Pierumow Nik - Pierścień mroku tom 2
Szczegóły |
Tytuł |
Pierumow Nik - Pierścień mroku tom 2 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Pierumow Nik - Pierścień mroku tom 2 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Pierumow Nik - Pierścień mroku tom 2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Pierumow Nik - Pierścień mroku tom 2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
NIK PIERUMOW
PIERŚCIEŃ MROKU
Część II - Czarna Włócznia
Zadrży Zachód i Wschodni świat
Pojawiła się Moc w Dłoni.
Dziewięć Gwiazd - Niebieski Kwiat,
Niebieski Kwiat na Głowni.
CZĘŚĆ PIERWSZA
TAJEMNICA OLMERA
1
ZA KARN DUMEM
Tłusty czarny dym nieforemnym kosmatym kłębem wolno snuł się z doliny; kiedy
sięgał wierzchołków otaczających ją wzgórz, uparcie wiejący od trzech dni silny
północno-wschodni wiatr darł go na strzępy. Jednakże, gdy napór wiatru słabł,
dym docierał do niskich szarych chmur; zasnuwających całe niebo, a był na tyle
intensywny, że wsiąkając zmieniał kolor chmur, które wyglądały jak zabrudzone
błotem. Ale wiatr nie cichł na długo, po chwili zaczynał wiać z jeszcze większą
siłą, a wtedy Folkowi szczękały zęby.
Przyjaciele siedzieli przy niewielkim ognisku, rozpalonym wśród obrośniętych
zielono-błękitnym mchem szarych płaskich kamieni, postawionych na sztorc przez
jakąś olbrzymią rękę. Na ich ostrych krawędziach złośliwie hasał wiatr, niczym
uprzykrzony komar. Rozsiodłane kuce penetrowały kamieniste szare zbocze,
wyszukując rzadkie kępki żółtawej zwiędłej trawy. Malec owinął się w płaszcz i
żałośnie pociągał nosem, ponury Torin setny raz przejeżdżał osełką po ostrzu
topora, na którym i tak nigdy jeszcze nie było najmniejszej plamki rdzy. Hobbit
dorzucał chrustu do ognia i nie mając nic więcej do roboty, popatrywał w niebo i
obserwował niespiesznie sunące w górę czarne strzępy.
Był już listopad, jesień ustępowała miejsce przedzimiu; tu, na północy, o dzień
drogi od Gór Angmaru, hulały już zimne wiatry. Północno-wschodnie może były
nawet zimniejsze, ale suchsze, a kiedy nadlatywał wiatr północno-zachodni, nie
pomagały już nawet ogniska. Lodowaty lepki ziąb przenikał przez najmniejsze
szparki, i hobbit w żaden sposób nie potrafił się ogrzać. Smętnie gięły się
dawno temu wyleniałe miejscowe brzózki, cherlawe i słabiutkie; ich czarne
gałązki wyglądały, jakby w rozpaczliwym wysiłku chwytały się czegoś
niewidocznego. Może odchodzącego ciepła?
Folko zamieszał bulgoczącą w kociołku potrawę. Dawno już zostały zapomniane te
czasy, kiedy do jadalni Brandyhallu wolno i uroczyście wnoszona była błękitna
waza, z której wydobywały się rozkoszne aromaty, a cioteczka dużą srebrną
chochlą rozlewała do fajansowych talerzy parującą zupę, nie żałując ani mięsa,
ani warzyw z dna... Folko uśmiechnął się. Rytuał przygotowywania jedzenia
odszedł w niepamięć, zamiast niego w zwyczaj weszło mieszanie w kociołku
pospiesznie ostruganym patykiem, właśnie jak w tej chwili.
Ich potrawa tułacza - ni to zupa, ni to kasza, ni to gulasz - własny wynalazek
hobbita, niezwykle prosta, szybka w przygotowaniu i sycąca, jeszcze nie
ugotowała się, więc Folko odwrócił się od ogienka, leniwie obserwując wojowników
w dolinie, którzy krzątali się przy pogorzelisku. Arnorscy strażnicy dopalali
tam resztki ponurego angmarskiego grodku; bardziej na lewo, nieco wyżej,
pojawiały się i znikały, mieszające się z ludzkimi, przysadziste sylwetki
krasnoludów. Na rozkaz Namiestnika wznoszono tam kamienną wieżę dla arnorskiej
strażnicy.
- Długo tu jeszcze będziemy gnili? - nie wytrzymał Malec, głośno pociągając
nosem. - Gdzie ten Rogwold? Gdzie obiecane zapasy?! Każda chwila jest cenna!
Folko zmarszczył się niezadowolony, Torin splunął z gniewem. Przeszli z wojskiem
Namiestnika i palącymi się do wojaczki i draki tangarami - a znalazło się ich
ponad osiemnaście setek - przez cały Angmar, starając się natrafić na ślad
niedobitków armii Olmera, ale ci wyślizgiwali się zręcznie niczym błyskawiczna
błotna żmija. Kiedy pierwsze oddziały strażników podeszły do rubieży Angmaru,
zamiast walecznych północnych zuchów na spotkanie wyszła starszyzna oraz
szlochające, błagające o litość kobiety i piszczące ze strachu dzieci a poza tym
do obozu Namiestnika zaczęli napływać Angmarczycy - mocni, przysadziści,
czarnobrodzi, ani źli, ani straszni - nisko kłaniając się zwycięzcom. Starszyzna
jednogłośnie zapewniała, że nikomu nawet przez myśl nie przyszło-by wojować z
Wielkim Królestwem, napadli mizerni odszczepieńcy, a za nich Arnor nie może
ponosić odpowiedzialności.
- Widzisz, o potężny, że żaden z naszych mężczyzn nie szedł na Fornost - mówili,
błagalnie patrząc w nieprzeniknione i niewzruszone oblicze Namiestnika. - Oto
stoją przed tobą, i chociaż nie jesteśmy winni, błagamy: wskaż, czym możemy
zasłużyć sobie na przebaczenie Wielkiego Zjednoczonego Królestwa?
