cypla, i wbił Tomasowi Castro do głowy bardzo drobiazgowe instrukcje. Właśnie kiedy rozmawiał z Tomasem, dostał krwotoku. — Powiedział mi: „Uważaj teraz. Słuchaj. To mój drogi przyjaciel, ten se?or Juan. Kocham go jak jedynego brata. Bądź bardzo ostrożny, Tomasie Castro. Zrób tak, aby wyglądało, że przybywa do nas całkiem wbrew swojej woli. Niech wielu ludzi wlecze go na pokład. Musisz zrozumieć, Tomasie, że to jest młodzieniec szlachetnego rodu i że musisz dbać o to, aby się nie skompromitował, równie troskliwie jak dbasz o cześć Najświętszej Panny.” Tomas Castro spojrzał w moją stronę. — Będzie pan mógł zdać o mnie korzystne sprawozdanie — rzekł. — Zrobiłem, co tylko mogłem. Jeśli pan został skompromitowany, sam pan to sprawił odzywając się do mnie tak, jak by pan mnie znał. Przypomniałem sobie, że istotnie Tomas okazał niezadowolenie, kiedy w obecności Cowpera i Lumsdena zachowałem się tak, jak bym go poznał. Znowu zamknął oczy. Po jakimś czasie dodał: — Vaya! Ostatecznie, głupio jest bać się kompromitacji. Nigdy by pan nie uwierzył, patrząc na jego siwą głowę, że jego ekscelencja don Baltazar prowadził niegdyś awanturnicze życie. Mówią, że kiedyś w Sewilli, dawno, dawno temu kazał sprzątnąć trzech zakonników. Niebezpiecznie było w tamtych czasach zadzierać z Kościołem, matką naszą. — Umilkł i rozpiął koszulę, obnażając nieprawdopodobnie włochatą pierś; potem powoli skopnął z nóg trzewiki. — Dusi się człowiek tutaj — powiedział. — Ach, za dawnych dni… Nagle zwrócił się do mnie i rzekł z wyrazem niewymownego zainteresowania, jak gdyby delektował się jakąś sprośną myślą: — Więc powiesiliby takiego szlachcica jak pan, gdyby pana złapali? Co za dzikusy z was, Anglików! Co za dzikusy! Jak ludożercy! Dobrześ pan zrobił grając tę komedię oporu. Quel pays!*… Co za ludzie… Jeszcze mi się śnią po nocach… Te oczy, te zęby! Ha, cóż! Za godzinę będziemy w Rio. Muszę się przespać… ROZDZIAŁ SIÓDMY O drugiej po południu wpływaliśmy w zatokę Rio Medio. Kiedy Tomas Casitro zbudził się ze swej drzemki, wyszedłem na pokład. Chciałem widzieć. Właśnie w tej chwili skręcaliśmy gwałtownie i trzymając się kurczowo poręczy ujrzałem w zawrotnej chwili wysokie, spieczone, brunatne wzgórza piętrzące się stromo nad pasem płaskiego terenu i ciemnozielonych zarośli porastających brzeg wody; tu i ówdzie różowe kwadraciki ścian domostw pięły się po zboczu wśród palm, jak ludzie stojący w wysokiej trawie, uciekający wstecz, kryjący się w stromej dolinie; srebrno—szare chaty o zmierzwionych burych strzechach jak potargane czupryny; duża, różowa fasada kościoła, bardzo wysoka i wąska, piramidalnie zwężająca się ku górze, przebita otworami na siedem dzwonów, choć miała ich tylko trzy. Wszystko to, uśpione w oślepiającym słońcu, wyglądało, jak gdyby przez całe wieki trwało ukryte w fałdach jakiejś starodawnej krainy. Gdy rzuciliśmy kotwicę, Tomas, stojący obok mnie w posępnym milczeniu, odchrząknął i splunął w wodę. — Słuchajcie no — rzekłem — co to wszystko znaczy? Co to jest? Co się za tym kryje? Wzruszył ponuro ramionami. — Jeśli wasza dostojność nie wie, to kto ma wiedzieć? — odparł. — Nie mnie mówić, po co ludziom chce się tutaj przyjeżdżać. — Więc zaprowadźcie mnie do Carlosa — powiedziałem. — Muszę dojść z tym wszystkim do ładu. Castro spojrzał na mnie podejrzliwie. — Nie rozdrażni go pan? — rzekł. — Wiem o ludziach, którzy umierali w jednej chwili będąc w takim stanie. — Och, nie rozdrażnię go — powiedziałem. Kiedy przewożono nas łodziami na brzeg, zaczął mi pokazywać domy notablów. W siedemnastym wieku Rio Medio było jednym z głównych portów na Antylach, ale nie wytrzymało konkurencji Hawany, ponieważ jego przystań nie była zdolna do przyjmowania dużych nowoczesnych statków. Teraz nie było tu handlu, nie było życia, nie było nic prócz biskupa i wielkiego klasztoru oraz kilku emerytowanych urzędników z Hawany. Na zachód od katedry znajdowało się osiedle chat krytych kostropatymi strzechami i nędznych lepianek. Casa Riego był to olbrzymi pałac o oknach podobnych do strzelnic, stojący frontem do morza. Don Baltazar był praktycznie biorąc właścicielem całego miasta i jego okolic i gdyby nie wiek i nadwątlone siły, byłby czymś w rodzaju monarchy absolutnego. Mieszkał niegdyś w Hawanie, otoczony wielkim splendorem, lecz u schyłku życia wycofał się do swego pałacu, który od tego czasu opuścił tylko dwa razy. Było to wtedy, gdy urzędowe ceremonie wielkiej wagi, jak owa międzynarodowa egzekucja piratów, której byłem świadkiem, wymagały obecności kogoś tak wybitnego i świetnego jak on. Poza tym żył zamknięty w swoim pałacu. W Rio Medio nie było miejsca, do którego miałby się po co udać. Opowiadano, że swego zarządcę O’Briena ceni jak źrenicę oka i że użył swoich wpływów, by mianowano go jednym z sędziów Sądu Morskiego. Sam stary don prawdopodobnie nic nie wiedział o piratach. Zatoczka używana była przez kaprów już od czasów Kolumba, lecz byli oni niegodni tego, by się nimi poważnie zajmował, jeśli nawet o nich wiedział, co Tomasowi Castro wydawało się wątpliwe. Nie sposób było powątpiewać o szczerości jego tonu. — Ach, pan myślał, że j a jestem piratem! — mruknął. — Na jeden dzień — tak — by przysłużyć się jednemu z Riegów, memu przyjacielowi — owszem! Poza tym nienawidzę tego kumotra klechów, tego wygadanego jueza, zarządcy, intryganta — tego O’Briena. Cierpiący za wiarę! Que picardia!* Czy ja także nie cierpiałem za wiarę? Jestem zaufanym, pokornym sługą Riegów. Ale może pan sądzi, że sam don Baltazar jest piratem?! On, który ma w swoich żyłach krew Cyda Campeadora; on, którego przodkowie mieli w posiadaniu połowę tej wyspy od czasów samego Krzysztofa… — Czy on nie ma z tym zupełnie nic wspólnego? — spytałem. — Ostatecznie, to się dzieje w jego własnym mieście. — Ach, wy Anglicy — mruknął — jesteście wszyscy pozbawieni rozumu! Czy który z waszych wielkich panów byłby piratem? A może i byłby — Pan Bóg to wie. Niestety, niestety! — przerwał sobie nagle — kiedy pomyślę, że mój Carlos złoży swoje kości w tym bezbożnym miejscu… Dałem spokój wypytywaniu Tomasa Castro; przekraczało to moje siły. Weszliśmy do groźnego nadbrzeżnego pałacu przez imponującą, sklepioną sień i po szerokich schodach. W wysokiej komnacie, z której wychodziło się na górną galerię obiegającą wewnętrzny dziedziniec Casa Riego, leżał Carlos na wielkim łożu. Stanąłem przed nim odepchnąwszy Tomasa Castro, który ostrożnie drapał brudnym paznokciem w wielkie, błyszczące mahoniowe boazerie drzwi. — Przebóg, Carlosie! — powiedziałem. — To już trzecia twoja zdrada. Czego ty chcesz ode mnie? Można było rzeczywiście wziąć go za potomka Cyda Campeadora, widząc go leżącym tak bez drgnienia rysów, z twarzą nieskazitelnie białą, aż trochę niebieskawą wskutek zupełnego braku krwi, naznaczoną szlachetnym piętnem śmierci niby alabastrowy wizerunek jakiegoś dawnego rycerza w katedrze. Na czerwonych aksamitnych kotarach łoża wyhaftowany był jedwabiem olbrzymi herb z obramowanym puklerzem i złotymi owcami zwisającymi na wstęgach z pierścienia. Tarcza podzielona była na mnóstwo pól, na których widniały czołgające się lwy, lamparty w biegu, lilie, zamki, orły, dłonie i ramiona. Oczy Carlosa rozwarły się z wolna i na jego twarzy pokazał się niewymuszony, tkliwy uśmiech niezmiernego zadowolenia. — A, Juanie — powiedział — se bienvenido, witaj, witaj. Castro schwycił mnie szorstko za ramię i spojrzał na mnie żółtymi oczyma, płonącymi gniewem. — Nie powinien pan odzywać się ostro do niego — rzekł. — Angielska bestio! On umiera. — Nie, nie będę odzywał się do niego ostro — odpowiedziałem. — Widzę. Rzeczywiście, widziałem. Zrazu żywiłem podejrzenia: mogło to być udane, aby mnie zmiękczyć. Nie można było jednak sfałszować tego sinego zabarwienia, tego nadmiernego — niemal ostatecznego — wy—rzeźbienia linii nosa, tego wyrazu spokoju, którego ndc już nie jest w stanie zakłócić. Nie ulegało wątpliwości, że Carlos umiera. — Zdrada… nie. Musiałeś tu przybyć — rzekł nagle. — Potrzebuję ciebie. Cieszę się, kochany Juanie. — Wysunął chudą, długą dłoń nieco ku mojej. — Nie będziesz długo się gniewał. Trzeba to było zrobić. Musisz darować sposób. Jego ton był tak wesoły, tak nic nie było w nim skargi, że trudno było uwierzyć, iż wychodzi z jego ust. — Nie mógłbyś postąpić gorzej, gdybyś chciał odbić sobie na mnie jakąś krzywdę, Car losie — powiedziałem. — Domagam się wyjaśnienia. Nie chcę cię jednak zabijać… — Ach, nie, ach, nie — rzekł. — Za minutę wszystko ci powiem. Upuścił złotą kulkę do srebrnej misy znajdującej się przy łożu; zabrzmiało to jak głośny dzwon. Zakonnica w kornecie przypominającym bawole rogi podeszła cicho ze złotym kubkiem, z którego popił, unosząc się z lekka. Potem zakonnica wyszła razem z Tomasem Castro, którego żółte oczy cisnęły mi ostatnie groźne spojrzenie. Caiios uśmiechnął się. — Starają się ułatwić mi odejście — rzekł. — Vamos! Miękkie jest wezgłowie temu, kogo otacza miłość. — Przymknął oczy. Raptem powiedział: — Dlaczego ty, ty jeden, nienawidzisz mnie, Johnie Kemp? Co ja zrobiłem? — Bóg świadkiem, że nie nienawidzę cię, Carlosie — odparłem. — Nigdy mi nie ufałeś. A przecież jestem ci, być może, bliższy niż wielu twoich rodaków i zawsze życzyłem ci dobrze, a tyś zawsze żywił do mnie nienawiść i nieufność. Dlaczego? Nie było sensu zaprzeczać; miał nadzwyczajną zdolność wykrywania kłamstw, właściwą ludziom jego pokroju. Przypomniałem sobie, jak uwielbiałem go w kraju jako młody chłopiec. — Twój szwagier, a mój kuzyn Rooksby, był pierwszym, który sądził, że jestem piratem. Ja — ordynarnym piratem! Ja, Carlos Riego! Czyż nie wierzysz w to i ty także? — Spojrzał nieco ironicznie i wzniósł cienki biały palec ku wielkiemu herbowi. — Taka rzecz, amigo mio — powiedział — nie pozwala człowiekowi być rzezimieszkiem. — Odwrócił się trochę na bok i wpił we mnie swoje świetliste oczy. — Przyjacielu, gdybym ci powiedział, że Rooksby i najwięksi kentyjscy hrabiowie kierują ruchem szmuglerskich statków, rzekłbyś, że jestem ciemnym głupcem. A przecież i oni są urzędnikami. Jedyny raz, kiedy posłużyłem się tymi łotrami, to dziś, aby cię tu sprowadzić. Była to konieczność. Ten O’Brien popłynął naprzód, aby kazać cię ująć zaraz po twoim przybyciu. Nigdy nie wydostałbyś się żywy z Hawany. Ratowałem ci życie. Gdybyś się raz tam znalazł, w żaden sposób nie wymknąłbyś się temu człowiekowi. Zrozumiałem nagle, że to może być prawda. Było coś życzliwego w dbałości Tomasa Castro o nieskompromitowanie mnie w oczach ludzi ze statku. Najwyraźniej grał jakąś rolą i okazywał pewną pogardę dla grabieży, której nie mógł zapobiec. Rzeczywiście wysłany był tylko po to, by sprowadzić mnie do Rio Medio. — Nigdy nie żywiłem do ciebie niechęci — zapewniłem go. — Nie rozumiem, co mówisz. Wszystko, co wiem, to to, że potraktowałeś mnie źle — strasznie źle. Teraz, jak twierdzisz, ocaliłeś mi życie. Może to i prawda; ale po coś mnie w ogóle zetknął z tym O’Brienem? — I nawet za to nie powinieneś mnie nienawidzić — odrzekł potrząsając głową na jedwabnych poduszkach. — Zawsze życzyłem ci tylko dobrze, Jua—nie, bo jesteś zacny i młody, szlachetnego rodu i miły dla oka; wyświadczyłeś mnie i mojemu przyjacielowi przysługę, sam narażając się na niebezpieczeństwo, kiedy mój własny kuzyn mnie opuścił. Pokochałem cię też przez wzgląd na kogoś innego. Kochałem twoją siostrę. Mamy takie przysłowie: „Mężczyzna jest zawsze miły oczom, w których znalazła łaskę jego siostra.” Spojrzałem na niego zdumiony. — Kochałeś Weronikę! Ależ Weronika nic dla ciebie nie znaczy. Była przecież se?orita. Uśmiechnął się ze znużeniem. — Ach, se?orita. Jest bardzo urocza; i w niej mógłby się człowiek zakochać. Ale miłością się nie komenderuje, przyjacielu. Przerwałem mu: — Chcę wiedzieć, po coś mnie tu sprowadził. Dlaczego prosiłeś mnie, żebym tu przyjechał, kiedy byliśmy na „Tamizie”? — Ach, wtedy! — odparł smutno. — Dlatego że kochałem twoją siostrę, a tyś mi ją zawsze przypominał. Ale teraz to wszystko skończone — skończone na dobre… Muszę teraz myśleć o tym, by umrzeć tak, jak przystoi umierać człowiekowi mojego rodu. — Uśmiechnął się do mnie. — Aby umrzeć po chrześcijańsku, trzeba umierać w spokoju. Życie obeszło się ze mną dość podle, tylko że szlachcicowi nie wolno utyskiwać jak biedakowi niskiego urodzenia. Chciałbym wyświadczyć przysługę przyjacielowi, który jest bratem swojej siostry; kuzynce, której nie kocham miłością, lecz którą rozumiem i lubię; wreszcie wielkiemu dziedzictwu, które nie przypadnie moim zmarnowanym rękom. Wyjrzałem przez otwarte drzwi komnaty. Zobaczyłem absolutnie pusty i cichy dziedziniec wewnętrzny pałacu, kolumnadę wysokich, kwadratowych słupów z cienką nitką fontanny pośrodku. Wokół fontanny rosła splątana gęstwina kwiatów — olbrzymie pelargonie, olbrzymie ślazy i całe szaleństwo pomarańczowych nagietków. — Jakie podobne do naszych kwiatów w domu! — wykrzyknąłem odruchowo. — Przywiozłem nasiona stamtąd… z ogrodu twojej siostry — powiedział. Czułem się straszliwie przygnębiony. — Ale wszystko to nic mi nie mówi — rzekłem siląc się na energiczny ton. — Muszę oszczędnie gospodarować głosem. — Zamknął oczy. Nie ma co mówić, że mu nie wierzyłem; wierzyłem każdemu słowu. Uległem po prostu wpływowi podejrzeń Rooksby’ego. Wtedy na pokładzie „Tamizy” zachowałem się jak osioł. Przejazd Carlosa i jegc wiernego Tomasa został załatwiony przez jakiegoś londyńskiego agenta O’Briena mającego łączność z Ramonem i Rio Medio. Ten sam agent zaangażował do służby u O’Briena Nkholsa, owego oficera z Nowej Szkocji, marynarza pozbawionego skrupułów. Miał on zejść ze statku w Kingston i zameldować się u Ramona, który potem ułatwił mu dostanie się na Kubę. Człowiek ten, widząc mnie w zażyłych stosunkach z dwoma ludźmi udającymi się do Rio Medio, wyobraził sobie, że i ja się tam wybieram. Całkiem naturalne było, że nie chciał, by Anglik był świadkiem jego ciemnych sprawek. Więcej jednak niż wszystko inne wpłynęło na mnie zachowanie się Rooksby’ego, jego zawoalowane oskarżenia, jego nieprzyjemne aluzje dotyczące Carlosa. Teraz, kiedy wiedziałem, że Carlos kochał Weronikę, sto różnych drobiazgów stanęło mi w pamięci. Zrozumiałem zazdrosną niecierpliwość Rooksby’ego, życzliwe spojrzenia Weroniki rzucane Carlosowi, fakt, że Rooksby oświadczył się o nią tegoż samego dnia, gdy Carlos zjawił się na nowo w naszych stronach, ścigany przez żandarmów. Pojmowałem doskonale, że pomiędzy Casa Riego a łotrostwami Rio Medio istniał równie mały związek jak między tymże Ralfem a pijanym starym Rangsleyem na plaży Hythe. Może nawet jeszcze mniejszy. — Ach, smutne miałeś życie, mój Carlosie — powiedziałem po długiej chwili. Otworzył oczy i uśmiechnął się swoim dzielnym uśmiechem. — Ach, co do tego — rzekł — trzymał się człowiek jakoś. Trzeba jednak oszczędzać głosu i nie marnować go na lamenty. Mam ci powiedzieć — ach, tak… — Urwał na chwilę i wlepił we mnie oczy. — Wyobraź sobie, że ten dom, to miasto, ogromna część tej wyspy, wiele dobra jeszcze w samej nawet Kastylii, dużo złota, wielu niewolników, wielkie nazwisko — bardzo wielkie nazwisko — oto, co zostawię po sobie. Pomyśl teraz, że istnieje szlachetny starzec, który niegdyś był w świecie bardzo wielką osobistością i który bardzo niedługo umrze; wówczas wszystko to przypadnie młodemu dziewczęciu. Ów starzec jest bardzo wiekowy, trochę już zdziecinniały; owe dziewczę bardzo mało zna świat i jest bardzo namiętne, bardzo dumne, bardzo bezradne. Dodaj teraz do tego wielkie zagrożenie, jakim jest niebezpieczny, chytry i zmyślny człowiek, który cieszy się posłuchem u owego starca i zmierza do tego, aby posiąść tę młodą dziewczynę i te ogromne bogactwa. Starzec jest uległy tamtemu; tak bywa ze starymi ludźmi, zwłaszcza tymi bardzo wielkimi. Mają wiele rzeczy na głowie; muszą się na kimś oprzeć. Mówię w istocie o moim stryju i o człowieku nazwiskiem O’Brien. Widziałeś go. — Carlos mówił głosem niewiele mocniejszym od szeptu, lecz trwał przy wyznaczonym sobie zadaniu z nieposkromioną odwagą.— Jeśli umrę i zostawię go tu, będzie miał mojego stryja całkowicie w swojej władzy. To straszny człowiek. Gdzie by poszła cała ta wielka fortuna? Na przywrócenie prawdziwej wiary w Irlandii? Quien sabe!* W ręce O’Briena, w każdym razie. A córka — młodziutka dziewczyna — znalazłaby się także w rękach O’Briena. Gdybym mógł sądzić, że wyżyję, wszystko mogłoby być inaczej. W tym jest największy ból. — Przełknął z trudem ślinę i przyłożył wątłą dłoń do białej riuszy przy szyi. — Byłem w wielkim kłopocie, jak znaleźć sposób na pokrzyżowanie zamiarów tego O’Briena. Stryj pojechał do Kingston, ponieważ był przekonany, że wypada mu dopilnować, by stracenie tych nieszczęśników odbyło się z należytą ludzkością. O’Brien pojechał z nami jako jego sekretarz. Byłem w największym strapieniu ducha. Modliłem się o jakąś wskazówkę, co czynić. Wówczas oczy moje padły na ciebie, przyciśniętego do kół naszej karety. Była to jakby odpowiedź na moją modlitwę. — Carlos nagle wyciągnął rękę, by schwycić moją. Sądziłem, że majaczy, i było mi go niezmiernie żal. Patrzył na mnie tak prosząco swoimi ogromnymi oczyma. Ściskał ciągle moją dłoń. — Ale kiedy ciebie zobaczyłem — ciągnął po chwili — przyszło mi do głowy: Oto człowiek zesłany w odpowiedzi na moje modły. Byłem tego pewien, powiadam ci. Gdybyś to ty otrzymał moją kuzynkę i moje dobra — pomyślałem — byłoby to, jak gdybym ja miał twoją siostrę… nie całkiem, ale i to dobre dla kogoś, kto ma niebawem umrzeć i nie pozostawić za sobą żadnego śladu prócz marmurowego grobowca. Ach, człowiek tak bardzo pragnie zostawić po sobie jakiś znak na tym pięknym bożym świecie i móc wiedzieć choć trochę, jak sprawy się potoczą po jego śmierci… Obmyśliłem sobie wszystko bardzo szybko. Trudność była z O’Brienem. Gdybym powiedział: „Oto ten, który ma poślubić moją kuzynkę”, kazałby zamordować ciebie lub mnie; nie cofnąłby się przed niczym. Więc powiedziałem mu bardzo spokojnie: „Słuchaj pan, se?or sekretarzu, oto człowiek, którego potrzebujesz na miejsce swego Nicholsa. Odważny w walce jak szatan — ale sądzę, że nie zgodzi się bez pewnej namowy. Zwab go pan więc do Ramona i tam go namawiaj.” O’Brien był bardzo rad, bo sądził, że zaczynam na koniec objawiać zainteresowanie dla jego zamysłów, a także dlatego, że oznaczało to poniżenie Anglika. A Serafina rada była, ponieważ nieraz z entuzjazmem opowiadałem o tobie jako o kimś nieustraszonym i bardzo szlachetnym. Potem kazałem temu Ramonowi zwabić cię do siebie, w przekonaniu, że sprawa pozostawiona będzie w moich rękach. Takie były rachuby Carlosa. Ale O’Brien w rozmowie z Ramonem usłyszał, że jestem krańcowym separatystą, wobec czego uznał za bezpieczne zagrać ze mną w otwarte karty. Musiał również liczyć na moją młodość, głupotę czy też brak zasad. Poznawszy swój błąd, bardzo prędko zdecydował się, co ma robić; Carlos zaś, obawiając się, że może mi się zdarzyć coś gorszego, zostawił mu wolną rękę. Kiedy jednak dziewczyna dopomogła mi do ucieczki, Carlos, rozumiejąc w pełni ogromne niebezpieczeństwo, na jakie się narażałem jadąc do Hawany tym właśnie statkiem, posłużył się rabusiami O’Briena, aby mnie przed nim ocalić. Taka była cała historia. Pod koniec jego oddech stał się szybki i krótki; na twarzy wykwitły rumieńce; oczy spoglądały na mnie błagalnie. — Zostaniesz tu teraz, póki nie umrę, a potem… chcę, żebyś się zaopiekował… Opadł na poduszki. CZĘŚĆ TRZECIA CASA RIEGO ROZDZIAŁ PIERWSZY Wszystko to staje mi teraz w pamięci złagodzone oddaleniem, czułością wspomnienia — cudowna jutrzenka życia, z całą tajemniczością i obietnicą młodego dnia świtającego spośród ciemnych, naładowanych burzą chmur. Wówczas jednak byłem oszołomiony — nie mogę inaczej tego wyrazić. Czułem się jak człowiek wrzucony w morze, który stara się utrzymać głowę nad wodą, niepewny, czy uratuje się, czy pójdzie na dno. Teraz oczywiście nie podejrzewałem więcej Carlosa; wstyd mi było, że kiedykolwiek go podejrzewałem. Dawno już darowałem mu jego metody. „W wielkiej potrzebie — powiedział mi — musi się człowiek uciekać do rozpaczliwych środków.” A poza tym miał umrzeć. Nie odpowiedziałem i tylko zwiesiłem głowę — nie w poczuciu urazy, lecz dlatego, iż wątpiłem, czy starczy mi siły, by udźwignąć brzemię wielkiego skarbu, jaki ów człowiek, którego kochałem za jego wesołość, beztroską odwagę i romantyczność, powierzyć miał moim niedoświadczonym rękom. Mówił poty, aż wyczerpany osunął się łagodnie na poduszki olbrzymiego łoża strojnego w herby jak pomnik. Wyszedłem, wyprowadzony przez siwowłosego Murzyna, zakonnica zaś wsunęła się do komnaty i stanęła w nogach łoża, z białymi dłońmi skrzyżowanymi cierpliwie na piersi. — Se?or! — usłyszałem jej cichy, pełen wyrzutu głos zwrócony do chorego. — Proszę nie łajać biednego grzesznika, do?o Mario — powiedział słabym głosem, z mężną żartobliwością. — Już niewiele dni mam przed sobą. Dziwność i wielkość tego, co się działo, uderzyła mnie z wielką siłą, podczas gdy w dużej komnacie z zakratowanymi strzelnicami zrzucałem z siebie łachmany, w których wszedłem do tego domu. Noc już zapadła i nakładałem na siebie części odzieży Carlosa przy świetle licznych płomyków świec palących się w wysokim kandelabrze z brązu, którego trzy nóżki wyrzeźbione były w kształcie lwich łap. Nigdy jeszcze od chwili, gdy wyszedłem na gościniec czekać na przemytników i gdy dusili mnie żandarmi z Bow Street, nie stanął mi tak wyraźnie w pamięci dom, w którym się urodziłem. Jak gdybym nigdy dotąd nie czuł potrzeby spojrzenia wstecz. Teraz jednak zjawiły się przede mną, jak coś romantycznego i owianego glorią, słodka zamglona twarz Weroniki i surowe, stanowcze oblicze matki. Przypomniałem sobie także postać ojca w dużym fotelu przy kominku, bezsilnego i pogrążonego w poszukiwaniu rymów. On by może zrozumiał romantyczność mojej sytuacji. Poczucie jej ogarniało mnie coraz silniej, im dłużej myślałem. Don Baltazar, jak się dowiedziałem, wiedział o moim przybyciu. Jak we śnie udałem się za starym Murzynem, który zjawił się znowu u drzwi mego pokoju. Nastrój romantycznej przygody wzmógł się jeszcze w ciszy otoczonego krużgankami dziedzińca. Szliśmy po górnej galerii; jego laska stukała przede mną o mozaikową posadzkę; w dole, w marmurowych basenach pluskała woda; z arkad zwisały szklane latarnie w oprawach z kutego srebra, migotliwie oświetlając szerokie białe schody. W sklepionej bramie czarnoskóry strażnik uzbrojony w garłacz podniósł się ze stołka, gdyśmy go mijali. Zdało mi się, że dostrzegam spiczasty kapelusz i obszerną pelerynę Castra przemykające się w mroku, w który padało światło z niewielkich drzwi jakiejś niby wartowni koło zamkniętej bramy. Szliśmy dalej pod arkadami, aż wreszcie w pewnym miejscu rozsunęła się przede mną na prawo i na lewo podwójna kotara, a przewodnik mój odstąpił na bok. W przestronnym białym apartamencie trzy czarne postacie stały wokół stołu skrzącego się od kryształów i srebra. Natychmiast dał się słyszeć słaby ze starości i z lekka mechaniczny głos don Baltazara stawiającego siebie i dom swój do mojej dyspozycji. Ceremonialność ruchów i głosów opanowała i zahamowała we mnie uczucie bezbrzeżnego zdziwienia. Dwie damy wśród szelestu nakrochmalonych spódnic i sztywnych jedwabi pochyliły się w głębokim reweransie w odpowiedzi na mój niski ukłon. Zdołałem zapanować nad sobą na tyle, by ten ukłon wykonać, lecz w istocie byłem bez tchu; a gdy poczułem na swojej pochylonej głowie lekkie, drżące dotknięcie dłoni don Baltazara, było mi tak, jak gdybym przez moment uświadomił sobie, że ziemia się porusza. Dłoń cofnęła się, twarz starca odwróciła się ode mnie i w tej chwili jakiś korpulentny ksiądz o rumianej, okrągłej twarzy ponad prostym, czarnym korpusem wystąpił naprzód, by uroczyście, trochę przez nos, odmówić łacińską modlitwę przed posiłkiem. Gdy tylko skończył, wyszedł pożegnawszy jednym kolistym ukłonem damy i don Baltazara, który skinął mu srebrną głową i powiedział swoim bezbarwnym głosem: — Nasz przezacny ksiądz Antonio w pobożności swojej zje obiad u wezgłowia naszego umiłowanego Carlosa. — Westchnął. Masywne rzeźby fotela widoczne były zza jego pleców; siedział z głową pochyloną nad srebrnym talerzem. Zapadło ciężkie milczenie. Nad stołem tym unosiła się śmierć, a także jakby tchnienie minionych wieków. Wielka ilość świateł, błyszcząca posadzka z kosztownego drzewa, naga biel ścian wyłożonych marmurem, ogrom komnaty, imponujące kształty hebanowych, masy winie rzeźbionych mebli sprawiały na mnie wrażenie odwiecznej i surowej wspaniałości. Od stuleci zawsze jakiś Riego mieszkał w tym podobnym do fortecy pałacu, władając tą częścią Nowego Świata z całym majestatem właściwym swojemu rodowi. Pomyślałem, że wyniosłe, pocięte strzelnicami i wzmocnione przyporami mury tej siedziby szlachetnie urodzonych awanturników piętrzą się wśród nocy nad brzegiem morza niby ściany grobowca przesławnych wojowników. Tak budowali swe domostwa przed wiekami, gdy bandy hiszpańskich korsarzy, nieujarzmionych i okrutnych, zatruwały im tryumfy podbojów widmem śmiertelności i słabości. Obiad ten był dla mnie wielkim przeżyciem. Zażywna duena po mojej lewej ręce miała okrągłe oczy i profil zagniewanej papugi ukoronowany wysokim grzebieniem, z którego spływała czarna koronka ocieniająca głowę. Ledwo śmiałem podnieść oczy na ciemną, lecz promienną postać po drugiej stronie stołu, którego zastawa przypominała pokaz skarbów. Patrzyłem jednak. Była dziewczyną z jaszczurką, dziewczyną ze sztyletem, a w tej uroczystej ciszy zdawała się baśniowym zjawiskiem z jakiejś na wpół zapomnianej opowieści. Obserwowałem ukradkiem młodzieńczy wdzięk jej rysów. Wygięcie jej szyi napawało mnie zachwytem. Od czasu do czasu potrząsała ciężkimi gronami loków, a ja spoglądałem na to zdumiony, jak bym nigdy do tej pory nie widział kobiecych włosów. Każde rozchylenie ust było przeczuciem niezmiernej rozkoszy; gdy powiedziała do mnie kilka słów, poczułem wewnętrzne drżenie. Były to słowa nic nie znaczące. Czyż zapomniała, że była dziewczyną ze sztyletem? A stary don? Ile ten starzec wiedział? Co myślał? Co chciał wyrazić dotykając mojej głowy błogosławiącą ręką? Czy wiedział, w jaki sposób przybyłem do jego domu? Lecz każdy zwrot jej głowy mącił mi myśli. Ruchy jej rąk wtrącały mnie w zapamiętanie. Potęga jej oczu w zestawieniu z uśmiechem warg nasuwała myśli o religijnej adoracji. Obsługa była bezszelestna. Cały batalion młodych, rosłych Murzynów w niebieskich kaftanach szamerowanych srebrem krzątał się boso pod komendą starego majordoma. On jeden miał jedwabne pończochy i trzewiki spięte srebrnymi klamrami; jego szerokopoły frak z kasztanowatego aksamitu, ze złotem na kołnierzu i mankietach, opadał luźno na chude nogi. Z długą hebanową laską w ręce kierował służbą zza krzesła don Baltazara. Niekiedy pochylał się do ucha swego pana. Don Baltazar odpowiadał półgłosem i te dwie zbliżone do siebie twarze, jedna podobna do szlachetnej rzeźby w kości słoniowej, druga czarna, pełna niemego patosu afrykańskich twarzy, zdawały się zespolone spójnią starości, rzeczy dawnych, wspólnie zapamiętanych i przeżytych. Było coś tajemniczego i wzruszającego w tym gwałtownym kontraście stonowanym bliskością grobu — w tym braterstwie pana i niewolnika. W pewnej chwili wniesiono na srebrnej tacy olbrzymi żelazny klucz, który siwowłosy Murzyn, pochyliwszy się nad krzesłem don Baltazara, położył obok jego talerza. — Z rozkazu don Carlosa — rzekł cicho. Stary don jakby się obudził; policzki jego zabarwiły się lekko. — Był czas, młody caballero, kiedy bramy Casa Riego dzień i noc stały otworem dla strapień i nędzy ludu, jak drzwi kościoła — i równie były szanowane. Teraz jednak wydaje się… Wymamrotał coś, trochę poirytowany, lecz wkrótce jakby się opanował. — Bezpieczeństwo gościa drogie jest Kastylijczykowi jak życie samo — zakończył rzucając mi dobrotliwe, lecz baczne spojrzenie. Wstał i wyszliśmy przez podwójny szpaler służących ciągnący się od stołu aż do drzwi. Pluskała fontanna; na okrągłym stoliczku pomiędzy dwoma fotelami stał wieloramienny świecznik. Duena usiadła naprzeciwko don Baltazara. Rój gwiazd błyszczał zawieszony ponad zapierającą dech w piersiach ciszą dziedzińca. — Se?orito — zacząłem zebrawszy całą moją odwagę i całą znajomość hiszpańskiego — nie wiem, czy… Szła obok mnie niedbałym krokiem, wyprostowana, i szybkim ruchem zwinęła wachlarz. — Don Carlos sam dał mi ten sztylet — rzekła prędko. Wachlarz rozwinął się błyskawicznie; jego wiew musnął mój policzek lekkim tchnieniem delikatnej perfumy. Zauważyła moje zmieszanie i powiedziała: — Przejdźmy się do końca galerii, se?or. 164 Starzec i duena trzymali teraz w rękach karty. Intymny ton jej słów przeniósł mnie w siódme niebo upojenia. — Ach — rzekła, kiedy oddaliliśmy się na tyle, że nikt nie mógł nas usłyszeć — mam w sobie męstwo mego rodu, ale jestem tylko słabą dziewczyną. Postanowiliśmy to wtedy przez wzgląd na pańską hidalguidad*, dlatego że jest pan naszym krewnym, dlatego że jest pan Anglikiem. Ay de mi!* Gdybym była mężczyzną! Mój ojciec potrzebuje syna w swojej wielkiej, wielkiej starości. Biedny ojciec! Biedny don Carlos! W ciemności na końcu galerii rozległo się coś niby krótki szloch. Zawróciliśmy, a jej kołyszący chód wtrącał mnie w stan jakby egzaltacji. — Daję pani słowo Anglika… — zacząłem. Wachlarz dotknął mego ramienia. Znad kart błyszczały oczy dueny. — Ona także należy do tego człowieka — rzekła cicho Serafina. — A przecież kiedyś była wierna, była mi prawie matką. Misericordia! Se?or, w tej nieszczęsnej miejscowości nie ma takiego człowieka, którego by on nie kupił, nie znieprawił, nie zastraszył lub nie nagiął do swojej woli — do swojej obłąkanej nienawiści. Z naszej biedoty uczynił motłoch. Sam biskup się go boi. Tak się zaczęła nasza pierwsza rozmowa na owym dziedzińcu tchnącym ciszą klasztornych wirydarzy. Spacerowaliśmy tam i z powrotem; ona spuszczała powieki, a niepokój ducha, znajdujący wyraz w gwałtownej nieledwie szybkości jej mowy, kontrastował niezwykle ze statecznym rytmem ruchów akcentowanych powolnymi uderzeniami wachlarza. Odsunięcie się jej ojca od świata po śmierci żony spowodowało wielkie jego osamotnienie u schyłku życia. Tak, sprawiła to owa żałoba oraz niecne intrygi tego człowieka — zbiega, uwieszonego u klamki rodziny jej matki, przez jej matkę poleconego względom don Baltazara. Tak! nim umarła, zdołał nawet tę świątobliwą istotę zagarnąć pod swój zgubny wpływ dzięki swoim pobożnym praktykom i owym cierpieniom za wiarę, którymi się ustawicznie chełpił. Za wiarę! Och, obłudnik, obłudnik, obłudnik! Jedyną jego wiarą była nienawiść — nienawiść do Anglii. Jej poświęciłby wszystko. Złupiłby i zrujnował swoich największych dobroczyńców, ten człowiek fatalny! — Se?or, kuzynie — rzekła obrazowo — gdyby mógł, nalałby trucizny do każdej czystej krynicy w twoim kraju… Uśmiechnij się, don Juanie. Jej hamowana gwałtowność sprawiła, że słuchałem jak urzeczony, toteż srebrzysty śmieszek, którym zakończyła swoją zaciekłą tyradę, wywarł na mnie zaskakujący efekt jakby nagłego trzasku. Tamtych dwoje podniosło oczy znad kart. — Udaję śmiech, żeby oszukać tę kobietę — wyjaśniła szybko. — Kochałam ją kiedyś. Nie miała teraz koło siebie nikogo, komu by mogła zawierzyć ani kogo kochać. Było to tak, jak by cały świat pozostawał ślepy na złoczynną naturę tego człowieka. Opanował całkowicie umysł jej ojca. Rzuciłem okiem na starego dona, który w tej chwili nie—zaradnie dobywał szczyptę tabaki ze złotej tabakierki, podczas gdy duena, bardzo, smagła i wyprostowana, czekała ze zmarszczoną brwią, patrząc z wysoka w swoje karty. — Wygląda, że nic nie jest w stanie powściągnąć tego człowieka — ciągnął głos Serafiny u mojego boku — ani strach, ani wdzięczność. Zdawał się rzucać jakiś urok na ludzi. Był plenipotentem pewnego potężnego zakonu — mniejsza jakiego; don Carlos zna te rzeczy lepiej niż ona. Dzięki temu znajdował posłuch u wicekróla. — Sza! Ale te intrygi, te intrygi! — Widziałem, jak jej piąstka zaciska się na zamkniętym wachlarzu. Zuchwalstwo jego nie znało granic. Marnotrawił ich fortunę. — Ta zuchwałość! — Zawładnął umysłem jej ojca; twierdził, że pochodzi od swoich irlandzkich królów, on, który… — Se?or, mój angielski kuzynie, on nawet ośmiela się pretendować do mojej ręki. Gra w karty skończyła się. — Raczej śmierć — rzuciła szeptem spokojnej rezygnacji. Złożyła mi głęboki rewerans. Służba ustawiała się w szereg, trzymając prosto przed czarnymi twarzami woskowe świece w wysokich srebrnych świecznikach odziedziczonych po drugim wicekrólu Meksyku. Skłoniłem się nisko, z piersią pełną oburzenia i zgrozy; ona zaś, odwróciwszy się ode mnie, przyklękła chyląc głowę, by odebrać ojcowskie błogosławieństwo. Majordomo ruszył na czele pochodu. Obie kobiety oddaliły się z głośnym szelestem jedwabi; z obu stron ich czarnych, sztywnych postaci niesiono światła. Nim znikły na szerokich schodach, don Ralłazar, który dotąd stał zupełnie nieruchomo sędziwą twarz pochylając nad tabakierką, teraz jak gdyby się obudził i za odchodzącą córką pośpiesznie nakreślił w powietrzu znak krzyża. Pojawiły się raz jeszcze między kolumnami na górnej galerii. Ujrzałem jej głowę udrapowaną w koronki, dumnie wzniesioną, z białym kwiatem we włosach. Podniosłem oczy. Całe moje jestestwo zdawało się rwać ku górze w tym spojrzeniu. Czy zwróciła twarz odrobiną w moją stronę? Złudzenie! Podwójne drzwi na górze zamknęły się, napełniając echem puste krużganki. Znikła. Don Baltazar przeszedł się po dziedzińcu trzy razy, nie więcej. Był to widać codzienny zwyczaj. Kiedy wysuwał rękę spod mego ramienia, by postukać w tabakierkę, staliśmy nieruchomo, póki nie był gotów wsunąć ją z powrotem. To było w tym wszystkim najdziwniejsze, najbardziej wzruszające, najbardziej nieoczekiwane — że tak wspierał się na mnie, jak by to czynił od lat. Przede mną musiał być ktoś inny. Carlos? Zapewne Carlos. A w owym postawieniu mnie na to miejsce widoczne było dzieło śmierci, dzieło życia, czasu, wstrząsające spełnienie się nieuchronnego losu. Mówił trochę bez związku; na jego myślach kładł się jakiś chwiejny cień, jak gdyby światło jego umysłu zachybotało niby dogasająca lampa. Pamiętam, że raz zapytał mnie z jakimś starczym zaaferowaniem, czy słyszałem kiedy o irlandzkim królu imieniem Briain Boru; wyglądało jednak, że nie przywiązuje żadnej wagi do mojej odpowiedzi, i nie odezwał się więcej do chwili, kiedy powiedział mi dobranoc przed drzwiami mojej komnaty. Poszedł dalej do swego apartamentu, otoczony światłami i poprzedzany przez swojego majordoma, który szedł równie przygarbiony wiekiem jak on sam; jednakże krok Afrykańczyka był pewniejszy. Patrzyłem w ślad za nim; w tym ceremonialnym pochodzie było coś widmowego i królewskiego, jakiś staroświecki, podupadły majestat. Tak, jak by stanął przede mną po stu latach snu na swoim odludziu ów człowiek, który w dniach burzliwej i namiętnej młodości naraził na szwank fortunę Riegów, był bożyszczem madryckiego ludu i źródłem konsternacji swojej rodziny. Porwał był, vi et armis* zakonnicę z pewnego klasztoru, czym ściągnął na siebie wrogość Kościoła i niełaskę monarchy. Poświęcił cały swój majątek w Europie na usługi swego króla, walczył z Francuzami, doczekał się, że w specjalnej proklamacji nałożono cenę na jego głowę. Zaznał namiętności, władzy, wojny, wygnania i miłości. Otrzymał podziękę od króla po jego powrocie na tron, czczony był za swoją mądrość i zmiażdżony bólem po śmierci swojej młodej żony — matki Serafiny. Co za życie! I czymże jest moje ramię — ramię, na którym się wsparł w swoim niedołęstwie? Popatrzyłem na nie z czymś w rodzaju zdziwienia, nieufnie. Czego się po nim spodziewano? — pytałem sam siebie. Czy okaże się dość mocne? Ach, gdyby tylko ona na nim się oparła! Zdało mi się, że w jej służbie miałbym siłę, jak Samson, wstrząsnąć i rozbić w gruz ciężkie kamienne kolumny, sięgnąć w niebo i gwiazdy — jedną po drugiej — składać jej do stóp. Usłyszałem westchnienie. Jakiś cień pojawił się na galerii. Drzwi mojego pokoju były otwarte. Oparłszy się tyłem o balustradę zobaczyłem, jak wchodzi w oświetloną przestrzeń czarna postać księdza Antonia, mruczącego modlitwy nad brewiarzem. Przeżegnał się i przystanął mówiąc życzliwie: — Zażywasz powietrza, mój synu. Noc jest ciepła. Był otyły i jego małe oczka lustrowały mnie z księżowską dobrodusznością. Powiedziałem, że istotnie jest ciepło. Instynktownie powziąłem do niego sympatię. Wzniósł oczy do rozgwieżdżonego nieba. — Ciała niebieskie błyszczą nadzwyczaj — powiedział; po czym dodał: — ku większej chwale bożej. Człowiek nigdy nie ma dość podziwiania tego wzniosłego widoku. — Jak się czuje don Carlos, wasza wielebność? — spytałem. — Mój ukochany penitent śpi — odrzekł spozierając na mnie dobrotliwie. — Spoczywa. Czy wiesz, młody caballero, że byłem kiedyś jeńcem wojennym w twoim kraju i znam Londres? Byłem kapelanem okrętu „San Jose” w bitwie pod Trafalgarem. Na moją duszę, jest to zaprawdę błogosławiony, żyzny kraj, pełen piękności i życzliwych serc. Nigdy odtąd nie omieszkałem odmawiać co dzień specjalnej modlitwy o jego powrót do świętej matki naszej, Kościoła. Albowiem go kocham. Nic na to nie powiedziałem, skłoniłem się tylko; on zaś położył krótką, grubą dłoń na moim ramieniu. — Oby twoje przybycie do nas, mój synu, przyniosło spokój pewnej chrześcijańskiej duszy zbytnio stroskanej sprawami tego świata. — Westchnął, kiwnął mi głową z przyjaznym, smutnym uśmiechem i odchodząc jął na nowo mruczeć swoje pacierze. ROZDZIAŁ DRUGI Don Baltazar przyjął moją obecność bez jednego zapytania. Może wyobrażał sobie, że mnie zaprosił; o tym, w jaki sposób przybyłem, oczywiście nie wiedział. O’Brien popłynął dalej do Hawany na statku, który zdeponował Riegów w Rio Medio, i nie dawał znaku życia. A przecież po przybyciu „Bryzy” musiał się dowiedzieć, że nie ma mnie już na jej pokładzie. Zapomniałem o niebezpieczeństwie wiszącym nad moją głową. Przez dwa tygodnie żyłem jakby we śnie. — Co chciałbyś, abym przedsięwziął, Carlosie? — zapytałem pewnego dnia. Podparty poduszkami, spojrzał na mnie oczyma, które w jego wychudłej twarzy wydawały się ogromne. — Najbardziej chciałbym, abyś ożenił się z moją kuzynką. Już raz kobieta naszego rodu wyszła za Anglika. Była szczęśliwa. Co angielskie, trwa wiecznie — angielski pokój, angielska potęga, angielska wierność. Jest to kraj wielkiego spokoju, ładu, stałych uczuć… Jego głos był bardzo słaby, lecz pełen wiary. Milczałem oszołomiony, usłyszawszy wypowiedzianą przez jego bezkrwiste usta tajemnicę najgłębszej głębi mojego serca — jak gdyby ziściło się marzenie, jak gdyby stał się cud. Dodał z nieopisanym uśmiechem jakiejś niemal nieziemskiej tęsknoty: — Byłbym chciał poślubić twoją siostrę, Juanie. Olśniony był glorią wszystkiego, co angielskie — angielskiej potęgi wyłaniającej się z kurzawy wojen i rewolucji, Anglii ustabilizowanej i niezachwianej jak mocny mężczyzna, co utrzymał się na nogach wśród sypiących się w gruzy odwiecznych budowli, wstrząśniętych aż do fundamentów przez trzęsienie ziemi. Dla niego było w tym coś szlachetnego, coś romantycznego, podobnie jak dla mnie romantyzm zawsze zdawał się wcielać w jego rysy, w jego spojrzenia i żyć w powietrzu, którym on oddychał. Po drugiej stronie łoża stary don, zagłębiony w fotelu o wysokim oparciu, trwał pogrążony w owej medytacji ludzi starych, która podobna jest do snu, jak sen podobny jest do śmierci. Ksiądz, oświetlony przez wąską, jasną smugę okna, czytał brewiarz przez ogromne okulary. Biały kornet zakonnicy majaczył w dalekich zakątkach komnaty. Bezustannie mówiliśmy o. O’Brienie. Był jedynym tematem wszystkich naszych rozmów; a kiedy Carlos napadał gwałtownie na intendente, stary don smutnie kiwał głową w swoim fotelu. Bezcześci nazwisko Riegów — wykrzykiwał Carlos słabym głosem, zwracając głową w stronę stryja. Własna prowincja stryja, jego własne miasto słynie jako schronienie szumowin całych Antyli. Haniebny to azyl. Doszło do tego, że każdy łotr, opryszek, morderca i złodziej z Indii Zachodnich uważa to starodawne i czcigodne miasto, za bezpieczną przystań. Ja sam pamiętam doskonale utarte na Jamajce powiedzenie „piractwo z Rio Medio”, i wszystkie te artykuły w gazetach krajowych, przychodzących do nas w miesiąc po ukazaniu się, zatytułowane: „Działalność tak zwanych kaprów meksykańskich”, i nawołujące nasz rząd do złożenia energicznych upomnień w Madrycie. „Faktem, jakkolwiek z pozoru niewiarygodnym, zdaje się bowiem być, iż gniazdo owych morskich rabusiów leży w granicach wiernych dominiów Korony Hiszpańskiej.” „Jeśli Hiszpania — pisała nasza prasa — żywi do nas urazę o uznanie niepodległości południowoamerykańskiej, niechże daje temu wyraz otwarcie, a nie przez popieranie przestępców. Jest to niegodne wielkiego narodu.” „Nasz handel zachodnioindyjski otrzymuje cios sztyletem w plecy” — deklamował „Bristol Mirror”. „Gdzie nasza flota? — zapytywał. — Jeśli władze kubańskie nie mogą lub nie chcą, weźmy sprawę we własne ręce.” Sporo tajemnicy otaczało ten szczególny wybuch bezprawia, tak wyraźnie skierowanego przeciw brytyjskiemu handlowi. O mieście Rio Medio mówiono jako o jednym z najbardziej niedostępnych miast na ziemi — zamkniętych jak stolica Prestera Johna dla podróżnych lub Mekka dla niewiernych. Na Jamajce nie spotkałem nikogo, kto by oglądał tę miejscowość na własne oczy. Opowiadano o niej na wyspie niestworzone historie i zarówno w kraju, jak w koloniach rosło oburzenie na jej istnienie. Admirał Rowley, stary wojak, który trochę się rozleniwił, dyplomata żaden (opowiadania o jego przekupności były po prostu, jak sądzę, wstrętnymi kalumniami), nie mogąc wydostać od władz kubańskich nic prócz obietnic i szumnych zapewnień, postanowił — pod bezpośrednią presją z kraju — ująć sprawy we własne ręce. Pomimo to jego atak na łodziach był tylko połowicznym środkiem. Zamierzał był, jak twierdził, dotrzeć do sedna rzeczy i przekonać się na miejscu, jak tam jest. Nie mógł jednak uwierzyć, by ktokolwiek poważył się stawić opór łodziom angielskiej eskadry. Posłał je jakby raczej na rekonesans niż na zbrojne lądowanie. Zakończyło się to katastrofą i do tajemnicy bajecznej organizacji z Rio Medio dołączyło się uczucie podziwu. Władze kubańskie zaprotestowały przeciwko próbie przeprowadzenia wojennych operacji w zaprzyjaźnionym kraju; jednocześnie zaś wydały siedmiu piratów — ludzi, których wieszanie oglądałem w Kingston. A Rowleya odwołano do kraju w niełasce. Moim niezwykłym przeznaczeniem było przeniknąć do tego świętego miasta ostatniego zorganizowanego korsarstwa, jakie świat miał znać. Oglądałem je na własne oczy; stałem na cyplu za tą samą baterią dział, która zmiotła z powierzchni morza łodzie Rowleya. Na wprost wąskiego wejścia do zatoki widać było, przez wodę, wielki portal katedry. Rio Medio było w swoim czasie miejscowością o pewnym splendorze. Masywne, walące się budynki trzymały się zboczy wzgórz i oczy moje tonęły w rozległej perspektywie pustej a wspaniałej ulicy. Za wieloma imponującymi zdobnymi w herby frontonami kryły się tylko kupy gruzów; kroki rzadkich przechodniów budziły samotne echa, a paski trawy tworzyły równoległoboczne ramki wokół kamiennych płyt chodnika. Bryła Casa Riego ze swymi przyporami i strzelnicami wznosiła się blisko brzegu, podobna obronnemu bastionowi; po drugiej stronie płytka zatoka, rozległa, spokojna i lśniąca, rozpościerała się za paskiem wybrzeża jak olbrzymia laguna. Pióropusze kępami rosnących palm rysowały się tu i ówdzie na plaży ponad wodą, która w tym wielkim oddaleniu migotała szkliście. Ciemne, zadrzewione zbocza wzgórz zamykały od wszystkich stron widok ku lądowi. Pod palmami zielone masy roślinności osłaniały nędzne domostwa motłochu. W głębi zatoki znajdowały się trzy tak zwane wioski; a ów dobry katolik i straszny człowiek, se?or juez O’Brien, mógł jednym skinieniem głowy posłać wszystkich ich mieszkańców na szubienicę. Szanujący się obywatele Rio Medio, wiodący zaciszny żywot wśród ruin dawnej wspaniałości, nazywali ów złodziejski motłoch lugare?os — mieszkańcami wioski. Byli to zwykli morscy rabusie, ale byli też niebezpieczni. Nocą z tych skupisk nędznych bud, otoczonych plantacjami bananów, dobiegał przykry hałas, brzęczenie zamkniętych w ulu łotrów. Migotały światła. Słyszało się cienkie brzdąkanie gitar, wrzaskliwe pieśni, wszystkie dźwięki pijaństwa, śpiewu, gier hazardowych, kłótni, miłości, nędzy. Czasem rozdzierał powietrze przeciągły wrzask kobiety albo też zrywały się i przycichały wrzawy; tymczasem po drugiej stronie katedry w domach przeszłości, domach bez życia, nie świeciło się światło i nie rozlegał najmniejszy odgłos. W dzień nikt nie przechadzał się po plaży; maszty obu szkunerów (zakupionych przez O’Briena w Stanach Zjednoczonych dla prowadzenia wojny z Imperium Brytyjskim) widniały niby cienkie patyczki daleko, w głębi pustej tafli wody; o tej porze owo zbiorowisko opryszków, złodziei, morderców i zbiegłych niewolników spało w swoich hałaśliwych norach. Ich obyczaje sprośne były i niecne. Okrutni bez hartu i chciwi bez odwagi, nie byli to piraci dawnego typu spod znaku trupiej czaszki i skrzyżowanych piszczeli, którzy, żeglując pod czarną flagą, nie dawali ani nie oczekiwali pardonu. Ich zwyczajem było kręcenie się na krypach wokół jakiegoś nieszczęsnego statku, unieruchomionego przez brak wiatru niedaleko ich brzegu, niczym stado sępów skaczące wokół ścierwa padłego bawołu na prerii. Kiedy przychodzili do wniosku, że sprawa jest względnie bezpieczna, atakowali z wielkim hałasem i celowo robioną dzikością, pośpiesznie grabili coś niecoś z ładunku, włamywali się do kajut w poszukiwaniu zegarków, ubrania, i tak dalej; niekiedy dopuszczali się jakiegoś okrucieństwa, jak na przykład przypiekanie podeszew jakiemuś niefortunnemu kapitanowi, o ile mieli pewne informacje (od takich afiliowanych pomocników jak Ramon, kupiec z Jamajki), że na pokładzie ukryta jest gotówka; po czym wracali do swoich niecnych hulanek na lądzie i urządzali na plaży licytacje łupów. W tych licytacjach uczestniczyli ludzie z głębi prowincji, a od czasu do czasu nawet hawańscy kupcy przyjeżdżali cichaczem, by zdobyć kilka sztuk jedwabiu lub beczułkę–dwie francuskiego wina. Tomas Castro nie mógł o nich mówić bez pogardliwego spluwania. I z tą to podłą załogą O’Brien myślał wojować z Imperium Brytyjskim! Za czasów Nicholsa wyglądało rzeczywiście, jak by nabierali przedsiębiorczości. Zdarzało im się ścigać i opanowywać statki sześćdziesiąt mil od brzegu. Widocznie natchnął ich śmiałością przy pomocy kopniaków, razów i gróźb natychmiastowej śmierci. Jego długie kończyny, trupi i groźny wygląd, dziwnie nosowy, dziki głos, coś szyderczego i desperackiego w jego powierzchowności — wszystko to przekonało ich, że ten jedyny w swoim rodzaju heretyk jest dosłownie w spółce z diabłem. Był to najsprawniejszy z kolejnych dowódców, importowanych przez O’Briena dla zapewnienia jakiego takiego efektu jego wojennym operacjom. Pisząc te słowa, śmieję się i zdumiewam, ale ten człowiek naprawdę patrzył na to jak na wojnę, nie co innego. To, co miał czelność mi zaproponować, było zdradą stanu, nie złodziejstwem. W jego oczach było to opromienione glorią, której, jak sądził, separatysta (za jakiego uchodziłem) nie omieszka dostrzec. Przemyśliwał o rozszerzeniu swojej działalności, o rzeczywistym skontaktowaniu się z meksykańską juntą buntowników. Jak powiedział, teraz potrzebny mu był człowiek szlachetnie urodzony. Takie były domysły Carlosa. Poprzednikiem Nicholsa był pewien nader krwiożerczy Francuz, ale zakłuto go w jakimś szynku za bluźnierstwa przeciw Dziewicy. Nichols, o ile mogłem się dowiedzieć, naprawdę przeraził się sukcesem O’Briena w odparciu łodzi Rowleya; zniknął tajemniczo, i żaden z dwu szkunerów nie wypływał na morze od dnia mego porwania, kiedy to Castro na rozkaz Carlosa objął był dowództwo. Piraci z Rio Medio powrócili do swoich ostrożnych wypraw na krypach, do drobnego plądrowania tych statków, które pogoda przypadkiem wydawała w ich ręce. Dowiedziałem się też podczas spacerów z Castrem (towarzyszył mi owinięty w pelerynę, z dwoma pistoletami zatkniętymi za pasem), że wśród tego podłego motłochu istniały wielkie zazdrości i waśnie. Podzieleni byli na dwie partie. Na przykład łotrzy zamieszkali w wiosce położonej najdalej na wschód milcząco uznawali przywództwo niejakiego Dominga, Mulata prowadzącego obskurny szynk i posiadającego umiejętność rzucania nożem na dużą odległość. Manuel–del–Popolo, ów niezwykły improvisador z gitarą, aspirował do władzy nad pewną ilością swoich zwolenników. Castro nie miał słów na wyrażenie swojej pogardy dla tych drabów. Ladrones! robactwo ziemi, szumowiny morza — tak ich nazywał. Jego pozycja była oczywiście wyjątkowa. Jako sługa Riegów i domownik Casa, stał nieskończenie wyżej od takiego Dominga czy Manuela. Mieszkał skromnie, jak przystało na Hiszpana, w jakiejś chatce w najbliższej z wiosek, wraz ze starą kobietą, która zamiatała klepisko, na ogniu zapalanym na dworze gotowała mu strawę — jego ulubione puchero i tortillas — i skręcała mu całodzienny zapas papierosów. Co rano kroczył do Casa, jak dworzanin spieszący asystować swemu królowi. Nigdy nie widziałem, by tam coś jadł czy pił. Opierał się ramieniem o ścianę lub siadał na podłodze galerii z wyciągniętymi krótkimi nogami koło wielkich mahoniowych drzwi do pokoju Carlosa, z mnóstwem papierosów pozatykanych za uszami albo za wstążką u kapelusza. Gdy je wypalił, szukał dalszych w zakamarkach swojej odzieży, gdzieś blisko skóry. Z jego wydętych ust wydobywały się kłęby dymu, a smutek jego pozy i żałość malująca się na okrągłej, pomarszczonej twarzy były tak wielkie, że zdawało się, iż gdyby przestał palić, umarłby ze zmartwienia. Miejscowość sprawiała ogólny efekt wyczerpanej żywotności zmartwiałego ciała, romantyczności obróconej w kamień. Nieruchome powietrze, gorące słońce, biała plaża wijąca się wokół pustej płachty wody, ciemna zieleń wzgórz — we wszystkim tym był bezruch rzeczy skamieniałych, kolorowość rzeczy namalowanych, smutek rzeczy opuszczonych, zbezczeszczonych. A ja, jak gdyby mnie jednemu powierzono straż nad świętym ogniem życia, chodziłem wśród tego wszystkiego hodując swoją miłość do Serafiny. Słowa Carlosa były niczym oliwa nalana na ogień; płomień miłości wybuchał i ogarniał mnie od stóp do głów. Miałem fizyczne wrażenie, że wdycham ją, że ją widzę, że jestem jednocześnie gnany naprzód i powściągany. W jednej chwili błądziłem wielkimi krokami po piasku, w następnej stawałem jak wryty; a Castro, który doganiał mnie zdyszany, zauważał za moimi plecami, że na takie gorąco nie godzi się wypędzać bodaj psa śpiącego w cieniu. Miałem poczucie całkowitego pochłonięcia przez jedną, pustoszącą myśl. Było to tak, jak gdybym nigdy przedtem nie wyobrażał sobie kobiety, nie słyszał o kobiecie, nie oglądał kobiety. Tak było istotnie. Serafina była objawieniem dla moich oczu i uszu, podobnie jak dla serca i umysłu. Zupełnie, jak bym nigdy dotąd nie widział kobiety. Bo i kogóż widziałem? Weronikę? Byliśmy zbyt ubodzy, a matka moja zbyt dumna, by utrzymywać stosunki towarzyskie z sąsiadami; wiejskie dziewczęta wyzute były z najbardziej bodaj prymitywnego wdzięku; ludzie tam byli zbyt biedni, by być ładnymi. Nigdy nie odczuwałem pokusy spojrzenia na twarz kobiety; a sposób, w jaki opuściłem dom, jest znany. Na Jamajce, dzieląc z przesadną lojalnością niepopularność Macdonaldów, wiodłem żywot samotny; nie czułem bowiem pociągu do towarzystwa ich przyjaciół, a pozostali po pewnym czasie nie chcieli mieć ze mną nic do czynienia. Urządziłem sobie coś w rodzaju pustelni z pewnego domu na odległej plantacji i czasami przez całe tygodnie nie oglądałem białej twarzy. Ona była dla mnie pierwszą kobietą — dziwną, nową istotą, cudem równie wielkim jak Ewa dla budzącego się w zdumieniu Adama. Być może, iż bliska zażyłość bywa przeszkodą w narodzeniu się miłości pomiędzy dwojgiem młodych, ale w naszym wypadku było inaczej. Moja namiętność zdawała się wypływać z naszego porozumienia, ponieważ było to porozumienie w obliczu niebezpieczeństwa. Byliśmy jak dwoje ludzi na tonącym z wolna statku; poczucie otchłani pod naszymi stopami było tym, co nas wiązało, nie zaś prawdziwe wzajemne zrozumienie. Zresztą pozostawała dla mnie zawsze niedosiężną i romantyczną — jedyną w swoim rodzaju, noszącą w sobie niewyrażone obietnice miłości, jakiej żaden świat nigdy nie znał. I było to naturalne, ponieważ dla mnie nie było dotąd na świecie kobiety. Była zjawiskiem ze snów — dziewczyną z jaszczurką, dziewczyną ze sztyletem, cudem, do którego mogłem tylko z daleka wyciągać ręce; a jednak wolno mi było szeptać poufale do tego mojego marzenia, do tej wizji. Musieliśmy pochylać ku sobie blisko głowy rozmawiając o wrogu i o cieniu wiszącym nad domem, podczas gdy w naszych oczach Carlots czekał na śmierć, którą troski czyniły okrutną, a stary don błąkał się w mroku swoich sędziwych lat. A ja, czym byłem dla niej? Carlos słabym głosem, trzymając jej rękę w bezsilnym, lecz uporczywym uścisku, mówił jej wielokrotnie, że angielski kuzyn gotów jest złożyć życie w ofierze dla jej szczęścia na tym świecie. Nie jeden raz zwracała na mnie spojrzenie — nie wdzięczne, lecz jak gdyby badawcze i zamyślone — dojmująco szczere spojrzenie młodej dziewczyny, które już dlatego, że tak bardzo ufne, zdaje się przenikać człowieka na wskroś. A potem poczucie własnej niegodności kazało mi tęsknić za jej miłością, jak grzesznik w ułomności swojej tęskni do łaski zbawienia. — Nasz angielski kuzyn jest godnym przedstawicielem swojego wielkiego narodu. Jest bardzo mężny i bardzo rycerski względem biednej dziewczyny — mawiała cichym głosem. Pamiętam, jak pewnego dnia, wychodząc z pokoju Carlosa, przystanęła w progu na niedostrzegalną niemal chwilkę, tyle, by wyrzec cicho, z uczuciem: — Niech cię Bóg wynagrodzi, don Juanie. — Dźwięk ten, nikły i uroczy jak tchnienie wonnego wiatru, oszołomił mnie. Castro siedzący, jak zwykle, pod drzwiami wygramolił się na nogi i stał przy nas z kapeluszem w ręce, chyląc lekko głowę z posępnym uszanowaniem. Uśmiechnęła się do niego. Zdaje mi się, że żywiła dobrotliwą sympatię dla tego zażywnego małego zbója. Ostatecznie, było coś wzruszającego i wzniosłego w jego smutnym czuwaniu u drzwi naszego promiennego Carlosa. Byłbym chętnie uściskał tę figurę pełną groteskowego, a zaciekłego przywiązania. Czyż ona nie obdarzyła go uśmiechem? Resztę owego pamiętnego dnia spędziłem w stanie rozkosznego odurzenia, jak bym został wzięty do siódmego nieba i obawiał się, że niebawem będę zeń wygnany, jak na to w niegodności swojej zasługiwałem. A jeśli to mimo wszystko okaże się możliwe? — to, czego Carlos sobie życzył, o czym mówił. Niebiosa zakołysały się; konstelacje nad dziedzińcem Casa Riego zadrżały na tę myśl. Carlos walczył mężnie. Bywały dnie, kiedy jego odwaga zdawała się przepędzać złowrogie widmo z komnaty, w której tylko ksiądz Antonio ze swym brewiarzem i biały kornet zakonnicy przypominali o chorobie i śmiertelności. Czasem głos jego bywał bardzo mocny i jakaś nadzieja rozświetlała jego wyniszczone rysy. Don Baltazar codziennie składał liczne wizyty bratankowi. Siedział uważny na pozór, kiwając głową na dźwięk nazwiska O’Brien. Wtedy Carlos spomiędzy poduszek przemawiał przeciwko O’Brienowi jak natchniony, aż starzec, stukając o podłogę laską o złotej gałce, wołał drżącym głosem, że on, sam jeden, wykierował O’Briena na ludzi, dźwignął go z prochu i może strącić go z powrotem w proch. Pojedzie natychmiast do Hawany; w tej chwili wyda Cezarowi rozkaz sposobienia się do podróży. Potem z rozdygotaną energią zażywał szczyptę tabaki i opadał na poduszki fotela. Carlos szeptał do mnie: — On już nigdy więcej nie ruszy się z Casa — i w żałobnie wspaniałej komnacie zapadała atmosfera uroczystej, ciężkiej bezradności. Niebawem słyszeliśmy, jak stary don mamrocze do siebie w otumanieniu imię matki Serafiny, młodej żony jego dawnych dni, tak świątobliwej, zabranej mu za karę za grzechy młodości. Niepodobna, by omyliła się co do don Patricia (O’Brien miał na imię Patryk). Intendente jest człowiekiem wielkiej inteligencji, pełnym czci dla jej pamięci. Don Baltazar przyznawał, że sam się starzeje; poza tym dochodziła tu jeszcze owa wielka boleść jego życia… Ma szczęście, w strapieniu swoim posiadając u swego boku człowieka takiej wartości. Może tam i są jakieś drobne uchybienia, błędy młodości (O’Brien liczył sobie z pewnością co najmniej czterdzieści pięć lat). Sam arcybiskup jest zbudowany życiem szlachetnego sędziego — cała Hawana, cała wyspa również. Wielka gorliwość intendente w interesach domu Riegów mogła go przywieść do jednej czy drugiej nieostrożności. To już tyle lat, tyle lat. On sam jest przecież szlachetnie urodzony. Czyśmy słyszeli o takim irlandzkim królu? królu… królu… nie może sobie w tej chwili przypomnieć imienia. Dobrze by chyba było wysłuchać, co człowiek o takich zdolnościach ma do powiedzenia na swoją obronę. Carlos i ja wymienialiśmy milcząco spojrzenia. — A przecież jego życie wisi na włosku — szeptał konający z czymś podobnym do rozpaczy. Kulminacja tylu lat spiskowania nastąpi w chwili, gdy stary don zamknie oczy. Tymczasem jednak czemuż to O’Brien nie pokazuje się w Rio Medio? Co go zatrzymuje w Hawanie? — Teraz już ja się nie lkzę, mój Juanie — mówił Carlos. — A on przygotowuje wszystko na dzień śmierci mojego stryja. Ciemne drogi tego człowieka były nieodgadnione. Musiał oczywiście wiedzieć, że znajduję się w Rio Medio. Obecności jego należało się obawiać, lecz nawet jego nieobecność stawała się groźna. — Ale jak myślisz, co on uczyni? Jak według ciebie postąpi? — pytałem, trochę stropiony czekającą mnie odpowiedzialnością. Carlos nie umiał ściśle tego przewidzieć. Dopiero w pewien czas po przybyciu z Europy uświadomił sobie cały ogrom ambicji tego człowieka. Jednocześnie zdał sobie sprawę z jego potęgi. Człowiek ten dążył ni mniej, ni więcej tylko do zawładnięcia całą fortuną Riegów, i to oczywiście przez Serafina. Słysząc to wpadłem w furię — furię, która sprawiła, że zakręciło mi się w głowie, jak by ziemia zakołysała się pode mną. — Znalazłby sposób pozbycia się mnie, gdyby nie widział, że niedługo mi już żyć na tym świecie — mówił Carlos. O’Brien zapanował całkowicie nad umysłem jego stryja; wytworzył pustkę wokół tego uroczystego zdziecinnienia, jakim zakończyło się tyle potęgi, wielka sława, burzliwe życie pełne romantyzmu i namiętności — tak malownicze i bujne nawet w owej starczej miłości, której następstwa — jakby za sprawą Nemezis zazdrosnej o tyle świetności — rzucały teraz cień na losy jego córki. Niskiego wzrostu, jasnowłosy, kryjący irlandzką żywość inteligencji pod maską małomównej powagi hiszpańskiego prawnika, wsparty wpływami dwu szlachetnych rodów, O’Brien zdobył sobie szeroką reputację człowieka bystrego i nieposzlakowanie uczciwego. Pokumany z duchowieństwem, piastując godności sędziego Sądu Morskiego i prokuratora kapituły katedralnej, potrafił stać się tak niezbędny najpotężniejszym ludziom w kraju, że wszyscy prócz najwyższych potentatów spoglądali na niego ze strachem. Jego tajemny wpływ był całkowicie nieproporcjonalny do oficjalnego stanowiska, jakie zajmował. Plany jego były realizowane z nieubłaganą konsekwencją. Carłos uważał go za zdolnego do wszystkiego prócz ordynarnej malwersacji. Ze względu na zły stan zdrowia musiał poprzestać na cichym obserwowaniu działalności tamtego. Jako przykład metod O’Briena opowiedział mi, jak tenże, wierny swemu dążeniu do wytworzenia pustki wokół Riegów, potrafił zapobiec propozycjom małżeńskim ze strony rodziny Salazarów. Sam młody człowiek, don Vincente, był niemożliwy — hulaka o rozwiązłych obyczajach, jak twierdził Carlos. Jednakże aby usunąć z drogi bodaj ten cień rywala, O’Brien wykorzystał krwawe starcie między tym człowiekiem a jednym z jego kompanów od kieliszka o jakąś sławną gitarzystkę. Ponieważ pojedynek odbywał się pod murami pewnego klasztoru, O’Brien potrafił od tamtej chwili trzymać don Vincente w więzieniu — pod zarzutem nie morderstwa (co dla młodzieńca tak wysokiego rodu byłoby stosunkowo drobnym wykroczeniem), lecz profanacji. Salazarowie byli rodem potężnym, on jednak był dostatecznie silny, by zaryzykować narażenie się na ich wrogość. — „Wyobraź sobie tylko, Juanie! — wołał Carlos zamykając oczy. Najwięcej niepokoiła go świadomość, że don Baltazar dał się niedawno nakłonić do napisania jakiegoś listu do arcybiskupa w Hawanie. Carlos bał się, że było to po prostu danie wyrazu przywiązania i nieograniczonego zaufania do swojego intendente, wręcz podyktowane starcowi przez O’Briena. — Czy nie rozumiesz, Juanie, jak taki list wzmocni jego pozycję, jeśli poprosi opiekunów o rękę Serafiny? — A może i sam został wyznaczony jako jeden z opiekunów. Nie sposób było wiedzieć, jakie są dyspozycje zawarte w testamencie; ksiądz Antonio, który wielu rzeczy dowiadywał się w konfesjonale, nie mógł nam nic powiedzieć, lecz kiedy była mowa o tej sprawie, wznosił tylko oczy ku niebu w sposób nader zatrważający. Przerażenie ogarniało na myśl o wszystkich niecnych siłach rozpętanych przez pokusę, jaką stanowiła bezradność Serafiny i jej niezmierna fortuna. Sam nieprzekupny, człowiek ten umiał przekupywać innych. W jedną ciemną intrygę łączyć się mogły zachłanność zakonów, chciwość wysokich urzędników i Bóg wie jakie jeszcze zmowy — a wszystko to pomagało ambicji CTBriena, jego namiętnościom. Umiał stać się użytecznym; umiał .przekupić; umiał nastraszyć; był w stanie posłużyć się najwyższymi i najniższymi w kraju, od aktualnego wicekróla począwszy, a skończywszy na lugare?os. W Hawanie miał za sobą rządzące władze; w Rio Medio najpodlejszych wyrzutków wyspy. To ostatnie było najniebezpieczniejszą dla nas stroną jego potęgi, a zarazem jego najsłabszym punktem. Tkwił tu jakiś posmak kaprysu i fantazji; jakaś ponura dziecinada w pomyśle wojowania z Imperium Brytyjskim; jakieś lekceważenie ryzyka, dziwaczne złudzenie płynące z jego nienawiści do przebrzydłego Sasa. Że wiążąc się z takim gniazdem łotrów narażał na szwank swoją pozycję, to nie ulegało wątpliwości. To on nadał im pewien stopień organizacja, on stał pomiędzy nimi a prawem. O cokolwiek jednak można go było podejrzewać, bj—ł na tyle ostrożny, by nie posuwać się za daleko. Nigdy nie występował osobiście; akcją kierowali jego agenci — ludzie przybywający z Hawany w sposób nader tajemniczy. Byli wśród nich najrozmaitsi; zdarzali się i braciszkowie zakonni. Ale motłoch, znający go tylko jako intendente wielkiego potentata, bał się go śmiertelnie. Któż to spowodował zwolnienie niektórych spośród tych, co popadli w opały w Hawanie? Intendente. Kto sprawił, że sześciu ich kamratów, ujętych w stolicy z okazji jakiejś ulicznej burdy, wydano Anglikom jako piratów? Znów intendente, ten straszny człowiek, juez, który najwidoczniej miał moc ułaskawiania i skazywania. Przez to właśnie był dla nas w Rio Medio najbardziej niebezpieczny. Miał cały ów motłoch na swoje zawołanie. Jednym kiwnięciem paka mógł wywołać powstanie zbójów. Nie było to jednak bardzo prawdopodobne. Intrygował w Hawanie — ale jak mogliśmy go tam zdemaskować? — Odciął nas od świata — mówił Carlos. — Rzeczy tak się mają, mój Juanie, że gdybym spróbował napisać, żaden mój list nie dotarłby na miejsce przeznaczenia; wpadłby w jego ręce. A gdyby mi się nawet udało podnieść głos, powołałby się na mojego własnego stryja w swojej obronie. Zresztą, do kogóż Carlos mógł napisać? Kto by mu uwierzył? O’Brien zaprzeczyłby wszystkiemu i dalej robił swoje. Od zbyt dawna miano go za swojego; zbyt wielu ludziom się przysłużył i za wiele znał tajemnic. Straszne to było. Gdybym ja sam pojechał do Hawany, nikt by mi nie dał wiary. Ale przede wszystkim przepadłbym, nie zobaczyliby mnie więcej. Niemożliwe było zdemaskować tego człowieka inaczej niż przez długą i starannie obmyślaną akcję. Na to zaś on — Carlos — nie miał czasu, a ja — ja nie miałem odpowiedniej pozycji, stosunków, umiejętności nawet… — Ale jaka ma być moja linia postępowania, Carlosie? — nalegałem, podczas gdy ksiądz Antonio, przed którym Carlos nie miał oczywiście sekretów, stał przy łożu, a jego pyzata, jowialna twarz wyglądała niemal komicznie ze swoim wyrazem współczującego zatroskania. Carlos przesunął chudą, wyniszczoną dłonią po białym czole zroszonym potem prawdziwej męki. Sądził, że póki żyje don Baltazar, O’Brien nie uczyni nic, co by mogło podkopać jego wpływ na starca. Ja także nie mogę przystąpić do żadnego działania; muszę czekać i obserwować. O’Brien niewątpliwie będzie się starał mnie usunąć; ale póki znajduję się w obrębie Casa, powinienem chyba być bezpieczny. Carlos zalecił mi, bym starał się podobać jego kuzynce, i znajdował nawet dość siły, by uśmiechać się słuchając moich zachwytów. Don Baltazar lubił mnie przez pamięć na siostrę, która była w Anglii taka szczęśliwa. Byłem jego krewnym i jego gościem. Od początku do końca Anglia, wyobrażenie mojej ojczyzny, mojego rodzinnego domu, odgrywały wielką rolę w moim ówczesnym życiu; zdawały się ciążyć na wszystkich naszych myślach. Dla mnie były to tylko moje chłopięce lata, farma u podnóża wzgórz, dwór Rooksby’ego — wszystko zawarte w małym zakątku między kamieniołomem przy trakcie do Canterbury a kamienistą plażą, której miarowy chrzęst pod nogami bandy przemytników był ostatnim dźwiękiem, jaki słyszałem w ojczyźnie. Dla Carlosa był to konkretny kształt stałości, owiany romantyczną aurą spokoju i piękności Weroniki; niezmienny kraj, gdzie przeżył miłość. W nienawidzących oczach O’Briena wznosił się ogromny i wstrętny, jak postać kolosalnego wroga. Ksiądz Antonio w naiwnej dobrotliwości serca modlił się co wieczór o jego nawrócenie, jak gdyby był umiłowanym grzesznikiem. Wierzył, że stanie się to niedługo, i powiedział mi kiedyś, ze zdumiewającą prostotą przekonania, że „w tym dniu wielka będzie radość wśród zastępów niebieskich”. Nadzwyczajne, jak ów kraj, z którego uciekłem jak z więzienia na poszukiwanie romantycznej przygody, w tamtych dniach wydawał się romantyczny i doskonały — był wszystkim dla wszystkich! Z Serafina rozmawiałem o nim i o jego mieszkańcach jak o krainie z bajki. Ciekaw jestem, jakie wyobrażenie powzięła o moim ojcu, matce, siostrze — nazywała ją „Se?ora do?a Weronika Rooksby” — o krajobrazie, życiu, niebie. Oczy jej zwracały się ku mnie z powagą. Kiedyś, pochyliwszy się, zerwała pomarańczowy nagietek, by go wpiąć we włosy; doszło wreszcie do tego, że mówiliśmy o naszej farmie jako o jedynym, idealnym dla niej schronieniu. ROZDZIAŁ TRZECI Pewnego wieczoru Carlos, po milczeniu pełnym męki, powiedział: — Nie ma innej rady. Kiedy kryzys nadejdzie, musisz wyrwać ją z tego nieszczęścia, które wisi nad jej głową. Musisz wywieźć ją z Kuby; nie ma tu dla niej bezpieczeństwa. Słowa te pozbawiły mnie tchu. — Ale dokąd mamy pojechać, Car losie? — zapytałem pochylając się nad nim. — Do… do Anglii — wyszeptał. Był tego wieczoru do cna wyczerpany wszystkimi kłopotliwymi udrękami swego śmiertelnego łoża. Zdobył się na wielki wysiłek i wyrzekł po cichu jeszcze parę słów — o tym, że hiszpański ambasador w Londynie jest bliskim krewnym Riegów; potem zrezygnował i leżał nieruchomo, podczas gdy ja patrzyłem na niego zdumiony. Zatrwożona zakonnica wynurzyła się z cieni. Ksiądz Antonio, wpatrzony ze smutkiem w umiłowanego penitenta, dał mi znak, abym się usunął. Castro jeszcze nie poszedł; powitał mnie cichym głosem tuż za wielkimi drzwiami. — Se?or — mówił — zwykle składam sprawozdanie jego se?orii don Carlosowi; ale dzisiaj nie wpuszczono mnie wcale na jego pokoje. Jednakże to, co mam do powiedzenia, jest także dla pańskich uszu. Do lugare?os znad zatoki przybył braciszek z jednego z hawańskich klasztorów. Pamiętam, że zjawiał się w ten sposób już poprzednio. Przypomniałem sobie, że rankiem ubierając się wyjrzałem przez okno mojego pokoju wychodzące na zewnętrzną stronę Casa i zobaczyłem brunatną postać przejeżdżającą wierzchem przez piaski. Stopy obute w sandały obijały się o boki tęgiego muła. Castro potrząsnął głową. — Przeklęte niech będą jego zielone oczy! Chrzci on czasem dzieciarnię tych gadów i wysiaduje godzinami w cieniu przed drzwiami posady* Dominga, klepiąc różaniec tak pobożnie jak diabeł, który stał się mnichem, by tym skuteczniej zgubić nas, chrześcijan. Te baby cisną się tam, żeby ucałować jego tłustą łapę. Cóż one innego… Basta! Chciałem tylko powiedzieć panu, se?or, że dziś wieczór (właśnie wracam z przechadzki w tamtą stronę) mówi się dużo w wioskach o heretyku, który w złych zamiarach wkręcił się do naszego miasta; o pewnym Inglez żądnym wieszania ludzi; słowem, o panu. Księżyc, już daleko zaawansowany w pierwszej kwadrze, rzucał popielatoniebieskawe światło na połowę dziedzińca, a prosty cień na drugiej połowie zdawał się kłaść u stóp kolumn, czarny jak szerokie pociągnięcie tuszem. — A co wy o tym myślicie, Castro? — zapytałem. — Myślę, że Domingo otrzymał swoje rozkazy. Manuel ułożył już piosenkę. A wie pan, jaka jest jej treść, se?or? Treścią jej jest zabójstwo. Niechby diabeł porwał wszystkich tych improvisadores. Ludzie stoją dokoła i gapią się na niego, kiedy brzdąka i wydziera się, krasomówca nadęty! A on już dobrze wie, jakie słowa im śpiewać. Ma talent. Maladetta!* — No i cóż radzicie? — Radzę, żeby se?or nie wydalał się teraz z Casa. Żadne pieśni nie rozzuchwalą tych gadów na tyle, żeby przyszli szukać pana tutaj. Brama jest stale zaryglowana, broń zawsze nabita, a Cezar to mądry Afrykańczyk. Ale myślę, że prędzej księżyc spadłby z nieba, nim ośmieliliby się… Nie wychodź pan z Casa, powiadam — ja, Tomas Castro. Zarzucił sobie na lewe ramię róg peleryny i ruszył przede mną ku drzwiom mego pokoju, po czym, rzuciwszy mi: „Bóg z panem, se?or”, poszedł dalej krużgankiem. Nim zamknąłem za sobą drzwi, przyszło mi do głowy, że kieruje się w tę część galerii, z którą łączyły się apartamenty Serafiny. Dlaczego? Czego on może tam chcieć? Nie wstydzę się tak bardzo nagłego podejrzenia, jakie na jego temat powziąłem — nie wiadomo było, komu ufać — ale z pewnym wstydem wyznaję, że zrzuciwszy szybko trzewiki, natychmiast wysunąłem się cicho z pokoju, by go szpiegować. Ta część domu była ciemna, pogrążona w atramentowej powodzi cienia; zanim jeszcze dotarłem do wnęki w murze, posłyszałem dyskretne drapanie paznokciem o drzwi. Smuga światła wystrzeliła nagle i zgasła, niby sygnał do rozpoczęcia rozmowy dwóch cichych głosów. Głos kobiecy poznałem od razu. Należał do jednej ze służebnych Serafiny, jej ulubienicy, ładniutkiej Mulatki zwanej La Chica. Wymknęła się na galerię i szczebiotliwy szept dobiegał mnie w uroczystej ciszy dziedzińca. Co drugie słowo zwracała się do Castra per „wasza dostojność”, gdyż ten ponury człowieczek w zakurzonej pelerynie i pomiętym kapeluszu cieszył się niezmiernym respektem służby. Czyż nie wysłano go do Europy po don Carlosa? Był zaufanym państwa — ich pokornym przyjacielem. Pokojóweczka szczebiotała o swojej pani. Se?orita była przez cały dzień bardzo niespokojna — odkąd tylko dowiedziała się o przybyciu zakonnika. Castro mruknął: — Powiedz ekscelencji, że jej rozkazy zostały spełnione. Angielski caballero otrzymał ostrzeżenie. Nie ustawałem w czuwaniu nad gościem domu, jak tego życzyła sobie se?orita — dla honoru Riegów. Niech głowa jej będzie spokojna. Dziewczyna jęła szeptać z wielkim ożywieniem. Czy jego dostojność nie sądzi, że to serce se?ority jest niespokojne? Dziedziniec zastygł w bezruchu, zalany w połowie blaskiem, w połowie nocą. Arkady, kojący plusk wody, gasnące światła — wszystko to miało w sobie jakąś kastylijską surowość owianą egzotyczną miękkością powietrza. — Cóż za szaleństwo! — ozwał się ponury głos Castra. — Wam, kobietom, wszystko jedno, ile trupów mogą za sobą pociągnąć wasze rojenia o miłości. Najlżejszy szept o czymś podobnym… Powiedziała coś prędko. Przerwał jej: — Twoje oczy, La Chica — twoje oczy widzą tylko głupotą twego własnego serca. Myśl o swoich własnych kochankach, ni?a. Por Dios! — przeszedł na ton surowej aprobaty — twoja niemądra buzia dobrze wygląda w świetle księżyca. Zdaje mi się, że ujął ją z powagą pod brodę. Usłyszałem jej ciche, zadowolone gruchanie w odpowiedzi na komplement; smuga światła rozbłysła na gładkim trzonie kolumny i Castro odszedł okrężną drogą ku schodom, najwyraźniej po to, by nie przechodzić raz jeszcze koło moich drzwi. Zapomniałem je zamknąć. Nie zatrzymałem się, póki nie znalazłem się na środku mojego pokoju; stałem tam potem długo w ekstazie, niepomny siebie, podczas gdy liczne woskowe świece w wysokim kandelabrze płonęły bogatym pękiem stałych płomieni, jak by zapalone umyślnie po to, by rzucać uświetniający blask na korowód moich myśli. Dla honoru Riegów! Opamiętałem się. Cóż, słodko było być przedmiotem jej niepokoju i troski nawet na tych warunkach — na każdych warunkach. Czułem więc jakieś głębokie, niewypowiedziane, pełne wdzięczności wzruszenie, jak gdyby dotąd nikt nigdy, ani przez chwilę, przy żadnej okazji o mnie nie myślał. Wiedziałem, że nie będę mógł usnąć. Podszedłem do okna i oparłem czoło o żelazną sztabę. Szyby nie było; masywne okiennice były otwarte. Pod bladym sierpem księżyca widziałem niewielki odcinek plaży, bardzo biały, długą smugę miesięcznego odblasku kładącą się mgliście na zatokę, i dwie czarne postacie w pelerynach to poruszające się, to przystające nagle w miejscu jak słupy. Od stóp ich pomykały niezmiernie długie cienie, dotykające czubkami kapeluszy muru Casa Riego. Pojawiła się jeszcze jedna postać, krótsza, grubsza, krocząca z powagą. Był to Castro. Tamci dwaj zrobili zrazu ruch, jak by chcieli pierzchnąć, po czym zdjęli kapelusze. — Buenas noches, caballeros — ozwał się jego głos, złowrogo uprzejmy. — Późno spacerujecie. — Wasza dostojność również. Vaya, se?or, con Dios. Zażywamy świeżego powietrza. Odeszli, a Castro został patrząc za nimi. Ja jednak, z wysoka, zauważyłem, że nagle przycupnęli za jakimiś strzępiastymi krzakami rosnącymi na granicy piasku. Potem i Castro, mamrocząc gniewnie, zniknął mi z oczu w przeciwnym kierunku. Zapomniałem o nich wszystkich. Wszystko na ziemi było ciche i nieruchome i zdało mi się, że wyglądam z okna zaczarowanego zamku stojącego w romantycznej krainie snów. We wzrastającym uniesieniu tchnąłem w poświatę księżycową imię Serafiny. — Serafino! Serafino! Serafino! Wielokrotnie powtarzane piękno tego dźwięku upajało mnie. — Serafino! — zawołałem głośno, po czym urwałem, zdumiony własnym postępkiem. A w dole romantyczny blask miesiąca zdawał się szeptać złośliwie: — Śmierć zdrajcy! Zemsty za naszych braci, zmarłych na angielskiej szubienicy! — Chodź stąd, Manuelu. — Nie. Jestem artystą. To potrzebne dla mojej duszy. — Cicho! Ich syczące szepty pięły się po murze pod moim oknem. Obaj lugare?os podkradli się tu nie zauważeni przeze mnie. Rozległ się przytłumiony metaliczny brzęk, jakby gitary niesionej pod peleryną. — Zemsty nad heretykiem Inglez! — Chodźmy stąd! Mogą raptem otworzyć bramę i wypaść na nas z kijami. — Mój szlachetny duch rwie się do wielkich czynów. Czuję w sobie męstwo, natchnienie. Jam nie żaden ordynarny handlarz aguardiente, jak Domingo. Urodziłem się na capataz de los lugarenos*. — Napadną nas i pobiją, ach, ty, Manuelu! Chodźmy stąd! Nie było słychać odgłosu kroków, tylko dwa cienie przemknęły się bezszelestnie i czyjś głos zawołał z daleka: — Biada, biada, biada zdrajcy! Nie potrzebowałem ostrzeżenia Castra, aby zrozumieć, co to znaczy. O’Brien puszczał w ruch swoją potęgę i tylko dzięki nienasyconej próżności Manuela dowiedziałem się, w jaki konkretnie sposób rzecz miała być przeprowadzona. Braciszek zakonny podburzył przeciwko mnie motłoch rozbudzając jego podejrzenia, jego nienawiść, jego obawy. Trwałem przy oknie, pogrążony w dość posępnych rozmyślaniach. Byłem teraz więźniem w murach Casa. Ostatecznie, to nie robiło wielkiej różnicy. Nie chciałem wyjeżdżać, chyba żebym mógł zabrać ze sobą Serafinę. Co za marzenie! Co za niemożliwe do spełnienia marzenie! Sam, bez przyjaciół, nie mając dokąd ani jak uciec, nie mając nawet — na Boga! — prawa bodaj pomówić z nią o tym. Carlos… Carlos śnił — śnił sen ostatnich godzin swego życia. Anglia była tak daleko, wróg tak blisko, a nawet Opatrzność — zdało się — zapomniała o mnie. Odgłos zadyszki kazał mi odwrócić głowę. W drzwiach stał ksiądz Antonio, ocierając chustką pot z czoła. Choć tęgi, poruszał się bezszelestnie. Wśród ciemnych krużganków słyszało się sapanie na dobrą chwilę przedtem, nim zbliżyła się płynnym ruchem jego masywna postać. Cechował go zewnętrzny spokój ludzi korpulentnych, naturalna szczerość obejścia, zabawna i miła zarazem, a w jego prostocie było coś bystrego. Musiał zaprawdę wykazać dużo taktu i bystrości, by udaremnić wszystkie wysiłki O’Briena w kierunku pozbawienia go stanowiska spowiednika całego domu. Do utrzymania się na swoim pomogło mu to, że — jak mi kiedyś powiedział: „Ja też, mój synu, jestem spuścizną po tej prawdziwie pobożnej i szlachetnej pani, małżonce don Riega. Wkrótce po jej ślubie zostałem jej duchowym przewodnikiem i mogę powiedzieć, że wykazała więcej rozeznania wybierając sobie spowiednika niż administratora swoich spraw majątkowych. Ale cóż chcesz? Nawet najlepsi z nas popełniają omyłki, chyba że oświeci ich łaska boża; i miejmy nadzieję, że biedaczce w stanie błogości, w jakim obecnie przebywa, oszczędzona jest wiedza o niegodziwościach, które się tu w Casa dzieją.” Zwykł był mówić w ten sposób, wstępując do mnie prawie co wieczór po wyjściu z pokoju chorego. I on miał swoje troski, które zmuszały go do częstego ocierania czoła; potem rozpościerał sobie na kolanach chustkę do nosa w czerwone kropki. Współczuł Carlosowi, swojemu ukochanemu penitentowi, Serafinie, swej drogiej córce, którą ochrzcił i nauczył tajemnic „naszej świętej religii”, a także pozwalał sobie często rzucać uwagę, że jego „znakomity syn duchowy”, don Baltazar, po burzliwym życiu, o którym aż nazbyt dużo ludziom było wiadomo, osiągnął stan prawdziwie dziecięcej i bogobojnej niewinności — co było niewątpliwym znakiem, że Bóg darował mu tamte wybryki. Kończył zawsze serdecznym westchnieniem, siedząc ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Tej nocy wszedł w milczeniu i zamknąwszy starannie drzwi zajął swoje zwykłe miejsce, szeroki drewniany fotel. — W jakim stanie zostawił wasza wielebność don Carlosa? — zapytałem. — W bardzo marnym — odrzekł. — Choroba czyni straszliwe spustoszenia, a moje duszpasterskie usługi… Powinienem być przyzwyczajony do widoku ludzkiej nędzy, ale… — Ukrył twarz w dłoniach; ogarnęło go niekłamane wzruszenie. Wreszcie odsłonił twarz i wlepiając we mnie oczy wykrzyknął: — On jest stracony, don Juanie. — Rzeczywiście, obawiam się, że stracimy go wkrótce, wasza wielebność — powiedziałem, zdziwiony tym wybuchem. Zdało mi się nie do pojęcia, że mógł aż do tej chwili żywić co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Boleśnie wzniósł oczy do góry. Zapominam o nieskończonej wszechmocy Boga. Ale tylko cud… Cóżeś—my jednak zrobili, aby zasłużyć na cuda? — Gdzie starodawna pobożność naszych przodków, która uczyniła Hiszpanię tak wielką? — rzucił tę apostrofę w powietrze, trochę nieprzytomnie, jak by odchodził od zmysłów. — Nie, don Juanie, nawet ja, wierny sługa nasze] wiary, czuję, żem nie wkładał dość serca w moje skromne obowiązki duszpasterskie względem biednych marynarzy i żołnierzy, ludzi z natury skłonnych do grzechu, ale prostodusznych. A teraz — oto ci dwaj wielcy panowie, fortuna wielkiego rodu… Patrzyłem na niego i dziwiłem się, gdyż łamał ręce, jakby w niezmiernej męce ducha. — Wszyscy myślimy o tym biednym dziecku — mas que*, don Juanie, wyobraź sobie całe to bogactwo w służbie niegodziwych zamysłów tego człowieka. Jej szczęście złożone w ofierze… — Nie mogę… nie chcę wyobrażać sobie tego — przerwałem tak gwałtownie, że uciszył mnie wznosząc do góry obie ręce. — …tym szalonym przedsięwzięciom skierowanym przeciw twojej ojczyźnie — ciągnął zapalczywie, nie zwracając uwagi na mój pogardliwy śmiech. — A ona sama, ni?a — chrzciłem ją, uczyłem, i szlachetniejszego usposobienia, bardziej z natury skłonnego do cnót właściwych jej płci, nigdy nie… Ale, don Juanie, ona ma dumę, która niewątpliwie jest również darem Boga, ale z które] czyni pułapkę szatan, lew ryczący, złodziej dusz. I co by to było, gdyby jej kobieca prędkość — kobiety są prędkie, mój synu — wtrącił z namaszczeniem — i jej duma przywiodły ją do… zgroza mnie bierze na samą myśl… do śmiertelnego grzechu, za który nie ma pokuty? — Dość! — krzyknąłem. — Żadnej pokuty — powtórzył zrywając się z fotela w podnieceniu, ja zaś stałem przed nim opuściwszy wzdłuż boków ręce z zaciśniętymi pięściami. Czemu ten głupi ksiądz przychodzi opowiadać mi takie rzeczy, jak gdybym sam nie miał dość nieznośnych myśli? Usiadł i zaczął obcierać czoło chustką. Na jego szerokiej twarzy malował się — w sposób prosty, a nawet wzruszający — wewnętrzny konflikt między dobrodusznością a zwątpieniem. — Widzę twoje wzruszenie, synu — powiedział. Musiałem być blady jak śmierć. Po chwili jął medytować na głos: — Wy, Anglicy, jesteście mimo wszystko narodem bogobojnym. Ty, latorośl szlachetnego rodu, zostałeś wychowany w pożałowania godnym buncie przeciw władzy Boga na ziemi, ale nie szydzisz z religii — nie, nie szydzisz. Ja, prosty ksiądz… Ale ostatecznie sam Ojciec święty w natchnionej mądrości swojej… Modliłem się, aby mnie Bóg oświecił… Rozpostarł kwadratową, wilgotną chustkę na kolanach i pochylił głowę. Odzyskałem tymczasem panowanie nad sobą, lecz nie pojmowałem nic a nic. Ze stanu rozzłoszczenia wpadłem w jakieś drętwe znużenie umysłu, podobne do zupełnej ciemności. — Ostatecznie — powiedział wznosząc na mnie naiwne spojrzenie — rzeczą nas, księży, jest zbawiać dusze. Kiedy śmierć się zbliża, jest to chwila wielkiej powagi. Sprawy tego świata powinny ustąpić na bok. A jednak Bóg z pewnością nie chce, byśmy wydawali żyjących na łaskę i niełaskę ludzi niegodziwych. Jakiś smutek pojawił się w jego twarzy, w oczach; cały świat wokół zdawał się uśpiony. Zdobył się na wysiłek. — Synu mój — rzekł z determinacją w głosie — wzywam cię, byś udał się ze mną teraz, w nocy, do łoża don Carlosa. Ja, skromny ksiądz, niegodne narzędzie łaski bożej, wzywam cię, byś przyniósł mu uspokojenie, którego moje starania dać mu nie mogą. Jego godzina jest bliska. Podniosłem się, wystraszony tym uroczystym tonem, który kazał domyślać się w jego słowach jakiegoś ukrytego znaczenia. — Czy kona już? — zawołałem. — Powinien oderwać myśli od tego świata; a jeśli innego sposobu nie ma… — Jakiego sposobu? Co ja mam robić? — Synu mój, widziałem twoje wzburzenie. My, będący z urzędu powiernikami ludzkich słabości, umiemy szybko rozróżniać oznaki najgłębiej skrywanych uczuć. Dowiedz się, że moja ukochana córka w Chrystusie, se?orita do?a Serafina Riego, jest w tej chwili u don Carlosa, faktycznej głowy rodu, wobec tego, że jego ekscelencja don Baltazar znajduje się w stanie, że tak powiem, dziecięcej niewinności. — Co ksiądz chce przez to powiedzieć? — bąknąłem. — Czeka ona tam na ciebie — wyrzekł podnosząc oczy. A ponieważ jego uroczysty ton najwidoczniej pozbawił mnie zdolności ruchu, dodał swoim zwykłym głosem: — Widzisz, mój synu, ona nie jest, że tak powiem, całkiem obojętna względem twojej osoby. Gdyby zacny padre strzelił mi prosto w pierś z pistoletu, nie byłbym padł na krzesło bardziej spiorunowany. Wyszedł; a kiedy zerwałem się i ja, ujrzałem w wielkim lustrze opartym bez ramy o ścianę wpatrującego się we mnie młodzieńca w czarnych aksamitach z białymi riuszami, niby jakiegoś hiszpańskiego upiora z moją angielską twarzą. Kiedy wybiegłem, księżyc już był się schował za krawędź dachu; cały czworobok Casa czernił się pod gwiazdami; w studnię dziedzińca padało tylko nikłe żółtawe światło lampki zawieszonej w sklepionej bramie. Postać księdza już znikła, a jakieś dalekie stukanie mieszające się z odgłosem moich kroków zdawało się być cząstką tumultu w moim sercu. W dole u bramy czyjś głos zawołał ostro: „Kto idzie?” Biegłem dalej. W głębi długiej perspektywy, przed drzwiami Carlosa płonęły dwa małe płomyczki i dwie pokojówki Serafiny usunęły się przede mną lękliwie sprzed wielkich mahoniowych boazerii. W rękach drżały im przekrzywione lichtarze, wosk kapał grubymi kroplami i wyższa z dziewcząt, o długiej odsłoniętej szyi, wlepiła we mnie wielkie zaspane oczy w jakimś niemym zdziwieniu. Zęby mniejszej, pulchniutkiej — była to La Chica — szczękały gwałtownie jak kastaniety. Usunęła się na bok z histerycznym śmieszkiem i podniosła na mnie wzrok. Zatrzymałem się, jak gdybym poczuł się intruzem; z osób zgromadzonych w pokoju chorego żadna nie zwróciła ku mnie głowy. Nieruchomość świateł, przedmiotów, powietrza, udzieliła się twarzy Serafiny. Stała sztywno wyprostowana pod ciężkimi kotarami łoża, wyglądając bardzo po hiszpańsku w swojej krótkiej czarnej spódnicy i czarnym koronkowym szalu spowijającym głowę, barki i ramiona, aż do pasa. Nagie stopy w nasuniętych naprędce wysokich pantofelkach nadawały jej pozór ucieczki, jak gdyby wbiegła dc tego pokoju w rozpaczy lub strachu. Carlos, wsparty plecami o śnieżne puchowe poduszki, nie rozmawiał z nią. Skończył z tym już; a rumieniec na jego policzkach, blask gorejących oczu nadawały mu wygląd ożywienia, radości niemal; cały jaśniał jakby jakimś pożerającym go płomieniem. Czekali na mnie. Mimo podniecenia i pozoru życia zdołał zaledwie unieść białą dłoń na cal czy dwa nad jedwabną kołdrę rozpostartą gładko na jego ciele jak wielki czerwony całun. Było coś wesołego i okrutnego w lśnieniu tej kolorowej plamy kontrastującej z martwą bielą posłania, z szarością wynędzniałej twarzy, z czarną głową osadzoną na niewidocznym ciele, symbolicznie nieruchomą. Tło stanowiły bezładne cienie i spłowiała wspaniałość haftowanych w herby draperii, które, spięte wysoko pod sufitem, spływały w ciężkich, nieruchomych fałdach aż na wywoskowaną posadzkę, odbijającą światła jak tafla wody albo raczej lodu. Czułem jej śliskość pod stopami. Ja jeden musiałem się poruszać w tej wielkiej komnacie, gdzie plamy świetnych barw jaśniały wśród żałobnych cieni, a wyczekujące, ciche postacie księdza i zakonnicy, sług beznamiętnej wieczności, jakby zastygły i oniemiały w nieprzyjaznym zdumieniu nad przemijającym tryumfem życia i miłości. Słychać było tylko niecierpliwe uderzenia ręki chorego o sztywny jedwab kołdry. Ręka ta przyzywała mnie. Nieruchoma twarz Serafiny była mocno oświetlona przez dwuramienny kinkiet na ścianie; a kiedy stanąłem u jej boku, nie zadrżał nawet cień rzęs na jej policzku. Wargi Carlosa poruszyły się. Głos stracił niemal zupełnie, ale mimo całego wychudzenia, mimo zapadniętych oczu, policzków, skroni był wciąż jeszcze piękny; czar jego rycerskiego i romantycznego temperamentu osiągnął w tej chwili jakąś prawie nieziemską subtelność. Jego pragnieniu miało stać się zadość, gdyż stojąc już na progu swojej duchowej ojczyzny nie chciał czy też nie mógł odwrócić wzroku od tego świata. Rzeczą księdza Antonia było zbawić tę duszę i z jakąś prostą, kapłańską bystrością, w której było wiele miłości dla szlachetnego penitenta, chciał oto spróbować ukoić jej rozterkę dając jej romantyczną satysfakcję. Jego głos, bardzo poważny i głęboki, przemówił do mnie: — Podejdź, mój synu — bliżej. Ufamy naturalnym uczuciom litości, zaszczepionym w każdej człowieczej piersi, ufamy szlachetności twojego rodu, honorowi twojej hidalguidad i owemu niewyczerpanemu męstwu, które z niestrudzonej łaski bożej cechuje synów twego szczęsnego i nieszczęsnego zarazem narodu. — Jego basowy głos, pogłębiony jeszcze powagą wypowiedzi, wibrował głucho. Była jakaś chłopska godność w jego prostackiej postaci, w szerokiej twarzy, w geście wzniesionej dłoni. — Obiecasz uszanować to, co nam nakazuje nasze sumienie wiedzione autorytetem naszej wiary; dostosować się do naszych skrupułów i do procedury naszego Kościoła w sprawach, które — jak wierzymy — stanowią o zbawieniu naszych dusz… Obiecujesz? Czekał. Ciemne, płonące oczy Carlosa utkwione były w mojej twarzy. Czego żądały ode mnie? To, co słyszałem, to było nic. Oczywiście, że uszanuję jej skrupuły — jej skrupuły! — choćby mi miało pęknąć serce. Czułem ją intensywnie żywą u mego boku; nic z tego, co oni mogli zrobić lub ja obiecać, nie mogło mi ją uczynić bliższą. Już posiadała całe oddanie mojej miłości i młodości, potężne i nie rozumujące oddanie, bez jakichkolwiek rachub i nadziei na nagrodę. Niemal wstyd mi było wymówić słowo, którego ode mnie oczekiwali. — Obiecuję. I nagle znaczenie tej sceny — coś, co tkwiło już w moim mózgu, lecz czemu do tej pory nie odważyłem się niemal przypatrzeć — stało mi się jasne wraz z całą swoją straszną daremnością w obliczu niebezpieczeństw i ze wszystkimi swoimi najdalszymi konsekwencjami. To były zaręczyny. Ksiądz — i Carlos także — musieli wiedzieć, że nie mają one żadnej wiążącej siły. Dla Carlosa był to symbol jego pragnień. Ksiądz Antonio myślał o dyspensie papieskiej. Byłem heretykiem. Co będzie, jeśli papież dyspensy odmówi? Ale jakież w tym ryzyko dla mnie, który nigdy nie ważyłem się na nadzieję? Poza tym to oni sprowadzili ją tutaj; uległa wpływowi swoich obaw, namów Carlosa. Cóż ona może czuć dla mnie? I powtórzyłem: — Obiecuję. Obiecuję, nawet kosztem cierpień i własnego nieszczęścia, nigdy nie żądać od niej niczego wbrew jej sumieniu. Głos Carlosa zabrzmiał słabo: — Ręczę za niego, dobry ojcze. — Potem zaczął jakby majaczyć szeptem, z którego oboje posłyszeliśmy ciche: — Podobny jest do siostry. O, boska… Po tym niemal niedosłyszalnym westchnieniu, któremu towarzyszył tylko nikły szelest paciorków różańca w rękach zakonnicy, zapadła w komnacie cisza, wielka jak świat nieznanych wiar, miłości, milczących złudzeń, nie wyrażonych namiętności i tajemnych pobudek żyjących na dnie naszych niezgłębionych serc. Serafina rzuciła mi szybkie spojrzenie — pierwsze spojrzenie, które raczej poczułem, niż zobaczyłem. Car—los zrobił wysiłek i dźwignąwszy się, złożył jej dłoń w moją. Ksiądz Antonio, próbując wygłosić krótkie przemówienie, załamał się, równie naiwny w swoim wzruszeniu jak przedtem w dostojeństwie. Zrazu mogłem zrozumieć tylko urywane słowa: — Ukochane dziecię… Ojciec święty… biedny ksiądz… — Wziął tę sprawę na siebie i gotów był świadczyć o czystości naszych intencji, o naglących okolicznościach, o zgodzie głowy rodu, o moim doskonałym usposobieniu. Wszyscy Anglicy mają doskonałe usposobienia. Zamierzał osobiście udać się do stóp stolicy apostolskiej — na klęczkach, jeśli zajdzie potrzeba. Tymczasem — dokument, natychmiast przygotuje uzasadniający dokument. Prawda, arcybiskup go nie lubi na skutek oszczerstw tego człowieka, O’Briena. Lecz za morzami istnieje najwyższa władza Kościoła, nieomylna i nie dająca przystępu oszczerstwom. Przez cały ten czas dłoń Serafiny spoczywała biernie w mojej — ciepła, miękka, żywa; całe moje życie, cały świat, całe szczęście, jedyne pożądanie — a ja nie śmiałem jej uścisnąć, bojąc się próżności moich nadziei, wzdragając się przed niezmierną szczęśliwością, jaką dałoby mi to zuchwalstwo. Ksiądz Antonio — nie mogę tego powiedzieć inaczej — chlipał. Był teraz tylko starym człowiekiem o miękkim sercu i prostej duszy, niczym więcej. — Przed Bogiem teraz, don Juanie… Jestem tylko biednym księdzem, lecz poruczony mam sobie święty urząd, ogromną władzę. Zadrżyj, se?or, to jest młode dziewczę… Ukochałem ją jak własną córkę; bo rzeczywiście we chrzcie dałem jej duchowe życie. Winien je] jesteś opiekę; dlatego, wobec Boga, se?or… Carlos jak gdyby omdlał; oczy miał zamknięte, twarz podobną do rzeźby. Stopniowo jednak cień czułego i ironicznego uśmiechu pojawił się na jego wargach. Z powolnym wysiłkiem podniósł rękę i powieki, całym swoim znużeniem przyzywając moją uwagę. Zrobiłem ruch, by nachylić się nad nim, i zdało mi się, że podłoga, wielkie łoże, pokój cały kołysze się i faluje. Poczułem leciutki, krótkotrwały uścisk ręki Serafiny, nim wyśliznęła się z mojej; wśród oszałamiającego pulsowania krwi w skroniach pomyślałem, że wariuję. Zarzucił mi rękę na szyję; kojąca powaga śmierci była na jego wargach, które ledwo musnęły mi ucho i odeszły z odległym dźwiękiem słów ginących już w dalach innego świata. — Jak przystało Anglikowi, Juanie. — Przysięgam na honor, Carlosie. Jego ręka puściła moją szyję i opadła wyciągnięta na kołdrę. Ksiądz Antonio opanował wzruszenie; nosząc jeszcze na twarzy ślad nie osuszonych łez stał się na nowo księdzem, wyniesionym ponad ziemski ból przez dostojne obowiązki swego kapłaństwa. — Dcm Carlosie, synu mój, czy jesteś już teraz spokojny? Carlos powoli zamknął oczy. — Więc zwróć wszystkie swoje myśli ku niebu. — Basowy głos księdza Antonia zabrzmiał doniosłe i z niezwykłym autorytetem. — Skończyłeś już z ziemią. Ręka zakonnicy dotknęła sznurów kotary, masywne fałdy zatrzęsły się i rozprostowały, zasłaniając przed naszym wzrokiem księdza i penitenta. ROZDZIAŁ CZWARTY Serafina i ja szliśmy ku drzwiom smutni, jakby przytłoczeni wspomnieniem, jak ludzie wracający do trosk życia znad grobu kogoś bliskiego. Nie było we mnie żadnego radosnego uniesienia. Nie stało się nic. Wszystko to było kaprysem chorego człowieka. — Se?orito — rzekłem cicho, z dłonią na klamce z kutego żelaza — don Carlos mógł umrzeć ufając w pełni memu oddaniu dla pani… bez tego. — Wiem o tym — odrzekła zwieszając głową. — On sobie tego życzył — powiedziałem — a ja zastosowałem się do jego woli. — On sobie tego życzył — powtórzyła. — Proszą pamiętać, że od pani nie zażądał żadnej obietnicy. — Tak, żądał jej tylko od pana. Zapamiętał pan to bardzo dokładnie, se?or. A pan… pan nie żąda niczego. — Nie — powiedziałem — ani od pani serca, ani od sumienia, ani od wdzięczności. Wdzięczności z pani strony! Jak bym to nie ja był winien pani wdzięczność za to, że raczyła pani stać z dłonią w mojej dłoni — choćby tylko przez moment — choćby tylko po to, by obdarzyć spokojem konającego; za to, że dała mi pani błogą iluzję tej cudownej chwili, którą przez całe życie pamiętać będę, jak ci, co nagle stracili wzrok, pamiętają wspaniałą jasność słońca. Będę z nią żył, będę piastował ją w sercu aż do dnia śmierci; i obiecuję, że nigdy więcej pani o niej nie wspomnę. Jej wargi były z lekka rozchylone, oczy pozostały spuszczone, głowa nachyliła się jakby z niezmierną uwagą. — Nie prosiłam o żadną obietnicę — powiedziała chłodno. Poczułem ciężar w sercu. — Dziękuję pani za ten dowód zaufania — odrzekłem. — Jestem pani oddany i bez obietnic. Oddany całkowicie. Ale cóż mam do zaofiarowania? Jaki ratunek? Jakie schronienie? Jaką opiekę? Co mogę zrobić? Mogę tylko umrzeć dla pani. Ach, to było okrutne ze strony Carlosa, skoro wiedział, że nie mam do dania nic prócz mego nędznego życia. — Przyjmuję je — powiedziała nieoczekiwanie. — Se?orito, jest pani wspaniałomyślna przyjmując tak bezwartościowy dar — życie, którego nie cenię ani trochę poza jednym jedynym wspomnieniem, które zawdzięczam pani. Wiedziałem, że patrzy na mnie, podczas gdy z niskim ukłonem otwierałem przed nią drzwi. Nie ufałem sobie na tyle, by na nią spojrzeć. Gnębiło mnie jakieś nierozumne rozczarowanie, jak gdybym zbudził się ze snu, w którym byłem szczęśliwy. Czułem niemal gniewne pragnienie porwania jej w ramiona — powrotu do mojego snu. Myślałem wtedy, że gdybym na nią spojrzał, nie mógłbym się powstrzymać. Minęła mnie i wyszła, a gdy podniosłem oczy, ujrzałem O’Briena w długich butach z ostrogami, lecz poza tym odzianego w zwykły czarny strój prawnika; w mrocznej galerii jego schludna postać chyliła się przed nią w głębokim ukłonie. Serafina stanęła jak wryta. Za nią dwie pokojówki, przytulone do siebie, wytrzeszczały przerażone oczy. Płomienie świec w ich rękach chwiały się gwałtownie. Cicho zamknęła drzwi. Carlos skończył ze światem. To już teraz była moja sprawa; i konieczność powzięcia natychmiastowej decyzji pozbawiła mnie niemal zdolności myślenia. Konieczność ta powstała zbyt raptownie — przybycie tego człowieka podziałało na mnie jak nagłe zjawienie się ducha. A przecież spodziewaliśmy się go; tylko że od chwili odejścia od łoża Carlosa myśleliśmy wyłącznie o sobie Byliśmy sami, zatopieni w swoich uczuciach, jak gdyby prócz nas dwojga nie było na ziemi więcej mieszkańców z krwi i kości. Niebezpieczeństwo przytomne było naszym myślom, niewątpliwie, gdyż wdychaliśmy je z każdym oddechem. Było nieodzownym warunkiem naszego zbliżenia, naszych słów, naszych myśli; było atmosferą naszych uczuć, czymś równie wszechobecnym a nienamacalnym jak powietrze, które wciągaliśmy do płuc. I nagle owo niebezpieczeństwo, owo tchnienie naszego życia przyoblekło się w ten oto materialny kształt. Materialny i spodziewany, a przecież sprawił na nas wrażenie złowrogiego widma, gdyż nie było wiadomo, gdzie i jak można w nie ugodzić, co właściwie uczyni i jak się przed nim bronić. Jego ukłon był dworny, zachowanie poważne, spokojne i pewne siebie: sposób bycia obrotnego człowieka, z tych, których wielcy tego świata uważają za bezcennych i którym skłonni są ufać. Jego gładko wygolona twarz nosiła wyraz dobroduszności, niemal dobrego humoru, który, jak sądzę, musiał wynikać z układu jego rysów, z osadzenia oczu — z jakiejś właściwości niezależnej od jego woli, gdyż inaczej nie mógłby tak dobrze go zachować. Niekiedy, jak na przykład tym razem, sprawiało to na mnie wrażenie wyrafinowanego cynizmu; a w ogóle było to zaskakujące jak przybranie maski nieodpowiedniej do działań aktora i tekstu roli. Przyjechał z Hawany, jak zwykle, drogą lądową i zjawił się niespodziewanie nocą, jak nieraz przedtem; tylko że tym razem zastał furtkę, wyciętą w jednym ze skrzydeł wielkiej bramy, mocno zaryglowaną. To jego stukanie słyszałem śpiesząc za księdzem. Majordomo, którego wezwano, by mu otworzył, opowiedział mi później, że se?or intendente nie zadał mu w związku z tym żadnych absolutnie pytań i udał się jak zwykle w stronę swojego pokoju. Nikt nie wiedział, co dzieje się w komnacie Carlosa, lecz oczywiście natknął się na dwoje dziewcząt pod drzwiami. I do nich też nic nie powiedział, tylko po prostu zatrzymał się tam i czekał, oparty łokciem o balustradę, utkwiwszy w drzwiach swoje dobroduszne szare oczy. Był w pełni przygotowany na zobaczenie niebawem wychodzącej Serafiny, ale sądzę, że nie spodziewał się zobaczyć także i mnie. Kiedy wyprostował się po ukłonie, my dwoje staliśmy tuż przy sobie. Szybko postąpiłem ku niej, zastanawiając się, co on uczyni. Zdawał się nie uzbrojony; ja także nie miałem broni przy sobie. Czy skoczy mi do gardła? Byłem wyższy i młodszy. Chciałem, by (to zrobił. On jednak znalazł sposób, by dać mi odczuć wszystkie inne swoje przewagi. Nie uznawał mojego istnienia. Zdawał się wcale mnie nie widzieć. Zachowywał się tak, jak by nie zauważał przerażonego znieruchomienia Serafiny ani mojej stanowczej postawy; lecz zwracając się ku obu dziewczętom, które gotowe były zapaść się w podłogę pod jego wzrokiem, lekko pogroził im palcem. To było wszystko. Nie był złowrogi; był prawie żartobliwy; a jednak ten gest, cudowny w swej oszczędności wysiłku, objawiał całą moc i bezczelność jego potęgi. Miał w sobie nieomylną skuteczność instynktownego działania. Bo też i był to instynkt. Nie mógł wiedzieć, jak dalece przeraził nas tym kiwnięciem palca. Wyższa z dziewcząt upuściła lichtarz z łoskotem i umknęła jak cień w głąb krużganka. La Chica kuliła się pod ścianą. Płomień jej świecy ledwo–ledwo oświetlał postać murzyńskiego chłopca, który czekał biernie opodal z torbami O’Briena przewieszonymi przez ramię. — Widzi pan — rzekła Serafina do mnie spiesznym, smutnym półgłosem. — Oni są wszyscy tacy — wszyscy, wszyscy. Bez zmiany wyrazu twarzy, bez nacisku powiedział do niej po francusku: — Votre pere dort sans doute, se?orita*. Ona zaś odrzekła nieustraszenie: — Wie pan doskonale, se?or intendente, że nic nie jest w stanie zmusić go do otworzenia oczu. — Tak się zdaje — mruknął przez zęby, pochylając się, by podnieść upuszczony lichtarz. Leżał u moich stóp. Mogłem był wtedy wykorzystać sposobną sytuację; mogłem powalić go jednym ciosem, rzucić się na jego grzbiet. Tak może silny więzień rzucić się na strażnika wchodzącego do jego celi, gdyby nie było więzienia, zamków, rygli, grubych bram i murów, całego aparatu niewoli i największego ze wszystkich ciężaru myśli trzymającej w okowach wolę, jeśli nie odwagę. Może wiedział o tym, a może po prostu żywił dla mnie absolutną pogardę. Niefrasobliwość, z jaką zajął się — mając głowę w zasięgu mojej pięści — zapalaniem zgaszonej świecy od świecy drżącej Chiki, upokarzała mnie niewypowiedzianie. Szło mu to z pewnym trudem, aż wreszcie powiedział do niej ledwo dosłyszalnie: — Uspokój się, ni?a — na co ona zdrętwiała w niezmiernym przerażeniu. Następnie z lichtarzem w ręce zwrócił się do Serafiny, mówiąc grzecznie po hiszpańsku: — Czy wolno mi będzie poświecić pani do jej drzwi, skoro ta niemądra Juanita — zdaje się, że to była Juanita — postradała zmysły? Nie nadaje się do tego, by pozostawać w pani służbie, podobnie jak i ta tutaj. Zachłysnąwszy się rozpaczliwie La Chica zaczęła szlochać, bezwładnie oparta o ścianę. Dałem krok naprzód; on zaś, trzymając świecę wysoko, jakby dla starannego przyjrzenia .się mojej twarzy, w dalszym ciągu ani spojrzał w moją stronę, podczas gdy wymieniał z Serafina parę zdań po francusku, których nie rozumiałem dostatecznie, by śledzić przebieg rozmowy. Odniosłem wrażenie, że o coś uprzejmie zapytuje. Naturalny, dobroduszny wyraz ani ma chwilę nie schodził z jego twarzy, jak gdyby posiadał niewyczerpany zasób cierpliwości wobec nieobliczalnych kaprysów kobiety. Szal Serafiny osunął się z jej głowy. La Chica przemknęła do niej, od czasu do czasu wstrząsana głębokim łkaniem bez łez; i obie, z rozsypanymi włosami, nieosłoniętymi ramionami, z odzieniem w nieładzie, wyglądały jak kobiety przychwycone na potajemnej ucieczce przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Tylko pani trzymała się dzielnie; jej głos brzmiał pewnie; w zaciśnięciu białej rączki przytrzymującej czarną koronkę na piersi była stanowczość. Raz tylko jak by się zawahała w odpowiedzi. Wówczas, dawszy jej chwilę na zastanowienie, powtórzył swe pytanie. Spojrzała na mnie z lękiem, jak mi się zdawało, po czym potwierdziła uprzednio daną odpowiedź powolnym skłonieniem głowy. Gdyby pozwolił sobie na prowokujący ruch, na jakikolwiek podejrzany gest, byłbym natychmiast rzucił się na niego; lecz nonszalancki sposób, w jaki odwracał ode mnie wzrok wyciągając ku mnie rękę z lichtarzem, zdumiał mnie. Po prostu wziąłem lichtarz od niego. Odstąpił do tyłu, składając ceremonialny ukłon Serafinie. La Chica trzymała się jej łokcia. Usłyszałem jej głos mówiący smutnie: — Nie potrzebujesz wcale bać się o siebie, dziecko — po czym oddaliły się z wolna. Pozostałem twarzą w twarz z O’Brienem, w niejasnym zamiarze osłaniania ich odwrotu. Tym razem to ja trzymałem światło przy jego twarzy. Była spokojna i bezbarwna; zamyślone oczy utkwił w podłodze, jakby głęboko czymś pochłonięty. Lecz nagle dostrzegłem jego rękę konwulsyjnie zaciśniętą na wyłogu fraka. Było to tak, jak gdybym przypadkiem spojrzał w głąb tego człowieka — na ogrom jego złudzeń, na jego pożądanie, na jego namiętność. „Teraz rzuci się na mnie — pomyślałem z niesłychanie przekonywającą pewnością. — Teraz…” Wszystkie moje mięśnie naprężyły się, posłuszne tej myśli o walce. Powiedział: — Nie odda mi pan tej świecy? A ja zrozumiałem, że żąda ode mnie kapitulacji. — Prędzej umrze pan tu, gdzie pan stoi — brzmiała moja odpowiedź. Ten przedmiot w mojej garści nabrał moralnego znaczenia — był znamienny jak symbol i mógł mi być wydarty tylko razem z życiem. Podniósł głowę; światło zamigotało w jego oczach. — Och, ja nie umrę — powiedział swoim przytłumionym głosem, z owym dziwacznym, ledwo widocznym wyrazem humoru w twarzy. — Ale to drobiazg, a pan jesteś młody; może się panu jeszcze opłaci spróbować dogodzić mi… tym razem. Nim zdążyłem odpowiedzieć, Serafina z pewnej odległości zawołała spiesznie: — Don Juanie, pańskie ramię. Jej głos, trochę drżący, kazał mi zapomnieć o O’Brienie i odwróciwszy się do niego plecami, podbiegłem ku niej. Potrzebowała mojej podpory; a przed nami La Chica ze świecami zataczała się i potykała jęcząc: — Madre de Dios! Co z nami teraz będzie! Och, co z nami teraz będzie! — Wie pan, na co chciał uzyskać ode mnie pozwolenie — mówiła prędko Serafina. — Odpowiedziałam: ,.Nie; proszę oddać świecę mojemu kuzynowi.” Wtedy zapytał: „Naprawdę chce pani tego, se?orito? Ja jestem dawniejszym pani przyjacielem.” Powtórzyłam: „Proszę oddać świecę mojemu kuzynowi, se?or.” Wtedy on, okrutnie: „Przez wzgląd na dobro młodzieńca, niech się pani zastanowi, se?orito.” I czekał chwilę, nim zapytał mnie znowu: „Czy mam mu ją oddać?” Czułam śmierć w sercu i cały mój strach o pana… tutaj — dotknęła swojej pięknej szyi szybkim ruchem ręki, która natychmiast znikła znów pod koronką. — A ponieważ nie mogłam mówić, więc… don Juanie, pan dopiero co ofiarował mi swoje życie… i ja… Misericordia! Cóż innego było możliwe? Zrobiłam głową znak: „Tak”. W napięciu, pośpiechu i uniesieniu towarzyszącym mojej niezmiennej wdzięczności przycisnąłem poufale jej rękę do mego boku, jak byśmy byli parą kochanków spacerujących w cichy wieczór po alei. — Gdyby pani nie zrobiła tego znaku, byłoby to gorsze niż śmierć… w moim sercu — powiedziałem. — On i ode mnie zażądał, bym zrzekł się powierzonego mi skarbu, mojej świecy. Szliśmy dalej powoli, a w nagłym milczeniu, jakie zapadło między nami, słychać było plusk fontanny na dnie wielkiego kwadratu ciemności na lewo i żałosne jęki Chiki. — O to mu chodziło — mówił urzekający głos u mego boku. — A pan odmówił. Takie jest pana męstwo. — Nie z egoistycznych pobudek — powiedziałem zmieszany, jak gdyby cały mój wielki niepokój odżył na ów dźwięk niosący tyle rozkoszy mojemu sercu. — Moje męstwo jest niczym. — Dodało mi świeżej odwagi. — Miała jej pani dosyć i bez tego — rzekłem z powagą. — Ach! Byłam bardzo samotna. Trudno jest… — zawahała się. — Żyć samotnie — dokończyłem. — Jeszcze trudniej umierać — szepnęła z nową nutą nieśmiałości w głosie. — To jest przerażające. Bądź ostrożny, don Juanie, na miłość boską, bo ja nie mogłabym… Stanęliśmy. La Chica, milcząca, jakby wyczerpana, zgarbiła się żałośnie, oparta ramieniem o ścianę przy drzwiach Serafiny, a czysty, krystaliczny dźwięk fontanny w dole, wypełniający ciszę przed rozstaniem, zdawał się przenikać chłodem moje serce. — Biedny don Carlos! — powiedziała. — Czułam do niego wielką sympatię. Bałam się, że będą chcieli wydać mnie za niego. Kochał pańską siostrę. — Nigdy jej tego nie powiedział — rzekłem cicho. Ciekaw jestem, czy się domyślała. — Był ubogi, bezdomny, już chory, w obcym kraju. — Kochaliśmy go wszyscy u nas w domu — powiedziałem. — Nie spytał jej nigdy — szepnęła ledwo dosłyszalnie. — A może… ale on jej nigdy nie spytał. — Nie mam już siły — westchnęła nagle La Chica i osunęła się pod ścianę, postawiwszy lichtarze na posadzce. — Była pani dla niego bardzo dobra — powiedziałem — tylko nie powinien był żądać tego od pani. Oczywiście, rozumiałem doskonale… Mam nadzieję, że i pani rozumie, że ja… — Se?or, mój kuzynie — żachnęła się nagle — czy sądzi pan, że byłabym się zgodziła tylko z sympatii dla niego? — Se?orito — zawołałem — jestem ubogi, bezdomny, w obcym kraju. Jak mogę uwierzyć? Jak mogę ośmielić się marzyć… chyba że twój własny głos… — Więc wolno panu spytać. Pytaj, don Juanie. Ukląkłem na jedno kolano, a ona, nagle wyciągnąwszy rękę, przycisnęła dłoń do moich warg. Oświetlona od dołu, malownicza jej postać nabrała jakiegoś nadprzyrodzonego piękna; niezwykłe, padające w górę cienie nadawały jej urodzie nową, fascynującą tajemniczość. Przeszła minuta. Usłyszałem nad sobą jej przyśpieszony oddech i podniosłem się, chwytając ją za obie ręce. — Tak niewiele dni byliśmy razem — szepnęła. — Wstyd mi, Juanie. — Nie liczyłem dni. Znałem cię zawsze. Śniłem o tobie, jak daleko pamięć moja sięga — dni, miesiące, rok, całe życie. Trzaśniecie ciężkich drzwi rozległo się jak wybuch, napełniając krużganki otaczające patio głośnym przypomnieniem o grożącym nam niebezpieczeństwie. — Ach! Zapomnieliśmy. Usłyszałem jej głos i poczułem jej ciało w swoich ramionach. Jej usta wymówiły tuż przy moim uchu: — Pamiętaj, Juanie. Dwa życia, ale tylko jedna śmierć. I znikła tak prędko, jak gdyby przeniknęła przez drzewo masywnych boazerii. La Chica klęczała dalej skulona. Puste spojrzenie utkwiła w świecach stojących na podłodze; nagie ramiona o barwie starej kości słoniowej wychylały się sponad białej koszuli, na policzki spadały pasma kruczych włosów; każdy zewnętrzny rys i każda linia jej ciała zdawały się świadczyć o skrajnej rozpaczy. — Czego ty się boisz z jego strony? — spytałem. Podniosła oczy i zbliżyła się do mnie na klęczkach. — Mam kochanka za bramą. Nieprzytomnie schwyciła się za włosy i nasunęła je sobie na twarz, usiłując wepchnąć sobie całe ich garście do ust, jak by chciała w ten sposób powstrzymać się od krzyku. — Pogroził mi palcem — jęknęła. Jej strach, równie niezrozumiały jak wzruszenie zwierzęcia, zaczynał mi się udzielać. Powiedziałem surowo: — I cóż on może zrobić? — Nie wiem. Nie wiedziała. Była podobna do mnie. Bała się o swoją miłość. Jak ja! Czy istniało cokolwiek, czego na naszą zgubę nie byłby w mocy dokonać? — Staraj się być wierną swojej pani — rzekłem — a wszystko jeszcze może być dobrze. Nie odpowiedziała, lecz chwiejnie podniosła się z klęczek i na oślep weszła w drzwi, które otworzyły się tylko na tyle, by się w nie mogła zmieścić. Niebo zasnuło się chmurami. Patio, czarne teraz, wyglądało jak prostokątny otwór bezdennej otchłani. Podniosłem lichtarze i poświeciłem sobie do swojego pokoju, pełen niepokoju i uniesienia, jak gdybym stąpał po powietrzu, po powietrzu naładowanym burzą. Świece w moim kandelabrze już się były wypaliły. Postawiłem oba lichtarze na stole; cienie pokoju uciekły przed dwoma płomykami aż na sufit, wypełniły jego rogi niby gęsto sfałdowane draperie i spływały po wszystkich czterech ścianach na kształt wojskowego namiotu, w którym majaczyły niewyraźnie wojenne sprzęty: zbiór staroświeckich hakownic i szpad, poprzeplatanych z łukami, dzidami, drewnianymi i kamiennymi wężami wygasłej rasy; wojenny naszyjnik z muszelek i kamyków, okrągła tarcza pleciona z wikliny, otoczona aureolą strzał; po obu jej stronach dwa stare muszkiety — z gatunku tych, które musiało obsługiwać dwóch ludzi. Umyślnie zostawiłem drzwi mego pokoju otwarte, aby wiedział, że już tam wróciłem i czekam na niego. Zdjąłem ze ściany długi, prosty rapier o plecionej rękojeści. Była to broń ciężka i o stępionej klindze; miała jednak ostrze, a ja gotów byłem bić się i parować ciosy całego świata. Wzywałem swoich nieprzyjaciół. Żaden wszakże wróg nie nadchodził, a ja przy świetle dwóch świec, z rapierem w ręce, pogrążyłem się w przewidywaniach przyszłości. Była ona nieuchronna i niewiadoma. Błąkałem się w niej niby dusza przed wrotami raju, przeczuwając nieopisane szczęście i cierpiąc nad tym, że jestem od niego odcięty. Jeden tylko, człowiek stał mi na drodze. Pewien byłem, że obserwował nas z drugiej strony czarnego patio. Musiał widzieć w mglistym oświetleniu niemą scenę naszego rozstania u drzwi Serafiny. Miałem nadzieję, że ją zrozumiał i że mój cień niosący obie świece wydał mu się tryumfujący, niepokonany, szczęśliwy. Wytężyłem słuch. Słyszałem… Ktoś szedł ku mnie po cichych krużgankach. To był on — wiedziałem. Zbliżał się i zbliżał. Wśród głębokiej, grobowej ciszy tego wielkiego domu słyszałem z daleka odgłos jego kroków na płytach posadzki. Teraz skręcił na rogu; to jego spokojne, niespieszne zbliżanie się wystarczało, by napełnić lękiem serce przeciwnika. Nie zawahał się ani razu, ani razu nie przyspieszył ani nie zwolnił kroku, aż wreszcie zatrzymał się zupełnie. Stał w moich drzwiach. Przypuszczam, że w tym wielkim pokoju, przy świetle dwóch świec, musiałem przedstawiać efektowny obraz groźnego młodzieńca całego w czerni, o twarzy pełnej napięcia, z długim obnażanym rapierem w ręce. W każdym razie O’Brien stał nieruchomo, przyglądając mi się z drzwi — schludna postać hiszpańskiego prawnika w wyniosłym obramieniu: również w czerni, jasnowłosy, z kształtną nogą w czarnej jedwabnej pończosze, wysuniętą nieco do przodu. Zdjął już był swoje wysokie buty. Co do reszty stroju, nigdy nie widziałem go ubranego inaczej. Ani w jego ręku, ani u boku nie było broni. Opuściłem ostrze, a widząc, że stoi dalej w progu, jak by nie ważył się wejść do środka, odezwałem się pogardliwie: — Nie przypuszcza pan chyba, że zamordowałbym bezbronnego? — A czy jestem bezbronny? — Uniósł leciutko brwi. — To doprawdy coś nowego. To pan bawi się w przypuszczenia. Od dość dawna już jestem człowiekiem, który woli być pewnym niż przypuszczać. — Skąd pan może wiedzieć, co czuje i jak się zachowa angielski szlachcic? Nie jestem ani mordercą, ani intrygantem. Szybkim krokiem wszedł do pokoju i stanąwszy po drugiej stronie stołu wyciągnął z kieszeni spodni mały pistolet. — Widzi pan, nie ufam zbytnio waszej angielskiej wielkoduszności. Niedbałym ruchem położył pistolet na stole. Obróciłem się na piętach. Tak, jak staliśmy, gdybym pchnął ręką pomiędzy lichtarzami, mogłem go przeszyć na wylot, zanim zdążyłby krzyknąć. Położyłem rapier na stole. — A pan zaufałby przeklętemu irlandzkiemu buntownikowi? — zapytał. — Myli się pan w swoim założeniu. Nie chciałbym mieć nic do czynienia z buntownikiem, nawet w myślach i przypuszczeniach. Sądzę, że intendente don Baltazara Riego namyśliłby się dwa razy przed zamordowaniem gościa domu w jego sypialni — krewnego i przyjaciela rodziny. — Rozsądnie powiedziane — rzekł z owym niezmiennym wyrazem dobroduszności, który czasami podobny był do najniemiłosierniejszej drwiny. — A czy pan sądzi, że nawet krewny Riegów wykręciłby się od szafotu za zabicie don Patricia O’Brien, jednego z królewskich sędziów Sądu Morskiego, członka Rady, prokuratora Kapituły… — Intendente Casa Riego — wtrąciłem. — To moja wdzięczność — rzekł poważnie. — Więc widzi pan… — Najwyższego zwierzchnika złodziei i kaprów — podpowiedziałem znowu. Odpowiedział na to gestem pogardliwej wyższości. — Ciekaw jestem, czy pan — czy ktokolwiek z was, Anglików — miałby odwagę zaryzykować wszystko — ambicję, dumę, stanowisko, pokój ducha, najmilsze nadzieje, szacunek do samego siebie — tak, jak ja. Dla idei. Jego ton, który odsłaniał coś wzniosłego i smutnego poza tym wszystkim, co było brzydkie i niskie w postępkach nikczemnych sług tego człowieka, uderzył mnie i zdziwił. Ujrzałem jako nierozerwalną całość nędzę wyników, dziecinność jego imaginacji, niebezpieczeństwo jego szaleńczej bezwzględności i coś jakby wzniosłość jego żałosnych złudzeń. — Nic nie jest zbyt niebezpieczne, zbyt brudne, zbyt ciężkie. Każdy sposób dobrania się do was, Anglików… Każdy środek. Uderzać! W tym rzecz. Umarłbym szczęśliwy, gdybym wiedział, żem pomógł oderwać od was bodaj jedną wyspę — jedną małą wysepkę z całej tej ziemi, którąście skradli, zagrabili, wzięli siłą, wycyganili… Nie drażnij mnie pan swoimi aluzjami o złodziejach. Jakiegoż oręża bardziej godnego was mógłbym użyć? O, jestem skromny. Jestem skromny. To mała rzecz ta Jamajka. Co mnie obchodzą banialuki separatystów. Ani trochę więcej niż głupi lojaliści. Dla mnie jesteście wszyscy Anglikami. Gdyby było po mojemu, wasze Imperium skonałoby od ukłuć szpilkami po całym swoim wielkim, przerośniętym cielsku. Niechże chociaż jeden kawałeczek się odkruszy. Jeśli obrabowywanie waszych statków może temu dopomóc, to, jak mnie pan tu widzi, gotów jestem sam wypłynąć na morze w przeciekającej krypie. Mówię panu, Jamajka przepadła. A to może być początkiem końca. Podniósł ramię nie na mnie, lecz na Anglię, o ile mogłem sądzić po jego płonących oczach. Nie do mnie mówił. Staliśmy tu, Irlandczyk i Anglik, twarzą w twarz, jak zawsze, odkąd spotkaliśmy się na wąskich ścieżkach świata, które nigdy nie były dość przestronne, by pomieścić plemiona, narody, rasy ludzkie. — Panie O’Brien, nie wiem, co może mi pan zrobić, ale nie chcę więcej słuchać podobnych rzeczy — powiedziałem, bardzo czerwony na twarzy. — Kto panu każe słuchać? — mruknął z roztargnieniem i odszedł od stołu, aby wyjrzeć przez okno, pozostawiając mnie z rapierem i pistoletem. Cokolwiek mógł mówić o szafocie, była to z jego strony wielka nieostrożność. Była ona znamienna dla tego człowieka, dla owej impulsywności istniejącej w nim obok trzeźwości sądu, zimnej krwi w intrygowaniu, niemiłościwego i mściwego temperamentu. Po tym, co sam czułem, zrozumiałem, jaka to była nieostrożność. Ale odwrócony był do mnie plecami i jakże mogłem?… Nieostrożność była tak całkowita, że aż gwarantowała mu bezpieczeństwo. Jestem przekonany, że nie pamiętał o moim istnieniu. Równie dobrze mogłem skoczyć ze sztyletem na człowieka nieprzytomnego. Był naprawdę poruszony do głębi — do głębi swojej nienawiści i swojej miłości — widząc mnie, nic nie znaczącego młodzika (niczym więcej nie byłem), stającego nagle na jego drodze. Na koniec odwrócił się tam, gdzie stał, i jął przyglądać mi się z jakimś zamyślonym zdziwieniem, jak by próbował wytłumaczyć sobie moją obecność. — Nie — rzekł, właściwie sam do siebie — zachodzę w głowę, patrząc na pana, jakeś pan zdołał wyrobić tam sobie tę ładną reputację. Ramon to głupiec. Przekona się o tym na własnej skórze. Ale przebiegłość tego Carlosa! Czy też to tylko moja przeklęta łatwowierność? Dotknął prawie samego sedna sprawy. Milczałem. — Przecież wszystko razem wziąwszy — wykrzyknął — jesteś pan tylko angielskim młokosem bez grosza. — Stałem się mężczyzną, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni — powiedziałem znacząco. Zdawało się, że przeżuwa w myśli te słowa. Jego twarz nie zmieniła się ani na chwilę, chyba tylko aby przybrać może jeszcze bardziej ubawiony i dobrotliwy wyraz. — Widać z tego, że żył pan bardzo prędko — rzekł prosto. — No, powiedz pan, czy to możliwe? Cóż, życie, jak pan wie, nie może trwać wiecznie; i istotnie, jak się panu lepiej przyjrzeć przy tym marnym świetle, wygląda pan rzeczywiście na bardzo bliskiego śmierci. Wytrzymałem to spokojnie i czując wielką suchość w ustach powiedziałem wyzywająco: — Takie gadanie nic nie znaczy. — Odważnie powiedziane. Ale to nie gadanie. Pan się zapędził za daleko. Daję panu szansę wycofania się. — Ani o jeden cal — rzekłem zajadle. — Ani myślą, ani czynem, ani nawet pozorem. Wyglądał, jak gdyby chciał połknąć kość, która stanęła mu w gardle. — Wierz mi pan, życie warte jest więcej, niż się panu zdaje. W pańskim wieku istnieje więcej niż…— ciało jego skurczyło się jakby pod wpływem nagłego bólu; pełen humoru uśmieszek, w jaki układały się jego wargi, zmienił się w upiorny, wymuszony grymas… — niż jedna miłość w życiu. Więcej niż jedna kobieta. Zdaje się, że próbował uśmiechnąć się do mnie obleśnie, gdyż głos absolutnie zamarł mu w gardle. Moje oburzenie nie miało granic. Krzyknąłem z ogniem niezbitego przekonania: — To nieprawda. Pan wie, że to nieprawda. Przez jakiś czas milczał, potem, trzęsąc się i jąkając z wewnętrznej wściekłości, która zdawała się wzbierać jak roztopiona lawa w jego piersi nie wypływając ani na chwilę na powierzchnię twarzy: — Jak to! Więc to ja mam się cofać? Przed… przed tobą, smarkaczu, przybyłym diabli wiedzą skąd… angielskim hołyszem… Dla kaprysu dziewczyny… Ja — mężczyzna. Ochłonął trochę. — Nie; pan jest szalony. Panu się śni. Pan nie wiesz. Nie możesz wiedzieć — ty! Nie wiesz, czym jest mężczyzna; ty, ze swoją cielęcą miłością nie trwającą dłużej niż dzień. Jak śmiesz patrzyć na mnie, który przez całe lata oddychałem tym samym powietrzem? Ty głuptasie! Nędzny mały głuptasie! Tyle lat, we śnie i na jawie, w pracy… — I w intrygowaniu — wtrąciłem się — i w spiskowaniu, oszukiwaniu… tyle lat. To uspokoiło go do reszty. — Jestem mężczyzną; pan jest tylko chłopcem; inaczej nie musiałbym panu mówić, że pańska miłość — zadławił się tym słowem — jest przy mojej jak… jak… Oczy jego padły na stojący na stole dzban ze rzniętego szkła; konwulsyjnym zamachem ramienia rzucił go daleko na pokój. Dzban spadł ciężko roztrzaskując się z głuchym stukiem jak kawał lodu. — Jak to. Trwał czas jakiś z oczyma utkwionymi w stole, a kiedy wreszcie podniósł na mnie oczy, było w nich jakieś ubawione niedowierzanie. Ton jego nie miał w sobie urazy. Mówił rzeczowo, trochę wzgardliwie. Tylko don Carlosowi miałem do zawdzięczenia położenie, w jakim się znajdowałem. Czego „ten biedak” spodziewał się po mnie, on, O’Brien, nie zamierza pytać. Uczucia wiążące mnie z Serafina są śmieszne, niedowarzone. Gdyby ci dwoje — Carlos i Serafina — nie byli tacy arcysprytni, siedziałbym teraz bezpiecznie w więzieniu na Jamajce, oskarżony o zdradzieckie praktyki. Myśl ta zdawała się go bawić. Cóż, w każdym razie nie chciał mi zrobić nic gorszego niż moi właśni kochani rodacy. Gdy on, O’Brien, przekonał się, jak niedorzecznie został nabrany przez don Carlosa — tego biedaka — i wprowadzony w błąd przez Ramona — pożałuje on tego jeszcze — wszystko, co zamierzał, to osadzić mnie w więzieniu w Hawanie. Ręczy mi za to słowem honoru… — Mnie w więzieniu! — krzyknąłem gniewnie. — Pan… pan by śmiał! Pod jakim zarzutem? Pan by nie mógł… — Nie zdajesz pan sobie sprawy, co Pat O’Brien może na Kubie. — Spod hiszpańskiego prawnika wyjrzał nagle prowincjonalny adwokacina. Potem zmarszczył lekko brwi. — Ponieważ jest pan Anglikiem, kazałbym pana ująć pod zarzutem kradzieży. Krew uderzyła mi do twarzy. Straciłem panowanie nad sobą. — Panie O’Brien — powiedziałem — wierzę teraz, że mógł pan wysunąć przeciwko mnie wszystko. Jest pan bardzo wielkim łotrem. — Dlaczego? Dlatego że nie kłamię na temat swoich pobudek, jak wy wszyscy? Pragnąłbym, aby pan wiedział, że nie zniżyłbym się do kłamstwa ani przed samym sobą, ani przed panem. Dotknąłem rękojeści rapiera na stole. Leżał zwrócony końcem ostrza ku niemu. — Myślałem przed chwilą — powiedziałem z wielkim wzburzeniem — zaproponować panu, chociaż buntownikowi i zdrajcy, byśmy rozstrzygnęli sprawę pomiędzy sobą w walce, jak mężczyzna z mężczyzną. — Nie, doprawdy! — mruknął. — Ale pan naprawdę za bardzo jest łotrzykiem. Uważam, że powinien pan skończyć na szubienicy. Puściłem wodze złości, bo czułem się beznadziejnie w jego mocy. Do czego zmierza, nie wiedziałem. Miałem nieznośne uczucie, że jestem równie zdany na jego łaskę, jak gdybym leżał na podłodze ze związanymi rękami i nogami. Sprawiało mi przyjemność mówić mu, co myślę. A może też nie byłem całkiem szczery. Dajmy na to, że sprowokowałbym go na tyle, by wypalił do mnie z pistoletu. W czasie naszej rozmowy wodził po nim w roztargnieniu palcami. Mógłby chybić, a wtedy… Albo mógłby mnie zabić na miejscu. Chyba jednak istniała na Kubie jakaś sprawiedliwość. Dość oczywiste było, że nie chce własnoręcznie mnie zabijać. Cóż, sytuacja była rozpaczliwa; zmuszenie go do czegoś, czego nie chciał, choćby za cenę własnego życia, było jedynym krokiem, jaki mi był dostępny, by pokrzyżować jego zamiary; jedynym, który mogłem w owej chwili uczynić chcąc pełnić swoją misję ratowania Serafiny od jego intryg. Przygnębiała mnie nędza tego wszystkiego. Co do zabicia go tak, jak stał — gdyby mi się udało dość zręcznie posłużyć starym rapierem — wzdragało się przed tym moje wychowanie, poglądy, cała moja istota. Nigdy nie pozbawiłem nikogo życia. Byłem bardzo młody. Nie przywykłem do gwałtu; a zaczynać w ten sposób, na zimno! Nie tylko sumienie, ale odwaga sama zachwiała się we mnie. Prawdę rzekłszy, bałem się; nie o siebie — miałem dość odwagi, by umrzeć — ale bałem się samego czynu. Był on dla mnie, dla moich nerwów, dla sumienia — niewiadomą. A poza tym hiszpańska szubienica! To także budziło we mnie odrazę. Zabić jego, a potem siebie… Nie, ja muszę żyć. „Dwa życia, jedna śmierć” — powiedziała… Na sekundę czy dwie w głowie mi się zamąciło ze zgrozy; bez wątpienia traciłem panowanie nad sobą. Jego głos przerwał ten koszmar. — Może to pana czeka ten los. Wybuchnąłem nerwowym śmiechem. Przez dobrą chwilę nie mogłem przestać. — Nie zamorduję pana — zawołałem. Na to odpowiedział ku mojemu zdziwieniu: — A pojedzie pan do Meksyku? Wyglądało to na żart. Mówił jednak bardzo serio. — Poślę tam jeden ze szkunerów w pewnej drobnej sprawie. Może mi się pan tam przydać. Daję panu tę szansę. Było to tak, jak gdyby wylał na mnie wiadro wody. Wstrząsnąłem się wewnętrznie i ochłonąłem całkowicie. Teraz na niego, przyszła kolej mówienia bez hamulców. Chodziło o przekazanie pewnych papierów hiszpańskiemu komendantowi w Tamaulipas. Znalazłoby się potem dla mnie jakieś zajęcie przy wojskach królewskich. Jestem krewniakiem Riegów. W jego głosie zabrzmiał teraz jakiś dziwny zapał; wypowiadał słowa bardzo szybko. Odszedł od stołu, wrócił, patrzył mi w twarz znacząco, uparcie, z wyczekiwaniem. Nie powoduje nim żadna miłość do mojej osoby — powiedział i zaśmiał się niepewnie. Odzyskałem już całkowicie zdolność myślenia; i gdy tak powtarzał: „żadna miłość do pana osoby — żadna miłość do pana osoby”, intuicja podszepnęła mi, że tym, co nim powodowało, była jego miłość do Serafiny. Widziałem to. Czytałem to w drganiach jego twarzy. Oczy jednak po dawnemu mrugały dobrodusznie. Nie przywiązuje żadnego znaczenia do tych młodzieńczych uczuć; żadnego absolutnie — co tam! Dama, młoda, z natury uczuciowa, pełna dobroci. Nie wolno mi sądzić… Cha, cha! Mężczyzna w jego wieku rozumie, oczywiście… Żadnego absolutnie znaczenia. Odszedł od stołu usiłując prztyknąć palcami i nagle zatoczył się; zatoczył się jakby zmożony jadem swojej zazdrości — jak by jakaś myśl ugodziła go prosto w serce. Była chwila, że widok tego człowieka wzruszył mnie więcej niż jakiekolwiek wielkie cierpienie oglądane przedtem (tego nie było wiele) czy potem. Z całej siły pragnął mnie zabić — czułem to wprost w powietrzu tego pokoju; a za bardzo ją kochał, by się na to ważyć. Szydził ze mnie przez stół. Śmiesznie źle zrozumiałem bardzo stosowną i naturalną życzliwość dziewczyny nie mającej wiele życiowego doświadczenia. On zaś zna ją od najwcześniejszego dzieciństwa. — Wierz mi pan na słowo — wyjąkał. Zdało mi się, że widzę łzy w jego oczach. Wargi miał rozchylone w sztywnym uśmiechu. Podniósł pistolet i najwidoczniej bezwiednie zajrzał z zaciekawieniem do jego lufy. Czas, bym pomyślał o zrobieniu kariery. W moim wieku o tym właśnie należało myśleć. „W pańskim wieku — w pańskim wieku” — powtarzał bezcelowo. Jestem Anglikiem, więc nienawidzi mnie — w to łatwo było uwierzyć, choć ani nie piorunował mnie wzrokiem, ani nie wykrzywiał twarzy. Uśmiechał się. Uśmiechał się nieprzerwanie i dosyć żałośnie. Jednakże jego przywiązanie do — do osoby, która… Jego przywiązanie jest dość wielkie, by przezwyciężyć nawet to, nawet to. Czy pojmuję? Zawdzięczam to względom damy, które zresztą zrozumiałem fałszywie — głupio fałszywie. — Cóż, w pańskim wieku to wybaczalne! — mruknął! — Kariera, która… — Rozumiem — powiedziałem wolno. Choć byłem młody, nie sposób się było omylić co do jego pobudek. Tylko mężczyzna dojrzały i prawdziwie opętany wielką namiętnością — namiętnością, która rosła powoli, aż wypełniła całą jego duszę — mógł postąpić w ten sposób, z tak głęboką prostotą, z taką rezygnacją, z tak przeraźliwym umiarem. Chciałem wszakże dowiedzieć się więcej. — A kiedy chciałby pan, abym pojechał? — spytałem, maskując się w sposób, do którego jeszcze przed chwilą nie byłbym się uważał za zdolnego. Dojrzewałem w ogniu miłości i niebezpieczeństwa, w strasznym świetle życia rozpraszającym moją młodzieńczą niewinność. — Ach — powiedział, spiesznie rzucając na stół pistolet. — Natychmiast. Tej nocy. Już. — Nie widząc się z nikim? — Nie widząc… Och, oczywiście. W pańskim własnym interesie. Był teraz bardzo spokojny. — Tak mi się też zdawało, że wygląda pan na dość inteligentnego — rzekł, nagle jakby bardzo zmęczony. — Rad jestem, że pojmuje pan swoje położenie. Choć Anglik, zajdzie pan wysoko w służbie królewskiej, Pat O’Brien panu za to ręczy. Zajmę się tym pilnie przez wzgląd na… rodzinę Riegów. Jest tylko jeden mały warunek. Dobył z kieszeni kartkę papieru, pióro, podróżny kałamarz. Wyglądał w każdym calu jak prawnik; hiszpański doradca prawny zaszczepiony na irlandzkim kauzyperdzie. — Widzieć się pan nie może z nikim. Ale powinien pan napisać. Do?a Serafina będzie się naturalnie interesować. Jako kuzynka i… Don Baltazarowi wyjaśnię, oczywiście… Dyktuję: Kierując się względem na swoją przyszłość i pragnieniem czynnego życia, z własnej woli przyjmuje pan skwapliwie propozycję se?ora O’Briena. Ona zrozumie. — O tak, ona zrozumie — rzekłem. — Tak. I że doniesie pan o przybyciu zdrowo do Tamaulipas. Musi pan to obiecać. Pańskie słowo… — Na Boga, se?or O’Brien! — wybuchnąłem z niewypowiedzianą pogardą. — Sądziłem, że zamierza pan kazać swoim zbirom poderżnąć mi gardło po drodze. Nie zasługiwałbym na nic lepszego. Drgnął. Ja trząsłem się z wściekłości. W obu nas zaszła przemiana tak nagła, jak by obudził nas jakiś gwałtowny hałas. Przez pewien czas nie mówiliśmy słowa. Jedno spojrzenie na mnie wystarczyło mu. Przesunął ręką po czole. — Co za diabeł mieszka w tobie, chłopaku? — powiedział. — Nic, tylko wciąż popełniam omyłki. Podszedł do wąskiego okna i wychyliwszy głowę, krzyknął: — Szkuner nie wypływa tej nocy. Postawił widocznie kilku swoich zbirów na posterunku pod oknem. Nie usłyszałem, jaką otrzymał odpowiedź; ale po chwili powiedział wyraźnie, tak, aby go słyszano na dole: — Oddaję wara tego szpiega. — Potem wrócił, włożył pistolet do kieszeni i rzekł do mnie: — Głupcze! Jeszcze tak cię urządzę, że będziesz marzył o śmierci. — Zdradziłeś się pan nieźle — odparłem. — Kiedyś zdemaskuję pana. Będzie to moja zemsta za to, żeś śmiał mi zaproponować… — Co? — przerwał mi przez ramię. — Ty? Nie zrobisz tego — i powiem ci dlaczego. Dlatego że umarli nie mówią. Przeszedł przez drzwi — schludna postać hiszpańskiego prawnika, widziana od tyłu, cała w czerni, w wyniosłym obramieniu. Spokojne, niespieszne kroki oddaliły się w głąb krużganka. Już skręcił na rogu. Stuk jego obcasów rozlegał się echem po patio, w którego czerń wsączała się pierwsza zapowiedź świtu. ROZDZIAŁ PIĄTY Pamiętam, jak chodziłem po pokoju myśląc: „Źle jest, bardzo źle; co ja teraz zrobię?” Były to jakieś obłąkane rozmyślania, przy całej swojej bezcelowości tak intensywne, że aż mnie przeraziły. Potem przyszło mi na myśl, iż na razie nie mogę uczynić nic zgoła, i to poczucie niemocy, które, zdawałoby się, powinno było doprowadzić mnie do szaleństwa, przyniosło mi ukojenie. Na koniec usnąłem, jak usypia człowiek skazany na śmierć, straszliwie jakoś ukołysany nieuchronnością swojej ostatecznej zguby. Nawet po przebudzeniu dało mi to pewną równowagę. Umyłem się, ubrałem, wyszedłem z pokoju, zjadłem, powiedziałem „Dzień dobry, Cezarze” staremu major—domowi, którego spotkałem na galerii; wymieniłem uśmiechy z murzyńskimi chłopcami w bramie i przyglądałem się, jak inni, prawie nadzy murzyńscy chłopcy wyjeżdżają oklep na mułach i wśród wielkiego chlapania i głośnego rozgwaru pławią zwierzęta w morzu. Gromadka ludzi, niewątpliwie lugare?os, stała na plaży również przypatrując się mułom i wymieniając głośne żartobliwe okrzyki z czarnymi. Rio Medio, umarłe, zapomniane i zbezczeszczone miasto, leżało jak nagi szkielet na piaskach. Piaski były żółte, zatoka bardzo błękitna, lesiste pagórki bardzo zielone. Gdy mokre, brykające i potrząsające długimi uszami muły zapędzono z hałasem na powrót do stajni, całe życie tej krainy jak by się schroniło w owe intensywne barwy. Stojąc na zewnętrznym balkonie nad wielką bramą ujrzałem, jak gromadka lugare?os odwraca się, by spojrzeć na Casa Riego. Poznali mnie niechybnie i jeden z nich, wysunąwszy ramię spod peleryny, pogroził mi pięścią. Cofnąłem się w głąb domu. Był to w tym dniu jedyny, absolutnie jedyny groźny znak. Poza tym dzień przeszedł bez zdarzeń. Serafina nie opuszczała swych apartamentów; don Baltazar nie pokazywał się; ksiądz Antonio, spiesząc do pokoju chorego, powitał mnie tylko skinieniem dłoni. Nie dopuszczono mnie do Carlosa; zakonnica otworzyła drzwi, potrząsnęła głową i zamknęła mi je delikatnie przed nosem. Castro siedzący opodal na podłodze tak demonstracyjnie udawał, że mnie nie widzi, iż kazało mi to nie zwracać na niego najmniejszej uwagi. Od czasu do czasu po górnej galerii przemykała któraś z pokojówek w białej koszuli i kolorowej spódnicy, a raz wydało mi się, że spostrzegam czarną, sztywną postać dueny znikającą za filarem. „Se?or O’Brien — szepnął nie patrząc na mnie stary Cezar — był niezmiernie zajęty w Canalleria. Tam mu podano południowy posiłek.” Ja zjadłem samotnie, a potem nad tym po kastylijsku dostojnym domem zawisła słoneczna, brzemienna upałem cisza sjesty. Dałem się opanować kojącej wierze w działanie przypadku. Coś się wreszcie wydarzy. Nie wiedziałem, jak prędkie i jak straszliwe wiara moja miała znaleźć potwierdzenie. Najbardziej utartym zwyczajem kochanków wysilałem pomysłowość na obmyślanie sposobów potajemnego porozumienia się z Serafina. Przeklęte niemądre pokojówki uciekały z daleka na pierwszy mój widok, jak bym był zadżumiony. Zastanawiałem się właśnie, czy nie powinienem po prostu i zuchwale pójść i zastukać do jej drzwi, gdy nagle wydało mi się, że słyszę, jak ktoś drapie w moje. Był to dźwięk bardzo tajemniczy, całkiem zdolny obudzić moje drzemiące wzruszenia. Podszedłem do drzwi i jąłem nadsłuchiwać. Wreszcie uchyliwszy je odrobinę, ujrzałem niewytłumaczalną pustkę galeria. Przeraził mnie szept Castra u moich stóp: — Proszę się odsunąć, se?or. Na czworakach wpełznął do pokoju i poczekał ze wstaniem, aż zamknę drzwi. — Nawet on może czasem spać — rzekł. — A przy tym zaskmiła mnie balustrada. Widok tego poważnego małego zbója, który zazwyczaj kroczył dumnie, jak by cała Casa prawem wierności należała do niego, a teraz wczołgiwał się w ten sposób do mojego pokoju, był niewypowiedzianie zaskakujący. Strząsnął fałdy peleryny i upuścił kapelusz na podłogę. — Tak jest bezpieczniej. Nawet kobiety w tym domu nie są pewne — powiedział. — Se?or, nie mam ochoty być wydany Anglikom na powieszenie. Jednakże nie dopuszczone, mnie do don Carlosa, muszę więc złożyć meldunek panu. Takie są rozkazy den Carlosa. „Służ mu, Castro, kiedy umrę, jak by moja dusza przeszła w jego ciało.” Pokiwał smutnie głową. — Si! Don Carlos jest przyjacielem moim i pana… pana. — Potrząsnął głową i odciągnął mnie od drzwi. — Dwóch lugare?os — rzekł — Manuel i jeszcze jeden, poszło wczorajszej nocy, na polecenie brata zakonnego — tak przypuszczał Castro — spotkać się z juezem w lesie za Rio Medio. Domyślałem się tego już przedtem i opowiedziałem mu o zachowaniu się Manuela pod moim oknem. Skąd wiedzieli, który jest mój pokój? — Niedobrze, niedobrze — mruknął Castro. — Pewno La Chka powiedziała swojemu chłopcu. Syknął i tupnął nogą. Ładna jest, ale płocha. Jej kochanek to głupi chłopak, syn zacnych chrześcijan, który wiecznie wałęsa się po wioskach. Mniejsza o to. Czego nie może zrozumieć, to dlaczego trzymano prawie do rana część łodzi w pogotowiu, aby wyholować szkuner na pełne morze. Manuel nadszedł o świcie i odprawił załogi. Rozproszyli się po plaży z wielkim hałasem, wykrzykując: „Śmierć Inglezowi!” Wyjaśniłem mu tę sprawę. Opowiedział mi, że tego rana O’Brien kazał wezwać do siebie duenę. Z zewnątrz nic się nie dało usłyszeć, ale kobieta wyszła zataczając się i przytrzymując ręką ściany. Zastraszył ją. Bóg wie, co jej tam mówił. Wdowa — tak nazywał ją Castro — ma syna, escrivano* w jednym z sądów. Pewnie to o niego chodziło. — Otóż to, se?or — mruknął Castro tocząc dokoła ponurym wzrokiem, jak by każda ściana w pokoju była wrogiem. — On wszystkich tu czymś trzyma w ręku. Nawet ja muszę być ostrożny, chociaż jestem skromnym, zaufanym przyjacielem Casa! — Cóż on mógłby wam złego zrobić? — spytałem. — Grzeczny jest dla mnie. Amigo Castro tu, amigo Castro tam. Ba! Jeden diabeł jest jego przyjacielem! Mógłby mnie wydać sądom i przyprawić mnie o utratę życia. Mógłby — Quien sabe? Cóż on się potrzebuje martwić, co zrobić — człowiek, który, jeśli zechce, dostanie rozgrzeszenie od samego arcybiskupa. — Pomedytował chwilę. — Nie! na niego jest tylko jedno lekarstwo. — Wspiął się na palcach do mego ucha. — Nóż! Machnął w powietrzu swoim szpikulcem i przypomniałem sobie z całą wyrazistością karalucha, którego tak celnie przebił na pokładzie „Tamizy”. Jego pełne nienawiści spojrzenie przywiodło mi na pamięć mordercze zapędy w ładowni, kiedy to sądził, że i na mnie jedynym lekarstwem jest nóż. Podszedł do okna i w zamyśleniu jął wecować ostrze o kamienny kant. Ja trwałem w bezruchu. — Nóż; ale co pan chce? Przedtem, kiedy mówiłem o tym don Carlosowi, śmiał się tylko ze mnie. Taki miał zwyczaj, jak chodziło o ważne sprawy. Teraz nie pozwalają mi zobaczyć się z nim. Jest za blisko Boga — a se?orita… ech, i ona jest za blisko świętych, mimo całego swojego wielkiego i szlachetnego męstwa. Ale, oue diableria, kiedy ja — w przywiązaniu moim — otworzyłem do niej usta, zobaczyłem w jej oczach coś z tego męstwa… W jego głosie zabrzmiała nutka ironii: — Nie! Żebym ja, Castro, dowiedział się, że za napomknięcie o czymś podobnym każda angielska se?ora kazałaby mi zejść sobie z oczu raz na zawsze! „Ekscelencjo! — powiedziałem — racz tedy uznać za właściwe, bym unikał narażania się temu człowiekowi. Nie jest moim życzeniem pakować samemu szyję w żelazną obrożę.” Popatrzył na mnie uporczywie, jak by spodziewając się po mnie jakiegoś znaku, po czym wzruszył ramiona mi. — Bueno. Pan to rozumie? Więc niech pan sam tego pilnuje, se?or. Jest pan dla mnie całkiem jak don Carlos — tyle tylko, że bez miłości. Żadne angielskie ciało nie jest dość wielkie na przyjęcie w siebie jego duszy. Nie będę już miał przyjaciela, który zaryzykowałby swój honor wielkiego pana dla kogoś takiego jak Tomas Castro. Niech mi wolno będzie ostrzec, byś pan nie opuszczał Casa, choćby jasny anioł stał za bramą i wołał pana po imieniu. Brama jest teraz zaryglowana, we dnie i w nocy. Szepnąłem słówko Cezarowi, a ten stary Afrykańczyk wie więcej, niż se?or by przypuszczał. Nie umiem powiedzieć, kiedy będę miał następną sposobność pomówienia z panem. Zerknął przez szparę w drzwiach, po czym wyśliznął się, natychmiast padając znowu na czworaki tak, aby nikt znajdujący się w patio nie mógł go dojrzeć ponad balustradą. I on także nie czuł się bezpieczny. Wczesnym wieczorem zeszedłem na dziedziniec, a ksiądz Antonio, który z oczyma utkwionymi w brewiarzu chodził tam i z powrotem po patio, mruknął do mnie: — Usiądź na tym krześle — i poszedł dalej bez zatrzymania. Usiadłem w pobliżu marmurowej krawędzi basenu otoczonej rabatą z angielskich kwiatków. W środku pluskała strużka wody, a złote rybki, które dotychczas leżały nieruchome z łebkami zwróconymi w różne strony, teraz zebrały się w gromadkę w cieniu mojej głowy, czekając na okruszyny chleba. Ksiądz Antonio, z głową spuszczoną i otwartym brewiarzem pod nosem, otarł się brzegiem sutanny o moją nogę. — Masz jakiś plan? Gdy wracał, wolnym bardzo krokiem, odrzekłem: — Żadnego. Kiedy mijał mnie następnym razem, powiedziałem szybko: — Chciałbym się widzieć z Carlosem. Zmarszczył się nad książką. Pojąłem, że nie chce mnie tam wpuścić. I rzeczywiście, po cóż miałbym zakłócać spokój tego dogorywającego człowieka? Tego dnia mówiono, że czuje się silniejszy. Gotował się jednak do wieczności. Rzeczą księdza Antonia było zbawiać dusze. Poczułem się straszliwie zgubiony i osamotniony. Ksiądz spytał, prawie nie poruszając wargami: — W czym pokładasz nadzieję? Miałem czas namyślić się nad odpowiedzią. — Niech ksiądz powie Carlosowi, że myślę o ucieczce morzem. Zrobił nieznaczny ruch potakujący, skręcił ku schodom i wrócił do pokoju chorego. Szaleństwo, pomyślałem. Jak mogłem myśleć o czymś podobnym? Ucieczka — dokąd? Nie śmiałem nawet pokazać się poza murami Casa. Moje bezpieczeństwo zależało w największej mierze od starego Cezara. On miał klucz od bramy, a brama była właściwie jedynym, co dzieliło mnie od nędznej śmierci z rąk pierwszego napotkanego zbója. Myśl ta zdawała się mnie dusić w owym patio otwartym na niebo. Było mi tak, jak by ta brama odcinała mnie od powietrza, od życia. Znajdowałem się jakby w pułapce. „A może — myślałem — powinienem spróbować otworzyć oczy don Baltazarowi? Czemu nie? On mnie zrozumie. Powiem mu, że w jego własnym mieście, jak zawsze sam nazywał Rio Medio, na jego gościa czyha morderca. Jeżeli cośkolwiek może go poruszyć, to to.” Odbywał właśnie pokolacyjny spacer z O’Brienem, jak niegdyś ze mną w dniu mego przybycia. Tylko tym razem Serafina nie pokazała się i my, trzej mężczyźni, przesiedzieliśmy cały posiłek w milczeniu. Przystanęli, gdy się zbliżyłem, i don Baltazar wysłuchał mnie dobrotliwie. — Ach, tak, tak! Czasy się zmieniły. Nie ma jednak powodu do alarmu. Są jakieś niepożądane osobistości. Przybyły niedawno, nieprawdaż? — Zwrócił się do O’Briena, który stał obok, gotów podjąć na nowo przechadzkę, i odparł rzeczowym tonem; — Tak całkiem niedawno. Bardzo niepożądane. Przezacny don Patricio zrobi, co należy, by je usunąć — uspokajał mnie starzec. Ale nie ma nic naprawdę niebezpiecznego w wyjściu za bramę. Znów zwrócił się do O’Briena, który uśmiechnął się tylko łagodnie, jak by mówił: „Cóż za niedorzeczność!” Nie powinienem zapominać, ciągnął stary, o czci dla samego imienia Riegów, jaka jeszcze, dzięki Bogu, żyje w tych bezbożnych i rewolucyjnych czasach w własnym mieście Riegów. Wyprostował nieco grzbiet patrząc na mnie z godnością, a potem spojrzał na tamtego, który pochylił potwierdzająco głowę. Bezwzględna i całkowita beznadziejność sytuacji na chwilę przejęła mnie zgrozą. Starzec od lat nie ruszał się z domu, nawet do kościoła. Ksiądz Antonio codziennie odprawiał dla niego mszę w kapliczce koło jadalni. Kiedy O’Brien — dla własnych celów i by tym lepiej ukryć swój związek z piractwem Rio Medio — namówił go na urzędową podróż na Jamajkę, zawieziono go z honorami łodzią na czekający statek. Już od wielu lat niemożliwością było oświecić go co do istotnego stanu rzeczy. Słuchał ludzkich słów jak dziecinnej paplaniny. Opowiedziałem już, jak przyjmował oskarżenia Carlosa. Gdy się nalegało, sztywniał w niezadowoleniu. Lecz w swoim starczym zniedołężnieniu zachował wielką godność, poważną stanowczość, która onieśmielała mnie trochę. Oczywiście nie nalegałem już więcej tego wieczoru i don Baltazar, odprawiwszy mnie błogosławiącym gestem, podjął na nowo absorbującą rozmowę z O’Brienem. Odnosiła się ona do nabożeństw ku upamiętnieniu śmierci jego żony, nabożeństw, które co dwanaście miesięcy oblekały kirem wszystkie kościoły w Hawanie. Nie mniej niż sto mszy musiało być odprawionych w tym dniu; musiała też być rozdawana jałmużna. Urządzeniem tego wszystkiego zajmował się O’Brien i gdy mijali mnie spacerując wolniutko po patio, dochodziły moich uszu urywki zdań tyczące tej żałobnej funkcji, kiedy to cała stolica wezwana była do modłów za duszę znakomitej damy. Proboszcz kościoła San Antonio powiedział to i tamto; generalny wikariusz diecezji robił o coś tam trudności; jednakże dzięki szczególnej łasce arcybiskupa nie mniej niż trzy ołtarze w katedrze obite będą kirem. Zobaczyłem, że don Baltazar uśmiecha się z niewymownym zadowoleniem; podziękował O’Brienowi za jego gorliwość i jakby jeszcze bardziej poufale oparł się na jego ramieniu. Głos jego drżał z przejęcia. — A teraz, mój przezacny don Patricio, jeśli chodzi o ilość świec… Stałem przez chwilę jakby przykuty do miejsca, obezwładniony poczuciem własnej nicości. O’Brien ani razu nie spojrzał w moją stronę. Wreszcie zwiesiwszy głowę poszedłem wolno po białych schodach kierując się do swego pokoju. Cezar obchodzący krużganki szurał wytwornie obciągniętymi w jedwab nogami mając po obu stronach dwóch młodych Murzynów trzymających halabardy z uwieszonymi na nich latarniami. Widok tej grupki był średniowieczny i niezwykły. Cezar niósł pęk kluczy w jednej ręce, swoją urzędową laskę w drugiej. Ustąpił na bok, cały w jasnobrązowych szamerowanych złotem aksamitach, z trój graniastym kapeluszem pod pachą, kłoniąc swoją siwą, wełnistą głowę — najbardziej czcigodny i uprzejmy z majordomów. Jego pomocnicy przywarli plecami do ściany i ciężko stuknęli halabardami o ziemię w chwili, gdy się zbliżałem. — Se?or, jedno słowo — rzekł bardzo dyskretnie swoim przytłumionym głosem. — Przed chwilą zostałem wezwany do apartamentów naszej se?ority. Dała mi to dla waszej dostojności, wraz z wieloma pozdrowieniami. Jest to pieczątka. Se?or będzie wiedział. Wziąłem ją dc ręki. Była to maleńka pieczątka z jej monogramem. — Tak — powiedziałem. — Se?orita dońa Serafina kazała mi jeszcze powtórzyć — zrobił ukradkowy gest, jakby dla przeciwdziałania złemu urokowi — słowa: „Dwa życia — jedna śmierć.” Se?or będzie wiedział. — Tak — rzekłem odwracając wzrok, ze skurczem w sercu. Dotknął mojego łokcia. — I żeby ufać Cezarowi. Se?or, niańczyłem ją na rękach, kiedy była zupełnie mała. Niech mi będzie wolno najusilniej przestrzec waszą dostojność, żeby nie zbliżał się do okien, zwłaszcza jeżeli świeci się w jego pokoju. Źli ludzie trzymają oczy utkwione w tym dcmu i sam widziałem błysk muszkietu u wylotu drogi. A i księżyc rośnie szybko. Se?orita błaga, by ufał pan Cezarowi. — Dużo jest tych ludzi? — spytałem. — Widać ich niewielu; ja widziałem tylko jednego. Ale sądząc po znakach widocznych dla człowieka o moim doświadczeniu, musi ich się tu kręcić znacznie więcej. — Po czym, gdy spuściłem oczy na ziemię, dodał nawiasem: — Wszystko to kiepscy strzelcy, brak im męskiej stanowczości potrzebnej na to, by celnie wypalić. Mimo to, se?or, kazano mi błagać pana, by był pan ostrożny. Dziwne to, że dziś wieczór w Aldea Bajo odbywa się taka hulanka, jak by świeżo napadli na jakiś angielski statek na morzu. Statek! jakikolwiek statek. Ale jak wydostać się z Casa? Groźba morderstwa nie pozwalała mi nawet wyjrzeć przez okno. Czy był w pobliżu jakiś statek? Cezar był pewien, że nie było — przez cały czas od mojego przybycia. Poza tym nawet puste morze zdawało się nieosiągalne. Przycisnąłem pieczątkę do ust. — Powiedzcie se?oricie, jak przyjąłem jej dar — rzekłem, a stary Murzyn pochylił głowę niżej jeszcze. — Powiedzcie jej, że jak jej litery na tej pieczątce, tak wszystkie słowa, jakie wyrzekła, wyryte są w moim sercu. Odeszli spiesznie; latarnie kołysały się wokół toporzastych zakończeń halabard, a laska Cezara postukiwała o kamienne płyty. Zamknąłem za sobą drzwi mego pokoju i wtuliłem twarz w poduszki wielkiego łoża. Moja męka duchowa była niezmierna; tylko czyn mógł przynieść jej ulgę. Biłem się z myślami jak ktoś walczący z cieniem. Nie widziałem wyjścia z takiej walki i modliłem się o zetknięcie z czymś dotykalnym — z czymś, co można by pokonać lub czemu można by ulec. Musiałem nagle zasnąć, gdyż widziałem przed sobą lwa. Chlastał ogonem, a za niewyraźnym kształtem podnieconej bestii ujrzałem Serafina. Chciałem krzyknąć coś do niej; żaden głos nie wyszedł z mego gardła. Za to lew dobył z siebie dziwny odgłos; skrzypnął szczękami jak drzwiami. Usiadłem na łóżku. Było to, jak by jeden sen zamienił się w inny. Mocny blask uderzył mi w oczy. W szeroko otwartych drzwiach mego pokoju, wśród grupy służby ujrzałem postać w krótkim czarnym fraku, w kapeluszu na głowie, z wyciągniętą ręką. Był to don Baltazar. Trzymał się prościej miż kiedykolwiek. Gdzieś za nim rozlegał się tłumiony płacz, zmieszane odgłosy lamentów, biegnących stóp i trzaskających drzwi; jego wiekowy, suchy głos, znacznie pewniejszy niż zwykle i bardzo wyraźny, mówił do mnie: — Jesteś pan wezwany, by asystować w godzinie śmierci przy łożu don Carlosa Riego, by pomóc modlitwą jego duszy szamocącej się na progu wieczności — jako krewmy i przyjaciel. Wielki przeciąg chwiał płomieniami świec otaczających tę czarną, dworną postać. Wszystkie okna i drzwi pałacu pootwierano na odejście walczącej duszy. Don Baltazar odwrócił się; w jednej chwili znikła gromada służby, tupiąc nogami i pobrzękując lichtarzami po długiej galerii. Wybiegłem za nim. Pod łukowym sklepieniem widoczny był niepewny blask, a przez otwartą bramę ujrzałem kolasę biskupa czekającą na dworze w świetle księżyca. Pas sukna opadał ze stopnia na stopień środkiem szerokich białych schodów. Klatka schodowa była rzęsiście oświetlona i zupełnie pusta. Domownicy tłoczyli się w górnych krużgankach; łkania i ciche głosy padały w opustoszałe patio. Pas karmazynowego sukna rozesłany dla biskupa biegł przez nie od łuku schodów aż do bramy. Drzwi pokoju Carlosa były szeroko otwarte; ujrzałem mnóstwo świec na stole okrytym białym płótnem, bok wielkiego łoża, postacie w komżach poruszające się po pokoju. Rozlegał się dźwięk dzwonków i jękliwe westchnienia ludzi klęczących na galerii, wśród których z wolna torowałem sobie drogę. Castro pojawił się nagle u mego boku. — Se?or — zaczął z posępnym stoicyzmem — on nie żyje. Widziałem pola bitew… — głos jego załamał się. Przez szeroki portal komnaty śmierci zobaczyłem don Baltazara i Seralinę stojących u nóg łoża; pochylone głowy dwóch księży; biskupa, drobnego staruszka w szatach pontyfikalnych; i księdza Antonia, tęgiego i nieruchomego, z brodą wspartą o dłoń, jakby opuszczonego po odprowadzeniu owej duszy do samych bram wieczności. Wszędzie dokoła mężczyźni i kobiety żegnali się krzyżem; a Castro, który przez chwilę przysłonił oczy ręką, dotknął mojego łokcia. — A pan żyje — powiedział z ponurym naciskiem, po czym ostrzegawczo: — Jest pan teraz w wielkim niebezpieczeństwie. Obejrzałem się, jak by oczekując widoku wzniesionego noża. Zobaczyłem jednak tylko mnóstwo ludzi — Murzynów ze służby i kobiety — wstających z klęczek. Patio w dole było puste. — Dom jest bezbronny — ciągnął Castro. Spod bramy dobiegła nas wrzawa głosów. W drzwiach pokoju Carlosa .pojawił się O’Brien z czujnym i zatroskanym wyrazem na twarzy. Nie sądzę naprawdę, by miał coś wspólnego z tym, co się wtedy wydarzyło. Chciał, by zabito mnie poza domem; ale motłoch, wzburzony podżegającymi przemówieniami Manuela., wyruszył tej nocy z wiosek na dole w zamiarze wołania o moją śmierć. Wiele spośród ich kobiet przyszło razem z nimi. Niektórzy lugare?os nieśli pochodnie, inni piki; większość jednak nie miała nic prócz swoich długich noży. Szli wzdłuż morskiego brzegu bezładną, krzykliwą zgrają, nie zamierzając tego jako atak, lecz jako zwykłą demonstrację. Widok otwartej bramy wprawił ich w zdumienie. Kolasa biskupa blokowała wejście, toteż wahali się czas jakiś, przejęci nabożnym lękiem wobec tajemniczości tego domu i odprawiających się tam obrzędów. Potem dwóch czy trzech śmielszych podkradło się bliżej. Ludziom biskupa nie śniło się oczywiście stawiać opór. Sama bezbronność domu wstrzymywała motłoch przez chwilę. Jeszcze kilku mężczyzn z zewnątrz wbiegło do środka. Parę kobiet jęło wołać za nimi ze złością, aby wyprowadzili na dwór Ingleza. Wtedy mężczyźni, zachęcając się wzajem do zuchwalstwa, postąpili dalej w głąb sklepionej bramy. Samotny Murzyn, jedyny strażnik pozostawiony przy bramie, krzyknął na nich: „Arria! Zawracać!” — Nie odniosło to skutku. Wtoczyło ich się więcej, choć oczywiście większość tłumu była jeszcze na dworze. Czarny łypał wielkimi oczyma. Nie mógł ich powstrzymać; nie miał ochoty schodzić z posterunku; strzelać nie śmiał. „Zawracajcie! Zawracajcie!” — powtarzał. — Bez Ingleza nie zawrócimy — odpowiedzieli. Tumult, któryśmy usłyszeli, powstał wówczas, gdy lugare?os rzucili się nagle na wartownika i wyrwali mu z rąk muszkiet. Człowiek ten, kiedy go rozbrojono, uciekł. Widziałem go, jak karmazynowym chodnikiem biegł przez patio ku schodom. Jego krzyk: „Lugare?os powstali!”, wdarł się w ciszę żałoby. Ksiądz Antonio zrobił gwałtowny ruch, a Serafina posłała przerażone spojrzenie w moją stronę. Arkadowy dziedziniec z marmurowym basenem i tryskającą strugą wody pośrodku pozostał pusty przez chwilę po tym, kiedy przebiegł po nim Murzyn; przenikała doń tylko potężniejąca wrzawa. Wśród tej wrzawy usłyszałem głos O’Briena: „Czego nie zamykają bramy?” Natychmiast potem jakaś kobieta na galerii krzyknęła ze zdziwienia i zobaczyłem, jak do patio wlewają się lugare?os. Na pewien czas pstrokaty tłum bandytów przystanął w świetle, jakby onieśmielony wielkim dostojeństwem tego domu, tajemniczym prestiżem Casa, której wnętrza żaden z nich dotąd prawdopodobnie nie oglądał. Rozglądali się w milczeniu, jakby zdziwieni, że się tu znajdują. Wyglądało, iż byliby się cofnęli, gdyby nie spostrzegli mnie. Natychmiast podniósł się szmer: „Inglez”. Do tego czasu Murzyni domowi zdążyli obstawić schody, uzbroiwszy się w taką broń, jaką zdołali znaleźć na górze. Ksiądz Antonio przepchnął się obok O’Briena, wyszedł na galerię i stanąwszy nad balustradą jął potrząsać wzniesionymi ramionami. — Bezbożnicy — wołał — idźcie z tego domu śmierci. — Jego oczy ciskały błyskawice na zbójów, którzy z dołu gapili się nań głupkowato. — Wydajcie nam Ingleza — warknęli. Serafina zawołała z pokoju: — Juanie! — Byłem wtedy blisko drzwi, ale nie w pokoju. — Ingleza! Heretyka! Zdrajcą! — rozlegały się ponure, przyciszone pomruki. Czyjś ochrypły, zuchwały głos krzyknął: — Dajcie go nam, a pójdziemy! — Naraża pan życie wszystkich w tym domu! — syknął do mnie O’Brien. — Se?orito, proszę tego nie robić. — Zagrodził drogę Serafinie, która chciała wyjść z pokoju. — To pan! — krzyknęła. — To pan! To pański głos, pańska ręka, pańska niegodziwość! Jej gwałtowność zmieszała go zupełnie. — Któż go tu sprowadzał? — wyjąkał. — Czy zawsze muszę napotykać kogoś z tej przeklętej rasy na swojej drodze? Biorę go za świadka, że przez wzgląd na panią… Straszliwy ryk: „Zrzućcie nam tu Ingleza!”, napełnił patio. Ci w dole nabierali pewności siebie; a z dala dobiegała nas złowroga wrzawa tłumu za bramą. O’Brien zagradzał drogę. Don Baltazar wspierał się na ramieniu córki — ona bardzo wyprostowana, ze świeżymi jeszcze śladami łez na twarzy i oburzeniem w oku; on pochylony, z kamiennymi szlachetnymi rysami, zakrzepłymi w spokoju starości. Za tą grupą stali dwaj księża, jeden o bladej, przestraszonej twarzy, drugi o czarnych brwiach i egzaltowanym, fanatycznym wyglądzie. Blask świec z zaimprowizowanego ołtarza padał na drobną, łysą głowę biskupa, sterczącą w cierpliwym pochyleniu z szeroko rozpostartej kapy, jak gdyby ktoś zamknął go w przenośnym złotym relikwiarzu. Gotował się do wyjścia. Don Baltazar, który dotąd zdawał się nic nie słyszeć, teraz, jak by nagle zbudził się do swoich obowiązków, puścił rękę córki i mruknąwszy O’Brienowi: „Dajcie mi iść przed biskupem”, wyszedł z obnażoną głową na galerię. Ksiądz Antonio odwrócił się od poręczy i położył ciężką rękę na ramieniu O’Briena. — Czy pan jest całkiem bez serca, bez czci, bez poczucia przyzwoitości? — rzekł. — W imię wszystkiego, co pan szanuje, wzywam pana do położenia kresu temu świętokradczemu wybrykowi. O’Brien strząsnął z siebie księżą dłoń i utkwił oczy w Serafinie. Przypadkiem patrzyłem akurat na jego twarz: zdawał się bliski utraty zmysłów. Zazdrość, straszliwa męka duszy i ciała, pozbawiła go zdolności ruchu i mowy. Widząc don Bałtazara zbliżającego się do balustrady łotrzy na dole uciszyli się na chwilę. Dał się słyszeć jego starczy, mechaniczny głos pytający dobitnie: — Czego ci ludzie chcą? Serafina z pokoju powiedziała głośno: — Domagają się śmierci naszego gościa. — Spojrzała pogardliwie na O’Briena. — Robią to, żeby panu dogodzić. — Bóg mi świadkiem, że nie mam z tym nic wspólnego. Była to prawda, nie miał nic wspólnego z tym wybrykiem; sądzę też, że byłby interweniował, ale zgnębiony tym, że zgubił się w oczach Serafiny, wściekły sam na siebie, nie wiedział, jak postąpić. Nie ulega wątpliwości, że dotychczas oszukiwał się co do stosunku Serafiny do niego. Był człowiekiem, który żył złudzeniami i skłonny był wierzyć bez zastrzeżeń w to, czego pragnął. Chęć zemszczenia się na mnie, ruina jego nadziei (nie mógł oszukiwać się dłużej), rozpaczliwy wysiłek myśli, jak by ją odzyskać, impulsywne dążenie do niemożliwości — wszystkie te uczucia paraliżowały mu wolę. Don Baltazar skinął na mnie. — Nie zbliżaj się pan do niego — rzekł O’Brien niewyraźnym, bełkotliwym głosem. — Ja., ja muszę… Odtrąciłem go na bok. Don Baltazar ujął mnie pod ramię. — Zbłąkana tłuszcza — szepnął. — Bywali dla mnie ostatnio źródłem zmartwienia. Ale to niegodziwe szaleństwo jest nie do wiary. Wezwę ich do opamiętania. Głos mój… Dziedziniec pod nami był jasno oświetlony, tak iż widziałem patrzące na mas brodate, ogorzałe, dzikie twarze lugare?os. My także byliśmy doskonale widoczni w świetle otwartych drzwi za nami i płonących na galerii pochodna. Tego ranka w bezradności swojej pokładałem był ufność w przypadku •— nie bardzo wiedziałem w jakim — może w mojej własnej śmierci — który by przyniósł rozwiązanie ciążącej na mnie odpowiedzialności i położył kres udręce myśli. A teraz przypadek nadszedł z przeraźliwą szybkością, która do dziś przyprawia mnie o dreszcz. Spoglądaliśmy w dół ma patio. Don Baltazar powiedział mi właśnie: „Nigdzie nie jest pan tak bezpieczny jak u mego boku”, kiedy zauważyłem, że jeden z lugare?os wycofuje się z ciżby otaczającej basen. Jego twarz wydała mi się znajoma. Był to ów pirat ze złamanym nosem, który zakosztował mojej pięści. Na ramieniu miał muszkiet wartownika i kierował się chyłkiem ku bramie. Don Baltazar wyciągnął rękę nad balustradą i na dole nastąpił ogólny ruch wstecz. Zastanowiło mnie, czemu niewolnicy ze schodów nie szarżują i nie oczyszczają patia; przypuszczam jednak, że wiedząc o tak licznym tłumie za bramą odczuwali zrozumiałe wahanie przed doprowadzeniem do otwartego starcia, Lugare?os zaszemrali: — Patrzcie, Inglez! — po czym wykrzyknęli chórem: — Ekscelencjo, wydaj nam tego Ingleza! Don Baltazar wyglądał, jak by nagle odmłodniał o dziesięć lat. Nigdy jeszcze nie widziałem go tak imponująco wyprostowanym. — Szaleńcy! — zaczął bez żadnego gniewu. — On strzeli! — ryknął głos Castra gdzieś na galerii. W cieniu bramy ujrzałem czerwony błysk. Pirat o złamanym nosie wypalił do mnie. Huk wystrzału, stłumiony przez sklepienie, ledwo dotarł do moich uszu. Ramię don Baltazara pchnęło mnie w tył. Potem uczułem, jak opiera się o mnie całym ciężarem. Nie wiedziałem, co się stało, póki nie usłyszałem, jak mówi: — Módlcie się za mnie, panowie. Ksiądz Antonio przyjął go w ramiona. W sekundę po strzale zapadła na dziedzińcu śmiertelna cisza. Przerwało ją przerażone wycie z dołu; a głos Serafiny krzyknął przenikliwie: — Ojcze! Ksiądz, przyklęknąwszy na jedno kolano, podtrzymywał srebrzystą głowę, której cienkie rysy powlókł już spokój śmierci. Don Baltazar ocalił mi życie; jego córka rzuciła się na ciało. O’Brien przycisnął dłonie do skroni i trwał w bezruchu. Zobaczyłem, jak biskup w swojej sztywnej kapie żółwim ruchem posuwa się ku tej grupie. I przez chwilę jego drżący głos wymawiający słowa absolucji był jedynym dźwiękiem, jaki słychać było w całym domu. Potem w dole wybuchł piekielny hałas. Murzyni rzucili się do ataku, a lugare?os rażeni strachem na widok niespodziewanej katastrofy przepychali się jeden przez drugiego przez bramę. Wrzask dziewcząt służebnych był straszliwy. Latały po galeriach z rozwianym włosem. O’Brien minął mnie szybkim krokiem, mamrocząc jak obłąkaniec. Ja także zbiegłem na dziedziniec i zdążyłem jeszcze rozdać kilka tęgich ciosów pod bramą; nie wiem jednak, kto taki wepchnął mi w ręce muszkiet, którego używałem jako maczugi. Nagły wybuch wrzasków, przerażone krzyki pod sklepieniem bramy, ryki wściekłości i konsternacji uciszyły tłum na dworze. Lugare?os wstrząśnięci tym, co zrobili, podnieśli żałosną wrzawę. Piszczeli jak szczury, którymi byli istotnie. Rąbnąłem muszkietem o kolbie jak maczuga; dwóch padło. Dwóch, jestem pewien. Rwący potok uciekających przetoczył się między murami unosząc mnie ze sobą. Przez pewien czas ów czarny potok ludzi opływał z dwóch stron biskupią karocę jak nurt rozbijający się o głaz. Wielki, ciężki pojazd kołysał się, muły stawały dęba, latarnie chwiały się tu i tam. Sklepioną sień bramy opróżniono. Za bramą niewolnicy formowali szyki na otwartej przestrzeni przed Casa, podczas gdy Cezar z kilkoma innymi z wysiłkiem zamykał ciężkie podwoje. Na kamiennych płytach walały się kapelusze, podarte peleryny, noże; a przyćmione światło lamp umocowanych wysoko na murze padało na twarze trzech ludzi rozciągniętych na wznak. Czwarty, który leżał dotąd skręcony, teraz raptem podniósł się i wybiegł. Myśl o Serafinie kurczowo uczepionej martwego ojcowskiego ciała owładnęła mną nagle; na tę myśl uczułem zgrozę i wypuściłem muszkiet z ręki. W domu panowała cisza podobna do milczenia rozpaczy. Ona będzie mnie teraz nienawidzić. Byłem niemal gotów wyjść i oddać się w ręce tłumu, gdybym nie zobaczyć O’Briena. Stał oparty barkami o ścianę w postawie człowieka nagle zmożonego śmiertelną chorobą. Nikt na nas nie patrzył. Przyszło mi na myśl, że nie mogło mu już pozostać wiele złudzeń. Podniósł znużone oczy, ujrzał mnie i zbudziwszy się natychmiast, wepchnął ręce w kieszenie spodni. Pomyślałem o jego pistolecie. Żadna szalona nadzieja miłości nie mogła go teraz powstrzymywać od zabicia mnie na miejscu. Fatalny strzał, który położył kres życiu don Bałtazara, musiał być dlań przebudzeniem gorszym od śmierci. Dałem jeden krok, złapałem go szybko za oba ramiona i z całej siły przycisnąłem do ściany. Zmagaliśmy się w milczeniu. Przekonałem się, że jest znacznie silniejszy, niż sądziłem, lecz jednocześnie poczułem natychmiast, iż nad nim góruję. Nie mówiliśmy słowa. Nie robiliśmy hałasu. Ale szamocąc się odeszliśmy od muru na środek sieni. Nie śmiałem puścić jego rąk, by chwycić go za gardło. On próbował się tylko wyrwać, wyszarpnąć. Gdyby mu się udało, oznaczałoby to dla mnie śmierć. Nie ruszaliśmy się z miejsca, mniej więcej w połowie sklepionej sieni, ale trochę bliżej bramy niż patia. Niewolnicy uformowani na dworze pilnowali kolasy biskupa i nie wiem, czy kto więcej był z nami pod sklepieniem wejścia. Patrzyliśmy sobie w twarze wściekłym wzrokiem, a świat koło nas zdawał się pogrążony w wielkiej ciszy. Czułem w sobie pasję — nie nienawiści, lecz determinacji, by raz z nim skończyć; a z jego twarzy niepodobna było domyślić się cierpienia, rozpaczy ani wściekłości. Wśród walki usłyszałem świszczący odgłos. Oderwałem oczy od jego oczu; jego wysiłki podwoiły się, a za nim ujrzałem, podkradającego się ku nam z dziedzińca, czarnego na tle pasa czerwonego sukna — To—masa Castro. Odrzucił do tyłu pelerynę. Światło latarni pod zwornikiem łuku padało słabym migotem na ostrze przytwierdzone do okaleczałej ręki. Drugą ręką uczynił do mnie dyskretny, a mrożący krew w żyłach gest. Jak mogłem przytrzymywać człowieka po to, by ktoś od tyłu zadźgał go w moich ramionach? Castro podbiegał rączo, peleryna powiewała za nim jak para czarnych skrzydeł. Zebrawszy całą siłę, zmusiłem O’Briena do obrotu i obaj przekręciliśmy się w mgnieniu oka. Miał teraz za plecami bramę. Mój wysiłek jak by go podciął. Czułem, jak ustępuje całym ciałem. Skoro tylko zmieniła się nasza pozycja, Castro zatrzymał się i ustąpił na bok, w cień drzwi prowadzących do wartowni. Nie sądzę, by O’Brien zdawał sobie sprawę z tego, co się działo. Moja siła zmogła jego siłę. Pchałem go w tył. Jego oczy mrugały dziko. Obnażył zęby. Opierał się, jak bym spychał go z krawędzi przepaści. Nogami czepiał się płyt. Zatrząsłem nim, aż mu głowa latała. — Wężowe plemię! — ledwo wypluł te słowa. — Precz stąd! — syknąłem. Nie znalazłem nic bohaterskiego, nic romantycznego do powiedzenia — nic, co by wyrażało moje rozpaczliwe postanowienie wyprawienia go ze świata. Wszystko, co potrafiłem uczynić, to wyrzucić go. Casa Riego była całym moim światem — światem pełnym wielkiego bólu, wielkiej żałoby i miłości. Zobaczyłem, jak leci pod koła ogromnej karocy biskupa. Czarny stangret, który w czasie całego tumultu siedział w górze nieporuszony w białych pończochach i trójgraniastym kapeluszu, teraz spojrzał ze swego wysokiego kozła. Skrzydła bramy zawarły się z brzękiem żelastwa i głuchym trzaskiem, który pod tym sklepieniem zabrzmiał głośno jak grzmot. ROZDZIAŁ SZÓSTY Nawet we wspomnieniu niechętnie przeżywam raz jeszcze te trzy dni, gdy ksiądz Antonio, stary majordomo i ja spotykaliśmy się w krużgankach, w patio, w pustych komnatach, chodząc wśród ciszy tego domu z ciężkim sercem i znękanymi oczyma, które zdawały się pytać: „Co robić?” Oczywiście przedsięwzięto środki ostrożności dla ochrony przed lugare?os. Oblegali oni Casa z daleka. Założyli u wylotu drogi coś w rodzaju obozu i myszkowali wśród starych zabarykadowanych domostw w swych spiczastych kapeluszach, w swoich łachach i strojnych łupach. Kobiety kursowały ustawicznie z żywnością pomiędzy wioskami a przerażonym miastem; po plaży chodziły grupki ludzi; jeden ze szkunerów wyholowano dalej na zatokę i stał teraz przycumowany naprzeciwko wielkiej bramy. Nie dopuszczali się przeciw nam absolutnie żadnego czynnego wystąpienia. Otaczali nas i śledzili, jak by wykonując plan nakreślony przez jakąś wyższą władzę. Czyhali na mnie. Kiedy jednak na skutek jakiegoś niefortunnego przypadku spalili dach zabudowań gospodarczych, znajdujących się w pewnej odległości od Casa, przywódcy ich przysłali deputację złożoną z trzech ludzi z przeprosinami. Ludzie ci przyszli nie uzbrojeni, niejako pod opieką Castra, i dosłownie skamlali z żalu przed księdzem Antoniem. — Może jego wielebność zechce łaskawie wstawić się u najszlachetniejszej se?ority? — Cicho! Nie ważcie się wymawiać jej imienia! — zagrzmiał zacny ksiądz wyrywając rękę, którą chcieli złapać i całować. Ja, nieco w tyle, widziałem, że korząc się, rzucają jednak w moją stronę nienawistne spojrzenia. Ten, który strzelił — mówili — zmarł z ran wśród strasznych męczarni. Pozostałych zabitych wyrzucono już przedtem za bramę. Wysoki drab o skośnych brwiach i szramie na policzku, zwany El Rochado, usiłował poinformować poufnie Cezara, że Manuel, jego przyjaciel, od początku sprzeciwiał się wtargnięciu na teren Casa, tylko „ten Domingo…” Skoro tylko przekonaliśmy się, jaki był cel (przynajmniej pozorny) ich przybycia, Murzyni Riegów wypchnęli ich bez ceremonii za bramę — wciąż zapewniających o swojej miłości i szacunku. Castro znowu wyszedł w ślad za nimi, wymieniwszy znaczące spojrzenie z księdzem Antoniem. To współżycie niejako z obydwoma obozami było tryumfem Castrowej dyplomacji, jego posępnej tajemniczości. Był on naszym łącznikiem ze światem zewnętrznym, przybywając pod najróżniejszymi pretekstami, głównie z poleceniami od biskupa lub jako eskorta księży przychodzących na zmianę modlić się przy zwłokach dwóch ostatnich Riegów, którzy leżeli w majestacie, jeden przy drugim, sztywni w czarnych aksamitach i białych koronkowych riuszach, na wielkim łożu wyciągniętym na środek komnaty. Dwie olbrzymie pochodnie woskowe na żelaznych stojakach płonęły i kapały przy drzwiach; tarcze herbowe osłonięte były czarnym suknem; a wiatr od morza wpadający przez otwarte okno chylił wszystkie razem płomyki stu świec, blade w słonecznym świetle, a niezmiernie jasno gorejące nocą. Szmer modłów za te dusze trwał nieustannie; mam go w uszach jeszcze teraz. Przy drzwiach klęczał zawsze ktoś z domowników, niekiedy stary majordomo wchodził i stał pewien czas nieruchomo u nóg łoża; to znów dostrzegałem przez otwarte drzwi sutannę księdza Antonia, który klęczał, rzucony w przód, i opierał czoło o krawędź łoża, trzymając ręce splecione nad tonsurą. Poza tym, co było niezbędne dla obrony, całe życie domu jak by się zatrzymało. Nie pokazywała się żadna z kobiet; wszystkie drzwi były pozamykane, a symbolem paraliżującego smutku wielkiej żałoby był fotel don Baltazara w patio, który leżał wciąż przewrócony, widoczny z każdej części domu, aż nie mogąc dłużej znieść tego widoku poprosiłem Cezara, by kazał go uprzątnąć. „Si, se?or” — odpowiedział z uszanowaniem i kilka łez pociekło nagle po jego zwiędłych policzkach. Angielskie kwiatki zostały podeptane; brudny kapelusz pływał po basenie to tu, to tam, płosząc złote rybki z jednej strony na drugą. I Serafina. Chyba nie przystoi mi pisać o niej w ciągu tamtych dni. Ledwo śmiałem pozwolić myślom zbliżyć się do niej, ale musiałem myśleć o niej cały czas. Jej boleść była duszą tego domu. Wkrótce potem, jak wyrzuciłem O’Briena, biskup odjechał, później zaś dowiedziałem się od księdza Antonia, że Serafinę wyniesiono zemdloną do jej apartamentów. Zacny człowiek prawie nie mógł mówić z żalu i troski; chodził tam i sam, z wielką głową zwieszoną na potężną pierś, a stawy jego splecionych palców trzaskały głośno. Spotkałem go na galerii wracając pełen lęku i niepokoju do komnaty Carlosa i razem zboczyliśmy do dużego, mało używanego salonu nad bramą. Nigdy nie zapomnę, jak ta krzepka postać niespokojnie i szybko chodziła po pokoju, podczas gdy ja, czując się teraz, gdy podniecenie minęło, zupełnie przybity, opierałem się o konsolę. Trzy długie pasma chłodnobłękitnawego światła księżyca wpadały do pokoju, którego francuskie empirowe meble stały sztywno poustawiane pod białymi ścianami. — A tamten? — zapytał wreszcie. — Mogłem go zabić własnymi rękami — odparłem. — Byłem mocniejszy. Miał przy sobie pistolet, tego jestem pewien, tylko że nie mogłem wziąć udziału w skrytobójstwie… — Och, mój synu, nie byłoby to grzechem użyć siły, którą cię Bóg pobłogosławił — przerwał mi. — Wolno nam zabijać jadowite węże, dzikie bestie; po to nam dano naszą siłę, naszą inteligencję… — Przez cały czas chodził po pokoju wyłamując sobie ręce. — Owiszem, wasza wielebność — powiedziałem czując się najbardziej nieszczęśliwym i bezradnym kochankiem na świecie — ale nie było czasu. Gdybym go nie był wyrzucił, Castro przebiłby go nożem od tyłu, wprost w moich ramionach. A to by było… — zbrakło mi słów. Musiałem nie tylko sam się powściągać, ale ocalić mu życie przed Castrem. Musiałem! Wyboru nie było. Choć był to morderczy wróg, zdało mi się, że przez resztę życia nie byłbym mógł zmrużyć oka. — Tak, słusznie, słusznie. Cóż było robić? Niestety! — powtarzał bez związku ksiądz Antonio. — Te uczucia zaszczepione w twojej piersi… Służyłem królowi, jak wiesz, pełniąc swoje święte powołanie, ale to było podczas wojny, która jest wynikiem niegodziwości właściwej nam w naszym stanie upadku. Rozumiem; rozumiem. Może to Bóg w miłosierdziu swoim nie życzył sobie śmierci tego złego człowieka — może jeszcze nie czas. Będziemy posłuszni. On może pożałuje swoich win. — Pociągnął głośno nosem. — Myślę o tym biednym dziecku — powiedział przez chustkę do nosa. Potem, ściskając mi rękę mocnymi palcami, szepnął: — Boję się o jej rozum. Można sobie wyobrazić, w jakim stanie przebyłem resztę owej bezsennej nocy. Niekiedy myśl, że jestem przyczyną jej sieroctwa, omal nie przyprawiała mnie o utratę zmysłów. Do tego dołączało się jeszcze niebezpieczeństwo. Cóż jednak innego mogłem był zrobić? Cała moja dusza wzdrygała się przed tym okropnym ratunkiem, jaki niósł nam Castro na ostrzu swego szpikulca. Żadna miłość nie mogła wymóc na mnie takiej ofiary. Nazajutrz ksiądz Antonio uspokoił się nieco. Na moje drżące zapytania odpowiedział coś pocieszającego o błogosławionej uldze, jaką przynoszą łzy. W chwilach gdy nie modlił się żarliwie w komnacie śmierci, widać go było, jak przemierzał krużganki w jakimś surowym, niedostępnym zamyśleniu. Wieczorem wziął mnie pod rękę i nie mówiąc słowa wprowadził na wąskie i kręte schodki. Pchnął jakieś małe drzwi i wyszliśmy na płaską część dachu, oblaną światłem księżyca. Cyple lądu, ciemne od cieni drzew i załamań gruntu, obejmowały z dwu stron wody zatoki z masywem błyszczących białych oparów pośrodku; a za tym wszystkim ogromna płaszczyzna otwartego morza, tu i ówdzie upstrzona blaskiem, zdawała się nieskończenie ciemna pod świetlistym niebem. Staliśmy w pewnym oddaleniu od parapetu i ksiądz Antonio wskazał grubą ręką na wspaniały szlak księżyca na ciemnej wodzie. — To jedyna droga — powiedział. Pod swoją czarną suknią krył gorące serce, proste i odważne zrozumienie życia — ten ksiądz, który tak bardzo był człowiekiem; zdobywał się na pewną wielkoduszność decyzji, gdy chodziło o to, co uważał za swój główny obowiązek. — Tędy droga — powtórzył. Nigdy przedtem nie uderzyła mnie w tym stopniu, co owej księżycowej nocy, ponurość, ogrom i pustka otwartego morza. A niski głos księdza Antonia ciągnął dalej: — Synu mój, skoro Bóg posłużył się szlachetnością twojego serca, aby ocalić tego grzesznika przed śmiercią bez rozgrzeszenia… — Przerwał, by wymamrotać do siebie: — Niezbadane! niezbadane! — po czym westchnąwszy mówił dalej z całkiem nieukrywaną rezygnacją: — Radujmy się, żeś był wybranym narzędziem, dzięki któremu otrzymał możność pożałowania swoich win. — Nagle zmienił ton. — Nie pożałuje ich nigdy — powiedział z wielką mocą. — Zaprzedał duszę i ciało diabłu, jak owi dawni czarnoksiężnicy, o których mówią nam kroniki. Cmoknął językiem ze skruchą, ubolewając nad swoim brakiem miłości bliźniego. Mnie wszakże, jako mężczyźnie mającemu do czynienia ze światem pełnym niegodziwości i błędu, wypadało postępować tak, jak bym nie wierzył w możliwość nawrócenia się O’Briena. — Zatwardziałość ludzkiego serca jest niesłychana; widywałem najstraszniejsze jej przykłady. — Tu ksiądz zamyślił się. — On jednak nie jest pospolitym przestępcą — dodał z głębokim przekonaniem. Była to prawda. O’Brien był człowiekiem żyjącym złudzeniami, hodującym w sobie namiętności, które wznosiły go ponad obawę o konsekwencje. Choć młody, rozumiałem to również. Póki on żył, nie było dla nas bezpieczeństwa na Kubie. Ksiądz Antonio przytaknął strapiony. — Dokąd iść? — spytałem. — Gdzie się obrócić? Komu możemy zawierzyć? W kim pokładać choć odrobinę zaufania? Skąd mamy wyglądać nadziei? Raz jeszcze padre wskazał na morze. Beznadziejny widok jego spokojnej powierzchni, oświetlonej księżycem i ciemnej zarazem, uderzył mnie z taką siłą, że nie spytałem nawet, jak — jego, zdaniem — mamy się na nie wydostać. Zrobiłem tylko gest zniechęcenia. Poza obrębem Casa życie moje nie było warte trzech groszy. Jakże więc mogłem narażać ją na takie ryzyko? Jak zaproponować, by poszła ze mną na niemal pewną śmierć? Jaki mógł być koniec takiej przygody? Skąd nadzieja, że uda nam się obmyślić taki potajemny sposób ucieczki, który ustrzegłby nas przed pogonią lugare?os? W takim razie ja zginę, a ona… Ksiądz Antonio nagle jak by stracił panowanie nad sobą. — Tak! — zawołał — morze to perfidny żywioł, ale czymże ono jest w porównaniu ze ślepą złością ludzi? — Uchwycił mnie z całej siły za ramię. — Ryzyko jej śmierci, ryzyko utonięcia, głodu, pragnienia — to wszystko, do czego morze jest zdolne. Nie myślę o tym. Za bardzo ją kocham. Jest moim własnym duchowym dziecięciem; i powiadam ci, se?or, że bezecna intryga tego człowieka zagraża nie je] szczęściu, nie majątkowi jedynie, ona zagraża samej jej niewinnej duszy. Zapadło głębokie milczenie. Pamiętałem, że jego rzeczą było zbawiać dusze. Ten stary człowiek kochał ową dziewczynę, która rosła na jego oczach, bezbronna we własnym domu; kochał ją z wielką siłą ojcowskiego instynktu, którego nie może stłumić żadne ślubowanie celibatu, i z heroicznym poczuciem swego kapłańskiego obowiązku. I nie mnie było mu przeczyć. Morze — niech więc tak będzie. Łatwiej było myśleć o niej umarłej niż w niewoli; lepiej, by padła ofiarą morza niż złych ludzi, aby zginęła wraz ze mną, niż abym miał ją utracić. Ksiądz Antonio, z właściwym sobie naiwnym wyczuciem poezji nieba, zwrócił się z apostrofą do księżyca, „szlachetnego globu” — jak go nazywał — któremu najpewniej uprzykrzyło się patrzeć na ziemskie niedole. Jego olbrzymi cień na ołowianej płaszczyźnie dachu zdawał się wyciągać ponad parapetem dwie wielkie pięści, jak by chciał zadać cios wrogom na dole. Zeszliśmy wreszcie, nie omówiwszy żadnego konkretnego planu. Rozumiało się, że Serafina i ja spróbujemy ucieczki — nie powiem przez morze, ale na morze. W najlepszym razie — by prosić o łaskawą pomoc jakiś przepływający okręt, w najgorszym zaś — by zejść razem ze świata. Posiadałem jej zaufanie. Nie opowiem o swojej z nią rozmowie; nie zapomnę jednak nigdy uczuć nabożnego lęku, jakie wtedy mnie ogarnęły, niby na progu świątyni; melancholijnej i kojącej intymności naszego spotkania, półmroku panującego w wysokiej komnacie, Chiki ledwo widocznej na dalszym planie i wiotkiej, dziewczęcej postaci w czerni, o bardzo bladej, delikatnej twarzyczce. Ksiądz Antonio był poza tym jedyną obecną osobą i łajał ją, że poddaje się żalowi. „To tak jakby bunt — jakby bunt” — oskarżał ją odwracając głową, by pośpiesznie otrzeć łzą; ja zaś dziwiłem się i dziękowałem Bogu, że mogę być pociechą dla tej młodziutkiej dziewczyny, której dola na ziemi była ciężka, której smutek był wielki, lecz mimo to nie mógł zmóc jej nieposkromionego ducha, kryjącego w sobie słodką obietnicą miłości. Odwaga jej objawiła mi się w łagodnych i smutnych tonach jej głosu. Posadziłem ją w dużym gobelinowym fotelu, w którym wyglądała zgubiona jak małe dziecko, a sam usiadłem na stołku u jej stóp. Jest to w moim życiu niezapomniana godzina, w czasie której nie padło ani jedno miłosne słowo, godzina, o której pisać nie można. Szeroka struga księżyca kładła się nieruchomo od okna na pokój; chybotliwy płomyk srebrnej lampy rzucał niepewny biały krążek światła na wysoki sufit nad jej głową. Zegar tykał poważnie gdzieś w mroku niby niewzruszone serce owej ciszy, w której nasze wzajemne zrozumienie rosło i nabierało siły zdolnej oprzeć się każdej nawałnicy. — Ucieczka przez morze — powiedziałem na głos. — Nie byłoby to nic innego jak skok dwojga trzymających się za ręce kochanków z wysokiej skały. Za nami ozwał się basowy głos księdza Antonia: — Lepiej jest narazić na szwank grzeszne ciało, co obraca się na powrót w proch, z którego powstało, niż odkupioną duszę, której strasznym przeznaczeniem jest wieczność. Zastanówcie się. Serafina zwiesiła głową, ale jej dłoń nie zadrżała w mojej. — Córko moja — ciągnął stary — masz powierzyć swój los szlachetnemu młodzieńcowi o wzniosłych uczuciach i prawdziwie rycerskim sercu… — Ufam mu — rzekła Serafina. A ja słysząc jej słowa uwierzyłem naprawdę, że uczucia moje są szlachetne, a serce rycerskie. Taka to jest potęga dziewczęcego głosu. Drzwi zamknęły się za nami i uczułem wielką pokorę. Lecz na galerii ksiądz Antonio oparł się ciężko na moim ramieniu. — Samotny będę na starość — szepnął ledwo dosłyszalnie. — Po tylu latach! Dwóch wielkich, szlachetnych panów; koniec wielkiego domu — dziecię, które rosło na moich oczach… Ale już teraz mniej się o nią lękam. Nie opowiem wszystkich planów, któreśmy układali i odrzucali. Wszystko wydawało się niemożliwe. Wiedzieliśmy od Castra, że O’Brien pojechał do Hawany, czy to aby zawieźć samemu wiadomość o śmierci don Baltazara, czy też aby zapobiec rozejściu się jej zbyt wcześnie. Jakikolwiek był powód jego wyjazdu z Rio Media, wydał rozkazy, aby pod groźbą najstraszliwszych kar dom pozostawiono w spokoju, obserwując go tylko, by nikt się zeń nie wydalił. Anglik miał być zabity, skoro tylko by się pokazał. Nikomu innemu włcs nie miał spaść z głowy. Uciec zdawało się niepodobieństwem; lecz nagle, trzeciego dnia, stało się. Sposób został znaleziony. Castro, który służył mi, jak by dusza Carlosa przeszła w moje ciało, ale spoglądał na mnie z ponurą pogardą, ułożył to wszystko z księdzem Antoniem. Był to dzień pogrzebu Carlosa i don Baltazara. Tegoż dnia Castro posłyszał, że zauważono statek unieruchomiony z braku wiatru dość daleko na morzu. Była to wielka okazja; a pochód pogrzebowy miał dać mi sposobność do ucieczki. W Rio Medio, jak we wszystkich miastach hiszpańskich, istniało wśród szanującej się części ludności specjalne bractwo dla grzebania zmarłych, „Litościwi Bracia”, którzy, odziani w czarne szaty i kaptury z otworami tylko na oczy, zanosili umarłych na miejsce wiecznego spoczynku, nierozpoznawalni i nierozpoznani w owym zbożnym dziele. Strój Litościwego Brata miał być dla mnie przyniesiony do pokoju księdza Antonia. Castro był pewien, że potrafi zdobyć łódź. Będzie ona bardzo mała i niebezpieczna, ale cóż chciałem, jeśli ani sam nie zabijałem wroga, ani nie pozwalałem komuś innemu zrobić tego za mnie — skomentował z posępnym sarkazmem. Obwołano Treuga Dei i pogrzeb miał się odbyć wieczorem, kiedy to śmiertelne szczątki ostatnich Biegów zostaną złożone w krypcie katedry prowincji, która uchodziła za ich własność i rzeczywiście stanowiła ją przez czas pewien na mocy przywileju Karola V. Rankiem tego dnia odbyłem krótką rozmowę z Serafina. Była zdecydowana na wszystko. Potem, na długo przed zapadnięciem zmroku, wśliznąłem się do pokoju księdza Antonia, gdzie miałem pozostać do chwili wyjścia i wmieszania się w ciżbę innych Litościwych Braci. Znalazłszy się ze zwłokami w krypcie katedry, miałem tam czekać na Serafinę i razem