Hobbit skrzywił się i potrząsnął głową, przypomniawszy sobie tę scenę, którą,
wstrzymując oddech, oglądała cała armia. Czy Namiestnik przyjmie proponowany mu
namolnie pokój i pojawi się przed żołnierzami szansa dosięgnięcia ocalałych
buntowników jeszcze w Angmarze, czy przyjdzie im wykurzać upartych spiskowców z
górskich kryjówek, i kto wie, ile jeszcze żywotów będzie to kosztowało?
Namiestnik przyjął propozycję pokoju. Nałożył na Angmar daninę, zobowiązał
starszyznę do przekazania zakładników, do złożenia broni: mieczy, siekier,
pancerzy, hełmów, szczególnie kusz, pozostawiając im tylko łuki do ochrony stad
przed wilkami. Poza tym nakazał powołanie oddziałów, które miały budować
strażnice na przełęczach Gór Angmarskich. Żądał również schwytania ukrywających
się buntowników, ale starszyzna tylko niżej pochylała twarde karki i powtarzała
to samo: że niby wszyscy zuchwali najeźdźcy, nie zatrzymując się, przemknęli
przez Angmar do przełęczy i szukać ich należy już za Karn Dumem. Rozesławszy
oddziały do głównych osiedli Angmaru, Namiestnik z wyborowym oddziałem i
krasnoludami ruszyli w pościg za uciekinierami po tropach ledwie widocznych na
wąskich ścieżkach. Pościg okazał się niezwykle trudny - zdarzały się lawiny, a
nie wiadomo skąd biorące się strzały trafiały lekkomyślnych Arnorczyków, którym
zdarzyło się zdjąć hełm. Na dodatek Olmer, wyprowadzając swoich na nieznane
przestrzenie za Gundabadem, podzielił wojsko na dziesiątki drobnych oddziałków,
które uciekały różnymi drogami. Niewiele można było się dowiedzieć od
miejscowych - mimo świadectw pokory w każdej wsi napotykali złe, nienawistne
spojrzenia, rzucane spode łba, gdy już Angmarczycy podnieśli się z klęczek. A
gdyby nie doświadczenie takich tropicieli jak Rogwold, nigdy by nie odszukali
śladów konnych szwadronów Olmera. Jego piechota została w większości wybita w
pierwszym boju, ze śmiertelnych objęć hirdu udało się wyrwać niewielu; ci,
którzy ocaleli, niemal wszyscy dostali się do niewoli albo uciekli, gdzie kto
mógł. Oprócz orków. Pozostawiwszy na bitewnym polu niemal trzy czwarte swoich
sił, nie porzucili Olmera i ścigający z rzadka natykali się na ślady po biwakach
uciekinierów, znajdując raz prosty, okuty żelazem orkowy but, a raz ciężką
tarczę z ledwie widocznym wizerunkiem Białej Ręki, pewnego dnia zaś przednia
straż przytaszczyła do obozu martwego orka, najprawdopodobniej był ranny i
dobili go współplemieńcy. Pojawiali się też Hazgowie. Kilka razy ich grube,
niechybiające strzały strącały z siodeł arnorskich strażników; widziano także
ich samych, kiedy osłaniając odwrót, wycofywali się jako ostatni.
Angmar został z tyłu. Czy to kraj manifestujący pokorę, czy naprawdę pokorny?
Serce podpowiadało hobbitowi, że z tym narodem będzie jeszcze sporo kłopotów.
Olmer zniknął - ukrył się za przełęczą, zaciągniętą niskimi śniegowymi chmurami,
i Namiestnik dał rozkaz odwrotu.
- Nie możemy w nieskończoność pętać się po zaśnieżonych bezpłodnych ziemiach -
oświadczył. - Jeśli buntownicy postanowili tam właśnie się udać, cóż, czeka ich
szybka śmierć z głodu i zimna. A z powrotem do Angmaru nie wpuści ich
pozostająca tam drużyna. Nadgranicznicy Beorningów również są uprzedzeni. Wróg
nie przedostanie się tamtędy.
Ludzie i krasnoludy powitali te słowa głośnymi radosnymi okrzykami. Milczeli
tylko ci, którym przypadło zimować tu aż do przyjścia zmiany; krasnoludy
zamierzały zajrzeć do swoich starych osiedli na północnym skraju Gór Mglistych i
również nie chciały wojować. Prowadził ich młody i gorący Chedin, syn Horta.
Natomiast Folkowi, Torinowi i Malcowi nie pozostawało nic innego jak iść dalej.
Nie zdecydowali się jednak wyjawić komukolwiek celu swojej wyprawy. Powiedzieli
Rogwoldowi, że nie zamierzają wracać do Arnoru, ale spróbują szczęścia na
wschodzie, w Ereborze, gdzie Dorin zbiera na wyprawę do Morii wszystkich
odważnych tangarów. Zasmucony setnik protestował, ale Torin tylko pokręcił głową
i poprosił o jedno: żeby po starej przyjaźni pomógł zgromadzić zapasy i ciepłe
ubrania na drogę. Rogwold obiecał, i oto przyjaciele siedzieli nieopodal
prowadzącej do przełęczy drogi i od czasu do czasu zerkali na widniejące już
blisko masywy gór. Za szarym grzebieniem leżał wąwóz, porośnięty ponurym
jodłowym borem. W tym miejscu, od starej angmarskiej strażnicy, zaczynała się
droga do przełęczy. Przednia straż Arnoru wróciła kilka godzin temu; ślady wroga
ginęły za górskim urwiskiem.
Hobbit, wpatrzony w ogień, pogrążył się w dziwnym odrętwieniu. Szumiał wiatr i
wokół poruszały się żywe istoty, gdzieś niewyobrażalnie daleko, i
niewyobrażalnie dawno, pozostawił dom i rodzinę, przed nim niewiadome, a on sam
nie wie, czy wrócić do tego, co było, czy zaufać przyszłości. Wszystko jeszcze
zależy od niego, wszystko jeszcze może zmienić, ale nic nie jest podobne do tego
uczucia, kiedy stoi się na rozdrożu i ma świadomość wolnego wyboru...
Z tyłu dał się słyszeć stukot kopyt, po stoku wjeżdżał Rogwold, prowadząc na
wodzy trzy juczne konie. Stary setnik zbliżał się powoli, z opuszczoną głową.