mieliśmy się wymknąć bocznymi drzwiami na wybrzeże. Aby zmylić ewentualnych obserwatorów (trzej lugare?os mieli być dopuszczeni do asystowania przy składaniu zwłok do trumien), Cezar postawił dwóch domowych Murzynów z nabitymi muszkietami na straży pod drzwiami mego pustego pokoju, niby to dla mojej ochrony. Z zapadnięciem zmroku ksiądz Antonio, który dotąd modlił się po cichu w kącie, wstał, wytarł nos, westchnął i ni stąd, ni zowąd zamknął mnie na chwilę w swoich potężnych ramionach. — Jestem starym człowiekiem… ubogim księdzem — szepnął mi do ucha urywanym głosem — a morze jest bardzo zdradzieckie. Sprzyja ono jednak synom twojego narodu. Ale pamiętaj: to dziecko nie ma nikogo prócz ciebie. Oszczędzaj jej. Odszedł; przystanął. — Niezbadane! niezbadane! — mruknął wznosząc oczy ku niebu. Podniósł dłoń uroczyście, powoli. — Błogosławieństwo starego człowieka nie może zaszkodzić — rzekł pokornie. Pochyliłem głowę; serce miałem zbyt pełne, by móc cokolwiek powiedzieć. Potem drzwi zamknęły się za nim. Widziałem go już później tylko przez chwilę u bramy, ubranego w komżę; jego doniosły bas wyróżniał się w śpiewie księży odprowadzających ciała. Lugare?os mieli uszanować rozejm zarządzony przez biskupa. Prócz owej trójki ani jeden z nich nie przestąpił progu Casa. Już wczesnym wieczorem ich czarnowłose kobiety o wulgarnych rysach i melancholijnych oczach poklękały rzędami, okryte czarnymi mantillas, na kamiennej posadzce katedry modląc się za spokój duszy ojca Serafiny, starca, który żył wśród nich niedostępny, prawie niewidzialny i jakby nieskończenie daleki. Czciły go, a przecież wiele ich nigdy go nie oglądało. Uderza mnie to teraz jako coś osobliwego i świadczącego o tajemniczej ludzkiej potrzebie uznawania wyższości kogoś niewypowiedzianie odległego, potrzebie posiadania w życiu czegoś, co można idealizować. Miały tylko to, i może jeszcze równie wyidealizowaną i osobistą miłość ku Bożej Matce, której też nigdy nie widziały, lecz której ufały, że je ocali od równie realnego diabła. Miały ponadto jeszcze realniejszy strach przed O’Brienem. I po prawdzie, przywdziewając długą szatę Litościwego Brata, krocząc z wysokim krucyfiksem w ręku przed ludźmi uginającymi się pod ciężarem wielkiej trumny, wykorzystując w ten sposób Treuga Dei, wykorzystywałem zarazem coś, co było niewątpliwie ich honorem — coś, co powściągało ich całkiem tak samo jak mnie, gdy poczułem się niezdolny do powalenia O’Briena. Wtedy jednakże byłem o wiele za bardzo podniecony, by się nad tym zastanawiać. Musiałem myśleć o bardzo wielu rzeczach i przede wszystkim koniecznie zachować zimną krew. Ostatecznie powodzenie całego przedsięwzięcia jest zasługą Tomasa Castro. Gdy tylko zrobiło się zupełnie ciemno, przyniósł mi czarne szaty, parę masywnych pistoletów, które miałem przytroczyć do pasa pod nimi, i ciężką laskę zakończoną u góry krucyfiksem. W półmroku mojego pokoju twarz jego nosiła wyraz drwiącego protestu, kiedy tłumaczył mi w przesadnie prostych słowach, na czym dokładnie polega moje zadanie — a polegało ono ni mniej, ni więcej tylko na tym, by po prostu iść krok w krok za nim. — Ach, i jeszcze, se?or — dodał sardonicznie — jeśli pragniesz jeszcze kiedy przytulić głowę do piersi matki, jeśli chcesz zobaczyć siostrę, która, niestety! oczarowując mego Carlosa stała się przyczyną wszystkich naszych kłopotów, jeśli pragniesz ujrzeć swój posępny kraj, który uprzejmość wzbrania mi przekląć — błagam cię, se?or, nie pozwól szalonej furii, właściwej synom twego narodu, wybuchnąć pośród tych łotrów i złodziei. Zajrzał z natężeniem w otwory oczne mojego kaptura i położył dłoń na rękojeści szabli. Jego przysadzista postać, od szyi do kolan opięta w czarny aksamit, chwiała się łagodnie w tył i w przód w słabym świetle świecy, a jej groteskowy cień skakał po widmowych ścianach obszernej komnaty. Stał przez chwilę w milczeniu, zapatrzony, po czym zgrabnie obrócił się na pięcie i gestem ironicznego respektu otworzył przede mną drzwi. — Módl się, se?or — powiedział — by księżyc nie wzeszedł za wcześnie. Po raz ostatni przeszliśmy żwawo krużgankiem pogrążonym w absolutnej ciemności i stamtąd w czarną czeluść wielkiej sklepionej sieni. Stuk mojego ciężkiego krucyfiksu o kamienne płyty budził w nich głuche echa. Za nami, niby w głębokiej pieczarze oświetlonej wątłą latarką, czekali Murzyni, by odryglować bramę. Castro zaczął półgłosem odmawiać różaniec. Raptem odezwał się: — To ostatni naz tu stoję. Teraz już nie ma dla mnie żadnego miejsca na ziemi. Potężne błyski światła jęły nagle oświetlać wysokie filary ogromnego, posępnego pałacu, a po długiej chwili, zupełnie bez dźwięku — poza trzaskiem olbrzymich pochodni — w wysoką sklepioną sień wszedł kołysząc się nieopisanie widmowy pochód postaci od stóp do głów obleczonych w czarne szaty, pozierających fantastycznie przez wielkie otwory oczne w kapturach. Górą płynęła ogromna czarna trumna. Widok był tak wstrząsający i nieoczekiwany, że stałem zapatrzony, niezdolny do ruchu, póki nie przypomniałem sobie, że sam też jestem podobną postacią. A wtedy Tomas Castro z okrzykiem zniecierpliwienia pochwycił mnie za rękę i szybkim ruchem obrócił w przeciwną stronę. Ogromne wierzeje rozwarto tymczasem bez hałasu, i w ich obramieniu ujrzałem przed sobą czarną noc, rozświetloną tu i ówdzie małymi płomykami. Castro wysunął raptem z pochwy ciężkie szablisko i powiesiwszy szeroki kapelusz na kikucie swej ręki, jął kroczyć w dół po wielkich stopniach; jego posępna i chwytająca za serce postać była istnym uosobieniem bólu. Szedłem za nim, ulegając wyczuwalnemu a niematerialnemu naciskowi ponurego orszaku, który kołysząc się tajemniczo posuwał się za mną jak olbrzymi, bajeczny potwór. Gdy tak nareszcie wychodziłem z tego domu, serce waliło mi w piersi, a w głowie myśli kotłowały się szaleńczo. Przypuszczam, że ponure szaty skutecznie osłaniały moje wzruszenie, chociaż — sam widząc doskonale przez otwory oczne — nie mogłem prawie uwierzyć, że mnie nikt nie widzi. Litościwi Bracia byli jednak stowarzyszeniem tajnym, nie znanym nikomu prócz ich duchownego kierownika, który kolejno ich dobierał; nie znali się nawet pomiędzy sobą. Tak więc swoje miłosierne uczynki spełniali całkowicie po kryjomu. A traf chciał, że ich duchownym przewodnikiem był ksiądz Antonio we własnej osobie. U stóp stopni pałacowych, odciągnięta trochę w bok, by nie tamować drogi, stała wielka, reprezentacyjna, oszklona karoca, w której znajdowała się w tymże momencie kobieta będąca dla mnie całym światem, niewidoczna, nieosiągalna, niedostępna moim pociechom, tak jak wielka jej boleść niedostępna była moim oczom. A pomiędzy mną a nią, w ogromnej trumnie niesionej wysoko przez posępne, widmowe postacie, było wszystko, co kochała — również niewidoczne, nieosiągalne, poza wszelką ludzką pociechą. Stojąc tam wśród szepcącego tłumu łotrów klęczących z obnażonymi głowami, ujrzałem przez chwilę wyraźnie jej bladą, żałosną twarz. Ach, biedactwo! Porzucała oto na zawsze cały ów majestat, całe to zacisze i spokój; odchodziła bez słowa, w cichości szlachetnej dumy, w świat pełen niebezpieczeństw, nie mając przy sobie — prócz mnie jednego — nikogo, kto by o nią się troszczył, kto by ją osłonił przed całą przeraźliwą grozą, całym bezmiernym a złowrogim brzemieniem nieznanego świata. Wśród migotu niezliczonych świec bezcenna uprząż białych mułów czekających, by pociągnąć w ślad za nami wielką karocę, lśniła jak pasma rudy w przebogatej kopalni srebra. Podwójne szeregi gromnic ciągnęły się po bokach drogi aż do katedry, a gromada naszych Murzynów, z pobłyskującymi w migotliwym świetle rozszerzonymi wylotami garłaczy, ciasno obstąpiła karocę. Poza kordonami kłębił się tłum łotrzyków w czerwonych kurtach, ich kobiet i dzieci — cała ludność Aldea Bajo; wszyscy jęczeli. Cały ów otaczający nas tłum ruszył naprzód; białe muły szarpnęły się spłoszone, karoca zachwiała się. Przede mną kroczyła sardoniczna, rycersko groteskowa postać wiernego Tomasa, o ruchach zawsze dziarskich, trzymając szablę ostrzem do góry. Dalej przed nim widać było białe szaty licznych księży, snop długich świec, wielki krzyż nabijany klejnotami i wysoką figurę jakiegoś świętego, to kołyszącą się na poziomie ramion niosących ją ludzi, to znikającą w ciemnościach nad nimi. Co do mnie, pod kapturem dusiłem się z gorąca; szedłem jednak za innymi, poddając się bezwolnie ogólnemu ruchowi. Droga zdawała się niezmiernie długa; kiedy na koniec zaczęliśmy wchodzić na stopnie wiodące do katedry, jakiś głos krzyknął ostro: „Śmierć heretykowi!” Serce we mnie zamarło. Gorączkowo zacisnąłem dłoń na rękojeści pistoletu, którego nie mogłem wyplątać z fałdów czarnego sukna. W istocie rzeczy okrzyk był czysto ogólnikowy; wszyscy sądzili, że przebywam wciąż zamknięty w pałacu. Nagła światłość, cisza, ciepły wiew kadzideł sprawiły, że zrobiło mi się słabo; w uszach mi szumiało, słyszałem jakieś dziwne dźwięki. Katedra wypełniona była morzem głów. Kto żyw w Rio Medio, był tu obecny lub nadciągał za nami. Szanowniejsi obywatele zgromadzili się wśród błyszczących złoceń, różnokolorowych marmurów, woskowych kwiatów i czarnopurpurowych draperii upiętych jak sklepienie na chórze ponad czarną trumną. Dalej, w nieoświetlonej nawie kościoła, pilnowali drzwi rzezimieszkowie O’Briena. Poszedłem za milczącym Tomasem Castro do stalli biskupa w samym środku chóru i tam stanęliśmy ukryci za lasem świec otaczających katafalk. Środkiem ogromnego kościoła, wysoko ponad głowami klęczących ludzi sunęła chwiejąc się wielka trumna. Gorejące światła zmniejszały o połowę grozę dźwigających ją postaci. Gdy trumnę stawiano na podwyższeniu, To mas Castro schwycił mnie za rękaw i pociągnął niepostrzeżenie w cień za biskupią stalle. W czasie tego szybkiego przejścia dostrzegłem przez ułamek chwili idącą środkiem nawy drobną figurkę spowitą w czerń od stóp do głów, nieskończenie maleńką w tej ciszy i nieskończenie samotną. Długi czas stałem tak ukryty za stallą biskupa, aż nagle ujrzałem znów tę czarną postać, samą na galerii, spoglądającą na mnie z góry — z loggii Riegów. Poczułem w tej chwili bezmierny spokój; patrzyła na mnie niewidzącymi oczyma, ale wiedziałem i czułem, że pójdzie za mną teraz na koniec świata. Nie miałem już więcej wątpliwości co do tego, jak się skończy nasze przedsięwzięcie; nie groziło mu niepowodzenie, skoro bierze w nim udział ktoś tak niezachwiany; niemożliwe było, by ślepy los pozostał nieczuły na jej wdzięki; niemożliwe, by jakikolwiek człowiek mógł ugodzić ją lub stanąć w poprzek jej woli. Mnisi zaczęli śpiewać, jakiś wielki dęty instrument postękiwał żałośnie; w nawach katedry panowała cisza. Biskup i jego asysta kręcili się przed ołtarzem jak gdyby bez celu; łańcuchy złotych kadzielnic chrzęściły bez ustanku. Głowa Serafiny pochyliła się i znikła mi z oczu. Wszystkie głowy w katedrze pochyliły się także i nagle, zza rogu stalli, jakaś dłoń dotknęła mojej i czyjś głos powiedział: — Już czas. Powoli, jak by stanowiło to część obrzędu, pociągnięto mnie dalej za stalle i przez drzwiczki w bocznym przepierzeniu. W chwili gdyśmy wychodzili, stary biskup, obracając się w różne strony, udzielił nam błogosławieństwa. Potem drzwiczki zamknęły się przesłaniając mi świetność jego szat i po chwili schodziliśmy po ciemku wąskimi kręconymi schodkami do mrocznej krypty oświetlonej niebieskim płomyczkiem oliwnej lampki. Z góry dochodziły dźwięki podobne do grzmotu, ogromne, wibrujące; znajdowaliśmy się bezpośrednio pod chórem. Poprzez szczeliny wokół wielkiej prostokątnej płyty przeświecało światło. W półmroku dojrzałem na chwilę twarz mojego przewodnika — chudego świeckiego księżyny o niezwykle zapadniętych policzkach. Bardzo delikatnie dopomógł mi zwlec z siebie czarne szaty, po czym powiedział: — Se?orita nadejdzie tu bardzo niedługo razem z se?or Tomasem. — Po chwili zaś dodał z nieskończenie smutnym i czułym uśmiechem: — Czy se?or caballero, jeśli mu to nie jest niemiłe, nie zechciałby zmówić modlitwy za spokój duszy… — wskazał łagodnym gestem wielką płytę nad nami, która była grobem don Baltazara i Carlosa. Sam księżyna był jednym z owych bardzo świętych, bardzo wzruszających i — być może — bardzo głupich ludzi, jakich spotyka się w takich miejscach. Ze swoją niezbyt widoczną w mroku, smutną twarzą stoi mi do dziś bardzo wyraźnie w pamięci. Dodał jeszcze: — I żeby nasz dobry Bóg utwierdził serce se?or caballera w postanowieniu troskliwej dbałości o duszę kochanej se?ority. Jestem bardzo starym człowiekiem — szepnął po chwili. Rzeczywiście, był to stary człowiek, całkiem wyniszczony, już bez żadnych ziemskich nadziei. — Kochałem se?oritę od małego dziecka. Se?or caballero zabiera ją nam. Chciałbym, by się pomodlił — aby stać się godnym. Gdym to czynił, krypta ożywiła się szelestem szat, przyciszonych kroków, czyimś głuchym, stłumionym okrzykiem. Potem płyta nad nami osunęła się z miejsca i z chóru padł na dno krypty snop jasnego światła. Zobaczyłem obok siebie twarz Serafiny, jasno oświetloną, wzniesioną ku górze. Tomas Castro powiedział: — Chodźmy prędko… chodźmy prędko… modły się kończą; zaraz będzie pełno ludzi na ulicach. Z góry czyjś potężny głos zaintonował: — Tu… u… ba mi… i… i… irum… Odwieczny dęty instrument jęknął fałszywie. Nad naszymi głowami wsunął się w otwór koniec wielkiej skrzyni obitej czarnym aksamitem; opasany był sznurami. Ksiądz otworzył jakieś drzwi w ciemnym, oddalonym kącie, obok białej marmurowej tablicy w grubym murze krypty. Trumna nad nami wsunęła się nieco głębiej; poprawiono na niej sznury z głuchym, drewnianym chrobotem. Suchy, uroczysty głos zaintonował w górze: — Erit… justus… Ab… auditione… W otwartych drzwiach ksiądz zadzwonił kluczami i rzekł niecierpliwie: — Chodźcie, chodźcie. Bałem się straszliwie, że Serafina krzyknie, zemdleje albo nie zechce się ruszyć. Czasu było bardzo mało. Piraci mogli wylać się z frontowych wrót katedry, nim zdążymy wyjść od tyłu; biskup obiecał przedłużyć nabożeństwo. Ale Serafina przesunęła się ku otwartym drzwiom; zaleciał nas powiew świeżego powietrza. Obejrzała się raz jeden. Trumna wisiała w otworze zasłaniając światło. Tomas Castro ujął jej dłoń i powiedział z nieskończoną tkliwością: — Chodźmy… chodźmy… Do tej chwili łkał konwulsyjnie. Poszliśmy w górę po paru schodkach, a drzwi zamknęły się za nami z dźwiękiem podobnym do westchnienia ulgi. Szliśmy prędko, w zupełnej ciemności i zupełnie sami, opustoszałym wybrzeżem pomiędzy starym miastem a wioską. Kto żył, był przy katedrze. Na brzegu, do połowy zanurzona w wodzie, czekała łódka. Na lewo w dali, nad nieruchomą wodą na wprost Casa Riego widniały światła szkunera. Nagle Tomas Castro powiedział: — Se?orita nigdy dotąd nie postawiła stopy na gołej ziemi. Natychmiast wziąłem ją na ręce i zaniosłem do łodzi. — Odbijajcie, Tomas — rzekłem z bijącym sercem. CZĘŚĆ CZWARTA KLINGA I GITARA ROZDZIAŁ PIERWSZY Lekki, niemal niewyczuwalny wstrząs, nikły, podobny do szeptu odgłos tarcia o piasek — i łódka, nie plusnąwszy nawet, spłynęła na wodę. Gdy ziemia, rzec można, usunęła się nam spod kilu, uniosły nas wody zatoki równie spokojne jak sama bezwietrzna noc. Odbicie tej łódki było niby rzucenie się w przestrzeń — jak ptak, co rozpiąwszy skrzydła na brzeżku urwiska, pozostaje zawieszony w powietrzu. Ogarnęło mnie poczucie swobody, nierozumne uniesienie radości — jak bym naprawdę był ptakiem, po raz pierwszy próbującym lotu. Do tej pory wszystko — to nieoczekiwane, złe i to najszczęśliwsze — układało się bez mojego udziału, jak gdybym był figurą z ballady, biernie ulegającą niespodziewanym, oszałamiającym zrządzeniom wielkiej Przygody; teraz jednak, kiedy łódka oderwała się od lądu, poczułem, że tą ucieczką pokierować muszę sam, Było ciemno. Ostrożnie zanurzywszy pióro wiosła, odepchnąłem się raz jeszcze od ukształtowanego jak półka brzegu. Serafina siedziała otulona w pelerynę i nieruchoma; Tomas Castro na dziobie nie wydawał głosu. Nie słyszałem nawet jego oddechu. Wszystko pozostawiono mnie. Łódka, otrzymawszy świeży impuls, plusnęła cicho, i w jednej chwili w miejsce radosnego uniesienia uczułem wszystkie mąki najbardziej szarpiącego niepokoju. Pchnąłem raz jeszcze, po czym straciłem grunt. Powodzenie zależało od mojej zaradności, sprawności i odwagi. A jakież to powodzenie? Na najbliższą metę oznaczało ono wydostanie się z zatoki na pełne morze na łódce długości dwunastu stóp, zagrabionej przed laty jakiemuś statkowi przez piratów z Rio Medio, o ile ta nędzna gromada obskurnych i obdartych antylskich wyrzutków zasługiwała na tak romantyczne miano. Byli to raczej po prostu morscy złodzieje. Już bark porosłej lasem góry rysował się głęboką czernią na jaśniejszym — za nami — niebie. Za chwilę wzejść miał księżyc. Ogromny niepokój ścisnął mi serce jak w kleszczach. Cichość ciemnego wybrzeża uderzyła mnie jako coś nienaturalnego. Wyobraziłem sobie, jak rozerwie ją wrzask nagiego odkrycia, i myśl o tym przyprawiła mnie o wzruszenie większe niż to, jakie — pochlebiam sobie — wywołać mogła sama rzeczywistość. Niezwykła cisza, wśród której przez otwarte portale ołtarz katedry sam jeden rzucał tysiące blasków na zatokę, gwałtownie wdzierała mi się do serca niby nagły przypływ męki. Tych dwoje na łódce ze mną również zachowywało ciszę. Nie mogłem znieść tego dłużej. — Serafino — rzekłem półgłosem, na co usłyszałem stłumiony szloch. — Czas zabrać się do wioseł, se?or — szepnął raptem Castro, jak gdyby w tej dopiero chwili obudził się ze snu, w jaki zapadł zaraz po wgramoleniu się na dziób łodzi. — Opary na środku zatoki ukryją nas, kiedy księżyc wstanie. Był czas — jeśli mieliśmy uciec. Uciec dokąd? Na pełne morze? Z tą cichą, bolejącą dziewczyną u mego boku? Na tej marnej skorupce, nie mając możliwości schronienia się gdziekolwiek? Nie było się wprawdzie czego wahać; nie można było jej pozostawić na łasce O’Briena. Zdało mi się, jak bym dopiero teraz zrozumiał, jaki świat jest wielki — jak niebezpieczny, jak niepewny. A wyboru nie było. Cofnąć się było nie sposób. Gdybym wówczas był wiedział, co nas czeka, może z samej litości zawiodłaby mnie całkiem odwaga. Nagle ujrzałem, jak księżyc zapala — niby pożar lasu — łunę na czarnym zboczu góry. Jeszcze chwila, a zaleje światłem zatokę; a szkuner zakotwiczony u brzegu na wprost Casa Riego odległy był nie więcej niż o osiemdziesiąt jardów. Bez plusku zanurzyłem wiosła. Castro wiosłował swoją jedyną ręką. Opary unoszące się z nizin nigdy nie wypełniały całej zatoki; widziałem je teraz, zalegające przesmyk w świetle księżyca niby srebrzystobiała, widmowa zapora. Wpłynęliśmy w nie i natychmiast przestaliśmy być widoczni z brzegu. Castro, wiosłując szybkimi ruchami, odwrócił głowę i pomrukiem zwrócił moją uwagę na czerwone światło, niewyraźnie przeświecające przez mgłę. Ognisko płonęło na niskim cyplu, gdzie Nichols — marynarz rodem z Nowej Szkocji — umieścił niegdyś baterię, która taką klęskę zadała łodziom admirała Rowleya. Był to tylko ziemny szańczyk i część dział od tej pory usunięto. Jednakże ognisko ostrzegało nas, że są na cyplu jacyś ludzie. Na chwilę przestaliśmy wiosłować i Castro objaśnił mnie, że ognisko rozpalano zawsze, gdy były na morzu jakieś łodzie tych złodziei. Ognia pilnuje zapewne trzech czy czterech ludzi. Tej nocy wyruszył na morze Manuel–del–Popolo ze sporą liczbą łodzi, by czyhać na statek, którego, zbliżanie się obserwowano od południa. Teraz statek unieruchomiony był przez ciszą. Może już go plądrują. Fakt ten sprzyjał dotąd naszej ucieczce. Nikt tego wieczoru nie wałęsał się po brzegu. Od czasu oblężenia Casa Riego Castro żył wśród oblegających, korzystając nadal z prestiżu osobistości wyższego rzędu, caballera zaprawionego w wojaczce i dyplomacji. Nikt nie wiedział, na ile ten zażywny, ponury człowieczek cieszy się zaufaniem jueza CBriena; nie ulegało przy tym wątpliwości, że jest dobrym katolikiem. Był to bardzo poważny, bardzo milczący caballero. W rzeczywistości serce miał złamane śmiercią Carlosa i wszystko mu było jedno, co się z nim stanie. Postępowaniem jego powodowała pogarda i nienawiść dla ludności Rio Medio raczej niż jakieś przyjazne uczucie dla mojej osoby. Tego wieczoru stronnicy Dominga pilnowali Casa Riego, podczas gdy Manuel (jako lepiej znający się na morzu) zabrał większość swoich osobistych przyjaciół i wszystkie większe, zdatne do użytku łodzie, by „odwalić kawałek roboty na zewnątrz”, jak to nazywali, na unieruchomionym statku. Ułatwiło to wykonanie planu Castra, a także tłumaczyło szczupłość naszej łodzi — jedynej z pozostawionych na brzegu rupieci, która nie przeciekała na wszystkich szwach. Nie znaczyło to wcale, by była szczelna. Słyszałem, jak woda przelewa się po dnie, i pamiętam, że troska o to, by nogi Serafiny pozostały suche, mieszała się we mnie z poważnymi obawami o całe nasze przedsięwzięcie. Ciągnęliśmy dotąd bez wielkiego wysiłku. Czerwone światło ogniska na cyplu rosło, podczas gdy słabnący blask świateł wielkiego ołtarza katedry przeszywał mgłę pomarańczowym promieniem. — Trzeba by wybrać wodą z tej łodzi — zauważyłem szeptem. Castro odłożył wiosło i przesunął się ku środkowej ławce. Widać, jak dobrze przygotowani byliśmy do ucieczki, skoro w łódce nie było nawet połówki skorupy orzecha kokosowego. Gliniany dzban o pojemności galona, zatkany garścią trawy, zawierał cały nasz zapas słodkiej wody. Castro odsunął go i, pochylając się nisko, próbował czerpać swoim dużym, miękkim kapeluszem. Sądzę, że okazało się to niemożliwe, gdyż nagle zerwał z nogi trzewik o kwadratowym nosie, spięty stalową sprzączką. Użył go jako czerpaka, klnąc tę konieczność, ale bardzo cicho — z szacunku dla Serafiny. Stojąc obok niej na rufie, w dalszym ciągu wiosłowałem łagodnie. Już raz desperacko ruszałem na morze — ratując się, być może, przed szubienicą — w maleńkiej łodzi, z pijacką pieśnią Rangsleyowego stryjka, zwiastującą uroki Nieznanego niedowarzone—mu młodzieniaszkowi. Noc była wtedy równie ciemna, ale niebezpieczeństwo nie tak wielkie. Prawda, że łódka zatonęła wręcz pod nami, ale wtedy tylko morze pochłonąć mogło mnie — chłopca nie wiedzącego nic o życiu, równie nieświadomego swych losów jak bydlęta na naszej farmie. Teraz zaś czyhał na nas świat ludzi, gotów nas pożreć, a Zatoka Meksykańska znaczyła nie więcej niż kałuża na gościńcu rojącym się od zbójców. Czymże były niebezpieczeństwa mórz w porównaniu z namiętnościami, wśród które mnie rzucono z własnym losem w ręku i — jak wszyscy, co żyją i kochają — z mieczem zawieszonym nad głową? Niebezpieczeństwo było mniejsze tamtej dawnej nocy, kiedy słyszałem za sobą cichy chrzęst nóg przemytników na kamykach plaży. Było mniejsze i — jeśli nawet miało w sobie coś brzydkiego — zawiodło mnie do tej drugiej, bardziej rozpaczliwej ucieczki, w małej łupince, w towarzystwie milczącej, otulonej w pelerynę postaci, na której widok za każdym razem szybciej biło moje serce. Ratowałem ją od złych uroków Casa Riego jak rycerz królewnę z zaklętego zamku. Była mi jednak droższa niż wszystkie królewny wszystkim rycerzom. Nigdy nic podobnego nie zdarzyło się na świecie. Bywało, iż kochankowie w miłości swojej szli na pewną śmierć; ale nigdy, w całych dziejach ludzi młodych, nie wyruszali w takiej atmosferze ostrożnej ciszy na równie szaleńczą przygodę. Wszystko zależało od tego, czy zdołamy bezszelestnie przemknąć się przez wąskie wejście do zatoki. Ludzie na cyplu nie mieli czym nas ścigać, ale mogli krzykiem zaalarmować łodzie na morzu. To było istotne niebezpieczeństwo — i moja największa troska. Potem… Nie chciałem myśleć, co będzie potem. Czekało nas tylko otwarte morze albo pełne niebezpieczeństw wybrzeże. Gdybym o mich pomyślał, może byłbym zrezygnował z walki. Myślałem tylko o tym, aby zyskać każdą kolejną chwilę, i skupiłem wszystkie wysiłki, by zachować się jak najciszej. Kierowałem łodzią z rozmysłem pełnym napięcia i ostrożności, jak by wiosło było źdźbłem słomy, a woda zatoki błonką mydlanej bańki, którą każdy niebaczny ruch mógł rozbić. Ledwo oddychałem czując, że głębszy oddech może rozwiać mgłę będącą teraz jedyną naszą osłoną. Mgła nie rozwiała się. Przeciwnie, oblegała nas coraz ciaśniej chłodem chmury wieńczącej skalną iglicę. Otaczające nas dotąd niewyraźne cienie i zamazane zarysy jęły na koniec roztapiać się całkowicie w nieprzeniknionej, jaśniejącej bieli. Przez plątaninę moich myśli przebiła się nagle świadomość, że za cyplem jest mgła, morska mgła, coś zupełnie innego niż nocne opary nad zatoką. Wlewała się przez wąskie przejście w niewytłumaczony sposób, gdyż nie odczuwaliśmy najmniejszego ruchu powietrza. Można było obserwować jej nieustanny przepływ, patrząc w łunę ogniska na cyplu, teraz znacznie bliższą. Jej brzegi zdawały się roztapiać w lecącym pyle wodnym. Na zatokę wchodziła zatem morska mgła. Byłaż to dla nas klęska czy ratunek? Na razie przynajmniej odpowiadała naszej potrzebie ukrycia się, i to mi wystarczało, skoro cała nasza przyszłość zależała od każdej mijającej minuty. Złodziejaszkowie z Rio, wyruszając na rabunek jakiegoś statku unieruchomionego niedaleko brzegu, zaczynali od tego, że holowali jeden ze swych szkunerów do wejścia na zatokę. Tam zostawiali go jako punkt zborny dla łodzi i skład zagrabionych łupów. Jeden ze szkunerów, jak wiedziałem, przycumowany był naprzeciwko Casa Riego. Drugi mógł stać na kotwicy gdzieś na naszej drodze, może o parę jardów dalej. Natężałem słuch, by złowić jakiś dźwięk zdradzający jego obecność — kaszel, głos, skrzypnięcie liny, upadek czegoś na pokład. Nie słychać było nic. Zacząłem się bać, że zupełnie niespodziewanie uderzymy dziobem w jego bok. Nie widziałem dalej niż na długość naszej dwunastostopowej łódki. Aby z wszelką pewnością uniknąć tego niebezpieczeństwa, postanowiłem prześliznąć się przy samym piasku zalegającym brzeg wąskiego paska niskiego gruntu od południa. Zacisnąłem zęby i z determinacją zbliżyłem łódź do brzegu. Castro siedział wciąż na tylnej ławce, z łokciami na kolanach. Głową prawie dotykał mojej nogi. Widziałem żałośnie przygarbione plecy, smutno kiwające się pióro u kapelusza. Absolutna nieruchomość Serafiny była dla mnie miarą jej odwagi. Cisza była tak głęboka i czysta, że z łuny ogniska, którego byliśmy coraz bliżej, jął się rozlegać głośno łopot płomieni. Potem usłyszałem nawet trzask drzewa, podobny do odgłosu bardzo dalekiej strzelaniny. Castro nawet wtedy nie raczył obrócić głowy. Jaki był, taki był — urodzony włóczęga, contrabandista, szpieg w wojennych obozach, maruder wlokący się w ogonie Grandę Armée (ocalały, Bóg jeden wie jakim sposobem, ze śniegów Rosji), żebrak, guerrillero, bandyta, sceptyczny morderca drapujący swoje łachmany w posępną godność — ale na koniec stał się ponurym i groteskowym giermkiem naszego rycerskiego Carlosa. W jego przywiązaniu była jakaś romantyczna zaciekłość. Pogardliwie ignorował niebezpieczeństwo, gdyż pozostawił serce na trumnie, jak ktoś mniej kochający pozostawiłby wieniec. Spojrzałem w dół na Serafinę. I ona także pozostawiła serce w podziemiach katedry. Skraj ciężkiej peleryny nasunięty na głowę zasłaniał przede mną jej twarz, a wraz z nią — jej niedoświadczenie, jej wielkie wątpliwości i wielkie lęki. Znad trzasków suchego drzewa usłyszałem stłumiony okrzyk zdziwienia, a potem pełen przerażenia głos: — Patrzcie! Santissima Mądre! Co to? Prosty instynkt zmienił natychmiast ruchy mojej ręki w ten sposób, aby dziób łódki oddalił się od brzegu; lecz duszę moją ogarnęło coś w rodzaju osłupienia. Zostaliśmy dostrzeżeni. Było więc po wszystkim. Czy to możliwe? Po wszystkim? Już? W trosce, by nie wpaść na szkuner, którego — nie wiem tego do dzisiaj — może tam wcale nie było, podpłynąłem zbyt blisko do piasku, tak blisko, że słyszałem, jak ciche, szybkie kroki zatrzymują się nagle we mgle. Czyjś głos zdawał się pytać mnie szeptem: — Gdzie, ach, gdzie? Inny wykrzyknął impulsywnie: — Ja widzę! Był to okrzyk cichy, jakby stłumiony nagłym przestrachem. Ramię moje pracowało jak wahadło; zwroty przegubu w dalszym ciągu nadawały wiosłu napędowy ruch. Cała reszta mojego ciała znieruchomiała bezradnie w śmiertelnym oczekiwaniu końca, jak by to były paraliżujące sekundy upadku z zawrotnej wysokości. Nagle poczułem na karku powiew — tchnienie wiatru. I natychmiast potem, jak by pchnięty obok mnie taran przebił liczne warstwy rozpostartej gazy, ujrzałem poprzez głębokie, postrzępione rozdarcie w mgle wizję buzujących płomieni, to spychanych ku ziemi, to znów wzlatujących w górę; taniec szkarłatnych blasków na pasie odsłoniętej wody i — w blasku ognia — trzy czarne jak węgiel postacie. Jedna z nich, wysoka, stała na cienkich czarnych nogach, z długimi czarnymi ramionami wzniesionymi sztywno ponad czarnym kształtem kapelusza. Dwie pozostałe pochylały się nisko nad samym brzegiem wody, wypatrując czegoś jakby z zasadzki. Wyrazistą tę wizję okalała gę9ta, dymna atmosfera, w którą jak nagły tuman śniegu wpadł miękki, biały wir mgły. Kłęby zamknęły się i pochłonęły natychmiast trzepot strzelistych płomieni, czarne postacie, szkarłatne pobłyski igrające wokół mojego wiosła. Gorący blask ogniska poraził mi oczy raz jeden, po czym rozmazał się na nowo w dawną ognistą plamę na ponownie rozsnutej tkaninie mgły. Jednakże postawy pochylonych mężczyzn nie pozostawiały wątpliwości co do tego, że nas dostrzegli. Oczekiwałem raptownego wybuchu głosów na brzegu, którym odpowiedzą wnet krzyki od strony morza, i w podnieceniu wrzasnąłem na Castra, aby wziął się za wiosło. Nie drgnął nawet i po moim krzyku, który w przerażonych uszach zabrzmieć musiał jakąś niesamowitą, nieziemską nutą, otoczyła nas głęboka cisza — cisza zabobonnego strachu. Zanim łódka posunęła się o jedną swoją niewielką długość, usłyszałem, zamiast ryków, głos, który zdawał się być głosem samego strachu: — Słyszeliście? — a potem drżący szept wzywający wszystkich świętych pańskich. Następnie ktoś przez zaciśnięte gardło usiłował wymówić stanowczym głosem: — Dusze zabitych Inglez. Krzyczą z bólu. Marynarze admirała Rowleya, tak haniebnie odparci w niefortunnym ataku na zatokę, tworzyli widmową eskortę naszej ucieczki. Te pozabijane załogi miały jakoby nawiedzać miejsce swojej zguby jak owe upiory, którym wyrzut sumienia, żal albo zemsta nie pozwala się oderwać od wrót porzucanego świata. Pobłądziłem; mgła, rozdarłszy się, odsłoniła nas. Lecz moi nieznani i pokonani rodacy, dzięki pamięci o ich męstwie, dzierżyli panowanie nad wejściem do zatoki. Można rzec, że w tej krytycznej chwili oni to nas obronili. My zaś z pewnością ukazaliśmy się tamtym na brzegu jako coś ciemnego, niewyraźnego, zupełnie niewytłumaczonego i całkowicie nieoczekiwanego: zjawa przemykających się ukradkiem cieni. Wysilony głos we mgle powiedział: — Zostawcie ich w spokoju. Nie odpowiadajcie. Popłyną dalej, bo żaden z nich nie zginął na brzegu — wszyscy w wodzie. Tak, wszyscy w wodzie. Sądzę, że człowiek ten próbował dodać ducha sobie i towarzyszom. Chciał zapewne powiedzieć, że znajdując się na brzegu, są bezpieczni przed duchami owych Inglez, którym ani na chwilę nie udało się wylądować. Z nagłego rozszerzenia i rozjaśnienia się łuny wywnioskowałem, że dorzucają chrustu do ognia. Wiosłowałem dalej i stopniowo astra strzelanina suchych gałązek oddaliła się, stała się bardziej stłumiona przez mgłę. Na koniec ustała zupełnie. Wtedy opadła mnie słabość i wciągnąwszy wiosło usiadłem obok Serafiny. Tęskniłem za dźwiękiem jej głosu, za jakimś czułym słowem, za pieszczotą szeptu, który by ukoił moją znękaną duszę. Byłem jej pewny niby zdobytego, a rzadkiego skarbu, którego posiadanie upraszcza życie, przemieniając je w coś w rodzaju wielbiącego stróżowania — i czułem się tak bardzo na jej łasce, że przemożne poczucie winy sprawiło, iż bałem się do niej przemówić. Lekkie falowanie pełnego morza huśtało łódką to w górę, to w dół. Raptem Castro parsknął jakimś posępnym śmieszkiem, a ja zacząłem po cichu go łajać za dotychczasową apatię. Powinien był usłuchać mego wezwania i wiosłować bodaj swoją jedyną ręką. Niezrozumiałe było dla mnie, że do nas nie strzelano. Castro oświecił mnie w paru niechętnych i pogardliwych słowach. Ludzie z Rio Medio — tak objaśnił ów incydent — to głupcy o zwierzęcej naturze, bojący się sami nie wiedzą czego. — Castro, męstwo tych moich poległych rodaków nie poszło na marne; obronili nas jak prawdziwi przyjaciele — szepnąłem, wciąż jeszcze podniecony naszym ocaleniem. — Ci nierozumni Anglicy… — odburknął. — Poległy wróg byłby bardziej przydatny. Gdyby caballero nie miał innych przyjaciół prócz umarłych… Jego ostre, pełne goryczy mamrotanie urwało się. Wówczas rozległ się łagodny głos Serafiny: — To tyś jest naszym przyjacielem, Tomasie Castro. To ty otrzymasz nagrodę należną przyjacielowi. — Niestety, se?orito! — westchnął. — Cóż mi pozostaje na tym świecie — mnie, który dałem ostatnią sztukę srebra na dwie msze za dusze owego sławnego męża don Carlosa, kuzyna pani. — Uczynimy cię bardzo bogatym, Tomasie Castro — rzekła stanowczo, jak gdyby w łódce znajdowały się wory złota. Gorzkim, (roztargnionym szeptem wypowiedział górnolotną formułkę podziękowania. Wiedziałem dobrze, iż pomógł mi nie dla pieniędzy i nie z miłości do mnie — ani nawet z wierności dla Riegów. Był po prostu posłuszny ostatniemu poleceniu Carlosa. Narażał życie, by mnie ocalić, lecz w lenną służbę mi się nie oddawał. Był wciąż tym samym krwiożerczym grubaskiem ze stalowym szpikulcem przytwierdzonym do drewnianego kikuta przedramienia, co wówczas, gdy pod pokładem statku, który przywiózł nas z kraju, wydawszy pierś stąpał przede mną na palcach jak rozzłoszczony kogut. Słyszałem, jak mamroce z niesłychaną, sardoniczną wzgardą, że istotnie se?or wkrótce mieć będzie tylko nieżywych przyjaciół, jeśli nie zechce uderzać we wrogów. Gdyby se?or skorzystał ze znakomitej okazji, którą zesłała mu Opatrzność i którą każdy chrześcijanin przy zdrowych zmysłach byłby wykorzystał — i gdyby pozwolił mu przebić jueza O’Briena, nie błąkalibyśmy się teraz w małej łódeczce. Cóż za szaleństwo! Cóż za szaleństwo! Jedno małe pchnięcie nożem, a wszyscy spalibyśmy teraz bezpiecznie w łóżkach… Jego ton wyrażał znużoną wyższość, a mnie zgnębiła ta prawda odarta z wszelkich rycerskich pozorów. Oczywiste było, że oszczędzając wówczas to bezbronne życie dla dogodzenia własnemu sumieniu stałem się winny okrucieństwa. Oto Serafina u mego boku; to ona musi teraz za to cierpieć. Puściłem wolno jej wroga, bo przypadkiem znalazł się przy mnie nie uzbrojony. Czy postąpiłem jak Anglik i dżentelmen, czy też jak głupiec dogadzający swoim sentymentom cudzym kosztem? I to kosztem niewinnych ludzi, jak służba Riegów, jak sam Castro; jak Serafina, na którą moja szlachetna powściągliwość sprowadziła wszystkie te niebezpieczeństwa, wszystkie te trudy, cały ten niepewny los. Nie dała niczym poznać, że słyszała słowa Castra. Kobiece milczenie jest bardzo nieprzeniknione i zdało mi się, że moja więź ze światem — skoro całym światem była dla mnie ona — osłabiona została przez ów odcień ludzkiej przyzwoitości, który czyni rozróżnienie między zabójstwem a mordem. Nagle jednak uczułem — choć otulona postać Serafiny ani drgnęła — że jej drobna dłoń wsuwa się w moją. Łagodne ciepło tej dłoni poszło mi wprost do serca, kojące, wzmacniające — jak by wsunęła mi w rękę broń o niezwykłej i krzepiącej sile. — Ach, wielkoduszna jesteś — szepnąłem tuż przy skraju peleryny ocieniającym jej twarz. — Musisz teraz myśleć o sobie, Juanie — powiedziała. — O sobie — powtórzyłem ze smutkiem. — Tylko ciebie mam teraz i tylko o tobie mogą myśleć, a ty jesteś tak daleko — poza moim zasięgiem. Między tobą a mną są twoi zmarli — wszystko, co straciłaś. Dotknęła mego ramienia. — To ja muszę myśleć o moich zmarłych — szepnęła. — Ale ty, ty musisz myśleć o sobie, bo ja nie mam już teraz nic swojego na świecie. Jej słowa podziałały na mnie jak cichy wyrzut sumienia. To prawda. Miała bogactwa, ziemie, pałace; lecz teraz jedynym jej schronieniem jest ta mała łódka. Długotrwałe odsunięcie się jej ojca od świata wytworzyło taką pustkę wokół jego ostatnich lat, że córka nie miała prócz mnie nikogo, kto by mógł ją obronić przed spiskami jej własnego intendente. I na myśl o naszym rozpaczliwym położeniu, o cierpieniach czekających nas na tej łódeczce i mogących zakończyć się powolną śmiercią, zawahałem się na moment. Czy nie było moim obowiązkiem zawrócić na zatokę i oddać się w ręce moich wrogów? Wtedy, jak wyraził się Castro, poderżnięto by nam gardła przez miłość dla jueza. Ale Serafinę motłoch zaniósłby na rękach do Casa — przez cześć dla jej rodziny i ze strachu przed O’Brienem. — A więc, se?or — mruknął — jeśli na ujrzeniu jutrzejszego słońca zależy panu równie mało jak mnie, zawróćmy łódkę. — Przyłóżmy raczej ręce do jej boku i wywróćmy ją — powiedziała Serafina tonem rozkazującym i pełnym oburzenia. Nie odezwałem się więcej. Gdybym mógł zabrać O’Briena ze sobą na tamten świat, chętnie umarłbym, by oszczędzić jej tyle bodaj bólu, co od ukłucia szpilki. Ale że nie mogłem, więc musi ona iść ze mną; musi cierpieć, gdyż lgnąłem do niej, jak ludzie lgną do nadziei na najwyższe dobro — ze wzniosłym i samolubnym oddaniem. Castro pochylił się był do przodu, jak by chciał okazać swoją gotowość do zawrócenia. Tymczasem usłyszałem cichy trzask. Słabe światło padło na jego ręce majaczące pod czarną aureolą kapelusza. Znowu krzemień stuknął o stal i duża, czerwona iskra błysnęła przelotnie na dziobie łodzi. Castro zapalił papierosa. ROZDZIAŁ DRUGI Milczenie, cisza, najwyższa ostrożność były absolutnie niezbędnymi warunkami naszego istnienia. Nie miałem jednak serca strofować go za to, że naraża Serafinę i mnie na niebezpieczeństwo. Mgła była teraz tak gęsta, że nie dostrzegałem prawie jego sylwetki, ale dym tytoniowy czułem bardzo wyraźnie. Kwaskowaty zapach picadury zdawał się sprzęgać wydarzenia trzech lat w jedną nieprzerwaną przygodę. Przypomniał mi kamieniste wybrzeże; pokład starej „Tamizy”; Serafinę, taką, jaką ujrzałem ją po raz pierwszy; wspaniałe, złocące się od herbów łoże chorego Carlosa. Wszystko to przyleciało i uleciało wraz z kłębkiem dymu, gdyż z całej potęgi i uroku, które czyniły Carlosa tak uwodzicielskim, nigdzie na świecie nie pozostał ślad głębszy niż w sercu siwiejącego małego zbója, co niczym filozof — ale desperat — kurzył papierosa w obliczu samego ducha mordu krążącego wokoło nas pod osłoną mgły. I oto — klnę się na spokojne niebo wieczoru mojego życia — duch mordu odezwał się spiesznym i rytmicznym stukiem, któremu wtórowały wesołe metaliczne dźwięki. Odgłosy te, szybko przybierające na sile, skłoniły wreszcie Castra do odrzucenia papierosa. Serafina kurczowo ścisnęła mnie za ramię. Hałas wioseł, pracujących prędko w takt pośpiesznego brzdąkania na gitarze, uderzył w nas, dziarski i złowrogi. — Caramba — mruknął Castro. — To ten głupiec Manuel we własnej osobie. Wówczas powiedziałem: — Mamy we dwóch osiem strzałów, Tomasie. Rzucił mi na kolana swoją parę pistoletów. — Niech wasza dostojność dysponuje nimi, jak zechce. — Nie rezygnujcie tak zaraz — szepnąłem. — A z czego to ja takiego rezygnuję? — wymamrotał ze znużeniem w głosie. — Poza tym z mego ramienia wyrasta ostrze. Jeśli nie będę miał ochoty opuścić ten świat bez towarzystwa… Posłuchajcie tylko, jak ten gamoń śpiewa. Brawurowy falset zdawał się wisieć, przytłumiony, w górze ponad mgłą ścielącą się nisko na wodzie niby gęsty, mleczny osad powietrza. Dziwnie padało w nią światło księżyca. Było tak, jak byśmy oddychali na dnie płytkiego morza, białego jak śnieg, błyszczącego jak srebro, matowego i nieprzeniknionego od wszystkich stron, tylko nie od góry, gdzie żółta tarcza miesiąca przeświecała przez cienki obłok pary. Wesoła natarczywość głuchych postukiwań, metalicznych brzęków i przenikliwego śpiewu narastała crescendo aż do wybuchu głosów gadających jeden przez drugi, dzikiej galopady brzdąkania, grzmiącego okrzyku: „Altro, amigos!”, i wreszcie wielkiego łomotu wioseł ciskanych na dno łodzi. Nagła cisza, jaka potem nastała, tętniła ciężkimi uderzeniami mojego serca. Teraz ucieczka była niemożliwa. Tak się przynajmniej zdawało, póki tamci rozmawiali. W lśniącym morzu mgły pojawiła się ciemna plama. Zrazu, gdym ją tylko spostrzegł, przesunęła się nieco, potem trwała nieruchomo opodal, od strony naszej rufy. Był to cień dużej łodzi pełnej ludzi; lecz kiedy umilkli, straciłem pewność, że w ogóle cośkolwiek zobaczyłem. Nie wątpiłem, że gdyby wiedzieli, iż jesteśmy gdzieś w pobliżu, oczy kogoś spośród nich byłyby wypatrzyły naszą łódkę jako taki sam nieuchwytny cień. Skąd jednak miało im się bodaj przyśnić coś podobnego? Rozmawiali hałaśliwie, musiało ich być co najmniej ze dwunastu. Niekiedy zaczynali krzyczeć wszyscy na raz, a potem milkli, jak by nasłuchując. Z czasem jęły dobiegać mnie dalekie krzyki w odpowiedzi, jak by zbiegające się ku nam z różnych stron. Znajdowaliśmy się w najgorszym miejscu. Obok nas była łódź Manuela, jak słusznie domyślił się Castro, a pozostałe łodzie kierowały się ku niej po omacku, pokrzykując raz po raz: — Ohe! Ohe! Gdzie, gdzie? A ludzie z łodzi Manuela wrzeszczeli w odpowiedzi: — Ohe! Ohe! Tędy — tutaj! Nagle Manuel grzmotnął potężnie w gitarę i wielkim, natchnionym głosem zaśpiewał: — Sterujcie… na… pieśń. Palce jęły szaleńczo przebierać po strunach, a ponad dzwonieniem gitary jego głos, wysilony do ostateczności, deklamował jakby wśród nawałnicy: Wielbię świętych w niebios chwale, A na pyle ziemi Wielbię ślady jej stóp. Improwizował. Czasem brakło mu tchu; ściszone brzdąkanie rozlegało się nadal, a mnie, wpatrzonemu bacznie, zdało się, że dostrzegam jego kształt w białym oparze, jak cień rzucany z daleka przez łojówką na śnieżne prześcieradło: chudą, przygarbioną postać, tłuste kędziory, czujne wzniesienie głowy, sentymentalne przewracanie błyszczącymi, ogromnymi oczyma. Nie zapomniałem jego zadziwiającego popisu w kabinie szkunera, kiedy to, zwierzywszy mi swoje strapienia i ambicje, uraczył mnie próbką swojego kunsztu. Śpiewał jak wówczas, w gniewie zranionej pychy, a niepewne brząkanie w gitarę potykało się i odstawało daleko za głosem, jak pijany niewolnik za szalejącym panem. Dzyń, dzyń, brzdęk! Galop palców po strunach i zamazana burza dźwięków; nagły stuk, jak potknięcie się ciężkiego ciała. — Oto dumna córa starej Kastylii! Ola! Ola! — śpiewał tajemniczo na początek każdej stancy miękkim głosem pełnym ekstatycznego uniesienia, a potem wrzeszczał, jak by go nagle rzucono na skałę. Poeta z Rio Medio zwoływał swoją złodziejską drużynę rapsodią tajonej i nieodwzajemnionej miłości. Brzdęk, dzyń, dzyń, dzyń. Oto on, capataz walecznych lugare?osl Prawdziwy capataz! Jedyny capataz. Ola! Ola! Brzdęk, brzdęk. A przecież jest niewolnikiem jej wdzięków, więźniem jej oczu, warg, włosów, jej brwi, które — głosił to wrzeszcząc wniebogłosy — są jak łuki tęczy rozpięte nad gwiazdami. Była to pieśń miłosna, smętna parodia, ohydny grymas małpy przedrzeźniającej prawdziwy smutek ludzkiej twarzy. Chciało mi się uciekać przed nią niby przed nieznośnym upokorzeniem. Łatwo by było zresztą, w czasie gdy śpiewał, oddalić się tak, aby nas nikt nie słyszał; miałem jednak pewien plan, zaczątek planu, coś jakby zaczątek nadziei, a w myśl tego planu musiałem pod osłoną mgły pozostać dość blisko, aby słyszeć, co się dzieje. Czy mgła potrwa dość długo, by posłużyć mojemu celowi? O to tylko chodziło, a sądziłem, że potrwa, gdyż słała się coraz niżej; robiła się coraz gęstsza, prawie już za ciężka na to, by kapryśne powiewy wiatru mogły ją poruszyć. Była to prawdziwa nocna mgła tropików, która powstaje po zachodzie słońca i usiłuje przed jego wschodem wpełznąć z powrotem w ciepłe łono morza. Kiedyś w Rio Medio, spacerując wczesnym rankiem po piaszczystych wydmach, obserwowałem, jak w dole pode mną dziwacznie wyłoniły się z takiej właśnie mgły głowy kilku ludzi łowiących z łodzi ryby. Mgła zakrywała ich postacie po same ramiona lepiej, niżby to mogła zrobić woda. Sądziłem, że tym razem nie spadnie tak prędko poniżej naszych głów, choć zdawało mi się, że już teraz, gdybym tylko wdrapał się na ramiona Castra, dostałbym się w czyste światło księżyca, ujrzałbym górzysty ląd i maszty angielskiego statku. Nie mógł być bardzo daleko, gdyby tylko wiadomo było, w jakim kierunku go szukać. Ale chybotliwa łódka nie była odpowiednim terenem do akrobatycznych ćwiczeń, a i Castro nie całkiem się do tego nadawał. Najmniejszy szmer byłby zdradził naszą obecność, a poza tym pomysł był na nic, gdyż nawet jeślibym na moment ujrzał reje statku, musiałbym zejść na powrót w mgłę, aby wiosłować, a wtedy nic widocznego nie broniłoby nas przed pobłądzeniem, chyba żebym co dziesięć uderzeń wiosłem wspinał się znów na ramiona Castra, by sprawdzić kierunek — co byłoby oczywistą niemożliwością i absurdem. — Oto dumna córa starej Kastylii, Ola, Ola… — śpiewał Manuel poufnym tonem, lekko a zgrabnie akcentując rytmy… Tak, oczywistą niemożliwością. Ale przyszedł mi do głowy nowy pomysł. Dzyń, dzyń, dzyń… Brrum. Brrrum. Dusza moja tęskni za jałmużną uśmiechu, Łaski spojrzenia żebrze wzniosła moja dusza… — śpiewał. Ach, gdyby można dodać sobie parę stóp wzrostu! Bodaj cztery, pięć stóp. Tylko cieniutka zasłona zdawała się dzielić mnie od księżyca. Nie więcej niż nikła warstewka oparu. Lecz na poziomie moich oczu nic widać nie było. Spoza białej zasłony dochodziły jęki strun, wrzaskliwy głos, ponury i groźny w swoim sztucznym uniesieniu, jak by szydził z mego smutnego i żarliwego przekonania o własnej niegodności, z największej męki i wewnętrznej dumy, jaką daje czysta miłość. W chwilach przejmującej ciszy, kiedy śpiew ustawał, słyszałem głuche uderzenia bunt jedna o drugą, ciche pluski wioseł, dalekie nawoływania z zapóźnionych łodzi szukających po omacku drogi przez okryte całunem morze. Nuta okrutnej, płynącej w żyłach wraz z krwią namiętności zmuszała tych opryszków na łodziach do zachowania głębokiej ciszy. Podobnie mogłem sobie wyobrazić w kraju bandę przemytników (którzy również nie cofnęliby się przed morderstwem), słuchających z zamyślonymi twarzami sentymentalnej piosneczki o jakiejś „słodkiej Nancy”, wyśpiewywanej przeciągle a brzydko w przydrożnym szynku, wśród kłębów fajkowego dymu. Rozumiałem w tej chwili do głębi różnicę ras, która niesie ze sobą poczucie romantyczności albo budzi nienawiść. Na dźwięk śpiewu Manuela coś rosło mi w gardle. Jego lamenty były mi nienawistne. „Niestety, „niestety; na próżno, na próżno…” — Targał struny z zawrotną szybkością, z furią, a jego obłędny głos, wściekle walczący o lepsze z dzwoniącym szaleństwem strun, urósł na koniec do przeraźliwego, szczytowego wrzasku. Koniec. To już koniec. Dobiegł moich uszu cichy pochwalny szmer, poważne przyklaski znawców. — Viva, viva Manuele! — pisk żarliwego podziwu. — Ach, nasz Manuelito… — Tymczasem czyjś gruby głos przekomarzał się rubasznie: — Nie martw się, Manuelu. A Paquita ze złamanym zębem? Czyż ci ona nie została? Por Dios, hombres, po ciemku wszystkie baby jednakie. — Zapcham ci tę nieczystą gębę rozżarzonymi węglami — wycedził Manuel jadowicie. Ryknęli śmiechem na tę pogróżkę. Wyobrażałem sobie ich postacie, groźną gestykulację, kolczyki, obwiązane głowy, łachmany i uzbrojenie, obrzydłe grymasy na ogorzałych, wykrzywionych twarzach. Mój niepokój przedstawiał mi ich równie wyraźnie, jak gdybym oglądał ich oczyma ciała. A że wyostrzony słuch łowił każde słowo z nadnaturalną wyrazistością, więc czułem się, jak bym — nałożywszy na palec zaczarowany pierścień — zasiadał niewidoczny na naradzie moich wrogów. Była ona hałaśliwa, ożywiona, a jej wynik obchodził nas w najwyższym stopniu. Statek dostrzeżony w południe nie zbliżył się dostatecznie do zatoki, aby go można było dogodnie zaatakować przed zmierzchem. Czekali więc na niego całe popołudnie, drzemiąc i grając w hazardowe gry na piaszczystym cyplu. Ale coś w jego wyglądzie wzbudziło w nich tchórzliwe podejrzenia i ostudziło, ich zapał. Wydał im się niebezpieczny. A jeśli to jest zamaskowany angielski okręt wojenny? Niektórzy twierdzili nawet, że poznają w nim z całą pewnością jedną z lżejszych fregat z eskadry Rowleya. Sprzeczali się jeszcze, kiedy zapadła noc, a tymczasem cała ich flotylla tkwiła przy brzegu, podczas gdy w ludziach chciwość walczyła ze strachem. Spierali się co do charakteru statku, lecz wszyscy jednogłośnie podbechtywali Manuela — skoro koniecznie chciał nazywać siebie ich jedynym capatazem — by śmiało wyruszył na zwiady. Okazało się, iż uczynił to był właśnie w towarzystwie paru tęższych zuchów i pod osłoną mgły. Udało im się podkraść na tyle blisko, by usłyszeć angielskie rozmowy na pokładzie, rzucane rozkazy i pokrzykiwania niewidocznych marynarzy nastawiających żagle na kapryśne wiatry. To ostatnie było oczywiście rozstrzygające. Takich dźwięków nie słyszy się na okręcie wojennym. Był to statek handlowy — łatwa zdobycz. Toteż Manuel, w stanie egzaltacji spowodowanej własnym ryzykanckim wyczynem, zawrócił ku lądowi, by zebrać wokół siebie wszystkie łodzie i poprowadzić je na niezawodną grabież. Przekonają się wkrótce — deklamował — co to znaczy mieć za wodza ich własnego walecznego Manuela zamiast tego włóczykija, tego cudzoziemca, tego andaluzyjskie—go głodomora, zdrajcy, poganina — tego Castra. Ukryty we mgle, zdawał się pluć tymi wyzwiskami tylko dla naszych uszu, jak by nas widział w naszej łodzi… Cierpliwości: cierpliwości! Któregoś dnia obetnie temu przybłędzie powieki i rozciągnie go na wznak na pięknym palącym słoneczku. Castro poruszył się gwałtownie; lekki dreszcz obrzydzenia wstrząsnął Serafina… Tymczasem — mówił Manuel — dzięki jego odwadze ów statek mieli już tak jakby w garści. ,,Viva el capataz!” — krzyknęli mu na wiwat. Tumany mgieł kładące się na morzu stłumiły ten krótki ryk; usłyszeliśmy okrutny śmiech, podniecone wołania. Manuel zaczął wygłaszać regularne przemówienie, a jego głos, modulujący z przejęciem w lśniącej bieli oparów, miał w sobie coś zdumiewającego i bezcielesnego, jakieś abstrakcyjne zaskoczenie; był wzruszeniem wykrzykiwanym w pustą przestrzeń. A mnie fascynowały w dodatku głębie, jakie odsłaniał. Była to jakby oracja ambitnego przywódcy w farsie; mówca przykuwał słuchaczy wymową, jak przedtem pieśnią o swojej groteskowej, bezczeszczącej miłości. Chełpił się swoim sprytem i męstwem i obrzucał złorzeczeniami cały szereg nazwisk — w ich liczbie moje i Castra. Objawiał plugawe ideały całej tej bandy łotrów — ideały, które, jak twierdził, wydadzą plony pod jego wodzą. Chwalił się potajemnymi rozmowami z O’Brienem. Rozległy się szmery zadowolenia. Nie dziwię się, że Serafina wstrząsnął dreszcz zgrozy, obrzydzenia, trwogi i oburzenia. Pozbawiona osłony niezdobytej twierdzy, jaką była Casa Riego, i ona również zmuszona była spojrzeć w głębiny: na zwierzęcość, niskie żądze i marzenia tej nikczemnej, parszywej czeredy. Napełniło mnie to głębokim bólem i wstydem. Kładło się niby kalające dotknięcie na jej świętym żalu po umarłych, na jej czystym i żarliwym wyobrażeniu o życiu. — Hombres de Rio Medio! Amigos! Valientes!… — ciągnął Manuel swoją perorę. Powiedzie ich teraz na angielski statek. Przerażeni heretycy poddadzą się. Na angielskich statkach zawsze jest złoto. Przerwał mowę, po czym zawołał głośno: — Niech łodzie trzymają się razem i nie rozpraszają się we mgle. — Pies — mruknął Castro. Usłyszeliśmy krzątaninę przygotowań, osadzono wiosła w dulkach. — Szykujcie się, Tomas — szepnąłem. — Do czego? — burknął. — Dokąd wasza dostojność myśli uciec przed tym bydłem? — Musimy płynąć za nimi. — Szaleństwo rodaków waszej dostojności ogarnia go widocznie — szepnął z sardonicznym ugrzecznieniem. — Za nimi… dokąd? — Na poszukiwanie angielskiego statku — odpowiedziałem szybko. To był mój pomysł od chwili, kiedy usłyszeliśmy gitarę Manuela. Skoro mgła kryjąca nas przed ich wzrokiem czyniła i nas także beznadziejnie ślepymi, ci nędznicy muszą sami wyprowadzić nas z matni. Nie myślę przedstawiać tego pomysłu jako jakąś natchnioną koncepcję. Był to sposób w najwyższym stopniu ryzykowny i niemal beznadziejny; położenie było jednak tak krytyczne, że innego wyboru nie było, chyba że mielibyśmy siedzieć z założonymi rękoma i czekać spokojnie, aż nas odkryją. Castro zdawał się skłaniać raczej ku temu ostatniemu. Na szczęście zbóje stracili trochę czasu na przekleństwa i sprzeczki co do szyku, w jakim łodzie miały płynąć do ataku. Spiesznymi szeptami jąłem przekonywać Castra do mojego projektu. Jego zgoda była ważna, ponieważ potrafił bardzo dobrze machać wiosłem, a gdybym był zdany tylko na własne siły, w żaden sposób nie mógłbym nadążyć za flotyllą. — Na co by nam się przydał statek opanowany przez Manuela? — argumentował posępnie. — Gdybyśmy zaś mieli przeczekać w pobliżu, aż go splądrują i puszczą, ani mgła, ani noc nie będą trwały wiecznie. — Moi rodacy odeprą ich — twierdziłem ufnie. — W każdym razie bądźmy na miejscu. Może się przydamy. I pamiętajcie, Tomasie, tym razem to nie wy jesteście ich dowódcą. — To prawda — rzekł, trochę ugłaskany. — Ale jeszcze jedno zasługuje na uwagę waszej dostojności… Jeśli zdecydujemy się na ten plan, zabierzemy se?oritę pod kule. A ołów, niestety! w przeciwieństwie do stali jest ślepy; inaczej ów znakomity mąż nie byłby teraz trupem. Jeśli poczekamy tutaj, se?orita przynajmniej, jak już powiedziałem, nie dozna szwanku ze strony tych łotrów. — Czy boisz się kul? — spytałem Serafinę. Nim odpowiedziała, Castro syknął do mnie: — Ach, wy, niemożliwi Anglicy. Czy chce pan poświęcić i córkę, tylko dlatego, że jest odważna? Na tę złowieszczą aluzję krew zawrzała we mnie wściekłością, po czym nagle zmroziła mi się w żyłach. Otuleni jasną chmurą usłyszeliśmy, jak odgłosy kłótni i krzątaniny milkną; rozległy się okrzyki: „Gotowi! gotowi!”, a potem nieoczekiwany, brutalny śmiech. Serafina pochyliła się naprzód. — Tomasie, ja tego chcę. Ja rozkazuję — szepnęła władczo. — Pomożemy tym Anglikom ze statku. Musimy; ja tak rozkazuję. Bo to są teraz moi rodacy. Posłyszałem, jak Castro mruczy sam do siebie: — Ach, drogi cieniu mojego Carlosa. Jej rodacy. Gdzie są teraz moi? — Ale wyciągnął wiosło i czekał. Zanim piraci ostatecznie ruszyli, na chwilę ogarnął mnie straszliwy niepokój. Wiedziałem, że znajdujemy się pomiędzy gromadą łodzi a pełnym morzem. Nie miałem jednak pojęcia o naszym położeniu w stosunku do angielskiego statku, ku któremu będą zmierzać. Nasza łódka mogła leżeć dokładnie na ich drodze. Nim zdołałem opanować zmieszanie, w jakie wtrąciła mnie ta myśl — a do tej chwili, dziwna rzecz, nie przychodziła mi ona do głowy — Manuel ostrym gwizdem dał hasło do ruszenia. Zawsze skłonni jesteśmy ufać więcej oczom niż uszom; a wrażenia zmysłów odbieramy zazwyczaj w nastawieniu tak konwencjonalnym, że nie miałem pojęcia, iż łodzie piratów znajdują się tak blisko. Zniweczenie mojego złudnego poczucia dystansu było dla mnie najstraszniejszym zaskoczeniem. Zdało się, że w jednej chwili, już za drugim ruchem i pkiśnięciem wioseł, łodzie znalazły się tuz przy nas. Przepłynęły. Było to, jak by otarła się o nas lawina spadających skał. Wydawało mi się, że czuję towarzyszący jej pęd powietrza. Odgłos szybkiego wiosłowania, gwar podnieconych głosów, gwałtowne zakotłowanie się wody — wszystko to przeszło obok nas z impetem, który zaparł mi dech w piersi. Ruszyli całą gromadą. Osada przynajmniej jednej z łodzi musiała być murzyńska, gdyż ktoś uderzał zgrabnie w bębenek, a wioślarze powtarzali szybkim, zdyszanym chórem: „Ho, ho, talibambo… Ho, ho, talibambo…” Sylwetka jednej łodzi zamajaczyła nam przez chwilę: rząd głów kołysał się to w przód, to w tył, a nad nimi górowała długa postać człowieka stojącego na rufie, wyprostowana jak strzała. Oddalający się głos zagrzmiał: „Cicho!” Dźwięki i kształty znikły pospołu we mgle ze zdumiewającą prędkością. Serafina, bez peleryny, z obnażoną głową, wpatrywała się przed siebie, w ślad za ulotnymi szmerami i cieniami, które goniliśmy. Czasami ostrzegała nas: „Bardziej w lewo” — albo: „Prędzej!” — Musieliśmy wiosłować z całych sił, gdyż Manuel, jakby wiedziony zwodniczą pewnością siebie, nadał niesłychanie ostre tempo. Przypuszczam, że zrazu kierował się według światła na cyplu. Nie umiem powiedzieć, co prowadziło go potem, gdy ów słaby poblask przepadł we mgle; nie było jednak żadnego zahamowania szybkości, żadnej oznaki wahania. Płynęliśmy za odgłosami i prawie przez cały czas dostrzegaliśmy przed sobą nieuchwytny cień ostatniej łodzi. Często, gdy napotykaliśmy pas gęstszej mgły, odgłosy wiosłowania stawały się tak stłumione, że prawie nie było ich słychać; to znów zdawało nam się, że słyszymy je wszędzie dokoła i — wystraszeni — zwalnialiśmy tempo. Ciemne zjawy łodzi wyłaniały się ze wszystkich stron w sposób najzupełniej niewytłumaczony: z prawej, z lewej, nawet od tyłu. Wydawały się rzeczywiste, niewątpliwe, lecz zanim zdążyliśmy umknąć im z drogi, znikały ze szczętem. Wtedy musieliśmy gnać rozpaczliwie za chrzęstem wioseł, dosłyszanym w ostatniej chwili w całkiem nieoczekiwanym kierunku. A potem zgubiliśmy ich. Wiosłowaliśmy jak szaleni. Serafina nagliła nas: — Prędzej! prędzej! Od czasu do czasu pytałem ją: — Widzisz ich? — Jeszcze nie — odpowiadała krótko. Pot spływał mi po twarzy. Castro dyszał, jak by ktoś dął w miechy za moimi plecami. Nagle Serafina powiedziała tonem rozpaczy: — Stójcie! Nic teraz nie widzę ani nie słyszę. Natychmiast podnieśliśmy wiosła i jęliśmy nasłuchiwać z opuszczonymi głowami. Chlupot prującej wodę łódki ucichł z wolna. Wielka biała cisza wisiała sennie nad morzem. Było to nie do pojęcia. Raz czy dwa razy (puściliśmy się z niezmierną energią w pogoń za urojonymi gwizdkami lub okrzykami. Raz usłyszałem je gdzieś obok nas Ale wszystko to na nic się nie zdało; zatrzymaliśmy się, a księżyc spoglądał marząco na nasze głowy ze środka olbrzymiej, mglistej obręczy. Castro mruknął: — Otóż i koniec pańskiego planu, se?or don Juanie. Osobliwej i strasznej beznadziejności naszej sytuacji nic lepiej nie może zobrazować jak ta nowa trudność. Straciliśmy kontakt ze zgrają morderców, którzy mieli wszelkie powody, by nie oszczędzać naszego życia. A jednak zdecydowanie było to nieszczęście: zupełne opuszczenie. Nie chciałem sam przed sobą przyznać, że jest ono ostateczne, jak gdyby mogło to odbić się na serdeczności wypróbowanych przyjaciół. Powtarzałem Castrowi, że zaraz znów ich dostrzeżemy — może nawet bliżej, niż byśmy chcieli. A w każdym razie z pewnością usłyszymy wielki hałas, gdy zacznie się atak na statek. Ten przynajmniej nie mógł być teraz bardzo daleko. — Chyba że mamy przypuszczać — przyznałem ze złością — iż wasi głupi lugare?os rozminęli się ze swoją zdobyczą i zabłąkali się1 na morzu tak samo jak i my. Irytowało mnie jego kiwające się pióro u kapelusza; jego chłodne, zdawkowe, jakby senne pomruki: — Być może, być może, puede ser. — Odpowiedział wreszcie: — Pan w swojej angielskie] wielkoduszności nie mógłby życzyć swym rodakom większego szczęścia, niż aby moi lugare?os — jak wasza dostojność raczy ich nazywać — zabłądzili. Są głodni łupu po długim poście. A to głód właśnie uczy wilka skakać prosto do gardła. Przez cały ten czas Serafina nie wyrzekła ani słowa. Kiedy jednak podniosłem głos, położyła dłoń na moim ramieniu, nakazując mi ciszę. A po jej napiętej pozie, po zwrocie ciemnej głowy poznawałem, że wytrwale wypatruje i nasłuchuje. Mijały minuty — zapewne nieliczne — nie przynosząc żadnego dźwięku. Niepokój czekania kazał nam od czasu do czasu zanurzyć wiosła i pchnąć łódkę na chybił trafił, bez celu, bez możności osądzenia, czy kierujemy ją ku morzu, ku lądowi, na północ, na południe, czy po prostu kręcimy nią w kółko. Raz rzuciliśmy się z przejęciem w pogoń za jakimś pluskiem, który musiała wywołać skacząca ryba. Miałem głowę zwieszoną nad bezczynnym wiosłem, gdy Serafina dotknęła mego ramienia. — Widzę! — rzekła, wyciągając rękę nad burtą. Ani Castro, ani ja nie widzieliśmy nic, wypatrując poziomo nad wodą. Ani cienia. A ponadto, jeśli byli tak blisko, powinniśmy coś słyszeć. — Zdaje mi się, że to ląd! — szepnęła. — Za nisko patrzysz, Juanie. Gdy tylko podniosłem wzrok, ujrzałem także owo coś — ciemnego i sterczącego jak nawis niskiej skały. Gdzieżeśmy się to zapędzili? Przez chwilę nic nie rozumiałem. Ponad owym kształtem igrały nikle odblaski światła. Wtedy pojąłem, na co patrzę. Znaleźliśmy statek. Mgła zalegała tak płytko, że tam, wysoko, górna część ciężkiej, kanciastej rufy — wraz z relingami i słupkami wieńczącymi ją jak balustrada — sterczała w mglistej poświacie niby balkon niewidzialnego gmachu, gdyż burty tonęły w gęstej białej warstwie na dole. Odrzuciwszy w tył głowę dostrzegałem nawet zwinięte żagle; perłowoszare igliczki cienia, strzeliste i nieruchome, wznoszące się ku księżycowi. Po statku błąkały się czerwone odblaski jakby ognia z pokładu. Czyżby się palił? Cichy był jak grób. Czy możliwe, by był opuszczony? Obiecywałem sobie zrazu, że szybko podjadę łódką pod jego burtę, lecz w tym wystającym z mgły kawałku milczącego statku było coś niesamowitego. Paroma ruchami wioseł zbliżyliśmy się tylko trochę do rufy, po czym stanęliśmy. Pamiętałem przestrogę Castra o ślepocie latającego w powietrzu ołowiu; ale tym, co mnie wstrzymywało, była owa głęboka cisza. Zdawała się oznaczać coś niepojętego. Zawołałem na próbę, jak bym nie spodziewał się odpowiedzi: — Ahoy! I rzeczywiście, nie odpowiedziało mi owe natychmiastowe „Halo” świadczące o normalnej czujności, chociaż statek bynajmniej nie był opuszczony. Przeciwnie, moje wołanie musiało zaskoczyć wielu ludzi, jeśli sądzić po dźwiękach i słowach, jakie dobiegły mnie z pokładu. — Co to? Co to? Ktoś woła? — Łódź w pobliżu? — Po angielsku, panie poruczniku. — Leć no który po kapitana — rozległ się rozkazujący głos. — „Właśnie zeszedł na chwilę na dół. Nie przestrasz szefowej. Wywołaj go po cichu. Nastąpiła rozmowa prowadzona konfidencjonalnym półgłosem. — Widzisz go? — Nie, panie poruczniku. — Co się za tym kryje, ciekaw jestem. — Za rufą, zdaje mi się, panie poruczniku. — Niech diabli porwą tę mgłę, leży na wodzie gęsta jak grochówka. Czekałem i po chwili ciszy, jak gdyby pełnej zakłopotania, posłyszałem stanowcze: — Nie podpływać. ROZDZIAŁ TRZECI Nie podejrzewali, że jestem aż tak blisko. Uderzyło mnie natychmiast, iż są jacyś podnieceni. Zdawali się niezmiernie czujni i, jak sobie wyobrażałem, skłonni do pochopnego działania. Zawołałem, ostrożnie miarkując głos: — Jestem Anglikiem, który ucieka od tutejszych piratów. Potrzebujemy waszej pomocy. Nie dano mi na to żadnej odpowiedzi, lecz do tego czasu na pokładzie pojawił się kapitan. Nasza łódka musiała poddryfować trochę bliżej do statku, gdyż za majaczącym relingiem dojrzałem jedną, dwie, potem trzy postacie, które zdawały się wisieć nad moją głową, ogromne, powiększone — jak to bywa — przez mgłę. — „Anglik”, powiada. To bardzo możliwe — ozwał się nowy głos. Odbyli tam w górze pośpieszną naradę, z której złowiłem tylko oderwane zdania i ogólny ton zatroskania. — Wiadomo doskonale, że jest tutaj jakiś Anglik… Tak, jakiś zbiegły drugi oficer… Zabił człowieka na bristolskim statku… Jakże to on siq nazywał? — Nie odpowiecie mi? — krzyknąłem. — Owszem, odpowiemy ci, jak cię zobaczymy… Wypatrujcie tam wszyscy uważnie, na dziobie i na rufie… Gotowi, chłopcy? — Gotowi, panie kapitanie — ozwały się głosy z dalszych części pokładu. — Posłuchajcie mnie — nalegałem. Ktoś zawołał energicznym głosem: — To nie miejsce na ładne bajeczki o Anglikach potrzebujących pomocy. Dobrze wiemy, gdzie jesteśmy. — Jesteście naprzeciwko Rio Medio — zacząłem z przejęciem — a ja… — Prawdę mówi, jak Brytyjczyk, trzeba przyznać — zauważył ktoś, leniwie przeciągając wyrazy. — Posłałbym jeszcze z jednego do pompy. Żeby być pewnym siły wytrysku, wie pan, panie Sebright. — Oczywiście, panie kapitanie… Jeszcze jednego człowieka do pompy, bosmanie. — Byłem więziony na lądzie — powiedziałem. — Uciekłem dziś wieczór, trzy godziny temu. — I znalazłeś pan nasz statek w tej mgle? Dobrze wycelowałeś, co? — Nie czas na żarty, przysięgam wam — ciągnąłem dalej. — Szukają was, całą siłą. Słyszałem ich. Byłem z nimi, kiedy wyruszali. — Wierzę. — Widocznie nie trafili do statku. — Więceś pan przyjechał tymczasem na przyjacielską pogawędkę. Bardzo to uprzejmie. Paskudna pogoda, co? — Chcę wejść na pokład — krzyknąłem. — Musieliście oszaleć, że mi nie wierzycie. — Ależ wierzymy każdemu pańskiemu słowu — przekomarzał się z całym spokojem głos należący do Sebrighta. Nagle wtrącił się inny: — Nichols, przypomniałem sobie, panie poruczniku. — Oczywiście, oczywiście. To właśnie on. — Nie nazywam się Nichols — zaprotestowałem. — No, no, nie zaczynaj pan kłamać — upomniał Sebright. Ktoś zaśmiał się dyskretnie. — Mylicie się, na honor — rzekłem. — Nichols opuścił Rio Medio jakiś czas temu. — Mniej więcej trzy godziny, co? — odpowiedziano przeciągając szyderczo wyrazy, co w tych drogocennych minutach było szaleństwem nie do zniesienia. Jasne było, że Manuel pobłądził, obawiałem się jednak, że nie na długo. Popłyną teraz szeroką ławą, aby lepiej szukać. A skoro ja sam odnalazłem ten beznadziejny statek, wydawało mi się niemożliwe, by ktokolwiek inny mógł na niego nie natrafić. — Każdej chwili może dobić do was z górą tuzin łodzi. Ostrzegam was z całą powagą. Pozwolicie mi wejść na pokład? Na statku dał się słyszeć cichy gwizd. Moje słowa wywarły wrażenie. — Dlaczego on nam to mówi? — ktoś spytał półgłosem. — A czemu u diabła nie miałby mówić? To żadna wielka nowina. Jakiś łajdacki fortel. Ten człowiek jest zdolny do wszystkiego. Pamiętacie, przecież „Janinę” wzięły w biały dzień dwie łodzie, które udawały, że mają na sprzedaż jarzyny. — Uważajcie, na Boga, bo was zaskoczą. Jest ich dużo — powiedziałem starając się wywrzeć jak największe wrażenie. — Uważajcie, uważajcie. Dużo ich jest — ktoś krzyknął w panice. — Ach, to taka twoja gra — powiedział do mnie głos Sebrighta. — Chcesz nas przestraszyć, co? Nie słuchajcie, co ten podlec mówi, marynarze. Trzymajcie się. Nie damy się łatwo. — Odpowiedziało mu coś w rodzaju wojowniczej wrzawy, szczęk kordelasów i śmiech, jakby z jakiegoś dowcipu. — Dobra, chłopcy; pamiętajcie zmyć im dobrze gęby, wy tam, przy działach. Jack, uważaj no pilnie na tego biednego Anglika w opałach. Co to? Jakiś hałas we mgle? Baczność! No, kucharzu!… — Gotowe, można nalewać, panie poruczniku — odpowiedział mu czyjś głos. Było to istne wariactwo. Czyżby myśleli o jedzeniu? Nawet w owej chwili jednak serce mi się śmiało do tych angielskich rozmów — takie to było swojskie. Zdawało mi się, że znam wszystkie ich głosy, jak bym z każdym z tych ludzi rozmawiał już przedtem. Budziły we mnie wspomnienia niby głosy przyjaciół. A przy tym było w tej dręczącej rozmowie dziwne oderwanie od rzeczywistości, lekkomyślność, wrogość — coś irracjonalnego, niepojętego, jak w rozmowach z niedostępnymi ludźmi, których spotykamy w złych snach. Zarówno my w łódce, jak tamci na pokładzie nasłuchiwaliśmy pilnie. Przez pewien czas panowała głęboka cisza. — O siebie mi nie chodzi — spróbowałem raz jeszcze, mówiąc bardzo wyraźnie. — Ale jest tu w łodzi dama, która również znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie. Czy nie zrobicie nic dla kobiety? Z poruszenia, jakie powstało na pokładzie, wywnioskowałem, że moje stówa wywołały pewną sensację. — Czy też cała załoga tego statku boi się .pozwolić dobić jednej małej łódeczce? — dodałem odczekawszy chwilę na odpowiedź. Ktoś na pokładzie odchrząknął łagodnie. — Hm… widzisz pan, my nie wiemy, kim jesteście. — Powiedziałem wam, kim jestem. Ta dama jest Hiszpanką. — Właśnie. Ale w dzisiejszych czasach Anglicy bywają różni. Niektórzy obracają się w bardzo złym towarzystwie na lądzie, inni na morzu. Nie ma mowy, abym przyjął was na pokład, jeżeli nie dowiem się o was czegoś więcej. Zdało mi się, że w tym łagodnym głosie brzmi jakaś złośliwa nuta. Tym bardziej że posłyszałem tam na górze szybką, a cichą wymianę zdań: — Widzisz go już? — Ani trochę, panie kapitanie. — Czekaj, mówię. Nic nie było w stanie zwalczyć idée fixe tych ludzi, którzy zdawali się tacy uradowani swoją sprytną podejrzliwością. Było to najbardziej niebezpieczne usposobienie, z jakim mogłem mieć do czynienia. Sprawiało, że byli nieobliczalni niczym gromada wariatów. Zdolni byli do wszystkiego, mogli nas zwabić do burty, podziurawić dno łódki i zatopić, nim zdążą poznać swoją pomyłkę, jeśli w ogóle kiedykolwiek mieliby ją poznać. Nawet tak jak było, było niebezpiecznie; a jednak czułem ogromną niechęć do oddalenia się od statku. Niemożliwe było go rzucić. Ale co było robić? Co mówić? Jak postąpić? — Castro, to okropne — powiedziałem głucho. To, że on zaczął się kręcić niespokojnie i szurać nogami, dodawało mi tylko strapienia. Lada chwila mógł zakląć po hiszpańsku, a wtedy na pewno sypnąłby się na nas deszcz kul, ślepych, strzelanych na ślepo. — Nie mamy się czego spodziewać po ludziach z tego statku. Nie możemy nawet dostać się na pokład. — Przynajmniej bez pomocy Manuela, jak się zdaje — rzekł z goryczą. — Dziwne, prawda, se?or? Pańscy rodacy — pańscy znakomici i cnotliwi rodacy. Wielkoduszni, odważni i bystrzy. Serafina powiedziała nagle: — Maga rację. Dobrze, że nas podejrzewają znajdując się w tej okolicy. — Mówiła tonem łagodnie karcącym i pełnym wiary. — Przydadzą się więcej, jak poumierają — mruknął Castro. — Tamci zmarli rodacy se?ora dobrze nam się przysłużyli. — Dam wam dużo, bardzo dużo pieniędzy — krzyknęła nagle Serafina w stronę statku. — Jestem se?orita Serafina Riego. — Tam jest kobieta! To był głos kobiety, przysięgam — posłyszałem z pokładu i zawołałem znowu: — Tak, tak. Tu jest kobieta. — No dobrze. Ale pan — co w tym wszystkim robisz? Jesteś Anglikiem w opałach, nie? — odparł głos z pokładu. — Pozwólcie nam wejść na statek — rzekła Serafina. — Wejdę naprzód sama, bez nikogo — Serafina Riego. — Co, co takiego? — spytał głos. Poczułem na karku trochę wiatru. Czas naglił rozpaczliwie. — Uciekamy, żeby się pobrać — zawołałem. Na statku zaczęto wykrzykiwać rozkazy. — O, toście źle trafili. Na taki kłopot potrzebny wara jest kościół — odkrzyknął głos brutalnie, mieszając się z krzykami rozkazów, by złapać wiatr w żagle. Krzyknąłem znowu, ale głos mój musiał zginąć wśród skrzypienia bloków i rei. Trzeba przyznać, że czujnie łowili każdą możliwość odpłynięcia — każde tchnienie wiatru. Już statek mniej był widoczny, jak by wzrok mi się przyćmił. W chwili gdy jakiś głos na pokładzie zawołał cicho: „Obłożyć liny”, całkiem zniknął mi z oczu. Potem wiew wiatru przeszedł także i zostawił nas bardziej samotnych niż kiedykolwiek; tylko niewielka tarcza księżyca tkwiła zawieszona pionowo nad rozsnutymi mgłami. — Słuchajcie — rzekł Tomas Castro po długim jak wieczność okresie zgnębionego milczenia. Nie potrzebował mówić; nie mogło być żadnej wątpliwości, że Manuel zabłądził, i osobiście przypuszczam, że statek sam wpłynął prosto w środek flotylli. W dalekiej wrzawie, która nagle wybuchła i równie nagle ustała na chwilę, brzmiało niewątpliwe zdziwienie. — Dalej, Castro! — krzyknąłem. — Ha! Bueno! Zabraliśmy się do wioseł z energią, która zdawała się unosić łódkę nad wodą. Wrzawa stawała się coraz głośniejsza i bardziej groźna. Od pierwszej chwili była to walka wręcz, rozpoczęta raptownie, jak by napastnikom udało się od razu wedrzeć na pokład całą gromadą, jednym — rzec można — skokiem. Nie rozległ się ani jeden strzał. Byliśmy zbyt daleko, by słyszeć uderzenia, a że statku nie widzieliśmy jeszcze zupełnie, więc śpieszyliśmy jakby ku jakiejś śmiertelnej walce głosów, cieni o krzepkich gardzielach. Okrzyki wyrażały wszystko, co słyszy się w bitwie: wściekłość, zachętę, furię, nienawiść i ból. Te, które wyrażały ból, były zadziwiająco wyraźne. Były to wrzaski, wycia. Nagle, zbliżając się do statku, lecz zanim jeszcze zdołaliśmy cokolwiek z niego dostrzec, natknęliśmy się na łódź. Musieliśmy skręcić gwałtownie, aby uniknąć zderzenia. Wyglądało, że wypadła z walki w całkowitym rozprzężeniu; unosiła się na wodzie bez wioseł, pełna ludzi, którzy wili się i przewracali jeden na drugiego wrzeszcząc, jak by ich kto smagał. Ponad skłębionymi w środku łodzi postaciami wysoki mężczyzna stojący na rufie miotał straszliwe złorzeczenia i potrząsał pięściami nad głową. Nasza łódka przemknęła z bluzgiem piany o długość wiosła od owej zjawy, kierując się prosto na zgiełk walki. Ostatni powiew wiatru musiał przerzedzić mgłę za statkiem, kiedy bowiem wstałem z ławki, twarzą w stronę naszego kursu, ujrzałem go, jak wyłania się, zwrócony do nas rufą, widoczny od śladu wodnego do linii wodnej, mglisty, wysoki i nieruchomy, ale rozbrzmiewający groźnymi odgłosami zażartej walki. Po lewej burcie, nisko, przywarły doń gromadą puste łodzie, podobne do tratew i słabo widoczne na wodzie. Słyszeliśmy teraz, obok okrzyków wściekłości i nienawiści, odbijających się echem od spokojnych żagli, potężne stuki i trzaski, jak by walczono na pałki i topory. Widać w zaskoczeniu i pośpiechu niespodzianego spotkania musieli dobić do statku wszyscy po tej samej stronie. Podczas gdy ja kierowałem się ku drugiej, duża łódź pełna ludzi, o wielu wiosłach, przecięła nam drogę i w mgnieniu oka znikła za podcięciem rufy. Obrońcy, zajęci na lewej stronie, mieli zostać zaatakowani od tyłu. Byliśmy wtedy tak blisko podcięcia rufy, że okrzyki: „Śmierć, śmierć”, rozlegały się wprost nad naszymi głowami. Jakiś głos na rufie powiedział z furią po angielsku: — Trzymajcie się, ludzie. W następnej chwili i my także przepłynęliśmy na prawą stronę 9tatku, zaledwie dwadzieścia stóp za dużą łodzią, ale zakreślając nieco szerszy łuk. — Trzymaj pistolety w pogotowiu, Serafino — powiedziałem. Ona zaś odparła całkiem pewnym głosem: — Są gotowe, Juanie. Nigdy bym nie przypuszczał, że wysiłek rąk człowieka może tak szybko nieść go po wodzie. Po dziś dzień nie mogę się pozbyć niedorzecznego wrażenia, że w owym momencie łódka mknęła z nami równie prędko jak kula armatnia. Ledwo opłynęliśmy rufę, a już dopadliśmy tamtych. Dopadliśmy tak szybko, że zaledwie zdążyłem odrzucić wiosło i pochwycić pistolety, które Serafina wcisnęła mi w ręce od tyłu. Castro również upuścił wiosło i, odwróciwszy się prędkim, kocim ruchem, przycupnął na dziobie. Widziałem, jak jego zdrowa ręka wysuwa się błyskawicznie ku ich łodzi. Oni tymczasem zręcznie zarzucili hak i podsunąwszy się do głównych łańcuchów, w zaciętym milczeniu wspinali się na nie bronioną burtę. Jeden przełożył już był nogę przez reling, a pod nim trzej inni wspinali się wytrwale, jeden za drugim. Reszta stała w łodzi zbitą gromadą, twarzami do statku; pochłonięci dążeniem do swego celu, tak dalece zapomnieli o wszystkim innym, że gdy nasza łódka stuknęła o ich łódź, zachwiali się wszyscy razem ciężko, jak gdyby ziemia zatrzęsła się pod nimi. Castro wiedział, co robi. Widziałem, jak jego jedyna ręka podskakuje wzdłuż ich burty, bardzo szybko podciągając w przód naszą łupinkę. Z trudem łapiący równowagę Hiszpanie obrócili głowy i przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Byłem zbyt podniecony, by krzyczeć, oni zaś pod wpływem zaskoczenia jak by postradali zmysły; wszyscy w wyszczerzonych zębach trzymali nagie ostrza noży i wszyscy wlepiali w moje oczy jednakowe, ogłupiałe spojrzenie. Pociągnąłem za cyngiel prosto w najbliższą twarz i straszliwy harmider toczącej się nad nami walki zginął zagłuszony wystrzałem pistoletu niby hukiem pioruna. Nóż wypadł z otwartych szeroko ust trafionego, który stał sztywno przez chwilę dość długą na to, by przemknęło mi przez myśl, że go chybiłem, po czym wyleciał z łodzi nie dotykając niczego, jak drewniana kukła podważona pod pięty. Gdy spadł głową w morze, woda bluznęła wysoko nad rufę naszej łodzi. Z drugiej lufy wymierzyłem z daleka do mężczyzny, który siedział, osłupiały ze zdumienia, okrakiem na relingu. Ujrzałem, jak raptem zwija się w kabłąk i bokiem pada na pokład; lecz ten, który wchodził następny, uczynił konwulsyjny wysiłek, wskoczył na statek i zniknął mi z oczu. Rzuciłem wystrzeloną broń i z pierwszej lufy drugiego pistoletu wypaliłem do górnego z dwóch ludzi, którzy przylgnęli do burty statku wpół drogi na pokład. Na ów jeden strzał znikli obaj jakby za sprawą czarów, gdyż ten, którego trafiłem, strącił znajdującego się pod nim kolegę. Wpadli w wodę z głośnym pluskiem, po którym z łodzi podniósł się krzyk. Wszystko to były strzały niemal nie wymagające celowania, a zresztą miałem sporą wprawę w strzelaniu z pistoletu. Macdonald miał w Horton Pen małą kolekcję broni. Lugarenos, zbici w gromadkę na łodzi, zdolni byli tylko jęczeć ze strachu. Wydawali ciche, żałośliwe dźwięki. Dwóch czy trzech dało nura w wodę jak żaby, a potem jeden zaczął piszczeć zupełnie jak szczur. Tymczasem Castro swoim ostrzem przytwierdzonym do drewnianej ręki odciął tuż przy kółku linę od haka, zarzuconego na „Lwa”. Ponieważ statek wciąż powoli parł naprzód, piracka łódź podskakując lekko usunęła się spomiędzy niego i naszej łódki, podczas gdy my zostaliśmy u jego burty, trzymając się końca odciętej liny. Posłałem za nimi czwarty strzał, otrzymując w odpowiedzi wrzask i jęk: „Litości! litości! Poddajemy się!” Potem wszystko przycichło; łódź została za rufą statku i rozpłynęła się powoli we mgle i księżycowej poświacie. Do ostatka widać było przewieszone groteskowo nad dziobem ręce i głowę nieruchomego człowieka. Zatknąłem za pas pozostałą parę pistoletów i, zostawiwszy Serafinę z Castrem jąłem wspinać się po linie. Księżyc, blask kilku latarń, światło buchające z pootwieranych drzwi, wszystko to mieszało się ze sobą gwałtownie w tumanach mgły kłębiących się pomiędzy wysokimi nadburciami statku. W chwili gdy dotarłszy już do relingu zatrzymałem się, by zorientować się w sytuacji, charakter walki właśnie się zmieniał. Drab, który wskoczył na pokład, by umknąć przed moim strzałem, przebiegł na drugą stronę do swoich towarzyszy, wrzeszcząc: — Uciekajcie, uciekajcie! Heretycy idą, strzelają z morza. Wszystko przepadło. Uciekajmy, och, uciekajmy! Wyskoczył zaraz potem za burtę, ale zaraza paniki szerzyła się już w sposób widoczny. Krzyki: „Muerte, muerte! Śmierć, śmierć!”, ustały, a Anglicy wiwatowali zażarcie. W jednej chwili, na moich oczach, marynarze, którzy dotychczas z trudem bronili się wśród gradu ciosów, teraz jęli wyskakiwać do przodu, waląc pięściami, chwytając rękoma. Skoczyłem na główną pokrywę ładowni i znalazłem się tuż obok ostatecznej rozprawy. Rosły lugare?o zaopatrzył się w jeden ze szpilszpaków i — mniej tchórzliwy od innych — uniósł go wysoko w powietrze, mierząc w głowę marynarza zajętego duszeniem Murzyna, którego trzymał wyciągniętymi na całą długość ogromnymi rękoma. Strzeliłem i lugare?o runął, zupełnie jak by sam się powalił wzniesionym przez siebie dopiero co drągiem. Leżał u moich stóp, a szpilszpak spoczywał w poprzek jego szyi. Potem nie mogłem już nic więcej zdziałać, gdyż marynarz, przerzuciwszy swego bezwładnego już przeciwnika ze straszliwą siłą za burtę, obrócił się, żądny dalszych zwycięstw, zobaczył mnie — niewątpliwie obcego — i skoczył mi do gardła. Był to Anglik, lecz kiedy ścisnął mi tchawicę tak mocno, że nie mogłem wymówić słowa, bez najmniejszych skrupułów walnąłem rękojeścią pistoletu w jego twardą czaszkę, gdyż doprawdy miałem do czynienia z mocarnym chłopem, zdolnym do zaduszenia mnie gołymi rękoma i bardzo zdecydowanie zamierzającym to uczynić. Stęknął pod ciosem, zatoczył się parę kroków do tyłu, po czym, wróciwszy natychmiast do ataku, opasał mnie ramionami usiłując poderwać mnie z pokładu. Upadliśmy razem w jakąś ciepłą kałużę. Nie miałem pojęcia, że krew tak długo zachowuje ciepło. Ilość jej była przerażająca; cały pokład zdawał się zalany posoką, po prostu pływaliśmy w niej. Turlaliśmy się szybko wzdłuż ociekających wodą bataportów, wśród nóg mnóstwa mężczyzn skaczących wokoło nas w niebywałym podnieceniu. Potężne uderzenia, wymierzane najrozmaitszymi rodzajami broni, padały o włos od mojej głowy. Pistolet wykopnięto mi z ręki. Położenie moje było bardzo groźne. Czy muszę zabić tego człowieka? Czy muszę sam zginąć w ten nędzny i bezsensowny sposób? Usiłowałem krzyknąć: — Ściągnijcie ze mnie tego opętańca! Wpijał się rękoma w moje ciało. Zobaczyłem pochylające się nade mną rozwścieczone twarze, wiele rąk wzniesionych morderczo. Nie mogli oczywiście wiedzieć, że nie jestem jednym z tych, co ich napadli, i życie moje nigdy dotąd nie było w takim niebezpieczeństwie. Odczuwałem całą pasję, jaką wywołać może wściekłość i poniżenie. Miałem więc umrzeć w ten sposób, niegodnie zadeptany nogami, na progu ocalenia, wolności, miłości? W tych momentach gwałtownej walki ujrzałem — jak to się zdarza w chwilach mądrości i rozmyślań — własną duszę, całe moje życie, na które padł cień perfidnego przeznaczenia. A tam, w łódce, była Serafina, czekała na mnie. Morze! Łódka! Były gdzieś w innym świecie, a ja, ja już nigdy… już nigdy więcej… Czyjś ostry głos zawołał: — Odsunąć się tam, ludzie. Spokojnie. Bierzcie go żywcem. Pochwycili mnie i dźwignęli na nogi. Nie ma potrzeby opowiadać, w jaki sposób ze straszliwie poniewieranego jeńca awansowałem na zbawcę, któremu mało nie pourywano rąk od wdzięcznych potrząsań. Dostało mi się przecie na koniec co niemiara pochwał, choć byłem strasznie zdyszany — goniłem, jak to się mówi, ostatkami tchu. Mężczyzna o gładkich policzkach, dobrze zbudowany, bardzo przejęty i rozradowany, jął mówić do mnie bez przestanku. Był ogromnie szczęśliwy; tak czy tak, mógł mówić, ile chciał, gdyż nie byłem zdolny do czegokolwiek poza chwilowym wypoczynkiem. Powiedział, że przybyłem w najkrytyczniejszej chwili i w ogóle jestem nadzwyczajny. — Gdyby panu przyszła ochota nazwać się arcybiskupem Canterbury, chętnie będziemy panu mówić „wasza przewielebność”. Jestem oficerem tego statku, nazywam się Sebright. Kapitan zeszedł pokazać się swojej pani; nie byłaby rada, gdyby go zanadto posiekano… Cudowna rzecz, miłość kobiety. Nie kładła się dziś spać, tylko siedziała z robótką, żeby zobaczyć, co się zdarzy. Powiedziałem jej przy podwieczorku, żeby lepiej wcześnie poszła do swojej kabiny i zamknęła drzwi, bo jeśli jaki Hiszpan pokaże się przypadkiem na statku, nie mogę ręczyć za język załogi. Na tym rejsie mamy się wystrzegać przeklinania, że to ona jest siostrzenicą pana Perkinsa z Bristolu, naszego właściciela, a do tego metodystką. No, ale, do licha, we wszystkim musi być miara. Ze statku nie zrobi się kaplicy — choć ona by tego chciała. O tak, chciałaby, nawet wtedy, kiedy bijemy się z tymi rabusiami. Siedziałem na pokrywie ładowni na rufie, z głową opartą na rękach. — Źle się pan czuje? Prawda? Rzucali panem jak workiem z wiórami. Cóż, chłopcy się rozswawolili młócąc tych Hiszpanów. Hej, Mikę, idź no, poszukaj po pokładzie pistoletu o dwu lufach. Ruszaj się trochę. Pomacaj pod rejami. W jego osobowości było coś władczego i świadomego rzeczy; był po chłopięcemu rozradowany, a przy tym rzeczowy. — Musimy doprowadzić statek do ładu. Chyba pan nie sądzi, że wrócą spróbować jeszcze raz? Poczciwe pokładzisko pływa całe. To był mój pomysł, wrzątek na tych Hiszpańców, gdyby się pokazali. Kazałem kucharzowi dobrze napalić .pod kuchnią, wsadziliśmy do kotła koniec węża od sikawki i ponapełnialiśmy garnki i konewki. Niezła myśl, co? Ale nawet dziesięć razy tyle byłoby za mało i wąż nam trząsł już za trzecim razem, więc tylko jednej łodzi cośkolwiek się dostało. Boże święty, ale ona to już wypadła z zabawy, jakby zmieciona podmuchem. Kwiczeli jak prosiaki, nie? To, co wziąłem za krew, było wodą z pękniętego węża. Muszę przyznać, że dowiedziałem się o tym z ulgą. Mój nowy przyjaciel zdążył mi natrajkotać jeszcze mnóstwo radosnych informacji, nim na dobre odzyskałem dech w piersi. Zacierał ręce i klepał mnie po ramieniu. Miał jednak dobre serce i zmartwił się wreszcie moim stanem wyczerpania. — Panie, nie przetrącili panu aby moi chłopcy jakiego żebra? Proszę pozwolić, wymacam. Wtedy to zdołałem powiedzieć mu coś niecoś o Serafinie, co nareszcie dotarło do jego uszu. — Co, co? — rzekł. — Ach, wielkie nieba! Pańska dziewczyna. Oczywiście… Hej, bosman, opuśćcie kosz z noku rei, żeby wciągnąć damę na pokład. Pomóżcie tam. Damę! tak, damę. Do diabła, nie traćcie głowy, człowieku. Wyjrzyjcie za prawą burtę, a zobaczycie damę z Hiszpańcem w małej łódce. Hiszpana też puśćcie na pokład; ten pan powiada, że to zacny chłop. No, zrozumieliście? Mówił mi jeszcze dużo innych rzeczy. Powiedział, że wzięli jeńca, „wysokiego, komicznego draba; czesze się jak jedna moja stara ciocia, pęczki loków trzepią mu się po obu stronach twarzy”, a potem rzekł, że musi iść złożyć sprawozdanie kapitanowi William—sowi, który udał się do kabiny żony. Nazwisko to uderzyło mnie. Spytałem: — Czy ten statek to „Lew”? — Tak, tak. Zgadza się. Tak jest — odpowiedziało jednocześnie kilku marynarzy podnosząc zaciekawiony wzrok znad swojej roboty. — Niech pan powie swemu kapitanowi, że nazywam się Kemp — zawołałem za Sebrightein z całej siły płuc, jaką w tej chwili miałem. Co za szczęście! Williams był owym dobrodusznym małym kapitanem, u którego miałem jeść obiad w dniu egzekucji na Cyplu Kingstońskim — w dniu, kiedy mnie porwano. Zdawało mi się, że to już wieki temu. Chciałem podejść do burty, żeby zająć się Serafina, ale po prostu nie mogłem sobie przypomnieć, jak się stoi na nogach. Siedziałem więc dalej na pokrywie ładowni, przyglądając się marynarzom. Porządkowali właśnie liny, podnosili lampy, noże, szpilszpaki i lewary, zbierali wodę z pokładu płaszcząc mokrymi szmatami. Jakiś chłop o obnażonych ramionach, bosy, trzymający pod pachą pęk kordelasów o mosiężnych trzonkach, zatopił się w kontemplowaniu mojej osoby. — Dokąd płyniecie? — zapytałem wszech wobec, na co wszyscy przyjaźnie pośpieszyli z odpowiedzią: — Do Hawany. — Do Hawany, proszę pana. — Następny port to Hawana. — Tak, Hawana. Pokład rozbrzmiewał modulacjami tej nazwy. Usłyszałem za sobą głośne westchnienie: — Niestety! — Zbolały, zgnębiony głos powtórzył dwa razy po hiszpańsku: — Ach, moja sława; ach, moja sława. — Potem drżąco, tonem głębokiego przejęcia się samym sobą: — Mam bardzo zaschnięte gardło. — Rubaszne głosy odpowiedziały. — Przymknij buzię i chodź przed kapitana. No, dalej. Jeniec prowadzony na rufę wkroczył niechętnie w oświetloną przestrzeń mając po obu bokach krępych, zaaferowanych marynarzy. Rozczochrane czarne włosy podobne do uszkodzonej peruki, żałosna żółta twarz, wpatrzone we mnie ogromne oczy schwytanego jelenia. Poznałem Manuela–del–Popolo. W tej samej chwili odskoczył do tyłu wrzeszcząc: — To cud diabelski! cud diabelski. Marynarze jęli ze złością szarpać go za ramiona pytając: — Co cię naszło? Po krótkiej walce, w czasie której jego łachmany i krucze loki trzęsły się jak od podmuchu wichru, uległ i dał się prowadzić dalej, powtarzając: — To pan, se?or? To pan? To pan? Jedno z jego ramion było obnażone od szyi po łokieć; za każdym krokiem jedno z kolan i część chudego uda świeciły nagością przez wielkie rozdarcie; strzęp brudnej, pokrwawionej koszuli, oddarty aż do pasa, zwisał uroczyście z przodu odbijając się o jego nogi. U nasady włosów tuż przy skroni skóra zdarta była okropnie; w nozdrzach miał krew, na twarzy piętno niezmiernej męki, w oku tajoną rozpacz. — To pan? To pan? — I jeszcze, po raz ostatni, szeptem powtórzył: — To pan? Marynarze utworzyli szerokie koło, a on, spoglądając na mnie, gadał do siebie konfidencjonalnym tonem: — Uciekł… Inglez uciekł! A więc jesteś zgubiony, Domingo. Domingo, jesteś zgubiony. Dom… se?or! Ta zmiana tonu, wysiłek, by wyciągnąć ku mnie ręce, zaskoczyły nas wszystkich. Odwróciłem oczy. — Trzymajcie go mocno! Trzymajcie go! — Se?or, racz spojrzeć na moje upodlenie. Wiodą mnie tu na rzeź, se?or! Na rzeź, se?or! Litości! Łaski! Miłosierdzia! A tak niedawno jeszcze… spójrz. Na rzeź… ja… Manuel. Se?or, jestem powszechnie podziwiany… z wyschniętym gardłem, se?or. Mógłbym skomponować pieśń, która nawet księdza doprowadziłaby do płaczu… Bardzo wyschnięte gardło, se?or — dodał żałośnie. Nie mogłem nie odwrócić głowy. Nie zmaltretowano mnie ani w połowie tak jak jego. Wystarczyło nań spojrzeć, by uwierzyć w suchość jego gardła. Spod gęstwiny włosów wyszczerzał zęby w serdecznej męce, a jego okrągłe oczy wpatrywały się we mnie tęsknie, nieruchome i szkliste. — Nie zapomniałeś mnie, se?or? Zapomnieć Manuela! To niemożliwe! Manuel, se?or. Na miłość boską. Manuel. Manuel–del–Popolo. Śpiewałem przecież, racz wspomnieć. Ofiarowałem ci swoją wierność, se?or. Ponieważ jesteś caballero, zobowiązuję cię, abyś sobie przypomniał. Ratuj mnie, se?or. Przemów do tych ludzi… Na twój honor, se?or. Głos miał niezwykle ostry — jakby nie swój własny. Najwidoczniej sądził, że marynarze nie mieszkając rozsiekają go na kawałki. Zdawał się czytać to w ich twarzach, gdyż drżał i kulił się w sobie, ilekroć podnosił oczy. A tymczasem wszystkie te twarze gapiły się nań z dobrodusznym zdziwieniem prócz twarzy dwóch jego strażników, które wyrażały stan sumiennego zatroskania. Aż śmiesznie zależał© im na tym, by udaremniać nagłe konwulsyjne skręty jego ciała, jakby chodziło o jakąś wielką nieprzyzwoitość. Szamocąc się z nim, syczeli i klęli pod nosem. Byli zgorszeni i unieszczęśliwieni jego zachowaniem. — Gotowi, tam w dole? — ryknął bosman ze śródokręcia. — Dobra! Dobra! Poczekajcie trochę — usłyszałem głos Castra mówiący łamaną angielszczyzną jakby gdzieś spod statku. Powiedziałem zimno kilka słów o niechybnej karze czekającej pirata w Hawanie i sztywno podniosłem się na nogi. Manuel jednak zbyt był przerażony, by zrozumieć, co mówię. Usiłował pochwycić mnie swymi uwięzionymi dłońmi, za co wytarmoszono go tak, że głowa zataczała niesamowite kręgi po ramionach. — Litości, se?or! — wrzasnął, po czym cicho, żarliwie: — Nie odchodź. Posłuchaj! Jestem ważny. Może se?or o tym nie wiedział? Miłosierdzia! Jestem politico, mistrz intrygi. Uciekłeś, i ja cieszę się z tego. — Odsłonił kły i zapienił się jak wściekły pies… — Se?or, szczęśliwy jestem, gdyż pokochałem cię od pierwszej chwili… a Domingo, który pozwolił ci wymknąć się z Casa, jest zgubiony. Zgubiony. Zgubiony jesteś, Domingo! Lecz niezmierna miłość do twej szlachetnej osoby natchnęła oto mój umysł zbawienną kombinacją. Poczekaj, se?or! Jeden moment! Jedną chwilkę!… Wymyśliłem kombinację!… Dyszał, jak by pękało mu serce. Marynarze, z rozdziawionymi ustami, z wolna zacieśniali swój krąg. — Ależ ten potrafi gadać — ktoś zauważył cierpliwie. Oczy wychodziły mu z orbit. Mówił z przeraźliwą szybkością. — …Przed gniewem jueza nie ma innej ucieczki jak grób — grób — grób!… Cha! cha! Idźże do grobu, Domingo! Ale ty, se?or… wysłuchaj moich błagań… dokąd się udasz? Do Hawany. Tam jest juez i niech przekleństwo księży spadnie na moją głowę, jeśli i ty także nie jesteś zgubiony. Życie! Wolność! Se?or, puść mnie stąd wolno, a pobiegnę — konno pojadę, se?or — rzucę się juezowi do nóg i powiem… powiem, że cię zabiłem. Ufa mi wielce z racji mojej wyższej inteligencji. Powiem: „Domingo go wypuścił — ale on nie żyje. Nie myśl o nim więcej… o tym Inglez, który uciekł… od Dominga. Nie szukaj go. Ja, twój wierny Manuel, zabiłem go.” Daruj mi moje życie w zamian za swoje, se?or. Przysięgnę, że cię zabiłem tą oto prawą ręką! Aa! Bez tchu wyczekiwał mojej odpowiedzi, z twarzą tak wykrzywioną, że choć może naprawdę tylko śmierci nienawidził, wyglądał tak, jak by śpieszyło mu się dobrać do mnie i rozszarpać mnie na kawałki swoimi długimi zębami. Ludzie czepiający się słomki, by ratować się przed utonięciem, muszą mieć twarze tak właśnie wykrzywione żarliwą, a desperacką nadzieją. Gdy zamilkł, prysł urok — urok jego niewiarygodnego, gadulstwa. Usłyszałem ochrypły głos bosmana: — Niech się pani mocno trzyma. Dobrze! Ciągnąć równo, chłopcy… Utykając, podbiegłem ku burcie. — Już dobrze — mruknął, a ja przyjąłem Serafinę w ramiona. ROZDZIAŁ CZWARTY Powiedziałem: „W domu, nareszcie. Już po wszystkim”, a ona stanęła przy mnie na pokładzie. Zsunęła z głowy ciężką, czarną pelerynę i ponad matową czernią żałobnego stroju ukazała się jej biała twarz. W milczeniu rozejrzała się dokoła po mgle, po grupkach nieokrzesanych mężczyzn, po rozsianych plamach światła, które również wyglądały złowrogo. Nie powiedziała nic, tylko oparła rękę na moim ramieniu. Miała swoje ogromne zmartwienia, a taki oto był dom, jaki jej ofiarowywałem. Obejrzała się za burtę. Pomyślałem, że miałaby ochotę znaleźć się z powrotem w łódce. Powiedziałem: — Ludzie na tym statku to moi starzy znajomi. Możesz zaufać im — i mnie. Pokazał się z kolei Tomas Castro, statecznie gramolący się przez burtę. Skoro tylko stopy jego dotknęły pokładu, zarzucił sobie róg peleryny przez lewe ramię, opuścił połowę ronda kapelusza i przyjął postać ciemnego spiskowca, uderzająco niskiego w porównaniu z rosłymi marynarzami o nagich ramionach i nagich piersiach, którzy teraz porzucili Manuela i tłoczyli się wokoło nas, przepychając się i wyciągając szyje. — Ufam ci — rzekła — moim obowiązkiem jest ci ufać, a to jest teraz mój dom. Było to jak ostateczne sformułowanie wiary — i linii postępowania. Zdawała się w tej chwili kimś zupełnie niezależnym od mojej miłości, bardzo górującym nade mną i wszystkim, co moje, kimś zamkniętym w niezmiernym smutku, lecz całą duszą zdecydowanym wejść niezłomnie w nowe życie, spokojnie zrywając z całą przeszłością w imię tradycji, jaką ta przeszłość w sobie zawierała. Marynarze rozstąpili się, by nas przepuścić. Tylko dotknięcie jej dłoni na moim ramieniu podtrzymywało we mnie nadzieję, że mi ufa, mnie osobiście, niezależnie od przykazań zmarłego Carlosa, zmarłego ojca i wielkiego brzemienia martwych tradycji, które nigdy już niczym więcej być dla niej nie mogły, tylko wspomnieniem. Ach, znosiła to bardzo dobrze, głowę trzymała wysoko i dumnie. Otwarły się drzwi pomieszczenia kabinowego i ukazała się sztywna postać kobieca o surowych konturach i gładko uczesanej głowie; sylwetka jej rysowała się z surową prostotą na tle oświetlonych drzwi. Światło padające na Serafinę pokazało ją jakby po raz pierwszy. Załośliwj? głos ryknął: — Se?orita!… Se?orita! — i jeszcze raz, błagalnie, rozdzierająco: — Se?orito!… Serafina spokojnie wyminęła tamtą kobietę i znikła w jasno oświetlonej kabinie. Drzwi się zamknęły. Ja pozostałem na zewnątrz. Manuel, gdy znikła, podniósł głos do wielkiego, nieustającego krzyku rozpaczy, jak by spodziewał się, że zmusi ją do wysłuchania go. — Se?orita… proteccion del opprimido; oh, hija de piedad… Se?orita*. Jego głośne lamenty sprawiły, że pół statku zbiegło się wokoło, marynarze rozstąpili się przed oficerem, Sebrightem, który szedł u boku tęgiego mężczyzny w luźnych spodniach i kurtce. Stanęli. — Niespodziewane spotkanie, kapitanie Williams — to wszystko, co zdołałem powiedzieć mu na powitanie. Miał wymuszony wyraz twarzy i uścisnął mi rękę w skrępowanym milczeniu. — Dzień dobry — rzucił spiesznie. Po chwili dodał z jakąś zmieszaną, jak gdyby urzędową miną: — Mam nadzieję, Kemp, że zdoła pan zadowalająco wyjaśnić… Odpowiedziałem dość niedbale: — Ależ chyba ci dwaj, których zabiłem, powinni na razie wystarczyć mi jako legitymacja! — Nie o to mi chodzi — powiedział. Mówił trochę bełkocąc, jak by czuł się winny. Trudno było odnaleźć w nim jakikolwiek ślad owego jowialnego Wil—liamsa, który na Jamajce wznosił hałaśliwe toasty za moje zdrowie, wtedy w gospodzie „Przy Promie”, po epizodzie z admirałem. Wyglądało teraz, jak by przygniatał go jakiś ciężar. Byłem zmęczony. Powiedziałem: — Dwóch zabitych to więcej, niż pan czy ktokolwiek z pańskiej załogi może zapisać na swoim koncie, o ile mogę sądzić, do chwili mojego przybycia zaledwie trzymaliście się przy swoim. Dosłownie jąkał się. — Tak, tak. Ale… Rozgniewał mnie ten — jak mi się zdawało — tępy upór. — Gdyby nie my, miałby pan w tej chwili powróz na szyi albo rozpalone żelazo na podeszwach — powiedziałem z oburzeniem. Obtarł sobie czoło, zakłopotany. — Fiu, ależ pan gada! — upomniał mnie. — Chcę tylko powiedzieć, że moja żona… — urwał, po czym ciągnął dalej: — uparła się towarzyszyć mi na tym rejsie. Pierwszy raz… A tu wy dwoje, sami, tak w otwartej łodzi! Ona nie jest do tego przyzwyczajona. Nie mogłem po prostu pojąć, o co mu chodzi; nie słyszałem go nawet dobrze, gdyż Manuel–del–Popolo ciągle jeszcze wołał do Serafiny w kabinie. Williams i ja spojrzeliśmy na siebie — on zażenowany, ja wręcz osłupiały. — Pani Williams uważa, że to nie wypada — wtrącił się Sebright. — Pan i pańska młoda dama, sami po nocy w otwartej łodzi, i tak dalej. W Bristolu krzywo patrzą na takie rzeczy. Manuel ryknął nagle: — Se?orito, ratuj mnie przed ich barbarzyństwem. Jestem ofiarą. Spójrz na ich krwawe noże gotowe do mordu — i na ich oczy, które się pasą moim widokiem. Konwulsyjnym ruchem odsunął się od marynarza z pękiem kordelasów pod pachą, który bez żadnej złej myśli przepychał się blisko niego. Rzucił się do przodu; dwaj pilnujący go majtkowie uwiesili się jego rąk i ciągnęli go w tył niemal przysiadając na pokładzie, on zaś w niezmiernym lęku przed natychmiastową śmiercią prężył się jak pies usiłujący urwać się z łańcucha. Jednakże Williams widać naprawdę chciał odpowiedzi na swoje niedorzeczne słowa, których nie potrafiłem wziąć poważnie. — Cóż według pana mamy zrobić? — rzekłem. — Wrócić do naszej łódki czy co? Wyglądał bardzo tym przejęty. — Poczekaj pan, aż ciebie samego złapie cnotliwa kobieta — wymamrotał z nieszczęśliwą miną. Byłże to ów buńczuczny Williams? Ów wesoły poczciwiec? Chciało mi się śmiać, trochę histerycznie, gdyż kłopot ten spadł na mnie po wielkim zmęczeniu. Czyż jego żona jest taką straszną virago? — Cnotliwa kobieta — upierał się przy swoim Williams. Zwróciłem oczy na Sebrighta, który przyglądał się nam z rozbawieniem. — Zgadza się — rzekł w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie. — To zacna dusza, tylko nie widuje takich jak my wśród ludzi, z którymi w kraju uczęszcza na nabożeństwa. — Potem szepnął mi na ucho: — Siostrzenica właściciela. Starsza od szypra. Wyszła za niego z miłości. Podejrzewa każdą kobietę… każdego mężczyznę także, dalibóg, prócz może mnie jednego. Wiedzę o życiu zdobyła w jakiejś tam bristolskiej kaplicy. Czegóż pan chce? Proszę iść śmiało do kabiny — dodał. W tej chwili drzwi pomieszczenia kabinowego otwarły się ponownie i znów ukazała się w nich kobieta, którą już raz widziałem. — Wolno mi było stawać pod bramą Casa, ekscelencjo, naprawdę tak było. O, nie odwracaj ode mnie światłości swego oblicza — Manuel, który ucichł był na chwilę, natychmiast rozpoczął na nowo swoje wołania, zapewne w nadziei, że teraz, gdy drzwi otwarto, dotrą do uszu Serafiny. — Co zrobimy, Owenie? — spytała kobieta ze spokojem, który mi się wydał bardzo nielitościwy. Wyglądała całkiem jak ktoś, kto ma „pod swoim dachem” osobę nader podejrzaną, której chciałby się pozbyć, skoro tylko pozwoli mu na to elementarny humanitaryzm. — Pani — odezwałem się dość zimno — apeluję do twego kobiecego współczucia… — Właśnie w ten sposób arcywróg zastawia swoje pułapki — zareplikowała mi trochę drżącym głosem. — Se?orito, rosłaś na moich oczach — zawołał znowu Manuel. — Ojciec twój, którzy przebywa ze świętymi, dawał mi jałmużnę, kiedy byłem chłopcem. Czyż pozwolisz im zabić człowieka, któremu twój ojciec… — Pułapki. Wszystko to są pułapki. Czy może jej Bóg błogosławić, skoro porzuciła swoich naturalnych opiekunów, po nocy, sama z młodym mężczyzną? Jakże my możemy, chcąc być w zgodzie z naszym obowiązkiem… Głos jej był zimny i łagodny. Nawet w tym niedostatecznym świetle wygląd jej miał w sobie coś zimnego, mnisiego. Myśl o tym, co mogła tam w kabinie powiedzieć albo — subtelnym kobiecym sposobem — dać odczuć Serafinie, rozgniewała mnie gwałtownie, ale zarazem obdarzyła zdolnością jasnego myślenia. — Przybywa prosto znad świeżej mogiły swojego ojca — powiedziałem. — Jestem jedynym jej opiekunem. Manuel wzniósł się na szczyty swoich błagań. — Se?orito, czciłem twoje dzieciństwo, wiele razy podrzucałem w górę kapelusz przed twoim powozem, kiedy wyjeżdżałaś na spacer cała w bieli, uśmiechnięta, niby anioł z raju. Ekscelencjo, ratuj mnie. Ekscel… W tej chwili czyjaś ręka zatkała mu usta i usłyszeliśmy tylko, że za nami odbywa się szamotanie. Droga do przytulnej kabiny pozostawała mi nadal zamknięta. W sercu moim gorzała uraza, ale miłość sprawiała, że duszę miałem spokojną, gdyż cokolwiek absurdalnego się stanie, Serafina jest na razie bezpieczna. Kobieta w drzwiach strzegła czcigodnej kabiny statku przed błędami romantycznej przygody, nie uświęconej małżeństwem. — Co zrobimy, Owenie? — zapytała po raz wtóry, ale tym razem, jak mi się zdawało, trochę niezdecydowanie. — Ty wiesz coś o tym wszystkim, ale ja… — Ależ moja droga, co za myśl — zaczął Williams, po czym słyszałem jego bezradny bełkot: — Jak bohater… pewnego wieczoru… admirał… stary Topnambo… o niej nic… na moją duszę… syn lorda.. Sebright odezwał się z boku: — Oczywiście, proszę pani, moglibyśmy ich wyrzucić razem za burtę, ale to by może nie całkiem wypadało. Wsadzić ich do worków, każde osobno, i potopić po dwóch stronach statku, przyzwoicie… — Nie zbije mnie pan z tropu swoimi bezbożnymi żartami, poruczniku Sebright. — Ależ mówię zupełnie serio, pani kapitanowo. Może to wywołać bunt wśród tych wstrętnych, bluźniących marynarzy, ale doprawdy nie widzę, jak inaczej możemy się ich pozbyć. Bosman odciął i puścił na fale to rozklekotane stare sito, ich łódkę, i pływa sobie ona teraz ćwierć mili za nami, do połowy napełniona wodą. Nie możemy też oddać im jednej z naszych szalup, żeby pojechali dać sobie gardła poderżnąć na lądzie. To by się nie podobało panu J. Perkinsowi. Kląłby, że coś okropnego, gdyby szalupa przepadła. No, no, niech pani nie przeczy. Sam słyszałem, jak potrafi kląć o byle dziesięć pensów. Wie pani doskonale, jaki jest pani wujaszek. Istny Turek pod tym względem. — Proszę nie mówić takich skandalicznych rzeczy, poruczniku Sebright. — Ależ to nie ja zacząłem, pani kapitanowo. To pani robi całą tę awanturę o nic; bo jeśli chodzi o prawdę, nie przybyli tu sami. Był z nimi mężczyzna. Starszy, wysoce czcigodny mężczyzna. Oto tam stoi z piórem u kapelusza. Hej! Panie! Se?or caballero, hidalgo, Pedro–Miguel–Jose — jakiego tam pan ma świętego patrona? Proszę tutaj na chwilę… Manuel zdołał wykrztusić na pół zduszone „ekscelencjo”, Castro zaś, zakutany w pelerynę po oczy, jął z wolna iść w kierunku rufy, zatrzymując się na moment po każdym uroczystym kroku. Ciemna postać kobieca w otwartych drzwiach działała równie skutecznie jak anioł z mieczem ognistym. Paraliżowała mnie całkowicie. Sebright zniżył nieco głos: — Nie widzę, aby to było dużo gorsze niż uciekanie o szóstej rano, żeby wziąć po cichu ślub, sama jedna z mężczyzną w dorożce — wie pani dobrze, że tak było — a potem być prowadzoną do ślubu przez kogoś całkiem obcego. — Panie Sebright! Proszę być cicho! Jak pan śmie?… Owenie! Williams wydał jakiś niewyraźny pomruk, ale Sebright, pośpiesznie rzuciwszy mu ciche: „W porządku, panie kapitanie”, ciągnął dalej z najzupełniej zimną krwią: — Przecież cały Bristol o tym wie! Są tacy, co twierdzą, że wyszła pani na ulicę przez okno od spiżarki. Ja tylko pani tłumaczę… — Powinien się pan wstydzić wierzyć w takie bajki — zawołała wielce poruszona. — Ja wyszłam przez furtkę! — Owszem. A żona ogrodnika mówiła, że musiała pani zwędzić klucz z gwoździa przy kołysce, kiedy poprzedniego wieczoru przyszła pani do ich domku odwiedzić jej biedne chore dzieciątko. Powinna pani wiedzieć, do czego miłość doprowadza najlepszych nawet ludzi. A do tego pani wuj to nie żaden krwiożerczy pirat. To po prostu poczciwy stary poganin, który lubi dużo kląć. Pani zresztą także ma dobre serce. Ejże, pani kapitanowo. Ja wiem, że pani po prostu tęskni za tym, by tę biedną panienkę zapakować troskliwie do łóżka. Niechże pani pomyśli, ile ona przeszła! Powinna pani krzątać się koło niej z winem, biszkoptami i czym tam jeszcze — wziąć do galopu tego nicponia stewarda. Idę o zakład, że łobuz dekuje się w lazarecie. A więc — pani pozwoli. W tym miejscu ja znów ująłem sprawę w swoje ręce. Ponieważ czułem, że potrzeba tu tylko wyjaśnienia, powiedziałem: — Ta panienka jest córką wielkiego hiszpańskiego arystokraty. Ojca jej zabili piraci. Ja sam pochodzę ze szlachetnego rodu; jestem wyznaczonym jej opiekunem i staram się uratować ją przed bardzo strasznym losem. Spojrzała na mnie z obawą. — Popełniłaby pani bardzo zły czyn, gdyby pani spróbowała mi w tym przeszkodzić — rzekłem. Sądzę, że moje słowa zabrzmiały przekonywająco. — Muszę wierzyć temu, co pan mówi — powiedziała. Niespodziewanie dodała, głosem drżącym od jakiegoś ciepłego uczucia: — No, no. Ja nie chcę być nielitościwa. Nie wiedziałam nic, a mężatka musi zawsze być ostrożna. Cóż ja wiedziałam? Mógł pan przecież być takim… takim libertynem, jedną z tych biednych, straconych dusz, które szatan… Manuel, jak gdyby walczył z falami, zdołał oswobodzić usta. — Ekscelencjo, ratunku! — wypluł z siebie jak tonący. — Zajmę się tą panienką z całą pieczołowitością — rzekła pani Williams — do czasu, aż się sprawa wyświetli. Zamknęła drzwi. — Posunie się pan kiedy za daleko, Sebright — upominał go Williams — i będę musiał pana zwolnić. — Wszystko w porządku, kapitanie. Potrafię ją sobie owinąć koło małego paka — odrzekł młody człowiek wesoło. — Ktoś musi to zrobić, skoro pan nie chce… czy nie może. Co zrobimy z tym rozszczekanym Hiszpanem? Okropność, mieć taką bestię na pokładzie. — Myślę, że trzeba go wsadzić do komory z węglem, póki nie dopłyniemy do Hawany. Nie spocznę, aż zobaczę go w drodze na szubienicę. Wicekról będzie miał po uszy tej sprawy, jakem Williams. W kraju podniosę gwałt. Pan mi w tym pomoże, Kemp. Pan się nie boi grubych ryb. Nie. Pan nie boi się niczego… — Diabelny zuch z niego, i strzelec znakomity — wtrącił Sebright. — Szczęście to wielkie dla nas, panie kapitanie. To po prostu nadzwyczajne, że pan się tu znalazł w ten sposób, panie Kemp. Nie mieliśmy ani ziarnka prochu, które by nie zawilgło na placek w puszkach. Nic mi z głowy nie wybije przekonania, że ktoś dostał się do magazynu, kiedy staliśmy w Kingston… Nie przyszło Williamsowi do głowy zapytać, czy nie jestem ranny, zmęczony lub głodny. A przecież obiady, jakie jadło się na pokładzie „Lwa”, słynne były w kołach żeglugowych całych Indii Zachodnich. Ale organizatorzy biesiad jego pokroju często bywają tacy. Czynią to raczej ze względu na glorię i romantyczność, jakimi otoczone jest podejmowanie gości, a w obecnych okolicznościach nie mógł zapewne oczekiwać, że przy winku zaintonuję mu Sto lat. Nie był to bynajmniej człowiek zły czy nieczuły; tylko sam nie był głodny, a zwykła cudza potrzeba tego rodzaju nie podniecała jego wyobraźni. Wiem, że nie był gorszy od innych ludzi, i mam powody wspominać go z wdzięcznością; w owej jednakże chwili dziwiło mnie i oburzało, że tak przedziwnie przyjmuje moją obecność jako coś rozumiejącego się samo przez się, jak gdybym ot, tak sobie przypłynął z brzegu łódką, by przepędzić godzinkę czy dwie na statku. Skoro wątpliwości jego żony zostały — jak się zdało — rozwiane, nie pragnął dalszych wyjaśnień. Czułem się tak, jak gdybym w jego oczach nie miał niezależnego bytu. Z chwilą kiedy przestałem być źródłem trudności rodzinnych, stałem się czymś w rodzaju cennego udogodnienia, bardzo mile widzianą osobą („angielski szlachcic, który mnie poprze” — powtarzał kilkakrotnie), kimś, kto pomoże mu „obudzić ze snu te stare baby z Admiralicji!” Cóż to za wstyd! I tak dość już długo to trwa, Bóg świadkiem, ale jeżeli zaczynają się brać za taki wytrawny statek handlowy jak „Lew”, no, to czas najwyższy, aby cały kraj się o tym dowiedział. Właściciel „Lwa”, J. Perkins, wuj jego żony, nie jest z tych, co zasypiają gruszki w popiele. Parlament posłyszy o tej sprawie. Bardzo szczęśliwie się składa, że będzie można za—produkować tam mnie — naocznego świadka, szlacheckiego syna. Wiedział, że potrafię zabrać głos w słusznej sprawie. — Ale, ale, Kemp — powiedział z nagłym rozdrażnieniem, jak by sobie coś przypomniał — jakoś się pan nie pokazał na tym obiedzie, nie dał pan znać ani nic… To Williams do mnie mówił, ale czułem, że tym, z którym zaczyna mnie łączyć coraz większa zażyłość, jest Sebright. Młody oficer „Lwa” stał opodal, bardzo cicho, przysłuchując się z pełnym zrozumienia uśmiechem. Teraz powiedział tonem suchego komentarza: — O wiele lepiej zrobił, że pokazał się tutaj. — Porwano mnie z kantorku za sklepem Ramona, o ile to jest wystarczające usprawiedliwienie. To dosyć długa historia. — No, nie możesz pan opowiadać jej na pokładzie, to jasne — musiał krzyknąć do mnie Sebright. — Nie w tym piekielnym hałasie — co się dzieje, u licha? Jak by się jakieś psy gryzły ze sobą. Gdy biegliśmy ku pokrywie głównej ładowni, stwierdziłem trafność tego porównania. Był to taki właśnie zgiełk, pełen zawziętych warknięć i ujadań, który zrywa się nagle i nagle przycicha. — Castro! Ty, Castro! — Przekleństwo… Niech moje oczy… — Ty! Sługusie Anglików! — Ha! Porco.* Głosy umilkły. Castro biegł lekko na pakach, spowity w fałdzistą pelerynę. Dziarskim ruchem zasadził mocniej kapelusz i błyskawicznie przycupnął. Peleryna koliście dotknęła desek pokładu, tworząc czarny stożek zakończony u góry drgającą, czujną głową. Szybki jak myśl, podskoczył i znów przysiadł. Wszyscy patrzyli w zadziwieniu na tę grę — jakby jakiejś dużej, diabelskiej zabawki. Co do mnie, to znając zabójczy cel tych wstępnych zabiegów, zamarłem ze zgrozy Gdyby zechciał rzucić się nań od razu, nic nie zdołałoby uratować Manuela. Nieszczęśnik ten, przytrzymywany krzepko naprzeciw Castra, zbyt był przerażony, by dobyć głosu. Mając po obu bokach nieporuszonych marynarzy, to szarpał się gwałtownie, to kulił w sobie, jak gdyby uwiązany między dwoma kamiennymi słupami. Jego szybki, dyszący oddech dźwięczał nam w uszach. Krzyknąłem: — Stój, Castro! Stój!… Trzymajcie go! On chce tamtego zabić! Nikt nie zwrócił na mój krzyk uwagi. Castro cisnął pelerynę na deski pokładu, wskoczył na nią, kopnięciem sprzątnął ją z drogi — zdawało się, że w jednej i tej samej chwili — rzucił się w prawo, w lewo, wyprostował się i jął kroczyć, wysoko podnosząc nogi, brzuchaty w swych obcisłych spodniach i krótkim kaftanie, wydając przez cały czas cichy syk, od którego krew po prostu ścinała się w żyłach. — On ma ostrze na przedramieniu! — wrzasnąłem. — Uzbrojony jest, mówię wam! Nikt nie rozumiał, dlaczego się tak martwię. Jakiś marynarz, podnosząc w górę lampę, uśmiechnął się szeroko. Ktoś roześmiał się w głos. Castro stanął przed Manuelem, groźnie kiwnął głową i pochylił się, gotów do skoku. Spóźniłem się chwytając go za kołnierz, lecz strażnicy Manuela działali z precyzją: każdy wystawił jedną rękę, by wstrzymać atak Castra, który poleciał do tyłu, prosto na mnie, jak by się odbił od jakiegoś muru. Omal nie zwalił mnie z nóg, i podczas gdy chwiałem się, usiłując utrzymać równowagę, w powietrzu rozległy się naglące okrzyki, by strzelać, zastrzelić go! — Zabij go, se?or! — dobiegł mnie błagalny wrzask Castra. Uświadomiłem sobie wówczas, że Manuel skorzystał z okazji, by wyrwać się strażnikom. Usłyszałem głuchy odgłos jego skoku. Prosto z pokrywy ładowni (jak mi to później opowiedzieli pełni podziwu marynarze) wylądował obiema nogami na relingu. Zobaczyłem go dopiero tam, jak przysiadłszy na piętach paplał coś niewyraźnie i kiwał głową w naszą stronę, podobny do wielkiej małpy. — Strzelać, panie! Strzelać! — Zabij! Zabij go, se?or! Jeśli ci życie miłe — zabij! Odruchowo, bez świadomej woli, jakby zasugerowany krwiożerczymi okrzykami, wyciągnąłem zza pasa pozostały mi pistolet. Podniosłem go i stwierdziłem, że celuję w dziwaczne miotanie się rozwścieczonej małpy. Obydwiema rękami szarpał za pas, chcąc zapewne zrzucić ubranie, by móc pływać. Łachy leciały odeń na wszystkie strony; przed lufą pistoletu zdumiewający wybuch łachów wokół skulonej, szaleńczo ruchliwej postaci. Miałem go. Pewny byłem strzału. Był tylko małpą. Nieżywą małpą. Ale dlaczego? Po co? W jakim celu? Cóż to mogło mieć za znaczenie, czy będzie żył, czy zginie. Brzydziłem się go i żal mi go było, jak żałowałbym małpy. Opuściłem ramię na niemal niedostrzegalny ułamek sekundy przedtem, nim skoczył i znikł. Tuż po odgłosie potężnego plusku rozległy się po całym pokładzie głośne okrzyki zawodu i wszyscy rzucili się do burty. Nie było widać nic; Manuel przebił się przez warstwę mgły okrywającej wodę. Było to tak, jak by za burtę wypadła bryła ołowiu. Williams powiedział, że dałby pięć funtów, byle się to nie stało. Sebright wyraził nadzieję, że Manuel nie wymiga się od szubienicy utonięciem. Ci dwaj, którzy go trzymali, wymknęli się chyłkiem, skonfundowani. Spuszczać szalupę, aby go złapać w wodzie, byłoby daremne i nieroztropne. — Jego przyjaciele na łodziach nie mogą jeszcze być daleko — mruknął bosman — a jeśli nawet go nie wyłowią, najpewniej wyłowiliby naszych. Ktoś splunął w sposób tak znaczący, że obejrzałem się za siebie. Castro podniósł swoją pelerynę i drapo—wał się w nią z rozmysłem i godnością. Gdy tego dokonał, podszedł do mnie bardzo blisko i bez słowa spojrzał na mnie nienawistnie sponad ciężkich fałdów zarzuconych na usta i brodę aż po sam czubek zakrzywionego nosa. — Nie mogłem tego zrobić — powiedziałem. — Nie mogłem. Byłoby to bezużyteczne. Zbyt podobne do morderstwa, Tomasie. — Ach, co za niestałość, co za kapryśność u tych Anglików! — z tłumioną pasją rzucił mi prosto w twarz to uogólnienie. — Nie wiem, co gorsze, ich furia czy ich litość. Jakież to dziecinne! Jakie dziecinne… Czy wyobraża pan sobie, se?or, że Manuel czy juez O’Brien pewnego dnia oszczędzą pana z kolei? Gdybym nie znał odwagi cechującej pański naród… — Gardzę juezem i Manuelem zarówno — przerwałem mu gniewnie. W tej chwili gardziłem również Castrem, a on odpłacał mi z nawiązką. Jego mrożący ton nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. — Znam was dobrze. Gardzicie przyjaciółmi na równi z wrogami. Tylu was widziałem. Niech święci pańscy strzegą nas od waszej przyjaźni… — Żadna przyjaźń nie zrobi ze mnie zbira, panie Castro. — …która jest tylko bardzo niewiele mniejszą klęską niż wasza wrogość — ciągnął z zimną wściekłością. — Bardzo niewiele. Dał pan uciec Manuelowi… Manuelowi!… Przez pańską litość… Litość! Ba! To wszystko wasza duma — wasza szalona duma. Pożałuje pan tego, se?or. Niebo jest sprawiedliwe. Pożałuje pan tego, se?or. Oskarżał mnie proroczo, spowinięty w aurę nocnej tajemniczości; lecz ostatecznie był mi przyjacielem w czynach, jeśli nie w duchu, toteż poprzestałem na zapytaniu, w którym brzmiało trochę politowania dla jego głupiej żądzy mordu: — Dlaczego? Cóż Manuel może mi zrobić? On przynajmniej jest zupełnie bezradny. — Czy se?or don Juan zadał sobie kiedykolwiek pytanie, co Manuel może zrobić mnie — Tomasowi Castro? Mnie, biedakowi i włóczędze, przyjacielowi don Carlosa, wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie. Czy wy, Anglicy, jesteście wszyscy jak książęta, że nie myślicie nigdy o nikim prócz siebie? Oburzał mnie i drażnił, jak gdyby jego opinia o Anglikach mogła mieć jakąś wagę albo jego punkt widzenia znaczyć cośkolwiek wobec autorytetu mego własnego sumienia. A sumienie nasze jest tym, co rzuca światłość na romantyczną stronę naszego życia. Jego punkt widzenia był równie ciemny i prymitywny jak punkt widzenia głodu; jednakże w swojej wierności zmarłemu architektowi moich losów był słabym odbiciem światła Carlosowej romantyczności, a ja wierność tę wykorzystałem, nie tyle dla ratowania własnego życia, ile dla ochrony mojej miłości. Doszedłem do punktu, kiedy miłość rozbija osobowość człowieka, kiedy staje się jedynym gruntem pod jego nogami, jedynym niebem nad jego głową, jedynym światłem dla oczu, pierwszym warunkiem myśli — kiedy człowiek gotów jest walczyć o nią, jak się walczy o powietrze dla płuc. Szorstko odwróciłem się do niego plecami, po czym usłyszałem kilkakrotny stuk krzemienia o stal. Castro zapalił papierosa i przeszedłszy na drugą stronę pokładu oparł się o nadburcie; tam, otulony w pelerynę, palił posępnie pod opuszczonym rondem kapelusza. ROZDZIAŁ PIĄTY Ucieczka Manuela była ostatnim wydarzeniem tej pamiętnej nocy. Nic więcej się nie stało i nic więcej nie można było zrobić; pozostawało jednak dużo do opowiadania i słuchania. Opowiadałem oczywiście ja, przy świetle lamp w kabinie. Williams, czerwony i gruby, siedział wpatrując się we mnie przez stół. Jego okrągłe oczy znieruchomiały zupełnie ze zdziwienia — historia wydarzeń w Casa Riego nie zgadzała się z tym, czego oczekiwał po tym małym, cieszącym się złą sławą miasteczku kubańskim. Sebright, na którym ciążyły wszystkie obowiązki związane z doprowadzeniem do ładu zabrudzonego statku i poturbowanych ludzi, przychodził kilkakrotnie z pokładu, stawał i słuchał po parę minut, w zamyśleniu błądząc pakami po nikłym wąsiku. Niedaleko już było do świtu, kiedy zaprowadził mnie na dół do swojej własnej kajuty. Byłem półżywy ze zmęczenia, a w dodatku nękał mnie jakiś wewnętrzny niepokój. — Kładź się pan na mojej koi — rzekł Sebright. Zaprotestowałem, z trudem wymawiając słowa, gdyż język stawał mi kołkiem w ustach. On jednak popchnął mnie przyjacielsko i jak kłoda zwaliłem się na pościel. Gdy tylko głowa moja dotknęła poduszki, jego świeża, rumiana twarz wydała mi się zamazana i jak przez mgłę zobaczyłem długie ramię wyciągające się, by zgasić lampę przyśrubowaną do ściany. — Wie pan chyba, że na Jamajce wydano przeciwko panu nakazy; za tę awanturę z admirałem — powiedział. Nieodparta nagła senność rozprężyła całe moje ciało. — Do diabła z Jamajką! — rzekłem, z trudem zdobywając się na ożywienie. — Jedziemy do domu. — Do diabła z Jamajką! — zgodził się ze mną. Potem, w ciemności, głos jego, jak by ścigając mnie poza nieuchwytny próg snu, medytował: — Tylko że… bardzo mi przykro… płyniemy do Hawany. Szkoda. Wielka szkoda! Czy przyszło panu na myśl, panie Kemp, że… Bardzo być może, iż nie dokończył zdania; w każdym razie nic już więcej nie dotarło do moich sennych uszu. Obudziłem się powoli ze snu podobnego do transu, z niejasnym uczuciem, że muszę podjąć wątek jakiejś nie dopowiedzianej aluzji. Wyszedłem na pokład. Słońce świeciło, wiał słaby wietrzyk, morze iskrzyło się świeżo, lśniły mokre pokłady. Stałem nieruchomo, pod wrażeniem nieoczekiwanej glorii światła, która mnie zalała. Był to nowy świat — nowy, a znajomy, niepokojąco piękny. Jak gdybym odkrywał różne tajemne, nigdy nie oglądane uroki w rzeczach, które widziałem po sto razy. Wachta na pokładzie krzątała się z miotłami i wiadrami; jakiś marynarz nawijający hnę na pachołka przerwał pracę, by wskazać jakiś punkt po lewej burcie masywnym ramieniem, podobnym do polana czerwonego mahoniu. Rozejrzałem się, przecierając oczy. „Lew”, idąc ostro do wiatru, oddalał się w prostej linii od brzegu, który rysował się wyraźnie, niezbyt jeszcze odległy, zalany światłem. Za nami, z lewej strony, na tle czarnoniebieskiego lądu, olśniewająco biała plamka podobna była do płatka śniegu, który spadł na błękit morza. — To jakiś szkuner — rzekł marynarz. Były to pierwsze słowa usłyszane przeze mnie tego ranka; ich dobroduszna chrypliwość zmiotła wszelkie wątpliwości, jakie mogły mącić moją niewytłumaczoną, promienną nową radość. To dlatego, że byliśmy bezpieczni — ona i ja — i że moja niezakłócona miłość otwierała mi serce na piękno młodego dnia i wesołość wspaniałego morza. Oddychałem głęboko, a oczyma wodziłem po całym statku, ogarniając, niby serdecznym dotknięciem, jego wydłużony kształt, lśniące miedziane okucia, wysokie maszty, łagodne krzywizny żagli doprowadzonych przez wiatr do doskonałego bezruchu. Miałem wrażenie, że statek jest jakimś świętym przybytkiem, bo czyż nie śpi na nim Serafina, bezpieczna niby dziecko w kolebce? A niezadługo całe piękno, spokój, czystość i wspaniałość świata odbiją się w jej jasnych oczach i przekazane mi zostaną w jej spojrzeniu. Zdarza się czasem, że surowa i sprawiedliwa Opatrzność, krocząc swymi niezbadanymi drogami, daje sercom naszym poznać, jak bardzo są nierozumne. Któż z nas nie zaznał irracjonalnego lęku, przerażenia, dumy, poniżenia, radości? Momenty takie pozostają związane z niezatartymi fizycznymi doznaniami, które wznoszą się ponad upiorną płaszczyznę pamięci jak skały wystające z morza, jak wieże na równinie. Sam doznałem wielu takich niezapomnianych wzruszeń: głęboka zgroza w chwili śmierci don Baltazara; pierwsze zakołysanie się łódki na wodzie, niby rozpostarcie skrzydeł w przestworzu; pierwszy migot płomieni we mgle — później wiele innych, okrutniej szych, straszniejszych, porażających strachem gorszym od śmierci, w którym zatraca się nawet cierpienie; i teraz także — ta chwila radosnego uniesienia czystością poranku, jak gdyby wszechświat posiał swój wspaniały blask w moją duszę, podobnie jak słońce uświetnia krasę morza. Roześmiałem się z czystej lekkości serca, z głębokiego poczucia sukcesu; roześmiałem się, nieodpowiedzialny i niepomny niczego, jak zdarza nam się czasem roześmiać w przejmująco rozkosznym śnie. — Czyżbym aż tak pociesznie wyglądał? — zapytał Sebright głosem takim, jak by miał ciężki katar. — Jestem ogłupiały… zmęczony. Jestem na nogach od dwudziestu czterech godzin — chyba najruchliwszych w moim życiu. Pan też nie spał zbyt długo, jak zresztą my wszyscy. Mam nadzieję, że pańska młoda dama dobrze wypoczęła. Wsunął ręce do kieszeni. Może i był bardzo zmęczony, ale nigdy nie widziałem rumieńszej twarzy u młodego chłopca, który dopiero co wstał z łóżka. Czarne szpileczki jego źrenic zdawały się świdrować przestrzeń, badając widnokrąg za moim ramieniem. Marynarz imieniem Mikę, ten, z którym pobiłem się ubiegłego wieczoru, nadszedł w ślad za niezmordowanym oficerem i nieśmiało podał mi pistolet. Głowę miał obwiązaną nad czołem i pod brodą, jakby od bólu zębów, a jego opalona na brąz, grubo ciosana twarz dziwnie wyzierała ze śnieżnej bieli płótna. Jeszcze parę godzin temu robiliśmy co w naszej mocy, by się nawzajem pozabijać. W moim obecnym serdecznym rozpromienieniu jąłem mu wesoło docinać na temat jego zawziętości i siły. Stał przede mną, cierpliwie pocierając brązowe podbicie jednej grubej stopy zrogowaciałą podeszwą drugiej. — Odpłacił mi pan za to, sir — powiedział wstydliwie. — Com robił, robiłem służbowo. — Cieszę się bardzo, żeście ze mnie nie wycisnęli ze wszystkim ducha — rzekłem. — W taki ranek jak dziś człowiek się cieszy, że może oddychać. Po dziś dzień pamiętam, jakie piękne rzęsy miał ten nieokrzesany, siwiejący, włochaty marynarz. Były długie i gęste, ocieniały oczy miękko jak rzęsy młodej dziewczyny. — Bóg świadkiem, sir, że życzymy panu szczęścia — panu i tej panience — my wszyscy — powiedział z zawstydzeniem, a jego basowe, niewyraźne mamrotanie miłe było moim uszom jak niebiańska melodia; była to, mimo wszystko, prostoduszna a poważna sankcja dla moich pragnień i nadziei — świadectwo, że on i je— mu podobni stoją po mojej stronie w świecie wielkiej przygody. — No, idźcie już, Mikę — powiedział Sebright, gdy wziąłem od marynarza pistolet. — Co za szczęście rozmawiać z własnymi rodakami — zwróciłem się do niego wylewnie. — Zacny z niego chłop. — Zatknąłem pistolet za pas. — Ufam, że nigdy już, póki życia, nie będę musiał użyć ani lufy, ani rękojeści. — Bardzo rozsądne życzenie — odparł Sebright, a w jego tonie kryła się jakby jakaś ukryta myśl — zwłaszcza że na tym statku nie znalazłoby się dla pana ani szczypty prochu na podsypkę. Zauważył pan, jakie towarzystwo mamy dziś rano? — A na co mi proch? — spytałem. — Ma pan na myśli to? — wskazałem ręką biały żagiel szkunera. Sebright patrząc mi bacznie w oczy kilkakrotnie kiwnął głową. — Spostrzegliśmy go skoro świt. Wie pan, co on oznacza? Powiedziałem, że to zapewne statek żeglugi przybrzeżnej. — Oznacza on najprawdopodobniej, że ten drab z loczkami, który przypomniał mi moją niezamężną ciocię, zdołał utrzymać swój koński pysk nad wodą. — Miał na myśli Manuela–del–Popolo. — Co jeszcze może nabroić, nim zapędzi się na szubienicę, trudno zgadnąć. Ten stary Hiszpan, którego pan przywiózł ze sobą, uważa, że już coś zdziałał; nic dobrego, może pan być pewny. — Chce pan powiedzieć, że to jeden ze szkunerów z Rio? — spytałem prędko. To właśnie, wraz ze wszystkimi płynącymi stąd dla mnie kłopotami, miał na myśli. Powiedział, że mogę mu wierzyć na sławo, iż przy takich wiatrach, jakie mieliśmy, żaden statek pływający wzdłuż wybrzeża nie mógł znajdować się teraz w tym miejscu, chyba że wypłynął z Rio Medio. Prawie do samego wschodu słońca wiatru nie było wcale, wyglądało więc, że wyholowali go łodziami przed świtem… — Wydaje się to dosyć niezwykłym wysiłkiem jak na tych leniwych drabów; ale jeżeli naprawdę tak się boją tego przeklętego Irlandczyka, jak nam pan opowiadał, to by tłumaczyło ich energię. Mogli kraść i mordować ze zwykłej miłości Boga, ale trzeba było strachu przed diabłem, by zmusić ich do uczciwej roboty — a wytężone wiosłowanie jest uczciwą robotą, niezależnie od pobudek, jakie doń skłaniają. Oto, co głosiła połączona mądrość Sebrighta i Tomasa Castro, z którym odbył naradę. Co do strachu przed diabłem, to O’Brien bardzo przypominał diabła, był skuteczną jego namiastką. A z pewnością ktoś lub coś musiało ich zmusić do zdobycia się na taki wysiłek… W wyobraźni mojej powstała scena: Manuel, ubiegłej nocy, wyciągnięty z wody do łodzi — wściekły, na wpół utopiony, wymowny, natchniony. Bo ta podła bestia była natchniona, tak jak natchniony bywa polityk, demagog. Potrafił poruszyć swoich kolegów; słyszałem dość, aby to wiedzieć. Poczułem lekkie zmrożenie mojej promiennej nadziei na myśl, że ten jasny żagiel, tak świetnie i ukradkowo zarazem dążący naszym śladem, musi być produktem Manuelowego natchnienia, któremu wytrwałości dodaje strach przed O’Brienem. Oficer ciągnął dalej, wpatrując się weń okiem znawcy: — Wie pan, składam sobie to wszystko do kupy jak te stare panny, które przychodzą do mojej ciotki, kiedy chcą odsądzić jakąś kobietę od czci i wiary. Ci kudłacze wyruszyli na morze, nie ma dwóch zdań. Pytanie tylko, po co? Pan musi wiedzieć, czy te szkunery zdatne są do dobrej żeglugi; ale proszą nie zapominać, że i stary „Lew” jest dosyć zwinny. Czy prawdopodobne jest, że po raz drugi zaatakują statek? Zaprzeczyłem z miejsca. Wyjaśniłem Sebrightowi, że zapas amunicji w Rio Medio nie wystarczyłby na to; że lugare?os są tchórzliwi, skłóceni pomiędzy sobą; że niezdolni są rozumować przez dłuższy czas o własnych siłach, a tym mniej wykonać jakiś plan wymagający wytrwałości i męstwa. — Niemożliwe, by zamierzali coś w rodzaju otwartego natarcia — stwierdziłem. — Mogli ważyć się na coś takiego za czasów Nicholsa, ale to nie leży w ich naturze. Sebright rzekł, że taka mniej więcej jest również opinia Castro — tylko że Castro podkreślał swoje uwagi prychając cały czas „jak stary kocur”. — Wygląda na bardzo zawziętego człeka i niezbyt pana kocha, panie Kemp. Czy uważa pan za bezpieczne mieć go przy sobie? O co chodzi w tych wszystkich jego pretensjach? Castro widocznie buchnął żółcią jak wulkan i zabił tym Sebrightowi nie lada ćwieka. Mówił wiele o tym, że był przyjacielem szlachetnego Hiszpana — Carlosa i że teraz nie ma na świecie żadnego miejsca, gdzie mógłby schronić głowę. — O ile mogłem zrozumieć, poszukują go w Anglii — rzekł Sebright — za jakąś sprawę kradzieży zegarka, przed wielu laty w Liverpoolu, jak mi się zdaje. A pański kuzyn, ten grand, też był w to zamieszany. Dziwnie to wygląda; nie opowiadał nam pan o tym. Niech zginę, jeśli nie dawał do myślenia, że i pan także… Ale pan przecież nigdy nie był w Liverpoolu. Oczywiście… Nie o to jednak głównie Castrowi chodziło. Twierdził, że w Hiszpanii ma wrogów; drżał na myśl o udaniu się do Francji, a teraz moja angielska fantazja uniemożliwiła mu przebywanie w Rio Medio, gdzie cieszył się opieką dobrej padrony. — Sądzę, że miał na myśli gospodynię — zaśmiał się Sebright. — Stara była, ale dobra, powiada. Spodziewał się umrzeć tam w spokoju, jak dobremu chrześcijaninowi przystało. A co to za gadanie o tym, że księża dostali w ręce jego najostatniejsze grosze? Muszę powiedzieć, że z całej jego śpiewki to brzmiało najprawdziwiej. Za zbawienie jego duszy, zapewne? — Nie, duszy mojego kuzyna — odrzekłem ponuro. — Nabieracze. Rozumiałem zaledwie co trzecie słowo. Właśnie w tej chwili ujrzeliśmy samego Tomasa kroczącego z powagą wśród marynarzy na dziobie. Wyszedłszy zza narożnika nadbudówki stanął przy drzwiach kuchni jak wrona za progiem i czekał. Obserwowaliśmy go, jak zapala sobie papierosa, czyniąc przy tym wiele pełnych dostojeństwa ruchów i min. Murzyński kucharz „Lwa”, podając mu w szczypcach przez drzwi rozżarzony węgiel, zwrócił swoją etiopską twarz i białe kły ku grupie marynarzy pochłoniętych kontemplowaniem tej sceny. Kiedy zaś Castro minął ich wypuszczając kłęby dymu, odwrócili się wszyscy, by spojrzeć za jego przysadzistą postacią w czarnych draperiach, na których słońce wydobywało czerwonawe pasma, jak by ktoś oblał go od stóp do głów wiadrami rdzawej wody. Ułamany koniec pióra u kapelusza zwisał agresywnie ku przodowi. — Patrz pan, jak ten człowiek pysznie kroczy! Niech to kule biją! Hej, don Tenebroso! Może wasza dostojność raczy postąpić tędy co prędzej… — zawołał doń Sebright żartobliwie. Castro zbliżył się do nas nie przyspieszając kroku. — Cóż pan teraz o nim myśli? — spytał Sebright wskazując tajemniczy żagiel. — Widać go trochę wyraźniej, odkąd słońce nie oślepia. Castro schował podbródek w fałdy peleryny i stał nieruchomo, twarzą do morza. Po długiej chwili: — Przekleństwo — wyrzekł z wolna i nie poruszając głową spojrzał na mnie ukosem. — Jego uczucia wobec naszych — tam — przyjaciół są zupełnie i jasne. Przekleństwo. „Właśnie. Bardzo słusznie. Zdaje się jednak, że ma on na pieńku z całym światem — mówił Sebright przeciągle, odrobinę sennie. Potem, wracając do zwykłego sobie energicznego tonu, jął żartobliwie droczyć się z Tomasem: — Więc nie chce pan jechać do Anglii, panie Castro? Nie ma pan tam przyjaciół? Stryczek grozi czy coś w tym rodzaju? Castro, pełen wzgardy, wpatrywał się w morze kiwając niecierpliwie głową. — Ale ten oto szlachcic, któremu jest pan tak oddany, jedzie do Anglii, do swoich przyjaciół. Ramiona Castra zatrzęsły się pod peleryną opadającą od samej szyi wokół jego postaci, jak by całym jego ciałem wstrząsnął konwulsyjny skurcz. Z wydętych ciemnych warg wyrwał się jadowity i szyderczy pisk: — Niechże się ci przyjaciele pilnują w takim razie. Por Dios! Niech się pilnują. Niech się modlą i poszczą, i błagają świętych o orędownictwo. Cha! cha! cha!… Nic nie mogło być bardziej niepodobne do jego zwykłej zamkniętej w sobie, ponurej i gniewnej powściągliwości. Zrobił na mnie silne wrażenie i nawet spokojne, chłodne oczy Sebrighta rozszerzyły się dostrzegalnie na widok tej sarkastycznej wściekłości. Castro dusił się; spowijające go zrudziałe czarne fałdy trzęsły się i falowały. Niespodzianie wyciągnął przed pelerynę żółtą, brudną, małą dłoń, a równolegle do niej — błyszczące zakończenie przytwierdzonego do sztucznej ręki ostrza. — Co ja słyszę? Do Anglii! Jedzie do Anglii! Ha! Więc niech tam jedzie czym prędzej! Niech jedzie tam prosto, powiadam — ja, Tomas Castro! Zniżył głos, by wywrzeć na nas jeszcze większe wrażenie,, a ostrzem szpikulca, niby groźnym palcem wskazującym, jął stukać w tamtą otwartą dłoń. Czy sądzimy, że wybrzeżem nie zdąża już do Hawany posłaniec na rączym mule? Na najlepszym mule ze stajen samego don Baltazara, tego świętego, którego zamordowano? Takich mułów i wicekról nie posiada. Nieboszczyk ekscelencja był właścicielem plantacji trzciny cukrowej w połowie drogi między Rio Medio a Hawaną; trzymano tam rozstawne muły dla większej szybkości na okazje, kiedy świętej pamięci ekscelencja wysyłał pisemne rozkazy do stolicy. Wieść o naszej ucieczce dojdzie do jueza najdalej w jeden dzień. Już Manuel postara się o to — chyba żeby utonął. Ale on pływa jak ryba. Przekleństwo! — Krzyczałem panu, żeby go zabić! — zwrócił się do mnie wprost. — Z całej duszy krzyczałem. A dlaczego? Dlatego że widział pana i se?oritę także, niestety! Trzeba było zamknąć mu usta — zamknąć mu usta pańskim pistoletem, se?or, skoro ci dwaj głupi angielscy marynarze byli za silni, bym ja, stary, mógł im dać radę. Manuela trzeba było unieszkodliwić — unieszkodliwić na wieki, powiadam. Cóż on znaczył, ten w rynsztoku urodzony syn niegodziwej Gitany*, którą sam widziałem, se?or! Widziałem ją na własne oczy w dniach mojej złej przygody w Madrycie — se?or — z czerwonym kwiatem za uchem, w łachmanach, które nie całkiem zakrywały jej nagie ciało, przypatrywała się mężczyznom bijącym się o nią na noże w winiarni pełnej żebraków i złodziei. Si, se?or. Taka była jego matka. Improvisador — politico — capataz. Ha… Śmierć! Uczynił gest niewymownej pogardy. — Cóż on znaczył? Kareta byłaby wróciła z katedry, Casa Riego utrzymałaby się przez długie dni i kto by tam wiedział, że pana w niej nie ma? Odbyłem poważną rozmowę z majordomem Cezarem — Afrykańczykiem, to prawda, ale człowiekiem o silnym charakterze i znakomitej bystrości. Ach, Manuel! Manuel! Gdybym… Ale to sam diabeł bywa ojcem dzieci takich matek. Nie władam już taką siłą jak niegdyś, a pan, se?or, obdarzony jesteś całym szaleństwem właściwym twojej nacji… Wyniośle obnażył przede mną swoją szpakowatą głowę. — …I odwagą! Niewątpliwie; to rzecz pewna. To dobrze. Może ci ona być potrzebna niebawem, se?or… I odwagą. Złamane pióro zamiotło deski pokładu. Przez pewien czas mrugał w słońcu pomarszczonymi, brunatnymi powiekami, po czym nasunął kapelusz nisko na oczy i owinąwszy się szczelnie, odwrócił się ode mnie, by obserwować żagiel na odwietrznej. — Cóż to za stary, pomarszczony grubasek! — zauważył Sebright półgłosem. — No, a jakież jest zdanie waszej dostojności co do zamiarów tego szkunera? Castro wzruszył ramionami. — Kto to wie?… — Puścił luzem zebrane fałdy peleryny i odszedł nie spojrzawszy na żadnego z nas. — Kroczy sobie dumnie z opuszczonymi skrzydłami niby indor w ciężkiej żałobie — rzekł Sebright. — Kto to wie? Ach, cóż, nie ma gwałtu, przez dzień czy dwa możemy nie wiedzieć. Nie sądzą, by ten statek mógł dogonić „Lwa”, choćby nie wiem jak próbował. Może uda się im co najwyżej nie stracić nas z oczu. Ziewnął i poszedł, a ja stałem dalej bez ruchu myśląc o Serafinie. Tęskniłem do jej widoku, do upewnienia się — jak gdyby moja wiara w to, że ją mam, nagle z niewytłumaczonych przyczyn osłabła. Miałem zajrzeć do drzwi jej kajuty. Lecz znalazłszy się zaledwie przy zejściu do mesy, musiałem się usunąć, by przepuścić panią Williams, która właśnie wchodziła po krętych schodkach. Ujrzałem z góry stary włóczkowy szal zarzucony na jej wąskie ramiona. Przedziałek biegł szeroką linią przez jej ciemną głową. Wchodziła po schodach zaaferowana, unosząc z lekka przód swej czarnej, gładkiej spódnicy. Spojrzenie jej podniesionych oczu spotkało się z moim, blade, badawcze i szczere. Od wczoraj dowiedziała się całej mojej historii. Weszła była do bawialni, podczas gdy opowiadałem ją Williamsowi, i powiedziawszy pokrzepiającym tonem: „Panienka, dziękować Bogu, śpi”, siedziała z oczyma utkwionymi w moich wargach. Cały czas w świetle płonących jasno lamp widziałem jej zatroskaną twarz i drobne, nerwowe ruchy jej dłoni w pewnych partiach mojej opowieści. Teraz po raz pierwszy spotykaliśmy się w świetle dziennym. Spiesznie, jak gdyby zagradzając mi drogą do kajuty Serafiny, rzuciła: — Chciałam panu powiedzieć, że panna Riego jest fizycznie w dobrym zdrowiu. Właśnie w tej chwili znów do niej zaglądałam. Biedna zabobonna panienka klęczy i żegna się znakiem krzyża. Pani Williams wzdrygnęła się lekko. Oczywiste było, że widok tych papistowskich praktyk zaskoczył ją niemile — przeraził niemal, jak gdyby ujrzała jakiś tajemny a niegodziwy obrzęd. Wyjaśniłem, że Serafina, jako katoliczka, oddaje cześć Bogu wedle wskazań swojej wiary, podobnie jak my wedle naszej. Na to pani Williams westchnęła tylko i z widocznym wysiłkiem zaproponowała, bym przespacerował się z nią trochę. Zaczęliśmy więc chodzić po rufie, przy czym ona sunęła małymi kroczkami u mego boku, otulając się kusym szalikiem. Włosy uczesane w gładkie nioby rzucały cień na lekko zapadnięte skronie. Żadna mniszka w chłodnym i potulnym habicie nie sprawiała na mnie nigdy tak silnego wrażenia ubóstwa i wyrzeczenia. Od tej przywiędłej kobiety biło jednak jakieś ciepło uczucia. Płoniła się delikatnie, ilekroć kto przyłapał ją (a mimo woli przyłapywało się ją ustawicznie) na wodzeniu za mężem oczyma, w których był wyraz macierzyńskiej troski i urzeczone zapatrzenie panny młodej. Gdy wreszcie wyzbyła się przekonania, że jako mężczyzna i członek brytyjskiej arystokracji jestem rozwiązły — było to u niej artykułem wiary — owo ciepło uczucia barwiło niekiedy jej wpadnięte policzki lekkim, współczującym rumieńcem. Odezwała się nagle drżącym głosem: — Ach, młody panie, proszę rozważyć to wszystko, nim będzie za późno. Wy, młodzi ludzie, z waszym zbytkownym, światowym, nieopanowanym trybem życia… Nigdy nie zapomnę tej pierwszej naszej rozmowy na rufie, jej spiesznego, nerwowego głosu — była bowiem kobietą nieśmiałą, do mówienia zmuszało ją poczucie obowiązku — i dziwacznych form, jakie przybierał jej brak wiedzy o życiu. Z tętniącymi jeszcze w mózgu i sercu wzruszeniami ubiegłej nocy, patrząc na morze i brzeg, świadomy tropiącego nas szkunera z Rio Medio, słuchałem jej i z trudem przychodziło mi wierzyć własnym uszom. Tak była przekonana, że jestem „rozwiązły” z racji swojej klasowej przynależności — jako wnuk hrabiego. Trudno dociec, w jaki sposób doszła do takiego przekonania; zapewne słuchając gromów ciskanych z mównicy małego zboru na peryferiach Bristolu. Jej wuj, J. Perkins, był z pewnością wielkim łajdakiem, a Williams wystarczająco rozwiązły, jeśli chciało się nazwać tym surowym mianem jego arcygłupie rozrywki. Jednakże tych obu nie dało się w żaden sposób zaliczyć do przedstawicieli klas wyższych. A oni dwaj byli — poza jej ulubionym kaznodzieją — jedynymi mężczyznami, których znała inaczej niż z widzenia. Najlepsze łata przeżyła w niewoli domowej u swego nieżonatego wuja, drapieżnie samolubnego starego armatora; była pożałowania godną panią jego dużego, na wpół umeblowanego domu stojącego w wilgotnym, pełnym drzew ogrodzie. Okropny Perkins był za młodu marynarzem — oficerem kaperskiego okrętu w czasie wielkiej wojny z Francją, potem kapitanem statku przewożącego niewolników, by na koniec zaawansować na właściciela małej floty statków handlowych kursujących do Indii Zachodnich. Williams był jego ulubionym kapitanem, którego przyprowadzał wieczorami do domu, by z nim razem popijać rum z wodą i palić fajkę o długim glinianym cybuchu. Siostrzenica musiała także asystować przy tych nieciekawych biesiadach. Stary Perkins nie dawał jej iść spać, każąc mieszać grogi dopóty, dopóki sam nie był gotów wygramolić się do siebie po nagich kamiennych schodach, rozbrzmiewających od góry do dołu echem jego niepewnych kroków. — Zdaje się jednak, że nieraz w ciągu wieczoru ucinał dłuższe drzemki, co — jak przypuszczam — dawało okazję do zbliżenia pomiędzy bladą, uduchowioną starą panną o cierpliwych oczach a grubym, tępawym Williamsem, czerwonym na twarzy od uciech stołu i zupełnie nie przyzwyczajonym do towarzystwa tego rodzaju kobiet. W jaki wszakże sposób te dwie niepodobne do siebie istoty dostrzegły się nawzajem, co ona w nim zobaczyła, jaką on sobie ją wyobrażał, dlaczego, jak i skąd doszło pomiędzy nimi do porozumienia, pozostaje niewytłumaczalne. Ona widziała w tym swoją romantyczną przygodę — a możliwe nawet, że i w nim obudziło się jakieś bezinteresowne uczucie. Sebright tłumaczył, że jeśli chodzi o tę kobietę, nie można się dziwić. Wszystko było dobre, byle wydostać się spod tyranii starego łajdaka, który z całym rozmysłem używał brzydkich wyrazów tylko po to, by ją zgorszyć, po czym wybuchał śmiechem i szydził; natomiast co do kapitana Williamsa (Sebright był jego podkomendnym od małego chłopca), to powinien był wiedzieć, że po tylu latach swawolnego życia będzie zupełnie niezdolny do prowadzenia się jak należy. Mniej więcej w tym czasie mówił wiele o porządnych kobietach, o ustatkowaniu się i założeniu przyzwoitego domu, o zmianie trybu życia na lepszy; ale zrealizować tego wszystkiego oczywiście nie mógł. Po prostu nie mógł — ze względu na starych znajomych, jakich miał w Kingston i Hawanie, na zastarzałe nawyki i na słabość do kobiet, których — jak się wyrażał Sebright — nie można było nazwać porządnymi. Żadnego brzydkiego wyrachowania w jego małżeństwie z pewnością nie było. Williams był w pełni przygotowany, że utraci kapitańskie stanowisko, okazało się jednak, że stara bestia, Perkins, był całkiem przerażony stratą siostrzenicy. Odnalazł ich na nowym, wynajętym mieszkaniu, przyszedł do nich z płaczem, skomlał po prostu na temat swoich siwych włosów, mówił wzruszająco o swoim testamencie, obiecywał, że go przerobi. Na koniec ułożono się, że Williams zatrzyma swoje dowództwo, i pani Williams wróciła do wuja. To było najlepsze w całej tej historii. W samej rzeczy wróciła opiekować się tym samotnym starym zbereźnikiem z czystej litości i dobroci serca. Stary Perkins naturalnie bał się już traktować ją równie podle jak dawniej i wszystko szło jako tako, aż kiedyś jakaś życzliwa dusza przysłała anonim o tym, co Williams wyrabia na Jamajce. Sebright mocno podejrzewał kapitana innego statku handlowego, z którym Williams poróżnił się był podczas przedostatniego rejsu, o drobnostkę — jak mówił Sebright — z długimi włosami, niewartą ani dwóch słów. Pani Williams z początku nie mówiła nic i omal nie dostała zapalenia mózgu ze zgryzoty. Potem przyznała się, że otrzymała list; ze mu nie wierzy, ale potrzebuje odmiany i chciałaby odbyć jeden rejs. Przeciwko temu nic nie można było powiedzieć. Co najgorsze, kapitan tak był zbulwersowany na myśl, iż jego grzeszki mogą wyjść na jaw, że on — Sebright — miał wielkie trudności z dopilnowaniem go, aby się sam nie zdradził. — Gdybym jej w gruncie rzeczy nie lubił — ciągnął Sebright — machnąłbym na wszystko ręką i niechby się działo co chce. Za trudno mi jest. I trzeba panu wiedzieć, że całe Kingston śmiało się w kułak przez cały czas, kiedyśmy tam byli — a to nie są żarty. Ona jest cnotliwa i zazdrosna. Chce zostać przy swoim. Ni— gdy nie miała wiele swojego na tym świecie, biedaczka. Nie umie być inna, niż jest, tak samo jak nasz szyper. Na szczęście wie o życiu tyle co małe dziecko. Ale sytuacja jest bardzo ciężka. Sebright odmalował mi sytuację rodzinną na pokładzie „Lwa” z wnikliwością i współczuciem, których trudno było oczekiwać po tak młodym człowieku. Oczywiście niemałą rolę odgrywało w tym jego przywiązanie do owej niedobranej pary; oddany był im obojgu, choć złościli go zarazem. Ale prócz tego nie wątpię, że był to na swój sposób niecodzienny młody człowiek, może dzięki kontrastom w jego wychowaniu, naprzód przez starą niezamężną ciocię, potem na statku u Williamsa, któremu oddano go do terminu w wieku lat piętnastu, kiedy to — jak sam mimochodem wspomniał — „pewien łajdacki adwokat w Exeter uciekł zabierając staruszce prawie cały majątek”. W istocie z perspektywy lat wszyscy oni wydają mi się niezwykli; nawet okrągłooki Williams, zastraszony po prostu przez szacunek i względy, jakie żywił dla żony, i jak gdyby otumaniony z obawy przed konwencjonalną katastrofą, jaką byłoby zdemaskowanie go, nim zdoła odwieźć ją bezpiecznie do Bristolu. Co do pani Williams, to muszę wyznać, że śmieszna, ale niekłamana udręka biednej kobiety, która skłoniła ją do podjęcia tej podróży, przedstawiała mi się tam na rufie po prostu jako błogosławieństwo losu. Praktycznie ta kobieta okazała dobroć Serafinie, a w zestawieniu z tym jej gadanie znaczyło bardzo niewiele… Ale jakie gadanie! Było to, jak bym wysłuchiwał poważnych, żarliwych, rozedrganych wzruszeniem impertynencji. Pani Williams zdawała się wychodzić z założenia, że jestem zdolny do wszelakiej podłości, pozbawiony honoru i sumienia; tylko że czuło się, iż używa tych słów mocą jakiegoś oderwanego od świata przekonania, nie znając naprawdę ich znaczenia, podobnie jak przemądrzałe dziecko posługuje się wyrazami zapożyczonymi od swoich duszpasterzy i nauczycieli. Byłem zrazu wielce speszony, ale ani przez chwilę nie czułem gniewu. Cóż z tego, że z jakąś słodką absurdalnością rozprawiała w wielkim podnieceniu o nieprawości serc, o grzechu lekkomyślności, o ułudzie, która wodzi mężczyzn na manowce — sącząc mi w uszy bezładną, lecz celową plątaninę słów, której dorywcze aluzje do błędów Rzymu i do braku poważnego stosunku do życia u wyższych sfer nadawały ostatecznego posmaku cudactwa? Cóż z tego? Miał nadejść czas, kiedy będę wspominał tę wątłą, nieładną, jakby wygłodzoną kobiecinę i dziękował niebu za jej szczodre serce, pozyskane dla nas od tej chwili. Nie byłem bynajmniej obrażony; przeciwnie, poczułem do niej sympatię. Jest coś pięknego w niezachwianym poczuciu słuszności ludzi prostodusznych; a poza tym jej nieufność dotyczyła tylko mnie. Widziałem, że kreuje się nie na sędziego, lecz na opiekunkę mającą nas bronić przed niebezpieczeństwami naszej młodości i naszego romansu. Jego geneza nie dawała jej spokoju. W początkach naszej miłości tyle było niezwykłego, niesłychanego, że obawiała się, jaki będzie jej koniec. Jestem tak niedoświadczony — mówiła — i ta panienka również, biedactwo pozbawione matki — samowolne, zapewne — takie ujmujące — trochę jak małe dziecko. Czy pojmuję całą odpowiedzialność, jaka na mnie spoczywa? (Tu przy okazji przypomnienia mi, że biorę na siebie opiekę nad drugą, obok własnej, nieśmiertelną duszą, nastąpiła jedna z owych pośpiesznych dygresji o błędach Rzymu.) Czy wszystko sobie rozważyłem?… Zdaje mi się, że ta chwila była ostatnią chwilą mojego chłopięctwa. Jak gdyby zetknięcie się z jej ogromną powagą czyniło mnie dojrzałym bardziej niż niebezpieczeństwa, lęk, tragiczne wydarzenia. Koniecznie chciała się dowiedzieć, czy jestem siebie pewien, czy zbadałem swoje uczucia, czy zmierzyłem swoją siłę, czy poradziłem się kogo. Nic z tego wszystkiego nie uczyniłem. Dopiero w obliczu jej prostoty, na którą nie można było znaleźć odpowiedzi, zagłębiłem się w samego siebie. A zagłębiłem się widać tak dalece, że przez pewien czas głos jej przestał do mnie docierać. Potem usłyszałem ją znowu. — Jeszcze jest czas — mówiła. — Zastanów się, młody panie (przez całą rozmowę zwracała się do mnie per „młody panie”). Mąż mój i ja rozmawialiśmy o tym z najgłębszą troską. Proszę dobrze pomyśleć, zanim dla tej panienki klamka zapadnie na całe życie. Jesteście oboje tacy młodzi. Wygląda na to, że Opatrzność wam nas zesłała… O czym ona mówiła? Czy wątpiła o mojej miłości? Było to dosyć okropne, ale zbyt zaskakujące i zbyt dziwaczne, by można się było gniewać. Spojrzeliśmy na siebie i nagle odkryłem, że w rzeczywistości cała ta przygoda niesłychanie ją podnieca. W tym tkwił sekret jej śmiałości. I mnie także ogarnęło podniecenie. Staliśmy tam, jak dwoje ludzi, którzy spotkali się na wielkim wietrze. Bez poruszania rękami splatała i rozplatała palce, podnosząc na mnie proszące oczy; jej wargi, mocno zaciśnięte, drgały. — Szukam sposobu wytłumaczenia pani, jak bardzo ją kocham — wybuchnąłem. — A gdybym go znalazł, i tak nie mogłaby pani zrozumieć. Cóż pani wie? Cóż pani może wiedzieć?… Powiedziałem to powodowany nie pogardą, lecz poczuciem całkowitej bezradności. Nie wiedziałem, co począć wobec dostojnego ogromu mojego uczucia, które ujrzałem przed sobą niby jakąś olbrzymią postać wznoszącą się z tego błękitnego morza. To już nie była miłość chłopca do dziewczyny i już nie przygoda; to było niezmierne i poważne szczęście, za które trzeba było płacić bezmiarem poświęcenia. — Jestem kobietą — rzekła z drżącą godnością — i właśnie dlatego, że wiem, jak kobiety cierpią przez to, co mówią im mężczyźni… Jej twarz oblała się rumieńcem aż po same włosy. Koło oczu, na czole, cała była różowa. Różowa i ascetyczna, mająca w swoim wyrazie coś z poczucia doznanej zniewagi i nieopisaną słodycz zarazem. Moje wielkie wzruszenie było pomiędzy nami jak mgła, poprzez którą oglądałem dziwne—zjawy. Zdało mi się, jak by jakiś niematerialny duch zarumienił się przede mną. I nagle zobaczyłem łzy — łzy niezmiernie błyszczące, twarde i okrągłe jak kuleczki ze szkła, padające z jej wypłowiałych oczu. — Pani — zawołałem — pani nie może wiedzieć, jak ja ją kocham. Nikt na świecie nie może tego wiedzieć. Kiedy o niej myślę — a myślę o niej zawsze — wydaje mi się, że jednego życia nie starczy, aby okazać jej moje oddanie. Kocham ją jako coś niezmiennego i jedynego — zupełnie poza światem, ponieważ świat widzę tylko poprzez nią. Kochałbym ją nawet, gdyby uczyniła mnie nędznym i nieszczęśliwym. Krzyknęła cicho: — Ach! — i odwróciła głowę na chwilę. — Ale tych rzeczy wyrazić nie można — mówiłem dalej. — Nie ma na to słów. Słowa nie do tego są przeznaczone. Kocham ją tak, że gdybym w tej chwili umarł, wierzę zaprawdę, że dusza moja nie chciałaby opuścić tej ziemi, lecz pozostałaby w jej pobliżu… Przerwała mi z czymś w rodzaju pobłażliwej zgrozy. — Cicho! Cicho! — Nie wolno mi tak mówić. Naprawdę nie wolno; i zaraz potem niekonsekwentnie oświadczyła, że całkiem gotowa jest mi wierzyć. Jej mąż i ona nie zmrużyli oka, tyle o nas myśleli. Wyobrażenie grubego, zaspanego Williamsa czuwającego przez całą noc, aby osowiale rozważać trwałość mojej miłości, sprawiło, że ochłonąłem z podniecenia. Sądziła, że Opatrzność postawiła ich na naszej drodze, by dać nam sposobność ponownego rozważenia naszej decyzji. Tyle jeszcze jest przed nami trudności. Ja nie widziałem żadnych; całkowity brak zrozumienia z jej strony zaczynał mnie nużyć, ona zaś wciąż splatała palce, ukradkiem ocierała oczy i mówiła niezmordowanie.—Serafina nie mogła dokładnie zrozumieć jej słów. Poza tym kobiety są tak bezradne — tak bardzo bezradne w tego rodzaju sprawach. Dlatego właśnie rozmawia teraz ze mną. Nie wątpi o mojej szczerości w obecnej chwili, ale przed nami — po ludzku mówiąc — długie życie — i co będzie dalej? Czy jestem siebie pewien — później — kiedy już wszystko będzie dobrze? Przerwałem jej raptownie, schwyciwszy obie jej dłonie. — Przyjmuję ten omen, pani! — zawołałem. — Właśnie! Kiedy wszystko będzie dobrze! A wszystko musi być dobrze już bardzo niedługo, z pani i jej męża pomocą, która mnie nie zawiedzie, wiem o tym! Czuję, że najgorsze nasze kłopoty są już poza nami… W tej chwili jednak ujrzałem Serafinę wychodzącą na pokład. Stanęła w drzwiach, z obnażoną głową, i rozejrzała się po swoim nowym otoczeniu, pełna owej władczej i dziecięcej zarazem piękności, która stanowiła o jej uroku. Wiatr poruszał lekko jej delikatne włosy, a ja patrzyłem na nią; patrzyłem znieruchomiały, jak patrzy się na zorzę poranną lub łowi z dala dźwięki czarownej muzyki. Nagle, puściwszy ręce pani Williams, pobiegłem do niej… Kiedy się odwróciłem, Williams znalazł się obok żony, a ona wsunęła rękę pod jego ramię. Jej dłoń, szczupła i biała, wyglądała jak dłoń chorej osoby na muskularnym przedramieniu tego mężczyzny tryskającego zdrowiem i krzepkością. W zestawieniu z jego tężyzną była niemal eteryczna — a jednak zdało mi się, że dostrzegam coś wspólnego im obojgu, coś subtelnego jak wyraz oczu. Był to rzeczywiście wyraz ich oczu. Patrzyli na nas ze współczuciem; ona słodko, on po swojemu osowiale wytrzeszczając oczy. Kiedyśmy — Serafina i ja — zbliżyli się do nich razem, usłyszałem pytanie wypowiedziane niewyraźnym, zaspanym głosem Williamsa: — Więc powiada, że nie chce? Na co jego żona, podnosząc głos do tonu lekkiego oburzenia, odrzekła: — Oczywiście, że nie. Nie, nie myliłem się. W ich tak różnych postaciach, oczach, twarzach wyrażała się jakaś wspólna troska, wątpliwość i litość. Wyraz ten zdawał się wybiegać nam na spotkanie, smutno, jak zwiastun niedobrej nowiny. I jak by na widok przygnębionego gońca doznałem wyraźnego przeczucia, że posłyszę jakąś złą wiadomość. Dowiedziałem się jej późnym popołudniem tegoż dnia z grubych ust samego Williamsa, które zdawały się równie ciężkie i bezwładne jak jego głos. — O ile się orientujemy, Kemp — powiedział — nie może pan zostać na tym statku. Nikomu z tego nie przyszłoby nic dobrego. Nic zupełnie. Spytaj pan Sebrighta. Był to rodzaj rady wojennej, na którą wezwano nas do salonu. Pani Williams trzymała na kolanach jakąś robótkę. Słuchała z rękoma nieruchomymi, z oczyma pełnymi bólu. Poza Serafiny opierającej policzek na dłoni przypominała mi ów moment, kiedy widziałem ją pochłoniętą obserwowaniem zielonozłotej jaszczurki w kantorze za sklepem Ramona, z włosami opadającymi wokół twarzy jak welon. Castra zawołano dopiero później. Ale Sebright był obecny; oparty niedbale o ścianę za Williamsem, spoglądał z wysoka na nas zasiadających po obu stronach długiego stołu. Obecny był także, w myślach nas wszystkich, obraz szkunera z Rio Medio, którego maszty widniały z dala za nami. Mimo wszelkich prób nie zdołaliśmy tego dnia uwolnić się od jego pogoni. — Nie chcę ukrywać przed panem, panie Kemp — zaczął Sebright — że to ja zwróciłem kapitanowi uwagę, iż pańska obecność wtrąci tylko statek w niepotrzebne tarapaty. To wysłużony frachtowiec i kupcy go lubią; a jeśli raz zadrzemy z władzami, skończy się jego kariera. Co zaś do tego, by w tym rejsie nie zawinąć do Hawany, gdyby pan nawet, panie Kemp, mógł dać nam za to pełną beczkę pieniędzy — kapitan nie mógłby nigdy się tam więcej pokazać, gdyby złamał warunki umowy czarterowej po to, by pomóc w wykradzeniu panny. Żeby to jeszcze chodziło o byle kogo. Ale to najbogatsza dziedziczka na wyspie. Najznaczniejsze persony w Hiszpanii miałyby coś do gadania w tej sprawie. Myślę, że mogliby wsadzić kapitana do więzienia albo coś podobnego. W każdym razie żegnajcie na wieki, rejsy hawańskie. Stary Perkins dostałby chyba apopleksji. Przeżył jakoś jedno małżeństwo z porwaniem… dobrze, dobrze, proszę pani, już ani słowa więcej… Chcą tylko powiedzieć, że to nie jest nic innego, jak miłosna historia, i zaprzepaszczać dla niej cenny, od dawna istniejący kontakt handlowy byłoby… Niech pan nie przygryza warg, panie Kemp. Nie chcę bynajmniej uchybiać pańskim uczuciom. Perkins wściekłby się — nie mówiąc już o jego chorym sercu. Pewien jestem, że kapitan i pani Williams również tak myślą. Przygaszony amator hulanek — kapitan „Lwa” wpatrywał się nieruchomo przed siebie, jak by był wypchany. Pani Williams poruszyła palcami, zacisnęła usta i bezradnie spoglądała na nas wszystkich po kolei. — I jeszcze zmieni swój testament — szepnął mi Sebright konfidencjonalnie nad uchem. Zdałem sobie sprawę, że ten stary Perkins, którego nigdy nie widziałem i nie miałem zobaczyć, którego cielesnej powłoki nikt zresztą nie miał więcej oglądać (zmarł nagle na owych pustych schodach, z płaskim lichtarzem w ręku; nie żył już wówczas, tak iż pani Williams w istocie rzeczy siedziała w owej chwili w kabinie swojego własnego statku) — że ten stary Perkins obecny jest na tej dyskusji całą potęgą złośliwego, nieużytego ducha. Tych dwoje bało się go. Raz postąpili na przekór niemu, to prawda, ale i wtedy zrobili to poniekąd ze strachu. Wstrząśnięty, powiedziałem szybko kilka słów do Serafiny. Z głową opartą na dłoni, wodząc oczyma za swoim palcem kreślącym coś bez celu po stole, powiedziała: — Będzie, jak Bóg zechce, Juanie. — Na miłość boską, przestańcie! — rzekł Sebright kaszląc za moimi plecami. Rozumiał jako tako po hiszpańsku. — To, co powiedziałem, jest zupełną prawdą. Mimo to kapitan był gotów zaryzykować. — Tak — wyrzekł Williams głucho, przez niemal nieruchome wargi, cały zresztą tak nieruchomy, iż zdało się, jak by ten głęboki głos wyszedł od kogoś znajdującego się pod stołem. Pani Williams trzymała ręce splecione na kolanach, a jej oczy zdawały się błagać nas wszystkich, byśmy dali mu wiarę. — Ale rzecz w tym, że wam obojgu na nic by się to nie przydało — ciągnął Sebright. — Na to właśnie zwróciłem państwu Williams uwagę. O’Brien jedno wie na pewno: że jesteście na tym statku. Liczy na to jak na mur. Otóż oczywiste jest, że moglibyśmy odmówić wydania pana, panie Kemp, i że admirał (jeśli okręt flagowy znajduje się koło Hawany, a sądzę, że do tej pory zdążył tam dopłynąć) musiałby nas poprzeć. Jak by sobie pan potem dał radę ze starym pijaczyną Rowleyem, tego nie wiem. Nie sądzę, aby zapomniał, że próbował pan zrobić z niego marmoladę, jeśli mam wierzyć opowiadaniu kapitana. — Istny bohater — zaświadczył nagle Williams swoim zduszonym, „spod stołu” pochodzącym głosem. — Nie boi się nikogo z nich, o nie. Cha! Cha! Stary Topnambo musiał się… — spojrzał na żonę i ugryzł się w język przypomniawszy sobie, być może, swoją niepewną sytuację małżeńską, po czym zakończył szeregiem słów bez związku: — W kolasce… nakazy… separatysta… buntownik… — wszystko to, nie drgnąwszy nawet jednym mięśniem twarzy; dopiero potem, wydawszy cichy, gardłowy śmieszek, mrugnął do mnie z lekka, choć jego wzrok pozostał nadal kamienny. Sebright zamilkł tylko na tyle, by przeczekać ten wyskok. Zimna logika jego rozumowania napawała mnie grozą. Nie widział powodu, dla którego O’Brien lub ktokolwiek inny w Hawanie miałby chcieć wtrącać się do mnie osobiście. Jeśli jednak pragnę nie stracić swojej panienki, w takim razie jasne jest, że nie może ona przybyć do Hawany na statku, na którym z całą pewnością natychmiast będą jej szukać. Sprawa przedstawia się nawet gorzej, niż z pozoru wygląda — oświadczył. Był mocno przekonany, że gdyby „Lew” nie zjawił się niebawem w Hawanie, wysłano by na jego poszukiwanie hiszpański okręt wojenny — inaczej pan O’Brien nie byłby tym człowiekiem, za jakiego go mamy. W porcie stoi korweta o nazwie „Tornado”, bardzo zgrabnie wyglądający okręcik. Nie oczekuję chyba, że stoczą walkę z korwetą. Niewątpliwie podniósłby się krzyk z powodu zatrzymania brytyjskiego statku na pełnym morzu; słaba by to jednak była pociecha, skoro przedtem zabrano by mi panienkę. Jest ona osobą tak ważną, że nawet nasz brytyjski admirał dałby się może skłonić — za wstawiennictwem wicekróla, powiedzmy — do udzielenia sankcji na taką akcję. Nie sposób przewidzieć, co Rowley gotów byłby zrobić, gdyby mu w zamian obiecano ofiarować pół tuzina piratów, których mógłby zawieźć do kraju na powieszenie. Przecież to właśnie w tym celu okręt flagowy obija się wciąż koło Hawany! A już O’Brien wie dobrze, gdzie znaleźć bodaj i kopę takich ptaszków. — Nie — zakończył Sebright, miażdżąc mnie do reszty zza moich pleców, gdy siedziałem zapatrzony już nie w niepewną przyszłość, lecz w obezwładniającą beznadzieję konkretnego jutra. — „Lew” to nie miejsce dla was, czy zawinie do Hawany, czy też nie. A poza tym zawinąć tam teraz musi. Nie ma na to rady. Diabelna sytuacja. — Bardzo dobrze — wyjąkałem bez tchu. Usiłowałem okazać męstwo. Poczułem nagle, jak by całe powietrze z kabiny uleciało przez otwarty iluminator. Nie byłem w stanie pozostać pod dachem ani chwili dłużej; toteż bąknąwszy, że zaraz wrócę, zerwałem się i wybiegłem nie patrząc na nikogo w obawie, że się zdradzę. Wybiegłem na pokład odetchnąć powietrzem, ale wielka błękitna pustka przestworu zachwiała mną niby cios w serce. Podszedłem z wolna do burty i oparłszy oba łokcie na relingu wpatrzyłem się w przestrzeń wyzywająco i bez jednej jasnej myśli w głowie. Miałem uczucie, że zejście słońca ku wodzie, odbywające się przed moimi oczyma wśród gry światła i obłoków, jest jakimś wspaniałym, a beztreściwym ceremoniałem zanurzenia, przynależnym do jakiejś wielkiej, a jałowej wiary, w której nie ma miejsca na pociechę i nadzieję. Zauważałem także różne drobiazgi bez znaczenia: zarośniętą twarz jakiegoś marynarza; koniec jakiejś liny walającej się po pokładzie; Castra wreszcie, tak różnego od wszystkich na statku, że jego wygląd zdawał się stwarzać dokoła niego bezwzględną pustkę; błąkał się przed drzwiami do pomieszczenia kabinowego, jak by samotnie knując jakiś głęboko, tajemniczy spisek. Słyszałem też za sobą głośną rozmowę. Słyszałem ją wyraźnie, ale z całkowitą obojętnością. W długą chwilę potem z równą obojętnością obejrzałem się przez ramię. Castra nie było już na pokładzie. I znów zwróciłem twarz ku morzu, tak jak człowiek, który czuje, że przegrał walkę ze śmiercią, obraca się twarzą do ściany. Stoczyłem był cięższą jeszcze walkę z wrogiem okrutniejszym od śmierci: ze zwątpieniem w samego siebie; walkę bez końca, w której spokoju nie przynosi ani zwycięstwo, ani klęska. Otwarte morze było jak ślepy, nieprzebyty mur więżący w sobie wieczystą kwestię moralnej słuszności ludzkich postępków. Dobro czy zło? Wspaniałomyślność czy szaleństwo? Nakaz sumienia czy tylko małoduszny lęk przed jego wyrzutami? Wspaniały rytuał zachodu słońca ciągnął się dalej tętniąc niedosłyszalnym rytmem, z powolną a niezawodną dokładnością, ciągnął się aż dc końca, pozostawiając na niebie swoje pozgonne łuny, a na morzu ogromny cień. Dwakroć z honorem powstrzymałem rękę od ciosu. Dwakroć… po to, aby tak się to skończyło. W jednej chwili przeżyłem wszystkie męki samobójstwa; wyszedłem z nich żywy, niestety, by płonąć ze wstydu za tę zdradziecką myśl, i przerażony buntem mojej duszy przed odejściem ze świata, na którym żyje jedna młoda dziewczyna! Szeroko rozlany zmierzch zdawał się przyjmować w siebie jak wosk — odcisk jej wizerunku. Co Serafina o mnie myśli? Wszystko było mi w niej niewiadome prócz rysów jej twarzy, i to mi wystarczało. Dziwna jest owa moc, jaką kobieca twarz ma nad sercem mężczyzny — owa władza, potężna jak czarnoksięstwo i tajemnicza jak cud. Będę musiał pójść powiedzieć jej o wszystkim. Nie sądziłem, by mogła była zrozumieć cały wywód Sebrighta. Mnie zatem wypadało wytłumaczyć jej, w jakiej wesołej sytuacji znalazła się przeze mnie nasza miłość. Tak bardzo nie chciało mi się ruszać, że pozwoliłem, by głos Sebrighta wywoływał moje nazwisko z pięć czy sześć razy od drzwi kabiny, zanim się wreszcie odwróciłem. — Panie Kemp! Ej, Kemp! Nie wraca pan jeszcze? — Żeby się pożegnać — rzekłem zbliżając się do niego. Już zrobiło się ciemno. — Pożegnać się? Nie. Cieśla potrzebuje co najmniej jednego dnia. Cieśla! Co tu jakiś cieśla miał do roboty? Ale mniejsza, nic już nie miało znaczenia — jak gdybym zdołał zepsuć cały mechanizm stworzenia. — Nie myślał pan chyba o wyruszeniu tej nocy? — zdziwił się Sebright. — Jakiż to byłby sens? — Sens — odpowiedziałem pogardliwie. — Sensu nie ma w niczym. Jest tylko mus. Mus. Milczał przez chwilę, przyglądając mi się z ukosa. — Mus, pewnie — rzekł z wolna. — I nie widzę, czemu pan miałby się o to gniewać. Pomyślałem sobie, że łatwo mu zachować spokój, skoro mus dotyczy mnie, nie jego. Filozofował w dalszym ciągu z niefrasobliwością, która wydała mi się gorsząca. — Trzeba próbować dopatrzyć się w tym jakiegoś sensu. Po to, jak sądzę, tu się znajdujemy. W każdym razie istnieje jakieś pole dla rozsądku w obmyśleniu, jak dana rzecz ma być zrobiona, choćby była przykra. Nie widzę natomiast żadnego sensu w narażaniu kobiety na większe trudy, niż to bezwzględnie konieczne. Jużeśmy sobie wszystko jasno powiedzieli i ja więcej zrobić nie mogę. Niechże pan wejdzie na chwilę. Obawiam się, że pani Williams dręczy seńoritę. Zatrzymałem się na chwilę, by postarać się odzyskać władzę nad sobą. Lecz było ze mną tak, jak by bomba wybuchła mi w czaszce, rozpraszając na cztery wiatry moje zdolności umysłowe. Zostało tylko przeświadczenie o klęsce i towarzyszące mu głębokie przygnębienie. Sądzę jednak, że udało mi się nadać sobie pozór względnego spokoju. W czasie mojej nieobecności zapalono lampę i zaszły pewne drobne zmiany. Williams obrócił swoje ciężkie ciało bokiem do stołu. Pani Williams opuściła swoje miejsce i siedziała teraz wyprostowana obok Serafiny, trzymając jedną jej rączkę w pieszczotliwym uścisku swych wątłych dłoni, jak by miała tam coś żywego, co wymagało pieczołowitej opieki. Z tej pozycji podniosła na mnie wzrok, a różowy rumieniec okrywający jej twarz i czoło nadawał jej osobliwy wygląd zmęczonej młodości. Serafina wciąż opierała głowę na drugiej ręce, a mimo łagodnego cienia rzucanego przez opadające włosy zauważyłem żywszą barwę jej policzków i wzmożony blask oczu. — Jaka szkoda, że to dziewczę nie jest Angielką — pani Williams westchnęła z żalem i pochyliła się naprzód, aby zajrzeć w pół odwróconą twarz Serafiny. — Droga moja, czyś ty całkiem, całkiem dobrze zrozumiała, co do ciebie mówiłam przed chwilą? Czekała. — Si, se?ora — odparła Serafina. Nikt z nas się nie poruszył. Wreszcie po chwili, zwracając się do mnie z nagłym ożywieniem zawołała: — Ta kobieta spytała mnie, czy wierzę w twoją miłość. Ona jest stara. Och, Juanie, czy lata mogą zmienić serce? Twoje serce? — Ściszyła głos. — Skądże ja mam to wiedzieć? — ciągnęła żałośnie. — Jestem młoda, i może nie będziemy żyli tak długo. Wierzę w swoją własną… Kąciki jej delikatnych usteczek zwisły, ale opanowała chęć płaczu i drżenie głosu, który, zawsze dźwięczny i pełen kobiecego czaru, nabierał w chwilach głębokiego wzruszenia imponującej powagi brzmienia. — Ale jestem Hiszpanką i wierzę w honor mojego ukochanego; w twój — w twój angielski honor, Juanie. Z godnością najwyższego zaufania wyciągnęła do mnie rękę. Był to jeden ze szczytowych momentów naszej miłości. Miłość jest bowiem jak podróż po górzystym kraju, to w górę między obłoki, to w dół, ku mrokom nieznanego przeznaczenia. Była to chwila wielkiego uniesienia i pełni uczucia, w czasie której przebywaliśmy razem gdzieś wysoko i sami, aż na koniec cofnęła rękę od moich ust i znalazłem się z powrotem w kabinie, jakby strącony z niebotycznego szczytu. Nikt na nas nie patrzył. Pani Williams siedziała z opuszczonymi powiekami, z rękami spoczywającymi na kolanach. Jej mąż wpatrywał się dyskretnie w złoty rzeźbiony ornament na belce sufitu, a podniesione oczy nadawały jego czerwonej twarzy wyraz szczęśliwie głupkowatej ekstazy. Był też i Castro, którego dotąd nie zauważyłem, choć musiałem wchodząc otrzeć się o niego. Stał przy drzwiach niczym niemy i jakby dobrowolnie zdemaskowany spiskowiec, a przed jego stopami leżało czarne koło kapelusza. On jeden przyglądał się nam. Przenosił wzrok z Serafiny na mnie, ze mnie na Serafinę. Jego zmarszczkami otoczone oczy wyrażały to, czego język nie ważył się wypowiedzieć; to przewracały się w nabożnej zgrozie, to rozbłyskiwały gniewem. Gdy Serafina zwróciła się do niego, spiesznie pochylił głowę ze zwykłym uszanowaniem dla córy Riegów. Powiedziała: — Są rzeczy, które dotyczą tego caballero i których ty nigdy nie zrozumiesz. Twoja wierność jest wypróbowana. Zapisana jest głęboko w moim sercu… Zapewni ci ona dostatnią starość — masz na to słowo Serafiny Riego. Spuścił oczy w posępnym poddaniu. — Jest takie przysłowie o rozkochanej kobiecie — mruknął do siebie na tyle głośno, bym mógł usłyszeć. Potem, schyliwszy się z wcina po kapelusz, zamiótł nim szeroko poniżej kolan. Jego pękate czarne plecy znikły w drzwiach kabiny; i prawie natychmiast usłyszeliśmy za nimi ostry trzask krzemienia krzeszącego iskrę o stalowe ostrze. ROZDZIAŁ SZÓSTY Jakże często czynna strona naszego życia jest najmniej realną jego cząstką! Życie jako całość przedstawia się mojej wyobraźni jako gonienie z otwartymi ramionami za uskrzydlonym i wspaniałym marzeniem, które ulatuje nam tuż nad głową i opromienia nasze nadzieje. W tej to prostej wizji, jedynej i trwałej, a nie w zmiennych faktach szukać trzeba treści i prawdy. Owe trzy spokojne dni, które spędziliśmy razem na „Lwie”, pozostaną dla mnie pamiętne i doniosłe, pozbawione wydarzeń, lecz zawierające w sobie samą kwintesencję bytu. Wspólnie cieszyliśmy się słońcem, zawsze razem, z dłonią w dłoni zwróceni ku morzu, którego nieskalany błękit u naszych stóp był dalszym ciągiem błękitu nad naszymi głowami, jak byśmy byli porwani w niebo. Mało znaczące słowa, jakie zamienialiśmy, zdawały się przepojone jakąś krzepiącą pewnością i cudowną powagą, jak gdyby w ślepej miłości mężczyzny i kobiety tkwiła jakaś cecha nieomylnej mądrości. Serafina z niewyczerpanego skarbca swoich uczuć czerpała słowa, spojrzenia, gesty, które koiły wszelki niepokój mego serca. W jakiejś krótkiej chwili olśnienia, której moje męskie oczy zupełnie nie zauważyły, dowiedziała się od razu wszystkiego, co było do dowiedzenia. Wiedziała. Nie potrzebowała już więcej badać moich postępków, słów, myśli; darzyła mnie jednak szczerym pochlebstwem urzeczonej uwagi, którą jej uśmiech czynił upajającą. W owych krótkich dniach pauzy, kiedy to, jak pływak odwrócony na plecy, żyliśmy ufnie świadomi podtrzymujących nas głębin, zamiast walczyć z niespokojną powierzchnią — w owych dniach mieliśmy czas przyjrzeć się sobie do głębi; i zobaczyłem, jak uśmiech jej powraca troszkę zmieniony, znaczący więcej i odrobinę mniej wesoły, jak by jej wargi zesztywniały od zmartwienia. Lecz była młoda; a młodość, czas miękkości, czułości,— entuzjazmu i litości, broni się przed ostatecznością śmierci powierzchnią twardą jak marmur. Oddychając jedno przy drugim, spijając razem słońce i rozmawiając wcale nie o sobie, lecz rozpościerając naszą miłość, niby wspaniałą szatę, na cały świat już zdobyty, mimo woli byliśmy świadomi prądów podniecenia i współczucia, jakie krążyły wokół naszej zasadniczej izolacji od życia statku. Było to podniecenie przygody, którą warzono wedle recepty Sebrighta niby napój przeznaczony dla nas do wypicia. Ludzie zbliżali się do nas, mówili do nas. Wysłuchiwaliśmy ich jakby ściągnięci z wysokości; zdawaliśmy sobie sprawę z życzliwego tonu; i wciąż dla nas niewyraźni, ludzie ci odchodzili pozwalając nam wspiąć się na nowo na wyżyny raju zakochanych — w rejony czułych szeptów i nabrzmiałych treścią milczeń. Czasami rozlegał się za naszymi plecami krótki, gardłowy śmiech i Williams zagadywał: — Słuchaj no pan, Kemp, przypomina pan sobie tego a tego? — Nieodmiennie chodziło o któregoś plantatora lub kupca na Jamajce. Nigdy żadnego z nich sobie nie przypominałem. Williams mruczał wtedy: — Nie? Ciekaw jestem, na czym pan spędzał czas przez te dwa lata czy więcej. Wyspa nie jest znów taka duża. Jego zamiarem było rozweselić mnie jakimiś ploteczkami, gdyby tylko udało mu się natrafić na wspólnego znajomego, o którym można by mówić. Zdaje mi się, że uważał mnie za dziwaka. Powiedział mi raz, że wszyscy jego znajomi na Jamajce byli o mnie takiego zdania. Potem, podśmiewając się i mamrocząc: — Nakazy… napaść… Topnambo… cha, cha! — pozostawiał nas samych, by dalej bałykać się po rufie. Nosił szerokie jedwabne spodnie, w których jego okrągłe nogi poruszały się niby jakieś urządzenie zmontowane z dwóch drewnianych słupów. Był niedorzeczny. Wszyscy wydawali się tacy w obliczu naszej słodkiej mądrości. Ale dobrze było oddychać tą atmosferą nasyconą zainteresowaniem i życzliwością. Nawet steward — ten sam, który w czasie bitwy ukrywał się w lazarecie, zapędzone stworzenie o najwątlejszym ciele, jakie kiedykolwiek zamieszkiwał wylękły duch — oddawał się z zapałem wyrobowi niezwykłych ciast, które przy podwieczorku stawiał świeże i gorące przed nakryciem Serafiny. Po każdym takim wyczynie robił wrażenie zdumionego własną śmiałością, która pozwoliła mu tyle wziąć na siebie. Cieśli majstrowanie przy jednej ze starych szalup zajęło więcej niż jeden dzień. Był to Szetlandczyk — rodzaj kosmatego olbrzyma z Północy, o odpychającej twarzy, kontemplacyjnym usposobieniu i ustach pełnych gwoździ. Nareszcie przyszedł czas, kiedy on także, gdy staliśmy niepomni niczego dokoła, zaszedł nas od tyłu z wielkim młotem w ręku. Zamiast jednak rozwalić nam głowy jednym zamachem swego potężnego ramienia, zauważył po prostu nieokrzesanym językiem: — No, macie; tak myślę, że na wasze potrzeby wystarczy. Więcej dla was zrobić nie mogę. Odwróciliśmy się, trzymając się pod ręce, żeby spojrzeć na łódź. Leżała na pokładzie dnem do góry, z połatanymi bokami, okolona wieńcem drzazg, wiórów i trocin; kilku zamyślonych marynarzy stało dokoła przyglądając się jej poważnymi oczyma. Sebright, zgięty we dwoje, obchodził ją z wolna, poddając drobiazgowym oględzinom. Nagle wyprostowawszy się orzekł krótko: „Ujdzie”, i nie patrząc na nas wcale odszedł szybko swoim energicznym krokiem. Lekkie westchnienie spłynęło nad nasze głowy. Williams i jego żona pokazali się na rufie nad nami niby alegoryczna para wyobrażająca sytość i wygłodzenie, fantastycznie umieszczona na balkonie. W jego krótkich, czerwonych palcach żarzyło się cygaro. Ona wsunęła dłoń pod jego ramię, jak zawsze ilekroć znajdowali się blisko siebie. Nigdy bardziej nie wyglądała na wyniszczoną starą pannę, niż kiedy w ten sposób podkreślała swoje prawa żony. Ale oczy jej były macierzyńskie. — Ach, drodzy moi! — (Zazwyczaj mówiła do Serafiny „panienko”, a do mnie „młody panie”) — Ach, drodzy moi! Wydaje mi się tak nielitościwe wyprawiać was w takiej małej łódeczce, nawet dla waszego własnego dobra. — Nie bój się nic, Mario. Jest naprawiona. Pomieściłaby wygodnie sześć osób — pocieszył ją Williams głosem podobnym do ryku buhaja. — Ale dlaczego nie możesz im dać jednej z tamtych, Owenie? O, tamtej, dużej? — Nonsens, Mario. Nigdy więcej nie zobaczy się tej łodzi. Ja bym jej nie żałował. Tylko że Sebright ma zupełną rację. Nie słyszałaś, co mówił? Bardzo rozsądnie. Spytaj Sebrighta. Wytłumaczy ci jeszcze raz. To Sebright, ze swą szorstkością i taktem, z przypływami ostrości łagodzonymi serdeczną niemal pogardą, prowadził wszystkie ich sprawy, jak zaufana i doświadczona niańka rozsupłuje nieraz nieskończone zawiłości pokoju pełnego dzieciarni. Jego bystrość i sprawność umysłu zdawały się niezależne od wieku i doświadczenia niczym zdolności geniusza. Miał oko wrażliwe na szczegóły i wychodząc od lada aluzji mógł spekulować dalej z zadziwiającą precyzją. Jego plan, na który byliśmy zdani (zdani bezradnie i bez oporu), opierał się na konieczności opuszczenia przez nas statku. Rozwinął go przede mną owego wieczoru w kabinie, jak tylko Castro wyszedł. Williamsa i jego żonę przekonał już przedtem o słuszności swojego poglądu na naszą sytuację. Zaczął od stwierdzenia, że w każdym rozpaczliwym położeniu istnieje zawsze jakaś wąska dróżka wyjścia. Jak inni wielcy ludzie, świadomy był swoich zdolności i pozwolił sobie na chwilę ogólnego teoretyzowania. Trzeba pogodzić się z sytuacją, poddać się jej w pewnej mierze; a skoroś popadł w tarapaty z zamkniętymi oczyma, brnij dalej, tylko mając je otwarte. Czas jest jedyną rzeczą, która może przynieść ci klęskę. Jeśli brak ci czasu — przyznał — wówczas stoisz przed murem bez wyjścia. Ale w tym wypadku sądził, że czasu wystarczy, gdyż O’Brien, już powiadomiony, siedzieć będzie spokojnie przez kilka dni, będąc pewnym schwytania nas, jak tylko „Lew” wejdzie do portu. Dopiero gdyby „Lew” nie zawinął w określonym czasie do Hawany, zląkłby się i przedsięwziął środki do złapania go na morzu. Mogę jednak być pewien, że „Lew” zdąża do Hawany z całą szybkością, na jaką mu wiatry pozwolą. Jakże więc przedstawia się sytuacja? — ciągnął patrząc na mnie przenikliwie ponad krótko ostrzyżoną głową Williamsa. Uciekłem z Kuby przed nieuchronną śmiercią (zabierając ze sobą, co było na niej najlepszego — wtrącił z lekkim uśmiechem w stronę Serafiny). Nie mam pieniędzy ani przyjaciół (prócz moich przyjaciół w tej oto kabinie, dodał łaskawie); na Jamajce wydane są przeciwko mnie nakazy aresztowania; nie mam żadnego sposobu dostania się do Anglii; żadnego bezpieczeństwa na tym statku. Na nic się nie zda przymykać oczy na ten drobny fakt. Musimy opuścić „Lwa”. Położenie jest zatem dość beznadziejne. Ale beznadziejne jest tylko dlatego, że nie patrzymy na nie w sposób właściwy. Zakładamy, że mamy go opuścić na zawsze, gdy tymczasem cały sekret polega na tym, że musimy opuścić go tylko na pewien czas. Potem, jak mirmidonowie O’Briena go przetrząsną i odejdą sromotnie z pustymi rękoma, „Lew” stanie się znowu, jeśli nie absolutnie bezpiecznym, to w każdym razie możliwym, jedynym możliwym dla nas schronieniem, jedynym przyzwoitym środkiem dostania się razem do Anglii, gdzie, jak mniema, nasze kłopoty się zakończą. Williams przytakiwał głową ociężale. — Przyjaciele panny Riego radzi będą się dowiedzieć, że odbyła podróż pod opieką godnej zamężnej damy — wyjaśnił Sebright tym swoim niezmordowanie spokojnym tonem, w którym znajdowały nikłe odbicie wszystkie jego wewnętrzne nastroje — czy to brawury, żartobliwości, czy niepokoju, a nieraz głęboko ukrytej pogardy. Jego powaga stała się wprost namaszczona. — Pani Williams — ciągnął — jest oczywiście ożywiona największą chęcią godnego wywiązania się ze swojej roli. Tak się składa, że „Lew” tym razem zaczarterowany jest do Londynu; i nie bacząc na naturalną chęć jak najszybszego powrotu do swojego sędziwego wuja w Bristolu, pani Williams zamierza odwieźć panienkę w dorożce aż pod same drzwi. Powiedziałem im uprzednio, że niedawno mianowany ambasador hiszpański w Londynie jest krewnym Riegów i osobistym znajomym Serafiny, która przed dwoma laty odwiedzała Hiszpanię i mieszkała przez parę miesięcy u jego rodziny w Madrycie, jak mi się zdaje. Nie należy więc obawiać się żadnych kłopotów z właściwym ustaleniem tożsamości ani też z uznaniem praw, schedy i tak dalej. Ambasador zajmie się tym na pewno. A co do reszty, ufałem stanowczości jej charakteru i sile uczucia. Nie bałem się, by ktokolwiek mógł namówić ją do zerwania zaręczyn, zgodnych z przedśmiertnym życzeniem jej najbliższego krewnego i przypieczętowanych, rzec można, krwią jej ojca. Jednakże owo czasowe wydalenie się ze „Lwa” zdawało się przedstawiać niezwalczoną trudność. Jasne było, że nie możemy kręcić się przez długie dni na otwartej łódce przed portem Hawany w oczekiwaniu, aż statek znów wypłynie, by nas zabrać. Sam Sebright przyznał, że z początku nie wiedział, jak to urządzić. Nie wiedział zupełnie. Myślał i myślał. Wystarczyło tego, by obrzydzić człowiekowi wszelkie myślenie. Po czym nagle wpadło mu do głowy — opatrznościowo, jak by powiedziała pani Williams — owych kilka słów rzuconych przez Castra o plantacji cukru i rozstawnych mułach. Przypuszczał, że okoliczność ta utkwiła mu w pamięci dlatego, że był pod wrażeniem prymitywnej, a królewskiej wspaniałości gestu, z jaką szlachcic utrzymuje rozstawne muły — wiele mułów — na wypadek, gdyby zechciał kiedy wysłać parę listów. Natychmiast kazał wezwać „naszego małego hidalgo” i wypytał go gruntownie. — Był dość nadąsany i stale próbował napadać na pana, aż do?a Serafina dała mu porządną burę — mówił Sebright. Egzamin wypadł skądinąd bardzo pomyślnie. Miejsce było dostępne od morza poprzez wąską cieśninkę prowadzącą do małego, doskonale osłoniętego basenu za pasem piaszczystych wydm. Rzeczułka nawadniająca posiadłość wpadała do tegoż basenu. Można tam było, jak słyszał, wylądować z łodzi niczym w jakim doku — i niech go diabli porwą, jeśli panna Riego i ja nie będziemy mogli ukryć się przez parę dni w jej własnym majątku, tym bardziej że — jak okazało się w dalszym ciągu rozmowy, podczas gdy ja „wybiegłem oglądać zachód słońca” — rządca czy jak go tam zwali, słowem, człowiek opiekujący się plantacją, jest mężem dawnej niani doni Serafiny. Oczywiście, będziemy musieli zachować się jak najostrożniej: próbować dostać się do domu bocznymi ścieżkami wcześnie rano, kiedy wszyscy niewolnicy będą pracowali w polu. Castro, który twierdził, że zna tę miejscowość doskonale, będzie nam przydatny. „Lew” tymczasem popłynie dalej do Hawany, jak by nigdy nic. Niewątpliwie różnego rodzaju przeklęci alguazile i pieski z komory celnej będą tylko czekać, by wpaść całą zgrają na pokład. Zostaną jak najlepiej przywitani. Są jacyś obcy na statku? Nic podobnego. Dlaczego mieliby być?