- Nareszcie! - odetchnął z ulgą Torin. - Ruszaj się, Mały, przekładaj wszystko
na kuce... Folko, nie stój jak słup! Pomagaj!
Wkrótce zaciągnięto ostatni rzemień na jukach, sprawdzono ostatnią podkowę,
nadeszła pora pożegnania.
- Pozwólcie mi porozmawiać z Folkiem na osobności - Rogwold drżącym głosem
zwrócił się do krasnoludów.
Malec podniósł brwi ze zdziwieniem, ale Torin, rzuciwszy na hobbita szybkie
spojrzenie, szarpnął krasnoluda za rękę i odprowadził na bok. Setnik i Folko
zostali sami.
- Znowu rozstajemy się, przyjacielu - powiedział cicho Arnorczyk. - I znowu cię
nie rozumiem. Przecież nie jesteś krasnoludem, żeby wiązać swoje losy z losami
tego podziemnego ludu? Oni mają swoją drogę, a my, żyjący na ziemi, swoją. Co
będziesz robił w tym Ereborze? Pójdziesz walczyć o Morię? Co ci do niej? Boję
się o ciebie, maluchu. Za pierwszym razem udało ci się, ale czy uda się po raz
drugi? Nie, poczekaj, nie przerywaj. Może i wyrosłeś przez te miesiące, ale do
hirdu cię nie wezmą! No to co tam będziesz robił?... Zresztą - głos setnika
nieoczekiwanie stwardniał - rozmawiajmy szczerze. Myślisz, że nie wiem, z kim
postanowiliście się zmierzyć? Chcecie złapać samego Olmera, czyż nie tak?
Folko speszył się, ale Rogwold patrzył mu prosto w oczy i prosił wzrokiem o
szczerą odpowiedź, hobbit nie mógł mu skłamać.
- Tak, idziemy po niego. - I nagle wyrwało mu się: -Chodź z nami.
Były setnik uśmiechnął się smutno.
- O tym za chwilę... Pomyśl jeszcze raz, hobbicie, na co się ważysz? Masz przed
sobą śnieżną pustynię. Nikt z was nie przebywał wcześniej północnych zboczy Gór
Szarych, nikt nie zna tamtejszych szlaków. Na co liczycie? Ryzykujesz swoje
życie, ale musisz pamiętać o tych, których zostawiasz z tej strony Grzmiących
Mórz, o tych, którzy cię kochają i czekają na ciebie.
- Po co to mówisz, Rogwoldzie? - zapytał cicho hobbit, patrząc na już
zmarszczone w gniewnym i zarazem cierpiętniczym grymasie brwi setnika. -
Przecież to wróg, Rogwoldzie. Zniszczy wszystko, co jest nam drogie i czemu
jesteśmy wierni. Jestem przekonany, że nie ustanie w wysiłkach. Namiestnik
zawraca, ale my nie możemy. Nie będziemy mogli spać ani żyć spokojnie, póki po
Śródziemiu włóczy się ten, który nazywa siebie Olmerem. Zdołał nam uciec, i nie
znalazł się nikt, kto odważyłby się ścigać go przynajmniej do granic
zamieszkanych terenów. Cóż, weźmiemy to na siebie. Kilku hobbitów kiedyś
przedarło się do serca twierdzy Mroku, nie bacząc na wszelkie przeszkody. Czy
ja, potomek w prostej linii jednego ze słynnej czwórki, mam stchórzyć, skoro los
zrządził inaczej i zostałem wciągnięty w tę sprawę?!
Folko stał z zaciśniętymi pięściami, policzki mu płonęły. Niezauważalnie do
rozmawiających podeszły krasnoludy. Rogwold z ciężkim westchnieniem pochylił
głowę i przygryzł wargi.
- Pewnie masz rację - powiedział głuchym głosem po chwili milczenia. - Tak, nasz
świat zmienia się w oczach. - Uśmiechnął się smętnie. - W Amorze mówią, że nasz
świat będzie nienaruszalny, póki hobbici nie wyjdą ze swego dobrowolnego
osamotnienia. Kto wie, może ku temu wszystko zmierza?
- Po co te piękne słowa, Rogwoldzie - zmarszczył się Torin. - Chcesz znać
prawdę? Proszę bardzo. Rzeczywiście chcemy doścignąć Olmera, możemy nawet polec,
ale musimy skończyć z nim raz na zawsze. Chcesz, to chodź z nami! A może
uważasz, że on nie jest aż tak niebezpieczny i ściganie go jest tylko kaprysem
zadufanego w sobie hobbita i pary znudzonych krasnoludów?
- Nigdy nie mówiłem niczego takiego! - błysnął oczami Rogwold. - I powiadam wam:
Olmer jest niebezpieczny, niezwykle niebezpieczny, niebezpieczniejszy od
wszystkiego, z czym stykało się Królestwo w ciągu trzech wieków od zwycięstwa...
Zobaczcie, jak zręcznie potrafił zmienić swoją porażkę w zwycięstwo! Wybito
piechotę, ale ocalała najlepsza jazda. Ci będą pamiętać i co najważniejsze
rozpowiedzą innym. - Rogwold aż się wychylił do przodu. - Opowiedzą o
szlachetności wodza, który nie porzucił ich na pastwę losu! Jak zręcznie
postąpił, uciekając z Angmaru, nie pozwoliwszy, by gniew Namiestnika dotknął
tych, którzy karmili i wyposażali jego armię! Jak zręcznie ukrył się,
pozostawiwszy po sobie w Angmarze dobre wspomnienia, nie pokłóciwszy się z
tutejszą starszyzną. Nie mówiąc już o tym, czego potrafił dokonać, skoro
połączył wszystkich, którzy mogli nosić broń i mieli jakikolwiek powód, by
powiedzieć: "Arnor skrzywdził mnie, mój ród czy moich przyjaciół. Nie idę więc
grabić, tylko mścić się!". Łupieżców zatrzymać byłoby o wiele łatwiej! O nie,
jest niebezpieczny, i powtarzam: macie rację. Ale iść za nim to szaleństwo!
- Niby dlaczego? - Torin zacisnął zęby.