… Rio Medio? Skąd znowu Rio Medio? Przepłynęliśmy o całe mile od Rio Medio, podczas tego rejsu staraliśmy się trzymać w dobrej odległości od wybrzeża. Przeszukać statek? Proszę bardzo — do najmniejszego zakamarka. Sebright nie sądził, by mieli na tyle bezczelności, aby pytać o piratów, ale jeśli poważą się — cóż wtedy? Piraci? To poważna rzecz i wielki dyshonor dla Hiszpanii. Osobiście nie widzieliśmy żadnych piratów. Zdawało nam się, że wszystkich dopiero co wyłapano i powieszono. Pogłoski, że „Lew” został napadnięty, najoczywiściej nieprawdziwe. Jakiś inny statek, być może… Taką należało przyjąć postawę. Jeśli ich się nie przekona, to w każdym razie zupełnie pomiesza się im szyki. Oczywiście kapitan Williams, powodowany wielkimi względami, jakie dla mnie żywi, porzucił zamiar uczynienia kwestii stanu z przestępstwa popełnionego wobec jego statku. Nie złoży w Hawanie żadnej skargi — nic absolutnie. Stare baby z Admiralicji tym razem nie będą zmuszone do działania. Admirałowi również nie prześle się żadnego raportu. Tylko w wypadku, jeśli wtrącano by się do statku i niepokojono, go pod jakimkolwiek pretekstem już po ułatwieniu im jednorazowego dokładnego przepatrzenia wszystkich kątów, trzeba by się zwrócić do admirała, by położył temu kres. A władze hiszpańskie też nie będą miały się na czym oprzeć, z tego prostego powodu, że nie bardzo mogą się przyznać, z jakiego źródła czerpią swoje informacje. Tymczasem wszystkich marynarzy na „Lwie” należy wtajemniczyć; tego uniknąć się nie da. On, Sebright, ręczy za ich dyskrecję, przy— najmniej po trzeźwemu; obiecuje mi też, że w Hawanie nie wyda im się pieniędzy ani przepustek z obawy, że mogliby pójść na hulankę i wypaplać coś w tawernach na lądzie. Wszyscy wiemy, jacy są marynarze po wypiciu paru kieliszków. Więc to już sprawa załatwiona. Teraz, jeśli chodzi o nasz powrót na „Lwa”. To, z konieczności, będzie już moją sprawą. Licząc od chwili, kiedy odpłyniemy zeń, by lądować na brzegu, „Lew” pozostanie w Hawanie szesnaście dni; jeśli nie zjawimy się w tym terminie, a cały ładunek będzie do tego czasu już na statku, wówczas kapitan Williams pod takim czy innym pretekstem postara się zostać w porcie jeszcze parę dni dłużej. Ale szesnaście dni powinno wystarczyć, i nawet lepiej będzie zanadto się nie śpieszyć. Przybyć piętnastego dnia byłoby z pewnych względów najbezpieczniej, choć może byłoby to zbyt napięte wyliczenie. Mając tyle tych mułów do dyspozycji, moglibyśmy — zdaniem Sebrighta — pojechać lądem, przejechać przez miasto nocą lub wczesnym świtem i udać się prosto na „Lwa” — może w jakimś przebraniu. Trudno mu powiedzieć — nie zna się na tym. Poczernić sobie twarze czy coś takiego. W każdym razie wypatrywać nas będą z pokładu dniem i nocą. Później wszakże dowiedzieliśmy się od Castra, że majątek posiada stateczek o wyporności około dwudziestu ton, który odbywa często wyprawy do Hawany. Te cukrowe droghery należące do plantacji (każdy majątek na wyspie miał jeden taki lub więcej) wpływały i wypływały z przystani bez zwracania na siebie większej uwagi. Czasem ktoś z baterii ustawionej nad wodą od północnej strony albo któryś strażnik z komory celnej zawołał do nich, ale nie zdarzało się to często, a i wtedy pytano tylko o nazwę, skąd przybywa i ile kadzi z cukrem wiezie na pokładzie. „Na Boga! To w sam raz to, czego wam trzeba!” — uradował się Sebright. Wszyscy zgodzili się, że to będzie dla nas najlepsze. Wiozący nas stateczek miał przez umyślną niezręczność dobić do „Lwa” i pozostać u jego burty dość długo, byśmy zdążyli wśliznąć się przez otwór w burcie… Całe zdarzenie musi być obmyślone tak, by stwarzało dla widzów, gdyby tacy byli, pozory czystego przypadku. Krzyki i wymyślania po obu stronach powinny brzmieć bardzo prawdziwie. Wówczas drogher, wyplątawszy się, podpłynie całkiem niewinnie pod stopnie komory celnej, gdzie wszystkie takie przybrzeżne statki powinny się meldować po przybyciu. — Nie bójcie się. Już my się zdobędziemy na głośne i skandaliczne przekleństwa — upewnił mnie Sebright. — Ta część zadania będzie się naszym chłopcom z pewnością bardzo podobała. Pozostało jeszcze zastanowić się nad zamiarami szkunera, który wypłynął z Rio Medio, aby nam deptać po piętach. Wątpliwe było, czy zdołamy go zgubić; Sebright był pełen podziwu dla jego walorów nawigacyjnych, a zarazem nieskończonej pogardy dla „marnej zgrai” na jego pokładzie. — Gdybym to ja go prowadził — rzekł — zająłbym pozycję tak blisko, jak bym chciał, i trzymał się jej. Wydaje mi się prawie, że ten statek zrobiłby to sam, gdyby tylko ci kretyni zostawili mu swobodę ruchów. Nigdy jeszcze nie widziałem Hiszpana, dobrego czy złego, który by rozumiał się coś niecoś na żegludze. Tak jak jest, może uda nam się utrzymać dystans, przy którym trudno im będzie dostrzec, co się u nas dzieje. A jeśli nie — no, to musicie opuścić nas nocą. — Może nawet — jeśli pominąć ponurość takiego odjazdu — byłoby to najlepiej. Kto wie, jakie oczy mogą obserwować nas z brzegu? — Wie pan, nigdy nie twierdziłem, że mój plan jest całkiem bezpieczny. Ale czy ma pan inny? Nie odpowiedziałem, bo żadnego innego nie miałem i nie potrafiłem wymyślić. Jakkolwiek niewiarygodne może się to wydawać, nie tylko moje serce, ale i umysł również, pojąwszy nagle całą głębię mojej miłości, odmawiał borykania się z trudnościami. Myśli moje nie chciały zajmować się statkami i ścigającymi nas ludźmi, lecz wybiegały naprzód, w marzenie o bezchmurnej szczęśliwości bez końca. Nie sądzę też, by Sebright oczekiwał po mnie jakichś sugestii. Działo się to w czasie jednej z naszych ożywionych rozmów — tylko między nami dwoma — w jego kajucie. Właśnie mył sobie ręce przed podwieczorkiem. — Czy pan wie — rzekł odwracając się twarzą wprost do mnie i starannie obcierając palce zgrzebnym ręcznikiem — czy pan wie, że nie zdziwiłbym się, gdyby ten szkuner pilnował nas tak dlatego, że podejrzewa właśnie takie jakieś posunięcie z naszej strony. Nadzwyczajne, jak największy głupiec bywa czasami sprytny. Tylko że oni, z tą swoją marną hiszpańską znajomością spraw żeglugi, spodziewają się pewnie, że zrobilibyśmy z waszego lądowania całą ceremonię: statek zatrzymuje się godzinami w pobliżu brzegu, łódź odpływa na ląd i wraca, i tym podobne bzdury. „Ani chybi, wypatrzymy całe to przedstawienie” — myślą sobie. Hę? Co? A my tymczasem, gdy czas nadejdzie, będziemy się trzymać dobrze z dala od lądu i wysadzimy was po ciemku, nie zatrzymując się w drodze dłużej niż na mrugnięcie oka. Hę?… Niech pan pamięta, panie Kemp, wprowadzić łódź w górę tej rzeczułki i ukryć ją tam na wypadek, gdyby im przyszła ochota zajrzeć do owej cieśninki, nim popłyną dalej za nami. Jak już powiedziałem, niedobrze byłoby pokładać zbytnią ufność w głupocie największego nawet głupca. Teraz zaś zbliżał się czas; czas, aby zbudzić się i wyjść ze świątyni słońca i miłości, szeptów i milczeń. Już nadszedł. Poprzednią noc zarówno Williams, jak Sebright spędzili na pokładzie, manewrując statkiem pieczołowicie, by wykorzystać do maksimum każde sprzyjające uciszenie się przeciwnej bryzy. Rankiem powiedziano mi, że zbiera się na północny wiatr. Północny wiatr jest to wicher sztormowy. Nie widziałem nic, co by go zapowiadało. Królestwo słońca, jak poprzednio zagasłych gwiazd, wydawało się moim zmysłom głęboko uśpione, kołyszące statek tchnieniem delikatnym jak oddech dziecka. „Lew” także zdawał się spowity w zaczarowany sen od linii wodnej po czubki masztów. A jednak poruszał się z tchnieniem otaczającego świata, lecz tak niedostrzegalnie, że wyglądało, iż to brzeg zbliża się doń niby niski opar sunący po wodzie. Między Williamsem a Sebrightem Castro pokazywał coś swoją jedyną ręką, a z ust jego padały jak grad gardłowe dźwięki zgłosek. Tamci dwaj zdawali się mu niedowierzać. Tupnął gniewnie obu nogami. Wreszcie zeszli razem pod pokład, pewnie żeby spojrzeć na mapę. Bardzo szybko zjawili się z powrotem, jeden za drugim, i stanęli rzędem przypatrując się jak przedtem. Trudno byłoby sobie wyobrazić trzy bardziej niepodobne do siebie ludzkie istoty. Pomiędzy niebem a wodą wystąpiły olśniewająco białe plamy, wielkości mniej więcej dłoni dorosłego mężczyzny. Rosły wszerz i zbiegły się razem z pagórkowatym konturem w ciągłą, falistą linię piaszczystych wydra. Tu i ówdzie w tym szańcu była luka, niby wyrwa sprawiona przez armaty. Pani Williams za moimi plecami cicho wysiąkała nos; oczy miała zaczerwienione, ale nie patrzyła na nas. Nikt nie zwracał oczu w naszą stronę; widok lądu urzekł i ją także. Niski, ciemny cypel ukazał się spomiędzy wydm i stał tam, rzucający się w oczy wśród zwałów oślepiającego piasku, niby drobny mężczyzna z marsem na czele. Głos na pokładzie powiedział: — To prawda. Oto jego znak rozpoznawczy. Ten człowiek dobrze wiedział, co mówi. Był to głos Sebrighta, Castro zaś odszedł z tryumfem, demonstracyjnie odwracając się tyłem do lądu. Rozpoznał ukształtowanie brzegu wokół cieśniny na długo przedtem, nim ktokolwiek inny mógł rozróżnić szczegóły. Nie uwierzono mu. Był obrażony i przeszedł mimo, otulając się ciasno w pelerynę. Jeden z loków Serafiny, porwany powiewem, dotknął mego policzka i ten ostatni wysiłek bryzy pozostał uwięziony w pasmach jej włosów. — Tego wiatru nie starczy na wypełnienie żagla dziecinnej łódeczki — mruknął Sebright gderliwie — a nie zapchnie pan tej ciężkiej szalupy na brzeg, mając tylko tego jednorękiego przy drugim wiośle. — Żałował, że nie może dodać nam ze czterech tęgich wioślarzy. Sztorm mógł nadejść, nim zdążyliby wrócić na statek, a pomijając już, że wieść o obecności czterech angielskich marynarzy na wybrzeżu rozniosłaby się z pewnością, trudno by było w Hawanie dostać ich z powrotem na statek. Nam zapewne udałoby się prze—kraść niepostrzeżenie, ale sześć osób zanadto wpadałoby w oko. Z drugiej strony trudno było wytłumaczyć się przed władzami z nieobecności czterech ludzi spośród załogi. — Nie możemy powiedzieć, że wszyscy poumierali i wyrzuciliśmy ich za burtę. To byłoby zanadto zaskakujące. Nie; musicie jechać sami, z pierwszym podmuchem wiatru; obawiam się, że to będzie zarazem pierwszy podmuch sztormu. — Odrzucił głowę w tył i krzyknął: — Widać tam z góry co z tego szkunera? — Nic a nic, panie poruczniku — odpowiedział człowiek siedzący okrakiem na noku najwyższej rei z nogami dyndającymi w powietrzu. Pomilczał chwilę patrząc uważnie w przestrzeń spod daszka rozpostartej dłoni i dorzucił powoli, donośnie: — Od strony… morza… jest… zamglenie, panie poruczniku. — Na statku, którego pokłady upstrzone były ludźmi stojącymi po dwóch, po trzech, podniósł się ku niemu szmer zadowolenia. Jeśli go nie widzieliśmy, i on nie mógł nas widzieć. Była to okoliczność sprzyjająca. Ku nieskończonemu ukontentowaniu wszystkich na statku przekonano się o świcie, że w ciągu godzin ciemności szkuner stracił z nami kontakt — czy to wskutek nieumiejętnej nawigacji, czy też przez przypadkową nieprzychylność zmiennych wiatrów. Dowiedziałem się o tym, skoro tylko pokazałem się rano na pokładzie, od kilku marynarzy uśmiechniętych z rozradowaniem, jak by ich wszystkich spotkało wielkie szczęście. Z nieustanną uwagą śledzili na zmianę to ląd, to morski widnokrąg, wytatuowanymi rękoma pokazując sobie nawzajem zarysy brzegu, kiwając znacząco głowami w stronę otwartego morza. W południe większość przyniosła sobie obiad na pokład i można ich było widzieć, jak siedzieli na dziobie, każdy z blaszanym talerzem w lewej ręce, dobrodusznie gestykulując składanymi nożami. Spomiędzy palców pani Williams zwisała biała chusteczka, którą od czasu do czasu ocierała sobie oczy, najpierw jedno, potem drugie. Jej mąż i Sebright z poważnymi minami krążyli zaaferowani wokół pokrywy kompasu na rufie, zamieniając się na miejsca, ustępując sobie nawzajem, pochylając się kolejno, by spojrzeć uważnie wzdłuż róży kompasowej na niski ląd, niby dwóch kanonierów wycelowujących ciężkie działo do ważnego wystrzału. Steward, ukazawszy się w drzwiach prowadzących do mesy, gwałtownie zadzwonił ręcznym dzwonkiem i trwał nieruchomo, przestraszony bezskutecznością tego wezwania. Odczekawszy chwilę, jeszcze raz brzęknął słabiutko, po czym, zrezygnowany, znikł nam z oczu. Białe słońce, jakby gorejące bladością gniewu, przetoczyło się przez zenit wśród głębokiej i powszechnej ciszy. Na morzu nie było ani jednej zmarszczki; przedstawiało się ono jak świetlista, połyskliwa tafla, podobna do wyszlifowanej powierzchni klejnotu. W kabinie zasiedliśmy do posiłku, nie udając nawet chęci jedzenia, wymieniając nic nie znaczące zdania, zwieszając głowy nad pustymi talerzami. Ale miarowe kroki bosmana pozostawionego na służbie zawahały się raptem i zatrzymały przy luku. Powiedział nie całkiem pewnym głosem: — Zdaje się, że idzie trochę mocniejszy powiew. Na to zerwaliśmy się od stołu, jak gdyby był krzyknął: „Gore”, a pani Williams z cichym okrzykiem podbiegła do Serafiny. Pozostawiając obie kobiety splecione w milczącym uścisku, kapitan, Sebright i ja wybiegliśmy na pokład. Kto żył na statku, uczynił to samo. Nawet lśniąco czarny kok wyszedł ze swojej kuchni i siedział już wygodnie na relingu, szczerząc białe zęby do słońca. — Tyle go jest co na zdmuchnięcie groszowej świeczki — mruknął Sebright zawiedziony. Uważał jednak, że lepiej nie czekać na więcej wiatru. Niezadługo będzie go za wiele. Kilku marynarzy holowało łódkę u boku statku, pozostali ustawili się wzdłuż relingu jakby dla oglądania morskiej rewii, a Williams wytrzeszczał pozbawione wyrazu oczy. Czekaliśmy na Serafinę, która ukazała się w towarzystwie pani Williams wyglądającej bardziej dobrotliwie, bezkrwisto i ascetycznie niż kiedykolwiek. Ale mojej dziewczynie policzki płonęły, a oczy błyszczały śmiałością. Upięła sobie włosy tak jakoś, że przylegały do głowy jak czapeczka. Było jej w tym niezmiernie do twarzy, a stanowczość jej ruchów, biały spokój jej czoła olśniły mnie, jak bym nie widział jej nigdy przedtem. Wydawała się mniej dziecinna, starsza, dojrzała do tej przygody w nowym przypływie siły i odwagi. Z wolna skłoniła głowę w stronę gapiących się marynarzy, którzy pozdejmowali czapki. Gdy tylko się ukazała, Castro, który stał oparty o nadburcie, poderwał się, mruknął: „Adios, se?ores”, zeszedł po drabince przewieszonej przez burtę i usadowił się na przodzie szalupy. Pożegnania odbyły się pośpiesznie. Williams nie objawił wzruszenia, chyba tylko wzmagając natężenie nieruchomego spojrzenia, które biegło gdzieś nad naszymi ramionami nawet w chwili, kiedy ściskał nam ręce. Sebright pomógł Serafinie zejść do łodzi, po czym zwinnie wdrapał się z powrotem na górę. Pani Williams, z wątłą dłonią w uścisku obu moich rąk, wyrzekła kilka słów bez związku — o męskich obietnicach i szczęściu kobiet, jak mi się zdawało; lecz prawdę powiedziawszy moje tłumione podniecenie było zbyt wielkie, bym mógł słuchać uważnie. Wiedziałem tylko, że obdarzyłem ją swoim zaufaniem, owym bezwzględnym i całkowitym zaufaniem, którego nie może nakazać ani mądrość sama, ani siła. I nagle przyszło mi na myśl, że siedząca tam w łodzi dziedziczka wspaniałego nazwiska i majątku nie ma na świecie lepszej przyjaciółki niż ta kobieta, która przybyła do nas z morskiej dali i otworzyła przed naszą niedolą swoje proste serce, jak pobożny i naiwny eremita na puszczy otwiera na oścież drzwi swojej celi przed obcymi wędrowcami. — Pani — wyjąkałem. — Jeżeli my… jeżeli ja… nie wiadomo, co może nam się zdarzyć. Gdyby kiedykolwiek zwróciła się do pani… — gdyby kiedykolwiek potrzebowała pomocy… — Tak, tak. Zawsze, zawsze. Jak własną córkę. I zacna kobieta załamała się zupełnie, jak gdybym rzeczywiście zabierał od niej własną córkę. — Nonsens, Mario! — Williams wystąpił ku nam, mamrocząc potężnie. — Nie wybierają się przecież dookoła świata. Pewnie zdążą na brzeg na kolację. Przenikał ją spojrzeniem bez wyrazu, jak by była powietrzem, ale ona oczywiście schwyciła go za ramię, a wtedy on ze zdumiewającą szybkością mrugnął do mnie, dając mi tym — jak przypuszczam — znak, abym odszedł. — Wszystko w porządku? — zapytał z góry Sebright, skoro tylko zająłem miejsce na rufie łodzi, obok Serafiny. Stał na tylnym pokładzie, gotów dać znak do puszczenia liny, na której trzymano naszą łódź z pokładu, lecz zanim zdążyłem odpowiedzieć, Castro, rozparty w dziobie łodzi, przeciągnął swoim ostrzeni po linie, jak po gardzieli. W jednej chwili pomiędzy łodzią a statkiem otworzył się pas wody i nasz z dawna przygotowywany odjazd, przyśpieszony w ten sposób o pół sekundy, zaskoczył wszystkich i odebrał im mowę, jak byśmy przypięli sobie skrzydła, aby ulecieć w powietrze. Szybko schwyciłem rumpel, by zmienić kierunek łodzi, i posłyszałem nad sobą w powietrzu rodzaj głośnego westchnienia. Rząd głów opartych podbródkami o reling na całej jego długości wodził za nami jednakowo znieruchomiałym wzrokiem. Pani Williams ukryła twarz na ramieniu męża. Za nimi dwojgiem Sebright uchylał z powagą czapki. Nasz żagielek wypełnił się bryzą, która była znacznie za słaba, by wywrzeć jakiś dostrzegalny wpływ na statek, i zostawiliśmy za sobą jego wysoki kształt, jak ktoś podróżujący równiną oddala się od wysokiej, białej wieży kościelnej. Skierowałem łódź prosto na karłowaty cypel wskazujący wejście do cieśniny wśród nieskończonego pasma wydm. Płynęliśmy wśród żwawego bulgotania wody, lecz zanim opamiętaliśmy się na tyle, by zamienić parę słów, ożywiony dźwięk osłabł nagle, ustał na chwilę zupełnie, po czym, zaszemrawszy raz jeszcze pod naszymi stopami, przepadł pod szklistą powierzchnią toni. ROZDZIAŁ SIÓDMY Powróciła cisza. Morze straciło już ciepłe lśnienie klejnotu i dostroiwszy się do szarości i czerni przestworzy przypominało olbrzymie pogorzelisko pod spopielałym niebem. Słońce znikło zduszone chmurami, które wytworzyły się nagle i wszędzie, jak by górne warstwy powietrza uległy jakiemuś nagłemu rozkładowi. Przez większą część popołudnia statek i łódź stały pod kątem prostym do siebie, oddalone o pół mili jedno od drugiego. Całe światło, jakie zostało na świecie, odcięte od źródeł życia, zdawało się obumierać, jakby stoczone dziwną chorobą. Długie pasmo piasków i żagle nieruchomego statku odbijały śmiertelną bladością od powszechnego mroku. A jednak stan atmosfery był taki, że widzieliśmy bardzo wyraźnie fałdy na stromym licu wydm i postacie ludzi poruszających się na rufie „Lwa”. Zawsze był tam ktoś, kto wyglądał, jak by nas obserwował. Wreszcie z niejakim podnieceniem ujrzeliśmy, jak ściągają grot i spuszczają gig. Cztery wiosła biły o ciemną wodę, wznosząc się i opadając jakby wciąż w tym samym miejscu. Łódź płynęła zda się nieskończenie długo, ale gdy już była blisko, zdumiała mnie jej wielka szybkość. Sebright, który sterował, dobił do nas zgrabnie, a dwóch z jego ludzi przeszło bez słowa do naszej łódki i natychmiast opuścili nasz żagielek. — Przyjechaliśmy zarefować wam żagiel. Trudno by panu było dać sobie z tym radę, mając tylko jednoręką załogę — powiedział młody oficer spokojnym głosem wśród ogromnej ciszy. Jego zdaniem, nie należało teraz oczekiwać żadnego wiatru, dopóki nie zadmie pierwszy szkwał. Ten podmuch, jak go nazwał, zapędzi nas do brzegu, aż się będzie kurzyło; był również przekonany, że pomoże on statkowi dostać się do Hawany w jakieś dwadzieścia cztery godziny. Nie sądził, by od początku był bardzo gwałtowny, a gdy raz znajdziemy się na lądzie, wszystko nam będzie jedno, z jaką siłą dmucha. Podał mi przez burtę manierkę obszytą skórą, z przykręconą srebrną zakrętką w kształcie kubka. Przysyłał ją kapitan; pełna była dobrego rumu. Najpewniej wypadnie nam przemoknąć. Wsunął mi także w ręce szary włóczkowy szal. Pani Williams sądziła, że może przydać się w nocy mojej panience. — Kochana staruszka zamknęła się w ich kajucie i modli się za was w tej chwili — zakończył. — Uwijajcie się, chłopcy. Jego ludzie nie odpowiedzieli, lecz na kilka słów zwróconych do Castra, który siedział na dziobie i patrzył w stronę wybrzeża, ten odpowiedział burkliwie, z nadąsanym zniecierpliwieniem. Jest całkiem pewien, gdzie jest wejście. Wpływał tamtędy i wypływał kilka razy. Tak. Nocą także. Wówczas Sebright zwrócił się do mnie. Ostatecznie, nie będzie to takie trudne. Cieśnina znajduje się na południe od nas, a wiatr przyjdzie ze szczerej północy. Zawsze tak jest przy tych nagłych podmuchach. Muszę tylko mocno się trzymać na pełnym wietrze. — Chmury przyświecą panu na ostatek — dodał znacząco, spoglądając w górę. Dwaj marynarze, uporawszy się z refowaniem, podnieśli, opuścili i znów podnieśli reję, aby sprawdzić, czy dobrze chodzi, po czym, nie spojrzawszy na nas ani razu, wrócili na gig i zasiedli na swoich miejscach. Jeszcze przez chwilę obie łodzie stały obok siebie, dotykając się burtami. Sebright wyciągnął rękę z łodzi do łodzi. — Jest pan teraz pod boską opieką, Kemp — rzekł patrząc na mnie, a w głosie jego zabrzmiała nieoczekiwana głębia uczucia. — Pod żadnym pozorem nie przerzucaj pan żagla na inny hals, a jeśli poczujesz, że napór wiatru jest za duży, popuszczaj żagla i zdaj się na szczęście. Czy mówiłem panu, że dostrzegliśmy szkuner z wysoka? Nie? Ledwo go widać z górnej rei za naszą rufą pod lądem. To już teraz nie ma znaczenia… Se?orito, ręce całuję. — Lubił przewietrzyć swój hiszpański. — Cokolwiek się stanie, zachowajcie zimną krew. Na pełnym wietrze, niech pan pamięta. I liczcie szesnaście dni od jutra. No. To wszystko. Odjazd, chłopcy. Nie obejrzał się ani razu. Widzieliśmy, jak wciągają gig na statek i umocowują. Niedługo potem, kiedy przyglądaliśmy się, jak na „Lwie” skracają żagle, pierwszy deszcz spadł pomiędzy niego a nas niby opuszczająca się zasłona. Przez pewien czas jeszcze widać go było mgliście, jak stał, ciemny i podobny do szkieletu ze swymi obnażonymi rejami. Ulewa chlusnęła ze zdwojoną siłą; statek znikł, a nasze serca zabiły szybciej. Deszcz padał na nas, dokoła nas, bijąc pionowo z niesłabnącą siłą, a grzmot toczył się daleko, jak by dobywał się z morza. Niekiedy stłumiony huk ustawał, pozwalając nam słyszeć wyraźnie lekki syk i tupot kropli padających na rozległym obszarze. Nagle, razem z głośną detonacją tuż nad naszymi głowami, rozbłysk światła ukazał pod wydętym paskiem naszego żagla spiczasty kapelusz Castra spoczywający na kupie czarnego sukna skulonej w dziobie łodzi. Potem ciemność pochłonęła wszystko. Porwałem Serafinę przed siebie i usadowiłem ją nisko na rufie u swoich stóp. Mnóstwo piany zakipiało wokół łodzi i mieliśmy uczucie, że zostaliśmy wystrzeleni z katapulty. Wszystko było czarne — zupełnie czarne. Co jakiś czas strugi deszczu gnane wiatrem przelatywały nam nad głowami. Sądzę, że zachowałem dość zimną krew, lecz w świetle każdej błyskawicy wiatr, morze, chmury, deszcz i łódź zdawały się pędzić razem ku brzegowi. Linia piasków, obrzeżona pasem piany, jaśniała oślepiającym zygzakiem na tle ziemi równie czarnej jak chmury; tylko cypel, ilekroć udało się nam go dostrzec, trwał ciemny i nieruchomy. Wreszcie spiętrzył się tuż przed łodzią. Modre błyskawice rozświetlały szlak skłębionej wody u jego stóp. Czyżby to było wejście? Z niejasną myślą o skróceniu żagla wypuściłem szot z rąk. Szarpnęło, rozległ się trzask pękającego drewna i w następnym błysku ujrzałem Castra wydobywającego się spod szczątków masztu i żagla. Wstał, strząsnął z siebie rumowisko za burtę i nim nastała ciemność, mignął mi jeszcze z ręką wskazującą w lewo. Nacisnąłem odpowiednio rumpel. Po chwili ujrzałem go znowu, jak wyprostowany pokazuje mi w prawo, i usłuchałem jego znaku. Chmury ociekające wodą i ogniem naprawdę oświetlały nam drogę. Za łodzią wezbrała wielka fala, gnająca nas w cieśninę; huśtani przeraźliwie, zobaczyliśmy nieruchome spiętrzenie piany — ławicę piasku — bałwany… To było straszne… Nagle ruch łodzi uległ zmianie i migotliwe światło błyskawic padło na mały, otoczony lądem basenik. Wiatr rył w nim głębokie bruzdy, wyjąc i szamocąc się za wydmami. Kropelki piany polatywały nad powierzchnią, cała rozfalowana zatoczka zdawała się unosić ku górze. Ujrzałem znowu Castra, tym razem zwróconego twarzą do mnie. Wiatr rozwiewał mu czarną pelerynę od samej szyi; usta miał szeroko otwarte; wykrzykiwał jakieś wskazówki, ale w tej samej chwili ciemność przesłoniła mi oczy nieprzeniknioną zaporą. Sterowanie było teraz niemożliwe; przechyloną łodzią kołysało i rzucało na wszystkie strony; gwałtowny wstrząs zrzucił mnie bokiem z siedzenia. Poczułem, jak łódka się przewraca, i schwyciwszy Serafinę w ramiona dałem susa, nim wywróciła się dnem do góry. Zeskoczyłem w płytką przybrzeżną wodę. Nigdy w życiu nie byłbym się uważał za zdolnego do takiego wyczynu, a jednak dokonałem go pewnie, bez wysiłku, który pozostałby mi w pamięci. Więcej jeszcze — po skoku zdołałem utrzymać się na nogach w grząskim, wytrącającym z równowagi uchwycie zamulonej piachem wody przelewającej się ciężko wokół moich kolan. Biła ustawicznie w moje nogi od tyłu, podczas gdy brodziłem poprzez wąski pas piasku stawiając kroki z jakąś natchnioną pewnością urągającą całej sile żywiołów. Poczułem na koniec twardszy grunt, lecz przedtem jeszcze przez mgnienie oka ujrzałem coś dużego i czarnego, co przewracało się i przewracało po nacierającej i cofającej się fali. — Siedź tu spokojnie na ziemi — krzyknąłem do Serafiny, choć rozpryski fal zalewały nas od stóp do głów. — Ja wracam po Castra. Zrobiłem w tył zwrot i pochyliłem nisko głowę. Castro niewątpliwie wpadł do wody, a jako człowiekowi staremu, mogącemu pomagać sobie tylko jedną ręką, groziło mu bardzo poważnie, że smagany przez fale straci wreszcie przytomność i zginie w wodzie, głębokiej zaledwie na jakie cztery stopy. W nagłym rozbłysku oślepiającego światła ujrzałem ludzkie ciało, zaplątane w pelerynę, miotające się bezradnie pomiędzy lądem a wodą. W ciemności pobiegłem dalej; fala przeszła mi nad głową, gdy zanurzony prawie po pas stałem wychylony do przodu, po omacku szukając rękoma. Jego obrotowy ruch w tej kotłowaninie sprawiał, że uchwycenie go było niezmiernie trudne. Jeszcze trochę, a podciąłby mi nogi, ale zdało się, jak by sama moja zawzięta determinacja musiała go uratować. Dał się wywlec na brzeg, biernie jak worek. Ciężko było ciągnąć go po piasku; uczułem, jak ciało jego uderza za mną o półkę twardego gruntu, a z góry bez przerwy zalewał nas potop. Leżał bezwładnie twarzą do ziemi, jak trup, pomiędzy mną a Serafina. Nie mogliśmy jednak pozostawać tu dłużej. Ale gdeie iść? Co robić? W jakim kierunku szukać schronienia? Czy w pobliżu jest jakieś schronienie? Jak się tam dostać? Jak się w ogóle poruszyć? Castro zapewne wyzionął ducha; ziemia zaś, zamieciona wichrem, zlana ulewą, połyskująca groźnie i smagana straszliwym tumultem, wyglądała, jak by przestała być miejscem dla ludzi. Trzask pioruna zdał się wlać w Castra nowe życie. Świat rozgorzał dokoła, jak by cały zmienił się w iskrę; a on dźwignął się do pozycji siedzącej, otumaniony, jak gdyby wstawał z martwych. Przez wszystkie te przejścia zachował na głowie kapelusz. Był on mocno przywiązany pod brodą chustką do nosa; boki ronda zwisały na uszy, a reszta wyglądała, zarówno z przodu, jak z tyłu, niby odwrócona szufelka do węgli. Jego dziwaczny kształt był naszym drogowskazem. Prąc naprzód pod tym niezniszczalnym nakryciem głowy Castro migał nam, raz widoczny, raz niewidoczny, podczas gdy Serafina i ja, spleceni ramionami i kładąc się do tyłu ze wszystkich sił, by przeciwstawić się wio trowi, brnęliśmy jego śladem. Wiedział o jakimś schronieniu; i ta jego wiedza, być może, jak również oczywista znajomość topografii okolicy sprawiała, że wydawał tsię nam .wśród burzy niesłychanie pewny siebie. Niewielka płaszczyzna porośnięta ostrą trawą kończyła się u stóp stromego wzniesienia. Po lewej odsłaniała nam się mała rzeczka, której wszystkie meandry zapalały się na raz niebieskawym, siarczanym blaskiem, a pomiędzy jednym a drugim uderzeniem pioruna słychać było długie, świszczące szelesty sitowia i rogoży (wyrastających z bagnistego gruntu. Przeszliśmy pod urwiskiem. Deszcz walił w nie; błyskawice ukazywały jego pobrużdżoną, ociekającą wodą powierzchnię. Potykaliśmy się w podmuchach wichru. Czuliśmy pod stopami błoto, piasek, skaliste nierówności gruntu, wreszcie ruchome kamyki na dnie potoku, którego rwący nurt rozbijał się o nasze nogi. Otworzyło się przed nami wejście do głębokiego jaru. Dolne partie jego zboczy tętniły szumem karłowatych drzew i krzewów nieustannie targanych wichurą; wyżej, nad tym ciemnym kłębowiskiem wznosiły się monumentalne, wyniosłe zręby nagich skał, płaskich na wierzchu i wydających w świetle błyskawic upiorne żółtawe lśnienie. Pioruny rozlegały się donośnie między zwężającymi się ścianami tego wąwozu, który w jednej chwili stał cały w ogniu, a w następnej tonął w czerni. Potok wytrysku jacy u jego czoła i szorujący z bezgłośną furią po jego dnie zdawał się spokojnie połyskiwać wśród zaokrąglonych form czarnych jak atrament krzaków i bladych głazów poniżej naszej ścieżki. Ogromne wiry powietrzne spływające z góry sprawiały, że stawaliśmy raz po raz jak wryci; zataczaliśmy się bez tchu, trzymając się kurczowo jedno drugiego. Castro podtrzymywał Serafinę od drugiej strony, ale często musiał nas opuszczać i iść przodem, aby szukać drogi. Wzdłuż mniej stromego ze zboczy wiła się istotnie na wpół zarośnięta ścieżyna, po której brnęliśmy za naszym przewodnikiem z bezmyślnym męstwem rozpaczy. Objawiał się naszym oczom tak nieoczekiwanie, znikał tak szybko, że zdawał się nam zawsze jakby znieruchomiały w różnych pozach charakterystycznych dla górskiej wspinaczki. Jar wznosił się tu bardzo stromo i ostatnie sto jardów były naprawdę trudne. Przeszliśmy je prawie na czworakach. Obruszane kamienie pryskały spod naszych stóp nie—dosłyszalnie, niby puszki do pudru. Na szczycie usiłowałem uczynić z mojego ciała osłonę dla Serafiny. Wiatr wył i szumiał nad nami. — Do góry! Vamos! Najgorsze jeszcze przed nami — wrzasnął mi Castro do ucha. Cóż on chciał przez to powiedzieć? Gra błyskawic odsłaniała przed nami tylko rozległą, pagórkowatą wyżyną. Ogień kładł się płachtami na falujące łany długich traw, wśród drzew rosnących tu i ówdzie czarnymi jak węgiel kępami, i rozbłyskał gwałtownie na tle niskiej lizjery lasów, bardzo ciemnej i bardzo odległej. — Chodźmy! — zawołał. — Odwagi, se?orito! Odwagi! Gmin mówił o niej, że nigdy nie miała potrzeby stąpnąć nogą po gołej ziemi. Jeśli odwaga u istoty tak delikatnej polega na znoszeniu trudów bez załamania się i skargi, aż do samych granic fizycznej wytrzymałości, w takim razie była ona najodważniejszą kobietą na świecie, tak samo jak była najbardziej czarującą, najwierniejszą, najszlachetniejszą i najbardziej godną miłości. Starałem się nie myśleć o jej udręczonych rękach i nogach, gdyż zbyt mnie ta myśl bolała i rozżalała. Cofaliśmy się teraz, ale tym razem wzdłuż krawędzi owej przepaści, z której wyszliśmy na górę. Uparłem się stanowczo, że będę ją niósł. Zarzuciła mi ręce na szyję i w uniesieniu serca zdawało mi się, że waży nie więcej niż piórko. Castro, mocno trzymając moje ramię, prowadził mnie i wspierał w walce z wichurą. Nastąpiła wyraźna przerwa w burzy. Nawet grzmoty oddaliły się, stając się już ,tylko głuchym pomrukiem. Castro idący przede mną padł na kolana. — To tutaj — usłyszałem jego krzyk. Postawiłem Serafinę na ziemi. Zakrzywiona haczykowato iskra ognia rozdarła na dwoje wysoki baldachim chmur. Odskoczyłem od krawędzi. — Co! Tutaj? — wrzasnąłem. — Se?or, si! Tam poniżej jest pieczara. — Zobaczyłem półeczkę przytuloną do lica skały. Był to gzyms schodzący w dół po ścianie przepaści, podobny do schodków, jakie widzi się czasem przybudowane do zewnętrznej ściany domu. Przypominał zresztą naprawdę schody o szerokich, pochyłych stopniach, mokrych od deszczu. — Por Dios, se?or, nie namyślajmy się tutaj, bo zginiemy w tej burzy. Wył, gestykulował, wrzeszczał z całej siły swoich płuc. Znał dobrze te tornada. Rankiem zwierzęta będą leżały nieżywe na polach. To, co było, to dopiero początek. W świetle błyskawic widać było jego klęczącą postać, przejętą, wzniesioną twarz i palec ponaglająco wskazujący otchłań. Ten wiatr to nic! Nic, w porównaniu do tego, co będzie potem. W chwili gdy wrzeszczał te słowa, uczułem, jak skorupa ziemi wibruje, dosłownie wibruje pod moimi stopami od huku pioruna. Odpiął .pelerynę i widziałem, jak szamoce się nad głową z powiewającym i trzepocącym się suknem, jak by złapał czarne, wojownicze ptaszysko. Schwyciliśmy na koniec każdy za jeden róg, a potem jęliśmy skręcać całą pelerynę jak gdyby po to, by wyżąć z niej wodę. Sporządziliśmy w ten sposób rodzaj krótkiej liny, grubości kabla, i rozpoczęło się zejście. — Nie oglądajcie się za siebie. Nie oglądajcie się — skrzeczał Castro. Pierwsze kroki w dół były straszne, lecz skoro tylko głowy nasze znalazły się poniżej poziomu równiny, zrobiło się lepiej, gdyż obróciliśmy się twarzami do skały i posuwaliśmy się bokiem, krok po kroku, jak by badając jej szorstką, spękaną powierzchnię w poszukiwaniu śladów jakiegoś tajemniczego napisu. Castro szedł pierwszy, trzymając w ręce jeden koniec skręconej peleryny; ja trzymałem drugi; a między nami Serafina, mając linę za plecami, naśladowała nasze ruchy. Rozsypane jej włosy powiewały wysoko na wietrze, a blada, sztywna głowa zdawała się głucha na trzaski piorunów. Widziałem napiętą nieruchomość jej twarzy, rozszerzone oczy wlepione w skałę z odległości trzech cali. Natężenie uwagi wyczerpywało nas niesłychanie. Świadomość przepaści za plecami musiała na mnie oddziałać. Tłumaczcie to sobie, jak chcecie, ale kilka razy podczas tego zejścia poczułem, jak umysł wymyka się spod mojej władzy i podsuwa chęć rzucenia się w tył. Gałązki krzewów rosnących trochę poniżej zewnętrznego skraju ścieżki ocierały się o moje łydki. Castro stanął. Gzyms kończył się jak złamane schody wiszące nad pustką. W skale przed nami widniał smukły, wąski łuk z progiem na wysokości co najmniej trzech stóp. Castro przełazi. Jego głowa i tors, gdy obrócił się ku nam w obramieniu łuku, jaśniały oślepiająco za każdą błyskawicą. Widząc, że biorę na ręce Serafinę, wrzasnął: — Se?or, uważaj! To śmierć, jeśli zachwiejesz się do tyłu. Podniosłem ją i przesadziłem jak dziecko; ale ledwie sam znalazłem się w łuku, uczułem, jak silą opuszcza wszystkie moje członki, niby woda wyciekająca z przewróconego naczynia. Nie byłbym wtedy zdolny unieść bodaj lalki. Natychmiast potem powiedziała do mnie z obłąkanym śmieszkiem: — Juanie… ja nigdy nie odważę się stąd wyjść. W milczeniu przytuliłem ją do piersi. Castro szedł przodem. Przejście było wąskie; przez całą drogę dotykaliśmy łokciami ścian. Regularnie uderzał w swój krzemień, iskry strumieniem leciały z jego ręki; czuliśmy świeżość, przestrzeń, jak byśmy weszli w inny świat. Jego głos kazał nam skręcić w lewo, potem zawołał w ciemności: „Stać.” — Niebieski błysk przemknął za nami i zanikł nie wskórawszy niczego wobec gęstej zapory mroku, huk zaś przetoczył się daleko, bez przeszkód, w powolnych, organowych kaskadach, jakby przez pustkę jakiejś zdumiewająco wielkiej świątyni. Ale gdzie był Castro? Słyszeliśmy trzaski, szelesty, mamrotanie; iskry sypały się to tu, to tam. Nie śmieliśmy się poruszyć. W tej pieczarze mogły być strome żleby, głębokie rozpadliny. I nagle ujrzeliśmy go na czworakach, dmuchającego ze wszystkich sił na wątły płomyczek zapalony w kupce suchych patyczków i liści. Był to przybytek ciemności, ogromny, nie odbijający dźwięków. Słabe prądy powietrza muskające nasze policzki dawały nam wrażenie, że jesteśmy na wolnym powietrzu wśród nocy czarniejszej niż wszystkie znane dotąd noce. Głos gubił się tam bez rezonansu, jak na wielkiej równinie; dym z naszego ogniska szedł ukosem, pobłyskując czerwonymi iskrami, i odpływał gdzieś daleko, niby pod chmury bezgwiezdnego nieba. Musiał na koniec uchodzić przez jakieś niedostrzegalne szczeliny w skalnym pułapie. Światło ogniska w jednym tylko miejscu oświecało drobną część chropowatej ściany, gdzie zjawiały się chwilami cienie naszych ciał, powtarzały nasze ruchy i nagle znikały nam z oczu. Wszędzie indziej napierała na odbłyski ognia ślepa ciemność sklepionej groty, która mogła się ciągnąć przez całe mile. Castro uważał to za prawdopodobne. Zwrócił moją uwagę na nachylenie gruntu. Biegł w dół głęboko i daleko. Milami zapewne. Nikt nie wiedział, nikt nie oglądał jego końca. Pieczara ta była znana od dawna. Ten chrust, te suche liście, z których zrobi się posłanie dla jej ekscelencji, zostały tu zniesione przed laty — może przez ludzi dawno już zmarłych. Spójrzcie tylko na to próchno. Te wielkie stosy gałęzi leżały tu już poukładane, kiedy po raz pierwszy oglądał to miejsce. Caramba! Jaka to praca! Jaki trud! Wypadało nam jednak podziękować świętym pańskim. Mimo to kiwał głową, jakie to wszystko dziwne. Jego peleryna, szeroko rozpostarta, suszyła się w cieple, podczas gdy on sam zajęty był swym kapeluszem, obracając go przed ogniem oburącz, troskliwie; a jego mała, pękata postać, oświetlona z przodu od stóp do głów, parowała ze wszystkich miejsc. Kurzyło się spokojnie z jego okrągłych, pulchnych ramion i z czubka siwej, zmierzwionej czupryny. Nagle siateczka zmarszczek na jego twarzy zgęstniała, kurcząc się jak podarta pajęczyna; rozległ się spazmatyczny dźwięk, całkiem dla mnie nowy. Castro się roześmiał. Ciepło ogniska przeniknęło nasze wyziębłe ciała uczuciem wygody i spoczynku. Manierka Williamsa została opróżniona; i oto był przede mną nowy Castro, złagodniały, rozmowny, niemal wesoły. Jasne było dla mnie, że gdyby nie on, my oboje, zagubieni i błąkający się wśród nawałnicy, bylibyśmy zginęli z zimna i wyczerpania — a może na skutek jakiegoś wypadku. Z drugiej strony ja niewątpliwie uratowałem mu życie, za co podziękował mi już w górnolotnych słowach, z wielką powagą, lecz nieco przesadnie przedstawiając okropności swojego niebezpieczeństwa, jak by to mogła uczynić kobieta, by tym lepiej wyrazić swoją wdzięczność. Doznał wielkiego wstrząsu. Hiszpanie jako naród, mimo wszystkich swoich podbojów, nigdy nie byli w bliskiej komitywie z morzem. U jednostek zaś obserwowałem nieraz, zwłaszcza wśród niższych klas społecznych, jakąś nieufność, niechęć do słonej wody, zmieszaną z pogardą i lękiem. Castro, podnosząc lewą rękę, stwierdził, że dałem dowód bardzo szlachetnego poświęcenia rzucając się z powrotem w tę czarną wodę dla ratowania starego człowieka. Brr! Wstrząsnął się. Myślał, że już po nim — por Dios! Wspomniał, że w swoim wieku nie może już bardzo dbać o życie; ale jednak utopienie się w morzu to śmierć budząca odrazę w starym chrześcijaninie. Umierało się brutalnie — bez rozgrzeszenia, nawet bez możności pomyślenia o swoich grzechach. A do tego usta miał pełne wstrętnego, gorzkiego piachu. Tfu! Dziękuje mi tysiąckrotnie. Jednak ci Anglicy bywają na swój sposób wspaniali… Ach! Caramba! Bywają… Spory głaz sterczący ze skalistego podłoża został z grubsza ociosany na podobieństwo fotela — Bóg jeden wie, czyimi rękoma i w jakiej zamierzchłej epoce. Nachylona poza Serafiny, jej podarta suknia, mokre sploty rozpostarte na ramionach i bezdomny wygląd przywodziły mi na myśl jakąś piękną, a nieszczęśliwą młodą Cygankę suszącą włosy przy ogniu. Jedna mała nóżka wysunięta do przodu jaśniała białością podbicia w czerwonawym blasku ogniska; splecione palce zaciskały się wokół jednego wzniesionego kolana. Przestała już drżeć z zimna i z głową opuszczoną, zwrócona do nas nieruchomym profilem, słuchała naszej rozmowy, wpatrując się z zamyśleniem w płomienie. W stroju żebraczki, a piękna niczym zbiegła królewna z rycerskiego romansu, siedziała ukryta w samym sercu swoich włości. Pieczara ta należała do niej, jak zauważył Castro, i morska zatoka, i ziemia nad naszymi głowami, i falująca wyżyna, stada bydła, pola cukrowe aż po las hen, daleko — i sam las także. Na tym jednym tylko majątku było przeszło dwustu Afrykańczyków, wiedział o tym. Chełpił się bogactwem Riegów. Jej ekscelencja zapewne nie zna takich szczegółów. Dwustu — z pewnością. Po drugiej stronie rzeki był majątek don Vincente Salazara. Don Vincente cierpi obecnie poniżającą karę więzienia za jakąś małą kłótnię z innym caballero — który niedawno umarł — a wszystko to, jak słyszał, na skutek intryg przeora pewnego klasztoru, wuja — jak powiadano — zmarłego caballero. Ba! Można było coś na tym zyskać. Te tłuste mnichy są jak chude rosyjskie wilki — co zobaczą, to by żarły. Nigdy nie mają dosyć. Cuerpo de Dios! Nigdy dosyć! Całkiem jak ich dobry przyjaciel, juez O’Brien, który bogacił się od lat na niezmiernej szczodrobliwości nieboszczyka ojca jej ekscelencji. Świętej pamięci don Baltazar w wielkiej szlachetności swojej miał wszelkie prawo upierać się… Basta! Nie powie już nic więcej; ale jest w Kastylii przysłowie, że na głupich i upartych bogacą się adwokaci… — Vuestra se?oria — zawołał pohamowując się i ze skruchą uderzając się w piersi — raczy mi darować. Zostałem ogromnie wywyższony przez poufały do mnie stosunek ostatnich dwóch mężczyzn z twojego rodu. Wolno mi było mówić szczerze ze względu na moją wierność… Niestety! Niestety! Serafina po drugiej stronie ogniska wykonała nieokreślony gest i nie patrząc na niego wsparła podbródek na dłoni. — Cierpliwości — mruknął do siebie, ale tak głośno, że słychać go było doskonale. — Bogaty jest, ten picaro O’Brien. Ale jest i takie przysłowie, że żadne bogactwa nie pomogą, kiedy nadejdzie dzień zemsty. Zauważywszy, że zaczęliśmy szeptać we dwoje, rozciągnął się przy ogniu i zamilkł. — Obiecaj mi jedną rzecz, Juanie — rzekła cicho Serafina. Klęczałem obok głazu, na którym siedziała. — Na wszystko, co święte — zawołałem — zmuszę go, by stanął ze mną do uczciwej walki, i zabiję go, jak przystało angielskiemu szlachcicowi. — Nie to! Nie to! — przerwała mi. Nie chciała wcale, abym to uczynił. Tego się właśnie bała. Byłoby to z mojej strony wydaniem się w jego ręce. Czy pomyślałem, co to znaczy? Byłoby to wydaniem i jej także w moc tego człowieka. Nie przeżyłaby tego. I jeśli chcę, by żyła dalej, muszę unikać dostania się w jego łapy. — W myślach związałam moje życie z twoim, Juanie, tak ściśle, że cios, który przetnie twoje, przetnie i moje zarazem. Żadna śmierć nie może nas rozłączyć. — Nie — powiedziałem. Ujęła moją głowę w swoje ręce i spojrzała mi w oczy. — Już dosyć żałoby — szepnęła prędko. — Już dosyć. Za młoda jestem na to, by w moim życiu był grób kochanka, i za dumna, by ulec… — Nigdy — potwierdziłem żarliwie. — To nie może się stać. — Więc pamiętaj, Juanie, nie poświęcać swojego życia, które jest moim, ani dla swojej miłości, ani… ani… dla zemsty. — Pochyliła głowę; spadające włosy ukryły jej twarz. — Bo to byłoby na próżno. — Peleryna wyschła już zupełnie, se?orito — powiedział Castro leżąc wsparty na łokciu na skraju ciemności. We dwóch poszliśmy ku wyjściu, zostawiając ją klęczącą w niemej modlitwie, z dłońmi splecionymi przy czole i opartą o chropowatą skalną ścianę. Na dworze ziemia, cała w ogniu i huku, zdawała się wydana furii szalejącego diabła. Tak. Miała słuszność. O’Brien był groźnym i śmiertelnym wrogiem. Pragnąłem, byśmy mogli znajdować się na „Lwie”, z panią Williams jako przyzwoitką, na środku Atlantyku. Nic poza ogromem oceanu nie mogło nas naprawdę zabezpieczyć przed jego nienawiścią. Tymczasem zaś mieliśmy schronienie, przynajmniej na tę noc, w tej pieczarze czarnej i posępnej jak grobowiec, który zdawał się dość duży, by pomieścić prochy, namiętności i nienawiści całego narodu… Potem Castro i ja siedzieliśmy rozmawiając półgłosem przy dogasającym ogniu. Miał wiele do powiedzenia o historii tej groty. Tradycja głosiła, że starodawni korsarze wyprawiali tu swoje uczty. Kamień, na którym przed chwilą siedziała se?orita, miał rzekomo być tronem ich wodza. Groźna to była banda, nie bojąca się Boga ni szatana — przeważnie Anglicy. Rabusie z Rio Medio również od czasu do czasu używali tej pieczary, ostatni raz jakiś rok temu. Ale zawsze mieli jakieś nieprzyjemne historie z ludźmi z folwarku — vaqueros. Za swoich młodych lat don Baltazar, mając tu znaczne połacie pastwisk, wpuścił na nie stado bydła, ponieważ jednak Afrykańczycy jako pasterze są do niczego, kazał sprowadzić z Meksyku peonów z rodzinami — ludzi ciemnych, ledwo umiejących się przeżegnać. Kłótnie wybuchały o bydło, które lugare?os zabijali na mięso. Peonowie najeżdżali ich i bywało wielu rannych po obu stronach. Portem, kiedy po raz ostatni stał tu szkuner z Rio Medio (po złupieniu jakiegoś statku na morzu), uprawiano tu jakiś hazard (gracze siedzieli wokół tegoż samego kamienia) i Manuel (si, se?or, ten sam Manuel, śpiewak. Bestia!) w jakiejś kłótni o stawkę zabił peona, dźgnąwszy go niespodzianie nożem w gardło. Nie pomszczono się za to, ponieważ lugare?os odpłynęli od razu; ale wdowa narobiła dużo hałasu i jakieś pogłoski doszły do uszu samego don Baltazara — gdyż on, Castro, został zaszczycony misją odwiedzenia majątku. To był w istocie pierwszy powód, nienawiści Manuela do niego, Castra. Ostatecznie intendente, jak zwykle, załatwił sprawę, jak chciał, i Manuelowi nic się nie stało. Don Baltazar był stary, a poza tym był zbyt wielkim panem, by zajmować się sprawkami takiej hołoty… I Castro zaczął poziewać. O świcie — wyjaśnił — wybierze się wcześnie do hacjendy i wróci z mułami dla Serafiny i dla mnie. Zabudowania majątku znajdowały się o jakieś dziesięć mil stąd. Cały ten pas ziemi nad morzem był bardzo pusty, pola trzciny cukrowej uprawiane przez niewolników leżały bowiem w głębi lądu, po drugiej stronie zabudowań. Tu, blisko brzegu, były tylko stada bydła wędrującego po sawannach i pilnujący ich peonowie, ale i oni nieraz całymi tygodniami nie zbliżali się do morza. Nie bał się więc, że ktokolwiek zobaczy go po drodze; my również będziemy mogli bez obaw wyprawić się za dnia, sikoro tylko przyprowadzi muły. Co do dalszej przyszłości, to naradzi się, jak utrzymać tajemnicę, z mężem niańki Serafiny, którego nazywał Enrico, małomównym siwobrodym Galicjaninem, człowiekiem godnym zaufania. Jedną z pierwszych jego trosk było wygrzebanie z przemoczonej odzieży garstki tytoniu; teraz zaś krytycznie przetrząsał suszącą się kupkę. Skądś zza pazuchy wydobył skrawek liścia kukurydzy. Twarz mu się rozjaśniła. Bueno — mruknął, bardzo zadowolony. — Dobranoc, se?or — powiedział bardziej ludzko, niż uważałem to u niego za możliwe; albo może teraz dopiero poznawałem go lepiej. — I dziękuję. Jest coś takiego w życiu, co nawet staremu, zmęczonemu człowiekowi… Oto ja, Castro… stary i smutny, se?or. Tak, se?or, nic swojego nie mam na tym świecie, a jednak… Ale co za śmierć! Aj! ta wściekła woda… Caramba! Całkiem nieodpowiednia dla człowieka, który wyszedł cało z wielu bitew i z rosyjskiej zimy… Te śniegi, se?or… Zadrzemał, rozgadany, ze zwisającym z dolnej wargi czarnym niedopałkiem papierosa; kiwnął się na bok i z wolna opuścił na ziemię kładąc głowę, jak na poduszce, na kikucie swojej ręki. Cienkie ostrze, podobne do żmii, sterczało w górę spod jego skroni, pobłyskując czerwono w świetle dogasającego ogniska. Podniosłem w górę garść płonących gałązek, by spojrzeć na Serafinę. Nad ziemią szalała straszliwa noc; za łukiem wejściowym warczały grzmoty i raz po raz błyskało się niebieskawo; a ona, jak zaczarowana królewna otulona w płaszcz żebraczy, leżała głęboko uśpiona w sercu swoich włości. ROZDZIAŁ ÓSMY Pierwsze, co zauważyłem otworzywszy oczy, to że Castro już poszedł. Byłem zły; mógł był mnie zawołać. Jednakże ułożyliśmy już wszystko między sobą ubiegłej nocy. Jasny dzień wnikający przez przejście rozsiewał na ziemi półkole mglistego światła. Sięgało ono miejsca, gdzie paliło się ognisko — czarnego teraz i wystygłego, z kupką popiołu pośrodku. Głębiej w ciemności, poza zasięgiem światła, Serafina na swym posłaniu z liści nie poruszała się wcale. Ale co tu robi ten kapelusz! Kapelusz Castra. Rzucał się teraz w oczy daleko bardziej niż na głowie swojego właściciela: czarny i rdzawy jak zniszczony żelazny stożek, spoczywał na szerokim występie skalnym koło popieliska. Nie odszedł zatem. Nie mógł wybrać się z gołą głową w dziesięciomilową drogę. Pojawi się lada chwila; czekałem, złoszcząc się na stratę czasu. Nie pojawił się jednak. — Castro! — zawołałem półgłosem. Liście zaszeleściły; Serafina usiadła na posłaniu. Dobrze nam było przebywać we dwoje w niezdobytej kryjówce, słyszeć własne głosy nie zabarwione nutą niepokoju; toteż podszedłszy do wylotu krótkiego wejściowego tunelu, z radością odetchnęliśmy czystym powietrzem. Wierzchołki krzewów rosnących poniżej błyszczały kropelkami deszczu, niebo było bezchmurne, a słońce, niewidoczne dla nas, padało wprost na skalną ścianę po drugiej stronie wąwozu. Jakiś wielki ptak unosił się w górze, wszędzie było światło i cisza i na pewien czas zapomnieliśmy o Castrze. Przerzuciłem nogi przez próg i siedząc na kamieniu przyglądałem się gzymsowi. Jasny dzień pozbawiał wąwóz połowy grozy. Ścieżka była dosyć szeroka, choć pod nią była straszliwa przepaść, głęboka co najmniej na dziewięćdziesiąt stóp. Dwóch ludzi mogło przejść obok siebie na tej półce i gdyby była tam poręcz, nic by to nie było wielkiego. Najniebezpieczniejszy odcinek był przy wejściu do pieczary, gdzie gzyms kończył się zaokrągloną listewką, nieco węższą od reszty. Żartem powiedziałem Serafinie, że wychodzimy. Oświadczyła, że jest gotowa. Zaniknie oczy i będzie się trzymała mojej ręki. Anglicy, jak słyszała, zręczni są do wspinaczki. Nie mają skłonności do zawrotu głowy. Potem zamilkliśmy. Castra nie było śladu. Gdzież on mógł się podziać? Co robi? Rzecz była nie do pojęcia. Na koniec oczekiwanie przerodziło się we mnie w nerwowy lęk i jąłem błagać Serafinę, by wróciła do groty. Usłuchała bez słowa, a ja zostałem w samym wejściu, wypatrując. Nie miałem sposobu orientować się w czasie, ale sądziłem, że upłynęły ze dwie godziny. „Czy nie lepiej będzie — myślałem — wyruszyć zaraz piechotą do hacjendy?” Nie znałem drogi, ale pewien byłem, że schodząc na powrót wąwozem do morza, a potem idąc brzegiem rzeczułki, trafię do niej. Złą stroną tego planu było, że rozminęlibyśmy się z Castrem. Do diabła z Castrem! A jednak było coś tajemniczego i groźnego w jego nieobecności. Czy możliwe — czy możliwe, aby wyszedł po coś w ciemności i zleciał z gzymsu? Nie widziałem śladów potknięcia, ale na skale być ich nie mogło, a gałęzie zarośli pod krawędzią odskoczyłyby oczywiście na swoje miejsce. Ale dlaczego miałby spaść? Było tam przecież dosyć miejsca na nogi — jednakże nagły atak zawrotu głowy… Próbowałem spojrzeć na sytuację ze wszystkich stron. Somnambulikiem nie był, o ile mi wiadomo. Do zjedzenia zaś nie było tu nic — sam już czułem głód — ani też do picia. Brak wody wypędzi nas już bardzo niedługo do źródła tryskającego u czoła wąwozu, o milę od pieczary. Więc czemu nie pójść tam zaraz, napić się i wrócić czym prędzej do kryjówki? Nie podobała mi się jednak myśl o Serafinie chodzącej tam i z powrotem po gzymsie. Przypomniałem sobie, że mamy manierkę, i wszedłem pośpiesznie, by jej poszukać. Zrazu szukałem koło kapelusza; potem oboje z Serafina, zgięci wpół, z oczyma wbitymi w ziemię przeszukaliśmy dokładnie każdy cal kwadratowy, na który padało chociaż trochę światła. Zawędrowaliśmy nawet głęboko w ciemność, macając wkoło rękoma. Daremnie! Zawołałem do niej, po czym daliśmy pokój i zszedłszy się razem łamaliśmy sobie głowy, co mogło stać się z manierką. Zabrał ją — to było oczywiste. Jeżeli jednak, jak można było przypuszczać — zabrał ją, by przynieść nam trochę wody, powinien od dawna już być z powrotem. Zaczynałem na dobre odczuwać niepokój i próbowałem się zastanowić, co nam wypada robić. Trzeba było przede wszystkim dowiedzieć się, co się z nim stało. Patrząc w zakłopotaniu przez otwór wejściowy zobaczyłem nagle, po przeciwnej stronie wąwozu, część postaci mężczyzny, od pasa do stóp. Przykucnąwszy natychmiast, zdołałem ujrzeć jego głowę. To nie był Castro. Miał czarne sombrero i strzelbę na ramieniu. Odwrócił się tyłem do wąwozu i zaczął iść prosto przed siebie, stopniowo znikając mi z oczu za krawędzią, aż na koniec pozostały widoczne tylko jego kapelusz i ramiona. Wówczas podniósł rękę — prosto w górę, najwidoczniej dając tym jakiś znak — i czekał. Niebawem druga głowa i ramiona pojawiły się obok niego i razem przesunęli się po linii mego wzroku. Z niesłychaną konsternacją rozpoznałem ich bandycki wygląd. Lugare?os! Schwyciłem Serafinę za rękę. Pierwszą moją myślą było, że zaraz po nastaniu zmroku będziemy musieli cichaczem opuścić pieczarą. Castro musi siedzieć w ukryciu gdzieś nad nami. To było jasne. Musimy spróbować dostać się do hacjendy pod osłoną nocy, kiedy ci dwaj nie będą mogli nas zobaczyć. Najpewniej byli to emisariusze wysłani z Rio Medio dla pilnowania tej części wybrzeża przed naszym ewentualnym lądowaniem. Polowano na mnie, jak się zdaje, i wyrzucałem sobie gorzko tarapaty, w jakie ustawicznie wtrącałem Serafinę. Myśląc o poniesionych przez nią trudach (o niebezpieczeństwach nie myślałem — to było coś innego: romantyczność umierania pospołu jak wszyscy kochankowie w tradycji świata) trząsłem się z wściekłości i ostatecznego rozdrażnienia. Mocny uścisk ]ej ręki uspokoił mnie. Ona nie narzekała. Ale co będzie, jeśli przyjdzie im do głowy wejść do pieczary? Pustka błękitnego nieba ponad nagą żółtą skałą naprzeciwko była przerażająca. Był to tylko pasek rozciągnięty przed naszymi oczyma niby jaśniejący bandaż. Może już w tej chwili obchodzą czoło wąwozu. Nie miałem żadnej broni poza kolbą pistoletu; ładunki zniszczyła oczywiście słona woda i kusiło mnie, by wyrzucić go zza pasa. Powstrzymała mnie tylko myśl, że może uda mi się gdzieś dostać prochu. A ludzie, których widziałem, byli uzbrojeni. Natychmiast cofnęliśmy się od wejścia i pogrążyli prosto w głęboką ciemność pieczary. Skalisty grunt pod naszymi stopami opadał zrazu nieznacznie, potem tak raptownie, że nas to zaskoczyło; a otwór wejściowy malał za nami, aż wreszcie jaśniał nie większy od wlotu mysiej dziury. Zrobiliśmy po omacku jeszcze kilka kroków. Gdy usiedliśmy, krążek światła znikł zupełnie i trwaliśmy tak trzymając się za ręce i milcząc, jak dwoje wylękłych dzieci umieszczonych w środku ziemi. Nie było słychać najmniejszego dźwięku, widać najmniejszego światełka. Serafina znosiła miażdżący napór tej absolutnej i czarnej ciszy w heroicznym niemal bezruchu; ale co do mnie, to zdawał się przygważdżać mi ręce i nogi, tamować mi oddech niby jakaś straszna drętwica. By otrząsnąć się z tego uczucia, podrywałem się co chwila, by spojrzeć na ów jasny koralik, ów punkcik światła nie większy od perły wśród ciemności bez granic. Raz, właśnie kiedy na niego patrzyłem, zasłonił mi się i odsłonił znowu, jak rozmyślne opuszczenie się i podniesienie powieki na białej gałce ocznej. Ktoś wszedł do pieczary. Patrzeliśmy, przytuleni do siebie. Tylko jeden. Czy wyjdzie z powrotem? Punkcik światła, jak biała gwiazda na czarnym niby węgiel firmamencie, trwał nie zaćmiony. Kimkolwiek był ten, co wszedł, nie spieszyło mu się wychodzić. Nie byliśmy poza tym w stanie wiedzieć, co nowe przesłonięcie światełka może oznaczać: odejście czy jeszcze jedno przybycie. W okolicy kręciło się, jak wiadomo, dwóch ludzi i było nawet możliwe, że weszli razem za jednym mrugnięciem światła, idąc jeden tuż za drugim. Poczuliśmy oboje nagłą, gwałtowną chęć upewnienia się. Zwłaszcza jednali chcieliśmy się dowiedzieć, czy to przypadkiem nie Castro powrócił. Nie mogliśmy sobie pozwolić na utratę jego pomocy. A jeżeli dojdzie do wniosku, że nas nie ma — jeżeli zaryzykuje nowy wypad i zostanie odkryty, a przez to także stracony dla nas, podczas gdy czuliśmy, że tak bardzo jest nam potrzebny? Równocześnie opadły nas wątpliwości. Jeśli to Castro, czemu nie wchodzi głębiej, nie woła nas po imieniu? Powinien być dość inteligentny, by się domyślić… I właśnie ta wątpliwość, czyniąc zawieszenie niemożliwym do zniesienia, zmusiła nas do ruchu. Zataczaliśmy szerokie kręgi w tej podziemnej ciemności, która, w odróżnieniu od najciemniejszej nocy na powierzchni ziemi, nie miała żadnego kształtu, żadnego widnokręgu, i zdawała się tak samo bez granic jak ciemność nieskończonych przestworzy. Po tym podłożu litej skały poruszaliśmy się bezszelestnymi krokami niby para nieśmiałych duchów. Plamka światła rosła, nabrała kształtu, z perełki rozciągając się w srebrzystą nitkę; zbliżając się bokiem, obserwowaliśmy z daleka krąg mglistego światła opisany wokół wejścia. Był w nim człowiek. Przez chwilę przyglądaliśmy się jego zaokrąglonym plecom, zwieszonej głowie. Była siwa. Ten człowiek to Castro. Siedział kołysząc się boleściwie nad popieliskiem. Opłakiwał nas. Wzruszyliśmy się tą niemą wiernością bólu. Drgnął gwałtownie, gdy położyłem mu rękę na ramieniu, podniósł oczy, a potem, zamiast okazać czymkolwiek swoją radość, znowu zwiesił głowę. — Zdołaliście ich uniknąć, Castro? — zapytałem. — Se?or, spojrzyj. Oto jestem. Ja, Castro. Mówił tonem ponurym i przesiedziawszy chwilę nieruchomo pod naszym ciekawym spojrzeniem, raptem gwałtownie uderzył się po czole. Uznałem, że jest w jednym ze swoich napadów złego humoru i, jak zwykle, gniewa się na mnie — przyczynę wszelkich nieszczęść. Ta nowa trudność martwiła go i denerwowała ponad miarę, jak mi się zdawało. Oznaczała ona zwłokę, pewien stopień takiego niebezpieczeństwa, od którego mieliśmy być na pewien czas wolni — nocną podróż dla Serafiny. Ale miałem pomysł, by jej tego oszczędzić. Nie musieliśmy iść wszyscy. Castro mógł z nastaniem mroku wyruszyć sam do hacjendy i sprowadzić, prócz mułów, pół tuzina peonów jako eskortę. Nie było doprawdy powodu tak się denerwować. Niebezpieczne byłoby, gdyby dał się złapać. Ale się nie dał. Co do jego usposobienia, znałem go: zbyt długo był miły. Do tego czasu jednak staliśmy się tak pewni jego gniewnego oddania, że Serafina przemówiła doń łagodnie, opowiadając, jak niepokoiliśmy się o niego — jak cieszymy się, widząc go zdrowego i całego między nami… Nie chciał się widać jednak łatwo udobruchać i wydał tylko posępny, krew w żyłach mrożący jęk. Nie patrząc na nią, spróbował pośpiesznie skręcić papierosa. Zwykle poczynał sobie przy tym bardzo zręcznie, wałkując go jakoś jedną ręką na kolanie; lecz tym razem cały zdawał się drżeć, stracił kilka szczypt tytoniu, upuścił skrawek kukurydzianego liścia. Serafina pochyliła się nad jego ramieniem, podniosła listek, skręciła szybko. — Masz, amigo — rzekła. Spojrzał na nią jakby oniemiały, przewracając oczyma jak szaleniec. Zerwał się. — Ty… se?orito! Dla starego nędznika! Łamiesz mi serce. I wielkimi krokami zniknął w ciemnościach, pozostawiając nas w zdumieniu. Usiedliśmy obok siebie na tapczanie z liści. Mając Castra przy sobie uważałem, że zupełnie dobrze poradzimy sobie z dwoma lugare?os, jeśli wpadną na niefortunny pomysł nawiedzenia nas tutaj. W istocie rzeczy czujny mężczyzna, stojący na posterunku u wlotu wejściowego korytarza, mógł obronić pieczarę przed wtargnięciem dziesięciu, dwudziestu, niemal nieograniczonej liczby ludzi, byle tylko zachował siłę i miał coś dostatecznie ciężkiego, by ich powalić. Dobiegły mnie nikłe dźwięki, jak gdyby gdzieś daleko Castro krzyczał sam do siebie. Zawołałem go. Nie odpowiedział, lecz niespodzianie jego przysadzista postać ukazała się w najwidoczniejszym miejscu. — Se?or! — wykrzyknął z dziwną intonacją. Wstałem i podszedłem do niego. Zdawał się nasłuchiwać pilnie, z uchem zwróconym ku wejściu. Potem nagle: — Spójrz na mnie, se?or. Czy ja jestem Castro… ten sam Castro? Stary i samotny? Stał przygryzając palec wskazujący i patrząc na mnie spod zmarszczonych brwi. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Cóż to za głupstwa? Wydał z siebie jakiś nieartykułowany bełkot i wyminąwszy mnie rzucił się ku Serafinie, która wyprostowała się, przestraszona, na swym tapczanie z liści. Padłszy przed nią na tłuściutkie kolana, schwycił jej rękę i przycisnął do strzępiastych wąsisków. — Ekscelencjo, przebacz! Nie… nie ma przebaczenia! Ha! stary! Ha, ty, stary… Kłonił się przed jej ciemną postacią, ponad którą widział blady owal twarzy, aż czoło jego dotknęło skały. Zanurzywszy rękę w popiele, wydając ciche nieartykułowane okrzyki, nasypał go sobie garść na siwe włosy; a gorączkowe ruchy tego otyłego małego ciała na klęczkach miały w sobie jakąś żałosną i groteskową niekonsekwencję, równie niewytłumaczalną jak rozpacz wariata. Zdumiona jego zupełnym załamaniem, szepnęła: — Coś ty zrobił? Usiłował rzucić się na jej stopy, lecz pochwyciłem go za kołnierz i, potrząsnąwszy nim niemiłosiernie, usadziłem go przemocą. Przełknął z wysiłkiem ślinę, łypnął białkami oczu, po czym szeptem pełnym wściekłości: — Zgroza, hańba, nędza i przekleństwo; zdradziłem was. Natychmiast powiedziała kojąco: — Tomas, ja w to nie wierzę — podczas gdy ja myślałem w duchu: „Jak? Dlaczego? Z jakiego powodu? W jaki sposób nas zdradził? Jak to było możliwe? A jeśli zdradził, to dlaczego do nas wrócił? Tak jak sprawy stały, nigdy nie ośmieliłby się zbliżyć do żadnego lugare?o. Gdyby się zbliżył, nigdy nie wypuściliby go z rąk.” — Powiedziałeś im, że jesteśmy tutaj? — spytałem, tak pełen niedowierzania, że nie zdziwiłbym się wcale, gdyby zaklął się na wszystkich świętych, że nigdy tego nie zrobił i nigdy nie zrobi. Nigdy. Nigdy… Ale dlaczego miałby to zrobić? Czy był ofiarą jakiejś dziwnej halucynacji? Kołysząc się, walił się w pierś zaciśniętą pięścią, potem nagle złapał się za włosy i znieruchomiał całkowicie. Mijały minuty; ta desperacka nieruchomość natchnęła mnie w końcu uczuciem lęku — lęku przed czymś niepojętym. W głowie tak mi szumiało od wysiłku myśli, że roiło mi się, iż słyszę ciche szepty w pieczarze — cienie szeptów. Raptem prawdziwy głos — jego głos — jął mówić straszliwie szybko i dużo. Rzeczywiście wyszedł był po zapas wody. Obudziwszy się wcześnie, zobaczył nas śpiących i uczuł wielką litość nad se?oritą. Co do caballero — który uratował go od utonięcia, niestety! — se?orita potrzebować będzie każdej cząstki jego siły. Da nam spać do swojego powrotu od źródła; a że w powietrzu była błogosławiona świeżość, schwycił manierkę i wyruszył z gołą głową. Słońce dopiero co wzeszło. Dałby Bóg, aby go nie był oglądał! Po obmyciu twarzy w wodzie pozostał na klęczkach i zajął się płukaniem i napełnianiem manierki. Gwałtowny nurt hałasował głośno; nałożywszy zakrętkę Castro już miał się podnieść, gdy rozglądając się beztrosko ujrzał dwóch mężczyzn opartych na swoich escopetas* i przyglądających mu się w absolutnym milczeniu. Stali tuż nad nim; znał ich dobrze; jednego nazywano El Rubio, drugi, ten mały, to był Jose — zezowaty Jose. Nie mówili nic, nic zupełnie. Z raptownym i potężnym wysiłkiem zachował panowanie nad sobą, udał obojętność i zamiast wstać zmienił tylko pozycję na siedzącą, zdjął buty i skarpetki i zaczął moczyć nogi. Było mu jednak tak, jak by rozpalono mu w piersi ogień, a w głowie huczało mu tornado. Nie wiedział, skąd ci dwaj się wzięli, w jakim celu przybyli i ile było im wiadome. Mogli być tylko posłańcami z Rio Medio do Hawany. Tacy przeważnie chodzili po dwóch. Jeżeli Manuel uszedł żywy z morza, w Rio Medio wiedziano o wszystkim. Z miejsca, gdzie siedział, widział ponad wydmami puste, otwarte morze, ale krawędź płaskowzgórza pociętego przez liczne wąwozy (z których ten, w który weszliśmy, był najgłębszy) zasłaniała mu widok na małą zatokę i cieśninkę. Pewien był, że ci ludzie nie tamtędy się tu dostali. Zaszli go przez równinę. Była jednak niejedna droga wejścia z dołu na płaskowzgórze. Myśli kłębiły mu się po głowie. Przypomniał sobie, że nasza łódź musi pływać po zatoczce lub leżeć wyrzucana na jej brzegu, i postanowił w razie potrzeby mówić, że my oboje nie żyjemy, żeśmy utonęli. El Rubio był tym, który zadał mu właśnie to pytanie, tonem bezczelnym i siedząc na ziemi poza zasięgiem jego ręki, ze strzelbą na kolanach. Zezowaty Jose stał dalej nad Castrem, trzymając w pogotowiu swój długi nóż. Usłyszawszy wiadomość, dwaj mężczyźni kiwnęli do siebie znacząco głowami. Zauważył, że byli nader skłonni uwierzyć jego opowieści. Sami omal się nie potopili ścigając tego przeklętego heretyka, Anglika. Kiedy z ich uwag dowiedział się, że szkuner stoi w zatoce, zaczął nakładać buty, chociaż opuściła go nadzieja na ocalenie życia nagłą ucieczką w dół wąwozu. Szkuner wpłynął na zatokę nocą w czasie szkwału, w tak opłakanym stanie, że pozwolili mu usiąść na dnie. Nie był jednak uszkodzony i niektórzy z nich szykowali się już do wyprowadzenia go na pełne morze. Nasza łódka, jak sądziłem, poobijawszy się o brzeg musiała dostać się w prąd tworzony przez rzeczkę lub przez wodę, którą burza wepchnęła do zatoki i która teraz usiłowała z niej się wymknąć — i została uniesiona ku cieśnince. Spostrzeżono ją o świcie huśtającą się na falach, dnem do góry i w tak płytkiej wodzie, że trzech czy czterech ludzi brodząc po kolana potrafiło ją odwrócić. W wodzie pod nią znaleziono wełniany szal pani Williams i moją czapkę. Równocześnie na morzu nie opodal zauważono połamany maszt i żagiel, kołyszące się na fali. Że łódka kiedykolwiek była na zatoce, najwyraźniej nie przyszło im do głowy. Wywnioskowano, że skapotowała przed wejściem do cieśniny. Było więc bardzo możliwe, żeśmy się pod nią potopili. Castro pośpieszył potwierdzić tę myśl opowiadając, jak przez długi czas czepiał się kurczowo dna łodzi. W ten sposób się uratował — oświadczył. „Manuel się ucieszy” — powiedział na to El Rubio z niedobrym śmiechem. Potem długo nikt nie mówił ani słowa. El Rubio, z nogami na krzyż, obserwował go oczyma bazyliszka, ale Castro zaklinał się uroczyście, że, jeśli o niego samego chodzi, nie objawiał wcale strachu. Patrzył na wodę tryskającą ze skały, kipiącą do góry, iskrzącą się, wreszcie pomykającą w dół wśród kolejnych podskoków i spadków. Czemu miałby się bać? Czyż nie był stary, zmęczony, bez nadziei na zaznanie spokoju na ziemi? Czymże jest śmierć? Niczym. Absolutnie niczym. Przychodzi na każdego. Jest odpoczynkiem po długiej, próżnej szarpaninie — ufał przy tym, że dzięki miłości, jaką żywił do Matki Bożej, grzechy jego po krótkim pobycie w czyśćcu będą mu darowane. Jednakże, ponieważ postanowił sobie nie wpaść w ręce Manuela, zdecydował, że za chwilę przebije sobie serce, tam gdzie siedzi — nad tą bieżącą wodą. Bo to by nie było samobójstwo. Skazany był i tak, a Bóg na pewno nie chciał, by ciało jego przed śmiercią cierpiało męki z rąk takiego diabła jak Manuel. Wychyli się dobrze do przodu, nim wbije sobie w pierś swój wierny szpikulec, tak aby upaść twarzą do wody. Robiła wrażenie rozkosznie chłodnej, a słońce prażyło boleśnie jego nie okrytą głowę. Nagle El Rubio zerwał się na nogi mówiąc: „No, Jose.” Oczywiste jest, że ci zbóje bali się jego szpikulca. W głębi swoich tchórzliwych serc nie uważali za całkiem bezpieczne (zważywszy, że było ich tylko dwóch na jednego) próbować rozbrojenia tego starego człowieka. Cofnęli się o krok czy dwa i przyłożywszy się ze strzelb, kazali mu nagle wstać i iść przed sobą. Rzucił im nieprzyzwoite słowo. Pomyślał sobie: „Bueno! Rozwalą mi głowę.” — Nie czuł żadnego wzruszenia, jak gdyby krew już przestała krążyć w jego żyłach. Trwali wszyscy trzej w stanie podnieconego zawieszenia, lecz na koniec El Rubio syknął przez zęby ze złością i warknął: „Uwaga, Jose. Weź go na cel. Przestrzelimy mu nogi i zabierzemy temu staremu skorpionowi jego żądło.” Krew zmroziła się Castrowi w kończynach, ale zamiast utopić szpikulec w swojej piersi, dobył głosu, by ich spytać, dokąd go zaprowadzą, jeżeli się zgodzi. „Do Manuela — naszego kapitana. Chciałby cię uściskać, nim umrzesz — rzekł El Rubio postępując o krok bliżej, ze strzelbą przyłożoną do ramienia. — Wstawaj! Marsz!” I Castro znalazł się na nogach, patrząc prosto w czarne otwory luf. „Idź!” — wykrzyknęli razem, następując na niego. Nadeszła pora na śmierć. „Ha! Canalla!” — powiedział. Krzyknęli groźnie: „Idź, viejo, zdrajco jeden, idź.” — Se?orito, poszedłem. — Rozdzierający wysiłek jego głosu, drżenie siwej głowy, łkanie towarzyszące słowom poraziły nas bólem i lękiem. Żarliwie pragnął, byśmy uwierzyli, że w owej chwili myślał tylko o nas — o nas nie wiedzących, co się stało, samych, nieświadomych niebezpieczeństwa, ukrytych na ślepo pod ziemią. Zamiarem jego było sprowokowanie dwóch lugare?os do strzału, tak by huk wystrzałów nas ostrzegł. Poza tym mogła się jeszcze nadarzyć jakaś nieprawdopodobna okazja do ucieczki, może w najostatniejszej chwili. Czyż nie trzymał swojego życia we własnych rękach? Nie dbał o nie. W jego mocy było zakończyć je w każdej chwili. A po drodze będą gęste zarośla, długie trawy, w które można zanurzyć się raptownie — kto wie! I zarośnięte jary, gdzie można się schować — wpełznąć pod krzaki — wymknąć się — i wrócić z pomocą… Lecz kiedy stanął w obliczu wielkiej równiny, jej ogrom zmiażdżył jego słabe siły. Rozległe pustkowie więziło równie skutecznie jak mur. Zdał sobie sprawę, kim jest: starym człowiekiem, z zadyszką, nieruchawym; szedł jednak dalej prędko, z oczyma wbitymi w ziemię. Kroki tych, co go ujęli, rozlegały się za nim, on zaś próbował zbaczać pomału ku wąwozowi. Kiedy znajdzie się prawie nad otworem pieczary, skręci nagle — tak myślał — w kierunku odwrotnym i pobiegnie, ile sił w nogach. Wtedy będą musieli do niego strzelić; my na pewno posłyszymy strzały, ostrzeżenie będzie wyraźne… i nagle, podniósłszy wzrok, zobaczył, że wychodzi mu na spotkanie mała gromada lugare?os, która właśnie wydostała się na płaskowzgórze. Teraz była pora dać się zastrzelić; skręcił pod ostrym kątem i jął biec przez tę wielką równinę ku odległej kępie drzew. Nikt za nim nie strzelił. Usłyszał tylko za sobą zmieszane szyderstwa i krzyki obu mężczyzn: — Prędzej, Castro, prędzej! — Biegli za nim, trzymając się za boki. Ci przed nim rozciągnęli się już po równinie, skrzykując się pomiędzy sobą, i schodzili się dośrodkowo ku niemu. Wtedy była chwila, żeby stanąć i od jednego pchnięcia paść martwym u ich stóp. Zawrócił gwałtownie przed Manuelem, który stał machając rękoma i wykrzykując rozkazy, i pomknął z powrotem ku wąwozowi. Równina rozbrzmiewała wściekłymi okrzykami. Rzucili się ku niemu ze wszystkich stron. Rzuci się w przepaść. Był to wyścig do przepaści. Castro go wygrał. Przypuszczam, że przekonał się, iż nie jest tak łatwo umrzeć; rozstać się z ciepłem słońca, ze smakiem jadła; zerwać tę materialną służebność wobec życia, godną pogardy jak występek, krępującą nas niby łańcuch — ciało nieszczęśliwego niewolnika. Sypał ciosy w swoją pierś, siedząc przed nami, bił się (pięścią w głowę, aż pochwyciłem go za rękę. Możemy zawsze drogo sprzedać nasze życie, (powiedziałem mu. Będzie musiał bronić wejścia wraz ze mną. We dwóch zdołamy je utrzymać tak długo, aż zawalą je ich trupy. Poskoczył z szyderczym wrzaskiem; niepewnymi stopami wzniósł chmurę popiołu i zniknął w ciemnościach gestykulując jak szalony. — Ich trupy… ich trupy… ich… Cha! cha! cha! Gniewne dźwięki ucichły i zrozumiałem wtedy, co znaczyło owo złudzenie upiornych szeptów, które raz czy dwa razy zdały się drżeć w wąskim kręgu światła dokoła wejścia. Słońce świecące nad ziemią i głosy ludzi gasły na progu wiecznej ciemności i ciszy, w której byliśmy uwięzieni jak w grobie, gdzie między nami a wolnymi przestrzeniami świata stała nieubłagana śmierć. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Tak to bowiem było. Uwięzieni! Szyderczy wrzask Castra to właśnie oznaczał. A ja wiedziałem to już przedtem. Wyłonił się znów z czarnych głębi, z twarzą pobladłą i nabrzmiałą, z pianą na ustach, by wykrztusić: — Ich trupy, mówi pan… Ha! Nasze trupy — po czym cofnął się z powrotem w mrok, skąd dobiegało mnie już tylko niezrozumiałe mamrotanie. Serafina kurczowo schwyciła mnie za ramię. — Juanie… razem… nierozdzielni. Wiedziałem to w tej samej chwili, kiedy mówiłem, że możemy drogo sprzedać życie. Mogliśmy je tylko oddać. Oddać nędznie tym łajdakom lub też owym wiekuistym mrokom, w których Castro mamrotał z rozpaczą. Nie .potrzebowałem słyszeć tego złowróżbnego i (ponurego głosu — ani też okrzyku Serafiny. Ona także zrozumiała. Nie zejdą tu nigdy, chyba aby popatrzeć na nas, kiedy będziemy już nieżywi. Nie potrzebowałem chodzić do wylotu pieczary, by zrozumieć całą grozę naszego losu. Lugare?os zapalili już ognisko. I to bardzo blisko krawędzi. Płonęło ono jakieś trzydzieści stóp nad moją głową, a naga ściana po przeciwnej stronie przechwytywała i odsyłała mi w twarz trzask suchych gałęzi, głośne podniecone rozmowy, kłótnie, przekleństwa, śmiech, od czasu do czasu wielki wrzask radości. Manuel wydawał rozkazy. Niektórzy wysuwali pogląd, że przeklęty Inglez, ten szpieg, który przyjechał z Jamajki wypatrzyć, kogo by tu posłać na powieszenie bez księdza, jest także tam w dole. A więc to tak! O’Brien wiedział, jak podsycać nienawiści. Krótka miała być ze mną zabawa. „Ależ to podlec, ten Inglez; patrzcie, ilu naszych pozabijał!” — wołali; Manuel zaś rad byłby wielce odkrawać mi ciało od kości po małym kawałeczku — obawia się tylko, że jestem już, niestety! poza zasięgiem jego zemsty. Ktoś jednakże pozostał. Musiał rzucić się na płask i wysunąć głowę nad krawędź, gdyż jego krzyk: „Castro!”, rozległ się z siłą wybuchu i przetoczył ciężko między skałami. — Castro! Castro! Castro! — krzyczał dwadzieścia razy, aż cały wąwóz trząsł się od hałasu. Odczekał, a kiedy echo ucichło wśród krzaków rosnących w dole, zawołał cicho: — Słyszysz mnie, Castro, moja ofiaro? Jesteś moją ofiarą, Castro. Castro cichcem wyszedł był ze mną do tunelu. Wysunął głowę ponad moim ramieniem. — Nie boję się ciebie, Manuelu! — wrzasnął. Podniósł się ożywiony gwar. — On tam jest! Jest! — Brawo, Castro — krzyknął Manuel z góry. — Kocham cię, ponieważ jesteś moją ofiarą. Zaśpiewam ci piosenkę. Chodź na górę. Hej! Castro! Castro! Chodź na górę… Nie? A więc niech umarli idą do grobu, a żywi do uczty. Czasem z góry osypywało się trochę ziemi oderwanej z warstwy gleby okrywającej skałę. Ludzie odkomenderowani do pilnowania gzymsu chodzili tam i z powrotem blisko krawędzi, a zmieszany szmer głosów wisiał w powietrzu nad jarem, ściszony, podobny do modulowanej wibracji. Castro jęcząc cicho wrócił na chwiejnych nogach do pieczary. Serafina przez cały ten czas siedziała na kamiennym fotelu. Słabe światło padało na jej kolana, twarz, na kupkę wystygłego popiołu u jej stóp. Lecz Castro, który chwilę stał jak wryty, z ręką przytkniętą do czoła, zwrócił się do mnie podniecony: — Peonowie, por Dios! Czy pomyślałem choć raz o peanach należących do estancu? Cóż, była to jakaś nadzieja. Nie wiedziałem dokładnie, jak stoją sprawy pomiędzy nimi a lugare?os. Miłości tam wielkiej nie było. Prawdopodobne, że doszłoby do walki; ale nawet jeśli nie nastąpiłoby otwarte starcie, z pewnością ich odwiedziny w obozowisku na górze nie miałyby charakteru zbyt przyjacielskiego; mogła się nadarzyć okazja dania znać o naszym położeniu tym ludziom, którzy nie mieli powodu nienawidzić ani mnie, ani Castra, i nie baliby się pomieszać szyki bandzie gulów czyhających na naszym grobie. Co do sposobu powiadomienia ich o naszej obecności, nie byłem zdecydowany. Może po prostu krzyczeć z całej siły z wylotu pieczary. Moglibyśmy ofiarować nagrody — powiedzieć, kim jesteśmy, wezwać ich do służby ich własnej se?oricie. Wprawdzie zapewne nigdy o niej nie słyszeli, ale mniejsza z tym, wieść prędko doszłaby do hacjendy, a Enrico miał ze sobą dwustu niewolników. Jeden z nas musi stale pozostawać u wejścia do groty nasłuchując, co się dzieje na górze. Byłby tętent kopyt końskich — kłótnie zapewne, a w każdym razie dużo gadania — nowe głosy — coś, co by nas uwiadomiło. Tylko jak prędko oni przybędą? Nie należało oczekiwać, by przejeżdżali tam, gdzie nie ma bydła. Czy Castro widział jakie ślady stad na pobliskiej równinie? Twarz mu się wydłużyła. Nie widział żadnych. W obrębie pasa lasów były liczne sawanny i stada mogły znajdować się o mile stąd, zagnane w głąb lądu przez burzę. Usiadł nagle, jakby osłabły, odwrócił oczy i końcem swego szpikulca jął skrobać skałę między nogami. Milczeliśmy wszyscy. Jak długo mogliśmy czekać? Jak długo ludzie mogą żyć?… Spojrzałem na Serafina. Jak długo ona wyżyje?… Myśl ta paliła mi serce jak rozżarzone żelazo. Ukradkiem wyłamywałem sobie ręce. — Ha! moje ostrze! — mruczał Castro. — Moje żądło… Stary skorpion! Nie zabrali mi mojego żądła… Tylko że… ba! On, mężczyzna, nie zdobył się na męstwo jadowi— tego stworzenia. Poniósł klęskę. Jęknął głucho. Życie było za mocne. Uczepiło się człowieka. Skorpion, marny insekt zamknięty w kręgu płomieni, uniósłby żądło i wstrzyknął jad we własną głowę. A on, Castro, mężczyzna… mężczyzna, por Dios, miał mniej charakteru niż pełzające stworzenie. Dlaczegóż — dlaczegóż nie przebił swego zhańbionego starego serca? — Se?orito — zawołał w męce — przysięgam, ja naprawdę krzyczałem do nich, żeby strzelali… tak… prosto w pierś… a potem… Serafina pochyliła się nad nim litościwie. — Dosyć, Castro. Człowiek żyje, bo ma nadzieję. I nie martw się. Twoja śmierć nic by nie pomogła. Jej twarz miała wspaniałą bladość, promienną biel i majestat marmuru; nigdy przedtem nie wydała mi się piękniejsza; a włosy spadające ciemnymi falami, jakby głęboko przesycone żałobnym mrokiem otoczenia, okrywały ją przepysznie aż po łokcie. Oczy jej były niewiarygodnie głębokie. Cała jej postać nabrała jakiegoś nieopisanego piękna, piękna nowego, które — jak uroda wywołana radością, miłością lub powodzeniem — zdawało się dobywać z głębi jej istoty, jak gdyby jakaś nieoczekiwana i ciemna cecha jej duszy zareagowała na grozę naszej sytuacji. Ciężkie próby rozwinęły ją stopniowo, jak palące słońce otwiera pąk kwiatu, i była teraz przede mną w pełni rozkwitu swojej natury. Castro od czasu do czasu podnosił na nią swoje mrugające stare oczy, pełne nieśmiałości i rozpaczy. Nie był dostatecznie młody, by rzucać się ze skały — zbyt wiele lat nosił łańcuchy, za długo żył wygodnie i miękko, za starym był niewolnikiem. A przecież — gdyby miał odwagę zdobyć się na ten czyn! Kto wie! Odrzucałem tę myśl daleko od siebie. Wracała jednak i przyłapałem się na tym, że patrzę na niego wzrokiem pełnym irytacji. Mimo to pierwszy ten dzień nie przeszedł nieznośnie. Ignorowaliśmy nasze cierpienia. Co do ranie, właściwie nie doznawałem żadnych. Myśli nasze utkwione były w mijających z wolna, pustych minutach. A jeśli od czasu do czasu zamienialiśmy parę słów, to tylko by mówić o cierpliwości, o woli wytrwania i zachowania nadziei. Nocą, z nagrzanego, pełnego cieni wąwozu dobiegał chłodny szmer potoku. Wielki płomień, który wciąż podsycali tam w górze, trzaskał donośnie rzucając ognistą, niespokojną plamę na lico skały naprzeciwko pieczary, wysoko pod ciemnym i gwiaździstym niebem. Na tle tej plamy ukazywał się cień pary nóg — fantastycznych, nie podtrzymujących żadnego olbrzymiego ciała, lecz ogromnych, kroczących z wolna, podobnych do dwóch trumien podskakujących w takt jakiejś powolnej melodii. Teraz jeszcze niekiedy widuję je we śnie. Potem znikły. Manuel śpiewał; późno w noc rozbrzmiewało monotonne staccato gitary towarzyszące cichym skargom, wybuchom gniewu i okrzykom bólu, drżącym jękom żałości. Nerwy moje wibrowały, łamałem sobie paznokcie o skałę wysłuchując raz jeszcze parodii wszystkich uniesień i wszelakiej męki, do śmierci włącznie — tragicznego i haniebnego obrazu życia. Był prawdziwym artystą, potężnym i wzgardzonym, podziwianym ze śmiechem, słuchanym z drwiną. Jego pieśń była pieśnią żałoby; siedział na krawędzi, z nogami dyndającymi nad przepaścią, która odsyłała mu jego natchnione tony wraz z chaotycznym odgłosem szlochów i żali… Zabrano mu jego bożyszcze, wyrwało się ono z jego pokornej i milczącej adoracji, jak spadająca gwiazda znika z pola widzenia pełzającego robaka… Walił w struny jak burza, a głos jego wznosił się jak wołanie rozbitka wśród szalejącej wichury. Apostrofował swój instrument… Biada! Biada! Nie będzie więcej pieśni. Połamie gitarę. Jej dzieło skończone. Roztrzaska ją o skałę… Dłoń uderzała z furią w puste drewno… Niechaj leży rozbita, i niema jak jego własne serce! Finał zginął w szalonym wybuchu krzyków, żartów i oklasków. Nastąpiło potem zupełne milczenie, jak by w tej wrzawie wyczerpali od razu wszelkie zwierzęce odgłosy. Ktoś jął kaszlać długo i żałośnie — a kiedy skończył krztusić się i kląć, świat na dworze zdał się pogrążony w jeszcze głębszej ciszy. Czerwona plama ognia naprzeciwko migotała pod ciemną krawędzią skały. Gniewny szmer rwącego w dole potoku powrócił, zrazu nieśmiało, potem spotężniał, wypełnił wąwóz, przenikał moje uszy rozzłoszczonym bełkotem. Przytłumione kroki nad urwiskiem sprawiały, że czasami luzował się jakiś kamyk: osuwał się z nikłym chrobotem, po czym nie słyszano go już więcej. W dzień także zdarzały się tam w górze chwile ciszy zupełnej, głębokiej. Nie zakłócało jej niczyje stąpanie; słońce prażyło między skałami i słychać było nawet brzęczenie owadów. Niemożliwością prawie było nie sądzić, że oni wszyscy jakimś cudem wymarli lub że odpędziła ich jakaś niema panika. Ale dwóch lub więcej trzymało zawsze straż, wprost nad nami, z głowami wychylonymi nad krawędzią, i nagle zaczynali gadać ze sobą sennymi głosami. Brzmiało to tak, jak by jacyś barbarzyńscy somnambulicy wymrukiwali w ciągu dnia dziwaczne okropności swoich myśli. Omawiali znalezioną manierkę Williamsa. Zastanawiali się, czy też kubek jest ze srebra. Manuel przywłaszczył ją na swój osobisty użytek. No cóż — był capatazem. Inglez, gdyby pojawił się jakimś nieprawdopodobnym trafem, miał być zastrzelony od razu, ale Castra należało oszczędzać, póki sam nie wyda się w ich ręce. W tym miejscu rechotali złowrogo. Niekiedy wybuchały kłótnie, bardzo hałaśliwe — wielka wrzawa sporów dotyczących ich zazdrości, ich lęków, ich niewymownych nadziei mordu i grabieży. Nie czuli się tu zbyt bezpiecznie. Niektórzy utrzymywali, że Castro nie mógł uratować się sam jeden. Inglez jest tu także, a nawet sama se?orita… Manuel odrzucał ten pomysł z pogardą. Przytaczał gwałtowność sztormu, wściekłą siłę bałwanów, strzaskany maszt, pozycję łodzi. Skądże mogli oczekiwać, żeby kobieta… Nie. Było tak, jak głosiła jego pieśń. Bronił swojego punktu widzenia gniewnie, jak gdyby bał się, by go nie ograbiono z tego źródła poetyckiego natchnienia. Dobywał z siebie głębokie westchnienia i pyszne deklamacje. Castro i ja słuchaliśmy ich u wylotu pieczary. Języki zasychały nam i puchły w ustach, w tchawicach czuliśmy ucisk niby żelaznych kleszczy, w gardłach ogień, a głód kąsał nas jak szczypce. Słyszeliśmy jednak, że bandytom na górze pilno jest odejść; ładunków do strzelb mieli niewiele i jasne było, że boją się starcia z peonami z hacjendy. Wlepiając jeden w drugiego przekrwione, niepewne oczy, Castro i ja snuliśmy tęskne wizje ludzi odzianych w ponchos, wyjeżdżających z lasu w szalonym pędzie, nisko pochylonych i machających swoimi viatas ponad karkami koni, podczas gdy pieczara nasza tętni od huku galopujących kopyt. Serafina wycofała się dalej w ciemną głąb groty. Ja zaś, zamierając z lęku, przyłączałem się do niej, by zadręczać się widokiem jej niemej i pełnej napięcia kontemplacji. Czasem Manuel zaczynał na nowo: „Castro! Castro!”, zdając się wstrząsać skały i mącić słoneczny spokój tą ogromną falą dźwięku. Wzywał swoją ofiarę, by napiła się raz jeszcze przed śmiercią. Powietrze rozdzierał długi wrzaskliwy śmiech, jakby wydarty z jego piersi mękami znacznie sroższymi od tych, jakie wymyślała z rozkoszą jego wyobraźnia. Było coś strasznego i niesamowitego w tej obfitości słów wykrzykiwanych stale, bez końca, jak gdyby w desperacji. Nic dziwnego, że Castro uciekał z tunelu. A Serafinę i mnie, tam w głębi, budził z naszego stanu półprzytomności nagły widok tego starca — rozchełstanego, brudnego, z siwym zarostem puszczającym się na brodzie — który błąkał się szlochając na głos w półmroku. Nieraz w przystępie wściekłości szedłem chwiejąc się na nogach daleko w głąb pieczary, rzucałem się na ziemię, gryzłem ręce, tłukłem głową o skałę. Poddam się. Ona musi być uratowana przed taką śmiercią w męczarniach. Powiedziała, że rzuci się w przepaść, jeśli ją opuszczę. Ale czy będzie miała dość siły? Nie sposób było wiedzieć. Całymi dniami leżała całkiem nieruchomo, na boku, z jedną ręką podłożoną pod wymizerowany policzek, odpowiadając tylko: „Juan”, kiedy wymawiałem jej imię. W naszych suchych szeptach było coś okropnego. Były martwe jak głosy umarłych, jeśli umarli rozmawiają kiedykolwiek ze sobą poprzez ziemię dzielącą groby. Cierpienia moralne połączone z fizyczną torturą głodu i pragnienia odbierały mi poniekąd wolę, ale również zażegały we mnie niejasne, żrące uczucie wrogości względem Serafiny. Zbyt dużo żądała ode mnie. Zbyt dużo. Wlokłem się wtedy z powrotem, by siedzieć godzinami i z bolącym sercem patrzeć z daleka w stronę jej posłania. Oczy moje, oswojone z mrokiem, dostrzegały niewyraźną leżącą postać. Czoło jej było białe, włosy stapiały się z cieniem zbierającym się z wolna na jej oczach, policzkach, szyi. Leżała zupełnie bez ruchu. To okrutne, to ohydne, to nie do zniesienia — być tak nieruchomą. To musi się skończyć. Wyniosę ją przemocą. Nie powiedziała słowa, ale w uścisku ramion natychmiast zarzuconych na moją szyję, w dotyku tych suchych warg przyciśniętych do moich, w wychudłej twarzy, w wielkich błyszczących oczach tej istoty lekkiej jak piórko było coś namiętnie i żałośnie uwodzicielskiego, jakieś uparte trzymanie się wyznaczonego losu, co w jednej chwili przemogło mój odruch wściekłości. Ułożyłem ją z powrotem na posłaniu i ukryłem twarz w rękach. Zawołała Castra. Zatoczył się jak pijany i czekał u wezgłowia jej posłania, z brodą zwieszoną na piersi. — Vuestra se?oria — bąknął. — Słuchaj uważnie, Castro. — Głos jej był bardzo słaby i każde słowo wychodziło pojedynczo, jakby skurczone i wyschnięte. — Czy moje złoto… obietnica mnóstwa złota… ty znasz tych ludzi… czy może… uratować życie? Wydał zduszony okrzyk i zaczął drżeć, szukając po omacku jej ręki. — Si, se?orita. Ekscelencjo, si. Uratowałoby. Łaski. Ratuj mnie. Za stary jestem, żeby to znosić. Złoto, tak; dużo złota. Manuel… — Słuchaj, Castro… a don Juan? Głowa jego opadła znowu. — Mów prawdę, Castro. Walczył ze sobą; wreszcie zarzęziło mu w gardle i ze straszliwym wysiłkiem wrzasnął: — Nie! Nie. Twojego angielskiego kochanka nic nie uratuje. — Dlaczego? — spytała ledwo dosłyszalnie. Wściekał się na nią w swojej słabości. Dlaczego? Dlatego że rozkaz został wydany, że nie poważą się go nie usłuchać. Dlatego że ona w swojej dłoni ma tylko złoto, podczas gdy se?or O’Brien trzyma w swojej życie ich wszystkich. Przeklęty juez jest dla nich jak sama śmierć, która chodzi wśród ludzi, jednego wybierając, darowując drugiemu. Jest ich życiem i prawem, ich bezpieczeństwem i ich śmiercią — a caballero go nie zabił… Głos zdawał się więdnąć stopniowo i wysychać mu w gardle. Odszedł skulony i słyszeliśmy, że gdzieś tam rechocze okropnie, jak obłąkany. Serafina wyciągnęła rękę. — W takim razie, Juanie… czemu nie razem… w ten sposób? Jeśli ona miała odwagę na taką śmierć, ja muszę je] mieć więcej jeszcze. Była to sprawa honoru. Nie pragnąłem i nie miałem prawa szukać jakiejś łatwiejszej drogi zejścia ze świata. Lecz ona posiadała kobiecą zdolność biernej wytrzymałości, jakiś spokój ducha w tym męczeństwie, wskazujący na coś złowrogiego w owej potędze miłości, która, jak wiara, potrafi przenosić góry i nakazywać okrutne ofiary. Mogła wyjść stąd zupełnie bezpiecznie — i ta właśnie myśl doprowadzała mnie do szaleństwa. Nie było też snu; były tylko okresy, kiedy mogłem zapadać w jakieś gorączkowe majaczenia o spokojnych jeziorach, rozległych taflach wody. Brodziłem w nich, zanurzony po wargi. Nigdy głębiej. Były gładkie i zimne jak lód; stałem w nich drżąc i wysilając się, aby się napić, płonąłem wewnątrz ogniem pragnienia, podczas gdy jakaś zjawa, cała blada, z rozpuszczonymi włosami, wołała do mnie z brzegu: „Odwagi!” — głosem Serafiny. Co do Castra, to tracił zmysły. Wariował po prostu, jak ludzie wariują z braku jadła i napoju. A jednak wyglądało, że zachowuje swoje siły. Ani chwili nie był bez ruchu. Była to siła pozorna, niepokój poczynającego się obłąkania. Raz, gdy próbowałem z nim mówić o jedynej naszej nadziei — peanach — rzucił mi spojrzenie tak ponure i oszalałe, że, przestraszony, dałem pokój i jąłem zastanawiać się niejasno nad tym czymś ukrytym i przesądnym, co rodziło się z mąk, które chyba nie mogły być gorsze od moich. Miał dość siły i niekiedy nawet znajdował w sobie dość głosu, by z wylotu pieczary ciskać wymysły, przekleństwa i złorzeczenia. Tamci w górze wybuchali wielkim śmiechem i zdawało się, że wstrzymują oddech, by usłyszeć więcej. Czasem też Manuel, przechylając się nad krawędzią, w drwiących, miodopłynnych słowach chwalił energię, z jaką Castro im wymyślał. Próbowałem odciągać go stamtąd, ale naskakiwał na mnie groźnie, więc przez ostrożność — gdyż nadzieja jeszcze we mnie nie umarła — zostawiałem go w spokoju. Tej nocy usłyszałem go wydającego niezwykły odgłos żucia; równocześnie zaś łkał i klął po cichu. Znalazł więc coś do zjedzenia! Nie mogłem uwierzyć własnym uszom, ale zacząłem skradać się w kierunku dźwięku i nagle nastąpiła w ciemności krótka, gwałtowna szamotanina, w której omal nie nadziałem się na jego szpikulec. Na koniec, trzęsąc się cały i czując, jak krew wściekle łomoce mi w uszach, wygramoliłem się na nogi trzymając w ręku mały kawałek mięsa. W jednej chwili, bez wahania i bez namysłu wpiłem w niego zęby tylko po to, by odrzucić go daleko od siebie z okrzykiem niewysłowionego wstrętu. Był to pierwszy dźwięk wydany, odkąd szamotaliśmy się ze sobą. Leżąc bezwładnie koło mnie i rzężąc, Castro usiłował się roześmiać. Był to najwyższy wykwit przebiegłości Manuela; spieszyło im się, toteż wpadł na ten arcychytry i wyrafinowany pomysł, aby przyśpieszyć poddanie się swojej ukochanej ofiary. Płakałem niemal z piekącego bólu, jaki czułem w popękanych wargach. Ów kawałek na wpół zepsutego mięsa był słony — straszliwie słony — słony jak sama sól. Ilekroć słyszeli, jak Castro bredzi i mamroce u wylotu pieczary, zrzucali mu takie spreparowane ochłapy. Czułem, jak gdybym włożył do ust rozżarzony węgiel. — Ha! — zaskrzeczał słabym głosem. — Wyrzuciłeś go? Ja także — pierwszy kawałek. Wszystko jedno. Już teraz nic więcej połknąć nie mogę. Głos jego był jak szelest pergaminu u moich stóp. — Nie szukaj go, don Juanie. Grzesznicy w piekle… Ha! Niegodziwiec. Nie mogłem się oprzeć. Osunąłem się obok niego. Zdawał się wić po ziemi mrucząc: „Pić… pić… pić..” Jego ostrze stuknęło o skałę; potem wszystko ucichło. Czyżby umarł? Nagle przemówił ze zdumiewającym ożywieniem: — Se?or! Musieli na to ubić sztukę bydła. Myśl ta podtrzymywała jego siły. Musieli prawdopodobnie strzelać. Ale był też sposób ubicia wytropionej krowy po cichu, po prostu przecinając jej ścięgna; równina zaś była rozległa, trawy na niej długie; karkasy ubitych sztuk mogły w nich leżeć niewidoczne; stada spędzano tylko dwa razy do roku. Jego głos pełen rozpaczy zamarł w jękliwym spadku i znów leżał cicho jak nieżywy. — Nie! Nie mogę znieść tego dłużej — wyrzekł po chwili z mocą. Buntował się. Za bardzo cierpiał. Nadziei nie ma. Zasypie ich przekleństwami, a potem rzuci się z półki. — Adios, se?or. Wyciągnąłem rękę i złapałem go za nogę. Wydawało mi się, że nie mogę się z nim rozstać. Byłoby to nielojalnością, przyznaniem, że wszystko przepadło, początkiem końca. Wyczerpywaliśmy się takim idiotycznym szamotaniem. Przez cały czas wciąż błagałem go, by był mężczyzną; na koniec zdołałem usiąść mu na piersiach. „Mężczyzną!” — westchnął. Puściłem go. Przez chwilę, milcząc w mroku, zdawał się zbierać całą resztę sił. — Och, ci dziwni Inglez! Dlaczego nie mam się rzucić? I kogo kochasz czy nienawidzisz więcej, mnie czy se?oritę? Bądź i ty mężczyzną i proś Boga, żeby ci dał rozum, byś mógł choć raz w życiu zrozumieć człowieka. Ha! Rozkochana niewiasto — on jest głupi! Ale ja, Castro… Jego szept stał się niezrozumiały, po czym ustał, przechodząc w jęk. Wola powstrzymania go opuściła mnie. On ściągnął to wszystko na naszą głowę. I jeśli naprawdę chce zrezygnować z walki… — Se?or — wymamrotał łamiącym się głosem — tysiąckrotne dzięki. Br–r–r! Och, ta paskudna woda… woda… woda… woda… słona woda… sól! Tyś mnie uratował. Czemu? Niech Bóg osądzi. Wolałbym mieć złośliwego demona za przyjaciela. Przebaczam ci. Adios. I… jej ekscelencja… biedny Castro… Ha! Ty stary skorpionie, otoczony przez ogień — przez ogień i pragnienie. Nie. Nie skorpion, niestety! Tylko człowiek — nie taki jak ty — więc… może mszę… albo dwie… Świeżość nocy wnikała przez łuk wejściowy równie daleko jak przyćmione światło dnia. Słyszałem, jak płaczliwe mamrotanie Castra oddala się ode mnie. „Pić… pić… pić.” Nie poruszyłem się. Ogarnęło mnie jakieś niedowierzanie, jakieś znużenie, poczucie wspólnego losu zmieszane z niewyrażoną chęcią — chęcią zobaczenia, co z tego wyniknie — chęcią, która wzburzyła mi krew niby przebłysk nadziei i sprawiła, że nie byłem w stanie poruszyć się ani wydać szeptu. Skoro cierpienia jego są tak wielkie, kimże jestem, aby… I moje także. Zazdrościłem mu niemal. Był wolny… Jak by jakaś wewnętrzna ciemność pękła na dwoje, zajrzałem na samo dno swoich myśli. I wtedy jego czyn przedstawił mi się jako poświęcenie. Mógł wyzwolić nas dwoje z tej pieczary, zanim będzie za późno. On, on jeden jest zdobyczą, którą schwytali w pułapkę. To im prawdopodobnie wystarczy. Co mówię! Na pewno tak będzie. Skoro tylko on żyć przestanie, odejdą. Ach! On chce skakać. Nie trzeba mu pozwolić. Teraz, kiedy zrozumiałem w pełni, co to oznaczało, musiałem mu przeszkodzić. Nie było wyboru. Muszę zatrzymać go za wszelką cenę. Rozbudzone sumienie poderwało mnie na nogi, lecz zanim zdołałem dowlec się do połowy tunelu, usłyszałem jego krzyk na dworze: — Patrzcie na mnie! Jakiś człowiek w górze zawołał podnieconym głosem: — Wylazł! Rozległa się tryumfalna wrzawa, dwadzieścia głosów krzyczało na raz w różnych tonacjach: „Wylazł — zdrajca! Wylazł!” — Było za późno, ale zrobiłem jeszcze trzy niepewne kroki i stanąłem oślepiony. Płonące gałęzie trzymane nad przepaścią sypały mnóstwem iskier, które padały coraz to ginąc w upiornym świetle rozpraszającym mrok u wylotu pieczary. W tym świetle widać było Castra klęczącego po drugiej stronie progu. Palcami czepiając się krawędzi płyty, wisiał wychylony na zewnątrz, z głową odrzuconą w tył i grzbietem napiętym jak łuk, a czerwone iskry lecące z góry niby tuman śnieżnych płatków znikały w powietrzu, nim zdążyły opaść na jego twarz. — Manuelu! Manuelu! Odpowiedzieli głuchym chóralnym pomrukiem, cisnąc się i tłocząc nad przepaścią, aby zajrzeć mu w oczy. Tymczasem wpatrywałem się w konwulsyjne falowanie jego piersi, w zadartą do góry brodę, w nabrzmiałą szyję. Wyzywał Manuela. Zaraz skoczy. Patrzcie! skoczy po własną śmierć, w chwili, którą sam wybrał. Wyzywał ich, aby zeszli na półkę; a ostrze na okaleczałej ręce chwiało się sztywno tam i z powrotem, końcem do góry, wyglądało w tym świetle, jak by było rozpalone do czerwoności. Życzył im zarazy, posyłał na angielską szubienicę i do piekielnych mocy; przez cały ten czas nad jego głową słychać było ich półgłosem wypowiadane komentarze, jak by wymusił na nich złowrogie uznanie. — Canalla! Psy, złodzieje, umrzyki, robactwo piekieł! Pluję na was — o, w ten sposób! Nie miał ani dość siły, ani dość śliny, więc trwał wyprężony niemo ku górze, podczas gdy oni śmiali się z niego wszyscy; w śmiechu ich było coś ponurego, jakby świadomość nieuchronnej zguby… — Skoczy! Nie, nie skeczy! Tak! Skacz, Castro! Pluj, Castro! Wróci do groty! Maladetta! Głos Manuela gruchał miłośnie na krawędzi: — Chodź do nas i napij się, Castro. Czekałem na jego skok z powątpiewaniem, z niewiarą, w bezradnym podnieceniu słabości. Stopniowo jak by cały się odprężył. — Napij się dobrze; pij, pij i pij, Castro. Wodę. Czystą wodę, chłodną. Skosztuj, Castro! Wzywał go tonem naglącym i niemal czułym, by przyszedł się napić przed śmiercią. Jego głos, niby magiczne zaklęcie, zdawał się rzucać urok na tę pękatą figurkę, której nasłuchująca, zwrócona w górę twarz miała w sobie jakiś wyraz tęsknoty. — Pij! — Manuel powtórzył to słowo kilkakrotnie, po czym nagle zawołał: — Skosztuj, Castro, skosztuj — i coś błyszczącego, jakby rzucona z wysoka kryształowa różdżka, rozprysło się w nicość na zadartej w górę twarzy. Światło znikło sprzed pieczary, jakby odstraszone nieludzkim fałszem jego wrzasku, ja zaś rzuciłem się naprzód, by zlizać bryzg wody na progu. Nie myślałem o Castrze, zapomniałem o nim. Wściekałem się, zawiedziony w swoim pragnieniu, badając językiem szorstką powierzchnię kamienia, póki nie poczułem smaku własnej krwi. Wtedy dopiero, podniósłszy głowę, by zaczerpnąć tchu i zacisnąć pięści z oszukanego i doprowadzonego do ostateczności pożądania, zauważyłem, jak głęboka jest cisza, w której słowa: „Odbierzcie mu jego żądło”, zabrzmiały jakby wymówione nad przepaścią z bezosobową surowością skały i tonem nieubłaganego dekretu. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Uległ swojemu pragnieniu. Co za słabość! Nie skoczył zatem. Co za szaleństwo! Jedno chluśnięcie wodą w jego twarz wystarczyło. Był godny pogardy; leżąc złamany, w jakiejś udręczonej apatii, u wylotu pieczary, gardziłem nim i zazdrościłem mu jego szczęścia. Nie mogło go ono ocalić od śmierci, ale przynajmniej się napił. Zrozumiałem to, kiedy usłyszałem jego głos, głos całkowicie odmieniony, mocny, łapczywy głos mówiący bez tchu: — Jeszcze. — Potem znów pił. Pił. Pił tam na górze w świetle ogniska, w kręgu śmiertelnych wrogów, pod tryumfalnym wzrokiem Manuela. Pił! O, szczęście! O, rozkosz! Cóż za nędznik! Konwulsyjnie wpijałem paznokcie w skałę; zdaje mi się, że byłbym pobiegł na górę po swoją cząstkę, gdybym nie był posłyszał okrutnego i pieszczotliwego głosu Manuela: — Jak tam? Nie chcesz rzucać się w przepaść, Castro? — Napiłem się — powiedział ponuro. Myślę, że wtedy musieli mu dać coś do zjedzenia. W mojej pamięci jest wiele luk w wizji owej sceny, wizji zbudowanej na paru słowach, które chwilami dobiegały mnie po długich okresach ciszy, jak gdybym od czasu do czasu przychodził do siebie z głębokiego omdlenia. Groźny szmer wielu głosów zrywał się czasem niecierpliwie, słychać było szuranie nogami przy krawędzi albo też, wśród złowrogiego i wyczekującego milczenia, Manuel—artysta przemawiał do swojej „ukochanej ofiary, Castra” łagodnym i przymilnym głosem, który drżał lekko z podniecenia. Czy najadł się i napił do syta? Dotrzymali swoich obietnic, mówił. Dotrzymają ich wszystkich. Woda była chłodna — a za chwilę on, Manuel–del–Popolo, towarzyszyć będzie gitarą i głosem ostatnim chwilom swojej ofiary. Wybuchy śmiechu wtórowały jego żartom. Ach, ten Manuel, ten Manuel! Niektórzy klęli nawet z podziwu. Ale czy Castro naprawdę dobrze się czuje? Czyż nie przyjemnie było jeść i pić? Czy całkiem wrócił do życia? Ale caramba, amigos, cóż za przeoczenie! Caballero, który zaszczycił nas swoją wizytą, musi zapalić. Krzyknęli rozradowani: — Tak. Pal, Castro. Niech pali. Myślę, że zapalił, a Manuel tymczasem klarował mu, jakie przyjemne jest życie, w którym można pić, jeść i palić. Jego słowa były dla mnie torturą. Castro milczał — z pogardy, może z rozpaczy. Potem zawlekli go nieco dalej od gzymsu i domyśliłem się, że otoczyli go półokręgiem, dobywając noży. Manuel skrzecząc wysokim falsetem kazał przeciąć mu więzy u nóg. Wysunąłem głowę w przód, na ile tylko śmiałem; głosy ich dochodziły mnie zgłuszone; widziałem głęboki mrok wąwozu, połać ciemnego, czystego nieba bogato usianego gwiazdami i grę odblasków ognia na przeciwległej ścianie. Cień pary monumentalnych nóg i dolnego brzegu peleryny rozpostartej szeroko jak spódnica pokazał się na niej, intensywnie czarny i nieruchomy, dokładnie na wprost pieczary. Od czasu do czasu, potrącona czyimś łokciem w ciżbie wokół Castra, gitara wydawała głęboki, głuchy rezonans. Krzykami nakazano mu wstać i zdaje mi się, że kłuto go końcami noży, póki nie podniósł się na nogi. — Skacz! — ryknęli wszyscy razem, a Manuel zaczął przebierać palcami po strunach wznosząc swój głos pomiędzy wybuchami dzikiej wesołości, zmieszanymi z okrzykami śmierci. Nawoływał kompanów, aby z dobytymi nożami napierali na zdrajcę, cal po calu. — Biegnie tu i tam, krew ścieka mu z ciała — ale na próżno; nadeszła oznaczona pora na skok… Była to improwizacja; tupali nogami pod jej powolny takt; podnosząc dziką wrzawę krzyczeli chórem jedno jedyne słowo: — Skacz! — a chwilami śpiew głosu i strun dobiegał mnie z dali, złagodniały i ociągający się w jakimś rozkosznym, a niemiłosiernie powolnym rytmie, który ściskał mi serce i zdawał się pożerać resztkę moich sił. Cóż jednak mógłbym zrobić, gdybym nawet miał siłę olbrzyma i najbardziej nieustraszoną odwagę? Zastrzelono by mnie, nim dopełznąłbym do połowy półki. Przeszywający wrzask zagłuszył gitarę, śpiew i dzikie śmiechy. Wtedy wszystko jak by się zatrzymało — nawet mój własny bolesny oddech. I znów Castro wrzasnął jak obłąkany: — Se?orito! twoje słowo. Se?orito! Ratuj mnie! Ratuj! Potem wszystko ucichło. — Posłuchajcie, jak umarli wołają do umarłych — zadrwił Manuel. Jakiś przerażony szmer przeleciał wśród Hiszpanów. Czyżby se?orita żyła? W tej pieczarze? Czy gdzie? — Jedno jej skinienie uratowałoby cię, Castro — wymówił Manuel powoli. Wstałem. Słyszałem, jak Castro bełkoce jak szalony: — Ona napełni wam obie ręce złotem. Słyszycie, hombres? Ja, Castro, mówię wam… każdemu… obie ręce… Stało się. Ostatnia nadzieja teraz przepadła. Wszystko, co mi pozostało, to skoczyć w przepaść albo się poddać i zakończyć tę straszną rzecz. — Ona była istotą urodzoną na to, aby rozkazywać księżycowi i gwiazdom — rozmyślał na głos Manuel wibrującym tonem i uderzył w struny gwałtownie, by podkreślić swoje słowa. Mogła nawet wstrzymać jego zemstę. Ale czyż to możliwe! Nie, nie. Niemożliwe — a jednak… — Żyjesz jeszcze, Castro — zawołał. — Najadłeś się i napiłeś; życie jest miłe — prawda, stary? A przepaść głęboka. — Krzyknął grzmiącym głosem: — Cicho! — aby uspokoić podniecone szmery swojej bandy. Jeżeli ona żyje, Castro będzie żył także — on, Manuel, to mówi; ale zagroził mu straszliwymi męczarniami, dwoma dniami powolnego konania, gdyby poważył się skłamać. Niechże więc prędko powie prawdę. — Gadaj, viejo. Gdzie ona jest? A mnie u wylotu pieczary, o pięćdziesiąt jardów stamtąd, kusiło, żeby krzyknąć — jak bym na tyle kochał Castra, by chcieć go uratować przed hańbą i wyrzutem otwartej zdrady. Że chwila jej nadeszła, nie mogłem mieć żadnej wątpliwości. To ja sam, być może, nie byłem w stanie znieść myśli o jego nieuchronnym upadku. Gdyby moje gardło nie było tak zaciśnięte, tak wyschłe z pragnienia i zdławione wzruszeniem, zapewne byłbym krzyknął i odciągnął ich wszystkich momentalnie od tego nieszczęsnego człowieka. Skoro i tak byliśmy zgubieni, niechże mu to przynajmniej będzie zaoszczędzone. Cierpiałem, słysząc jego spazmatyczny, umęczony śmiech i wiedząc, że ma dwadzieścia noży skierowanych w pierś i dzieięćdziesięciostopową przepaść za plecami. Czemu się jeszcze waha? Miałem się wtedy dowiedzieć, że ostateczna wartość życia dla każdego z nas zależy od możliwości samo—okłamywania się. Moralnie przyparty do muru, nie mógł już więcej oszukiwać samego siebie; toteż gdy Manuel krzyknął nań raz jeszcze naprawdę strasznym tonem: ,.Gdzie oni są?”, posłyszałem jego odpowiedź: — Na dnie morza. Miał więc mimo wszystko swoją odwagę — choćby tylko odwagę nie uwierzenia obietnicom Manuela. Musiał też być znużony życiem — dostatecznie znużony, by nie chcieć zapłacić za nie tej ceny. A przecież zaszedł na sam skraj wzywając Serafiny, tak jak by go słyszała. Szaleństwo strachu, niezawodnie, po którym nastąpiło przebudzenie, bohaterska reakcja. Czasami jednak wydaje mi się, jak by cała ta scena, razem z jego szalonym wołaniem o ratunek, była wynikiem najwyższej przebiegłości. Doprawdy bowiem nie mógłby wymyślić nic lepszego, by najbardziej sceptycznego z tych łotrów przekonać o naszej śmierci. Po jego słowach usłyszałem już tylko wielki krzyk, po którym nastała raptowna i niczym nie zmącona cisza. Trwała ona chyba bardzo długo. Skoczył zatem! Wszystko to jest w moim wspomnieniu pustką omdlenia, a jednak musiało być całkiem realne, ponieważ leżąc skulony tuż przy brzegu progu, z głową spoczywającą ciężko na kamieniach, widziałem trzy ruchome płomienie zapalonych gałęzi, niesione jeden za drugim ścieżką po drugiej stronie wąwozu. Schodziły kołysząc się w dół, aż znikły mi z oczu. Potem, po jakimś czasie, w lewo od pieczary wzbił się z głębi jaru głos podobny do smutnego pohukiwania. — Manuelu! Manuelu! Znaleźliśmy go!… Es muerte! A z góry krzyk Manuela przetoczył się, spotężniały, pomiędzy skałami. — Bueno! Obróćcie mu twarz ku górze — dla ptaków! Wołali tak do siebie przez dłuższą chwilę. Ludzie w dole oświadczyli, że mają zamiar iść dalej na brzeg morza, Manuel zaś krzyknął im, żeby nie zapomnieli rano przysłać mu tu na górę mocny sznur. Okazało się, że jakiś czas przedtem spuszczono szkuner z powrotem na wodę; wielu spomiędzy lugare?os miało spać na jego pokładzie. Zamierzali odpłynąć nazajutrz rano. To mnie ożywiło i spędziłem noc między posłaniem Serafiny a wylotem groty, trzymając mocno w ryzach swój rozum, który zdawał się gubić w tej nadziei, w tych ciemnościach, w tej udręce. Dotknąłem jej policzka — był gorący, podczas gdy jej czoło pod moimi palcami zdawało się zimne jak lód. Nie miałem już głosu, ale usiłowałem wydobyć z gardła jakieś ochrypłe szepty. W moich własnych uszach brzmiały one okropnie i Serafina próbowała uspokoić mnie wypowiadając słabym głosem moje imię. Pewnie myślała, że bredzę w gorączce. Starałem się modlić, by starczyło mi siły na zaniesienie jej z pieczary nad brzeg strumienia — potem niech przyjdzie śmierć. „Żyj, żyj” — szeptałem jej do ucha, a w odpowiedzi słyszałem westchnienie tak ciche, tak słabe, że wzburzyło całą moją duszę litością i strachem. „Tak, Juanie…” Odchodziłem wtedy wypatrywać świtu z wylotu pieczary i przeklinać gwiazdy, które nie chciały blednąc. Głos Manuela zawsze mnie uspokajał. Jakaś ociężałość owładnęła tymi na górze, jak by namiętność ich się wyczerpała, a serca posmutniały w następstwie nieokiełzanej hulanki. Pozostały jednak ich wieczne kłótnie. Kilku z nich, jak zrozumiałem, odeszło z obozowiska na szkuner, lecz unikając drogi przez wąwóz, jak by leżące tam ciało Castra uczyniło ją nie do przebycia. Rozmowy ciągnęły się długo w noc. Z naszą pieczarą związany był jakaś zabobonny lęk — jakaś legenda o ludziach, którzy tam weszli i nigdy więcej nie wyszli. Znali z niej tylko tę część, gdzie sięgało nikłe światło; dawniej, kiedy korzystali z jej schronienia, nikt nigdy nie odważał się wyjść z kręgu ogniska. Manuel gardził ich obawami. Gdyby nie był takim wyrafinowanym politico, takim mistrzem fortelu, trzeba by było zejść i sprawdzić… Zaprotestowali wszyscy. Kto by tam chodził? Z pewnością nie oni… Ich podłe tchórzostwo było zdumiewające. Uprasza ich, aby zachowali się spokojnie. Ich capataz to teraz on. Człowiek inteligentny. Czyż nie wywabił Castra z groty? Nigdy nie wierzył, by tam był ktoś więcej. Westchnął. Inaczej Castro byłby próbował ocalić życie opowiadając wszystko. Nie było nic do opowiadania. Ma jednak sposób, aby się upewnić. Czyjś głos odezwał się z przypuszczeniem, że Inglez mógł zaszyć się w głąb pieczary. Ci Anglicy nie boją się demonów, sami będąc diabłami; a ten niegodziwiec był szczególnie zuchwały. Lecz Manuel zauważył z pogardą, że człowiek w ten sposób uwięziony w pułapce pozostawałby blisko wyjścia. Nadzieja trzymałaby go tam, póki by nie umarł — chyba żeby skoczył w przepaść jak Castro. Manuel śmiał się, ale nie wesoło; i kiedy tak słuchałem ich nędznego gadania o swoich wątpliwościach i obawach, wydawało mi się, że gdybym jednym susem zjawił się między nimi, rozproszyliby się jak pyłki śmieci przed moim wzrokiem. Czekanie zdawało się nie do zniesienia, ponad ludzką siłę. Czy dzień nigdy nie nadejdzie? Głosy ich stawały się pomału coraz to bardziej senne. Manuel trzymał straż. Podsycał ogień, a niekompletny cień jego postaci, rzucany poprzez rozpadlinę, coraz to zaciemniał łunę padającą na skałę. Kroki jego zdawały się odmierzać nieskończony czas trwania nocy. Niekiedy przystawał i gadał do siebie niskim, egzaltowanym półgłosem. Na krawędzi przeciwległej skały spoczywała duża gwiazda świecąca mi prosto w oczy. W pewnej chwili znikła, jak by zapadła w kamień. Nareszcie. Przyszła inna zajrzeć do pieczary. Od posłania Serafiny obserwowałem stopniowe nadejście szarawej jasności. To nadchodził dzień, ostatni dzień bólu, a może życia. Jego widmowe forpoczty przezwyciężały po trochu mroki pieczary aż po wy— znaczoną granicę; pełzły z wolna, równie bezbarwne jak woda rozlana na podłodze. W milczeniu przycisnąłem usta do policzka Serafiny. Oczy jej były otwarte. Zdawało mi się, że się uśmiecha, uśmiechem jeszcze słabszym od jej westchnień. Była bardzo dzielna, ale uśmiech nie wykraczał poza jej wargi. Ani jeden rys jej twarzy nie drgnął. Bez wahania byłbym rozpruł sobie dla niej żyły, gdyby to nie była zakazana ofiara. „Pójdą sobie czy nie?” — pytałem sam siebie. Dzięki heroizmowi Castra albo jego słabości, a może dzięki jednemu i drugiemu muszą być teraz przekonani. Muszą. Nie mogłem o tym wątpić; nie mogłem w to uwierzyć. Wszystko zdawało się nieprawdopodobne i wszystko zdawało się możliwe. Jeśli tu zejdą, znajdę — sądziłem — siłę, by zanieść ją daleko w mrok pieczary. O ile było coś prawdy w tym, co podsłuchałem z ich rozmów, że grota kryje w swych głębiach jakąś otchłań, rzucimy się w nią razem. Słaby, przyzwalający uścisk jej ręki przejął mnie zgrozą. Nie zejdą. „Boją się tego miejsca” — szepnąłem jej, a w duchu pomyślałem, że takie tchórzostwo jest nie do uwierzenia. Nasz los był przypieczętowany. A jednak z tego, co słyszałem… Patrzyliśmy, jak światłość dnia w łuku wejściowym staje się coraz jaśniejsza; lada chwila mogły przesłonić ją ich postacie. Dręczące niepewności owej godziny były tak okrutne, że prawie zagłuszały pragnienie i głód i rodziły niepokój, który sprawiał wrażenie nawrotu sił. Były jak koszmar, ale ów koszmar jak by oczyszczał mój umysł z jego gorączkowych halucynacji. Byłem wtedy bardziej przy zdrowych zmysłach niż przez ostatnie czterdzieści osiem godzin naszego uwięzienia. Nie mogłem jednak czekać tu długo. Bezwzględnie konieczne było, abym czatował przy wylocie na moment ich odejścia. Ranek był spokojny i chłodny; wśród tej ciszy ich słowa rozlegały się bardzo wyraźnie w nieruchomym powietrzu wąwozu. Pewna grupa — nie wiedziałem, jak liczna — przyszła już ze szkunera w stanie wielkiego podniecenia. Bali się, że o ich obecności dowiedzieli się w jakiś sposób peonowie z hacjendy. Wymyślali potężnie na człowieka nazwiskiem Carneiro, który poprzedniego dnia strzelił nieopatrznie do tłustej krowy na jednej z savannas w głębi lądu. Przeklinali go. Zeszłej nocy, przed wschodem księżyca, ci na statku posłyszeli rżenie konia. Ktoś w ciemności podjechał konno na sam brzeg wody i poczekawszy chwilę, pogalopował tą samą drogą. Świadczyły o tym odciski kopyt na plaży. Bali się tych jeźdźców ogromnie. Należała się zemsta za owego człowieka, którego zabił kiedyś Manuel, i domyślałem się, że rozmawiając wciąż oglądają się za siebie. — A co z przekonaniem się, czy Inglez jest tam w grocie żywy albo umarły? — pytali niektórzy. Pewien byłem teraz, że nie zejdą do nas wszyscy razem. Narażałoby ich to na niebezpieczeństwo, że peonowie przyłapaliby ich w pieczarze. Twierdzili też, że nie ma czasu na gruntowne jej przeszukanie. Po raz pierwszy tego ranka posłyszałem głos Manuela: — Rozstąpić się. Podszedł na sam skraj przepaści. — Jeżeli Inglez tam jest i jeżeli jest żywy, to słucha nas w tej chwili. Był tego tak pewien, jak by mógł mnie widzieć. Dodał jeszcze: — Ale tam nie ma nikogo. — Idź sprawdź, Manuelu — zawołali. Powiedział coś wzgardliwym tonem. Głosy nad moją głową przeszły w ożywiony szmer. — Dajcie mi tu sznur — odezwał się głośno. Doznałem uczucia, że zbliża się do mnie jakieś niewyobrażalne niebezpieczeństwo, i w stanie słabości, w jakim się znajdowałem, zacząłem drżeć i cofać się od wejścia. Nie miałem żadnej siły w członkach. Nie miałem broni. Jakże tu walczyć? Chyba zębami. Postukując lekko o skałę nad łukiem, manierka Williamsa, przywiązana za swój zielony sznurek do końca grubego powrozu, opuszczała się z wolna i zawisła nieruchomo przed wejściem. Została świeżo napełniona wodą; z wierzchu była cała mokra, a srebrna zakrętka, na którą padły promienie słońca, oślepiła mi oczy. Tu było niebezpieczeństwo — w tej przynęcie. I zdaje mi się, że gdybym miał najlżejsze pojęcie o tym, co się dzieje, byłbym rzucił się na nią od razu. Ale upłynął jakiś czas, nim zrozumiałem — nim uświadomiłem sobie, że to jest woda, tu, w zasięgu mojej Z wielkim wysiłkiem przeciwstawiłem się szaleństwu, które pchało mnie do rzucenia się na manierkę. Z całej mocy zaparłem się w sobie. Gardło mi ściskał konwulsyjny skurcz. Zrobiłem w tył zwrot i uciekłem z przejścia. Pobiegłem do Serafiny. — Wyciągnij do mnie rękę — dyszałem w ciemności. — Potrzebuję twojej pomocy. Poczułem jej dłoń spoczywającą lekko na mojej pochylonej głowie. Nie spytała mnie nawet, o co chodzi — jak gdyby wielka jej dusza była wszechwiedząca. W tym jej milczeniu była najwyższa ofiarność, bezwarunkowe oddanie kobiety. — Cierpliwości, cierpliwości — mamrotałem bez przerwy. Traciłem zaufanie do siebie. Gdyby tylko było mi wolno roztrzaskać sobie łeb o skałę. Na to starczyłoby mi jeszcze odwagi. Lecz była to sytuacja, z której wyjścia przez śmierć nie było. — Jesteśmy uratowani — mruknąłem w obłąkaniu. — Cierpliwości — szepnęła. Jej dłoń ześliznęła się ociężale z mojej głowy. A ja zacząłem odsuwać się od niej pomału. Jestem tu po to, by mówić prawdę. Zacząłem sunąć w kierunku manierki. Nie przyznawałem się do tego przed samym sobą, ale teraz to wiem. Była w niej jakaś diabelska moc. Poznałem, co czuje człowiek, którego szatan namawia do sprzedania swej duszy — grozę nieodpartej a zgubnej tęsknoty do najwyższej szczęśliwości. Dla mnie zaś wtedy łyk wody obiecywał więcej niż wszechwiedza, niż nieograniczona potęga, niż bogactwo bez miary i niż wieczysta młodość. Czymże mogły być wszystkie te pokusy wobec napicia się wody? Nigdy żadna dusza nie łaknęła rzeczy zakazanych tak, jak moje wyschnięte gardło łaknęło wody. Żaden diabeł nie kusił nigdy człowieka równie zgubną przynętą. Cierpiałem od jasności moich myśli. Widziałem z oburzeniem, jak łowią mnie nieszczęsnego niby rybę. Lecz z tym wszystkim w swoim opłakanym stanie pozostawałem roztropny. Nie wybiegłem na oślep. Nie. Zbliżałem się do wewnętrznego końca tunelu powoli, bokiem, jak bym tropił dzikiego zwierza. Skradałem się wzdłuż ściany pieczary i wystawiłem głowę na tyle, by móc spojrzeć na szatańską pokusę. Oto był: mały ciemny przedmiot zawieszony w świetle, mający za tło żółtą skałę po drugiej stronie wąwozu. Na srebrnej pokrywce promienie słońca migotały świetliście. Miałem trochę nadziei, że do tego czasu zabrali manierkę. Kiedy cofnąłem głowę, przestałem ją widzieć, ale całe moje jestestwo wyrywało się ku niej z żałosną niemal tęsknotą. Po raz pierwszy od wielu godzin przypomniałem sobie Castra. Czyż nie jestem nic lepszy od Castra? Jego łowiono na solone mięso. Wzdrygnąłem się. Na przejście padł cień. Postawiłem z powrotem na ziemi podniesioną nogę, nie dawszy kroku naprzód. Nieoczekiwane pojawienie się tego cienia ocaliło mnie, jak sądzę. Manuel zeszedł był po gzymsie. Był sam. Stojąc u zewnętrznego końca tunelu zaciemniał przejście, przez które dobiegało wyraźnie do moich uszu to, co mówił do ludzi na górze. Mogli się teraz przekonać, czy nie jest z niego godny capataz. Jeśli Inglez znajduje się w pieczarze, to jest trupem. A jednak wśród tych żywych dusz na górze, wśród tych valientes z Rio Medio nie znalazł się nikt, kto by poszedł sam jeden spojrzeć na martwe zwłoki. Wymyślił niezawodną próbę, a oni mimo to nie chcieli mu wierzyć. No, więc jego męstwo im to udowodni; jego męstwo nie bojące się ani światła, ani ciemności. Nie mogłem dosłyszeć odpowiedzi, jakie otrzymał z góry; ale dobiegające mnie niewyraźne dźwięki zawierały w sobie zwykłą mieszaninę szyderstwa i aplauzu, drwinki wyrażające urazę i podziw, jaki potrafił na nich wymuszać popisami swoich talentów. Szanowni caballeros muszą zabijać bydło, łajał ich ironicznie. Naturalnie. Muszą żywić się mięsem jak lwy, ale ich dusze były jak dusze kur wylęgłych na gnojowisku. A tu, patrzcie! on, Manuel, nie boi się cieni. Wchodził do pieczary, nie mogło być co do tego wątpliwości. Tam, w pełnym świetle, nie mógł był w żaden sposób dostrzec owego szybkiego pojawienia się mojej głowy, wysuniętej błyskawicznie i cofniętej od razu; ja jednak zdążyłem ujrzeć rękę, którą odsuwał dyndającą na sznurze manierkę, i nogę wzniesioną dla przestąpienia wysokiego progu. Zobaczyłem go i bezszelestnie odbiegłem od wejścia. Zdążyłem tylko nakazać Serafinie, by się nie ruszała, jeśli jej miłe nasze życie — nędzne resztki naszego życia — a już jego czarny kształt stanął w obramieniu otworu wejściowego, obrysowany cienką nicią światła, biegnącą po konturze jego kapelusza, ramion, całego ciała aż po stopy, skąd długi cień padał w plamę szarej światłości na ziemi. Co go skłoniło do zejścia? Próżność? Wymagania związane ze stanowiskiem przywódcy? Strach przed O’Brienem? Juez będzie chciał dowiedzieć się czegoś pewnego, a banda nie dowierzała fortelowi z flaszką. Myślę, że on sam, opierając się na swojej znajomości natury ludzkiej, ani przez chwilę nie wątpił w jego skuteczność. Nie domyślał się, jak mało tylko się mylił. Jak bardzo mało! Mimo to, niepewność zdawała się przykuwać go do progu. Kręcił głową z boku na bok. Nie mogłem dojrzeć jego twarzy, lecz najmniejszy jego ruch nie uchodził mojej uwagi. Odstąpił na bok wpuszczając całą pełnię światła. Czy będzie miał odwagę zbadać przynajmniej bezpośrednie sąsiedztwo wejścia? Któż mógł przewidzieć skomplikowane pobudki jego działania? Kto mógł odgadnąć jego zamiary i jego lęki? Zabił tu niegdyś człowieka. Ale wtedy nie był sam. Jeśli popisuje się tylko przed swoją niesforną bandą, nie potrzebuje posunąć się ani na krok dalej. Nie wchodził. Oparł się ramieniem o skałę tuż za wejściem. Połowa jego ciała była jasno oświetlona: długi profil, część kruczych loków, jedna bezwolnie zwisająca ręka, skrzyżowane nogi, sprzączka na jednym z jego trzewików. — Nikogo — wyrzekł powoli przygłuszonym szeptem. Podczas gdy patrzyłem na niego — na chytrego politico, artystę, wiecznie kwestionowanego capataza, człowieka wielkiego talentu i zdolności — on sądził, że jest sam, i pozwolił swe] głowie opaść na piersi, jakby zasmucony próżnością ludzkich ambicji. Po chwili szarpnąwszy ją do góry jął nasłuchiwać z jednym uchem zwróconym ku tunelowi; następnie zajrzał do pieczary. Dwoma długimi krokami, przesadzając wystygłą kupkę popiołu, znalazł się na kamiennym fotelu. Z jego nagłych ruchów i póz widziałem jasno, że dzieli swoją niespokojną uwagę pomiędzy wnętrze pieczary a to, co się dzieje na zewnątrz. Usiadł, ale gotów natychmiast się zerwać; widziałem też, jak podnosi oczy ku ciemnemu sklepieniu, jak by czujnie nasłuchiwał odgłosów z góry. Skłonny jestem sądzić, że spodziewał się usłyszeć lada chwila tętent galopujących koni peonów. Zdaje się, że tak było. Z ciągłego jego mamrotania usłyszałem bardzo wyraźnie słowa: „Bezpieczniej mi tu niż im tam na górze.” Pragnął słyszeć dźwięk własnego głosu, jak ktoś nieśmiały lubi pogwizdywać i gadać idąc nocą po pustej drodze. Nie dawniej niż rok temu zabił w tej pieczarze człowieka, w okolicznościach urągających — jak sądzę — poczuciu honoru nawet tych bandytów. Siedział teraz pomiędzy widmem swego morderstwa a rzeczywistością zemsty. Zastanawiałem się, jaki byłby wynik mojej z nim walki. Był uzbrojony, nie osłabiony głodem; ale stał pomiędzy nami a wodą. Moje pragnienie doda mi sił, a chęć położenia kresu cierpieniom Serafiny uczyni mnie niezwyciężonym. Z drugiej strony, działać było niebezpiecznie. Nie mogłem wiedzieć, czy nie spróbują przekonać się, co się z nim stało. Najbezpieczniej było pozwolić mu odejść. Wydawało się wysoce nieprawdopodobne, by odpłynęli bez niego. Nie przypominam sobie, bym zrobił najmniejszy nawet ruch; Serafina również nie drgnęła, na to gotów jestem przysiąc; a jednak coś, jakiś dźwięk, najwyraźniej go przestraszyło. Zerwał się z nieruchomej siedzącej pozycji i jednym susem znalazł się oparty ramionami o skałę, z nożem w garści, w postawie obronnej wobec ciemności. Dziwię się, że przez zaskoczenie nie wyrwał ze mnie jakiegoś okrzyku. Byłem równie przerażony jak on sam. Jego zęby i białka oczu błysnęły z daleka prosto w moją stronę; syczał ze strachu; przez chwilę byłem pewien, że mnie dostrzegł. Wszystko to stało się tak prędko, że nie zdążyłem uczynić żadnego ruchu, by przygotować się na jego atak, gdy raptem ujrzałem, jak końcem sztyletu kreśli w powietrzu wielki znak krzyża. Powoli wsunął nóż do pochwy i chyłkiem, ocierając się ramionami o ścianę, przebył kilka stóp dzielących go od wyjścia. Zasłonił całkiem światło i w jednej chwili już go nie było. Jeszcze nim dotarł do zewnętrznego końca tunelu, ja już, przy wewnętrznym, jąłem pełznąć w ślad za nim. Ruszyłem od razu, jak gdyby jego zniknięcie zdjęło ze mnie jakiś urok, jak gdyby pociągnął mnie za sobą na jakiejś niewidzialnej uwięzi. Uniósłszy się na łokciach zobaczyłem go, od kolan w górę, stojącego na skalnym progu, plecami do przepaści, z twarzą podniesioną ku górze. — Tam nie ma nikogo! — krzyknął. Przypadłem do ziemi i czołgałem się dalej na brzegu, od czasu do czasu unosząc się na łokciach, aby spojrzeć. Manuel miał wzrok podniesiony, rozmawiając z ludźmi na górze, i oburącz trzymał manierkę Williamsa. Ani razu nie spojrzał w tunel; próbował rozplatać sznurek przywiązany do wiszącego przed nim końca grubego powrozu. Manierka przykuwała moje oczy, moje myśli, moją energię. Zaraz mu ją wyrwę. Nie było we mnie wtedy ani strachu, ani rozsądku; tylko chęć zdobycia tej manierki; ale jakaś instynktowna przezorność powstrzymała mnie od gwałtownego wypadu. Posuwałem się ze zwierzęcą ostrożnością, z którą zimne rozumowanie nie miało nic wspólnego. Miał pewne trudności z węzłem, a widocznie żal mu było przecinać zielony jedwabny sznurek. Jakże dobrze pamiętam jego szperające palce. Siedział bokiem na progu, nogami na zewnątrz, oczywiście, twarzą i rękami zwrócony do światła, bardzo pochłonięty swoją pracą. Krzyknęli do niego z góry. — Zaraz idę — zawołał nie podnosząc głowy. Podpełzłem już niemal tak blisko, że mogłem złapać manierkę. Ani na chwilę nie przyszło mi do głowy, że rzucając się na niego mogłem go zepchnąć z progu. Jedyną moją myślą było — pochwycić. On nie istniał dla mnie. Flaszka obszyta skórą była jedyną rzeczywistością na świecie. Byłem zupełnie obłąkany. Usłyszałem słabą detonację i Manuel wstał szybko z progu. Manierka znalazła się poza zasięgiem mojej ręki. Huknęło więcej strzałów, gdzieś daleko na równinie. Peonowie atakowali jeden z posterunków lugare?os. Czyjś gruby głos zawołał: — Pędzą ich tutaj! Potem kilku na raz wrzasnęło: — Chodź stamtąd, Manuelu. Chodź stamtąd. Por Dios… Rozciągnięty na płask w tunelu, podpierając się na drżących rękach, wlepiłem w niego oczy. Stał sztywno wyprostowany, trzymając oburącz manierkę. Tuż nad nami wypalono z paru muszkietów i wśród huku strzałów pamiętam głos wołający nagląco nad przepaścią: „Manuel! Manuel!” Przez jego twarz przemknął cień niezdecydowania. Wahał się, czy wbiec po listwie, czy schować się do pieczary. Krzyknął coś. Nie otrzymał odpowiedzi, ale wrzaski i strzały ustały nagle, jak by lugare?os zrezygnowali z walki i dali drapaka. Zdałem sobie sprawę z jakiegoś narastającego tętniącego odgłosu, który jak gdyby pochodził zza mnie, z głębi pieczary; potem, w chwili gdy Manuel podniósł spiesznie stopę, aby przestąpić próg, zerwałem się nieprzytomnie i z rozpostartymi ramionami rzuciłem się na manierkę w jego palcach. Zdaje mi się, że roześmiałem się do niego jakimś idiotycznym śmiechem. Ktoś się roześmiał; i pamiętam, jak uśmiech politowania na jego twarzy zmienił się w okropny grymas, który znikał powoli, podczas gdy jego zdumione oczy, wpatrzone w chudą i obszarpaną zjawę stojącą przed nim w półmroku wejścia do pieczary, zdawały się rosnąć do olbrzymich rozmiarów. Cofnął stopę, jak by ją coś sparzyło; wiedziony jakimś panicznym impulsem cisnął mi manierkę prosto, w twarz i chwiejnym krokiem jął wycofywać się z progu. Złapałem ją z wrzaskiem tryumfu, którego nieludzkie brzmienie przywróciło mi przytomność. — W imię Boga, przepadnij — zawołał, jak gdybym był zjawiskiem nie z tego świata. To, co potem nastąpiło, stało się z niesłychaną szybkością, w czasie krótszym niż ten, którego potrzeba na zaczerpnięcie tchu. Nie zdążył mnie poznać. Zobaczyłem, jak jego wzrok pełen zabobonnego lęku i niedowierzania zmienia się nagle w spojrzenie grozy i rozpaczy. Poczuł, że traci równowagę. Stąpnął za daleko w tył. Próbował się utrzymać, ale było już za późno. Zawisł na moment, już w locie, uderzając rękami w powietrzu, z ciałem skręconym w straszliwym wysileniu. Potem nagle zwiotczał cały i runął; nim znikł mi z oczu, ujrzałem jeszcze jego zwróconą ku górze, zalaną słońcem twarz. Lecz w ostatniej chwili zdołał uchwycić się kurczowo zwisającej liny. Drugi koniec musiał leżeć zupełnie luzem na ziemi nad nami, gdyż ujrzałem, jak w mgnieniu oka cała jej długość ze świstem leci w ślad za Manuelem. Przycisnąłem manierkę z całą siłą do piersi, wściekły na myśl, że może mi jeszcze zostać wydarta, ale do tego czasu jego ciało nabrało takiej szybkości, że nie poczułem najmniejszego nawet wstrząsu, kiedy zielony sznurek pękł, jak by był tylko nicią pajęczyny. Wyznaję, że łzy, łzy wdzięczności ciekły mi po policzkach. Drżałem na całym ciele. Byłem jednak na tyle już przytomny, by nie myśleć więcej o sobie. — Pij! Pij — wyjąkałem opierając głowę Serafiny na swoim ramieniu, podczas gdy nad nami grzmiał tętent galopujących koni peonów w zażartym pościgu. Potem wszystko ucichło. Nasze wydostanie się z pieczary było sprawą nieustającego trudu, który zdawał się trwać rok cały; pamiętam je jako niesłychanie męczące przedsięwzięcie dokonane bez pomocy owych bodźców, jakie zazwyczaj pobudzają człowieka do działania. Pozostawał jedynie mus; żelazny mus bez glorii, jaką przynosi duma i wolność wyboru. Pod naszymi niepewnymi nogami zachrzęściły na koniec czarne, nie dopalone węgle ognisk, roztrącone przez końskie kopyta; wobec naszej słabości równina zdała nam się ogromna, pozbawiona wszelkiego cienia przez stojące wysoko słońce, pusta i martwa jak morze. Patrzyliśmy na zaśmiecone obozowisko lugare?os, szmaty walające się na podeptanej trawie, parę porzuconych kocy, jakiś muszkiet ciśnięty precz wśród paniki, brudną czerwoną szarfę leżącą na kupie patyków, drewniane wiadro ze szkunera, porozbijane tykwy na wodę. Jedna z nich utrzymała jakimś cudem równowagę i stała na swoim zaokrąglonym dnie pełna po brzegi, podczas gdy wszystko inne wyglądało jak poprzewracane, podarte, rozrzucone, jak popadło, przez jakiś szalony podmuch wichru. Rusztowanie z pali służące do suszenia mięsa zostało rozwalone; nie znalazłem w nim nic prócz kawałków owłosionej bydlęcej skóry, ale do białych kości rozsianych wśród popiołu przylegały jeszcze grudy osmalonego surowego mięsa — więc dziękowałem Bogu i za nie. Sama miłość kazała nam nie patrzeć sobie w twarze i z wzajemnej litości nie mówiliśmy do siebie słowa. W naszym ocaleniu nie było żadnej radości, ulgi, poczucia wolności. Lugare?os i peonowie, ścigani i ścigający, znikli z płaskowzgórza nie pozostawiwszy za sobą nawet żadnego trupa. Nie było na ziemi żadnej żywej istoty, żaden ptak nie unosił się w przeźroczystym powietrzu, żaden nawet obłok nie płynął po niebie. Słońce zaczynało się już chylić ku zachodowi i falująca rozległość równiny przerażała nas, jak gdyby przestrzeń była czymś żywym i wrogim. Odchodziliśmy z tego miejsca, jak byśmy mieli stopy obute ołowiem; szliśmy tuż obok krawędzi okrutnego jaru, jak by trzymając się boku przyjaciela. Musieliśmy wyglądać groteskowo, wzruszająco i samotnie — jak dwoje ludzi świeżo powstałych z grobu, wzdrygających się przed obcością na wpół zapomnianego oblicza ziemi. U czoła wąwozu zatrzymaliśmy się. Wrażenie światła, przestrzeni i samotności przewaliło się obezwładniająco niby morska fala przez nasze dusze świeżo wyszłe z mroku. Byliśmy jak jakaś jedyna para odesłana z powrotem z podziemnego swata, by rozpocząć nowy cykl boleści na wyludnionej ziemi. Nie znalazła ona dla nas bodaj kapryśnej pieszczoty wietrzyka i jedynym głosem powitania był gniewny bełkot potoku spadającego po kamienistym zboczu u naszych stóp. Uklękliśmy nad nim, by napić się obficie i obmyć twarze. Potem, rozglądając się bezradnie, dostrzegłem w oddali pas morza zawarty między falującą linią wydm a prostym skrajem widnokręgu. Wskazałem ręką na białe żagle szkunera wysuwającego się spod lądu, a Serafina, kładąc głowę na moim ramieniu, wzdrygnęła się. — Chodźmy stąd. Konieczność wskazywała nam drogę w dół wąwozu. Nie mogliśmy wymyślić innej, a rozległość równiny z jej obramieniem lasów napełniała nas lękiem przed nieznanym. Tymczasem schodząc do morza, a potem trzymając się brzegów rzeczułki mieliśmy pewność dostania się do hacjendy, jeśli tylko nadzieja zdoła dostatecznie długo krzepić nasze zamierające serca. Od pierwszego kroku w dół zejściu naszemu towarzyszył twardy grzechot kamieni, przybierający na sile, otumaniający nasze umysły. Przegapiliśmy niewyraźny początek szlaku wiodącego zboczem jaru i musieliśmy iść za biegiem strumienia. Gęste, splątane krzewy rosły pomiędzy wielkimi złomami zwalonych skał. Po naszej prawej ręce do rozpadliny zaczynały zakradać się cienie. Po lewej piętrząca się wielka, uwarstwiona skała, której wierzchołek, oświetlony zachodzącym słońcem, płonął ciepłą, płową barwą. Tuż nad nią granatowy pas nieba, zdający się odbijać mrok wąwozu, grobowy, zimny mrok głębokich cieni i szarych skał, między którymi płytki nurt rwał gwałtownie, połyskując szkliście wśród ciemnych mas roślinności. Parliśmy naprzód przedzierając się przez gąszcze sprężystych gałązek; masywne głazy zamykały pole widzenia ze wszystkich stron i Serafina szła za miną trzymając ręce oparte na moich ramionach. Był to najlepszy sposób, w jaki mogłem pomóc jej schodzić, póki spadek nie stał się mniej stromy; wówczas szedłem przodem, torując jej przejście. Często musieliśmy wchodzić w łożysko potoku. Był lodowato zimny. Jakieś dziwne, niewidoczne zwierzę, może ptak, wydawało skądś od czasu do czasu cichy i żałosny pisk. Krajobraz był dziki, a otwór pieczary widniał jak niedostępna czarna dziura jakieś dziewięćdziesiąt stóp nad nami. Nagle, wychodząc zza dużego skalnego złomu, ujrzałem ciało Manuela. Serafina szła z tyłu. Zatrzymałem ją gestem ręki. Nie przyszło mi dotąd na myśl, że idąc dnem jaru musimy natknąć się na oba ciała. Castro leżał niżej, oczywiście. Rad bym oszczędził jej tego widoku, ale nie można było się cofnąć. Nie mieliśmy na to siły ani czasu. Manuel leżał na wznak z rękami pod sobą, a nogami prawie w strumieniu. Dolna część liny leżała skłębiona na ziemi obok niego, ale długi jej odcinek zwisał pionowo nad jego głową. Luźny koniec, który padając porwał ze sobą znad krawędzi, okręcił się i zacisnął wokół pnia karłowatego drzewa rosnącego wysoko w szczelinie skały; powstałe stąd szarpnięcie musiało zahamować jego pęd i sprawić, że nie upadł na głowę. Nigdzie na nim ani na kamieniach nie było krwi. Oczy miał zamknięte. Wyglądał, jak by po prostu położył się spać na naszej drodze; tylko z nieco nienaturalnego, skręconego położenia rąk i nóg poznałem od pierwszego rzutu oka, że ma wszystkie kończyny połamane. Z drugiej strony głazu Serafina zawołała do mnie, a ja nie mogłem jej odpowiedzieć, tak wielki był mój wstrząs na widok trzepotu jego otwierających się z wolna powiek. Więc żył jeszcze! Patrzył na mnie! Straszne to było odkrycie i kontrast pomiędzy jego niespokojnym i gorączkowym spojrzeniem a bezwładem jego ciała nasuwał nieznośne myśli o bezprawnych pomyłkach losu, o zwycięstwie bólu nawet nad śmiercią samą. Odwróciłem wzrok, lecz po to tylko, by dostrzec coś bezlitosnego, pomniejszającego i okrutnego w przepaścistej nieruchomości nagich ścian, w ciemnej, grobowej zieleni listowia, w zapadających mrokach, w dalekości nieba. Nieświadomość materii kazała myśleć o jakimś niesamowitym i tajemniczym antagonizmie. Jak by wszystko nieożywione sprzysięgło się, by rzucić na naszą drogę tego człowieka, na tyle tylko żywego, aby odczuwać ból. Ciche i żałośliwe dźwięki, jakie słyszeliśmy, musiały pochodzić od niego. Patrzył na mnie. Nie sposób było odgadnąć, czy widzi cokolwiek. Zagradzał nam drogę resztkami swojego życia; ale gdy nagle przemówił, serce zamarło mi na chwilę w znieruchomiałym ciele. — Ty także! — rzekł strasznym, świszczącym głosem. — Patrzcie! Zostałam strącony żywcem w to piekło przez innego upiora. Nic innego nie mogłoby zmóc wielkości mojego ducha. Jego czerwona koszula rozdarta była przy szyi. Obnażona pierś zaczęła falować. Krzyknął z bólu. Sam gotów uciekać od niego, zawołałem do Serafiny, by się nie zbliżała. Ale było za późno. Sądząc, że zobaczyłem jakieś nowe niebezpieczeństwo na naszej drodze, poszła naprzód, żeby być przy minie. — On kona — bąknąłem w przerażeniu. — Nie możemy nic poradzić. Ale czy mogliśmy przejść mimo, póki nie skona? — To straszne — powiedziała Serafina. Prawdziwą moją nadzieją było, że po odpędzeniu lugare?os peonowie rozsiodłają konie koło rzeczułki, by i oni, i ich wierzchowce mogły wypocząć. Dlatego to po opuszczeniu pieczary prawie bez litości popędzałem Serafinę po stromym, lecz krótkim zejściu do wąwozu. Zachowałem dla siebie rozpaczliwe przekonanie, że nigdy nie zdołamy bez pomocy dotrzeć do hacjendy, nawet gdybyśmy znali drogę. Udawałem ufność we własne nasze siły, ale całą nadzieję pokładałem w pomocy, jakiej spodziewałem się od tych ludzi. Tak dobrze zdawałem sobie sprawę z wątłości tej nadziei, że nie śmiałem wspomnieć o niej Serafinie i zaproponować, by poczekała na manie na płaskowzgórzu, podczas gdy ja sam zejdę po tę pomoc. Nie mogłem znieść obawy, że wrócę z pustymi rękoma i zastanę ją martwą. To jest, o ile bym miał siłę wrócić po takim zawodzie. Myśl o niej, czekającej minie na próżno, potem błąkającej się, by wreszcie może upaść pod krzakiem i umrzeć samotnie, była zbyt straszna. Że musimy trzymać się razem za wszelką cenę, było dla nas punktem honoru, artykułem wiary — potwierdzonym przez to, cośmy już przeżyli. Było to jakby prawo istnienia, jakby credo, jakby mur obronny, który, raz zburzony, wydałby nas na pastwę rozpaczy. Pewien jestem, że Serafina nie zgodziłaby się nawet na tymczasowe rozstanie. Miała rodzaj zabobonnego uczucia, że gdyby cokolwiek — nawet oczywiste ratowanie życia — zmusiło nas do rozłąki, narazilibyśmy się na jakąś okropność gorszą od samej śmierci. Kochałem ją dość mocno, by dzielić to uczucie, ale z dodatkiem męskiego, na wpół nieświadomego egoizmu. Potrzebna mi była jej niepokonana kruchość jako wsparcie dla mojej grubszej siły. Potrzebowałem tego czegoś nie całkiem z tego świata, czym wznioślejsza natura kobiet przepaja ich namiętności, ich smutki i radości; jak gdyby ich odważne dusze miały moc sięgnąć poza orbitę ziemi, by stamtąd czerpać swoją miłość, swoją nienawiść — i swoje miłosierdzie. — On wzywa śmierci — powiedziała kuląc się ze zgrozy i litości wobec pomrukiwań nieszczęśnika leżącego u naszych stóp. Każda chwila światła dziennego była niezmiennie ważna, jeśli mieliśmy ocalić swoją wolność, swoje szczęście, życie samo; a myśmy stali, przykuci do miejsca. Zdawało się bowiem, jak by na ostatek dopiął swojego celu. Uwięził nas, niby jakimś bardzo okrutnym podstępem. Te wielkie rozwarte oczy zasnuwały się czasami jakąś sennością, jakby błoną, przez którą raz po raz wyłamywało się pałające spojrzenie. Poznał nas doskonale, ale przeważnie wydawaliśmy się mu upiorami nawiedzającymi jego piekło. — Tyś przyszła z nieba — bredził słabym głosem obracając wysilone oczy ku Serafinie. Jego wewnętrzne obrażenia musiały być straszliwe. Może nie śmiał poruszyć głową — jedyny ruch, do którego był zdolny. — Sięgałem aż do aniołów w natchnieniu mojego śpiewu — syczał przeciągle — a na ziemi chciałem, by nazywano mnie demonem. Manuel el Demonio. A teraz strącony żywcem… ni mniej, ni więcej. Jest we mnie jakaś wielkość. Niech trochę rosy padnie mi na usta. Jęknął z samej głębi swojego serca. Zęby mu szczękały. — Błogosławione dusze nie wiedzą, jakie tu zimno i pragnienie. Kropelkę rosy — tak, jak na ziemi rzucałaś biednym jałmużnę ze swej karety — na miłość Boga. Osunęła się na kamienie bliżej niego, niż ja bym to zrobił bez musu, dzielna, jak tylko kobieta być potrafi wobec straszliwych głębin ludzkiej niedoli. Oparłem się ramionami o skałę i skrzyżowałem ręce na piersi, jak by rezygnując z nierównej walki. Włosy jej były rozpuszczone, suknia poplamiona popiołem i rozdarta o ciernie; mroki pieczary zdawały się gościć jeszcze na wychudzonych policzkach, na zapadniętych skroniach. — Jemu się chce pić — szepnęła do mnie. — Tak — odparłem. Oddarła rąbek swojej sukni, umaczała go w wodzie płynącej obok i zbliżyła go, cały ociekający, do jego warg, które zamknęły się na nim chciwie. Skalne ściany przyglądały się niewzruszenie, ale wartki potok zdawał się uciekać z pośpiechem, jakby z przeklętego miejsca. — Rosa z nieba — westchnął. — Jesteś na ziemi, Manuelu — powiedziała. — Dany ci jest czas, aby żałować za grzechy. Tu jest ziemia. — Niemożliwe — wymamrotał z trudnością. Narzucił nam swoją ludzką wspólnotę — ten człowiek, którego ambicją było zwać się na ziemi demonem. Trzymał nas na uwięzi człowieczeństwem swojego połamanego ciała, swoim ludzkim spojrzeniem, swoim ludzkim głosem. Zastanawiam się, czy gdybym był sam, byłbym poszedł dalej, jak rozum dyktował, czy też miałbym odwagę litości i dobił go, jak tego żądał. Ilekroć uświadamiał sobie naszą obecność, zwracał się do mnie per „ty angielski upiorze” i rozkazującym tonem polecał mi wziąć kamień i rozłupać mu głowę, nim powrócę do własnych męczarni. Schowałem się na koniec tak, by nie mógł mnie widzieć, ale Serafina nie ustała ani na chwilę w zwilżaniu mu ust skrawkiem materiału, który raz po raz zanurzała w potoku, ze wzniosłą wytrwałością współczucia. Zmuszało mnie to do milczenia. Czyż mogłem stać tam i recytować ponure szczegóły zbrodni tego człowieka w nadziei, że ona odstąpi odeń z odrazą i pójdzie dalej drogą ocalenia? Nie jego zło było teraz przed nami, lecz jego cierpienie. Poczucie naszej wspólnoty wyłoniło się stąd niby nowa groza po tym, jak wyszliśmy cało z morza, z burzy, jak wytrzymaliśmy niewypowiedziane trudy, głód, pragnienie, rozpacz. Byliśmy zwyciężeni przez coś, co było w nas, nie w nim. Nie mogłem nic powiedzieć. Światło znikało powoli z wąwozu. Niebo, jak cienka modra zasłona rozpostarta pomiędzy ziemią a przestworzami wszechświata, filtrowało ich posępny mrok. Myślałem o niewidocznym słońcu, które za chwilę zapadnie w morze, o odjeżdżających peonach i o naszym bezradnym, beznadziejnym stanie. — Na miłość Boga — wymamrotał. — Tak, na miłość Boga — usłyszałem jej głos martwo powtarzający te słowa. A potem był już tylko łapczywy odgłos jego ust ssących tkaninę i niecierpliwe gulgotanie strumienia. — Przyjdź, śmierci — westchnął. „Tak, przyjdź — pomyślałem — wybawić jego i nam wrócić wolność.” Modliłem się teraz tylko o to, by dana nam była siła wyrwać się z marsowej grozy tych poszarpanych skał i pójść zamknąć oczy na zawsze wśród otwartej przestrzeni. Prawda zaś jest taka, że gdybyśmy poszli dalej, nad morzem nie bylibyśmy zastali nikogo. Przepędzeni lugare?os zdołali załadować się na szkuner pod osłoną strzelaniny wszczętej przez tych, co byli na pokładzie. Wszystko, co ujrzelibyśmy w rozpaczy u kresu uciążliwego marszu, to ciała trzech zabitych piratów na piasku. Główny oddział peonów odjechał już w górę rzeczki, zabierając swoich nielicznych rannych. Nie pozostałoby nam nic innego do zrobienia, jak wlec się dalej i dalej ich śladem, póki byśmy nie padli, aby nie podnieść się więcej. Nie zatrzymali koni ani razu od morza do hacjendy odległej o szesnaście mil. Mniej więcej w tym czasie, kiedy rozpoczęliśmy zejście do wąwozu, dwaj peownowie, którzy odłączyli się od głównego oddziału, aby obserwować szkuner z wyżyny, dotarli na krawędź płaskowzgórza. Myśmy wówczas znajdowali się już w Manuelowym piekle, zbyt głęboko, by mogli nas widzieć. Ludzie ci spędzili pewien czas leżąc na trawie i śledząc ponad wydmami drogę szkuner a po otwartym morzu. Konie ich pasły się opodal. Wiatr był lekki; czekali, aż zobaczą statek tak daleko na morzu, że wszelki zamiar powrotu z jego strony będzie już nieprawdopodobny. To Manuel uratował nam życie, idąc na przekór własnym celom aż do gorzkiego końca. Gdyby próżność, polityka czy też może potrzeba jego artystycznej duszy nie kazała mu wejść do pieczary, gdyby tchórzostwo nie przeszkodziło mu w momencie ataku dołączyć do lugare?os na górze, gdyby nie cofnął się gwałtownie w zabobonnym przerażeniu na mój widok, kiedy zjawiłem się w wylocie groty — bylibyśmy uwolnili się z naszego grobu tylko po to, by raz jeszcze spojrzeć na słońce. Swoim powolnym konaniem zapłacił cenę naszego okupu do najostatniejszego szeląga. Gdyby zabił się na miejscu, zabrałby z sobą naszą jedyną, nikłą szansę ocalenia do owego piekła, w które — jak sobie wyobrażał — został „strącony żywcem”. Znalazłszy go martwego, poszlibyśmy dalej. Jeszcze niespełna dziesięć minut, jeszcze niewiele więcej niż dziesięć kroków, a skrylibyśmy się w gęstszych zaroślach rosnących w dolnej części jaru. Wątpię, czy zdołalibyśmy się przez nie przedostać, ale jeśli nawet, to oddalalibyśmy się od jedynego możliwego dla nas ratunku. Bylibyśmy zgubieni. Dwaj vaqueros, zobaczywszy maszty szkunera daleko, daleko na tle łuny zachodu, wsiedli na koń i ruszyli do domu równiną, kierując się ku czołu wąwozu, gdyż tamtędy wypadała im droga. Przejeżdżając kłusem naprzeciwko pieczary jeden z nich zauważył linę wiszącą nad przepaścią. Zatrzymali się natychmiast. Tym, co pierwsze uwiadomiło mnie o ich nadejściu, było prychanie konia zmuszanego do zbliżenia się ku brzegowi przepaści. Zobaczyłem przednie nogi zwierzęcia zaparte mocno na samym skraju i ciało jeźdźca przechylone nad jego karkiem, by spojrzeć w dół. Lecz kiedy chciałem krzyknąć, przekonałem się, że nie mogę wcale wydać głosu. Jeździec uniósł się w strzemionach i, w jednej ręce trzymając lejce, a drugą podwijając do góry rondo swojego sombrera, przyglądał nam się sponad czujnie postawionych uszu konia. Wskazałem w górę na wylot pieczary, potem w dół na Serafinę, a na koniec podniosłem obie ręce, by pokazać, że nie mam broni. Otworzyłem usta szeroko. Zaskoczenie, podniecenie, słabość odebrały mi ze szczętem głos. Wzywałem go gestykulując z desperacką energią. Koń i jeździec trwali w zupełnym bezruchu niby konny posąg ustawiony nad przepaścią. Serafina przez cały ten czas nie podniosła głowy. Przy tak badawczych oględzinach pean nie mógł mnie brać za lugare?o. Myślę, że wpatrywał się tak długo, ponieważ był zdumiony widząc tam w dole kobietę na klęczkach, pochyloną nad bezwładnym ciałem, i mężczyznę bez kapelusza, w podartej białej koszuli i czarnych spodniach do kolan, zataczającego się wśród krzaków i gestykulującego gwałtownie jak podniecony niemowa. Największą jednak tajemnicą musiał dlań być sposób, w jaki lina mogła zawisnąć z drzewa rosnącego, w miejscu tak niedostępnym, że tylko ptak mógł ją tam zaczepić. Pytająco wskazał na nią palcem, ja zaś w odpowiedzi pokazałem kamieniste zejście do wąwozu. Wyglądało, że zaniemówił ze zdumienia. Po chwili zasiadł z powrotem w siodle, machnął mi ręką pokrzepiająco i cofnął konia znad krawędzi. Było to tak, jak gdybyśmy nawzajem rzucili na siebie urok odejmujący głos. Ledwo znikł, a już swój odzyskałem. Nie sądzę, by był zbyt mocny, ale na mój bezcelowy, wrzaskliwy okrzyk Serafina rozejrzała się na wszystkie strony i nie ujrzawszy nikogo pozostała na klęczkach, wlepiając we mnie pełne lęku oczy. — Nie! Nie oszalałem, najdroższa — rzekłem. — Był tu człowiek. Widział nas. — Och, Juanie! — wyjąkała — módl się razem ze mną, aby Bóg ulitował się nad tym biednym nieszczęśnikiem i pozwolił mu skonać. Nie odpowiedziałem. Mój cienki, drżący krzyk za peonem zbudził Manuela z gorączkowego snu o piekle. Głos, który wyszedł z jego zdruzgotanego ciała, był straszliwie miarowy, głuchy i głęboki. — Ty żyjesz! — wyrzekł powoli, zwracając oczy prosto na moją twarz i jak by po raz pierwszy poznając we mnie żywego człowieka. — Ha! Wy, Anglicy, chodzicie po ziemi bez szwanku. Ogarnęło mnie uczucie litości — litości niezależnej od wstrząsających doznań, jakie budził jego nędzny koniec. Był zły w ciemnocie swojego życia, tak jak niektóre rośliny wyrastają w cieniu szkodliwe i trujące, czerpiąc jad z oślizłego gruntu, na którym żyją. Był równie nieświadomy swojego zła jak one — ale miał człowiecze prawo do mojej litości. — Jestem po–łamany — wyjąkał. Serafina ciągle zwilżała jego wargi. — Żałuj za grzechy, Manuelu — prosiła go żarliwie. — Myśmy ci przebaczyli zło, któreś nam wyrządził. Żałuj za swoje zbrodnie, biedaku. — Twój głos, se?orito. Co? Ty! Ty sama niesiesz to błogosławieństwo moim ustom! W twoim dzieciństwie nieraz krzyczałem „viva!” przed twoją karetą. A teraz ty raczysz… swoim głosem… swoją ręką. Ha! Mógłbym improwizować… Gwiazda zniża się do zdeptanego robaka… Chrobot osypujących się kamieni mieszał się w dali z jego urywanymi jękami. Spojrzawszy przez ramię zobaczyłem jednego peona rozpoczynającego zejście ze zbocza, a wyżej nieruchomą pomiędzy dwoma końskimi łbami głowę drugiego człowieka — za nią zaś purpurowe barwy zogromniałego nieba, odbijającego łunę niewidocznego słońca, które zachodziło w morze. Manuel krzyknął przeraźliwie, a myśmy zadrżeli. Serafina skuliła się przy mnie, kryjąc głowę na mojej piersi. Peon schodził niezgrabnie po pochyłości, drobnymi kroczkami, gdyż przeszkadzały mu ogromne kółka jego ostróg. Miał przewieszony przez ramię pasiasty serape*, a w prawej ręce ściskał machete* o szerokiej klindze. Jego potykające się, ostrożne stopy napełniały wąwóz łomotem, jak by miał nas zasypać grad kamieni. — Vuestra se?oria — mówił Manuel z trudem łowiąc oddech. — Już będę cicho. Zlituj się! Nie — nie odejmuj ręki od mojego niezmiernego bólu. Czułem, że Serafina musiała zebrać całą swoją odwagę, by znów na niego spojrzeć. Mężnie uwolniła się z uścisku moich ramion. — Nie, nie, nieszczęśliwy człowieku — powiedziała zduszonym głosem. — Myśl o swoim końcu. — Zdeptany robak, se?orito — wymamrotał. Peon, zeszedłszy na dno jaru, zniknął nam z oczu wśród zarośli i głazów. Wszelki dźwięk ucichł w wąwozie, a ciemniejące niebo zdawało się rzucać cień wiecznej nocy na oczy konającego. Po chwili peon ukazał się, rozgarniając z głośnym szelestem zarośla. Jego ostrogi dzwoniły za każdym krokiem, każde stąpnięcie chrzęściło ciężko na kamykach. Stanął jak porażony, gadając coś do siebie w zdumieniu, ale nie stawiając żadnych pytań. Był to młody człowiek o cienkim czarnym wąsiku skręconym szykownie w dwa cieniutkie szpice. Spojrzał w górę na nagą ścianę przepaści; spojrzał w dół na grupę, jaką tworzyliśmy u jego stóp. Nagle, jak by powracając z otchłani bólu, Manuel powiedział dobitnie: — Czuję w sobie wielkość, natchnienie… Były to jego ostatnie słowa. Gęste ciemne rzęsy nasunęły się z wolna na połyskujące blado gałki oczne, niby opuszczana kurtyna. Głębokie sfałdowania jaru gromadziły zapadający mrok w wielkie kałuże zupełnej czarności u podnóży poszarpanych skał. Piętrząc się wysoko ponad naszą małością, gdy tak patrzyliśmy zafascynowani na walkę świateł i cieni o duszę uwięzioną w strzępie ludzkiego ciała — skały były monumentalnie obojętne. A pomiędzy ich kamiennymi licami blednącymi w zmierzchu, pod okiem peona, jak gdyby trzymającego straż z machete w ręku, wielkość i natchnienie Manuela uleciały na zawsze, nie odprowadzone bodaj tchnieniem. Nie wiedziałem nawet, że przestał oddychać, aż Serafina wstała z klęczek z cichym okrzykiem i nerwowym ruchem odrzuciła daleko od siebie skrawek materii, na którym jego rozchylone wargi nie chciały się już zamknąć. Nadstawiłem ramiona, by ją przygarnąć. — Ach! Nareszcie! — zawołała. W okrzyku tym było coś rozżalonego i zawziętego, jak gdyby litość jej kobiecego serca wystawiona została na zbyt okrutną próbę. Ja także okazałem kiedyś ludzkość temu człowiekowi. Miałem jego życie na muszce pistoletu i oszczędziłem go pod wpływem impulsu, który tylko pozbawił go łaski szybkiej śmierci. Taka była moja litość. Ale dopiero okrzyk Serafiny, to „nareszcie” ukazujące całe natężenie i ogrom jego męczarni, zachwiało we mnie wiarę w słuszność mego postępku. Musieliśmy zapłacić za niego męką duchową i cielesną, jak by był zbrodniczą słabością. Byłem młody i moja wiara w sprawiedliwość życia doznała wstrząsu. Jeśli niepodobieństwem jest przewidzieć następstwa naszych czynów, jeśli nie można polegać na wewnętrznych pobudkach, to czym się jeszcze kierować? Nieprzenikniona nieruchomość piętrzących się kształtów skąpanych w mrokach wąwozu zdawała się brzemienna w jakąś straszliwą mądrość. Miałem wrażenie, że nigdy się już nie odważę podnieść ręki, otworzyć ust, dać kroku, usłuchać myśli. Długi promień słońca wystrzelił ku zenitowi z zachmurzonego zachodu, przecinając ukośnie bladoczerwoną kreską fioletowy pas nieba nad jarem. Młody vaquero zdjął kapelusz przed potęgą śmierci i zrobił pobieżny znak krzyża. Powiódł oczyma po wysokiej ścianie, jak by ona mogła mu dać klucz do tej zagadki. Ostrogi jego zadzwoniły cicho dwa razy, gdy jedną ręką uchwyciwszy linę, pochylił się nisko nad trupem. — Szukaliśmy tego lugare?o — powiedział, niedbale zakładając z powrotem kapelusz. — To był taki zwariowany śpiewak i widziałem go kiedyś, jak bardzo szybko zabił jednego z naszych. Nazywali go w żartach El Demonio. Ach! Ale wy… Ale wy… Zdumienie opanowało go całkowicie. Jego nic nie rozumiejące oczy zabłysły, wpatrzone w nas wśród gęstniejącego zmroku. — Mów, hombre — zawołał — kto jesteś i kto ona? Skądeście się wzięli? Dokąd idziesz z tą kobietą?… ROZDZIAŁ JEDENASTY Na jedynej, długiej ulicy murzyńskiej wioski nie było żywej duszy. Żółty sierp księżyca płynął nisko w perłowym świetle brzasku, a bambusowe ściany chat, poprzetykane liśćmi palmowymi, przeświecały tu i ówdzie spomiędzy wielkich liści bananów. Przez całą tę noc jechaliśmy wytrwale, to przemierzając powoli bezdrzewne sawanny, w których prócz nas samych poruszały się tylko nasze własne, eskortujące nas cienie, to znów zanurzając się w leśne gęstwiny, gdzie panowała ciemność tak nieprzenikniona, że traciliśmy z oczu nawet postacie naszych wybawców, choć słyszeliśmy ich ciche głosy i czuliśmy ich ręce podtrzymujące nas w siodłach. Później konie nasze jęły stąpać miękko w pyle jakiejś drogi, a po obu stronach alei drzew pomarańczowych, których listowie zdawało się czarne jak węgiel, jaśniały matową bielą ślepe mury hacjendy, podobne do mglistej wizji. Przy bramie kwitł brazylijski aloes. Ledwo trzymaliśmy się w siodłach ze zmęczenia, i zdawało nam się, że ciężkie uderzenia w drewniany portal powtarzają się bez przyczyny i ustają bez powodu, jak dźwięki słyszane we śnie. Wjechaliśmy do hacjendy Serafiny. Wysokie mury okalały kwadratowy dziedziniec, głęboki jak więzienne podwórko i otoczony ze wszystkich stron budynkami o płaskich dachach. Nagle dziedziniec rozbrzmiał wieloma głosami. Światła dziennego przybywało z każdą chwilą; młode Murzynki w luźnych szatach biegały tam i sam, gdacząc jak wystraszone kury, a spod cienia werandy wyszła bałykającym krokiem otyła kobieta. Była to dawna niańka Serafiny. Łajała głośno, lecz nagle wrzasnęła przenikliwie jakby pchnięta sztyletem. Potem wszystko ucichło na długą chwilę. Siedząc wysoko na grzbiecie mego cierpliwego wierzchowca, z palcami wplątanymi w jego grzywę, zobaczyłem bladą twarz Serafiny wśród kłębowiska kędzierzawych głów i kolorowych szmatek. Szła ku mnie coraz głośniejsza fala szlochów i pieszczotliwych słów. Serafina miała włosy rozpuszczone, oczy jej wydawały się ogromne; ci ludzie nieśli ją dokądś — a przy łbie mojego konia stanął mężczyzna o wyniszczonej, nabiegłej żółcią twarzy i proste] siwej brodzie, porządnie przystrzyżonej po bokach, i mrugał oczyma ze zdziwienia. Otyła kobieta pojawiła się znowu, tocząc się z trudem po werandzie. — Enrico! To jej kochanek! Ach, mój skarb, moje jagniątko, moja dziecina najmilsza. Słyszysz, Enrico? Jej kochanek! Ach, biedne ukochanie mojego serca. Chichotała i szlochała jednocześnie. Niebo nad podwórzem rozjaśniło się raptownie, jak by słońce jednym susem wyłoniło się z dalekich wód Atlantyku. Zamachała do mnie nad balustradą swoimi krótkimi ramionami, po czym zanurzyła ciemne palce w gęstwinie żelazistosiwych włosów zebranych na czubku głowy. Odwróciła się gwałtownie, mignęła przed nią czyjaś żółta chusteczka na głowę, rozległo się plaśnięcie, okrzyk bólu, i na dziedziniec wbiegła młoda Murzynka przyciskając obie dłonie do policzka. Trzasnęły drzwi jedne, drugie, trzecie; inne dziewczęta murzyńskie zbiegły z werandy w przestrachu i uciekły w różnych kierunkach. Chwiałem się w siodle w przód i w tył, ale pomny na plan naszej ucieczki usiłowałem jasno wyrazić życzenie, aby natychmiast kazano peonom zaprzysiąc dotrzymanie tajemnicy. Tymczasem ktoś próbował wyjąć mi stopy ze strzemion. — Oczywiście. Będzie, jak wasza dostojność sobie życzy. Wyniszczony człowiek przy uździe mego konia nie miał pojęcia, o co chodzi. — Uwaga! — krzyknął. — Trzymajcie, hombres. Zanieście caballera. Jakiego caballera? Jakieś różowe światło zabarwiło bezkresną przestrzeń nad moją twarzą, po czym przestrzeń skurczyła się i zapanował półmrok. Na podłodze ustawione były w szereg wielkie gliniane dzbany, a podczas gdy ja spoczywałem na wznak, dwaj vaqueros stali z obnażonymi głowami i składali przysięgę, wyciągając nade mną ręce ku czarnemu krucyfiksowi na ścianie. Nad moją twarzą zjawiła się czyjaś biała broda, czyjś głos powiedział: „Zrobione”, po czym dwukrotnie zawołał z niepokojem: „Se?or! Se?or!”, a gdy ocknąłem się ze snu o pieczarze, miałem głowę opartą, jak o poduszkę, o pierś grubej kobiety i piłem rosół z miseczki, którą trzymała przy moich ustach. Jej wielkie policzki drgały, miała czarne błyszczące oczy i lekkie wąsiki u kątów ust. Ale gdzież jej biała broda? I czemu mówiła o jakimś aniele, jak gdyby była Manuelem? — Serafino! — zawołałem, ale peleryna Castra, jak czarne skrzydło, spadła mi na głowę. To była śmierć. Jąłem walczyć. Potem umarłem. Rozkosznie było umierać. Szybowałem w ślad za ulatującym kształtem mojej miłości gdzieś, poza światy kosmosu. Lecieliśmy razem ponad bólem, walką, okrucieństwem i litością. Pozostawiliśmy za sobą śmierć, a z życia — wszystko prócz naszej miłości, otaczającej promienną aureolą dwa płomienie, które były nami — a nieśmiertelność spowiła nas w wielką, kojącą ciemność. Nic się w niej nie poruszało. Nie płynęliśmy już. Zawiśliśmy w niej całkiem nieruchomo — i moja pusta cielesna powłoka przypatrywała się naszym dwóm płomieniom, których światłość stapiała się w jedno wśród pustki bez kresu. Na czarnym stoliczku u mojego wezgłowia paliły się dwie świece. Enrico z białą brodą i gorliwymi oczyma pochylał się nad moim posłaniem, podczas gdy za nim kołysał się pusty fotel na wysokich biegunach. Rozwarłem szeroko oczy. — Se?or, noc jest późna — rzekł uspokajająco — a Dolores, żona moja, czuwa nad snem Serafiny po drugiej stronie tej ściany. Byłem umarły dla świata przez blisko dwadzieścia cztery godziny, a przebudzenie podobne było do nowych narodzin, gdyż czułem się słaby i bezradny jak dziecię. Nie do wiary, jak szybko wróciły nam siły; ale przypuszczam, że ludzie łatwiej przychodzą do siebie po wygłodzeniu niż po chorobie. Wraz z powrotem cielesnej tężyzny wróciły niepokoje ducha, zdziesięciokrotnione przez cały ciężar naszych strasznych przeżyć. A przecież — cóż jeszcze gorszego mogło nas spotkać w przyszłości? Jaką nową grozę mogła zawierać? Wróciliśmy z samych krańców zagłady. Lecz Serafina, spoczywająca nieruchomo w fotelu na werandzie, z oczyma utkwionymi w wysokim białym murze po drugiej stronie podwórza, wymawiała półgłosem słowo: „Rozłąka!” Myśl o tym, że coś może nas w życiu rozdzielić, była straszna dla jej miłości i nie do zniesienia dla jej dumy. Dokonała wyboru, a uczucie, któremu tak otwarcie się poddała, musiało mieć najwyższą moc. Zlekceważyła dla niego wszystkie tradycje milczenia i rezerwy. Spoglądała na mnie miłośnie poprzez łzy swego świeżego bólu; poszła za mną, zostawiając swoich zmarłych nie pogrzebanych i swoje modlitwy nie odmówione. Cóż więcej mogła uczynić, by ogłosić światu swoją miłość? Czy mogła po tym wszystkim ścierpieć, aby cokolwiek prócz śmierci uczyniło jej wierność daremną? Nigdy! I gdyby miała się przekonać, że ja pomimo wszystko potrafiłbym znieść życie, w którym ona nie miałaby udziału, o, wówczas wystarczyłoby tego aż nadto, by umarła ze wstydu. — Ach, najdroższa — powiedziałem — nigdy nie umrzesz ze wstydu. Byliśmy różni, ale poznaliśmy się nawzajem przy okrutnym świetle. Ja rozumiałem punkt honoru, zawarty w jej stałości, a ona ani przez chwilę nie zwątpiła o słuszności moich skrupułów, które sprowadziły na jej głowę tyle niebezpieczeństw. Uciekaliśmy nie po to, aby ocalić życie, lecz po to, by dochować wierności — jedno drugiemu i każde sobie. A jeśli nasze uczucia wydają się przesadne, gwałtowne i naciągnięte — muszę odwołać się do ich początków. Miłość nasza nie wzrastała jak delikatny kwiat, troskliwie hodowany w ciepłym słońcu. Nie zaznała nigdy atmosfery czułości; nie rozbudził jej w duszach naszych cichy, łagodny szept, lecz jakby ryk trąby. Powołała nas ona do życia, którego wrogiem była nie śmierć, lecz rozłąka. Wróg siedział u furty naszego schronienia, jak śmierć siedzi u bram życia. Nie broniły nas przed nim ani te wysokie mury, ani płaczliwe pacierze starej kobiety, ani wypróbowana wierność Enrica. Para tych ludzi krzątała się koło nas, drżąc ze wzruszenia. Zerkali na nas zza rogu werandy, rzadko tylko odważając się podejść blisko. Milczący Galicjanin gładził swoją przystrzyżoną brodę; otyła kobieta wciąż żegnała się krzyżem świętym wydając głośne, pełne rezygnacji westchnienia. Przychodziła niekiedy ciężkim, kaczym krokiem, ocierając z łez oczy, aby pogłaskać Serafinę po głowie i przemówić do niej pieszczotliwie. Służyli nam pilnie i stawali blisko siebie, patrząc na nas z zachwytem, gotowi na najmniejsze skinienie. Od czasu do czasu ona trącała męża w żebra tłustym łokciem szepcąc: — Jej kochanek. Szczęśliwa była, gdy Serafina pozwalała jej siedzieć u swoich stóp i trzymać się za rękę. Poklepywała ją delikatnie, skulona bezkształtnie na niskim stołku. — Czemu odjeżdżać tak daleko od starej niani, ukochanie mojego serca? Ach! miłość to miłość, i raz tylko żyjemy, ale ta Anglia daleko — bardzo, bardzo daleko. Kiwała wolno dużą, żelazistosiwą głową; a naszej tęsknocie Anglia zdawała się również bardzo daleka — szczęśliwa wyspa za morzami, przybytek pokoju, azyl miłości. Nie mieliśmy żadnego innego planu prócz tego, jaki ułożył Sebright. Zachowanie naszego pobytu na hacjendzie w tajemnicy zawiodło w pewnej mierze, choć nie było powodu przypuszczać, że dwaj peonowie złamali przysięgę. O ile nam było wiadomo, nikt nie widział naszego przybycia o świcie, a domowym niewolnikom, przeważnie dziewczętom, uniemożliwiono wszelkie porozumienie z tymi, którzy pracowali poza domem, w polu. Cały ten majątek był bardzo odcięty od świata i żaden szpieg O’Briena izolacji tej nie naruszał. Zdało się, że jest to jedyna cząstka wielkich dóbr Serafiny, która pozostała całkowicie jej własnością. Najmniejszy bcdaj szept jakiejkolwiek nowiny nie dosięgnął nas w naszej kryjówce aż do czwartego wieczoru, kiedy to jeden z vaqueros zameldował Enricowi, że jadąc konno granicą majątku od strony lądu natknął się na kompanię piechoty obozującą na skraju małego lasku. Ściągano wojska do Rio Medio. Przywiózł kartkę od oficera dowodzącego tym oddziałem. Nie zawierała nic prócz rozkazu dostawienia dla wojska dwudziestu sztuk bydła. Tej samej nocy opuściliśmy hacjendę. Noc była gwiaździsta i ciemna. Za nami rozpływało się ciche biadanie starej kobiety u bramy: — Tak daleko! Tak bardzo daleko! Zostawiliśmy po lewej stronie długą ulicą wioski niewolników i zeszliśmy po łagodnej pochyłości otwartą polaną ku rzeczce. Serafina miała włosy schowane pod szerokim sombrero i cała owinięta w serape była tak podobna do odzianego w opończę vaquero, że wprost dziwne było, iż ostrogi nie dzwonią do wtóru jej krokom. Mnie Enrico ubrał od stóp do głów w swoje odzienie. Sam niósł latarnię i szliśmy za kręgiem jej światła, chwiejącym się i drżącym na krótkiej trawie. Nie było z nami nikogo więcej, gdyż załoga droghera oczekiwała nas już na pokładzie. Maszt jego ukazał nam się spoza dachów jakichś niskich szop ustawionych wokół krótkiego drewnianego molo. Enrico podniósł latarnię wysoko, by nam przyświecić, gdy wchodziliśmy na pokład. Nikt nie wymówił słowa; pięciu Murzynów załogi (Enrico ręczył za ich wierność) poruszało się bezszelestnie, niemal niewidocznie. W górze trzeszczały cicho bloki. — Enrico — powiedziała Serafina — nie zapomnij postawić kamiennego krzyża nad mogiłą biednego Castra. — Nie, se?orito. Obyś zaznała długich lat szczęścia. Wszyscy chętnie oddalibyśmy życie dla ciebie. Pamiętaj o tym i nie zapominaj o żyjących. Twoje dzieciństwo było pociechą tej tam biednej kobiety po stracie naszego małego, twojego mlecznego brata, który umarł. Przelaliśmy na ciebie wiele z naszej miłości do tego, którym nie dane nam było się cieszyć na starość. — Odstąpił od burty. — Jedźcie z Bogiem — powiedział. Słaby powiew wypełnił żagiel i zarysy przystani i dachów roztopiły się w ciemnym tle lądu, lecz latarnia w ręku Enrica świeciła nieruchomo na końcu mola, póki zakręt rzeczki nie zasłonił jej przed naszym wzrokiem. Sunęliśmy gładko między brzegami. Od czasu do czasu po bokach szeleściły szuwary i trzciny. Wszystko było dziwnie, nieznane; kontury terenu roztapiały się w miarę, jak płynęliśmy naprzód. Ziemia składała się z nieruchomych cieni i tylko gwiazdy trwały w niezmienionych, błyszczących układach na czarnym niebie. Przepłynęliśmy poprzez okoloną lądem zatoczkę i pod niskim cyplem, na który kierowaliśmy się z morza w czasie burzy. Wszystko to, widziane raz jeden w strumieniach błyskawic, wydawało nam się teraz zmienione nie do poznania i pogrążone w głębokim śnie. Ale świeżość morskiego powietrza i wolność ziemi i nieba poślubionych ze sobą na widnokręgu morza wróciły do nas jak starzy przyjaciele, towarzysze z owych chwil, kiedyśmy obcowali ze sobą za pomocą słów i milczeń na pokładzie „Lwa”, owego skrawka Anglii, który odnaleźliśmy we mgle, na który weszliśmy w ogniu bitwy i który darzył nas niedorzeczną a serdeczną opieką. Po drugiej stronie szaniec białych wydm wciskał się linią jakiegoś upiornego lądu pomiędzy głębie morza i nieba; a kiedy słaby wietrzyk zawiódł na chwilę, murzyńska załoga zmąciła ciszę ciężkimi pluskami wioseł opadających w powolnym i uroczystym rytmie. Rumpel skrzypiał cicho; czarny, w którego rękach była komenda stateczku, był stary i szczupłej budowy, podobny do majordoma Cezara, choć bez wspaniałości rdzawego aksamitu i złotych szamerunków. Był to, jak sądzę, doskonały żeglarz, małomówny i inteligentny. Nieraz widywał „Lwa” podczas swoich wypraw do Hawany i zapewniał mnie, że poznałby go wśród całego mnóstwa statków. Gdy mu wytłumaczyłem, czego się po nim spodziewam w myśl planu Sebrighta, dziwaczny grymas uśmiechu zakłócił smutny układ jego kościstej afrykańskiej twarzy. — Dobić do burty przypadkiem, se?or. Si! Na świętego Jacka z Compostelli, patrona naszej hacjendy, zobaczy pan tego oto starego Pedra — którego obsadzono na tym stateczku, odkąd tylko został zbudowany — tak zaskoczonego tym przypadkiem jak mały łobuziak, co ukradł łódką. Po tym wielosłownym oświadczeniu nigdy już więcej do nas nie przemówił. Wydawał półgłosem krótkie rozkazy, a tamci, czterej rośli Murzyni w kwiecie wieku, wykonywali je w milczeniu. Nadeszła druga noc, a wraz z nią te same roje gwiazd patrzących na nas dopóty, dopóki nie pogasił ich świt właśnie w chwili, gdyśmy wchodzili do portu. Gdy się rozwidniło, ukazał się spłowiały koloryt wybrzeża, zamek na piaszczystym wzgórzu i kilka małych łodzi z postrzępionymi żaglami, zmierzających ku lądowi. Jakaś brygantyna, która wyglądała, jak by bryzę z morza przyniosła z sobą do portu, przed opłynięciem cypla rozwinęła gwiaździsty sztandar, promienny we wschodzącym słońcu. Dźwięk dzwonów niósł się na morze i powitał nas, gdy podpływaliśmy z wolna, na jednej linii z baterią ustawioną na brzegu. — Święto w mieście — powiedział stary Murzyn przy sterze. — A tu angielski okręt wojenny. Promienie słońca uderzały z daleka prosto w pas jego pancerza; woda wzdłuż brzegu wyglądała jak szkło. Okręt wpłynął aż w sam cień rzucany przez wzgórze, po czym dopiero skręcił powolnym, płynnym ruchem, w czasie którego czubki masztów zatoczyły pełny półokrąg. Zbliżył się do wiatru na zmienionym halsie, płynąc pod skróconymi żaglami; niższe iluminatory były zamknięte, a płótna hamaków leżały na burcie niby zwały nie stopniałego śniegu. Widoczne było, że okręt umyślnie pozostaje u wejścia do portu, niby uzbrojony człowiek chodzący tam i z powrotem przed bramą. Rozbrzmiewający gwarem sześciuset czujnych istot, uderzeniami werbla i przenikliwymi modulacjami głosu bosmana, wykrzykującego na pokładach jakieś rozkazy, majestatycznie przecinał nam drogę. Jednakże jedynym żywym duchem, jakiego ujrzeliśmy, był żołnierz w czerwonym mundurze, pełniący wartę przy kołach ratunkowych i spoglądający na nas z wysokości rufy. Przepłynęliśmy tak blisko, że widziałem białka jego oczu i czopy w lufach dział rufowych sterczących z iluminatorów kabin admiralskich. Znałem go. Był to okręt flagowy Rowleya. Rzucił cień swoich żagli na koniec mojej pierwszej morskiej podróży. Był owym okrętem wojennym, który wypływał na rejs tego dnia, kiedy Carlos, Tomas i ja dobijaliśmy do Jamajki na starej „Tamizie”. I oto po dwu latach spotykał mnie znowu u wjazdu do Hawany — potęga szczęsnej wyspy, ku której zwracaliśmy oczy, cząstka mego dziedzictwa, groźna męstwem moich rodaków, rozbrzmiewająca moją ojczystą mową — i równie obca moim celom, jak gdybym utracił na zawsze przyrodzone mi prawo do jej opieki. Los uczynił mnie czymś w rodzaju człowieka wyjętego spod prawa. Nie można zakłócać spokoju Jego Królewskiej Mości, a potem być mile witanym na okręcie królewskiej floty. Nie można mieć nadziei na posłużenie się okrętem królewskiej floty dla celów ucieczki we dwoje. Na pokładzie tego siedemdziesięcioczterodziałowca nie było miejsca na naszą romantyczną przygodę. Mimo to omal do niego nie zawołałem. Co się z nami stanie, jeżeli „Lew” opuścił już Hawanę? — pomyślałem. Ale nie. Nawiązanie kontaktu z tym okrętem oznaczało rozłąkę — jedyną zakazaną rzecz dla tych, co swą młodością i miłością mogą wspólnie rzucać światu wyzwanie. Nie zawołałem; i żołnierz na warcie zmalał do rozmiarów czerwonego punkciku na szlachetnym kadłubie, który odpływał od nas z wolna na halsie oddalającym się od lądu. Metaliczny dźwięk dzwonów zdawał się zmagać z ostrym podmuchem bryzy, który wpędził nas do przystani. Statki stojące w porcie przybrane były na cześć święta flagami; z tego samego powodu nie było śladu czeredy małych stateczków, która zwykle ożywia wody portowe; środek basenu portowego był dziwnie pusty. Samotna łódka aprowizacyjna z żółtym pękiem bananów na dziobie i starą Murzynką leniwie machającą wiosłem na rufie — to było wszystko, co zobaczyłem. Niebawem jednak spoza szeregu statków wypłynęła sześciowiosłowa łódź komory celnej, kierując się ku amerykańskiej brygantynie. Zauważyłem w niej, prócz zwykłych urzędników portowych, kilku żołnierzy oraz osobistość dziwnie przypominającą alguazila* z ilustracji do hiszpańskich romansów awanturniczych. Jeden z umundurowanych gryzipiórków machnął do nas ręką, poznając drogher należący do któregoś z majątków, i krzyknął jakieś polecenia, z których usłyszeliśmy tylko słowa: — Przy stopniach — oględziny — jutro. Nasz sternik pokornie zdjął swój stary kapelusz i zawołał w odpowiedzi: — Muy bien, se?or.* Odetchnąłem swobodnie, gdyż nie zwrócili na nas więcej uwagi. Żołnierze, alguazil i urzędnicy z komory celnej wyroili się na pokładzie Amerykanina, jak gdyby chcieli przeszukać go całego jak najprędzej, by się nie spóźnić na procesję. Brak ruchu w porcie, odświętny i bezczynny wygląd statków z niezliczonymi flagami łopocącymi nad lasem masztów i głośna muzyka dzwonów rozlegająca się w powietrzu były uderzającym powitaniem dla naszych oczu i uszu. Równie mocno uderzyła nas pustka w części miasta przyległej do portu. Święto wymiotło ludzi z nabrzeża tak dokładnie, że maleńka para wartowników u stóp wysokiego żółtego budynku z daleka rzucała się w oczy. Serafina przycupnęła na zwoju liny pod nadburciem; stary Pedro przy sterze rozglądał się przysłaniając oczy ręką, a ja, starając się, by mnie samego jak najmniej było widać, pomagałem mu szukać „Lwa”. Jest. Tak! Nie! Owszem, to on. Ogromny ciężar spadł mi z serca. Dostrzegliśmy go jednocześnie, stary Pedro i ja. Teraz trzeba było natychmiast wykonać ostatnią część Sebrightowego planu. Kliwer droghera załopotał, aż wyglądało, że dzieli się na dwoje, grot stracił wiatr i nim zdążyłem dwakroć złapać powietrze w płuca, rąbnęliśmy rufą w „Lwa” na wysokości wantów bezanmasztu z trzaskiem, który wywołał wyraz prawdziwego zaniepokojenia na twarz starego Murzyna. Zaaranżował całą rzecz z wysoce przekonywającą zręcznością, nie rzuciwszy bodaj raz okiem na statek. My zrobiliśmy swoje, ale ludzie na „Lwie” nie wiadomo czemu nie wywiązali się jakoś z roli, jaka im przypadała. Na żadnej z twarzy, które tłumnie pojawiły się przy relingu po zderzeniu, nie błysnęło zrozumienie. Wszystkie otwory ładowni były zamknięte. Zdziwienie i przekleństwa załogi wydały mi się zastraszająco naturalne; z kretyńskim pośpiechem usiłowali odepchnąć drogher przy pomocy szpilszpaków i bosaków. Nikt mnie jakoś nie poznawał; Serafina mogła być siedzącym na pokładzie peonem, otulonym od stóp do głów peleryną i z głową przykrytą sombrerem. Nie śmiałem krzyknąć do nich po angielsku, by nie dosłyszano mnie z pokładu innych pobliskich statków. Na koniec sam Sebright ukazał się na rufie. Spojrzał raz jeden przez burtę. — Co, u diabła… — zaczął. Czyżby i on był ślepy? Nagle ujrzałem, że wznosi ręce nad głową. Znikł. W ostatniej chwili otwarto gwałtownie jeden z otworów w burcie. Podniosłem Serafinę; pochwyciło ją dwóch marynarzy, a ja, wdrapując się za nią w wielkim pośpiechu, boleśnie obtarłem sobie skórę na kostkach u nóg. Otwór zasunięto; drogher obijał się dalej u boku statku, zupełnie zlekceważony. Serafina zrzuciła z siebie pelerynę i cisnęła daleko kapelusz. — Dzień dobry, amigos — powiedziała z powagą. Syk Sebrighta: „Do diabła, głupcy, bądźcie cicho!”, stłumił w zarodku radosny okrzyk dobywający się ze wszystkich tych ogorzałych gardzieli. Tylko jedno mizerne, drżące „Hura!” rozległo się na pokładzie. To nieśmiały steward nie potrafił opanować swojego entuzjazmu. Trzepnął się po głowie w rozpaczy i umknął, by skryć się w swojej służbówce. — Są, na Boga!… Wchodźcie… Boże wielki!… Całe wiadra łez… — jąkał Sebright wpychając nas do pomieszczenia kabinowego. — Wchodźcie! Wchodźcie prędko! Pani Williams wstała zza stołu z oczyma szeroko rozwartymi ze zdumienia, splotła ręce i podbiegając do nas, potknęła się dwa razy. — Co pan zrobiłeś z tym dzieckiem, panie Kemp! — krzyknęła na mnie jak obłąkana. — Och, moja kochana, moja kochana! Wyglądasz jak swój własny cień. Sebright, płonąc z niecierpliwości, wyciągnął mnie stamtąd. Drzwi kabiny zamknęły się przesłaniając obie kobiety splecione w uścisku, a my, po wejściu do jego kajuty, nie mogliśmy zrazu robić nic innego, jak tylko klepać się nawzajem po plecach i wydawać nic nie znaczące okrzyki, niczym para krotochwilnych idiotów. Kiedy jednak z wielkiej serdeczności jąłem czynić mu żartobliwe wymówki, że nie dotrzymał słowa i nie wypatrywał nas, on aż zgiął się we dwoje usiłując opanować śmiech, uderzał się po udach i zrobił się czerwony na twarzy. Świetny kawał polegał na tym, że od sześciu dni miano nas za umarłych — utopionych; przynajmniej do?a Serafina miała ponieść tę śmierć we własnej osobie; ja również utonąłem, ale pod postacią młodego pirata pochodzącego ze szlacheckiej angielskiej rodziny. — Nie ma tej niegodziwości, której by nam nie przypisali — skomentował Sebright i parsknął śmiechem z radości, że widzi mnie zdrowego i całego. — Nie żyją! Utonęli! Cha! Cha! Dobre, co? —Pani Williams, mówił, wypłakiwała sobie oczy nad naszym żałosnym końcem i nawet szyper na dzień czy dwa stracił ochotę do jedzenia. — Cha! Cha! Utonęli! Doskonałe! — Potrząsnął mnie za ramiona, patrząc mi prosto w oczy, i dziwaczna, nerwowa wesołość, z jaką mnie przyjął, tak niepodobna do jego zwykłej ironicznej postawy, świadczyła o tym, że i on także uwierzył pogłosce. Było to zresztą jak najbardziej naturalne, zważywszy moje niedoświadczenie w manewrowaniu żaglówkami oraz wściekłą siłę sztormu. Wpędził on skołatanego „Lwa” do Hawany w mniej niż dwadzieścia cztery godziny po tym, jak rozstaliśmy się z nim przy wybrzeżu. Nagle w Sebrighcie zaszła zmiana. Popchnął mnie na kanapę. — Gadaj! Mów! Co się stało? Gdzieście byli przez cały ten czas? Człowieku, wyglądasz o dziesięć lat starzej. — Dziesięć lat… Tylko tyle? — powiedziałem. Kiedy wysłuchał całej historii naszych przeżyć, spoważniał bardzo. — Nadzwyczajne! Nadzwyczajne! — mruczał zatopiony w myślach, póki nie przypomniałem mu, że teraz jego kolej opowiadać. — Mówi o was całe miasto — rzekł odzyskując giętkość umysłu w miarę, jak mówił. Śmierć don Baltazara była pierwszą wielką sensacją Hawany; okazało się jednak, że O’Brien zachował był tę wiadomość dla siebie aż do chwili, kiedy dowiedział się od gońca wysłanego drogą lądową, że Serafina i ja uciekliśmy z Casa Riego. Wtedy podał ją światu, dając do zrozumienia, że dowiedział się o obu wydarzeniach jednocześnie. Wersja zaprzysiężona przez różnych przekupionych łotrów i rozpowszechniana przez jego kreatury brzmiała tak, że angielski awanturnik, przybyły do Rio Medio na szkunerze z jakimiś Meksykanami, podburzył miejscowe szumowiny do ataku na Casa Riego. Don Baltazar został zastrzelony, podczas gdy bronił domu na czele swoich Murzynów, zaś córkę don Baltazara porwał angielski pirat. Zdumienie i sensacja były niezmierne. Kilka znakomitych rodów przywdziało żałobę. W katedrze odśpiewano nabożeństwo za spokój duszy don Baltazara. Kapitan Williams poszedł tam z ciekawości i wrócił pod wrażeniem tego wspaniałego widoku: nawy udrapowanej w kiry, olbrzymiego katafalku ze srebrnymi aniołami nadnaturalnej wielkości, klęczącymi po czterech rogach z rękami złożonymi do modlitwy, zdumiewającej ilości świateł. Wytworne grono wiernych było zaskoczone niezmiernym bólem, jaki objawił sędzia Sądu Morskiego. Na swoim miejscu wśród przedstawicieli wyższego sądownictwa don Patricio O’Brien wybuchnął niepohamowanym szlochem i trzeba go było wyprowadzić z kościoła. Było to prawie nie do wiary, a jednak wierzyłem, że to prawda. Gdy nad jego pochyloną głową przewalały się grzmiące tony Dies irae, wśród wszystkich tych żałobnych symboli i dekoracji musiał dojrzeć — w czarnych mękach niezaspokojonej namiętności — prawdziwy obraz śmierci samej, zakosztować całej głębi zawodu, jaki sprawiło mu życie. Któż mógł wiedzieć, ile tajonej wściekłości, zazdrości, żalu i rozpaczy złożyło się na ten wybuch bólu, którego prawdziwość wstrząsnęła wytwornym gronem żałobników i omal nie przerwała ich uroczystych modłów o spokój duszy owego starca, od tylu lat umarłego dla świata? Sądzę, że tegoż właśnie dnia, w chwili kiedy wybierał się na nabożeństwo, O’Brien otrzymał wiadomość o naszej rzekomej śmierci w morzu. Muzyka, śpiewy, światła katafalku, pompa żałobna, nabożny lęk i suplikacje wołające o litość nad zmarłymi — tego było mu za wiele. Przeliczył się ze swoim męstwem. Zapłakał w głos nad swoją straconą miłością, nad klęską swojej zemsty, nad marzeniami, które znikły z jego życia, nad nieosiągalnym spełnieniem swojego pożądania. — A przy tym, wiesz, on czuje, że się chwieje w posadach — podjął Sebright po chwili zamyślenia. Istotnie, ostatnie wydarzenia w Rio Medio wystawiały na szwank jego pozycję. Nie mógł już dłużej składać swoich raportów o stanie prowincji z wtrącanymi uwagami o złej wierze rządu angielskiego (popierającego rebeliantów przeciwko katolickiemu monarsze), o arogancja angielskiego admirała — raportów kończących się stwierdzeniem wierności i uczciwości mieszkańców Rio Medio, „którzy sami doznawali wielu przykrości ze strony meksykańskich piratów”. Najsławniejszy z tych dokumentów, wydrukowany w swoim czasie w urzędowej „Gazette”, zalecał zaopatrzenie wiernego miasta w baterię trzydziestosześciofuntowych dział dla celów samoobrony. Miasto otrzymało te działa w samą porę, by skierować je przeciwko łodziom Rowleya — wiadomo, z jakim zabójczym skutkiem. Raport O’Briena po tym wypadku wyjaśniał, iż cnotliwa ludność znad zatoki, doprowadzona do ostateczności napadami Mexicanos na jej spokojną okolicę i żywiąc w duszy wstręt do rebelii usiłującej podnieść swą jadowitą głowę, itd., itd… bohatersko obsadziła baterię, by bronić swego miasta przed łodziami, które wzięła za należące do tychże samych piratów, których szukał brytyjski admirał. Na obronę mieszkańców Rio Medio O’Brien przywodził argumenty takie, jak słaba widoczność o wczesnym świcie, gorliwość obywateli — mężnych, lecz z natury rzeczy niedoświadczonych w sprawach wojennych — oraz niemożność przypuszczenia, że admirał zaprzyjaźnionego mocarstwa wyśle siły zbrojne dla zrobienia desantu na tych brzegach. Czytałem sam te raporty; na pokładzie „Lwa” znajdowały się stare roczniki „Gazette” i Sebright, który wertował je szukając informacji o O’Brienie, pokazał mi je palcem mrucząc: — Masz, spójrz tutaj. Ładne, co? Ale to się teraz skończyło. Bańka mydlana pękła. Mówiono w mieście, że prywatna audiencja, którą juez otrzymał ostatnio u wicekróla, miała przebieg nad wyraz burzliwy. Powiadają, że stary marszałek Jak—mu—tam na zakończenie cisnął mu w twarz jego ostatni raport zapytując go, jak śmie próbować na starym żołnierzu swoich adwokackich sztuczek. Zuch stary. Ale głupi. Wszyscy ci starzy żołnierze są głupi, twierdził Sebright. Starzy admirałowie także. Jednakże do tej pory wojska lądowe musiały już przybyć do Rio Medio; fregata „Tornado” niewątpliwie również, skoro wypłynęła cztery dni temu z rozkazem puszczenia wiosek z dymem; i zacni lugare?os muszą dostawać kataru usiłując kryć się przed karabinierami w głębokich, wilgotnych lasach. Nasz admirał czekał na wynik tej ekspedycji. Wracając do kraju w niesławie, Rowley chciał zabrać ze sobą, jako coś w rodzaju dyplomatycznego atutu, pewną wiadomość, że gniazdo piractwa zostało na koniec zniszczone. — Może sobie myśleć — brzmiał komentarz Sebrighta — że to jego marynarski bluff tego dokazał, ale o ile ja widzę, jeżeli kto to sprawił, to tylko ty jeden, Kemp. Śmieszne, prawda? Stary Rowley trzyma swój statek na redzie, bo na morzu jest chłodniej niż w tym dusznym porcie, ale co rano przysyła łódź po nowiny. Najbardziej zależy mu na tym, by dostać w ręce osławionego Nicholsa i zawieźć go do kraju na powieszenie. Mnie wydaje się oczywiste, że ci na brzegu chcą go okpić. Nichols! Gdzie jest Nichols? Są tu tacy, co mówią, że Nichołs od sześciu miesięcy korzysta z darmowego wiktu i mieszkania w hawańskim więzieniu. Inni zaklinają się, że to Nichols zabił starego pana, porwał do?ę Serafinę i utonął. Nichols! Kto to jest Nichols? Według tego, co mówią, ty jesteś Nichols. Każdy może być Nicholsem. Kto go kiedy oglądał poza Rio Medio? Kiedyś wierzyłem w niego, ale słowo daję, że teraz zaczynam mieć wątpliwości, czy taki człowiek kiedykolwiek istniał. — Istniał na pewno — powiedziałem. — Znałem go, rozmawiałem z nim. Przybył z kraju jako drugi oficer na tym samym statku co ja — na starej „Tamizie”. W Kingston zajął się nim Ramon, i to jest ostatnia rzecz, jaką mógłbym zaprzysiąc na jego temat. Ale jestem absolutnie pewien, że był w Rio Medio przez dwa lata i zniknął stamtąd zaraz po tej nieszczęsnej historii z łodziami. — No cóż, przypuszczam, że O’Brien wie dobrze, gdzie go szukać. Ale obojętne, gdzie ten drab się znajduje, w więzieniu czy na wolności, admirał nigdy nie dostanie go w ręce. Jeśli go mają, nie wydadzą go za nic. Za dużo wie o całej zabawie, i pamiętaj, że O’Brien, choć chwieje się w posadach, bynajmniej nie jest jeszcze pobity. Taki człowiek nie daje się obalić jak kręgiel. Możesz być pewien, że ma w zanadrzu ze dwadzieścia kompromitujących cudzych tajemnic, które będzie wyciągał jedną po drugiej, byle samemu nie dać się zmiażdżyć. Nie podda się. Parę dni temu pewien ksiądz — ten twój ksiądz, wiesz — przybył tu na piechotę z Rio Medio i chodził wszędzie załamując ręce i oświadczając, że zna całą prawdę i zamierza ją rozgłosić. O’Brien jednak krótko się z nim rozprawił; uzyskał, że arcybiskup posłał księdza na rekolekcje, jak to się mówi, do franciszkańskiego klasztoru o sto mil stąd. O tych rzeczach szepce się po wszystkich tutejszych zaułkach. Wyobraziłem sobie biednego księdza Antonia z jego prostoduszną rezygnacją, opłakującego nas w swoim przymusowym schronieniu, złamanego bólem i szepcącego cicho: „Niezbadane, niezbadane.” Byłbym chętnie zobaczył się ze staruszkiem. — Mówię ci, że całe miasto trzęsie się od okropności związanych z tą sprawą — ciągnął Sebright. — Modne jest chodzić oglądać to, co nazwałbym pozostałościami zbrodni. Są one wystawione w westibulu Pałacu Sprawiedliwości. Sam tam nawet poszedłem. Wchodzi się przez wahadłowe drzwi do wielkiej sali, która, jeśli chodzi o pogodną atmosferę, nie ustępuje olbrzymiej piwnicy na węgiel, i tam widzi się, wyłożone na czarnym stoliczku, włóczkowy szal pani Williams, szylkretowy grzebień twojej se?ority, który się w niego jakimś cudem zaplątał, i moją starą czapkę, którą ci pożyczyłem, pamiętasz. Zapewniam cię, zgroza mnie ogarnęła na widok tych rzeczy rozłożonych tam w tym przyćmionym, religijnym oświetleniu. Niech mnie kule biją, jeśli mrowie nie przeszło mi po całym ciele. A przez cały czas przed portykiem zatrzymują się eleganckie pojazdy, wystrojone kobiety podchodzą po dwie, po trzy i wzdychają przed szalikiem naszej starej, wywracając oczy do góry. „Ach! Pobrecita! Pobrecita! Ale jakąż to dziwną miała zarzutkę. Bardzo ordynarną. Zginęła w kwiecie młodości. Nie do wiary! Ach, ten niegodziwy, okrutny Anglik.” Najśmieszniejsza rzecz na świecie. Ale skoro tak, to Manuelowi lugare?os są teraz w Hawanie. Sebright zwrócił uwagę, że tak, jak rzeczy stoją, jest to dla nich najbezpieczniejsze miejsce, pod skrzydłem ich opiekuna. Sebright poznał szkuner od razu. Przypłynął pewnego dnia bardzo wczesnym rankiem i cichcem zaszył się w gromadę małych stateczków przycumowanych w dolnej części portu. Sebright skorzystał z pierwszej okazji, by spytać jednego ze strażników na nabrzeżu, co to za ładny statek tam stoi, po prostu chcąc usłyszeć, co tamten mu powie. Strażnik zapewnił go, że jest to nieważny frachtowiec z Porto Rico, dobrze znany w porcie. — Mniejsza o tych łotrów; nic ci już zrobić nie mogą. Zdaniem tym Sebright wymazał lugare?os z mojego życia. Nie sprzyjającą dla nas okolicznością było natomiast, że kapitan zeszedł na ląd. Statek był gotów do wypłynięcia na morze; absolutnie czysty; papiery na pokładzie; mógł ruszyć za godzinę, gdyby o to chodziło, a w każdym razie jutro o świcie, nim O’Brien zdąży zwęszyć przybycie droghera Riegów. Juezowi donoszono o każdym najmniejszym ruchu w porcie; ale dziś było święto i prawdopodobnie nie dowie się o tym do jutra. Nawet fiesty przydają się czasami. W swej niezmiernej trosce o odnalezienie Serafiny O’Brien wyprawiał takie harce wśród zagranicznych statków (po nieudanej rewizji na „Lwie”), że cały korpus konsularny wystosował wspólny protest do gubernatora, po którym juezowi przykazano się pomiarkować. Żadnego statku nie wolno było przeszukać więcej niż raz jeden. Jednakże sam widziałem żołnierzy jadących łodzią na amerykańską brygantynę: zgraję zjadaczy czosnku, zatruwającą kabiny swoim oddechem, wtykającą nosy we wszystkie kąty. Oczywiście od czasu naszego rzekomego utonięcia uspokoiło się trochę; ale najmniejszy drobiazg mógł znowu puścić w ruch O’Briena. Mówiono o nim, że jest bliski utraty zmysłów ze zmartwienia wypływającego z jego wielkiego przywiązania do rodu Riegów. Chodził jak oszalały, cierpiał na bezsenność i już prawie od tygodnia nie był zdolny przewodniczyć w swoim sądzie. — Ale czy nie spodziewasz się, że Williams wróci zaraz na statek? Potrząsnął głową. — Nie. Nawet dziś wieczór nie wróci. Powiedział swojej pani, że spędzi dzień poza miastem z właścicielem załadowanych towarów, ale mrugnął do mnie, o co chodzi. Wieczorem przyśle kartkę, że właściciel towarów zatrzymuje go na noc, ponieważ spisy nie są gotowe, a ja będę musiał iść do niej i kłamać, najlepiej jak potrafię, że to całkiem normalna rzecz. Diabli nadali! Byłem przerażony. To było fatalne. A kiedy wściekałem się na rozwiązłe nawyczki Williamsa, Sebright błagał mnie o ściszenie głosu, by nie posłyszano mnie w kabinie. Czy spodziewam się, że ten człowiek zmieni skórę? Przez całe życie odgrywał tutaj rolę wesołego kawalera; nigdy też nie przyszło mu do głowy, że robi coś szczególnie skandalicznego. — Ożenił sdę z kobieciną z rycerskości — romantyczny gruby nicpoń — i nawet przez chwilę nie zdawał sobie sprawy, co to znaczy, póki tu z nim nie przyjechała — szeptał mi dalej Sebright. — Kocha ją i szanuje więcej, niżbyś przypuszczał. Tak jest, choćbyś nie wiem jak wzruszał ramionami, panie Kemp. Nie jest tak łatwo, jak ci się zdaje, zerwać dawne stosunki. Pomyśl, któregoś wieczoru dwie jego rozwiązłe nawyczki (jak je nazywasz), przybyły tu łodzią, zasłonięte mantylami, w towarzystwie jakiegoś huncwota brzdąkającego na mandolinie, i urządziły mu pod statkiem serenadę. Siedzieliśmy wszyscy w kabinie po kolacji i biedna pani Williams, z oczyma jeszcze czerwonymi od płaczu nad waszym losem, powiada do nas: „Jak słodko i melancholijnie to brzmi” — powiada. Powinieneś był widzieć, jak szyper łypnął do mnie okiem. Pot po prostu lał mu się z twarzy ze strachu. Wybiegiem na pokład i musiałem użyć całej hiszpańszczyzny, jaką znałem, żeby powstrzymać je od wejścia na statek. Musiałem przysiąc na wszystkich świętych i na honor caballera, że jest tu jego żona. Na koniec odjechały ze śmiechem. Nie chciały robić mu kłopotu. Po prostu nie wierzyły przedtem w tę historię. Myślały, że to jakiś wykręt z jego strony. Słyszałem, jak zanoszą się od śmiechu przez całą drogę do portu. Takie to mamy trudności. Kobiecinę trzeba ochronić przed tego rodzaju rewelacją, choćbym miał zgubić duszę fałszywymi przysięgami. Strzegłem jej, odkąd tylko przybyliśmy tutaj, poza wypatrywaniem was, póki była jakaś nadzieja. Byłem bardzo przygnębiony. Może Williams miał rację, czyniąc ustępstwa towarzyszom swego dawnego wesołego życia, by oszczędzić uczuć małżonki. Nie chciałem krytykować jego pobudek — ale co robić, by ściągnąć go natychmiast na statek? Sebright przygryzał wargę. Sprawa była paląca, przyznawał to. Wiedział, gdzie go szukać. Ale sam nie mógł iść — to było oczywiste. Ja też nie chciałem, by opuszczał statek bodaj na chwilę, teraz, kiedy Serafina była na pokładzie. Nieoczekiwana wizyta jakiegoś gorliwego funkcjonariusza policji, chwilowy brak przytomności umysłu ze strony nieśmiałego stewarda — a bylibyśmy zgubieni. Ponadto, jak sam powiedział, musi czuwać nad kapitanową. Ale kogo posłać? Nie było w pobliżu żadnego przewoźnika z łodzią. W przystani była tylko pusta woda i postrojone statki; nawet większość ich załóg przebywała na lądzie, „na istnej orgii modłów”, jak się wyraził z irytacją. Jeśli chodzi o naszą własną załogę, nikt z niej nie znał ani słowa hiszpańskiego poza kilkoma wymysłami, być może. Serca mieli poczciwe, ale co do rozumu — nie zaufałby żadnemu z nich, gdyby miał ruszyć się samopas bodaj o krok od statku. Jakżeby mógł wysłać któregoś z nich na ląd, skoro żaden nie zna języka na tyle, by spytać o drogę, a wszędzie zieją otworem gościnne drzwi szynków? Z pewnością popiliby się, zabłąkali, popadli w jakieś tarapaty i w końcu dali się przymknąć policji. Najmniejszy incydent tego rodzaju ściągnąłby uwagę na statek — a że O’Brien skory jest do wyciągania wniosków… Potarł dłonią czoło. — Chyba ja będę musiał iść — mruknął. — Ale mnie znają; mogę być śledzony. Mogą się zdziwić, czemu lecę po szypra. A jednak czuję, że teraz jest czas. Sam czas. Między obecną chwilą a czwartą rano mamy niemal absolutną pewność, że uda nam się uciec z wami dwojgiem. To jest nasza szansa i wasza. Zupełnie nie wiedział, co począć. Wtedy, jakby w natchnieniu, zawołałem: — Ja pójdę! — Do licha! — rzekł zdumiony. — Zrobiłbyś to? Zasypałem go argumentami. Nikt mnie nie pozna. Ubrany byłem odpowiednio i dość czysto na dzień świąteczny. Mogłem przemknąć się przez tłum niepostrzeżony. Trzeba przede wszystkim wywieźć Serafinę poza zasięg O’Briena. W najgorszym wypadku będę zawsze mógł znaleźć sposób wydostania się z Kuby samemu. Na statku zaopiekuje się Serafina pani Williams i gdybym miał jakimś nieszczęśliwym trafem rozminąć się z Williamsem i nie móc na czas wrócić na statek, uroczyście nakładałem na nich obowiązek nie czekania na mnie, lecz odpłynięcia, jak tylko będzie można najwcześniej. Powiedziałem jeszcze znacznie więcej. Byłem wymowny, jak gdybym nagle upił się bliskością wolności i bezpieczeństwa. Myśl, że za parę godzin będę z nią na morzu, z dala od wszelkich niepokojów ducha i serca, przyprawiała mnie o zawrót głowy. Wydawało mi się, że oszalałbym, gdyby nie pozwolono mi pójść. Drżałem cały, tak mi było pilno. Jąkałem się z podniecenia. — No… ostatecznie! — mruknął Sebright. — Muszę iść jej powiedzieć — rzekłem. — Nie. Nie rób tego — rzekł ten mądry młody człowiek. — Czy jesteś zdecydowany? — Tak, jestem — odparłem. — Ale ona jest rozsądna. — A jednak — tłumaczył mi — kapitanowa z pewnością powie, że nic podobnego nie jest potrzebne. Kapitan powiedział jej, że wraca na podwieczorek. Cóż moglibyśmy jej na to odpowiedzieć? Nie możemy wyjaśnić, jak naprawdę rzeczy stoją, a jeśli będziesz obstawał przy swoim zamiarze, będzie to wyglądało na głupi upór z twojej strony. Otworzył mi swoje biurko. — Napisz do niej. Spisz swoje argumenty — to, coś mi mówił przed chwilą. To fakt, że drzwi stoją otworem przez kilka najbliższych godzin. Jeżeli chodzi o resztę — ciągnął ze znużonym westchnieniem — podejmuję się kłamać przed panią Williams, by jakoś to przełknęła. Tak więc się stało, że choć dzieliły nas tylko dwa cienkie przepierzenia, napisałem swój pierwszy list do Serafiny, podczas gdy Sebright wyszedł na pokład, by poczynić przygotowania do wysłania mnie na brzeg. Nie było go przez pewien czas, dość długi na to, bym mógł wylać na papier radosne uniesienie moich myśli, moją ufność i nadzieję, moje pragnienie, by znalazła się wreszcie bezpieczna na błękitnym morzu. „Trzeba chwytać sposobną chwilę, która może przeminąć i więcej nie wrócić” — pisałem. Błagałem ją, by uwierzyła, że działam dla dobra naszej sprawy i tylko z mojej wielkiej miłości, która nie może znieść myśli, że ona, Serafina, znajduje się tak blisko O’Briena, arcywroga naszego związku. Na morzu rozłąki nie ma. Sebright wszedł raptownie. — Chodź. Amerykańska brygantyna była już do tego czasu zakotwiczona, tuż za „Lwem”, i Sebright wpadł na pomysł poproszenia jej oficera, by pozwolił odwieźć na brzeg swoją łodzią (była spuszczona na wodę) gościa, którego ma na pokładzie. Jego własne łodzie były wszystkie wciągnięte, wyjaśnił, a najemnych przewoźników nie było. Prośbie jego uczyniono zadość. Zawieźli mnie na brzeg dwaj amerykańscy majtkowie, którzy nie zamienili ze sobą ani słowa i najwidoczniej brali mnie za Hiszpana. Pomysł był doskonały. Przez pożyczenie łodzi od Jankesa zacierało się ślad mojego związku ze „Lwem”. Milczący marynarze wysadzili mnie, jak prosił Sebright, koło baterii na piasku, całkiem z dala od miasta. Podziękowałem im po hiszpańsku i przeszedłszy kawałek nieosłoniętego gruntu zakreśliłem szeroki łuk,, by wejść do miasta od strony lądu i w ten sposób jeszcze lepiej zatrzeć za sobą ślady. Przeszedłem przez rodzaj nędznego przedmieścia pełnego bud, obskurnych domostw i murzyńskich chat. Ludzi napotykałem bardzo niewiele, przeważnie zresztą były to stare kobiety doglądające czered dzieci w różnym wieku i o wszelkich kolorach skóry, które bawiły się w kurzu. Liczne Psy wygrzewały się na słońcu wśród kup śmieci, nie zadając sobie trudu warczenia na mnie. Na koniec wyszedłem na gościniec i zwróciłem twarz ku miastu, które leżało przede mną w jaskrawym słońcu, otoczone wieńcem metalicznych drgań. Lepsze domy, o frontach otynkowanych na żółto, niebiesko, a nawet ciemnoróżowo, występowały na zmianę z walącymi się drewnianymi budami. Ujrzałem przed sobą przysadzistą, oblankowaną bramę z rzeźbioną kamienną tarczą herbową nad mrocznym otworem łuku. Młody Mulat o gładkiej twarzy, ubrany w jakiś brudny mundur, ale w nowych słomianych pantoflach z niebieskimi jedwabnymi rozetkami na bosych stopach, siedział niedbale, założywszy nogę na nogę, u drzwi czegoś w rodzaju wartowni. W zębach trzymał wielkie, krzywo zwisające cygaro i patrzył na mnie powłóczyście, jak kobieta, kątem swoich tęsknych oczu. Nie powiedział ani słowa. Szczęściem twarz miałem opaloną na ciemny brąz. Strój Enrica nie przyciągał oczywiście niczyjej uwagi. Jasny kolor moich włosów kryła chustka zawiązana pod kapeluszem; kroki moje rozległy się głośnym echem w sklepionej bramie i znalazłem się w sercu miasta. Wydało mi się od razu, jak gdybym cofnął się o trzysta lat. Nie widziałem jeszcze nigdy czegoś podobnie starego; oto było opuszczone dziedzictwo awanturniczej rasy, która jak by rzuciła całą swoją moc, całą tężyznę i wszystek entuzjazm w jeden najwyższy wysiłek męstwa i chciwości. Czytałem niegdyś dzieje hiszpańskiego podboju i teraz patrząc na te wielkie kamienne mury odczułem w sercu ten sam podziw i ten sam smutek. Z jakąż furią heroizmu i wiary cały ów naród rzucił się na tajemnicze bogactwo Nowego Świata! Nigdy żaden naród nie przygarnął bliżej do serca swoich marzeń o wielkości, o sławie, o przygodzie. Był taki moment w jego losach, kiedy mógł wierzyć, że samo Nie— bo uśmiechało się łaskawie do krwawych rzezi, jakie sprawiał. Szedłem wolno, przejęty do głębi otaczającą, pustką. Dokonali podboju i przeminęli, a te kute kamienie pozostały jako posępne świadectwo nietrwałości ich sukcesu. Masywne domy, ogromne mury, ostre łuki portali, klatki z żelaznych sztab sterczące niby balkony wokół każdego kwadratowego okna. I nigdzie żywego ducha; ani jedna głowa nie wyglądała z tych mieszkań, tych domostw ludzkich, tych odwiecznych przybytków nienawiści, niskich waśni, skąpstwa, ambicji — tych starych gniazd miłości, świadków wielkiej, romantycznej przygody, minionej teraz i zapadłej poza linię horyzontu. Zdawały się odwzajemniać ze smutkiem moje ciekawe spojrzenia; zdawały się patrzeć na mnie i mówić: „Co tutaj robisz? Widzieliśmy innych ludzi, słyszeliśmy inne kroki!” Klasztorna cisza zalegała nad murami wiekowych budowli poplamionych zielonymi pasmami mchów nasiąkłych cieniem. Czasami z dzwonnicy któregoś z kościołów zrywał się nad wąskimi ulicami potężny huk spiżu, a niekiedy dolatywały mnie nikłe echa dalekich pieni, odległe porykiwanie trombonów. Jakaś kobieta w czerni skręciła szybko w boczną ulicę, spiesząc ku szlakowi procesji. Poszedłem w tym samym kierunku. Z wylotu winiarni, ziejącego jak brudna jaskinia w przyziemiu starej pałacowej budowli, wyszedł nagle jakiś muskularny drab w łachmanach, ocierając gęstą brodę wierzchem włochatej łapy. Zatoczył się z lekka, po czym jął iść przede mną szybkim krokiem. Zauważyłem błysk złotego kolczyka w ogromnym uchu. Jego peleryna wystrzępiona była u dołu w istną frędzlę, a gdy rozwiewała się przy chodzie, widać było pod nią sporo nagiej skóry. Łydki miał obandażowane na krzyż owijaczami; spiczasty kapelusz wyglądał, jak by go wdeptał w błoto przed nałożeniem na głowę. Zatrzymałem się nagle jak wryty. Lugare?o! Znajdowaliśmy się wtedy na pustym odcinku wąskiej uliczki, która dalej zapchana była gęsto tłumem przyglądającym się procesji sunącej z wolna po szerokiej głównej alei. Za późno już było wracać. Zresztą drab nie zwracał na mnie uwagi. Najlepiej było iść dalej. Ludzie wypełniający przestrzeń między domami, obróceni do nas tyłem, zagradzali nam drogę. Musiałem czekać. Drab stanął niedaleko mnie, za ostatnim szeregiem tłumu. Trunek musiał usposabiać go do skruchy, gdyż zaczął mamrotać i bić się w piersi. Inni ludzie w tłumie również uderzali się w piersi. Przed sobą miałem fasadę budynku, który, zgodnie z planikiem mojej trasy, jaki wyrysował mi Sebright, był Pałacem Sprawiedliwości. Nad stopniami wejściowymi wznosił się perystyl z nieładnych kolumn. Kordon piechoty chronił jezdnię od naporu tłumu. Śpiewy ciągnęły się bez przestanku; widziałem też, jak wysokie drewniane postacie świętych, złocone i pomalowane na czerwono i niebiesko, mijają, niesione na wysokości ramion, kołysząc się i chyląc nad głowami tłumu jak maszty łodzi na farwatrze. Niesiono połyskujące w słońcu krucyfiksy; olbrzymia Madonna, która musiała ważyć z pół tony, przesunęła się chwiejnie przez moje pole widzenia, ubrana w złocisty brokat i z wieńcem papierowych róż nad głową. Wojskowa orkiestra przechodząc napełniła powietrze huraganowym dźwiękiem instrumentów dętych. Potem nagle uciszyło się wszystko poza srebrzystym głosem ręcznych dzwonków. Ludzie przede mną padli wszyscy razem na kolana i ja jeden pozostałem na stojąco. Prawdę mówiąc, zagapiłem się na ceremonię zupełnie dla mnie nową i nie spodziewałem się takiego ruchu. Drab klęczący opodal walił się w piersi i ryczał w ekstazie pobożności. Co do mnie, to muszę przyznać, że patrzyłem niecierpliwie na mijający baldachim, który zdawał się cały ze złota, z kroczącymi pod nim trzema księżmi we wspaniałych kapach, i zupełnie zapomniałem zdjąć kapelusz. Brodaty drab podniósł na mnie wzrok nie przerywając swoich pokutniczych praktyk i nim zdałem sobie sprawę, że obrażam jego lub czyjekolwiek uczucia, poderwał się z wrzaskiem: „Ty bluźnierco bezbożny!”, i zamaszystym ruchem strącił mi z głowy kapelusz. W tejże chwili orkiestra zagrzmiała znowu, rozdzwoniły się dzwony i nikt nie usłyszał jego krzyku. Jednym uderzeniem pięści odepchnąłem go w tył. Procesja przeszła; ludzie wstawali z klęczek i wylewali się z wąskiej uliczki. Klnąc, jął szukać czegoś pod peleryną. Obserwowałem go bacznie, ale w jednej chwili odskoczył i zgubił się w sunącym tłumie. Podniosłem z ziemi kapelusz. Przez pewien czas stałem bardzo speszony, po czym schroniłem się w jakąś bramę. Nic się nie działo, a bardzo mi było pilno iść dalej. Teraz można już było przedostać się na drugą stronę szerokiej ulicy. Ów lugare?o mnie nie znał. Jednakże był to lugare?o. To nie ulegało wątpliwości. Teraz chciałem się przemknąć; najpierw jednak rzuciłem szybko okiem na plan mojej drogi, który trzymałem w zamkniętej dłoni. — Se?or — ozwał się jakiś głos. Podniosłem głowę. Stał przede mną starszy mężczyzna w czerni, z białym wąsem i imperiałką. Drab podchodził teraz do niego, a za nim czterech żołnierzy i oficer. Objąłem całą tę katastrofę jednym rzutem oka. — Ten se?or jest niewątpliwie cudzoziemcem — być może Anglikiem — powiedział urzędnik w czerni. Miał koronkowy kołnierz, łańcuch na szyi, aksamitne spodnie do kolan, zgrabne nogi w czarnych pończochach. Głos jego był łagodny. Byłem tak speszony, że kiwnąłem przytakująco głową. — Se?or jest młody i nie żywi względów dla innych. Uczucia religijne należy szanować. — Urzędnik w czerni przemawiał do mnie smutnym i opanowanym tonem. — Ten oto dobry katolik — ciągnął patrząc niezbyt ufnie na brodatego draba — zawiadomił mnie urzędowo o pańskiej bezbożnej demonstracji. „Cóż za fatalny przypadek” — myślałem przerażony; próbowałem jednak wyjaśnić sprawę. Wyraziłem żal za swój postępek. Tamten patrzył na mnie dobrotliwie. — Mimo to, se?or, zechce pan pójść ze mną. Choćby dla własnego bezpieczeństwa. Musi pan dać trochę wyjaśnień co do swojej osoby. Wyjaśnień takich zdecydowany byłem nie dawać. Ale tymczasem lugare?o zastosował wobec mnie całą pantomimę dokładnych oględzin. Przykucnął, odstąpił do tyłu, potem zaszedł mnie z boku. — Ten zacny obywatel — zaczął urzędnik w czerni — uskarża się również, że użył pan na nim siły… — Ten zacny obywatel — krzyknąłem jak głupi — jest piratem. To lugare?o z Rio Medio. To przestępca. Urzędnik zdawał się zdumiony i natychmiast zrozumiałem swój idiotyczny błąd — za późno! — Dziwne — mruknął i w tej samej chwili utrapio—ny drab zaczął krzyczeć: — To on! Zdrajca! Heretyk! Poznaję go! — Spokój, spokój! — rzekł mężczyzna w czerni. — Żądam, by mnie zaprowadzono przed jueza don Patricia, żebym mógł złożyć doniesienie — wrzeszczał lugare?o. Wokół nas zaczął zbierać się tłum. Urzędnik i oficer naradzili się oczyma. Na znak tego drugiego żołnierze otoczyli mnie. Czułem się zupełnie ogłuszony, jak gdyby ziemia rozstąpiła się pod moimi nogami, a niebiosa rozdarły się na dwoje. Szedłem ulicą pomiędzy strażnikami wśród urągających mi gromadek ludzi, a potem po stopniach wiodących do pałacu, jakby w jakimś okropnym śnie. W ciemnym, zimnym westybulu kazano mi czekać. Z każdej strony stał przy mnie żołnierz, a tuż przed moimi oczyma leżały na małym stoliczku szal pani Williams i czapka Sebrighta. Była to ta sama sala Pałacu Sprawiedliwości, o której mówił Sebright. Teraz przypominało to wszystko jeszcze bardziej jakiś niedorzeczny sen. Miałem jednak czas zebrać myśli. Oddać się pod opiekę konsula nie mogłem, po prostu dlatego, że musiałbym powiedzieć mu, kim naprawdę jestem, a to by znaczyło oddać Serafinę. Konsul nie mógłby jej obronić. Ale jutro „Lew” odpłynie. Sebright zrozumie, jeśli nawet Williams nie będzie wiedział, o co chodzi. Tak, odpłynie jutro wieczorem. Półtora dnia. Jeżeli tylko zdołam do tej pory ukryć przed O’Brienem obecność Serafiny — będzie ocalona i ja także będę ocalony, bo wtedy będę już mógł mówić. Zażądam opieki mojego konsula i ogłoszę wszem wobec niegodziwości jueza. — Proszę teraz wejść tam, se?or, na konfrontację z pańskim oskarżycielem — powiedział urzędnik w czerni pojawiając się przede mną. Wskazał małe drzwiczki po lewej stronie. Serce biło mi miarowo. Czułem w sobie jakąś nieustraszoną rezygnację. CZĘŚĆ PIĄTA LUDZKA DOLA ROZDZIAŁ PIERWSZY — Dlaczego mnie tu przyprowadzono, wasze dostojności? — zapytałem z wielką stanowczością. W pokoju były dwie czarno ubrane postacie, jedna za dużym czarnym stołem, druga z boku. Ja stałem przed nimi, między dwoma żołnierzami, w środku dużego, wysokiego pokoju o nagich, brudnych ścianach, z herbem Hiszpanii nad fotelem sędziego. — Znajduje się pan przed sędzią, Juez de la Primiera Instancia — rzekł czarno ubrany mężczyzna siedzący z boku stołu. Na głowie miał trójgraniasty kapelusz rzucający cień na jego twarz. — Proszę zachować ciszę i stosować się do procedury. Była to niewątpliwie doskonała rada. Szepnął parę słów do ucha Sędziego Pierwszej Instancji. Jasne było dla mnie, że sędzia jest zupełnie podrzędnym urzędnikiem, który decyduje tylko o tym, czy są jakieś istotne zarzuty przeciwko oskarżonemu; nawet wobec kancelisty zachowywał się nieśmiało, niepewnie. Powiedziałem: — Ale obstaję przy tym, by się dowiedzieć… — We właściwym czasie.. — odparł kancelista. Potem, tym samym tonem niezainteresowanej, urzędowej rutyny zwrócił się do lugare?a, który, stojąc przy drzwiach, wodził bardzo wystraszonymi oczyma od sędziego i kancelisty do mnie i żołnierzy. — Proszę się zbliżyć. Sędzia prędkim, zdawkowym głosem zadawał lugare?owi pytania, kancelista skrobał dużym gęsim piórem po arkuszu papieru. — Skąd pochodzicie? — Z miasta Rio Medio, ekscelencjo. — Czym się zajmujecie? — Ekscelencjo… parę kóz… — Dlaczego jesteście tutaj? — Córka moja, ekscelencjo, wyszła za Pepego z posady na Calle… Sędzia powiedział: — Dobrze, dobrze — ze zniecierpliwieniem pozbawionym krewkości. Brudne ręce lugare?a błądziły nerwowo po wielkim rondzie zmiętoszonego kapelusza. — Składacie więc skargę przeciwko temu oto se?orowi. Kancelista wskazał na mnie końcem gęsiego pióra. — Ja? Boże broń, ekscelencjo — bąknął lugare?o. — Alguazil Sądu Kryminalnego kazał mi dawać baczenie… — Składacie zatem doniesienie? — rzekł juez. — Może to i doniesienie, ekscelencjo — odparł lugare?o — jeżeli chodzi o tego oto se?ora. Alguazil Sądu Kryminalnego kazał jemu i wielu innym ludziom z Rio Medio pilnie rozglądać się za mną, „bez wątpienia w związku z tym, co wydarzyło się — jak wszystkim wiadomo — w Rio Medio”. Spojrzał mi prosto w twarz z tępą bezczelnością i powiedział: — Z początku miałem wielkie wątpliwości, bo wszyscy mówili, że ten człowiek nie żyje — choć inni opowiadali gorsze rzeczy. Może, kto wie? Widział mnie, mówił, wielokrotnie w Rio Medio, poza obrębem Casa, na balkonie Casa również. A pewien jest, że ze mnie heretyk i niegodziwiec. Przyszło mi nagle do głowy, że człowiek ten — twarz jego niewątpliwie była mi znajoma — musi być zastępcą Manuela–del–Popolo, jego kompanem od kieliszka. Nie ulegało wątpliwości, że widział mnie na balkonie Casa. Pod wpływem pojednawczego sposobu bycia jueza nabrał niemałej pewności siebie i powiedział nagle, jakby na próbę: — Niegodziwiec, heretyk? Kto wie? Może to on podburzył tam niektórych, żeby zamordowali jego se?orię, przesławnego dona. Powiedziałem niemal wzgardliwie: — Przecież to oskarżenie jest całkiem niedorzeczne. Każdy wie, kto ja jestem. Stary sędzia zrobił łagodny, znużony ruch ręką. — Se?or — rzekł — nikt pana o nic nie oskarża, poza tym nikt nie wie, kto pan jest. Przebywał pan w miejscowości, gdzie wydarzyły się rzeczy pożałowania godne i niewytłumaczone; teraz przebywa pan w Hawanie; paszportu pan nie posiada. Proszę, aby pan zechciał zachować spokój. Wszystko to jest w porządku. Nie wątpiłem, że według tego, co wiedział, mówił prawdę. Było całkiem oczywiste, że jest to człowiek ciężkawy i naiwnie prostoduszny. Może to rzeczywiście prawda — może będę tylko musiał się wytłumaczyć; może już jest wszystko dobrze. Do pokoju wszedł O’Brien spokojnym krokiem urzędnika, który z jednego biura przechodzi do drugiego. Wyglądało, jak by mój widok był mu wysoce niemiły — jak by wszedł dlatego, że chciał się przekonać o moim istnieniu, o mojej tożsamości, o tym, że jestem sam. Powolne spojrzenie, jakim mnie obrzucił, nie umniejszało spokoju jego wejścia. Przeszedł za stół; sędzia powstał z niezmiernym uszanowaniem. Ze swoim wiecznym uśmiechem, bez słowa, O’Brien skinął sędziemu, by prowadził dalej przesłuchanie. Stał patrząc w zamyśleniu na notatki kancelisty, uśmiech wciąż tkwił na jego wargach, które drżały nerwowo, a pod oczami miał ciemne plamy. Wyglądał, jak by się jeszcze uśmiechał, choć dopiero co doznał silnego wstrząsu. Sędzia dalej wypytywał lugare?a. — Czy wiecie, skąd przybył ten se?or? — Ekscelencjo, ekscelencjo… — jąkał tamten, z oczyma utkwionymi w O’Brienie. — Nie wiecie też, jak długo bawił w mieście Rio Medio? — ciągnął sędzia. O’Brien nagle pochylił się do jego ucha. — Wszystkie te rzeczy są wiadome, panie kolego — powiedział, po czym zaczął coś szeptać. Stary sędzia objawił bardzo naiwne zdziwienie i radość. — Czy być może? — wykrzyknął. — Ten człowiek? Bardzo jest młody jak na takiego, co popełnił takie zbrodnie. Kancelista pośpiesznie opuścił pokój. Wrócił niosąc całe mnóstwo papierów. O’Brien, przechyliwszy się ponad ramieniem sędziego, palcem podkreślał jakieś słowa. Co on mógł knuć za nowe niegodziwości? Niepodobna przecież, by chodziło o sugestie lugare?a, że podmówiłem ludzi do zamordowania don Baltazara. Może chodzi po prostu o to, że wykroczyłem przeciwko jakiemuś prawu, uprowadzając Serafinę? Stary sędzia rzekł: — Co za szczęście, don Patricio! Będziemy teraz mogli zaspokoić angielskiego admirała. Co za pomyślny traf! Wyprostował się nagle w swoim fotelu; O’Brien stojąc za nim bacznie śledził moją twarz — ciekaw, jak zniosę to, co miało nastąpić. — Jak się pan nazywa? — spytał sędzia rozkazującym tonem. — Juan… John Kemp — odrzekłem. — Pochodzę ze szlachetnego angielskiego rodu. Proszę zapytać se?ora O’Brien. Uśmiech na wstrząśniętej twarzy O’Briena stał się bardziej okrutny. — Słyszałem, że w Rio Medio se?or nazywał się… nazywał się… — urwał i zwrócił się do lugare?a. — Jakże on się nazywał — ten capataz, człowiek, który stał na czele rabusiów? Lugare?o wyjąkał: — Nicola… Nicola el Escoces, se?or don Patricio. — Słyszy pan? — spytał O’Brien sędziego. — Ten wieśniak rozpoznaje go. — Niewątpliwie… niewątpliwie — powiedział juez. — Nie potrzeba nam więcej dowodów… Pan, se?or, widział tego złoczyńcę w Rio Medio, ten wieśniak rozpoznaje go z nazwiska. — To niedorzeczność — powiedziałem. — Stu świadków może stwierdzić, że jestem John Kemp… — Może to i prawda — rzekł sucho juez, po czym do kancelisty: — Proszę tu zapisać: John Kemp, ze szlachetnej angielskiej rodziny, zwany na miejscu swych zbrodni Nicola el Escoces, inaczej El Demonio. Wzruszyłem ramionami. W danej chwili nie zdawałem sobie sprawy, do czego to wszystko zmierza. Sędzia rzekł do kancelisty: — Proszę odczytać akt oskarżenia. Proszę czytać tutaj… — Wskazywał pewien ustęp w papierach, które kancelista przyniósł był przed chwilą. Był to akt oskarżenia sporządzony na długo przedtem przeciwko Nicholsowi. Całe łajdactwo stało mi się nagle groteskowo i złowrogo jasne. Kancelista odczytywał okropny katalog niecnych przestępstw łączących się razem niby miesione ciasto — zeznania świadków, którzy podpisali dokument. Nicola złupił czternaście statków i, jak się okazuje, własnoręcznie zamordował dwadzieścia dwie osoby — w tym dwie kobiety; dochodziła jeszcze sprawa łodzi Rowleya. „Pierwsza łódź Brytyjczyków — czytał kancelista — zbliżyła się na odległość dziesięciu jardów. Wtedy rzeczony Nicola wykrzyknął: «Przekleństwo na te krwiożercze psy» — i strzelił z armaty prosto w łódź. Siedmiu zginało od tego strzału. Widziałem to na własne oczy… Podpisano: Isidoro Alemanno.” — Inny zeznawał pod przysięgą: „Rzeczony Nicola był pod pokładem, ale przybiegł na górę i jednym ciosem swojego noża poderżnął gardło człowiekowi, który klęczał na pokładzie…” Nie ulegało wątpliwości, że Nicola popełnił wszystkie te zbrodnie; że świadkowie stwierdzili je pod przysięgą i podpisali zeznanie… Stary sędzia oczywiście nigdy go nie widział, a teraz O’Brien i lugare?o przysięgli, że to ja jestem Nicola el Escoces, alias El Demonio. Pierwszym moim impulsem było krzyczeć z wściekłości, ale pohamowałem go, ponieważ wiedziałem, że mnie uciszą. Powiedziałem tylko: — Nie jestem Nicola el Escoces. Mogę to z łatwością udowodnić. Sędzia Pierwszej Instancji wzruszył ramionami i z ufnością podniósł oczy na twarz O’Briena. — Ten człowiek — wskazałem na lugarena — jest piratem. I, co więcej, jest na żołdzie se?ora jueza O’Briena. Był zastępcą człowieka imieniem Manuel–del–Popolo, któy był przywódcą lugare?os po tym, jak Nicola opuścił Rio Medio. — Pan bardzo dużo wie o piratach — rzekł juez z sardoniczną miną bardzo głupiego człowieka. — Bez wątpienia był pan z nimi w bliskiej komitywie. Podpisuję teraz rozkaz przekazania pana do carcelu Sądu Morskiego. — Ależ mówię panu, że nie jestem Nicola… Juez odpowiedział niewzruszenie: — Przechodzi pan z moich rąk w ręce Sądu Morskiego. Nabrałem przeświadczenia, że jest pan osobnikiem zasługującym na rozprawę. Na tym moja odpowiedzialność się kończy. Wykrzyknąłem wówczas: — Ale powiadam panu, że ten O’Brien jest moim osobistym wrogiem. Stary uśmiechnął się kwaśno. — Se?or nie potrzebuje obawiać się niczego ze strony naszych sądów. Zostanie pan przekazany swoim rodakom. Niewątpliwie otrzyma pan od nich sprawiedliwy wyrok. — Dał znak lugare?o, by sobie poszedł, po czym wstał zgarniając swoje papiery. Ukłonił się O’Brienowi. — Pozostawiam przestępcę do dyspozycji waszej dostojności — powiedział i wyszedł ze swoim kancelistą. O’Brien wysłał za nim obu żołnierzy i został ze mną sam. Nigdy nie był tak blisko śmierci. Gdyby nie prosta ciekawość, zwykła chęć dowiedzenia się, co może mi powiedzieć, byłbym rozmiażdżył mu głowę stołkiem kancelisty. Miałem to uczynić; postąpiłem krok w stronę stołka. Wtedy ujrzałem, że płacze. — Przekleństwo… przekleństwo Cromwella niech spadnie na ciebie — wyszlochał nagle. — Wtrąciłeś mnie z powrotem do piekła. — Wił się całym ciałem. — Ból! — powiedział. — Znam go dobrze. Ale to? Co to jest? Liczne powody, jakie miał do bólu, przemknęły mi przez myśl niby procesja ponurych obrazów. — Umarła, nie ma jej — to człowiek zniesie — wymamrotał. — Ale tak… Nie wiedzieć… może żywa… może gdzieś ukryta… może nie żyje… Zaszła w nim błyskawiczna zmiana i oto dawał mi rozkazy. — Powiedz mi, jak ocalałeś. Doznałem niejasnego przeczucia prawdy. — Nie jesteś godzien, by porządny człowiek z tobą rozmawiał — powiedziałem. — Pozwoliłeś jej utonąć. Słowa te dały mi nagle pojęcie o całej głębi jego niewiedzy. Nie wiedział nic — nic. Jego piekłem była niepewność. No, niechże w nim pozostanie. — Gdzie ona? — zapytał. — Gdzie ona? — Tam, gdzie nie potrzebuje się ciebie lękać — odrzekłem. Uczynił nagły, konwulsyjny ruch, jak by szukał broni. — Jeśli mi powiesz, że żyje… — zaczął. — Ech, jeszcze nie jestem trupem — odparłem. — Jesteś nim już tak samo, jak gdybyś był utopionym szczeniakiem — rzekł z przebłyskiem zuchowatości. — Wisisz tu za morderstwo albo w Anglii za piractwo. — Więc mało mi zależy na życiu — powiedziałem drwiąco. — Pozwoliłeś jej utonąć. Zabrałeś ją z domu, młodą dziewczynę, w małej łódce. I jeszcze możesz chodzić z podniesionym czołem. — Próbowałem uratować ją przed tobą — odparłem. — Na Boga! — rzekł — ci Anglicy… Widziałem ich zarzynających dziecko na piersi matki. Widziałem ich podpalających strzechę nad głową wdowy i sieroty. Ale to… Ale to… Mogę cię ocalić, mówię ci. — Nie możesz zmusić mnie do przeżycia gorszych rzeczy niż te, jakie już przeszedłem — odpowiedziałem. Mógł mi życzyć cierpienia i wszystkiego innego, ale póki nie powiem mu, co wiem, życie moje jest dlań zbyt cenne. A mówić nie miałem zamiaru. — Przeszukam każdy statek w porcie — rzekł z pasją. — Proszę bardzo. Zapędź do tego swoich lugare?os. Na ogół nie bardzo się bałem. W obliczu protestów konsula i w obecności admirała nie mógł ruszyć ponownie „Lwa”, chyba żeby miał konkretne dowody. Utkwił we mnie badawcze spojrzenie. — Przybyłeś na amerykańskiej brygantynie — powiedział. — Wiadomo, żeś przyjechał na brzeg w jej łodzi. Nie odpowiedziałem; oczywiste było, że albo nie doniesiono mu o przybyciu droghera, albo zrobiono tam rewizję bez wyniku. — W jej łodzi — powtórzył. — Mówię ci, że wiem, że ona nie umarła; nawet ty, Anglik, musiałbyś mieć inną twarz, gdyby tak było. — Bynajmniej nie proszę cię o życie, którym mógłbym się cieszyć z nią razem. — Ona żyje — powiedział. — Żyje! Gdzie, to mniejsza. Przeszukam każdy cal ziemi na wyspie, każdą drogę, każdą hacjendę. Nie zdajesz sobie sprawy z mojej potęgi. — Więc przeszukaj dno morza! — krzyknąłem. — Spójrzmy na sprawę we właściwym świetle. Opanował swój ból, swoją niepewność. Był znowu sobą, wrócił mu uśmiech — jak by w tej chwili zmusił swoje rysy, by powróciły do swoich naturalnych linii. — Poślij jednego ze swoich braci zakonnych do nieba, sam nigdy się tam nie dostaniesz, by ją zobaczyć. — Jeśli mi powiesz, że żyje, uratuję cię. Zrobiłem niemy, uparty gest. — Jeśli ona żyje, a ty mi nie powiesz, znajdę ją i tak. A tobie dam zakosztować mąk niepewności — daleko stąd. Milczałem. — Jeśli nie żyje, a ty mi powiesz, oszczędzę ci pewnych kłopotów. Jeśli nie żyje, a ty nie powiesz, będziesz miał swoje własne wyrzuty sumienia i wszystko inne na dodatek. Powiedziałem: — Jesteś zanadto po irlandzku tajemniczy, bym mógł zrozumieć, co mówisz. Ale skoro masz wybór czterech złych ewentualności dla mnie — wybieraj sam. Ciągnął dalej z drżącą, sztuczną pogodą: — Udowodnij mi, że nie żyje, a dam ci umrzeć szybko i bez bólu. — Nie uwierzysz! — powiedziałem, ale on nie zwrócił uwagi na moje słowa. — Powiadam ci wyraźnie — uśmiechnął się. — Jeśli znajdziemy… jeśli znajdziemy jej drogie zwłoki — a znaleźć je muszę, mam ludzi wzdłuż całego wybrzeża — wydam cię waszemu admirałowi jako pirata. Czeka cię długa, powolna męka procesu; wiem, jaka jest angielska sprawiedliwość. I haniebna śmierć złoczyńcy. Myślałem sobie, że w każdym razie zyska się dzień czy dwa; „Lew” odpłynie; z okrętem flagowym na redzie nie będą mogli go ruszyć. Oczywiście nie miałem najmniejszej ochoty być wydanym admirałowi. Być może, udałoby mi się wyjaśnić omyłkę co do mojej tożsamości; pozostawało jednak oskarżenie o zdradę stanu na Jamajce. Powiedziałem: — Bardzo mi odpowiada zostać wydanym, ale nie odważysz się tego uczynić przez wzgląd na samego siebie. Mogę cię zdemaskować. — Nie łudź się! — rzekł — jeśli on cię dostanie w ręce, powiesi cię. Jedzie do kraju w niełasce. Cały wasz pomylony rząd sprzysięgnie się, by cię powiesić. — W kraju wiedzą doskonale — odparłem — że w Hawanie dzieją się dziwne rzeczy. Przysięgam ci, że wyjaśnię to wszystko. Za dużo wiem… Powiedział z nagłą nutą intensywnej pasji: — Tylko mi powiedz, gdzie jest jej grób, a puszczę cię wolno. Nie możesz, nie śmiesz, choć łajdak z ciebie, odejść z miejsca, gdzie zginęła, bez… bez upewnienia się. — Więc przeszukaj wszystkie świeże mogiły na wyspie — rzekłem. — Ja ci nie powiem nic… Nic! Zabierał się do mnie jeszcze i jeszcze, ale ja cd tej chwili nie przemówiłem już więcej słowa. On wyjaśniał mi wszystkie punkty coraz to lepiej — odsłaniał mimo woli to, co sam przeżywał, i roztaczał przede mną wszystkie cierpienia, których miałem się spodziewać. Jeśli o niego chodzi, to nie śmiał mnie zabić — ani też nie śmiał wydać mnie admirałowi. W niepewności swojej — skoro byłem dlań jedyną osobą na świecie, która znała los Serafiny — nie śmiał wypuścić mnie z rąk. A cały czas, póki mnie trzymał, musiał mieć na karku admirała czekającego na wydanie mnie lub jakiegoś innego nieszczęśnika, którego można by przedstawić jako Nicolę el Escoces. Póki admirał tu był, „Lew” był raczej bezpieczny, a przecież niedługo miał odpłynąć. Równocześnie — mimo chwilowej niekłamanej przyjemności dręczenia człowieka, którego trudno mi było nie uważać za diabła — miałem aż nadto powodów do strachu. Zbyt wiele wycierpiałem; potrzebowałem wypoczynku, miłości kobiecej, odprężenia. A tu przede mną nowe powikłania bez końca — bez końca. Jeśli nawet nie skończy się to nożem w plecy, O’Brien może trzymać mnie w Hawanie całe wieki albo też wysłać mnie do Anglii, gdzie trzeba będzie miesięcy, nieskończenie długiego czasu na samo tylko udowodnienie, że nie jestem Nicola el Escoces. Udowodnię to; ale co się tymczasem stanie z Serafina? Czy pojedzie za mną do Anglii? Czy dowie się bodaj, że tam pojechałem? Czy też pomyśli, że nie żyję, i sama umrze? O’Brien nie wiedział nic; jego szpiedzy mogli opowiadać sto niepewnych rzeczy. Stał teraz sztywny, nieruchomy, jak by nie chciał się ruszyć w obawie, że się załamie. Nagle powiedział: — Przybyłeś na jakimś statku: nie możesz mnie oszukać, każę je wszystkie ponownie zrewidować. — Rewiduj sobie, jakie statki chcesz, i niech cię diabli wezmą — rzekłem desperacko. — Ty zimny, bezlitosny angielski łotrze — wrzasnął nagle. Raz straciwszy równowagę, wpadł w szał. — Zamordowałeś ją. Nie dbałeś o nic, przybyłeś znikąd. Marny głupiec; za głupi nawet na to, żeby być awanturnikiem. Nędzny fuszer; zjawia się na ślepo i na ślepo odchodzi pozostawiając za sobą ruinę i gorzej niż piekło. Coś ty na tym zyskał? Co mogłeś zyskać? Co zobaczyłeś? Jakie miałeś nadzieje?… Ból? Ruina? Śmierć? Znam to wszystko dobrze. To jest we krwi; to jest w tonie; w naszych trzewiach, w mleku naszych matek. Twój przeklęty kraj zawsze sprowadzał to na naszą ukochaną, smutną ojczyznę… Marnujecie, niszczycie, psujecie. Po co? Powiedz mi, po co? Powiedz mi! Powiedz! Coście zyskali? Co kiedykolwiek zyskacie? Przekleństwo bez końca!… Ale, ach, wy nie macie dusz. Zawołał na całe gardło, jakby z namiętną jakąś ulgą, głosem, który zbudził nieoczekiwane, złowrogie echo: — Straż! Żołnierze!… Będziesz rozstrzelany zaraz, w tej chwili! W ten sposób chciał przeciąć węzeł. Dwaj żołnierze z hałasem otwarli drzwi, trzymając przed sobą gotowe do strzału muszkiety. Nie zwrócił na nich uwagi, oni zaś zachowali tępą wojskową postawę, wybałuszając na niego oczy. Szepnął: — Nie, nie! Jeszcze nie! Potem spojrzał na mnie przenikliwie, jak gdyby ciągle jeszcze miał nadzieję wyczytania czegoś pewnego z mojej twarzy — jakiegoś znaku, może jakiejś wskazówki, jak skłonić minie do powiedzenia prawdy. Na koniec potrząsnął gwałtownie pięściami, jak by się bał samego siebie. — Zabierzcie go — powiedział. — Precz! Poza zasięg moich rąk. Poza zasięg moich rąk. Drżałem silnie. Kiedy żołnierze weszli, sądziłem, że nadeszła moja ostatnia minuta. Ale mimo wszystko nie dowiedział się ode mnie nic. Nic zupełnie. A nie widziałem, gdzie poza tym mógłby się zwrócić o informacje. ROZDZIAŁ DRUGI Wejście do pospolitego więzienia w Hawanie było czymś w rodzaju wysokiego tunelu zakończonego wielką drewnianą bramą okutą zardzewiałym żelazem. Żołnierz gwardii obywatelskiej pokazywał sędziowski nakaz uwięzienia mnie siwowłosemu człowiekowi o czerwonej twarzy i niebieskich oczach, które zdawały się patrzeć przez obwisłe kępy srebrzystych brwi. Był to alcayde* więzienia. Ukłonił się i zadzwonił dwoma śmiesznie wielkimi kluczami. W żółtym drzewie okutej bramy widniała z boku uchylona furtka, pozwalająca jak by zerknąć na drugą stronę świata. Czcigodny strażnik, gnom w wysokim, spiczastym kapeluszu, wyciągnął za siebie w kierunku furtki krwistoczerwoną rękę. — Se?or caballero — zaskrzeczał — proszę, zechciej uważać ten dom za swój własny. Moi słudzy są twoimi sługami. Za furtką było podwórko wysypane żwirem, otoczone masywnymi, o ołowianej barwie ścianami budynków z czarnymi otworami okiennymi. Pod każdym szeregiem okien ciągnął się obszerny sklepiony tunel okratowany żelaznymi sztabami jak klatka dla dzikich zwierząt. Ponieważ był dzień, dzikie zwierzęta były na dworze i wałęsały się po całym patio. Sprawiały wrażenie niezmiernego spokoju, jak by to byli panowie i panie paradujący w niedzielę po jakiejś alei. Może ze dwudziestu więźniów, odzianych w śnieżnobiałe koszule i czarne aksamitne spodnie do kolan, spacerowało gromadnie dumnym krokiem jak puszące się gołębie. Ten szedł pod rękę z kobietą, ów z dwiema. Tłumoki pstrokato połatanych łachów leżały oparte o ścianę jak podmiecione śmiecie. Bo też i były to śmiecie hawańskiego więzienia. Ci w czerni i bieli to byli wielcy złodzieje… Widać było także dzieci, gdyż budynek więzienny mieścił w sobie również miejski sierociniec. Przez ułamek sekundy przybycie moje pozostało jakby nie zauważone. Potem w przeciwległym końcu podwórka jeden z mężczyzn w biało–czarnym stroju oddzielił się od reszty i podszedł do mnie szybkim krokiem przez rozsłonecznione patio. Tamci szli za nim wolno, przebierając nogami jak pawie; ich kobiety wisiały im u boku i szeptały. Tłumoki łachów podniosły się i ruszyły ku mnie, inne wymykały się chyłkiem z okratowanych nor. Zbliżający się mężczyzna miał głowę pięćdziesięcioletniego Juliusza Cezara, całkiem jak gdyby ukradł popiersie i obciągnął je żółtą skórą ze szczeciniastymi, szarymi i srebrnymi włosami. Powitał mnie z niezmierną powagą i królewskim spojrzeniem żółtych oczu ponad garbatym nosem. Bielizna jego była z nieskazitelnie białej, haftowanej i wytłaczanej materii; zza szkarłatnej szarfy owiniętej koło pasa wystawała szagrynowa, oprawna w srebro rękojeść długiego noża. Powiedział: — Se?or, mam zaszczyt cię powitać. Jestem Crisostomo Garcia. Proszę cię, zechciej łaskawie dać mi swoje spodnie. Nie odpowiedziałem. Nie rozumiałem, na co mu moje spodnie, zresztą znacznie mniej warte od jego własnych. Pozostali otaczali mnie coraz ciaśniej niby zwarty mur. Oparłem się plecami o bramę; nie bałem się, ale byłem wielce podniecony. Mężczyzna podobny do Cezara spojrzał na mnie groźnie, zakołysał się w biodrach wychylając daleko w tył i władczym ruchem nakazał tłumowi, by się cofnął. — Se?or Inglesito — rzekł — dar, o który mam zaszczyt cię prosić, jest ceną mojej opieki. Bez niej ci oto, bracia moi, rozerwą cię na drobne kawałki, aż nic z ciebie nie zostanie. Jego bracia wydali cichy, złowrogi pomruk, który poszedł po wszystkich głowach niby jakieś sprośne echo rozlegające się niewyraźnie wśród górskich szczytów. Zastanawiałem się, czy to może jest ten, który, jak mówił O’Brien, wbije mi nóż w plecy. Ja sam noża nie miałem; ale mogłem pięścią zdzielić draba w zęby. Alcayde wetknął przez furtkę swój olbrzymi kapelusz, krwistoczerwoną twarz i długie, nieporządne kosmyki srebrnych włosów. Rysy jego drgały oburzeniem. Do tej chwili szeptał z gwardzistą. — Czyście oszaleli, panowie? — powiedział. — Chcecie przed czasem odwiedzić piekło? Wiecie, kim jest ten se?or? Słyszeliście kiedy o Carlosie el Demonio? To jest Inglesito z Rio Medio! Oczywiste było, że moje czyny, rozgłaszane przez szpiegów O’Briena, przez lugare?os i rozmaitych łatwowiernych roznosicieli plotek, zyskały mi nie byle jaką reputację w więziennym patio. Ludzie odłączali się od gromady i rozbiegali się z wiadomością o moim przybyciu. Alcayde wsunął całą swoją długą postać do patio i odwrócił się, by zamknąć furtkę olbrzymim kluczem. W tłumie nastąpiły różne drobne poruszenia. Kobiety żegnały się krzyżem świętym i od uroku wyciągały w moją stronę ukradkiem po dwa zakrzywione, chude, brunatne palce o czarnych paznokciach. Mężczyzna podobny do Cezara powiedział: — Proszę o wybaczenie, se?or caballero. Nie wiedziałem. Skąd miałem wiedzieć? Jesteś honorowym obywatelem wszystkich patio w tym kraju. Wysoki alcayde skończył zgrzytać olbrzymim kluczem w zamku i dotknął mojego ramienia. — Jeśli se?or zechce pójść ze mną — rzekł — uczynię mu honory tego skromnego domu i przedstawię do wyboru pokoje, w których będzie wolny od wizyt tych ichmościów. Poszliśmy po schodach na górę, a potem długimi, mrocznymi korytarzami, w których tu i ówdzie snuła się jakaś ciemna postać niby jeleń dostrzeżony na chwilę w cienistych nawach lasu. Alcayde otworzył jakieś drzwi. Pokój wyglądał jak rozjarzone podłużne pudełko, pełne światła, lecz bez okien komina. Dwóch mężczyzn fechtowało się przy świetle jakich dwudziestu świec poprzyłepianych grudkami gliny do białych, zapleśniałych ścian. Z czarnego rzeźbionego stołu w odległym kącie bił blask srebrnych przedmiotów niby z ołtarza bogatego kościoła. Mężczyźni, ubrani w koszule i krótkie spodnie, kręcili się jeden wokół drugiego, rapiery dzwoniły o siebie; w lewych rękach, obandażowanych dla ochrony, trzymali ślepe sztylety. Alcayde obwieścił: — Don Vincente Salazar, mam zaszczyt zaanonsować angielskiego se?ora. Mężczyzna zwrócony twarzą w moją stronę niecierpliwie cisnął swój rapier w kąt. Był to pulchny, ciemnowłosy Kubańczyk, gniewny i nadąsany. Drugi szybkim ruchem obrócił się ku nam. Jego policzki błyszczały w świetle świec, jak by były z wywoskowanej żółtej skóry; oczy przypominały wąziutkie szparki, a twarz miała wyraz ponury. Przyjrzał mi się bacznie, po czym wycedził z wolna: — No wiecie! Ty?… Niech zginę, jeżeli nie domyśliłem się, że to będziesz ty! Wyglądał, jak by przypatrywał się jakiejś potworności, i dysząc, rozerwał gwałtownie pod szyją swoją brudną wzorzystą koszulę. Wymknął się na korytarz i jął szeptać coś z przejęciem do alcayda. Mały Kubańczyk patrzył na mnie ze złością; powiedziałem, że mam zaszczyt go powitać. Wymamrotał przez zęby jakieś pogardliwe słowa. Cóż, skoro nie chce ze mną rozmawiać, to i ja z nim również. Uderzyło mnie, że ów wysoki, żółtolicy mężczyzna jest niewątpliwie drugim oficerem z „Tamizy”. Nichols, prawdziwy Nicola el Escoces! Kubanczyk mruknął raptem gderliwie: — Pan, se?or, jesteś bez wątpienia jednym ze szpiegów tego przyjaciela klechów, tego O’Briena. Powiedz mu, żeby się miał na baczności… że ja mu każę mieć się na baczności. Ja, don Vincente Salazar de Valdepe?as y Forli y… Przypomniałem sobie to nazwisko; był to niegdyś konkurent Serafiny — człowiek, którego O’Brien usunął z drogi. Ciągnął dalej, groteskowo marszcząc brwi, jak by miał coś niezmiernie ważnego do powiedzenia: — Jutro wychodzę stąd. A pański rodak boi się bardzo, se?or. Niech się boi! Niech się boi! Ale nawet tysiąc szpiegów nie powinno go uratować. Wysoki alcayde wrócił spiesznie do pokoju i stanął pomiędzy nami, kłaniając się. Przepraszał Kubańczyka uniżenie, że narzucił mu moją osobę. Ale ten pokój jest najlepszy w całym więzieniu i pozostaje do dyspozycji więźniów jueza O’Briena. A ja jestem znakomitym caballero. Bóg jeden wie, czego nie wyrabiałem w Rio Medio. Paliłem, zabijałem, porywałem panny… Se?or juez jest jakoby wielce na mnie zagniewany. Ponury Kubańczyk natychmiast rzucił się ku mnie, jak by chciał porwać mnie w objęcia. — Inglesito z Rio Medio! — powiedział. — Cha, cha! Niemało o tobie słyszałem. Niemało wiem o twoim męstwie, se?or! Tyle opowiadań! Ten przebrzydły zjadacz księżej padliny łaknie twojej śmierci! Ach, ale niech się strzeże! Uratuję cię, se?or, ja, don Vincente Salazar. Prosił mnie, bym czuł się u siebie w tym pokoju — uderzająco pustym, poza przedmiotami stanowiącymi jego własność: srebrnymi wieloramieninymi świecznikami i srebrnym podgrzewaczem, wielkim jak miednica. Mogły one być dziełem Celliniego — w owych czasach spotykało się na Kubie takie rzeczy, a Salazar miał wszelkie warunki, by właśnie być ich posiadaczem. Później, podczas pierwszego powstania, jego uprząż na osiem mułów sprzedana została w Paryżu za cztery tysiące funtów, ze względu na złoto i perły, którymi była nabijana. Atmosfera tu duszna, wyjaśnił, ale niebawem przyjdzie jego służący spalić trochę sandałowego drzewa i poruszyć powietrze wachlarzami. — A jutro! — rzekł łypiąc oczyma. Nagle urwał.— Se?or — powiedział — czy to prawda, że mój najczcigodniejszy przyjaciel, mój więcej niż ojciec, został zamordowany… za poduszczeniem tego niegodziwca? Czy to prawda, że se?orita znikła? Tak opowiadają. Odrzekłem, że to szczera prawda. — Będą pomszczeni — oświadczył — jutro! Odszukam se?oritę. Znajdę ją. Znajdę! Mnie bowiem przeznaczył ją mój najczcigodniejszy przyjaciel. Porwał ze stołu czarną aksamitną kurtkę i nałożył ją. — Później, se?or, będziesz opowiadał. Nie lękaj się. Ja cię uratuję. Uratuję wszystkich ludzi, których ciemięży ta plaga naszego kraju. W tej chwili jednak pozwól mi oddać się medytacji. — Skrzyżował ręce na piersiach i opuścił nisko swoją okrągłą głowę. — Niestety, tak! — medytował. Raptem machnął ręką w kierunku drzwi. — Se?or — powiedział prędko — potrzebuję powietrza; duszę się. Wyjdź ze mną na korytarz… Podszedł do okna wychodzącego na patio; stał w cieniu, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, z głową zwieszoną w ostatecznym przygnębieniu. W te] chwili ściemniło się nagle, jak by ktoś na lampę narzucił zasłonę. Za murami zaszło słońce. Rozległy się uderzenia bębna. Na dole w zmroku tłum rozdzielił się na trzy sznury ludzi, które sunęły powoli w stronę nagich tuneli. Białe koszule zniknęły gdzieś pod nami; zgraja obszarpańców grawitowała na lewo; małe dzieci wchodziły gęsiego przez kwadratowe drzwi wyglądające jak wejście do klatki. Znów uderzono w bęben i tłum przyśpieszył kroku. Potem rozległ się huk zatrzaskiwanych żelaznych drzwi, a zza okratowań głębokich wnęk jęły przeświecać światła. Niebawem już tylko w dalekiej perspektywie arkad widać było odrażające kłębowisko głów i ciał, a z głębi budynku trochę światła padało na żwir opustoszałego patio. — Se?or — ozwał się nagle Kubańczyk — wygłoszę teraz jego panegiryk. Był to człowiek bardzo łagodny, głęboko szlachetny, zawsze uprzejmy. Gdzie znajdziemy jemu podobnych w tej zdegenerowanej epoce! — przerwał, by prychnąć z niezmiernym rozdrażnieniem. — Kiedy pomyślę o tych Irlandczykach… — powiedział — o tym O’Brienie… — Służący sprzątał błyszczący pokój, który opuściliśmy przed chwilą. Salazair przerwał sobie, by wydać rozkazy dotyczące jakiejś uczty, po czym wrócił do mnie. — Mówię ci, se?or, że jestem tu za to, że wbiłem nóż w kręgosłup jakiegoś madryckiego embustero*, człowieka, który zachował się bezczelnie względem mojej amigi, Klary. Czy uwierzysz, że za taką rzecz ten O’Brein, dzięki wpływom księży, którym liże językiem podeszwy, trzymał mnie tu zamkniętego przez wiele miesięcy? Bo się mnie bał! Aha! Miałem go zdemaskować przed szlachetnym donem, który teraz już nie żyje! Miałem poślubić se?oritę, która zniknęła. Ale jutro… Zdemaskuję jego intrygę wobec wicekróla. Ty, se?or, będziesz moim świadkiem! Ofiarowuję ci swoją opiekę… — skrzyżował ręce na piersiach i mówił z wielkim naciskiem. — Se?or, ten Irlandczyk inkomoduje mnie, don Vincente Salazara de Valdepeńas y Forli… — Pokiwał wymownie głową. — Se?or, pozwoliliśmy tym Irlandczykom schronić się pod połami naszego płaszcza, ponieważ wasz rząd robił męczenników z tych ludzi, będących dobrymi chrześcijanami, nam zaś przystoi czynić na przekór waszemu rządowi, który składa się z heretyków, niegodnych, by ich nosiła ta boża, chrześcijańska ziemia. Jednakże, se?or, jeżeli inkomodowali oni wasz rząd, tak jak obecnie nas, to nie dziwię się, że chciano ich się pozbyć. Se?or, życie tego człowieka niewarte jest ceny ośmiu mułów, jaką zapłaciłem za swoje zwolnienie. Mógłbym już w tej chwili chodzić na swobodzie, lecz nie wypada mi się wymykać pod osłoną ciemności. Odjadę stąd w jasny dzień, własnym ekwipażem. I będę miał ofiarę do pokazania moim przyjaciołom, których, jak mnie, inkomoduje ten… — Człowiek ten był maniakiem; przyszło mi jednak do głowy, że na miejscu O’Briena czułbym się nieswojo. W ciemnym korytarzu pojawiła się wysoka postać. Kubańczyk ruszył ku niej z gościnnym gestem. — Vamos! — rzekł energicznie. — Na ucztę… — wskazał ręką w stronę błyszczących drzwi i odstąpił na bok, by nas przepuścić. Weszliśmy. Drugim mężczyzną był niewątpliwie pochodzący z Nowej Szkocji oficer „Tamizy”, człowiek, który odwodził mnie od pojechania za Carlosem owego dnia, kiedy wpływaliśmy do kingstońskiego portu. Gryzł wykałaczkę i na widok jego wielkich żujących szczęk zdało mi się, że oglądam go siedzącego na swojej koi, nagiego do pasa, nie zaś stojącego tutaj w czerwonych spodniach i niebieskiej koszuli. W jednym przebłysku zesztukowałem sobie jego historię. Był to prawdziwy Nicola el Escoces; nazywał się Nichols i pochodził z Nowej Szkocji. Był niegdyś wodzem lugare?os O’Briena. Przyglądał mi się teraz z błyskiem w oku; żółte jego szczęki były tak samo połyskliwie wygolone jak dawniej; długie ramiona tak samo przypominały semafor. Powiedział drwiąco: — Więc pojechałeś tam mimo wszystko? Ale Kubańczyk przynaglał nas do uczty; było tam gaspacho na srebrnych talerzach, a służący w liberii trzymał coś przykrytego serwetą. Nie było mi to na rękę. Przyglądaliśmy się jeden drugiemu w milczeniu. Zastanawiałem się, co Nichols wie; co mogę mu bezpiecznie powiedzieć; w jakiej mierze może mi być pomocny. Jeden lub drugi z tych ludzi niewątpliwie mógł mi się przydać. Kubańczyk był półgłówkiem, ale mógł mieć pewne wpływy — i jeśli rzeczywiście miał nazajutrz wyjść na wolność, jeśli rzeczywiście uda się do wicekróla, wówczas, pomagając mi, z pewnością służyłby własnej zemście nad O’Brienem… Ale co do Nicholsa… Salazar zaczął opowiadać długą, przesadną historię o kucharzu, którego sprowadził z Paryża. — Pomyślcie — mówił — wiozę tego bałwana dwa tysiące mil, a potem… nie potrafi nawet zabrać się do przyrządzenia zwykłego kraba. Bałwan! Nichols spojrzał nań ukosem, bez zainteresowania, po czym rzekł w języku angielskim, którego Salazar nie rozumiał: — Więc jednak pojechałeś tam? A teraz on cię przychwycił. — Nie odpowiedziałem mu. — Wiem o tobie wszystko — dodał. — To znaczy więcej niż ja o tobie — odrzekłem. Wstał i znienacka uchylił drzwi, rozejrzał się w obie strony korytarza, po czym usiadł z powrotem. — Nie boję się mówić — rzekł wyzywająco. — Nie boję się niczego. Jestem bezpieczny. Kubańczyk ozwał się do mnie po hiszpańsku: — Ten se?or jest moim przyjacielem. Każdy, kto nienawidzi tego diabła, jest moim przyjacielem. — Jestem bezpieczny — powtórzył Nichols. — Za dużo wiem o naszym przyjacielu, irlandzkim piracie. — Ściszył głos: — Powiadają, że masz być wydany za piractwo, hę? Jego oczy patrzyły dziwnie niespokojnie. — Prawda to? Na ile? Nie możesz powiedzieć człowiekowi? Jedziemy na jednym wozie. Mogę ci pomóc. Salazar zrzucił przypadkiem srebrny kubek ze stołu; na ten hałas Nichols na wpół zerwał się z krzesła. Powiódł dokoła dzikim spojrzeniem, po czym chwycił butlę aguardiente i napił się. — Nie boję się niczego. Trzymam tego człowieka w garści. Nie odważy się mnie wydać. Już ja to widzę! Wyda ciebie i powie, że to wszystko twoje sprawki. — Nie wiem, jakie są jego zamiary — odrzekłem. — Czy nie zechcesz, se?or, opowiedzieć, jeśli ci to nie sprawi zbyt wiele bólu, o bohaterskiej śmierci owego czcigodnego męża? Mimo woli rzuciłem okiem na Nicholsa. — Ból sprawiłoby mi to ogromny — rzekłem — byłem krewnym don Baltazara. Se?or O’Brien bardzo się obawiał mojego wpływu na terenie Casa. Właśnie kiedy próbował mnie stamtąd zabrać, don Baltazar, który mnie bronił, padł z ręki lugare?os O’Briena. — Aha! Aha! — powiedział Salazar. — Jesteśmy bratnimi duszami. Nienawidzą nas i kochają te same osoby. Ten niegodziwiec, se?or. A potem… — W zamieszaniu uciekłem morzem, na otwartej łódce. Kiedy przybyłem do Hawany, juez kazał mnie aresztować. Salazar wzniósł obie ręce do góry; jego gesty, odpowiednie dla rosłych, dostojnych ludzi, u niego sprawiały wrażenie komiczne. Sprowadzały hiszpańskie maniery do absurdu. Powiedział: — Ten człowiek umrze. Ten człowiek umrze. Jutro idę do wicekróla. Usłyszy on tę twoją historię, se?or. Dowie się o tych machinacjach, które przywodzą uczciwych ludzi tu, gdzie się znajdujemy. Jesteśmy sobie braćmi… — Właśnie to mówię — Nichols spojrzał na mnie złośliwie — jedziemy na tym samym wozie. Sądzę, że zauważył, iż jego oświadczenie nie wzruszyło mnie. Powiedział, ciągle po angielsku: — Bądźmy ze sobą szczerzy. Odbądźmy naradę wojenną. Ten O’Brien nienawidzi mnie, bo nie chciałem strzelać do własnych rodaków. — Spojrzał na mnie ukradkiem. — Nie chciałem — stwierdził raz jeszcze. — On chciał, żebym strzelaj do ich łodzi; ale ja odmówiłem. Nie wierz aby bajkom, które o mnie opowiadają! O tobie opowiadają jeszcze gorsze. Kto mówi, że zgodziłbym się strzelać do swoich rodaków? Gdzie jest człowiek, który to mówi? — Napił się był jeszcze więcej wódki i teraz spoglądał na mnie dziko. — Tylko bez żadnych kawałów, serdeńko — powiedział. — Żadnego wydostawania się na wolność i rozpowiadania bajek. O’Brien to mój przyjaciel; nigdy mnie nie wyda. Nie odważy się. Za dużo wiem. Jesteś piratem: Pewnie to ty strzelałeś do tych łodzi. Klnę się Bogiem, będę świadczył przeciwko tobie, jeżeli mnie wydadzą. Powiem, coś ty za gagatek. Przez cały ten czas mały Kubańczyk gadał szybko i z jakimś ponurym zapałem. Prędko nalał nam wina. — Do własnych rodaków! — krzyczał Nichols. — Nigdy! Zastrzeliłem własnoręcznie porucznika Jankesa — Allen mu było. To co innego. Nie jestem człowiekiem, z którego można sobie żartować. Nie, panie. Nie próbuj aby… Ehe, mam takie papiery, które wyprawiłyby O’Briena na szubienicę. Odesłałem je do domu, do Halifax. Znam sztuczki nie gorsze niż on. Klnę się Bogiem, niech spróbuje! Niech tylko spróbuje. Nie odważy się mnie wydać… Służący w liberii wszedł, aby objaśnić świece. Nichols zerwał się z krzesła w panice i z gorączkowym pośpiechem dobył noża. Mówił dalej, patrząc na mnie wściekle spod ściany, z nożem w ręce: — Niech ci się nie marzą żadne sztuczki. Poderżnąłem więcej gardeł, niż ty nacałowałeś się dziewczyn w swoim krótkim życiu. Salazar również dobył ogromnego, ostro zakończonego noża z szagrynową rękojeścią. Ucałował go w uniesieniu. — Aha!… Aha! — powiedział — zanieś ten pocałunek między jego żebra, w jego plecy. — Oczy błyszczały mu tą manią. — Przysięgam, jak tylko ujrzę tego psa, tego przyjaciela klechów. — Rzucił nóż na stół. — Patrzcie — rzekł — byłaż kiedy stal wierniejsza i bardziej spragniona krwi? — Nie łudź się aby — mówił do mnie dalej Nichols — nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego. O’Brien to mój przyjaciel. Siedzę tu sobie bezpiecznie, z dala od tego starego głupca, admirała. To dlatego każą mu czekać tam, na redzie. Kiedy sobie odpłynie, będę wolny. Nie próbuj mnie zastraszyć. Nie jestem z tych, których można zastraszyć. Salazar zabulgotał śmiechem. — Ach, ale teraz wino płynie i jest czerwone. Jesteśmy sobie braćmi, kochamy się nawzajem. Bracia, napijmy się. Duszne powietrze, jarzące światła, poczucie uwięzienia podziałały na mnie i nagle zrobiło mi się przykro, że jadłem i piłem z tymi dwoma. Myśl o Serafinie, może uśpionej, może płaczącej — o czymś czystym, dalekim i niezmiernie błogim — ogarnęła mnie nieprzeparcie. Mały Kubańczyk powiedział: — Ucięliśmy sobie niezwykle przyjemną rozmowę. Jest całkiem oczywiste, że ten O’Brien musi umrzeć. Wstałem. — Panowie — rzekłem po hiszpańsku — jestem bardzo zmęczony; pójdę przespać się na korytarzu. Kubańczyk rzucił się ku mnie pełen najtroskliwszej gościnności. Mam spać na jego tapczanie, na tapczanie okrytym złotogłowiem. Niepodobna, bym spał na korytarzu, sama myśl o tym jest dlań zniewagą. Popchnął mnie delikatnie na tapczan, wykonując pulchnymi rączkami takie ruchy, jak by go wygładzał na moje przyjęcie. Położyłem się i obróciłem twarzą do ściany. Niemożliwe było zasnąć, mimo iż mały Kubańczyk z jakąś czułą pieczołowitością obszedł wszystkie ściany, zdmuchując po kolei świece. Mógł mi się przydać, mógł naprawdę wyjaśnić sprawę wicekrólowi, a nawet jako ostateczny ratunek zabrać list ode mnie do brytyjskiego konsula. Na to jednak musiałbym rozmówić się z nim w cztery oczy. Nichols to obrzydły łajdak, krwiożerczy wobec bezbronnych, kłamca, tchórz w obliczu najmniejszego nawet zagrożenia. O’Brien zapewne rzeczywiście nie chce go wydać. Może naprawdę ma jakieś kompromitujące papiery. Zapewne też O’Brien wydałby mnie, gdyby tylko natrafił na jakiś ślad, gdzie Serafina się znajduje. Wszystko, co mi pozostawało, to nadzieja zyskania na czasie. A przecież, jeśli zyskam na czasie, znaczy to tylko, że w końcu zostanę wydany admirałowi. Gdzie Serafina się znajduje. Uprzytomniłem sobie z wielkim smutkiem, że sam tego nie wiem. Może „Lew” już odpłynął. Było to możliwe. Może już jest na pełnym morzu. W takim razie jedyną moją nadzieją na zobaczenie jej jeszcze kiedykolwiek w życiu było, że wydadzą mnie admirałowi, że w Anglii będę sądzony, może za piractwo, może za zdradę stanu. Mogłem spotkać ją tylko w Anglii, po wielu latach więzienia. To niemożliwe! Nie chciałem uwierzyć w taką możliwość. Jakże ją kochałem! Jak szaleńczo, jak irracjonalnie — tę kobietę innej rasy, z innego świata, związaną ze mną wspólnie przeżytym cierpieniem, wspólnie przeżytymi radościami. Irracjonalnie! Gdy teraz na to patrzę, przyczyny wydają mi się dostatecznie jasne. Przedtem nie żyłem wcale. Czekałem tylko — na nią i na to wszystko, czego była symbolem. To tkwiło w mojej krwi, w mojej rasie, tradycji, wychowaniu. My wszyscy, od wielu pokoleń, zmierzaliśmy do sprawności, drylu, opanowania. Naszą wielką przygodą był właśnie ten hiszpański kontrast, to wypaczone widzenie, to lekkie przechylenie wypukłego lustra, które przedstawia ten sam świat w tak różny sposób ludziom patrzącym z różnych punktów na jego obwodzie. Coś z tego odczuwałem nawet już wtedy, kiedy istniała tylko minimalna szansa, że powrócę do Europy i do naszej starej pozycji na krawędzi lustra. Błędne drogi, kapryśna namiętność, nawet wieczne oszukaństwa tego kraju zaczynały mi się już wydawać jakąś dziwaczną a miłą słabością. Urok tego objawił mi się teraz, gdy byłem już na drodze do odejścia. Niedogodności życia, fizyczne przykrości, zapachy uliczne, upał — wszystko to usuwało się na drugi plan. Czułem, że nie chcę odjeżdżać bezpowrotnie z kraju uświęconego jej obecnością, jej młodym życiem. Przewróciłem się niespokojnie na drugi bok. Za masywnym czarnym stołem, przy świetle jednej jedynej świecy, Kubańczyk i Amerykanin z Nowej Szkocji rozprawiali, stykając się niemal głowami. — Mówię ci, że nie tak — mówił Nichols płynną, ohydną hiszpańszczyzną żywcem tłumaczoną z angielskiego. — Bierz nóż w ten sposób — kciukiem do góry. Uderzaj w miękkie ciało między szyją a ramieniem. Dostajesz się ostrzem prosto do płuc. Wypróbowałem to, nie raz, a dziesięć razy. Nigdy nie dźgaj w plecy. Najprawdopodobniej ruszy się i trafisz w kość. W tym miejscu kości nie ma. W ten sposób zabija się świnie w New Jersey. Kubańczyk pochylił czoło, jak by rozmyślał nad szachownicą. — Ale… — zastanawiał się. Jego sztylet leżał na stole. Wyjął go z pochwy, podniósł się i stanął za siedzącym Nicholsem. — Powiadasz… że tu? — spytał przyciskając mały palec do podstawy chudej szyi Nicholsa, podobnej do kolumny. — A później… — Dwa razy z drobiazgową starannością odmierzył długość noża na plecach Nicholsa, oddychając ciężko przez nos. Potem rzekł z miną wyrażającą przekonanie i namysł: — To prawda. Trafiłby w płuco. — Tam też są arterie i różności — rzekł Nichols. — Tak, tak — odparł Kubańczyk chowając nóż do pochwy i zatykając go za pas. — Przy tej długości noża to jest niezawodne — Nichols machnął ciemną ręką ku szarfie Salazara. Salazar odsunął się nieco. — Widzę, jakie to ma zalety — rzekł. — Żadnego krzyku, bo krew zalewa płuco. Dziękuję ci, se?or Escoces. Nichols wstał, rozprostował się na całą wysokość i spojrzał w moją stronę. Zamknąłem oczy. Nie chciałem, aby ze mną rozmawiał. Słyszałem, jak mówi: — No, hasta mas ver. Pójdę sobie stąd. Dobranoc. Jego ogromny, chwiejny cień zniknął za drzwiami. Salazar zabrał świecę i wyszedł za nim na korytarz. Tak, to dlatego była tak doniosłą częścią, całą ścianą, całym wiązaniem gmachu mojego życia. Ujrzałem ją nagle w czarnej ciemności, jej pełne czerwone wargi, jej drgające nozdrza, krągłość jej piersi, gibkie ruchy bioder, sposób stawiania nogi, kwiat bielejący woskowo na tle ciemnych włosów, powieki trzepoczące przy uśmiechu nad szarymi oczyma jak skrzydła maleńkiego ptaka. Poruszyłem się konwulsyjnie pod wpływem intensywnego pożądania. Oddałbym duszę, udział w wieczności, cześć, byle ujrzeć ów trzepot powiek nad błyszczącymi szarymi oczyma. W tej chwili odczułem po raz pierwszy niematerialny nacisk więziennych murów. Oddalona była ode mnie o nieskończone mile; nie mogłem nawet wyobrazić sobie, jakie nieożywione przedmioty otaczają ją w tej chwili. Pewnie rozmawia z kimś innym, trzepocząc w ten sposób powiekami. Uprzytomniłem sobie z fizyczną męką, będącą czymś więcej niż zazdrością, jak słabe są więzy, którymi trzymam ją przy sobie. Kochać mnie, człowieka mojego typu, nie leżało w jej rasie, w jej krwi. Przeżyła całe swoje życie w atmosferze wielkiej przygody i sam ogień i namiętność jej południowej ojczyzny musi czynić mnie w jej oczach czymś prozaicznym i szarym. Pamiętam migotliwe światło powracającej świecy Salazara, sunące sierpem po ścianie korytarza. Usnąłem. Nagle we śnie ogarnęło mnie uczucie zgrozy i przerażenia; jakiś wielki głos zdawał się wołać: — Powiedz mi, gdzie ona?! Patrzałem w płonącą latarnię. Tym, który ją trzymał, był O’Brien. Stał nade mną jak czarny cień. — Powiedz mi, gdzie ona — rzekł, gdy tylko otworzyłem oczy. — Ona… ona — ja nie wiem. Jeszcze dziś ogarnia mnie przerażenie na myśl, jak blisko byłem zguby. Odpowiedziałem, że nie wiem, tylko dlatego, że z tą myślą zasnąłem. Ach, to był chytry diabeł! Tak nagle zbudzić człowieka — dobrać się do jego myśli, zanim zdąży się zastanowić! Leżałem patrząc na niego, wstrząsany dreszczami. Nie widziałem nawet dobrze jego twarzy. — Gdzie ona? — powtórzył. — Gdzie? Nie żyje? Nie żyje? Bóg niech zmiłuje się nad twoją duszą, jeśli to dziecko nie żyje! Drżałem jeszcze. Gdybym mu był powiedział! Trudno mi było uwierzyć, że nie powiedziałem. Pochylał się wciąż nade mną w postawie, która ohydnie naśladowała troskliwość. — Gdzie ona? — zapytał znowu. — Przeszukaj wyspą — odrzekłem. Patrzył na mnie z nienawiścią, podniósłszy w górę lampę. — Całą kulę ziemską, jeżeli chcesz. Zazgrzytał zębami, pochylając się nade mną bardzo nisko. Potem wyprostował się, cofając głowę w cień ponad lampą. — Co mnie obchodzą wszyscy admirałowie? — mówił sam do siebie. — Żaden statek nie opuści Hawany, dopóki… — jęknął. Usłyszałem, jak uderza się po czole i mówi obłąkańczo: — Ale może ona nie jest na statku. Zapadło milczenie, w czasie którego słyszałem jego ciężki oddech, po czym zdumiał mnie mówiąc: — Miej litość. Roześmiałem się, leżąc na wznak. — Nad tobą!? Pochylił się. — Głupcze! Nad sobą samym. Po ścianie przemknął wielki, wysoki cień. Słychać nie było nic. Za O’Brienem ukazała się twarz Salazara i wzniesiona ręka ściskająca nóż. O’Brien dostrzegł zgrozę w moich oczach. Zdławionym głosem krzyknąłem mu: — Uważ… — lecz zanim zdołał drgnąć, nóż zagłębił się miękko pomiędzy szyję a ramię. Salazar pomknął bezszelestnie ku drzwiom i odwrócił się, by pomachać mi dłonią. Wargi O’Briena były mocno zaciśnięte, rękojeść noża opierała mu się o ucho, latarnia wisiała przez chwilę na końcu sztywno wyciągniętej ręki. Gdy ją opuszczał, krew trysnęła z jego ramienia jak z pękniętej rury, tylko że czarna i ciepła. Padła mi na twarz, na ręce, wszędzie. Przez moment, który wydawał się wiecznością, jego umęczone oczy przesunęły się badawczo po mojej twarzy, jak by po to, by stwierdzić, czy współdziałałem, czy dałem milczące przyzwolenie. Poderwałem się na łóżku, twarz moja znalazła się tuż przy jego twarzy. Czułem straszliwą zgrozę. Co to znaczy? Co on zrobił? Tak długo, tak nieuchronnie, tak potężnie ciążył na całym moim życiu, że nie byłem w stanie bodaj zacząć rozumieć, iż nie jest to z jego strony jakiś nowy niegodziwy podstęp. Potrząsnął z wolna głową, zawadzając uchem o nóż. Potem szarpnął się i obrócił na pięcie; latarnia przekręciła się i pozostawiła mnie w jego cieniu. Do drzwi było dziesięć kroków. Było to jak zakończenie wyścigu: czy zrobiwszy pierwsze trzy kroki zrobi jeszcze pozostałe siedem? Rozkołysana latarnia rzucała na ciemny, odległy sufit drobne plamki światła przez otwory w metalowej pokrywce, jak słońce przez liście. Przy piątym kroku spazmatycznie przycisnął dłoń do ust; przy szóstym zachwiał się w jedną stronę. Zrobiłem nagły ruch, jak bym chciał powstrzymać go od upadku. On konał! Konał! Nie bardzo zdawałem sobie sprawę, jakie to ma znaczenie. To niezmierne brzemię zostanie ze mnie zdjęte. Nie potrzebuję go się więcej obawiać. Nie mogłem tego pojąć, mogłem tylko patrzeć. To była jego śmierć. To była… Nogi ugięły się pod nim; ukląkł, stawiając latarnię na podłodze. Zakrył twarz rękoma i jął kaszleć bez przestanku jak człowiek umierający na suchoty. Płonąca latarnia syczała, skwierczała i pykała raz po raz, wydając dźwięki podobne do uderzeń młoteczka… Carlos kaszlał w ten sposób. Carlos umarł. Teraz O’Brien! Umierał. Będę uratowany. Już po wszystkim. Ale czy rzeczywiście? Pochylił się sztywno w przód, opierając ręce na kamiennych płytach posadzki, po czym legł na boku, twarzą do światła, wpatrując się w nie płonącymi oczyma. Siedziałem nieruchomo, przyglądając mu się. Latarka oświetlała rzeźbioną nogę czarnego stołu i zakurzony krąg kamiennej posadzki. Wytryski krwi z jego ramienia stawały się coraz krótsze w miarę, jak słabło tętno serca; rozwarł zaciśnięte pięści, podciągnął nogi do ciała, potem przywarł do ziemi. Jego oczy spojrzały nagle w moje, a w miarę, jak rysy się rozprężały, wydało mi się, że na usta powraca enigmatyczny uśmiech. Nie żył; nie było go; byłem wolny! Nigdy nie dowie się, gdzie ona; nigdy! Skonał z tym pytaniem na ustach, z męką niepewności w oczach. Od drzwi dobiegł mnie głośny, groteskowy i okropny chichot. — Aha! Aha! Uratowałem cię, se?or. Obroniłem cię. Jesteśmy jak bracia. Salazar stał w drzwiach na tle bladego, niebieskiego światła i gestykulował. Poczułem doń nagłą odrazę, intensywne obrzydzenie. Pragnąłem niemal, by leżący O’Brien odżył — wolałbym raczej mieć go znów na karku niż wiedzieć, że uwolniło mnie od niego to straszliwe morderstwo. Siedziałem patrząc na nich obu. Uratowany! Przez tego wariata? Pojąłem nagle całą mękę ducha, która jedynie mogła sprowadzić tu O’Briena — ostrożnego, przewidującego O’Briena — w celu zadania mi pytania, które dla niego było już teraz wyjaśnione. Dla niego bardziej niż dla mnie. Gdzie jest Serafina? Gdzie? Jak mogę z nią się połączyć? O’Brien nie żyje. A ja… Czy mogę po prostu wyjść z tego więzienia i pójść do niej? O’Brien nie żyje. Ale ja… Uświadomiłem sobie nagle, że jestem teraz pirat Nicola el Escoces, że teraz, gdy jego już nie ma, nic nie może mnie uchronić od przejścia w ręce admirała. Nic. Salazar za drzwiami jął wołać chełpliwie w kierunku, skąd dobiegał odgłos zbliżających się kroków. — Aha! Aha! Chodźcie tu wszyscy! Zobaczcie, co zrobiłem! Chodź, se?or alcayde! Chodźcie, dzielni żołnierze… W ten sposób zginął ów człowiek, którego namiętność tak długo wisiała nad moim życiem jak chmura. Gdy teraz patrzę na tę sprawę, jestem, być może, zadowolony, że padł nie z mojej ręki i nie w kłótni ze mną. To pewne, że ja skrzywdziłem go pierwszy: ja wtargnąłem na jego teren, udaremniłem jego zamiary, zaważyłem ciężko na jego życiu w chwili, gdy zawodziło go szczęście. A zawodziło go niewątpliwie. Zapędził się za daleko. Chociaż śmierć usunęła go z mojej drogi, to intryga, którą pozostawił po sobie w spadku, wystawiała mnie na cierpienia nie lada. Gdyby żył, nie wiadomo, co mógł uczynić. Kogoś musiałby wydać Anglikom — mnie albo Nicholsa. Może w ostatniej chwili zatrzymałby mnie w Hawanie. Trudno powiedzieć. Nie ulega wątpliwości, że nie chciał wydawać Nicholsa, czy to dlatego, że tamten naprawdę wiedział za dużo, czy też, że miał skrupuły. Nichols był mu niezaprzeczenie wierny. Przy tym O’Brienowi, z jego wyostrzonym zmysłem ironii, rozkosz sprawiała myśl, że umrę w Anglii śmiercią przestępcy. Z tych powodów utożsamił mnie z Nicolą el Escoces w zamiarze wydania tego z nas, kogo w ostatniej chwili wydać mu będzie wygodniej. Teraz ta sprawa była już rozstrzygnięta, dla niego i dla mnie. Przekazanie miało nastąpić o świcie, a że O’Briena nie można było znaleźć, posłano po starego Sędziego Pierwszej Instancji, by stwierdził tożsamość więźnia. Wybrał mnie, którego oczywiście poznał. Nie było mowy o Nicholsie, który został uwięziony pod zarzutem kradzieży, sfingowanym przez. O’Briena. Salazar, czy poszedłby do wicekróla, czy nie, był teraz całkiem bezużyteczny. Zatrzymano go, by odpowiadał za morderstwo. Na wszelkie zaś moje protesty stary juez był zupełnie głuchy. — Se?or musi przedstawić swoje racje swoim własnym władzom — powiedział. — Mam upoważnienie na piśmie do tego, co zrobiłem. Zdemaskowanie O’Briena przed nim było niemożliwe. Żołnierze z eskorty, stojący o brzasku przed bramami więzienia, po prostu mnie wyśmiali. Poprowadzili mnie przez zasnute szarą mgłą ulice nad brzeg wody. Dwóch żołnierzy trzymało mnie za ręce; krew O’Briena zasychała na mojej twarzy i odzieniu. Byłem, nawet we własnych oczach, nędznym widowiskiem. Wśród Murzynek na śliskich stopniach, po których schodziło się do łodzi, kręcił się gruby, niski człowiek i zadawał pytania. Na mój widok rozwarł zdumione oczy. Był to Williams — a zatem ,,Lew” jeszcze nie odpłynął. Jeśli przemówi do mnie lub zdradzi się, że ma jakiś związek z Serafina, Hiszpanie zrozumieją. Zabiorą mu ją na pewno, może zamkną ją w klasztorze. A teraz, kiedy nieodwołalnie miałem jechać do Anglii, i ona musi tam jechać. Williams przepychał się właśnie ku pilnującym mnie żołnierzom. — Milcz pan! — krzyknąłem nie patrząc na niego. — Idź stąd, odpływaj… Powiedz Sebrightowi… Strażnicy moi pomyśleli najwidoczniej, że zwariowałem, pochwycili mnie mocno. Nie broniłem się i zeszliśmy po stopniach odpychając na bok Williamsa. Stał zakłopotany, patrząc w ślad za mną; zobaczyłem go potem, jak zadawał pytania jakiemuś żołnierzowi gwardii obywatelskiej. Mknęła ku nam łódź wojennego okrętu; proporczyk ciągnął się po szklistej wodzie, lśniące kapelusze marynarzy pochylały się i wznosiły miarowo, jak w mechanizmie zegarowym. Oto Anglia! Oto rodzinny kraj! Będę musiał oczyścić się z zarzutu przestępstwa, wytężyć każdy nerw i wykręcić się od szubienicy. Byle tylko Williams zrozumiał, byle nie palnął jakiegoś głupstwa. Nie mogłem go już dojrzeć; zewsząd otaczał nas jazgotliwy tłum, który żołnierze muszkietami utrzymywali w pewnej odległości. Jedyną moją szansą była inteligencja Sebrighta. On mógł powstrzymać Williamsa od zrobienia głupstwa. Dowódca straży powiedział do porucznika z okrętu flagowego, który wyszedł na brzeg w asyście zbrój mistrza: — Mam zaszczyt przekazać w ręce waszej dostojności więźnia obiecanego jego ekscelencji angielskiemu admirałowi. Oto papiery przedstawiające sprawiedliwości jego zbrodnie. Upraszam o pokwitowanie. Nędznie odziany escrivano więzienny wystąpił naprzód z ukłonem, trzymając w ręce rożek z atramentem i otrząsając mokre gęsie pióro. Jeden z guardia dvii zaofiarował swoje plecy. Porucznik spiesznie podpisał papier, po czym, patrząc na mnie bystro, rozkazał: — Zbrojmistrzu, przykujcie sobie jedną z rąk więźnia kajdankami do własnej ręki. To desperat. ROZDZIAŁ TRZECI Pierwsze ludzkie słowo, jakie usłyszałem po wielu miesiącach od tej chwili, padło z ust mojego dozorcy więziennego w Newgate. Było to, kiedy wracałem z przesłuchania w Thames Court. Urzędnik sądowy, człowiek zgryźliwy, zatabaczony, o czerwonych oczach, wyglądający jak zniszczony i brudny mebel swojego sądu, wsiadł na mnie ze złością, kiedy usiłowałem coś powiedzieć. — Zachowaj swoje kłamstwa dla sesji Admiralicji. Mam czas tylko na skierowanie cię do więzienia. Niech diabli porwą tych twoich Hiszpanów; nie mogliby to sami przetłumaczyć swoich papierów? Podpisał coś skrzypiącym piórem, rzucił kanceliście i burknął: — Następna sprawa. Powróciłem do Newgate. Dozorca, człowiek o wyglądzie oberżysty, o pałąkowatych nogach, bulwiastym nosie pokrytym siatką fioletowych żyłek i wodnistych oczach, wychylił się z drzwi wartowni, podczas gdy wielka, głucho dźwięcząca brama trzęsła się jeszcze, zatrzaśnięta za mną. Powiedział: — Pośpiesz się pan na górę, a zobaczysz trochę życia… Dobrze ci zrobi. Kazanie dla skazańców. Teraz w kaplicy, przy szeryfach i tak dalej. Jutro będą dyndać — trzech ich jest. Machaj pan prędko. Pośpiesznie przeprowadził mnie po smutnym, omszałym bruku wielkiego i pustego podwórza do kwadratowego, wysokiego budynku o nagich bielonych ścianach. Już z dworu słychać było monotonny głos. Mogło tam być ze trzystu ludzi; siedzieli w zamykanych ławkach, z obu stron pilnowanych przez strażników. Wielki herb królewski kładł się czerwono–niebiesko–złotą plamą na dwupoziomową kazalnicę przypominającą pień potężnego, złamanego drzewa. Dozorca ściągnął mi z głowy kapelusz i lekko wepchnął mnie do ławki znajdującej się przy wejściu. — Klękaj pan — szepnął ochryple. Ukląkłem. Mężczyzna w nowej peruce przemawiał monotonnym głosem z górnego poziomu wysokiej ambony, od czasu do czasu wymachując rękoma. Poniżej niego drzemał z pochyloną do przodu głową drobniejszy mężczyzna w starej peruce. Sala była brudna, źle oświetlona wysokimi, brudnymi, mocno okratowanymi oknami. Po prawej ręce kaznodziei paliły się chybotliwymi płomyczkami dwie świece. — Ci, co odpływają na morze, nieszczęśni bracia moi, okrętami okrytymi ciemnością… — huczał monotonnie. Wskazał rękoma na wysoką sosnową ławę, pomalowaną na czarno i stojącą w odosobnieniu pośrodku sali. Siedział w niej rudowłosy mężczyzna z rękami skrzyżowanymi na piersiach; drugi obejmował dłońmi głowę opartą w ostatecznym przygnębieniu o przednią poręcz ławki. Na przegubach rąk miał ciężkie zardzewiałe okowy. — Ale zważcie, nieszczęśni przyjaciele moi — huczał dalej kapelan — iż psalmista rzecze: „A tak przywodzi ich do portu pożądanego.” Otóż tedy… Dozorca szepnął mi raptem do ucha: — Tam są skazańcy, do których on każe, tam, w czarnej ławce. Patrz pan, jak Szczwany Cullen mruga do więźniarek tam w górze, na galerii… To ten młody… Zadyndają jutro wszyscy. — Po tym, jak się potknęli i chwiali tam i sam, i zdumiewali się… Zważcie. Potem, jak byli wodzeni na pokuszenie; nawet potem, jak upadli… Szeryfowie z godnością trzymali oczy przymknięte. Kancelista więzienny siedzący na niższym pomoście kazalnicy wysunął rękę w górę i objaśnił jedną ze świec. Kaznodzieja przerwał, by poprawić lśniącą perukę. Z miejsc, gdzie jej dotknął, podniosły się obłoczki pudru. Uderzył ręką o fioletową aksamitną poduszkę oparcia i ciągnął dalej: — Na koniec, powiadam, przywiedzie ich do portu, którego pożądali. Z czarnej ławki rozległ się przeraźliwy wrzask, łańcuchy zagrzechotały niesamowicie o pustą drewnianą ściankę. Skuty mężczyzna, siedzący do tej pory z ukrytą w dłoniach twarzą, wił się w ataku epilepsji. Zarządca więzienia zaczął dawać znaki strażnikom i całe posępne zgromadzenie podniosło się z miejsc wyciągając szyje, by lepiej widzieć. Strażnicy jęli w pośpiechu wyprowadzać więźniów z budynku. Rudowłosy skulił się w samym kącie czarnej ławki. Dozorca złapał mnie za mankiet i spiesznie pociągnął do drzwi. — Chodźmy — rzekł. — Chodźmy stąd… Niech diabli porwą moje dobre serce. Szliśmy prędko przez wysokie, ponure kamienne „korytarze, w których kroki dudniły echowo. Cały czas słychać było hałas więźniów pędzonych gdzieś, do odległych sal i cel. Przeszliśmy przez jakiś loch, w którym zapłakane grudniowe światło padało upiornie z wysoka na kamienne płyty; potem zagłębiliśmy się, niby w króliczą jamę, w labirynt czarnych korytarzy i prowadzących w dół schodów, straszliwie zimnych, pustych i mrocznych. Żelazne drzwi zatrzaskiwały się za nami z hukiem jedne po drugich w kamiennej ciemności. Po nieskończenie długim marszu dozorca, wciąż trzymając mnie za mankiet, wepchnął mnie do mojej celi. Nie myślałem, że kiedykolwiek ucieszę się z powrotu do tej ciemnej, zimnej i wilgotnej nory z jej obrzydłymi kamiennymi murami, kamiennym sufitem, kamienną podłogą, kamienną ławą służącą za łóżko i kamiennym stołem; ze sznurkową matą i brudną końską derką; z okropną atmosferą wieczystego pogrzebania pod przekopaną górą czarnych kamieni, gdzie nikt człowieka nie dostrzeże, nikt nie posłyszy. Cela była tak maleńka, że kiedy dozorca wszedł tam za mną, niemal dotykał mnie piersią; tak ciemna, że nie mogłem rozpoznać barwy brudnych, splątanych włosów okalających łysy czubek jego czaszki; tak dobrze znajoma, że czułem na pamięć pod palcami każdą najmniejszą plamkę rdzy na żelaznym lichtarzu. Dozorca otarł twarz burą podartą chustką i powiedział: — Niech mnie diabli wezmą, jeżeli jeszcze kiedy tam pójdę. — Po pewnym czasie dodał: — Chyba że służbowo. Nie odrzekłem nic; nerwy miałem wciąż jeszcze rozdygotane od tego wrzasku w kaplicy i od huku zamykających się za mną raz po raz żelaznych drzwi. Czułem nieodpartą chęć pochwycenia żelaznego lichtarza i zmiażdżenia czaszki dozorcy — jak to uczyniłem z ludźmi, którzy zabili ojca Serafiny… Chciałem zabić tego człowieka, a potem przemknąć się chyłkiem przez czarne korytarze, mordując jednego po drugim ludzi pilnujących tych żelaznych drzwi, póki nie znajdę się na wolnym powietrzu. Zaczął na nowo: — Myślałby kto, że się przyzwyczaimy… żeśmy powinni się przyzwyczaić, ale to nas ciągle męczy. Nigdy się nie wie, co zrobią więźniowie podczas takiej sceny, jak ta przed chwilą. Doprowadza ich to do szału. Spójrz pan na tę bliznę. To fałszerz Machell mnie tak urządził po takim kazaniu, jeszcze zanim go skazali — a człowiek był spokojny, dobrze wychowany, całkiem podobny do pana. Tak, tak, to męczy… — Urwał, wciąż ocierając twarz, potem podjął na nowo: — I klnę się na Boga, że kiedy widzę tych tam w tej czarnej ławce, kiedy słyszę, jak młotki stukają, stuk, stuk, na rusztowaniu za murami, i wiem, że tak samo nie mają żadnej szansy wydostania się stąd, jak na ten przykład pan… — wskazał krótkim kciukiem maleńkie jak chustka do nosa okienko z dwoma krzyżującymi się żelaznymi sztabami, przez które wsączało się do dziewięciostopowej studni mętne, błękitnawe światełko — Boże mój, człowiek nigdy się do tego nie przyzwyczai. Chce, żeby się wydostali; nawet dłużnicy; to jest w powietrzu w całym więzieniu. Powiadam sobie wciąż i wciąż: „Głupi jesteś, szkoda fatygi.” Ale tak samo jest z resztą moich koleżków. Nie można sobie tego wybić z głowy. Ten mały chłopaczyna na przykład. Widywałem już, jak wieszali dzieciaków; ale taki chłopaczyna… a zadynda tak samo niechybnie jak… jak pan… — Myślicie, że mnie powieszą? — zapytałem. Nie miałem już ochoty go zabijać; zanadto chciałem słyszeć, jak mówi. Nie słyszałem ludzkiego słowa przez całe miesiące samotności i ciemności — na pokładzie admiralskiego okrętu, unieruchomiony w Plymouth na statku strażniczym, a potem obijający się wzdłuż wybrzeży, wreszcie tutaj w Newgate. Cały czas przebywałem w ciemnościach. Dalibóg! Ów kubański okres, z jego ruchliwością, intrygami, upałem, nawet z łajdactwami, jakich tam byłem świadkiem, wydawał się jasny w zestawieniu z tym zimnym mrokiem. Tamto życie to była Przygoda. Pomniejszony oddaleniem i raz na zawsze skończony, okres ten zdawał mi się cały złocisty. Okoliczności, w których go wspominałem, nie miały w sobie nic z romantyzmu przygody; na rękach miałem żelaza; otaczała mnie gburowata nienawiść, ciemność, beznadzieja. Na wracającym do kraju okręcie flagowym siedziałem skuty na samym dnie, w komorze łańcuchowej, gdzie odczuwało się każdy ruch ogromnego statku. Pewnego razu ruchy te stały się gwałtowne, urosły do rozmiarów piekielnego tumultu. Na morzu szalał wielki sztorm. Jakiś marynarz zeszedł do mnie z latarnią i cisnął mi moją porcję suchara. — Ty piracie przeklęty — powiedział. — Może to ty ratujesz nas przed utonięciem. — Czy sztorm bardzo silny? — zawołałem. Burknął w odpowiedzi — a fakt, że w ogóle się do mnie odzywał, świadczył, jak straszna musiała być burza, skoro dobyła z niego jakieś słowa: — Bardzo. Właśnie zatonął duży statek handlowy płynący z Indii Zachodnich. W jednej chwili widzieliśmy go, a w następnej… — Odszedł, mamrocząc pod nosem. Nagle uderzyła mnie pewna myśl. A jeśli ten statek to „Lew” — „Lew” z Serafina na pokładzie? Kiedy marynarz przyszedł następnym razem, nie chciał ze mną rozmawiać. Nikt nie chciał ze mną rozmawiać; byłem piratem, który strzelał do własnych rodaków. Myśl ta prześladowała mnie jeszcze tu, w Newgate. Jeżeli ona zginęła… jeżeli zabrałem ją stamtąd, z bezpieczeństwa, spokoju, po to, by spotkał ją taki koniec… ją i mnie? — Czy powieszą! — rzekł dozorca. — Pewnie, że powieszą. — Uderzył się wielkim kluczem po flakowatej dłoni. — Widać to po znakach. Będąc więźniem Admiralicji, powinieneś pan siedzieć w Marshalsea. Tymczasem pakują cię do separatki, a mnie przykazują surowo, że nie masz pan zamienić z nikim ani słowa. Dlaczego nie dadzą ci zobaczyć się z adwokatem? Dlaczego? Bo chcą, żebyś pan dyndał. — Mniejsza o to — powiedziałem. — Słyszeliście co o statku, który nazywa się „Lew”? Możecie się o nim dowiedzieć? Potrząsnął chytrze głową i nie odpowiedział. Gdyby „Lew” zawinął do kraju, musiałbym o tym wiedzieć. Niemożliwe, by mnie tu zostawiono. — Na miłość boską, dowiedzcie się — rzekłem. — Zdobądźcie mi biuletyn żeglugi. Udał, że nie słyszy. — Pieniędzy nie pożałuję — dodałem. Zamrugał z namysłem i podjął na nowo: — O, pewnie, że pana powieszą. Człowiek, na którym nic nie ciąży, ma szansę; jak ma pełną kabzę, to też ma szansę, nawet jeżeli jest winien. Ale pan będziesz dyndał. Ten Charlie, co cię teraz odwiózł, uciął sobie rozmówkę z pomocnikiem kancelisty Prokuratora Koronnego, podczas kiedy stary Nog z Bow Street starał się odczytać te ich hiszpańskie papiery. Powiada, że to rządowa sprawa. Oni gwałtem chcą cię powiesić, żeby potem pójść do Hiszpańców i powiedzieć: „On był szlachcic, pan z panów” (bo tak i jest, nie? Jednego wujaszka masz pan hrabiego, drugi jest dziekanem, jeżeli to prawda, co powiadają), „pan z panów, a powiesiliśmy go. Idźcie i wy, zróbcie to samo”. Chodzi im o pokazowy przykład, żeby nastał spokój w handlu zachodnioindyjskim… — Otarł czoło i podsunął mi gliniany dzbanek z wodą na brudnym sosnowym stole pod okienkiem, całkiem jak by był gospodarzem częstującym gościa. — Oni uwzięli się, żebyś pan zadyndał — powiedział. — Pozamykali gęby sprawozdawcom z Thames Court. Żadna gazeta nie ogłosi jutro porządnego sprawozdania. Nie widziałeś się pan z nikim i nie zobaczysz się, jeżeli to ode mnie będzie zależało. Urwał i spojrzał na mnie bez obłudy. — Uważasz pan — rzekł — ja nie jestem nieużyty. Względem zwyczajnego więźnia — czy to będzie rycerz gościńca, czy kto — nie jestem nieużyty, jeżeli jest w potrzebie. Wziąłbym gryps jak każdy inny. Ale panu — nie ma strachu. Nie żebym miał co przeciwko panu. Co mogę zrobić, żebyś pan miał wygodnie, to zrobię — i teraz, i potem. Ale jak dostaję specjalny przykaż, to muszę dbać o własną skórę. Każdy by zrobił to samo. Nie wolno ci się z nikim widzieć, to się i nie zobaczysz; nawet twoi wysoko urodzeni krewni nic tu nie wskórają. Aż do rozprawy przed sądem Admiralicji. Charlie powiada, że to niezgodne z konstytucją; powinieneś pan zobaczyć się z adwokatem, jeżeli go masz albo ci go ojciec najął. Ale ja mówię: „Charlie, jak oni się uwezmą, to dopną swego. Tu nie ma żadnego habeas carpis, to nie jest taka sprawa, kiedy daje się człowiekowi szansę. To Admiralicja. Już ze trzydzieści lat nie sądzili nikogo za piractwo. Popatrz tylko, jaki pokaz z tego robią. Który tam zakichany radykał będzie wiedział albo dbał, jaka powinna być procedura? Kto tam z tego będzie robił kwestię? „Nie zawracaj głowy” — powiadam do Charliego. I tak to jest, nie inaczej. Poszedł ku drzwiom; odwrócił się raz jeszcze. — Powinieneś pan siedzieć na wspólnej sali Marshalsea; nawet ja to wiem. Ale tutaj dostali specjalny przykaż. „Przepełnienie” — mówią. Jakie mi tam przepełnienie. Pamiętam taki czas — po krachu Vansdella to było — kiedy znaleźli tam miejsce dla trzystu niewypłacalnych dłużników ponad przewidzianą ilość. Przepełnienie! Na ich wspólnej sali! Nie chcą, żebyś pan zamienił słowo z żywą duszą, i nie zamienisz, aż za tydzień, kiedy już sesja Admiralicji będzie w pełnym toku. Wyszedł i przekręcając klucz w zamku prychnął wzgardliwie: — Przepełnienie w Marshalsea!