- Straże doniosły, że jazda Olmera błyskawicznie ustępuje na wschód -
odpowiedział stary setnik, nie spuszczając wzroku pod świdrującym spojrzeniem
krasnoluda. - Nie wiem, na co on liczy, jak zamierza przetrwać zimę za Karn
Dumem. Zamkniemy szczelnie przełęcze, nie będzie mógł więc wrócić. Z pewnością
świetnie to rozumie. A skoro tak, to nie zostaje mu nic innego, jak z całych
sił, nie szczędząc ludzi ani koni, przebijać się do Ereboru, gdzie może znaleźć
wyżywienie dla swego wojska i furaż dla koni. Przez Góry Szare nie przejdzie.
Sam chadzałem niegdyś wzdłuż nich i wiem, co mówię. One odcięły Olmera od
zamieszkanych terenów, dlatego musi jak najszybciej przeskoczyć leżącą za nimi
śnieżną pustynię. Jak mówiłem, ktoś tam żyje, ale wzdłuż całej drogi, od
Gundabadu do najbardziej wysuniętego na wschód grzbietu, nie znajdziecie więcej
niż setkę dymów.
- A nie może przedrzeć się do Przyrzecza przez Most Gundabadzki? - zapytał
zatroskany Torin.
- Nie sądzę - pokręcił głową Rogwold. - Beorningowie są zbyt mocno związani z
Królestwem, żeby tak otwarcie przepuścić przez swoje ziemie wroga, o którego
istnieniu zostali już powiadomieni. A jeśli Olmer zechce walczyć z nimi, to
czeka go jeszcze szybsza śmierć. Most Gundabadzki, nad którym panują
Beorningowie, jest nie do przebycia przez nieprzyjaciela. Bywałeś tam?
- Znam go tylko z opowieści - przyznał krasnolud.
- Więc powiem wam, żebyście wiedzieli o nim więcej. Droga od Karn Dumu wznosi
się tam wysoko w góry, prowadząc wąskim wąwozem o pionowych ścianach, po których
wdrapać się mogą tylko najzręczniejsi z ludzi. Wąwóz urywa się przy ogromnej
przepaści, oddzielającej Gundabad od Gór Mglistych. Jej głębokość wynosi
półtorej mili, więc kiedy stoisz na moście, nie widać dna. Na dole płynie zimny
górski potok, biorący początek z lodowców Gundabadu. Od śnieżnych równin,
leżących na północ od Gór Szarych, przepaść odgradzają nieprzystępne skały;
nikomu się jeszcze nie udało ich pokonać i przedostać do kanionu od jego
północnej strony. Przez tę przepaść przerzucono wąski - w szeregu może iść nie
więcej niż pięciu ludzi - i długi na półtorej mili most. Na końcu jest twierdza.
Jej bastiony obejmują most z obu stron, ostatnie trzysta kroków można przejść
tylko pod gradem strzał i kamieni. Na dodatek ostatnia część mostu jest
ruchoma... Nie, jeśli Beorningowie nie przepuszczą go sami, Olmer nie przebije
się tamtędy, a jeśli ich przekupi... Cóż, będą musieli oddać myto, i tamtejsi
władcy świetnie to wiedzą. Nie, Olmer nie przejdzie do Przyrzecza.
- Może ma jakąś kryjówkę na północy? - zastanawiał się
Torin.
- Może, ale co mu po kryjówce? Najpierw musi wygoić rany, podciągnąć
wzmocnienia. Wszcząwszy wojnę, nie tak łatwo z niej się wycofać. A co można
zrobić w bezpłodnej śnieżnej pustyni? Angmar nie wykarmi wielkiej armii... Poza
tym niebezpiecznie jest koczować tak blisko naszych posterunków. Nie, na jego
miejscu nie traciłbym ani dnia i uchodził na wschód.
- Na pewno nie przedostanie się przez Góry Szare? - zaniepokoił się hobbit. -
Jest chytry jak lis, a nuż znajdzie jakąś ścieżynkę...
- Nie ma ścieżynek w Górach Szarych - pokręcił głową stary setnik. - Nie pokona
ich, jeśli - rzucił kosę spojrzenie na Torina - nie przepuszczą go tamtejsze
krasnoludy. Nie obraźcie się, ale są wśród waszej starszyzny tacy, którzy mogą
połakomić się na złoto i kamienie. A tego dobra Olmer wywiózł z Fornostu
niemało.
- Nie przepuszczą - odparł Torin z gniewnym błyskiem w oku. - Nie przepuszczą!
Ponieważ już wiedzą, że nie wolno.
- Wiedzą? - Folko otworzył usta. - Skąd?
- Posłaliśmy do nich wieści... przez Rudne Echo - przyznał niechętnie krasnolud.
- Oho! - zdziwił się Rogwold. - Dawno już chciałem wypytać kogoś z krasnoludów,
kto ma o tym pojęcie. Już bokiem mi wychodzą bajki o Rudnym Echu. Co to jest?
Wiedziałem, że między krasnoludzkimi królestwami Śródziemia istnieje jakaś
łączność.
- Nic nie mogę wam powiedzieć, przyjaciele - rozłożył ręce Torin, a Malec
zasępił się i odwrócił wzrok. - Złamalibyśmy Przysięgę, złożoną na imię... Nie,
nie pytajcie mnie więcej!
- Dobrze, ale w takim razie powiedz mi coś innego - rzekł Rogwold. - Możecie
doprowadzić do tego, by wasi współplemieńcy spotkali Olmera i skończyli z nim.
Dlaczego pozwalacie mu uciec, skoro wystarczyłoby kilka słów i sprawa byłaby
załatwiona?
Setnik gniewnie zmarszczył brwi, jego głos stał się oschły i twardy. Jednak ani
Torin, ani Malec nie złamali się.
- Czy królestwo potomków Durina w Górach Szarych stało się lennikiem i wasalem
Arnoru? - napuszenie zaczął Malec, ale Torin mu przerwał:
- Co mogą w polu same krasnoludy przeciwko śmigłej konnicy? - zwrócił się z
lekkim wyrzutem do setnika. - Dziwne, że właśnie ty mówisz o tym!