… Zawracanie głowy! — Dowiedzcie się o „Lwie”! — zawołałem, kiedy drzwi się zamknęły. Jego słowa rozjaśniły mi w głowie. Zrozumiałem, że chcą mnie powiesić, a ja od tej chwili rozpaczliwie zapragnąłem, by mnie nie powieszono. Przedtem było mi właściwie wszystko jedno; byłem — nazwijmy to — otępiały z przygnębienia. Nie wierzyłem w to naprawdę; nie wyczuwałem. Niełatwo jest pojąć, że się będzie powieszonym; wątpię, czy pojmuje się to nawet wtedy, gdy ma się sznur na szyi. Dotąd nie bardzo zależało mi na życiu, ale teraz chciałem walczyć — stoczyć jedną porządną walkę, nim przepadnę na dobre, skazany czy zwolniony. Nie miałem już po co żyć: Serafina z pewnością zginęła. „Lew” musiał zatonąć. Walczyć jednak będę; do diabła, narobię im kłopotu. Moje „im” znaczyło nie tyle rząd, który chciał mnie powiesić, ile owe niewidoczne moce, które tolerowały taki stan rzeczy, pozwalały, by cały szereg małych podłości, przypadków, fatalności prowadził mnie na szubienicę. Zacząłem nagabywać dozorcę. Nie pomagał mi w niczym, dostarczał tylko strzępków informacji, które pozwalały mi dostrzec jaśniej niż kiedykolwiek, jak bardzo „oni” uwzięli się, by poświęcić mnie dla swoich interesów. Cały zachodnioindyjski handel w Londynie trząsł się w owej chwili nad dwoma kwestiami — piractwa i niewolnictwa. Jamajka, wobec głosów zwiastujących zniesienie niewolnictwa, wciąż piszczała o separację. Dziwnie jasno stanęło mi przed oczyma tamtejsze Horton Pen. Zdało mi się, że widzę starego Macdonalda o wyblakłych oczach i płowych włosach, jak siedząc nad gazetą trzęsie się całym swoim olbrzymim cielskiem w źle dopasowanym białym ubraniu i ryczy jak wół: — Zniesienie niewolnictwa, dają nam zniesienie niewolnictwa… albo raczej wpychają nam je przemocą do gardła. Oni, co nie mają nawet tyle energii, żeby nas uwolnić od tych przeklętych piratów, żeby złapać i powiesić bodaj jednego… Jock, mój chłopcze, to my ich zniesiemy, zanim tkną naszych czarnuchów… Niech wpierw oczyszczą nasze morza, niech powieszą jednego pirata, a dopiero potem gadają. Ja byłem tym, którego powieszą, aby wzmocnić więź ze starą wyspą. Do cementu potrzebna była mała przymieszka krwi. Do diabła z nimi! Będę walczył; wydarli mi Serafina, by urzeczywistnić swoje przeklęte zamiary. Czułem, jak staję się twardy i mocny, podobnie jak drzewo, które czuje, że rośnie, gdy targają nim zimowe wichury. Powtarzałem dozorcy wciąż i wciąż: — Człowieku, obiecuję wam tysiąc funtów albo dożywotnią rentę, jeżeli dostarczycie list ode mnie mojej matce albo dziedzicowi Rooksby’emu z Horton. Odpowiadał, że nie śmie; wiedzą o nim dosyć, by go powiesić, gdyby coś przeskrobał. Jego zwiotczałe palce drżały, a oczy rozszerzały się raz po raz od przypływów chciwości. Doszło do tego, że bał się do mnie zbliżyć; bał się naporu pokusy. Na drugi dzień nie przemówił słowa, na trzeci i czwarty również. Ogarnął mnie okropny strach przed powieszeniem. Nadszedł dzień poprzedzający rozprawę. Około południa otworzył szeroko drzwi mojej celi. — Masz pan tu papier, masz pióra — rzekł. — Możesz pan przygotować sobie obronę. Możesz pisać listy. Ach, niech to wszyscy diabli! Czemuż nie zrobili tego wcześniej, dostałbym twoje tysiąc funtów. Poślę list do twojej rodziny tak prędko, że diabeł nie potrafi prędzej. Znam jednego — to rycerz gościńca. Obiecaj nam pan dwadzieścia funtów do podziału, a pojedzie prędzej niż Turpin do Yorku. — W podnieceniu wymachiwał dużym arkuszem papieru. — Co to znaczy? — spytałem. W głowie mi się kręciło. — Gazety radykałów dobrały się do sprawy — powiedział. — Można na nie liczyć, że wyszperają wszystko. A rząd im odpowiada. Mówi, że odpokutujesz pan za swoje zbrodnie. Posłuchaj no… hm, hm… „Obrzydły przestępca obecnie znajdujący się w Newgate poniesie zasłużoną karę…” Potem dają po gębie Indiom Zachodnim. „Kiedy plantatorzy grożą, że uciekną się pod opiekę innego mocarstwa, mniemają oczywiście, że utrata kolonii byłaby dotkliwym ciosem. Ale…” — „Lew” przypłynął — powiedziałem. Olśniła mnie nagle myśl, że tak jest — że tak być musi. Williams albo Sebright — tak, z pewnością on — przemówił za mną. Albo też Serafina udała się do hiszpańskiego ambasadora. Wróciła, zobaczę ją. Poderwałem się. — „Lew” przypłynął — powtórzyłem. Dozorca warknął: — Ogłosili trzy dni temu, że nie przyszedł w terminie. Nie mogłem uwierzyć, że to prawda. — Widziałem w gazetach — burczał dalej. — Nie śmiałem panu powiedzieć. Niech to licho porwie! — wybuchnął. — Psie szczęście! Moje nagłe radosne uniesienie, moja nagła rozpacz ustąpiły obojętności. — Och, idę już, idę! — zawołał w odpowiedzi na głośny ryk rozlegający się w korytarzu za drzwiami. Słyszałem, jak mamrocze: — Naturalnie, naturalnie. Nie zarobię ani pensa. — Potem schwycił mnie za rękę. — Chodź no pan ze mną, ktoś do pana na małym podwórku. Pociągnął mnie przez hałaśliwy, ciemny labirynt korytarzy, ze złością zatrzaskując za sobą wewnętrzne drzwi. Małe podwórko — miejsce spaceru skazańców — było puste; ostatnia partia więźniów poszła, teraz kolej na mnie, powiedział nagle dozorca. Była to istna studnia, maleńka, o wysokich czarnych ścianach uciekających gdzieś w smutne, zapłakane niebo. W jednym końcu był rodzaj szpary w murze, zamkniętej niezmiernie wysokimi oknami. Słychać było stamtąd jakby cichy pisk królika odróżniający się wśród głośnego huku i terkotu ruchu ulicznego po drugiej stronie muru. Dozorca popchnął mnie ku owej szparze. — Jazda — powiedział. — Nie będę słuchał; a powinienem. Ale, niech mnie licho, nie jestem taki zły — dodał ponuro. — Tak myślę, że mi pan to wynagrodzisz. Podszedłem i spojrzałem przez kraty na jakiś niewyraźny kształt przywarty do innych krat w identycznej szparze po drugiej stronie ciemnego korytarzyka. — No i co, Jackie, chłopcze mój; no i co, Jackie? Mrugając oczyma, jak by słabe światło zbytnio je męczyło, stał tam szczupły, przygarbiony człowiek ubrany w świetny, nowiutki strój dworski. Twarz jego była niezmiernie chuda, nos i kości policzkowe lśniące i przezroczyste jak biała czereśnia. Rzadkie rudawe włosy zaczesane do tyłu z wysokiego, błyszczącego czoła. Był to mój ojciec. Wykrzyknął: — No i co, Jackie, synku mój! Jak ty staro wyglądasz! — Wyciągnął ku mnie rękę. — W tarapatach? Ty — w takich tarapatach? Zatarł chude dłonie i rozejrzał się dokoła z obrzydzeniem wytwornego człowieka. Powiedziałem: „Ojcze!”, a on zaczął nagle mówić bardzo szybko i nerwowo o tym, co do tej pory zrobił w mojej sprawie. Matkę moją, mówił, reumatyzm przykuł do łoża, a Rooksby i Weronika w ubiegły czwartek popłynęli na Jamajkę. Przeczytał był matce, u jej łoża, gazetę zawierającą opis mojej sprawy; wtedy ona dała mu pieniądze, a on w wielkim pośpiechu wyruszył do Londynu. Ten pośpiech i gwałt wtrąciły go w otumanienie, które trwało do tej pory. Żył tam na farmie wśród wzgórz, z widokiem na podwórza pełne brogów, wśród swoich tomików wierszy, z paroma sztychami na ścianie — Boże, jak to wszystko odżyło mi w pamięci! Z jego nieskładnych zdań widziałem, jak nic się to wszystko nie zmieniło. Ten sam mrukliwy, zezowaty furman zawiózł go tą samą starą bryczką, po błotnistych drogach wysadzanych bezlistnymi wiązami, do dyliżansu. Ojciec nie był ani razu w Londynie od czasów, kiedy spacerował po jego ulicach z przyjaciółmi Księcia Regenta. Gdy tak mówił do mnie, raz po raz cisnęły mu się na usta urywki wierszy; po chwilowej przyjemności, jaką z przyzwyczajenia sprawiało mu znalezienie trafnej cytaty, odczuwał dotkliwy wstrząs uprzytomniając sobie, jak niestosowne jest to miejsce, to więzienne podwórko z bladym światłem spływającym smutnie z góry między niezmiernie wysokimi murami, z płatkami śniegu padającymi leniwie w dzielącej nas przestrzeni. A tak bardzo starał się postępować praktycznie w swoim trudnym położeniu. Kiedy tylko przyjechał do Londynu, jeszcze zanim zaczął czynić starania o zobaczenie się ze mną, biegał od ministra do ministra, próbując usposobić ich do mnie życzliwie — a w końcu przyszedł do mnie do Newgate nie zdziaławszy niczego. Wydało mi się wtedy, że znam go tak dobrze, o tyle lepiej niż cokolwiek innego na świecie… Zaczął: — Pomysł przyszedł mi do głowy wczoraj wieczór w dyliżansie. Pomyślałem sobie: za dawnych czasów pewna bardzo wielka osobistość zaciągnęła wobec mnie dług wdzięczności (większy, niż to sobie wyobrażasz, Johnie). Udam się więc do niego. Dlatego też pierwsze kroki skierowałem do mojego dawnego krawca przy Conduit Street. Bo… co przystoi na polu, to w pałacu razi. — Przerwał, zastanowił się i rzekł: — Co dobre na folwarku, to w pałacu razi. Pomacał się po fraku, szukając kieszeni na piersi. Był to gest, który wykonywał od wielu, wielu lat: szukanie notatnika, by w nim zapisać pomysł dwuwiersza. Zapytałem: — Byłeś u króla? Twarz wydłużyła mu się nieco. — Być nie byłem. Ale odnalazłem jednego z sekretarzy księcia, miłego młodego człowieka — nie takiego jak my kiedyś. Książę był tak dobry, że się zainteresował. Może imię moje żyje jeszcze w kraju. Nazywano mnie Faeton Kemp, bo niegdyś jeździłem takim szkarłatnym, o kołach zielonych ze złotym… Twarz jego, patrząca na mnie spoza krat, przez chwilę pokraśniała z dumy. Potem raptem opamiętał się i jak gdyby chcąc zrehabilitować się we własnych oczach, ciągnął: — Widziałem się z Sekretarzem Stanu, który zapewnił mnie, bardzo zresztą grzecznie, że nawet największa osobistość w kraju… — zniżył głos — Jackie, synku mój — rzekł, a jego oczy o wąskich powiekach spoglądały na mnie z żałością — nie ma nawet nadziei, że cię potem ułaskawią. Znużony, oparłem twarz o żelazne sztaby. Na cóż się wreszcie przyda walczyć, skoro „Lew” nie powrócił? W tej chwili, gdy dźwięk jego słów rozległ się echem po nagich, czarnych korytarzach, uświadomił sobie widać nagle całą grozę położenia. Twarz mu zbielała; głowę trzymał wysoko, jak by nasłuchiwał jakiegoś dalekiego odgłosu. A potem rozpłakał się — strasznie i na długo. To ja musiałem go pocieszać. Zwiesił głowę w przekonaniu o swojej beznadziejnej nieprzydatności; przez całe życie oddając się najzupełniej niewinnym, najzupełniej błahym uciechom, stał się nieporadny, a teraz, gdy jego jedyny syn znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, bezużyteczność jego przybrała rozmiary wprost fantastyczne. — Nie, nie, ojcze! Zrobiłeś wszystko, co było do zrobienia. Tych murów rozwalić nie możesz; nic innego by nie pomogło. Wstrząsało nim bez ustanku ciche, beznadziejne łkanie. Jego cienkie, delikatne białe palce ściskały czarną kratę konwulsyjnym chwytem człowieka bardzo słabego. Sprawiało mi to więcej bólu niż wszystko, co kiedykolwiek do tej pory widziałem i czułem. Sama chęć, gwałtowna chęć pocieszenia go sprawiła, że ponownie ująłem się w karby. Przypomniałem sobie także, iż teraz, gdy wolno mi komunikować się z zewnętrznym światem, sprawa jest łatwa; ojciec uratuje mi życie. Odezwałem się: — Musisz tylko pojechać do Clapham, ojcze. Skoro tylko uzyskałem możność rozkazywania mu, pokierowania nim, dania mu czegoś do roboty, od razu zmienił się do niepoznania. Podniósł wzrok i słuchał. Kazałem mu udać się do majora Cowpera. Łatwo mu będzie odnaleźć go w Clapham. Cowper, pamiętałem, może zaświadczyć, że porwał mnie Tomas Castro. Widział, jak walczyłem na pokładzie. A co więcej, na pewno będzie znał adresy kingstońskich plantatorów, jeśli jacy znajdują się w Londynie. Ci znów będą mogli zaświadczyć, że byłem na Jamajce przez cały ten czas, kiedy Nikola el Escoces bawił w Rio Medio. Wiedziałem, że jest ich tu kilku. Ojciec stał jak na szpilkach, pilno mu było wyruszyć. Miał już wytkniętą drogę, czyjaś wola kierowała jego własną. Był to nie ten sam człowiek. Przykazałem mu jednak, by przede wszystkim przysłał mi adwokata. — Tak, tak! — rzekł, kręcąc się niecierpliwie. — Do majora Cowpera. Pozwól, zapiszę sobie jego adres. — I adwokata — powiedziałem. — Przyślij mi go jadąc do Clapham. — Tak, tak. Będę mógł być pomocny adwokatowi. Na ogół nie są to ludzie bardzo bystrzy. To mówiąc, odszedł w pośpiechu. * * * Wówczas zaczęła się prawdziwa tortura, męka oczekiwania. Starałem się uspokoić nerwy robiąc notatki do swojego jutrzejszego przemówienia do przysięgłych. Był to pomysł dozorcy. — Wal się pan w pierś — mówił — powołuj się na honor brytyjskiego szlachcica i jedź na całego. Niewiele z tego wyszło; nie potrafiłem trzymać się logicznego toku myśli, umysł mój wiecznie błądził około tego, co robi ojciec. Wyobrażałem go sobie w jego nowym niebieskim fraku, biegnącego w podnieceniu przez zatłoczone ulice, z połami fraka obijającymi się o jego chude nogi. Godziny wlokły się, a czas liczył się na minuty. Musiałem trzymać się rękami krawędzi stołu, by nie miotać się po celi jak szalony. Próbowałem zagłębić się znowu w przygotowaniach do obrony. Ciekaw byłem, kogo uda się ojcu znaleźć. Był taki człowiek nazwiskiem Cary, który wrócił z Kingston do kraju. Miał łysą głowę i niebieskie oczy; musi mnie pamiętać. Gdyby on zechciał świadczyć! Poza tym adwokat, gdy przyjdzie, może obmyślić jeszcze inną linią obrony. Przez małe zakratowane okienko jął zapadać zmierzch. Noc przeszła, a ojciec nie dawał znaku życia. Cały czas chodziłem tam i z powrotem po celi układając przemówienie do przysięgłych. A potem nastał świt. Z jakąś gorączkową energią zmusiłem się do spokoju. Dozorca zjawił się wcześnie i zaczął kręcić się po mojej celi. — Sprawa zacznie się koło pierwszej — powiedział. — Przysięgli zbierają się o wpół do pierwszej. Nie ma obawy, żeby cię nie skazali. Wielka ława przysięgłych, pięciu kupców z Indii Zachodnich. Zawzięli się, żeby cię przyskrzynić. Prekurator Koronny, radca prekuratury, sir Robert Mead, i pięciu przysięgłych przeciwko tobie… Słuchaj pan mojej rady. Zdaj się na łaskę sądu i palnij wzruszającą mowę, taką, żeby w niej była młoda kobita. Swoją drogą, wielkiej łaski się po nich nie spodziewaj. Te sędzię z Admiralicji to wszystko amatorzy wieszania. My sobie tak mówimy: jak tylko w Old Bailey podnoszą kotwicę, nie ma nadziei. Zaraz tu zabieramy się do wyprzątania celi śmierci. Zawieszają im kotwicę nad głowami, kiedy sądzi się sprawę Admiralicji — objaśnił. Słuchałem go z napiętą uwagą. Postanowiłem nie uronić tego dnia ani słowa z tego, co ktokolwiek przy mnie powie. Była to moja jedyna szansa. — Nie znacie nikogo z Jamajki? — spytałem. Potrząsnął swoją kulistą łepetyną i postukał się po fioletowym nosie. — Nie da się zrobić — powiedział. — Zwyczajnie mógłbyś pan sobie kupić świadków po gwinei od łebka, ale od tej sprawy będą się trzymali z daleka. Mają tak samo jak pan i ja. Podczas gdy mówił, stało mi się nagle jasne, jak odnosi się do mnie cały zewnętrzny świat. Oto, co znaczyłem dla otaczającego mnie wielkiego miasta, dla świata, w którego środku była moja cela. Dla szerokich rzesz byłem przedmiotem sensacji; pod tym względem mogłem im się okazać przydatny. Może byli i inni, którzy sądzili, że mogę się w ten czy inny sposób przydać. Na przykład ministrowie Korony, których niewiele obchodziło, czy Jamajka oddzieli się od macierzy, czy nie. Pragnęli mnie jednak powiesić, gdyż wtedy będą mogli powiedzieć plantatorom wzgardliwie: „Oddzielajcie się, jak chcecie, myśmy swoje zrobili, powiesiliśmy człowieka.” Wszyscy ci ludzie trzymali oczy utkwione we mnie, będąc zresztą zapewne jedynymi, którzy wiedzieli o moim istnieniu. Taki był koniec mojej Przygody! Wielkiej Przygody! Sprzedawcy gazet skwitują ją potem wołając: „Przedśmiertna spowiedź skazańca!” ROZDZIAŁ CZWARTY Nie zobaczyłem ojca więcej aż do chwili, kiedy znalazłem się w poczekalni dla oskarżonych w Old Bailey. Pełno tam było czekających bezczynnie mężczyzn, których zażywne ciała opięte były ciasno w jaskrawe kraciaste kurty i spodnie. Byli to dozorcy więzienni, czekający, by wprowadzić swoich więźniów na salę. Po drugiej stronie jednych czarnych drzwi Wysoka Ława Przysięgłych rozważała, czy skierować moją sprawę przed sąd; za drugimi drzwiami czekał trybunał, który miał mnie sądzić. Znajdowałem się w stanie jakiegoś znużonego ukojenia. Całą noc chodziłem po celi, starając się zmusić swój umysł do myślenia o punktach — punktach mojej obrony. Było to bardzo trudne. Wiedziałem, że muszę zachować zimną krew, mówić spokojnie, jasno, przekonywająco; a tymczasem w ciemnej celi doznawałem raz po raz zawrotów głowy. Wiem o tym, gdyż pamiętam, że raz obiłem się o jedną z kamiennych ścian, innym razem zatoczyłem się na drzwi. Tu, w świetle, gdy jedne tylko drzwi dzieliły mnie od ostatniej sceny, odzyskałem panowanie nad sobą. Będę walczył o każdy cal od początku do końca. Nie przepuszczę żadnej okazji, by ugodzić ich w najsłabsze miejsca. Stoczę zawzięty bój. Zęby szczękały mi jak kastaniety, uwierając szczęki aż do bólu. Ale powodem tego było tylko zimno. Pod trzecimi drzwiami ktoś upominał się o coś głośno i z przejęciem. Mój dozorca zawołał nagle: — Wpuść tego pana, Charlie, to nasz znajomek — i mój ojciec wpadł do pokoju, jak by go kto ścigał. Rozpoczął nie kończącą się opowieść o dorożkarzu, który zasłonił sobą drzwiczki swojej dorożki, by nie można było zapisać jego numeru; o gromadzie rzezimieszków, którzy napadli na niego i skradli mu sakiewkę. — Broniłem się, oczywiście — mówił — broniłem wcale dzielnie, zważywszy okoliczności. Mam to już we krwi. Ale nadeszła nocna straż i, krótko mówiąc, w takich wypadkach nie ma czasu na gadanie, spędziłem noc w strażnicy. Ileż to nocy tam spędziłem, kiedyśmy z lordem… Ale ja tracę czas. — Pan nie nadaje się do tego, żeby chodzić samemu po ulicach Londynu — rzekł dozorca. Ojciec spojrzał nań kątem oczu. — Dobry człowieku — powiedział — chodziłem po tych ulicach z największymi osobistościami w kraju, zanim jeszcze wasza matka urodziła was w Bridewell czy w którymś tam innym więzieniu. — E, nie ma o co się obrażać — mruknął dozorca. — Znalazłeś Cowpera, ojcze? — spytałem. — Będzie świadczył? — Jackie — rzekł z niepokojem, jak by lękał się mnie obrazić — on powiada, żeś ty skradł jego żonie pierścionki. W samej rzeczy to właśnie powiedział major Cowper: że dostałem się na ich statek niedaleko cypla Port Royal, a potem odpłynąłem z piratami, którzy skradli pierścionki jego żony. Ojciec w oburzeniu swoim nie raczył go nawet spytać o adresy plantatorów z Jamajki przebywających w Londynie; w drodze powrotnej zaś, kiedy chciał szukać adwokata, napotkał owych ulicznych awanturników i straż nocną. Rano złożył wyjaśnienie przed urzędnikami sądowymi i prosto stamtąd przybył do minie. Nagle przez drzwi, za którymi obradowała Wysoka Ława, wyjrzał jednooki mężczyzna i kiwnął głową w moją stronę. — Na sąd z tym tam — powiedział i cofnął z powrotem głowę. — Jackie, synku — rzekł mój ojciec kładąc chudą dłoń na przegubie mojej ręki i patrząc mi błagalnie w oczy — jestem… jest mi… nie umiem ci powiedzieć, jak mi… — Nic nie szkodzi, ojcze — powiedziałem. Czułem przedsmak tego, jak moja przeszłość odżyje, by mnie pogrążyć. Cowper dał się tej swojej żonie przekabacić, zmusiła go, by zeznawał na moją zgubę. Miałem żywo w pamięci jego płaczliwe zapewnienia o przyjaźni, kiedy skłoniłem Tomasa Castro do zwrócenia mu jego czarnej kasetki z dokumentami na owym zaśmieconym pokładzie… „Bóg zapłać, Bóg zapłać. Uratował mnie pan od śmierci głodowej…” Łzy lśniły w jego starych niebieskich oczach. „Jeśli będzie to panu potrzebne, pojadę wszędzie… zrobię wszystko, by panu dopomóc. Na honor szlachcica i żołnierza.” Oczywiście prawdą było, że poleciłem jego żonie oddać pierścionki, kiedy piraci grozili jej w kabinie. Otworzyły się drugie drzwi, inny mężczyzna powiedział: — No, dawać tu to ścierwo. Chcesz, żeby sędziowie na ciebie czekali? Wszedłem przez drzwi wprost do ławy oskarżonych, ogrodzonej od przodu szeregiem ostro zakończonych żelaznych balasków. Nie bałem się. Na wprost mnie siedziało trzech mężczyzn w olbrzymich perukach i gronostajowych togach; czterej inni w krótkich perukach trzymali głowy blisko siebie, jak papugi na gałęzi. Jakiś tłuścioch z gołą głową i złoconym łańcuchem na szyi podszedł od tyłu i wśliznął się w fotel obok tego z sędziów, który zasiadł najwyżej. Obcierał sobie usta, a szczęki żuły coś jeszcze. Po obu stronach sędziów, za asesorami w krótkich perukach, stały krzesła pełne pań i panów. Wszyscy mieli oczy utkwione we mnie. Widziałem to wszystko bardzo wyraźnie. Postanowiłem sobie widzieć wszystko, trzymać oczy otwarte, nie przegapić najmniejszej szansy. Ciekaw byłem, czemu pewna młoda panna o niebieskich oczach i różowych policzkach chichoce i wzrusza ramionami. Nie rozumiałem, co tu jest zabawnego. Co mnie dziwiło, to małość, brud i brak dostojeństwa samej sali. Pomyślałem, że chyba przez pomyłkę sądzą tu sprawę tak ważną jak moja. Niebawem zauważyłem nad głowami sędziów wielką złoconą kotwicę. Zastanowiło mnie, po co ona tam jest, póki nie przypomniałem sobie, że to sąd Admiralicji. Pomyślałem nagle: „Ach, czemuż nie przyszło mi do głowy powiedzieć ojcu, żeby poszedł zobaczyć, czy «Lew» w nocy nie zawinął do portu.” Ktoś wykrzykiwał na cały głos szereg nazwisk: — …Peter Plimley, szlachcic, czy są jakie sprzeciwy… Lazarus Cohen, kupiec, czy są jakie sprzeciwy… Dozorca koło mnie opierał się plecami o żelazne pręty. Mówił do mężczyzny, który wezwał nas na salę. — Lazarus Cohen, kupiec z Indii Zachodnich… No, dalibóg, ja bym się sprzeciwił… — Tsss — syknął tamten. — Jego stary tata dał mi pięć złotych dudków, żebym mu co podszepnął, jak będę mógł — odezwał się znów dozorca. Nie zrozumiałem znaczenia jego słów aż do chwili, kiedy stary człowiek w bardzo obszarpanej todze podał jakąś księgę ludziom zasiadającym rzędem w ławie tak blisko mnie, że mógłbym niemal ich dotknąć. Wówczas to uświadomiłem sobie, że dozorca radził mi założyć sprzeciw przeciwko składowi przysięgłych. Zawołałem do najwyżej siedzącego sędziego: — Protestuję przeciwko temu zespołowi przysięgłych. Jest zestawiony stronniczo. Co najmniej połowa z nich to zachodnioindyjscy kupcy. Całą salę ogarnęło poruszenie. Zdałem sobie wtedy sprawę, że co przed chwilą zdawało mi się tylko masą jakichś nieokreślonych substancji, było w rzeczywistości zbiorowiskiem ludzkich istot, wpatrzonych we mnie. Sędzia, do którego się zwróciłem, otworzył na mnie parę mętnych oczu, splótł i rozplótł ręce — suche, starcze, pomarszczone. Sędzia po jego prawicy zawołał gniewnie: — Głupstwa, już za późno… Już ich zaprzysięgają. Oskarżony powinien się był odezwać, kiedy odczytywano nazwiska. — Spod peruki wyglądała niesłychanie szeroka twarz o żółtych, srogo patrzących oczach. — To skandal — powiedziałem. — Chcecie mnie zamordować. Skąd mogę wiedzieć, jak się co odbywa w waszych sądach? Mówię, że przysięgli są dobrani stronniczo. Bardzo stary sędzia zamknął oczy, otworzył je znowu i wyrzekł głosem przerywanym zadyszką: — Cicho. Jesteśmy tu po to, aby oskarżonego sądzić. To jest sala sądowa. Dozorca skubnął mnie za rękaw pod osłoną pulpitu ławki. — Traktuj go pan grzecznie — szepnął. — Sędzia lord Stowell z Admiralicji. Ten drugi to Baron Garrow ze zwykłego sądu; bydlę. To on powiesił tego chłopaczynę. Możesz go pan szarpać; to nie zaszkodzi. Lord Stowell skinął ręką urzędnikowi sądowemu w wyszarzałej todze; księga przechodziła z rąk do rąk wzdłuż szeregu twarzy przysięgłych, urzędnik paplał coś szybko, bez przestanku. Raptem stary sędzia przemówił zadziwiająco głębokim, majestatycznym głosem: — Oskarżony musi zrozumieć, że jesteśmy tu po to, aby osądzić go bezstronnie zgodnie z prawami naszego kraju. Jeżeli oskarżony pragnie zostać pouczony o procedurze tego sądu, możemy go pouczyć. Powiedziałem: — Nadal protestuję przeciwko temu składowi przysięgłych. Jestem człowiekiem niewinnym i… — Tak, tak, o tym potem — odrzekł z irytacją, a następnie zaskrzeczał: — Teraz akt oskarżenia… Ktoś, kogo zasłaniali przed moim wzrokiem trzej prawnicy, zaczął czytać głośno i niezbyt wyraźnie. Zrozumiałem tyle: — …Iż rzeczony John Kemp, alias Nichols, alias Nicola el Escoces, alias el Demonio, alias el Diabletto, dnia dwunastego maja tego roku na pełnym morzu nieprawnie i po piracku zajął statek zwany „Victoria”… mm… mm… dobra stanowiące własność Hymana Cohena i innych… oraz ukradł i zabrał z tegoż statku sześćset trzydzieści beczek kawy o wartości… mm… mm… mm… sto dwie beczki kawy o wartości., dziewięćdziesiąt cztery baryłki… tudzież rozmaite inne… Westchnąłem głęboko… Więc to tak. Słyszałem o owej „Victorii”; wiadomość o jej stracie doszła do nas, kiedy byłem w Horton Pen. Stary Macdonald klął; był to dzień, w którym jeden z Murzynów, imieniem Apollo, uciekł do lasu. Powinienem móc to udowodnić. Potem jeden z sędziów spytał mnie, czy się przyznaję do winy, czy też nie. Zacząłem długi wywód, że jestem John Kemp, lecz nie Nicola el Escoces. Zamierzałem walczyć udry na udry. Powiedzieli: — Oskarżony będzie miał później okazję powiedzieć swoje. Teraz tylko: przyznaje się czy nie. Odmówiłem w ogóle odpowiedzi; nie jestem tym, o kogo chodzi w oskarżeniu. Trzeci sędzia obudził się i rzekł pośpiesznie: — To znaczy, że się nie przyznaje, proszę to w ten sposób zaprotokółować. — Potem natychmiast znowu usnął. Młoda panna na ławce obok niego roześmiała się radośnie; pan Baron Garrow kiwnął jej głową, po czym warknął na mnie ze złością: — Oskarżony nie polepsza sobie sprawy takimi błazeństwami. — Jego oczy płonęły jasno, jak u zbudzonej sowy. — Walczę o swoje życie — odparłem. — I wy tez będziecie musieli walczyć, jeżeli chcecie mojej śmierci. Stary sędzia rzekł z gniewem: — Cicho, albo trzeba będzie usunąć oskarżonego z sali. — Walczę o swoje życie — powtórzyłem. Po całej sali przeszedł szmer. Lord Stowell powiedział: — Tak, tak — po czym: — A teraz, panie adwokacie królewski, przypuszczam, że pan Alfonso Jervis przemówi pierwszy z waszego ramienia. Tuż spod mojej lewej ręki wychynęła zakurzona peruka i zrównała się niemal z poziomem ławy oskarżonych. Stary sędzia zamknął oczy z miną człowieka odbywającego daleką podróż dyliżansem pocztowym. Pan Baron Garrow umoczył pióro w niewidocznym kałamarzu i jął skrobać nim po swoim pulpicie. Spod peruki zaczęła dobywać się długa opowieść, nie kończący się stek nudnych głupstw wypowiadanych monotonnym głosem hipochondryka; rozwlekłe opowiadanie o piractwie w ogólności, o piractwie u starożytnych Greków, o piractwie za czasów Wilhelma Zdobywcy… pirata neąuissima Eustachio*, po czym mówca złożył dzięki Bogu, iż rozprawa tego rodzaju nie toczyła się w tym sądzie już od wielu, wielu lat. Pode mną widniał cały asortyment peruk, po obu zaś stronach — gęsta masa ludzi, zbitych tak ciasno, że wszystkie gałki oczne zdawały się wprost wyskakiwać z głów, aby mnie dojrzeć. Od peruki pode mną płynęło teraz tłumaczenie kwiecistych zwrotów z hiszpańskich papierów: — Jego Arcykatolioka Mość, z wielkiej miłości dla swego wieloletniego przyjaciela i sojusznika króla Anglii, raczył wydać osobę osławionego El Demonio, zwanego również… Jąłem zastanawiać się, kto mógł być autorem owego cennego dokumentu; czy ułożył go Juez de la Primera Instancia, pochylając nad papierem tam, w Hawanie, swoją żółtą twarz o czarnych jak tarki oczach — czy też O’Brien, który od tamtego czasu przestał żyć. Tymczasem prawnik czytał monotonnie dalej. Nie słuchałem, gdyż wszystko to słyszałem już przedtem — w pokoju Sędziego Pierwszej Instancji w Hawanie. Nagle, za plecami zasiadających w ławie wytwornych widzów, pojawiła się blada, chuda twarz mojego ojca. Ciekaw byłem, który z jego wysoko postawionych przyjaciół wystarał mu się o miejsce na sali. Kiwał mi głową i uśmiechał się blado. Kiwnąłem mu również i odwzajemniłem uśmiech. Zdecydowany byłem pokazać im, że nie jestem zastraszony. Głos rzecznika oskarżenia mówił: — Wysoki sądzie i panowie przysięgli, na tym kończą się zeznania hiszpańskie spisane na nasze zlecenie na wyspie Kubie. Przedstawimy tu oficera okrętu JKMości „Elephant”, któremu oskarżony został wydany przez władze hiszpańskie w Hawanie, i w ten sposób udowodnimy, że oskarżony jest w istocie piratem Nicolą. Przechodzimy obecnie do poszczególnego przykładu, wysoki sądzie i panowie przysięgli, przykładu tak odrażającego… Upłynęło trochę czasu, nim pojąłem, jak bezwzględnie pogrążały mnie hiszpańskie zeznania. Wyglądało to tak, jak bym raz wpadłszy w ręce angielskiego oficera na hawańskim nabrzeżu, nie mógł już w żaden ludzki sposób strząsnąć z siebie tożsamości z Nicolą. Rzecznik oskarżenia przeszedł do faktów. „Dokonano napaści na statek kingstoński…” — i stara historia powtórzyła się raz jeszcze. Zdało mi się, że stoję znów na rufie ze starym Cowperem i starym Lumsdenem i patrzę, jak mknie ku nam szkuner z Rio Medio; że widzę, jak ciemnoskórzy piraci wlewają się na pokład z pustymi rękoma, a odchodzą obładowani. Tylko w wypadku „Victorii” doszedł jeszcze opis okrucieństw, jakich dopuścił się „oskarżony, potwór w ludzkiej postaci, wysoki sądzie i panowie przysięgli, co udowodnimy z pomocą najbardziej wiarygodnych świadków…” Człowiek w peruce usiadł i zanim zdołałem pojąć, co się dzieje, gruby, rumiany mężczyzna — prokurator koronny — którego różowe policzki czyniły go groteskowo podobnym do prosiaczka, jął wołać: „Edward Sadler!” — i nazwisko to wybuchło jak nagły ogień po całej sali. Prokurator koronny odgarnął togę, czyniąc z niej coś w rodzaju tobołka za plecami, a tymczasem za małą przegródkę, umieszczoną na wprost ławy przysięgłych, wskoczył młody blondynek z rudawą brodą i w lśniącym ubraniu. Ukłonił się nerwowo w różne strony, po czym spojrzał na mnie z grymasem nienawiści. Prokurator koronny odchrząknął łaskawie… — Panie Edwardzie Sadler, był pan w dniu dwudziestym piątym maja pierwszym oficerem zacnego statku „Victoria”… Brodaty blondyn opowiedział swoją historię, starą historię o statku wiozącym ładunek kawy i barwnikowego drzewa; jak przepłynął pomyślnie koło Grań Cay—manos; jak został unieruchomiony w pasie ciszy na wprost wybrzeży Kuby na szerokości takiej a takiej, jak napadł nań czarny szkuner mieniący się meksykańskim statkiem kaperskim. Wyobrażałem sobie to wszystko. — Tu obecny oskarżony podpłynął do nas łodzią wraz z siedemnastoma Hiszpanami — mówił czystym, beznamiętnym głosem, patrząc mi prosto w twarz. Zawołałem do starego sędziego: — Wysoki sądzie… protestuję. To krzywoprzysięstwo. To nie byłem ja. To był Nichols, rodem z Nowej Szkocji. Pan Baron Garrow ryknął: — Cicho! — Twarz nabiegła mu krwią. Stary lord Stowell powiedział drżącym głosem: — Oskarżony musi respektować procedurę… — Czy mam słuchać bez słowa, jak ktoś pod przysięgą fałszywie zeznaje na moją zgubę? — spytałem. Z lodowatą godnością spowinął się w swoje szaty. — Uchowaj Boże — rzekł — ale we właściwym czasie oskarżany będzie mógł, jeśli zechce, zadać świadkowi pytania. Prokurator koronny uśmiechnął się w stronę ławy przysięgłych, po czym zwrócił się do Sadlera z wyrazem cierpliwości wystawionej na bardzo ciężką próbę. — Świadek przysięga, że tym człowiekiem był oskarżony? Blondyn skierował na mnie swoje bystre oczy. Zawołałem: — Na miłość boską, nie krzywoprzysięgaj pan. Jesteś przyzwoitym człowiekiem. — Nie, nie przysięgnę — rzekł powoli. — Zdaje mi się, że to był on. Twarz miał wtedy uczernioną, oczywiście. Kiedy go zobaczyłem w sądzie Thames, wydało mi się, że to on, a zważywszy te hiszpańskie zeznania, nie widzę, jakim sposobem mógłby nie… — Te hiszpańskie zeznania są częścią składową spisku — powiedziałem. Prokurator koronny zarechotał. — Proszę, niech pan mówi dalej, panie Sadler — rzekł. — Niechże rozwinie się przed nami pozostała część spisku. Jeden z przysięgłych roześmiał się głośno, po czym, speszony, umilkł nagle. Sadler ciągnął dalej starą historię… Słuchając go, widziałem to wszystko; tylko że zamiast mojego Tomasa ruszał szczękami i podciągał spodnie chudy Nichols o żółtej błyszczącej twarzy i kanciastych gestach, sypiący krewkimi przekleństwami. Poznawałem też jego kapryśne, bezcelowe okrucieństwo. — Miał dwa pistolety i wystrzelił z każdego po dwa razy, podczas gdyśmy na jego rozkaz podnosili balon, żeby dotrzymać tempa szkunerowi. Dwa razy strzelił do załogi. Jeden z trafionych ludzi umarł potem… Później ukazał się w dali inny statek, Amerykanin, i piraci puścili się za nim w pogoń. Sadler skończył i lord Stowell zrobił nieznaczny ruch jedną ze swoich starczych dłoni. Wyglądało to, jak by na jego pulpicie przesunęła się troszkę w moją stronę szara jaszczurka. — Oskarżony ma głos — powiedział. Zaczerpnąłem powietrza głęboko do płuc. Przez chwilę pomyślałem sobie, że mimo wszystko w tej grze jest trochę fair play — że mam przed sobą przyzwoitego człowieka o jasnych włosach i niebieskich oczach. Patrzył na mnie w napięciu; ja na niego; jak gdybyśmy mieli stoczyć zapasy o rycerski pas. Młoda panna w ławce rozchyliła usta i podała się w przód z głową lekko przekrzywioną na bok. — Pan nie przysięgnie, że to ja byłem tym… Nicolą el Escoces? — zapytałem. Patrzał mi w oczy z rozwagą; był to pojedynek między nami. — Nie przysięgnę — powiedział. — Miał pan twarz uczernioną i nie nosił pan brody. Miękki zarost pojawił się na moich policzkach podczas pobytu w więzieniu. Przesunąłem po nim dłonią i pomyślałem, że tamten wymierzył pierwszy skuteczny cios. — Proszę nie mówić „pan miał, pan nie nosił” — rzekłem. — Przysięgam, że to nie byłem ja. Czy on mówił tak jak ja? — Nie mogę powiedzieć — odparł Sadler przestępując z nogi na nogę. — Czy miał takie oczy jak ja, taki nos, takie usta? — Nie mogę powiedzieć — odpowiedział znowu. — Miał uczernioną twarz. — Czy nie mówił akcentem z Nowej Szkocji? — Ano, mówił — potwierdził z wolna Sadler. — Ale każdy by tak mógł dla niepoznaki. To łatwe jak… Obok mnie dozorca szepnął nagle: — Zatrzymaj go pan; zamknij mu gębę. Powiedziałem: — Czy to nie był człowiek starszy? Nie wyglądał na czterdzieści — pięćdziesiąt lat? — A pan na ile wygląda? — spytał pierwszy oficer. — Mam dwadzieścia cztery lata — odparłem. — Mogę tego dowieść. — No, ale wygląda pan na czterdzieści albo i więcej — rzekł niedbale. — Tamten też na tyle wyglądał. Jego chłodny, niezainteresowany ton wstrząsnął mną niby uderzenie ogromnej fali; dowodził tak niezbicie, że pożegnałem się do szczętu z młodością. W ten sposób do bezmiernego szmatu wód dzielącego mnie od Serafiny doszło coś jeszcze: bezmierny szmat czasu. Następnemu świadkowi niewiele zadałem pytań; Sadler przestraszył mnie. Septimus Hearn, szyper „Victorii”, był człowiekiem o oczach błękitnych i zimnych jak okrągłe niebieskie kamyczki, o krótkiej koziej bródce, żelazistosiwej, i rumianych jak jabłka policzkach. W uszach miał małe, złote kolczyki. Mówił głosem dziwnie smutnym, jego ton tchnął melancholią wspomnień. Był akurat takim samym szyprem statku handlowego jak kapitan Lumsden i spotkała go, z drobnymi odmianami, ta sama historia. Gdy opowiadał, jego zimne niebieskie oczy patrzyły gdzieś ponad moją głową, a zniszczone ręce miętosiły nerwowo rondo kapelusza. — Następnie oskarżony kazał stewardowi dać nam wódki. Podano mi kieliszek, ale odmówiłem wypicia go, a wtedy on powiedział: „Któż to taki, co odmawia kieliszka wódki?” Spytał mnie, skąd pochodzę i czy jestem Amerykaninem. Było jeszcze dwóch innych z nieszczęsnej ,,Victorii” — niejaki Thomas Davis, bosman, który dostał w biodro jedną z kul z pistoletu Nicholsa, i ktoś w rodzaju stewarda — zapomniałem jego nazwiska — mający na czole bliznę po ranie zadanej kordelasem. Było to dość okropne; co jednak martwiło mnie jeszcze więcej, to niemożność przekonania się, jakie ja sam wywieram wrażenie. Raz ów sędzia, który przeważnie spał, obudził się i zaczął skrobać zajadle piórem; raz trzech spośród asesorów — tych w krótkich perukach — zaczęło ożywioną rozmowę; jeden mężczyzna o chudej, ciemnej twarzy zaśmiał się bezgłośnie, pokazując zęby podobne do białego wodospadu. Jeden z widzów na sali po mojej lewej ręce miał pod brodą olbrzymią krwistoczerwoną narośl, która wyglądała, jak by miała pęknąć za lada dotknięciem; w pewnej chwili zaczął mrugać wściekle oczyma i mrugał tak przez dłuższy czas. Zdawało mi się, że coś w zeznaniach musiało poruszyć wszystkich tych ludzi. Dozorca obok mnie powiedział do swojego kamrata: — Popatrz no, jak stary sędzia Best robi zapiski w swoim kalendarzu wyścigowym. I nagle narzuciło mi się z całą mocą przeświadczenie, że wszystko to, cała długa i żmudna rozprawa, zeznania świadków, parada bezstronnej sprawiedliwości, odbywa się na kpinę, jako czcza formalność; że ani sędziowie, ani asesorzy, ani mężczyzna z wolem nie interesują się zupełnie moją sprawą. Wynik był ustalony z góry. Niziutki blondyn o włosach naoliwionych i nader długich jak na ówczesną modę, z zielonymi i czerwonymi sygnetami na palcach, którymi ustawicznie przeczesywał sobie owe włosy, wszedł drobnymi kroczkami za przegrodę dla świadków. Przez długi czas prowadził uprzejmą rozmowę z sir Robertem Giffordem, wysokim, dostojnym mężczyzną o czarnych krzaczastych brwiach, które wyglądały jak kępki czarnego włosia końskiego, tkwiące w szczelinach skały. Rozmowa miała przebieg następujący: — Urodzony Thomas Oldham? — Tak, tak. — Zna pan bardzo dobrze miasto Kingston na Jamajce? — Byłem tam cztery lata: dwa jako sekretarz gabinetu jego wysokości księcia Manchesteru, a dwa jako cywilny sekretarz odkomenderowanego tam admirała. — Widział pan oskarżonego? — Tak, trzy razy. Zaczerpnąłem głęboko tchu; zdawało mi się przez chwilę, że wydali się w moje ręce. Fakt ten musi dowieść sam przez się, że przez te dwa lata byłem na Jamajce, a nie w Rio Medio. Serce zaczęło mi walić jak wielki, uroczysty bęben, jak dzwon od Św. Pawła po śmierci króla — uroczyście, uporczywie, głusząc sobą wszystko inne. Niski człowieczek opisywał tymczasem „okhopny” popłoch, jaki ogarnął cały handel wyspy na skutek występnych działań pirata zwanego Nicola el Demonio. — Zapewniam wysoki sąd — zapiszczał zwracając się nagle do sędziów — że wyspa doprowadzona była do stanu… e… niemal że zdrady. Plantatorzy… e… domagali się… e… oderwania wyspy od macierzy. I dalibóg, ufam, że powiesicie oskarżonego, bo jeśli tego nie zrobicie… Lord Stowell wzdrygnął się i rzekł pośpiesznie: — Panie Oldham, proszę zwracać się do sir Roberta. Byłem niemal szczęśliwy; szydło wyszło z worka w sposób tak miażdżąco oczywisty. Niski człowieczek skłonił się energicznie staremu sędziemu, poprosił o krzesło, usiadł i wygładził poły fraka. — Jak już powiedziałem — trzepał dalej — kłopot i utrapienie, jakie ten człowiek sprawił jego wysokości, mnie i admirałowi Rowłeyowi były nieopisane. Nie macie panowie pojęcia, nie możecie… e… wyobrazić sobie tego. I nic dziwnego, gdyż, jak się okazało, wyspa była wprost naszpikowana jego szpiegami i agentami. Nie macie panowie wyobrażenia; ludzie, którzy sprawiali wrażenie jak najbardziej czcigodnych, ludzie, z którymi sami utrzymywaliśmy stosunki… Trajkotał dalej niezmiernie długo, a tymczasem rzecznik oskarżenia zażywał wielkie szczypty żółtej tabaki i uśmiechał się dobrodusznie z miną tresera koni, który przygląda się kucykowi wykonującemu bezbłędnie trudne sztuki. Od czasu do czasu poganiał lekko biczykiem. — Panie Oldham, widział pan oskarżonego trzy razy. Jeśli to nie narazi pańskiej pamięci na nadmierny wysiłek, proszę nam o tym opowiedzieć. — Nadmierny wysiłek! Przebóg, to dobre. Pamięta się chyba człowieka, przez którego omal nie straciło się życia, nie? Patrzyłem na niego dotąd z napięciem, ale teraz zainteresowanie moje znikło. Będzie to znów to samo mieszanie mnie z Nicolą. A przecież falsecik tego małego huncwota wydawał mi się znajomy; był to głos, którego się nie zapomina. — Czy pamiętam! — piszczał. — Dalibóg, panowie przysięgli, on o mały włos… Nie macie pojęcia, co to za dziki diabeł. Zastanawiałem się, po co Nichols chciał zabić taką mizerotę. Bo przecież oczywiste, że to musiał być Nichols. — O mały włos nie zamordował mnie, admirała Rowleya i niejakiego pana Topnambo, wysoce oświeconego i lojalnego… e… mieszkańca wyspy, na schodach publicznej gospody. W tym momencie przypomniałem sobie wszystko. Był to ów człowieczek, z którym Dawid Macdonald stoczył się po schodach owej nocy w gospodzie „Przy Promie”, na trakcie do Spanish Town. — Zaczaił się na nas z całą zgrają zbirów. Ja zostałem ugodzony w górną wargę. Straciłem tyle krwi… musiałem położyć się do łóżka… nie mogę myśleć bez dreszczu o tym okropnym epizodzie. Widział mnie wtedy raz, a drugi raz, kiedy Ramon („Hiszpan, który później okazał się szpiegiem El Demonia — szpiegiem oskarżonego; z czasem go powieszono”) odjeżdżał ze mną z miejsca straceń, gdzie wieszano owych siedmiu piratów; wreszcie wszedł był do sklepu Ramona akurat w chwili, gdy Carlos („piracki zbój, że gorszego trudno znaleźć” — zapewniał) wciągał mnie do pokoju za sklepem, gdzie czekali don Baltazar, O’Brien i Serafina. Ludzie, których najęto do obserwowania sklepu Ramona, nie widzieli, bym stamtąd więcej wyszedł, później zaś odkryto tajemny tunel prowadzący w dół na nabrzeże. — To więc była najwidoczniej droga, którą oskarżony potajemnie nawiedzał i opuszczał wyspę — zakończył swoje główne zeznanie, a zażywny oskarżyciel z krzaczastymi brwiami usiadł. Nie byłem taki głupi, by nie przewidzieć po trosze już wtedy, jak to najniewinniejsze wydarzenia z mojej przeszłości powstaną z zapomnienia, by mnie zmiażdżyć. Pewien byłem jednak, że potrafię wziąć go w obroty i zmusić do potwierdzenia mojej prawdziwej, jeszcze nie opowiedzianej historii. Wiedział przecież, że byłem na Jamajce, i choćby nie wiem jak interpretował ten fakt, będzie musiał go potwierdzić. Zawołałem głośno: — Bogu dzięki, nareszcie nadeszła moja kolej! Twarze prokuratora koronnego, adwokata królewskiego, sir Roberta Gifforda, pana Lawesa, pana Jervisa, wszystkich siedmiu oskarżycieli, którzy się tu zebrali, aby mnie pognębić, wyszczerzyły się w jednoczesne uśmiechy, skierowane ku ławie przysięgłych. Ale to mi było obojętne; uśmiechnąłem się także. Zaraz im pokażą. Zwróciłem się ku temu pokurczowi, jak gdybym zamierzał skoczyć mu do gardła. Zdawało mi się, że potrafię zmiażdżyć kreaturę, której złośliwość była równie oczywista i nieskuteczna jak zielone i czerwone pierścienie, które co parę minut wystawiał na pokaz w swoich włosach. Chciał pokazać przysięgłym, że ma sygnety, że jest eleganckim wielkim panem; że ja ich nie mam i jestem przebrzydłym piratem. Powiedziałem: — Wie pan dobrze, że przez całe te dwa lata, kiedy Nichols był w Rio, ja byłem praktykantem w Horton Pen u Macdonaldów, plenipotentów mojego szwagra, sir Ralfa Rooksby’ego. Musi to panu być wiadome. Był pan jednym ze szpiegów księcia Manchesteru. Tak nazywaliśmy członków przybocznej rady księcia. — Nic podobnego nie jest mi wiadome — rzekł splatając ręce na balustradzie przed sobą, jak gdyby właśnie przyszedł mu pomysł zademonstrowania w ten sposób swoich pierścieni. Był obrzydliwie bezczelny. Powiedziałem: — Musiał pan o mnie słyszeć. Topnambowie mnie znali. — Topnambowie opowiadali czasami o ciemnym typie nazwiskiem Kemp czy coś w tym rodzaju, który pilnie trzymał się z daleka od wszystkich w Dolinie. — Wiedział pan zatem, że znajduję się na wyspie — przycisnąłem go do muru. — Pan nawiedzał czasem wyspę — poprawił. — Właśnie wyjaśniłem jaką drogą. Ale spędzał pan tam niewiele czasu; inaczej bylibyśmy dostali pana w ręce. Chcieliśmy tego. Wydane były przeciwko panu nakazy po tym, jak usiłował nas pan zamordować. Ale tymczasem Ramon juz pana potajemnie wywiózł. Spróbowałem znowu: — Słyszał pan o moim szwagrze, sir Ralfie Rooksby’m? Chciałem pokazać, że choć nie mam pierścieni, mam koligacje. — Nigdy o takim nie słyszałem — odpowiedział. — Był największym właścicielem ziemskim na wyspie — rzekłem. — Być może — odparł. — Znałem czterdziestu takich największych. Przeważnie szulerów w obskurnych tawernach. — Ziewnął. Powiedziałem ze złością: — Pańską rzeczą było znać wyspę. Znał pan Horton Pen Macdonaldów? Stanęła mi w pamięci twarz poczciwej starej Macdonaldowej — jej niepokalana, trzeźwa szkocka porządność. — O, znałem ich — rzekł — a raczej wiedziałem o nich. Stryj był przeklętym, obłudnym szkockim plantatorem—buntownikiem. Horton Pen było ośrodkiem ruchu separatystycznego. Jego mogliśmy powiesić, gdybyśmy chcieli. Synowiec pisał w ohydnym, szantażującym piśmidle. Rzucał kalumnie na wszystkich porządnych, lojalnych obywateli. Służył też wam, piratom. Aresztowaliśmy go — dostaliśmy w ręce jego dokumenty; wiem wszystko o pańskich z nim stosunkach. — To wszystko głupstwa — powiedziałem. — A teraz proszę nam powiedzieć — prokurator koronny stale używał tego zwrotu — co pan wie o mnie samym. — Co ja wiem o panu — prychnął wzgardliwie — jeśli to panu sprawia przyjemność, sprowadza się mniej więcej do tego: przybył pan na wyspę w tajemniczy sposób, podał się pan za hrabiowskiego syna i starał się pan dostać w znakomite towarzystwo… e… ludzi takich jak moi przyjaciele Topnambowie. Oni jednak nie chcieli pana znać, i potem pokazywał się pan niezmiernie mało; nikt pana nie widział więcej niż raz czy dwa, a i to wałęsającego się po nocy z tym podłym garbatym szantażystą. Prawdę rzekłszy, wcale pana na wyspie nie było oprócz tych wypadków, kiedy przyjeżdżał pan szpiegować na rzecz piratów. Odbywał pan długie narady z tym łajdakiem Ramonem, który dostarczał panu wiadomości o ruchu statków. Co do tego szantażysty z garbem, Dawida Macdonalda, to pan go utrzymywał, pan… e… subwencjonował jego brudne piśmidło, aby podburzać ciemne typy do buntu i mordu i głosić separatystyczne hasła. Chciał pan związać nam ręce i powstrzymać nas od… e… zastosowania środków zapobiegawczych w stosunku do pana. Kiedy pan zmiarkował, że to się na nic nie zda, usiłował pan zamordować admirała, mnie oraz tego prze—zacnego męża Topnamba, gdy wracaliśmy z balu. Potem widziano pana, jak dodawał pan ducha siedmiu swoim… e… kolegom piratom, których myśmy wieszali; po czym odjechał pan spiesznie ze swoim agentem Ramonem, zanim zdążyliśmy położyć na panu ręce, i znikł pan z wyspy. Nie straciłem panowania nad sobą; uderzyłem nań raz jeszcze, ślepo, jak bym boksował się mając oczy zalane krwią, ale z zaciśniętymi mocno zębami. Powiedziałem: — Sam kupował pan różne rzeczy u starego Ramo—na; kupował je pan dla admirała, żeby wyładowywał nimi swoje fregaty. Sprzedawał potem te rzeczy w Key West. — To jedno z tych kłamstw, które ten pański łajdak Dawid Macdonald o nas rozpowszechniał. — Kupował pan… w tym samym czasie, kiedy kazał pan obserwować jego sklep. — Jak Boga kocham! — powiedział. — Kupował pan rozmaitości… — przygważdżałem go. Spojrzał raptem na adwokata królewskiego, po czym spuścił oczy. — Nigdy w życiu nic nie kupowałem — rzekł. Wiedziałem dobrze, że to robił; Ramon opowiada? mi, że kupił dla admirała za trzydzieści funtów przeszło trzysta beczek nadpsutej kawy. Byłem wściekły. Rąbnąłem dłonią o ostro zakończone pręty balustrady, którą miałem przed sobą, i choć zauważyłem, że z całej sali podnoszą się ku mnie impulsywnie ludzkie ręce, nie wiedziałem, że poraniłem sobie dłoń i że cieknie z niej krew. — Krzywoprzysięzco — krzyknąłem — Ramon sam mi opowiadał. — Aa, był pan zatem w mocno zażyłej komitywie z Ramonem… — powiedział. Pozwoliłem mu opuścić przegrodę świadków. Skończyłem swoje. Ktoś pode mną powiedział ostro: „Na tym zamyka się naświetlenie sprawy z naszej strony, wysoki sądzie”, i w całej sali rozległ się szmer. Stary lord Stowell naprzeciwko mnie wstrząsnął się z lekka, spojrzał w okno i rzekł: — Oskarżony, procedura nasza przewiduje, że jeśli oskarżony ma coś do powiedzenia, może teraz przemówić do przysięgłych. Później, gdyby oskarżony miał adwokata, mógłby on powołać i przesłuchać świadków odwodowych, o ile tacy są. W sali robiło się bardzo ciemno. Zacząłem opowiadać swoją historię; była tak prosta, tak oczywista, jaśniała mi przed oczyma… a jednak wiedziałem, że to na nic. Pamiętałem, jak wyrozumowałem sobie w celi, że muszę być bardzo opanowany, mówić na wstępie ogromnie jasno. — Takiego a takiego dnia wylądowałem w Kingston, aby zostać praktykantem w majątku mojego szwagra. Jest to sir Ralf Rooksby z Horton Priory w hrabstwie Kent. W istocie zachowywałem zimną krew; w istocie myślałem i mówiłem jasno. Oczy miałem utkwione w twarzy owej młodej panny siedzącej w ławce. Jakże dobrze ją pamiętam. Patrzyła, jak urzeczona, na moją dłoń. Spróbowałem nią poruszyć, lecz przekonałem się, że trzyma się na ostrym szpikulcu, o który nią uderzyłem. Oderwałem ją niedbale i poczułem tylko trochę bólu, jak od ukłucia szpilką; ale krew ściekała na podłogę. Później jakiś człowiek zapalił świece na pulpicie sędziego i cała sala zmieniła wygląd. Wszędzie zalegały głębokie cienie, a oświetlona twarz lorda Stowella wydała się bardziej zacięta, starsza, mniej dobrotliwa; odnosiło się wrażenie, iż niemożliwością jest, by zagościł w niej promień współczucia. W dole oskarżyciele siedzieli rozparci w swych ławach, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, wyglądając jak drwale odpoczywający po ścięciu grubego drzewa. Inni prawnicy, którzy się tylko przysłuchiwali, spoglądali na mnie od czasu do czasu. Usłyszałem, jak jeden powiedział: — Temu człowiekowi powinno się opatrzyć rękę. Opowiadałem dzieje swojego życia; to było wszystko, co mogłem uczynić. — Co do Ramona, to skąd mogłem wiedzieć, że jest na żołdzie piratów, jeśli nawet tak było? Przysięgam, że tego nie wiedziałem. Wszyscy na wyspie handlowali z nim, nawet sam admirał. To nie jest kalumnia. Na honor, admirał naprawdę z nim handlował. Niektórzy z was utrzymują stosunki z fałszerzami, ale to nie czyni z was fałszerzy. Zapaliłem się; słowa przychodziły mi z łatwością. Opowieść kierowałem do owej młodej panny. Nagle ujrzałem bladą twarz ojca wyzierającą spomiędzy głów starca o olbrzymim nosie i grubej damy w brązowym okryciu ozdobionym, jak płaszcz stróżowski, kilkoma krótkimi pelerynkami. Ojciec uśmiechnął się nieoczekiwanie, kiwnął kilkakrotnie głową, otworzył i zamknął oczy, ukradkiem pomachał mi ręką. Odwróciło to moją uwagę, zbiło mnie z tropu, moje opanowanie prysło. Było to tak, jak by coś we mnie nagle pękło. Potem pamiętam już bardzo mało; zdaje mi się, że zacytowałem Więźnia Chillonu, bo ojciec przywiódł mi go na pamięć. Wydawało mi się, że jestem znowu na Kubie. W dole pode mną prawnicy rozmawiali ze sobą. Adwokat królewski wydobył wielką fioletowobrązową chustkę i rozwinął ją przygotowując się do wytarcia nosa. Uniósł się z niej falą zapach pewnego zachodnioindyjskiego ziela, słodki i ciepły. Wąchałem go ostatnio w Rio; doznanie było tak silne, że zatraciłem świadomość, gdzie się znajduję. Świece rzucały żółtą łunę na pulpit sędziego, a mnie zdawało się, że to światło w celi, gdzie fechtowali się Nichols z Kubańczykiem. Myślałem, że jestem z powrotem na Kubie. Ludzie na sali sądowej znikali w gęstniejącym cieniu. Chwilami nie mogłem mówić. Potem zaczynałem znowu. Jeśli miała dla mnie istnieć jakakolwiek możliwość uratowania się, musiałem opowiedzieć, co przeszedłem — i opowiedzieć obrazowo; musiałem przedstawić dzieje swojego życia. I całe życie stanęło mi w pamięci. Istotą mojego życia była Serafina; ona to przemawiała głosem całej Kuby, całej Hiszpanii, całej wielkiej przygody. Zacząłem opowiadać o starym don Baltazarze Riego. Zacząłem opowiadać o Manuelu–del–Popolo, jego czerwonej koszuli, czarnych oczach, mandolinie. Ujrzałem znowu odblask jego ognisk migocący po drugiej stronie wąwozu na wprost pieczary. Wtłoczyłem to wszystko w moją opowieść, opowieść kierowaną do owej młodej panny. Czułem doskonale, że porywam za sobą słuchaczy; wiedziałem, jak to się robi, miałem to we krwi. Mój blady, zawiędły stary ojciec o wąskich powiekach, który teraz mrugał oczyma i kiwał do mnie głową, był niegdyś jednym z najlepszych raconteurs*, jacy kiedykolwiek istnieli. W ciemnościach sali sądowej czułem wbite w siebie oczy; widziałem rozchylone wargi młodej panny, podanej w przód, by lepiej mnie słyszeć. Wiedziałem, że tak jest, bo kiedy jeden z prawników w niższej ławie podniósł nieco głos, ktoś syknął z mroków: „Ts–s–s.” — I nagle przyszło mi do głowy, że nawet jeśli uratuję się opowiadaniem o tym wszystkim, będzie to absolutnie bezużyteczne. Nigdy nie będę mógł tam wrócić, nigdy nie stanę się tym chłopcem, jakim wtedy byłem, nie usłyszę prawdziwego głosu Zawsze Wiernej Wyspy. Cóż mi po tym, jeśli nawet się uratuję, jeśli nawet wrócę? Będzie morze, niebo, ciche zamglone wzgórza, leniwe falowanie wody; ale mnie już nigdy nie będzie. Będę odmieniony raz na zawsze. Nigdy nie ujrzę bezwietrznego świtu na basenie hawańskiego portu; nie znajdę się na maleńkim drogherze, mając Serafinę tuż przy sobie. Wszystko, co mi pozostaje, to doprowadzić tę walkę do końca, a potem zaprzestać wszelkiej walki. Pamiętam, jak bardzo gorzka była ta myśl i jakie to wszystko było dziwne: jeden „ja”, który czuł w ten sposób, i drugi, który miotał się jak szalony przed gromadą idiotów z wytrzeszczonymi oczyma, trzema starymi sędziami i jedną młodą panną. I w jakiś osobliwy sposób myśli pierwszego „ja” przeniknęły do słów tego drugiego, który, stojąc jak gdyby trochę przede mną, machał rękoma w ostatecznej walce. — Spójrzcie na mnie… spójrzcie, co oni wszyscy ze mnie zrobili. Byłem niewinnym chłopcem. Czym jestem teraz? Zabrali mi moje życie, niechże z nim skończą, jak chcą, cóż to dla mnie znaczy, co mnie to obchodzi? W całej sali nastąpiło poruszenie. Na okręcie flagowym Rowleya ciężkie żelaza przecięły mi przeguby rąk. W Newgate nie byłem skuty, ale bardzo słabo się podgoiły. Przypadkiem spojrzałem w dół na swoje ręce podobne do szponów, uwalane krwią od skaleczenia o ostry szpikulec balustrady. — Jakąż to nagrodę wyznaczacie za trzymanie się drogi prawej? To tak zachęcać będziecie innych, do mnie podobnych? Co mnie obchodzi śmierć, którą mi grozicie? Co mi po życiu? Niech szykują rusztowanie. Wycierpiałem dosyć; czas, by skończyła się moja męka. Na Boga, wycierpiałem dosyć. Spójrzcie na moje ręce, powiadam. Spójrzcie na nie i powiedzcie, czy coś może mnie jeszcze obchodzić. — Podniosłem wysoko moje upiorne łapy i padło na nie światło świec. Z czarnych cieni rozległy się przenikliwe krzyki kobiet i przekleństwa. Ujrzałem, jak moja młoda panna zakrywa sobie twarz dłońmi, jak wolno, wolniutko osuwa się z krzesła i znika z moich oczu. Ludzie chwiejnym krokiem błąkali się po sali. Miałem jeszcze więcej do powiedzenia, ale troska o młodą pannę kazała mi o tym zapomnieć. Dozorca pociągnął mnie za rękaw i powiedział: — Słuchaj no pan, to wszystko nie jest prawda, co? To nie jest prawda? — Ponieważ najwyraźniej nie chciał, aby to była prawda, poczułem przez chwilę niezmierną dumę z tego, czego dokonałem. Zmusiłem ich do zrozumienia pewnych rzeczy. W minutę potem pojąłem, jakie to wszystko daremne. Nie dałem się zwieść nawet w moim ówczesnym stanie półobłąkania. Wróciło mi poczucie rzeczywistości, odczułem prawdziwą atmosferę tego „sądu”. Adwokat królewski poszeptał z prokuratorem koronnym, skinął dłonią najpierw w moim kierunku, potem w stronę przysięgłych; następnie obaj roześmieli się i pokiwali głowami. Za dobrze znali się na swoim rzemiośle; a tam w górnej ławie siedziało siedmiu zachodnioindyjskich kupców, którzy za chwilę przypomną sobie o swoich kieszeniach. Ale było mi wszystko jedno. Zmusiłem ich do zrozumienia pewnych rzeczy. ROZDZIAŁ PIĄTY Spaliłem za sobą mosty i miałem umrzeć; poznałem to po sposobie, w jaki adwokat królewski odrzucił w tył głowę, poprawił na sobie togę, spojrzał na ławę przysięgłych i zaczął bawić się dewizkami zegarka. Salę zaległa z powrotem cisza. Jakiś człowiek ubrany w rodzaj liberii podał papier złożony w kwadrat Lordowi Mayorowi; Lord Mayor podał go z kolei lordowi Stowellowi, ten zaś otworzył pismo staroświeckim, szarpiącym ruchem, który wywarł na mnie wielkie wrażenie. Było to, jak gdybym ja, u kresu swego życia, oglądał człowieka otwierającego list za panowania królowej Anny. Układ cieni na jego starej, pomarszczonej twarzy zmienił się w miarę czytania, kiedy uniósł brwi i wydął usta. Wręczył rozłożony papier panu Baronowi Garrow, po czym kiwnięciem jednego pomarszczonego palca przywołał do siebie prokuratora koronnego. Trzeci sędzia wciąż jeszcze spał. — Co to takiego, u diabła? — powiedział siedzący przy mnie dozorca do swojego kolegi. Cierpiałem silny ból, było mi mdło i czułem, jak każde tętno mojego serca pulsuje mi w pokancerowanej ręce. Tamten splunął prosto przed siebie. — Niech skisnę, jeżeli wiem — odparł. — Cały ten przeklęty interes powinien był się skończyć godzinę temu. Kazałem Jinksowi, żeby mi przyniósł jedzenie i picie do wartowni na wpół do szóstej, a teraz już szósta. Rozpoczęli po cichu jakiś nie kończący się spór. — To ten zakład lorda Marcha… milę przebiec, milę przejść, zjeść pięć funtów baraniny, wypić pięć kwaterek czerwonego wina. Nie, nieprawda… dyliżans z Medmenham jeszcze nie przyjechał… drogi za bardzo rozmokły… Owszem. Cóż innego zatrzymywałoby sędziów o tak późnej porze? Nie, nieprawda, bo sędzia Best by się obudził i obstawiałby dla pewności inne konie. Jak we śnie zobaczyłem, że prokurator koronny przesuwa się ostrożnie między ławkami i wraca do swojej grupki prawników, których peruki zbliżają się do siebie niby kłosy zboża nagle związane w snop. Głowy pozostałych prawników sterczały dalej jak nie zżęte kłosy. Mężczyzna o twarzy łasicy zawołał coś do mężczyzny o twarzy diabła, który właśnie opuszczał salę — coś o jakimś ambasadorze. Tamten stanął, zawrócił i położył swoje rzeczy z powrotem na ławce. Posłyszałem głęboki głos sir Roberta Gifforda: „Co?… Niemożliwe!… Zbyt wielka niegodziwość…” — po czym zdało mi się, że światła zgasły wraz z moim zainteresowaniem. Nie widziałem prawie nic. Jakieś głosy wołały do siebie, ochrypłe, wyschnięte, jak by ich posiadacze od lat nie wdychali nic prócz kurzu. Jeden donośny głos warknął: — Nie możemy go wysłuchać, wasze dostojności; w sprawie Rex contra Marsupenstein… Całe mnóstwo głosów jęło wołać jednocześnie: — A, ale to było co innego, panie prokuratorze. Nie można by go zaprzysiąc, ponieważ znajduje się extra lege commune*. Ale jeżeli chce złożyć oświadczenie… Płomienie świec chwiały się jak czubki wiązów na wichrze. Ktoś zawołał: — Sekretarzu, proszę mi przynieść tom XIII… Zdaje mi się, że tam znajdziemy… Przypominają sobie panowie sprawę Hildeshein contra Roe… Czy to nie było w Hildegaulen i inni, wasza dostojność?… Sam sądziłem tę sprawę. Pełnomocnik rządu pruskiego… Chciałem zawołać do nich, że nie warto im wysilać dłużej swoich wyschłych gardzieli; że spaliwszy za sobą mosty, poddałem się. Nie przychodziły mi jednak do głowy żadne słowa, taki byłem zmęczony. Przyłapałem się na tym, że mówię sam do siebie: „Całą zeszłą noc nie spałem.” Śpiący sędzia obudził się nagle i powiedział ze złością: — Dlaczego, u Boga Ojca, nie kończymy? Będziemy tu siedzieć całą noc. Niech najpierw powoła drugiego świadka na liście. Hiszpańskiego ambasadora możemy wziąć, jak dojdziecie do porozumienia. Co do mnie, uważam, że powinniśmy go wysłuchać… Lord Stowell powiedział nagle: — Oskarżony, pewni panowie dobrowolnie zgłosili chęć złożenia zeznań na jego korzyść. Jeżeli oskarżony sobie tego życzy, można ich powołać. Nie odpowiedziałem; nie rozumiałem; chciałem mu powiedzieć, że mi wszystko jedno, ponieważ „Lew” nie przybył w terminie i Serafina utonęła. Miałem wrażenie, że sala sądu kołysze się z wolna przede mną w górę i w dół jak pokład statku. Wydawało mi się, że znów jestem związany i leżę we wspaniałej kabinie na „Madre–de–Dios”. Ktoś jakby wołał: „Oskarżony… Oskarżony…” Zdało mi się, że świece płoną przed figurą Madonny z różowym Dzieciątkiem, tylko że nad głową ma złoconą kotwicę zamiast promiennej złotej aureoli. Ktoś mówił „Hej, tam… Trzymać go!… Przynieść krzesło…’’ — i otoczyły mnie jakieś ramiona. Potem usiadłem. Głos bardzo starego sędziego powiedział coś, jak mi się zdawało, dosyć dobrotliwie. Wiedziałem, że to ten bardzo stary sędzia, gdyż nazwano go luminarzem kubańskiego prawa. Ktoś niebawem pochyli się nade mną z latarnią w ręce, a ja będę przecierał sobie oczy pełne męki i mrugając powiekami patrzył na czerwony aksamit i złocenia na suficie kabiny. Za minutę przyjdą Carlos i Castro… czy też może to będzie O’Brien? Nie, O’Brien umarł, zadźgany, z nożem w szyi; czułem jeszcze jego lepką krew między palcami. Powinni mi byli pozwolić umyć ręce przed rozprawą; czy może przed rozmową z admirałem? Z takimi rękami rozmawiać z ludźmi nie można. Donośny, przenikliwy głos zawołał skądś z góry: — Dam pięćdziesiąt funtów temu z panów prawników, który za niego poprowadzi od tej chwili sprawę. Jestem ojcem oskarżonego. Głos ojca przełamał czar. Znajdowałem się na sali sądowej; świece paliły się jeszcze; wszystkie twarze, te oświetlone i te w cieniu, skupione były w niewielkie grupki; wymachiwano rękami. Prawnik, którego twarz pod peruką podobna była do diabelskiej, trzymał w ręku papier doręczony niedawno lordowi Stowellowi; ojciec mój mówił coś do niego z ławki. Prawnik — wysoki, w starej i zniszczonej todze, o sylwetce rysującej się wyraźnie pod światło — spojrzał na papier, trzepnął nim w powietrzu, kiwnął głową mojemu ojcu i przemówił nosowym głosem, groteskowo przeciągając wyrazy: — Wysoki sądzie, ja poprowadzę sprawę z ramienia oskarżonego, jeśli wasze dostojności okażą mi trochę cierpliwości. On najwyraźniej nie jest w stanie samemu powoływać swoich świadków. Jeżeli rzeczywiście potraktowano go tak, jak nam opowiada, było to jedną i z najszkaradniejszych… Stary lord Stowell rzekł: — Ts, ts, panie kolego; wie pan dobrze, że nie wolno panu wygłaszać przemówienia w imieniu oskarżonego. Proszę tylko powołać swojego świadka. Nic więcej nie trzeba. Ciekaw byłem, co ma przez to na myśli. Mój prawnik wywołał jakiegoś człowieka o nazwisku Williams. Nazwisko wydało mi się znajome. Głos także wydał mi się znajomy. — Owen Williams, kapitan statku ,,Lew”… Kawa i drzewo barwnikowe… — Dopiero co wpłynął pod prowizorycznymi masztami. Stracił maszty, a potem dostał się w pas ciszy. Dowiedział się o tej rozprawie od pilota w Gravesend. Jechał karetkami pocztowymi… Słyszałem tylko urywki jego odpowiedzi. — Dwudziestego piątego sierpnia znajdowałem się blisko brzegów Kuby… Mój oficer Sebright szykował na nich wrzątek… Potem gęsta mgła. Dobili do nas na wielu łodziach… A więc znów w kółko te same zeznania, jeszcze jeden kamień u mojej szyi. Ale nagle powiedział: — Ten szlachcic podpłynął do nas w dziurawej łódce. Wspaniały strzelec. Uratował nam wszystkim życie. Jego kulista głowa, wytrzeszczone niebieskie oczy nagle jak by wyrwały mnie z maligny. Zawołałem: — Williams, na miłość boską, Williams, gdzie Serafina? Czy przyjechała z panem? — W głowie miałem ogłuszający szum, a tymczasem woźni krzyczeli: „Cisza! Cisza!” — Zawołałem znowu. Williams uśmiechał się idiotycznie; potem potrząsnął głową i położył palec na ustach ostrzegając mnie, bym milczał. Uwagę moją zwróciło tylko owo po—trząśnięcie głową. Serafina nie przybyła. Ci z Hawany widocznie ją zabrali. Dla mnie był to koniec. Ogłuszający szum w mojej głowie kazał mi myśleć, że znajduję się nad brzegiem morza, może z przemytnikami owej nocy w Kent. Cisza, jaka zaległa w sali sądowej, podobna była do ciszy grobu. Potem ktoś zaczął mówić odmierzoną, dostojną hiszpańszczyzną, która zabrzmiała dla mnie jak wspomnienie przeszłości. — Ja, ambasador Jego Katolickiej Mości, przemawiając tu pod przysięgą i słowem honoru, domagam się uwolnienia tego szlachcica, którego męstwo równe jest jego niewinności. Dokumenty świeżo doszłe do moich rąk ustalają z całą jasnością omyłkę, której padł ofiarą. Funkcjonariusz zwany alcayde hawańskiego carcelu pomylił ze sobą dwóch ludzi. Nicola el Escoces zbiegł, zamordowawszy sędziego, którego obowiązkiem było ustalenie tożsamości więźniów. Domagam się, by oskarżony został zwolniony… W długi czas potem chrypliwy głos powiedział: — Ekscelencjo, wycofujemy oczywiście oskarżenie… Inny głos udzielał wskazówki: — Panowie przysięgli, wydacie orzeczenie „Niewinny”… Na sali wiwatowano hałaśliwie, ponieważ życie moje było ocalone. Ja jednak musiałem teraz stawić czoło swojemu ocalonemu życiu. Siedziałem z pochyloną głową, ukrytą w dłoniach. Stary sędzia przemawiał do mnie tonem wzniosłego współczucia: — Wycierpiałeś pan wiele, jak się zdaje, ale cierpienie jest naszą ludzką dolą. Ciesz się teraz, że imię twoje zostało oczyszczone; że tu, w tym publicznym miejscu usłyszałeś wyrok twoich rodaków przywracający ci prawo do swobód naszego kraju i do miłości twych bliskich. Cieszę się wraz z tobą, ja, stary człowiek, stojący u kresu życia… Było to nader wstrząsające: ten głęboki głos, te słowa brzemienne w treść. Cierpienie jest naszą ludzką dolą!… Groźna machina prawa, wielkie moce narodu poszły w ruch, by nauczyć mnie tego, i nauczyły mnie — ze cierpienie jest naszą ludzką dolą! * * * Dość długo trwa uświadomienie sobie na odległość, że ktoś nie żyje. Dokazałem tego. Lecz ileż, ile czasu potrzeba człowiekowi, by pojąć, że życie jego serca wstało z martwych i powróciło do niego. Przez całe lata potem nie mogłem znieść stracenia jej z oczu bodaj na chwilę. Jedyne, co pamiętam z naszego pierwszego spotkania w Londynie, to oniemienie, jakby jakieś lękliwe zawahanie się naszych nadmiernie umęczonych dusz przed ogromem przeskoku od skraju rozpaczy do wrót najwyższej radości. Z jej powrotem zmienił się dla mnie cały otaczający świat, życie całe; ogarnęło mnie ono, spowinęło tak lekko, że aż niewyczuwalnie, tak nagle, że aż nie do wiary, tak całkowicie, że całe spotkanie było jednym uściskiem, tak miękko, że wreszcie przerodziło się w poczucie wytchnienia podobne do nadejścia dobroczynnej i upragnionej śmierci. Dolą człowieka jest bowiem cierpienie, lecz nie nieuchronna klęska lub bezwartościowa rozpacz, której nie ma końca — cierpienie, znamię człowieczeństwa, niosące w swym bólu nadzieję szczęścia jak klejnot oprawny w żelazo… Pierwsze jej słowa były: — Złamałeś naszą umowę. Odszedłeś ode mnie, kiedy spałam. — Tylko głębia wyrzutu mówiła o sile jej miłości i o cierpieniu, jakie i ona przebyć musiała, by osiągnąć zjednoczenie, które nigdy nie miało się skończyć — i by przebaczyć. A kiedy spoglądamy wstecz, widzimy Przygodę, ów subtelny miraż, który jest życiem. Dobre lata, któreśmy przeżyli, szczęśliwe dawne czasy, gdy robiliśmy to lub owo, mieszkali tu lub ówdzie. Kiedy spoglądamy wstecz, wydaje się nam dość nadzwyczajne, że ja, jaki jestem, i ona, jaka jest, rozpocząwszy tak daleko stąd życie, które po tylu cierpieniach przebytych razem i w rozłące zakończyło się tak spokojnie w tak ustabilizowanym świecie — że ona i ja przeszliśmy tak wiele dobrego i złego, godzin smutnych i radosnych, że wszystko to zostało przeżyte, zmiecione w tę garsteczkę prochu, jaką jest życie. I to także jest Przygoda! POSŁOWIE Poznać tą powieść, dostrzec zarys koncepcji, swoistość wizji ukazanego świata, ocenić właściwości stylu znaczy także: rozpoznać udział twórczej myśli Conrada w ukształtowaniu całości, potwierdzić cyzelatorski artyzm jego ręki. Rzecz w każdym razie wymaga szczegółowszego nieco uzasadnienia. Sprawa dla wszystkich miłośników Conrada nieobojętna: czy dzieło, okazałe rozmiarem i — jak na powieść awanturniczą — bardzo kunsztowne, jest w jakiejś poważnej mierze tworem mistrza polsko–angielskiego? Kto jest autorem głównym? Kwestią tak interesującą nikt dotąd szczegółowiej się nie zajął, rozwiązania zaś ostatecznego szukać należy w analizie artystycznej. Z tej racji (i ponadto z powodu małej wiarygodności) nie mają większego znaczenia niezbyt jasne w tym przedmiocie wypowiedzi drugiego ze współautorów, Forda Madoxa Hueffera, rozrzucone głównie po kartach książki: Joseph Conrad. A Personal Remembrance (1924). Hueffer (który po wybuchu pierwszej wojny światowej zmienił nazwisko na Ford) umyślne i nieumyślne nieścisłości, blagę i snobistyczne fikcje uczynił normalną, znaną powszechnie właściwością wszelkich swoich autobiograficznych wynurzeń. Był „arcyblagierem” („archliar”), jak go pogodnie określa młodszy o pokolenie powieściopisarz Dawid Garnett (w tomie wspomnień The Golden Echo, 1953). Lecz bądź co bądź i „kłamcy” nie operują bynajmniej samą tylko nieprawdą, kwestia mniejszej czy większej prawdziwości poszczególnych twierdzeń Hueffera (Forda) pozostaje więc w zasadzie sprawą otwartą i wymaga osobnych roztrząsań w każdym wątpliwym wypadku. A przeto i ustalenia dotyczące Przygody (Romance) poczynić należy bezstronnie, nie dyskwalifikując z góry Forda jako łgarza, lecz na podstawie analizy literackiej samego dzieła, m. in. przez okazanie swoistości artyzmu prozy i ciągłości pewnych motywów. Przedsięwzięcie takie, mimo trudności, w tym wypadku nie jest wcale (jak sądzę) beznadziejne, i z okazji publikacji pierwszego polskiego przekładu Przygody warto podjąć pierwszą próbę rozjaśnienia ciemnej dotychczas kwestii. A zatem. Uprzytomnijmy sobie początki sprawy. Dzieje to znane z zachowanych dokumentów. Mniej więcej w listopadzie roku 1898 rozpoczyna współpracę literacką przedziwnie niedobrana para. Zbliżyły ją okoliczności: bezpośrednie obcowanie sąsiedzkie na prowincji angielskiej (w Pent Farm, w hrabstwie Kent). Poznali się na rok przedtem, a teraz zawarli przymierze. Już wtedy trudności mieszkaniowe bywały dla ludzi źródłem poważnych kłopotów życiowych, Conrad zaś mieszkanie zawdzięczał Huefferowi. O jego żywej wdzięczności da pojęcie urywek listu: „Ależ to istna łaska boska. Mieszkanie uratowało resztki mojej ufności i wiary w dobrotliwą Opatrzność, i mnie też prawdopodobnie od wariacji.” (Do Hueffera, 29.IX.98.) Zresztą Conrad już wcześniej myślał o nawiązaniu współpracy literackiej z jakimś początkującym angielskim literatem (zwracał się np. w tym celu w r. 1835 do eks–kapitana marynarki handlowej E. Noble’a). Dlaczego mu na tym zależało, nie wiadomo. Jako stylista asekuracji nie potrzebował. Prawdopodobnie łudził się nadzieją, że przez spółkę autorską z rodowitym Anglikiem łatwiej trafi do gustu popularnego, dotrze do szerszych kół publiczności angielskiej i osiągnie coś więcej niż sukces elitarny, jaki dotąd był jego udziałem. Poza tym (to bez wątpliwości wiadomo) lubił okazje do dyskusji literackiej, cenił możność pogawędki o sprawach pisarskiego rzemiosła. Pod tym względem Ford Madox (właściwie Hermann) Hueffer był kompanem idealnym, zawsze gotowym do utarczki i dyskusji, miał też swoje programowe stanowisko teoretyczne, bliskie poglądom Conrada, rodzaj regulaminu artystycznego, wysnutego z osiągnięć przedstawicieli szkoły naturalizmu francuskiego. Hueffer — rzecz u młodego literata angielskiego wtedy zwłaszcza nieczęsta — oczytany był wyjątkowo dobrze w nowszych autorach francuskich, i reprezentował dość egzotyczny na gruncie angielskim kult „stylu”. Chętnie przyznawał sobie z własnej inicjatywy, zarówno wtedy, jak i później, rangę jakoby „najlepszego w Anglii stylisty”. W stosunku do Conrada zajmował mimo różnicy wieku pozycję niezależnego dyskutanta, przede wszystkim literackiego teoretyka i znawcy spraw stylu. Wiadomo zaś, z jakim zainteresowaniem twórcy, nawet bardzo doświadczeni, przyjmują nieraz od osób postronnych uwagi szczegółowe dotyczące konkretnej postaci słowa czy zdania. Mimo hardości w dyskusji, ostatecznie w fazie końcowej wszystkie sprawy, dotyczące ukształtowania utworu, pozostawiał decyzji Conrada. Pracował zresztą wedle jego wskazówek nader gorliwie. Taki stosunek wzajemny umożliwiał, do czasu przynajmniej, zażyłe obcowanie obu pisarzy i współpracę. Naturalnym biegiem, rzeczy wyolbrzymiły się potem scysje i dysharmonie, co sprawiło, że spółka piór (o ile o niej można mówić) działała właściwie tylko w ograniczonym czasie narastania Przygody (1898–1902); podczas tych czterech lat zresztą, Conrad i Hueffer, odrywając się na jakiś czas od głównej roboty, wspólnym trudem stworzyli także rzecz innego rodzaju, powieść polityczną pt. Spadkobiercy (The Inheritors). Pamiętać trzeba, że z czterdziestoletnim dojrzałym pisarzem współpracuje młodzieniec: w takich warunkach różnica szesnastu lat wieku to różnica kapitalna: Conrad (ur. 4.XII.1857) ma wówczas (w r. 1898) lat czterdzieści jeden, Hueffer (ur. 17.XII.1873) — zaledwie lat dwadzieścia pięć. Jeszcze silniej zaznacza się kontrast hierarchiczny w skali osiągnięć pisarskich. Conrad jest już na angielskim horyzoncie zjawiskiem majestatycznym, twórcą w pełnym znaczeniu tego słowa, pisarzem o fizjonomii oryginalnej i określonej, ma w dorobku szereg utworów bez wyjątku wybitnych, wśród których są już i uznane przez krytykę arcydzieła. Lista pozycji obejmuje: Szaleństwo Almayera (ukończ, maj 1894, druk. 1895), Wykolejeńca (IX.1895, druk. 1896), Opowieści niepokojące (VII. 1896–IX.1897; druk 1898), Murzyna z załogi „Narcyza” (11.1897; druk. 1897), Młodość (V1.1898, druk. 1902). Hueffer debiutuje co prawda wcześniej od Conrada (1892), niemal jako enfant prodige, znaglony przez estetyzujące środowisko. Cóż, kiedy właściwe oblicze artystyczne i swoją własną drogę twórczą odnaleźć miał dopiero w dwadzieścia lat później, po pierwszej wojnie światowej, jako powieściopisarz—realista, demaskator niejawnych obyczajów współczesności (czterotomowy cykl powieści znany pod ogólnym tytułem Parade’s End — Koniec parady — 1923–1928). Tymczasem jest autorem zaledwie powiastek dla dzieci i paru tomików wierszy. Mając lat dziewiętnaście uzyskuje (o ironio losu!) od razu największy, nigdy nie przewyższony sukces finansowy w całej swojej karierze literackiej jako autor Szarej sowy (Grey Owl, 1892). Na tym fenomenalnym starcie życiowym młodszego kolegi fundował Conrad, być może, złudne nadzieje. Wspomnijmy jeszcze dla zupełności bibliograficznej wyblakłą rychło z biegiem lat pierwszą młodzieńczą powieść Poruszenie ognia (The Shifting of the Fire, 1892) oraz biografię dziadka z linii macierzystej, malarza–prerafaelity Forda Madoxa Browna (1896), a będziemy mieli pojęcie o twórczości Hueffera w okresie zażyłości z Conradem. Cechuje te pierwociny eksploatacja konwencjonalnych bajkowych motywów literackich, popularnych u schyłku XIX wieku, tłumacząca się nadto bezpośrednim wpływem rodziny i środowiska. Hueffer urodził się w Anglii, lecz nie był Anglikiem rodowitym. Ojciec przesiedlił się w latach sześćdziesiątych, pochodził z rodziny bankierskiej osiadłej w Münster (w Niemczech), rozgałęzionej w świecie. W Anglii zdobył sobie imię jako muzykolog, recenzent muzyczny „Times’a”. Ożenił się z Angielką, córką wspomnianego znakomitego artysty F. M. Browna. Już jako dziecko Ford Hermann Hueffer poznał w domu swoich rodziców niektóre wielkie sławy literackie i artystyczne owych czasów: Rossettich (brata i siostrę), Holmana Hunta, Tennysona, Carlyle’a, W. Morrisa, Swinburne’a… Nacisk kulturalny takiego środowiska sublimował odpowiednio aspiracje artystyczne młodziutkiego Hueffera, rzekomego nieletniego geniusza. Młodzieniec asymilował nie tylko sztukę. Kompromisem innego rodzaju okazało się bowiem włączenie się do rzeszy wyznawców Kościoła rzymskokatolickiego z motywów poziomych (dla realizacji sumy, której podjęcie uwarunkowane było zawarciem małżeństwa)… Nic dziwnego może, że w przeciwieństwie do klimatu powieści Conrada dojrzałą twórczość Hueffera–Forda cechuje moralny relatywizm. Naturalną wydawać się może reakcja, jaką w pierwszym odruchu zdziwienia Henry James przyjął wiadomość o ukończeniu Spadkobierców przez Conrada i Hueffera (relacjonuje tę anegdotę we wspomnianym tomie D. Garnett): „James wysłuchał wiadomości w milczeniu, wreszcie rzekł: — Dla mnie to jak by ktoś przy śniadaniu opowiadał o nieprzyjemnym śnie. Przecież ich tradycje osobiste i uzdolnienia tak bardzo są różne. Współpracy między nimi nie mogę sobie wyobrazić.” Ale trwałe nawet wrażenie dziwności faktu w interesującej nas konkretnej kwestii nie rozstrzyga. I mimo wszystko, Hueffer mógłby być głównym twórcą Przygody, udział Conrada mógłby być de facto nikły. Jest zaś odwrotnie. Przytoczmy po temu z kolei racje szczegółowe. Najpierw więc co do koncepcji. Hueffer jest bezspornie autorem pierwotnego rzutu, już na jesieni r. 1898 ma gotowe opowiadanie Serafina, którym Conrad się interesuje i które stało się następnie punktem wyjścia dla wspólnej pracy. Co konkretnie z pierwotnego pomysłu ocalało, nie wiadomo. To pewne, że bardzo niewiele. Hueffer przyznaje, że napisał nieskomplikowany romansik z egzotycznym tłem kubańskim, Conrad zmienił nie do poznania to pierwotne założenie kompozycyjne, przeistoczył niemal tak radykalnie, jak fabułę noweli Amy Foster (jeśli uwierzyć fantastycznemu wprost twierdzeniu Hueffera, że w jego głowie powstał zalążek również i tej arcyconradowskiej noweli). Jeszcze w drugiej re—dakcf Serafiny, dokonanej przez Hueffera, głównym bohaterem był lokalny awanturnik zatrudniony na plantacji (merely a planter’s apprentice). Conrad dopiero nadał fabule zakrój romantyczny w znaczeniu wierności dla tradycyj wielkiej poezji romantycznej. Uczynił bohatera człowiekiem szlachetnym, przez własny czyn wyobcowanym z ojczyzny, niesłusznie uchodząc5rm w mniemaniu rodaków za zdrajcę. Kemp w rzeczywistości jest lojalistą i patriotą, i to ważne, że powieść po dramatycznych perypetiach kończy się jego rehabilitacją, oczyszczeniem z hańbiącego zarzutu przez wyrok sądu przywracający rzekomego zdrajcę do czci obywatelskiej i miłości u swoich. Motywy wyobcowania się i banicji (Wykolejeniec), utraty czci przez niehonorowy postępek (Lord Jim) już przedtem występują charakterystycznie, lecz tu rozwiązanie zadzierzgniętego tragicznego węzła wyjątkowo jest optymistyczne i dlatego na tle dziejów tego motywu w twórczości Conradowej szczególnie ciekawe. Kto tak przeredagował koncepcję, ten oczywiście jest jej autorem głównym. Naturalnym sposobem przeniknęły do fabuły w dalszym ciągu wątki autobiograficzne, takie mianowicie, do których tylko Conrad miał materiał we własnych wspomnieniach. Uderza przede wszystkim motyw wypadu młodzieniaszka z rodzimego zaścianka na szeroki świat, na morze. Conrad z upodobaniem podejmował i rozwijał ten motyw niejednokrotnie. Świeżo opracował pierwszą kapitalną jego wersję w noweli Młodość (Youth, czerwiec 1898), co dało wyobraźni podnietę do kontynuacji. Do tegoż światka wczesnych wspomnień nawraca i w Przygodzie. I nie tylko zdarzeniom w ekspozycji nadaje obrót tradycyjnie romantyczny, lecz i całą opowieść przepaja tonem reminiscencji osobistej. Wszystko to wynikło logicznie z twórczego przekształcenia i pogłębienia cudzego prymitywnego pomysłu. Stworzył przy tym odpowiednio do takiej koncepcji romantycznej psychologię bohatera tchnącą autentyzmem reportażu pamięci własnej. Niespodziewaność doznań poezji przygody, a także niepochwytność jej wizji — „jak by się uchwycić chciało kraj horyzontu” — liczne przelotne rozczarowania i nastroje znużenia — całą gamę charakterystycznych przeżyć jeszcze raz rejestruje tu i odnawia. W sumie składa się to na obraz oryginalny — porywów i rozterek duszy młodzieńczej i szlachetne], wcale nie podobny do problemów nękających Almayera i Willemsa. Portret wykolejeńca, ale romantyka i patrioty — wyjątkowo szczegółowe i analityczne studium psychologii pozornego zdrajcy, dobrowolnego uchodźcy z ojczyzny do strefy grzmotu i przygód. Jak powiedzieliśmy, zastanawia szczególnie w tym obrazie obfitość wątków quasi–autobiograficznych. Bywało więc np. nieraz i tak, że obca teraźniejszość nużyła, romantyczną zaś wydawała się jedynie ojczysta przeszłość. „Zadziwiające, jak ten daleki kraj, z którego uciekłem niby z więzienia w pogoni za przygodą — jak on wydawał mi się wtedy romantyczny i doskonały.” Nie mniej psychologicznej prawdy dostrzegamy w wyznaniach Kempa, kiedy mówi o psychicznej niemożliwości powrotu do ojczyzny. Trudno bez wzruszenia czytać urywki domniemań, że ojciec–poeta może by dobrowolnemu wygnańcowi wybaczył jego odstępstwo, refleksje snute w chwilach okresowej napastliwości wspomnień. „Nigdy nie stawał mi tak żywo w oczach dom, w którym się urodziłem. Czułem się, jak bym nigdy dotąd nie zaznał potrzeby spojrzenia wstecz. Teraz niby jakaś wizja romantyczna stawał mi przed oczy zarys miłej, siostrzanej twarzyczki, wyraźniała matki twarz surowa i zdecydowana. Wspominałem postać ojca usadowionego w kącie pokoju, w fotelu, postać niewładną, zgarbioną w pracy nad dobieraniem rymów. Ojciec może by zrozumiał osobliwą poezję mojej sytuacji…” Świadome więc i stałe potrącanie o strunę romantyczną znajduje swoje uzasadnienie w logice koncepcji ogólnej, w indywidualnej psychologii bohatera, w sytuacjach. Wszystko to oczywiście wysnute z myśli wyłącznie Conradowskiej, tej, która zreformowała pierwotną konwencjonalną fabułę. Lecz i kierunek spojrzenia na odmalowany w powieści świat amerykańsko—łaciński wykazuje ciekawy paralelizm względem reminiscencji polskich. Nowy świat nie pochłania dobrowolnego wygnańca bez reszty. We wrażeniach Kempa odzwierciedla się niewątpliwie coś ze zdumienia Conrada, kiedy w latach 1875–76 odwiedził po raz pierwszy świat wysp reprezentujących cywilizację hiszpańsko–łacińską. Na Kubie i Martynice oglądał kościoły, dwory, odkrywał typ emocjonalny katolicyzmu i patriotyzmu, jakich prawzory poznał wcześniej w ojczyźnie własnej. Przypominały mu ją nawet kwiaty przy domach „…wybujałe kwiatowe krzewy — wielkie geranie, wielkie malwy, masy pomarańczowych nagietków. Kwiaty zupełnie jak u nas — wyrwały mi się automatycznie słowa”. Mówi Anglik Kemp, ale sentyment urywka przywodzi na pamięć nie Anglię, lecz raczej Soplicowo, gdzie Tadeusz za powrotem do domu spostrzega „na oknach donice z pachnącymi ziółki: geranium, lewkonia, astry i fiołki”. Coś z ówczesnych polskich wyobrażeń o potędze Anglii w dobie ponapoleońskiej odbiło się zapewne też w wyidealizowanym obrazie dalekiej wyspy. Carlos, Hiszpan–katolik, mówi o niej z czułością: „Zaiste, kraj błogosławiony, żyzny, piękny i pełen dusz życzliwych., angielskie rzeczy trwają wiecznie — pokój angielski, potęga Anglii, wierność Anglii… — kraj pogodnej myśli, porządku, stałości uczuć…” — „Słuchałem w milczeniu, oszołomiony, słysząc wyjawioną przez cudze wargi najgłębszą tajemnicę mego serca — jak gdyby przed oczami moimi sen się iścił, jak gdyby cud się zdarzył.” Dobrowolny wygnaniec pozostał patriotą i sam się dziwi sile swoich ukrytych uczuć. Bezpośrednio po Przygodzie, kontynuując wątki południowoamerykańskie napisał Conrad Nostromo, powieść uchodzącą, zdaniem większości krytyków anglosaskich, za główne arcydzieło. Obcując z tym utworem, mam przede wszystkim wrażenie ogromnego wysiłku woli, jak by jakaś wielka siła chciała poruszyć coś martwego, coś, co swoim bezwładem się opiera. Przygoda, przeciwnie, sprawia wrażenie rzeczy zasilonej wprost wspomnieniami osobistymi, poruszanej popędem serca. I nie możemy mieć w takich chwilach wątpliwości, czyjego to serca liryzm. Hueffer — młodzieniec — byłby do wysnucia podobnej koncepcji romantycznej, podobnych sentymentów i takiego świata fikcyjnych wspomnień z własnej głowy absolutnie niezdolny. Świadczą o tym niezbicie ograniczenia wyobraźni w wyszczególnionych już pozycjach całego wcześniejszego dorobku pisarskiego. Późniejszy zaś, dojrzalszy Hueffer–twórca osiąga wprawdzie oryginalność własnego spojrzenia na świat i życie, lecz kierunek tego spojrzenia z tradycjami wielkiej poezji romantycznej niewiele ma wspólnego, jest to spojrzenie niepowierzchownego znawcy i demaskatora ludzi i spraw owego czasu. Odpowiednio różny też klimat moralny. Conrad implikuje surowy moralny osąd czynów ludzkich. Znamienny dla Hueffera w fazie późniejszej zdaje się być (jak wspomniano) rozgrzeszający moralny relatywizm. Tak jak i u Conrada, uintensywniają się pod piórem Hueffera naprawdę tylko choses vécues, reminiscencje własne przetworzone na powieściową fikcję. Na tym kończy się jednak podobieństwo. Radykalnie odmienne koleje egzystencji osobistej, różnice świadomości moralnej powodują, że i gatunek zbeletryzowanych wspominków Huefferowskich jest od świata reminiscencyj Conrada niezmiernie różny. „Spotykasz oto dżentelmena angielskiego w klubie golfowym. Rumiany, tęgi, zdrowy, typowy wychowanek arystokratycznej szkoły angielskiej (English Public School), kategorii najwyższej. Stopniowo orientujesz się, że cierpi na neurastenię, że jest w drobnych sprawach pieniężnych nieuczciwy, lecz także nadspodziewanie ofiarny, okropny łgarz, lecz bajecznie sumienny zbieracz i klasyfikator motyli; wreszcie ze wzmianek w gazetach dowiadujesz się, że również bigamista, w swoim czasie pod innym nazwiskiem publicznie ogłoszony za bankruta… zresztą rumiany, dobrze odżywiony, typowy produkt angielskiej public school.” Oto drobny obrazek mówiący wiele o właściwych uzdolnieniach i zainteresowaniach Hueffera jako przenikliwego analityka obyczajowości pewnych sfer współczesnego angielskiego społeczeństwa. Do konstrukcji świata hiszpańsko—amerykańskiego, obcego sobie, świata przedstawionego w Przygodzie, Hueffer przyczynić się mógł albo wkładem czysto konwencjonalnym (taki charakter miał niezawodnie pierwszy rzut powieści o Serafinie), albo sugestią pewnej ogólnej doktryny czy też postawy estetycznej. Toteż z oświadczeń pochodzących od samego Hueffera wiadomo, że rozdziały morskie powieści napisał w całości sam Conrad, że w ogóle są w Przygodzie urywki, które on (Hueffer) poznał dopiero później z przekładu francuskiego. Szczególnie ważna jest okoliczność, że Conrad ponosi pełną odpowiedzialność za ostateczny kształt literacki dzieła. On bowiem opracowywał ostateczną wersję tekstu w końcowych stadiach: poprawek maszynopisu i korekty szpaltowej. Hueffer w tym udziału nie brał. Jak daleko sięgały poprawki i dopełnienia Conrada, uprzytomnić sobie można na zasadzie jednego przykładu, który zresztą sam Hueffer przytacza: „Charakterystyczna rzecz, że kiedy napisałem: «…cierpienie jest dolą człowieka!», Conrad dodał uzupełnienie: «nie zaś klęska nieuchronna ani niegodna rozpacz nie znająca kresu: cierpienie, znamię dzielności męskiej, które w bólu swoim nosi nadzieję szczęścia, niby klejnot oprawny w żelazo».” (,,…it was characteristic that when the writer had written: «For suffering is the lot of man?., Conrad should have added: «but not inevitable failure or worthless despair which is without end: suffering the mark of manhood which bears within its pain the hope of felicity like a jewel set in iron.»„) Najbardziej poetyckie obrazy i najsubtelniejsze nastroje wtórują (rzecz całkiem naturalna) perypetiom opowiedzianym w tych właśnie rozdziałach morskich. Okazje do kontemplacji, jakie bohaterowi nastręcza podróż morska, dają też sposobność pisarzowi do rozwinięcia obrazów szczegółowiej niż gdzie indziej zorganizowanych. „Miałem niejasne poczucie, że odbywające się przed moimi oczami wśród ciągłych zmian światła i chmur zstępowania słońca ku wodzie jest jakby aktem wspaniałego i czczego ceremoniału zanurzenia, nakazanego przez jakąś jałową wiarę, której obce są pocieszenie i nadzieja… Majestatyczny obrzęd zachodu dopełniał się drżąc niepochwytnym rytmem, wykonywany powoli, jak najściślej, aż do końca, aż zostały po nim tylko ognie pogrzebowego stosu na niebie i wielki cień na morzu.” Lecz i w rozgardiaszu życiowym — w toku napięć dramatycznych czy sensacyjnych — funkcjonuje niezależne oko i ucho poety: „Woda szemrała bez przerwy, jak by zwierzyć chciała milion drobniutkich wieści w ciągu bardzo krótkiego czasu…” Pierwszy obraz — to wiemy — na pewno pochodzi od Conrada. A drugi, lakoniczniejszy, z początkowego rozdziału?… Rzecz wątpliwa? Na pozór tylko. I to rzut wyobraźni typowo Conradowski, zaświadczony precedensem w Wykolejeńcu: the loquacious nipa — palms rattled their leaves volubly, as if in haste to tell […] all the secrets of the great forest.” I w ogóle styl tych partii, które w całości i niewątpliwie wyszły spod pióra Conrada, nie różni się charakterystycznie od ogólnej postaci stylistycznej innych rozdziałów. Jak więc wyobrażać sobie należy w świetle takich uściśleń rzeczywisty aktywny udział drugiej indywidualności, drugiego pióra przy tworzeniu powieści? Wiadomo, że Hueffer występował przede wszystkim w roli lektora pierwszych próbnych wersji własnych, domyślać się można, że w dalszych fazach pracy przechodził do ataku, krytycznie oceniał zmiany redakcyjne wprowadzane przez Conrada. W końcowej fazie redakcyjnej — to wiadomo — nie uczestniczył wcale. Jako krytyk stylu oddziałać mógł jednak dość skutecznie i mianowicie destrukcyjnie, wyniszczając nadmierną ekspansję słowa, zwłaszcza przymiotników, pieniących się pod piórem Conrada. Żądał większej wstrzemięźliwości wyrazu, nie czuł sympatii dla idei przeszczepienia poetyckich tradycji romantyzmu na grunt prozy. Zdecydowanie stanowił więc w tym względzie antytezę upodobań stylistycznych autora Murzyna z załogi „Narcyza” i Jądra ciemności. O swoich intencjach niszczycielskich mówi sam, twierdząc, że „pilnie starał się utrącać melodramatyczne incydenty i bombastyczne zwroty”. I nie ma powodu mu nie wierzyć, gdyż chodziło o kwestię (co skądinąd wiadomo) istotnie drażliwą wielce dla starszego pisarza. Z pewnością ogólny efekt tej krytyki zaważył na prozatorskim ukształtowaniu Przygody. Conrad niewątpliwie ze zdenerwowaniem, lecz i z zainteresowaniem wysłuchiwał uwag młodszego kolegi, liczył się z jego estetycznymi obiekcjami i niekiedy, zapewne, dawał się przekonać. Lecz oczywiście w pełni zdawał sobie sprawę, że w prozie swojej dąży do ziszczenia ideałów sobie miłych, swoistych, że woli słowo uwielokrotnić i obrazy naciągnąć do skali rozległego rytmu długich zdań. W poszczególnych wypadkach może ustępował, na ogół jednak uświęcał prawo własnej indywidualności twórczej do stylu samoistnego, choćby nagannego wedle kryteriów cudzych. „Styl mój może okropny — ironizował — ale efekt wywiera, ma swoją siłę i tak samo nie chcę go zmienić, jak — dajmy na to — kształtu stóp swoich. Toteż nigdy nie wcisnę go w obuwie wyrobu Wellsa czy jakiegoś innego majstra. To byłaby niedorzeczność. Będę sam dla siebie szył buty albo zginę.” (Urywek nie ogłoszonego listu, przytoczony przez bibliografa amerykańskiego Johna Doziera Gordona, Joseph Conrad, The Making oj a Novelist, 1941.) Takie było credo pisarza jeszcze przed poznaniem Hueffera i bez wątpienia idea walki o wyraz własny przyświecała mu również podczas utarczek słownych, jakie wywiązywały się wciąż w toku współpracy z Huefferem. Śmiało więc twierdzić można, że niewspółmiernie duża jest przewaga żywiołu Conradowskiego w tej powieści noszącej na karcie tytułowej nazwiska dwóch autorów. Witold Chwalewik * Idź sobie z Bogiem (hiszp) * Brummel (George Bryan 1778–1840) — słynny bywalec i elegant, przyjaciel Księcia Regenta (późn. króla Jerzego IV), uwięziony później za długi zaciągnięte przy stołach gry; umarł w Calais, w opłakanych warunkach. * współpracownik (hiszp.) * pana, dżentelmena (hiszp.) * Ale, doprawdy? (hiszp.) * ja (fr) * Idziemy (hiszp.) * Do zobaczenia (hiszp.) * Dosyć (hiszp.) * czasy minione (fr) * Czarna Ustawa (Black Act) — wydana została w Anglii w r 1722 i skierowana przeciwko szantażom, szulerstwu itp. Przestępcy tego rodzaju nazywali siebie kiedyś „Czarnymi”. * Gdzie jest ksiądz? (hiszp) * Żegnaj, stary, na zawsze… (hiszp.). * Morro Castle — historyczny fort u wejścia do przystani w Hawanie na Kubie. W podziemiach tego fortu mieści się więzienie dla przestępców politycznych. * nicponiami, łobuzami (fr.) * sędzią (hiszp.) * Se?orita! Cóż za szaleństwo. * Anglikowi (hiszp) * ludzie (hiszp.) * psiakrew (fr.) * Łotry (hiszp.) * domu (hiszp.) * Co za kraj! (fr.) * Cóż za lotrostwo! (hiszp.) * Kto wie? (hiszp.) * szlachectwo (hiszp.) * O, ja nieszczęsna! (hiszp.) * siłą, przemocą (lac.) * gospody (hiszp.) * przekleństwo (hiszp.) * nadzorcę, przywódcą tubylców (hiszp.) * ale cóż (hiszp.) * Pani ojciec śpi z pewnością, se?orita (fr.) * pisarza (hiszp.) * Se?orito, opieki nad uciśnionym; o, córko miłosierdzia (hiszp.) * wieprzu (hiszp.) * Cyganki (hiszp.) * strzelbach (hiszp.) * Rodzaj tkaniny służącej do okrycia i jako pled. (hiszp.) * Rodzaj krótkiej i szerokiej szabli, (hiszp.) * policjanta (hiszp.) * bardzo dobrze, senor (hiszp.) * strażnik (hiszp.) * blagiera (hiszp.) * o niegodziwym piracie Eustachio (hiszp.) * gawędziarzy (fr.) * nie podlega jurysdykcji tego kraju (łac.)