- Przecież nie musieliby wychodzić w pole! Wpuścilibyście tych zbójów do jaskiń
i wydusili jak szczury! - Rogwold przeciął powietrze dłonią. - Co tam się
przejmować!
Torin zaczerwienił się, Malec zasępił, jednak trzymali nerwy na wodzy.
- Moi rodacy nie pójdą na to! - odparł zdecydowanie Torin.
- Na to! Co to znaczy "na to"! - przedrzeźniał go były setnik. - Wróg to wróg, i
postępować z nim należy odpowiednio. Zmiażdżyć gadzinę! Nie czekać, aż wyrosną
jej nowe macki w miejsce odciętych.
- My, krasnoludy, tak nie postępujemy - odpowiedział Torin cicho.
Nastąpiła niezręczna cisza. Przerwał ją Rogwold. Stary setnik pochrząkał nieco
speszony, przejechał rękawem po brodzie i odezwał się teraz już spokojnie.
- No, skoro nie przepuszczą, to nie przepuszczą. Ale w takim razie nie wiem,
jaki sens ma wasz pościg za doświadczonym wojownikiem, dla którego, zresztą,
cenny jest każdy dzień. Łatwo domyślić się, co zobaczycie na miejscu tych osad,
które są tam teraz...
- Co? - zapytał hobbit, nie zauważywszy spojrzenia Torina.
- Popielisko, ot co! - rzucił Rogwold gwałtownie. - Ludzie Olmera wymiotą
wszystko jak leci, a w pierwszej kolejności ziarno i siano. Jeśli padną konie,
to koniec z nimi wszystkimi. Tak... Przyjdzie wam przemierzać nie tylko
zaśnieżoną, ale i rozgrabioną pustynię. Na całą długą drogę od Gundabadu do
Ereboru nie weźmiecie zapasów. Moja rada: nie tracąc czasu, zmierzajcie w
kierunku Samotnej Góry, ale przez ziemie Beorningów, po dobrych i bezpiecznych
drogach. Ręczę, że wyprzedzicie Olmera i przechwycicie go przy Mieście na
Jeziorze.
- A Namiestnik nie wysłał przypadkiem gońców do Dzikich Krajów z prośbą o
zatrzymanie angmarskiego wojska? - zapytał Malec z niewinną miną.
- Nie wiem - spochmurniał Rogwold. - Nie mogę nic powiedzieć o tym, podobnie jak
i ty, Torinie, nie możesz zdradzić sekretu Rudnego Echa.
- Skoro nie możesz, nie mów - skwitował Torin. - Powiedz lepiej, czy wybierzesz
się z nami? Sprawa jest godna tak doświadczonego wojownika i tropiciela jak ty.
Bardzo przydałaby się nam twoja pomoc!
Rogwold nie wytrzymał przenikliwego spojrzenia krasno-luda i opuścił głowę.
- Nie, nie mogę iść z wami - wykrztusił z wysiłkiem. - Pomyślcie sami, ile
będzie tu spraw do załatwienia! Trzeba pilnować granicy, przygotowywać nowe
drużyny, trzeba stworzyć oddziały konnych łuczników, zdolnych do
przeciwstawienia się konnym kusznikom Olmera, bacznie obserwować wszystko, co w
Eriadorze, Enedhwaicie i Minhiriacie będzie podejrzane w najmniejszym nawet
stopniu, żeby ustrzec się najazdu. A poza tym należy jakoś opanować Morski Lud,
uspokoić wraz z Rohanem ciągle wrzący Dunland... I tak dalej. Namiestnik
ponownie wezwał mnie na służbę do siebie, i muszę u niego zostać. Przy okazji,
na waszym miejscu trzymałbym język za zębami, nawet wśród przyjaciół. Uważajcie
też, gdy będziecie się zwracali do Namiestnika! Podejrzewam, że Olmer ma swoje
uszy w stolicy. Lepiej wyruszajcie tak, jak postanowiliście, w tajemnicy i
bezzwłocznie! Na waszych barkach, być może, spoczywa największa
odpowiedzialność...
Wysłuchawszy Rogwolda, Folko ciężko westchnął. Takimi słowami żegnał mądry
Elrond ruszających z Rivendell Powierników Pierścienia; tu i teraz brzmiały
ironicznie! Wtedy hobbici odchodzili, niosąc ze sobą Los Śródziemia, po Wielkiej
Kadzie, otrzymawszy zalecenia i wskazówki od Jasnych Sił, a mądrość
najpotężniejszego wśród nich, Gandalfa Szarego, towarzyszyła im niemal stale. A
tu, zamiast potężnego Aragorna syna Arathorna, potomka Isildura, przyszłego
Wielkiego Króla, jest stary, zmęczony życiem Arnorczyk, prosty wojownik,
urodzony przez zwyczajną kobietę; zamiast zgranej czwórki - jeden hobbit, mimo
że wyrośnięty i w pancerzu z mithrilu; co prawda, krasnoludów jest dwóch, ale
czy w liczbie ich siłą? Losem oddziału Powierników Pierścienia interesowali się
wszyscy, natomiast jeśli zginą oni, łzę uroni zapewne tylko Rogwold...
Zimny wiatr wplątał się w poły ich płaszczy i hobbit, patrząc z niechęcią na
śnieżne czapy gór, ponownie doznał dziwnego rozdwojenia osobowości - jeden Folko
znajdował się tam, gdzie żyły podania o odwadze i honorze przodków, i ten
poważnie przemawiał: "Nie oszukuj się. Wojna nie skończy się szybko i nie
wiadomo, czy dożyjesz do jej końca". Drugi natomiast, zachowując niezatarte
tułaczką i niewygodami wspomnienia o gorącej zupie, aromatycznym gulaszu i
słodkim puddingu, stale usiłował znaleźć jakiś powód, żeby uniknąć trudów i
niebezpieczeństw. Teraz zadał Rogwoldowi nieśmiałe pytanie, tym bardziej głupie,
że przed paroma minutami on sam twierdził coś zupełnie przeciwnego:
- Dlaczego tak uparcie wierzysz, że Olmer pojawi się ponownie?
- Ja? Ja uparcie wierzę? - Stary setnik uśmiechnął się. - Ja w nic nie wierzę.
Oczywiście, lepiej by było, żeby zaginął gdzieś w Dzikim Kraju... Może tak się
zdarzyć, prawda? Ale należy przygotowywać się na najgorsze: wróci i jego siły
wzrosną wielokrotnie.
Zapadła cisza. Torin marszczył czoło, markotny Folko grzebał patykiem w węglach
gasnącego ogniska, tylko Malec patrzył spokojnie i beztrosko, jakby wcale go nie
obchodziła przyszłość. Przytłaczającą ciszę przerwał Arnorczyk. Zaczął mówić o
drodze do przełęczy, o drodze przez dolinę Anduiny, przypominał, co może służyć
jako drogowskazy, i o dogodnych miejscach na postoje; po mocnym szturchańcu w
bok hobbit ocknął się i zaczął notować.
Postać Rogwolda, znieruchomiałego z uniesioną w pożegnalnym geście ręką,
zniknęła za mrocznym szpalerem starych jodeł. Folko otarł rękawem
niespodziewanie zwilżone łzami oczy. Setnik już nie starał się go powstrzymać,
ale jego spojrzenie jakby wyrażało przekonanie, że to spotkanie jest ostatnie i
rozstają się na zawsze. Hobbit sam siebie przekonywał, że będzie inaczej,
wszystko skończy się dobrze, ale podświadomie wyczuwał coś innego. Umówili się z
Rogwoldem, że wyślą mu wiadomość, gdy dotrą do Miasta na Jeziorze; stary setnik
z kolei obiecał napisać i przesłać do Ereboru list królewską sztafetą. Hobbit
zanotował imiona pewnych ludzi w Esgaroth, w Dale, w samej Minas Tirith,
ponieważ nie wiedzieli, dokąd zaprowadzi ich los. Setnik obiecał możliwie szybko
powiadomić swoich przyjaciół w Gondorze, żeby w razie czego nie zaskoczyły ich
niepokojące wiadomości od trzech tułaczy. Rogwold przypomniał również zagadkowy
dom w Annuminas, gdzie hobbit natknął się na czcicieli Mogilników, obiecując, że
nie spuści go z oka. I gdy już odjechali daleko, Folko nagle przypomniał sobie,
że nie uprzedził setnika, by miał też na uwadze kram Arhara, ale było już za
późno.
Głucha leśna droga wiła się między dzikimi skałami, porośniętymi mchem,
przebijając się przez stare, zaspane bory. Trójka przyjaciół wolno, ale uparcie
posuwała się na południowy wschód, przez ponury kamienny chaos Ettenmoors do Gór
Mglistych. Surowe północne lasy, ściśnięte górskimi grzbietami, dobrze, jak im
się wydawało, kryły ich ślady, i obawiali się tylko dzikich zwierząt. Hobbita
ogarnął smutek. Ponure myśli i wątpliwości nie opuszczały go ani na chwilę.
Przypominał sobie słowa Radagasta, wypowiedziane przed pożegnaniem: "Nie wiem,
skąd w Olmerze z Dale tyle siły. Nie mogę tego wypowiedzieć, tylko czuję... że w
nim jest. Wy też pamiętajcie - trzeba się dowiedzieć, co to jest! Ale... Gandalf
Szary potrzebował kilkudziesięciu lat, by zrozumieć, jaki pierścień trafił w
ręce Bilbo Bagginsa, a Szary w tym czasie znajdował się u szczytu swojej
potęgi...". Patrząc w przyszłość, hobbit nie widział celu. Łatwo powiedzieć:
zabijcie Olmera! A jeśli go nie znajdą? W końcu nie jest on Górą Przeznaczenia -
ta, przynajmniej, nie mogła się przemieszczać... Ustalenie, kim jest ów Olmer,
jak tworzył armię, jak gromadził Moc i jaką ma ona naturę, czy tymi sprawami nie
powinna się zająć Biała Rada?
Torin też jechał nachmurzony i zatroskany, przeważnie milczał i nie zdradzał, o
czym myśli. Tylko Malec był wesoły rześki; nie przemęczając się odpowiedziami na
zbyt trudne dlań pytania, bez protestu wziął na siebie większość obowiązków.
Mijały dni, a przyjaciele, jak dotąd, nie spotkali żywego ducha. Spadł i
roztajał pierwszy śnieg, coraz bliżej dyszała mrozem zima. Coraz częściej
marszcząc czoło, Torin markotnie spoglądał na stopniowo zbliżające się szczyty
Gór Mglistych, coś mamrotał pod nosem i ponaglał przyjaciół.
- Musimy przejść przez grzbiety gór, zanim śnieg całkowicie nie zamknie
przełęczy - wyjaśnił swój niepokój.
Wolno ciągnęły się jednakowe, podobne do siebie dnie. Okolica powoli zmieniała
się, poprzetykany skalistymi turniami las ustępował miejsca przedgórzu. Gdzieś
daleko na południu pozostał tajemniczy Rivendell. Folko wiele by dał, żeby móc
tam zajrzeć, ale nie mieli czasu. Jadąc, natknęli się na ślady czyjegoś biwaku,
i to zmusiło ich do nocnych wart.
Jednakże całe dziesięć dni drogi od granicy Angmaru do początku górskiego
szlaku, prowadzącego przez Góry Mgliste, minęło bez przygód.
Ścieżka wprowadziła ich do wąskiego parowu, obramowanego nieprzystępnymi gołymi
ścianami, i zaczęła piąć się w górę. Znikły drzewa, krzewy, trawa. Dokoła nich
były tylko kamienie i śnieg. Mimo że przewidujący Malec zabrał ze sobą trochę
drewna, musieli je oszczędzać i dlatego nocami mocno doskwierał im chłód.
Wkrótce spanie na świeżym powietrzu stało się niemożliwe, nawet w mocnym i
szczelnym namiocie; pewnego wieczora Malec, szczękając zębami, zaproponował, by
rozlokować się w jakiejś pieczarze, dającej schronienie przed przenikliwym,
lodowatym wiatrem. Torin pokiwał głową bez przekonania, hobbit również poczuł
się nieswojo. Gdzieś w tych górach od dawna żyli orkowie, tu znajdowały się ich
ostoje. Kto wie, może jeszcze jacyś tu mieszkają? Hobbit ciągle pamiętał
opowieść Bilba o tym, jak wpadli w łapy górskich orków, bezpiecznie ulokowawszy
się w świetnej, suchej i, wydawało się, niezamieszkanej jaskini.
Zwiesiwszy głowy i owinąwszy się płaszczami, wolno brnęli przez wąski wąwóz i
prowadzili na wodzy niechętne kuce. Folko owinął sobie całą twarz, zostawiając
tylko wąską szczelinę na oczy - tak okrutny i zimny był wiejący im w twarze
wicher.
Pod wieczór ścieżka wyprowadziła przyjaciół na zupełnie otwartą przestrzeń,
gdzie wiatr wiał tak mocno, że nie mogli nawet ustawić namiotu. Folko, jakby
kierowany przez swoje niejasne przeczucie niewiadomego, które stawało się
pewnością, nie mogąc mu się oprzeć, krążył między okolicznymi głazami.
Wkrótce jego palce natrafiły na zaprószoną śniegiem szczelinę, utworzoną przez
dwie kamienne fałdy. Odgarnąwszy cienką pokrywę śniegu, zobaczył czarną głębię
wąskiego korytarza, który prowadził gdzieś w mrok. Zawołał przyjaciół.
Niełatwo było wprowadzić wystraszone kuce do ciemnej jaskini, ale w końcu się
udało; rozniecili mały ogień i rozejrzeli się. Jaskinia była wygodna i sucha,
nawet nie nawiało do niej śniegu.
Wyraziste przeczucie prowadziło hobbita po tropach czegoś niezwykłego, jak
myśliwskiego psa prowadzi świeży ślad dzikiego zwierzęcia. Krążył po jaskini,
potem zatrzymał się przy ogromnym kamieniu, który wyłaniał się ze skalnej
ściany. Na pierwszy rzut oka nie różnił się niczym od pozostałych, ale było w
nim coś nietypowego. Krasnoludy również obejrzały głaz, ale niczego nie odkryły.
Zmierzchało. Ledwie tlił się ogienek. Malec i Torin, ogrzawszy się nieco, szybko
usnęli. Hobbit pełnił wartę. Pod ręką miał smolisty knot, w pogotowiu łuk i
strzały. Ciszę zakłócało tylko wycie wichru na zewnątrz i miarowe sapanie
krasnoludów. Nagle Folko poczuł na sobie spojrzenie.
Czyjś wzrok uważnie wpatrywał się w ciemność, starając się wypatrzyć, kto czy co
tu się znajduje. Wyczuwszy pełne napięcia i niechęci zainteresowanie, hobbit
omal nie podskoczył, jednakże opanował strach, a nawet rozparł się wygodnie i
szeroko ziewnął. Pamięć usłużnie wskrzesiła wspomnienie odległego spotkania z
karzełkiem na granicy Starego Lasu, ale teraz nie tylko czuł spojrzenie, ale
wręcz wiedział, z jakiego miejsca ów ktoś się w niego wpatruje, i że obserwator
na razie jest sam. Oczy ma nie gorsze niż kot - przemknęła myśl. Jak Wożę w
takim mroku coś zobaczyć?! Wszystkie mięśnie jego ciała napięły się, palce
zacisnęły na rękojeści noża do miotania - Folko czekał. Bał się obudzić
krasnoludy, by nie spłoszyć obserwatora; miał nadzieję, że zmylony przez
pozornie niemrawe zachowanie beztroskiego wartownika, obcy spróbuje zaatakować.
Podejrzany kamień po drugiej stronie pieczary zaczął nagle odsuwać się w bok. Ze
szczeliny polało się światło licznych pochodni, a po chwili wypadli z niej
mocni, barczyści orkowie z krótkimi, grubymi i prostymi mieczami w dłoniach.
Pierwszy runął, mając nóż hobbita w gardle, pozostali na mgnienie oka zatrzymali
się; to wystarczyło krasnoludom, by natychmiast poderwały się na równe nogi.
Przyjaciele spali, nie zdejmując rynsztunku, i zdążyli powitać wroga, ustawiwszy
się plecami do siebie. Krwawy blask pochodni padł na obnażone krasnoludzkie
ostrza.
Jednakże orkowie nie parli na złamanie karku. Przede wszystkim odcięli wyjście z
pieczary i zaczęli wolno okrążać przyjaciół ze wszystkich stron, jakby dając im
czas na oszacowanie własnej siły. Za miecznikami Folko zauważył łuczników; gdy
tylko ci pojawili się i naciągnęli cięciwy, z tłumu wrogów rozległ się władczy
okrzyk:
- Złóżcie broń!
- Tylko tyle?! - ryknął wściekły Torin, dodając wiązkę na j paskudnie j szych
przekleństw w swoim języku.
Folkowi ze strachu zdrętwiały dłonie. Dopiero teraz zrozumiał, że to koniec. Są
otoczeni. Jak tu walczyć?
- Poczekaj, czcigodny - nagle odezwał się Malec, odsuwając zdezorientowanego
Torina. - Dlaczego mamy składać broń? Nie wydaje mi się, żebym się poczuł
zmęczony jej ciężarem.
- Co to, ślepy jesteś? - ironicznie odpowiedział niewidzialny przywódca. -
Sądzisz, że będziemy tępić swoje miecze? Mam dość łuczników, żeby sterczało z
ciebie tyleż strzał, ' ile włosów z brody waszego Durina! Rzucaj żelazo i nie
gadaj!
- A możemy zobaczyć, z kim mamy honor mówić? - zapytał uprzejmie Malec. - Jakoś
niezręcznie tak rozmawiać, gdy nie widać twarzy...
Rozległ się głośny rechot, szeregi orków rozsunęły się i wystąpił wódz w
sięgającej kolan kolczudze, w płaskim hełmie na głowie i z długim dwuręcznym
mieczem, wyraźnie różniącym się od broni jego współtowarzyszy. Pochodnie
oświetliły dość regularne, jak na orka, rysy twarzy. Folko zrozumiał, że stoi
przed nimi jeden z Sarumanowych Uruk-hai.
- Zamiast siekać się wzajemnie, pogadajmy - zaproponował.
Torin nawet okiem nie mrugnął, słysząc te słowa. Jego głos, jak zawsze w chwili
zdenerwowania ochrypły, brzmiał twardo.
- Nie mamy o czym mówić! - Krasnolud dumnie się wyprostował, trzymając w
pogotowiu topór; twarzy nie było widać pod opuszczoną przyłbicą, na
wypolerowanej stali połyskiwały purpurowe błyski pochodni.
Ork zmrużył oczy, jego dłoń w czarnej bojowej rękawicy leżała na rękojeści
miecza.
- Możemy was zmusić, ale po co? - powiedział nadal bez złości. - Musimy się
czegoś dowiedzieć od was. Nie macie, czcigodni, wyjścia, więc dlaczego nie
mielibyśmy pogadać o tym i owym, a potem spokojnie się rozejść?
W tłumie orków stojących za plecami przywódcy rozległy się głośne protesty;
zazgrzytała broń.
- Cicho! - krzyknął wódz. - Nie mamy o co się kłócić, przynajmniej teraz -
ciągnął, zwracając się do krasnoludów i hobbita. - Jeszcze raz pytam: będziecie
mówić?
Folka ogarnęło dziwne uczucie. Wściekła i ślepa nienawiść, przepełniająca
Torina, zaczęła ogarniać zazwyczaj spokojnego Malca; ona również paraliżowała
wolę hobbita i nie starczało mu już sił na powstrzymywanie przyjaciela, gdy ten
w odpowiedzi cisnął orkom w twarz najgorsze obelgi, na jakie tylko stać było
krasnoluda, którego przodkowie rąbali się z orkami od bez mała czterech tysięcy
lat.
Odpowiedział mu wściekły ryk rozjuszonych wrogów. Zanim przywódca zdążył ustawić
swoich, brzęknęło kilka spuszczonych cięciw i strzały zaiskrzyły, trafiając w
mithrilowe pancerze krasnoludów, po czym odskakiwały i spadały na podłogę. Topór
Aorma uniósł się i opadł. Z nie mniejszą szybkością i zręcznością na spotkanie
mu wyskoczył miecz przywódcy orków. Żelazo -Ręcznie uderzyło w żelazo,
przeciwnicy zderzyli się i rozeszli, hobbit zdążył zauważyć głęboką rysę na
mieczu orka; ten s ad pozostawił wykuty w Kuźni Durina topór krasnoluda.
Ponownie wizgnęły strzały, wystrzelone w próbie uśmiercenia Torina. Jego topór
świstał złowieszczo, tnąc powietrze; broń wirowała wokół krasnoluda z taką
szybkością, że hobbit odróżniał tylko szybkie błyski purpurowego ognia,
pojawiającego się czasem na stali.
Ork nie starał się zaatakować. Stał nieco przygarbiony, trzymając w pogotowiu
długi miecz. Za plecami dowódcy tłoczyli się milczący łucznicy, którzy
zaniechali marnowania strzał. W mgnieniu oka krasnolud wykonał niezauważalny,
błyskawiczny krok, znalazł się przy wodzu. Wzleciał wysrebrzony topór, cios był
nie do odparowania, ale do uszu hobbita dotarł zgrzyt zderzającej się broni i
Torin ponownie odstąpił. Ork nie poruszył się.
Wydawało się, że Torin stracił kontenans. Na krótką chwilę powstrzymał ruch
ręki, dotąd nieustannie kręcącej toporem, i to właśnie wykorzystał ork. Folko
nawet nie zdążył się wystraszyć, gdy ogromny miecz, przemknąwszy pod
wyskakującym mu na spotkanie toporem, wymierzył w krasnoluda, celując w
najbardziej czułe miejsce - szyję Torina.
Ten okazał się nie mniej zręczny. Cofnął się tylko na ćwierć kroku, ale to
wystarczyło, by ork chybił. Nie tracąc czasu, Torin odpowiedział ciosem na cios,
lecz bez rezultatu.
Przeciwnicy znieruchomieli. Ork pierwszy opuścił miecz.
- Nawet nie wiesz, o co chcieliśmy cię zapytać, a od razu rwiesz się do bójki -
powiedział z wyrzutem. - Nie gorączkuj się! Nawet jeśli ze mną wygrasz, i tak
nie wyjdziecie z wąwozu, już jest noc. Dlatego powściągnij swój gniew, potomku
Durina! Przybywasz z dołu, a my potrzebujemy wieści. Co tam się dzieje? Co to za
wojna wybuchła między Angmarem i Arnorem? Dlaczego Białoskórzy wojują między
sobą? Powiesz nam to albo umrzesz. Twój pancerz jest mocny, bez dwóch zdań, lecz
nie na tyle, by powstrzymał miecz!
Torin milczał, a do przodu wystąpił nieoczekiwanie Malec. Krótko, ale dokładnie
odpowiadał na pytania. Torin szarpnął się, lecz hobbit wczepił mu się w rękaw.
- Angmar jest rozbity - mówił tymczasem Malec, dumnie wziąwszy się pod boki. -
Jego wojsko zostało rozproszone. Ci, którzy się nie poddali, zostali pobici. Co
jeszcze chcecie wiedzieć?
- Gdzie jest ten, który przewodził Angmarowi? - zapytał cicho wódz.
- Wiąże kłębuszki mroku w piekle Ungoliantu! - roześmiał się Malec, a Folko
zauważył, jak ramiona orka opadły i jak w grymasie współczucia skrzywiły mu się
usta. - Co jeszcze chcecie wiedzieć?
- Co z naszymi braćmi, którzy poszli na Fornost?
- Stali się pożywieniem kruków na polu bitwy! Co jeszcze? Wódz wyprostował się,
podniósł głowę.
- Zadam ci pytanie, które zadawałem już wielu z naszego plemienia i z innych
narodów. Kim jest Biała Ręka? Czy to ten, któremu służyli nasi przodkowie? Tylko
najstarsi ze starców zachowali jakieś smętne podania o tych dniach. Siedzimy w
jaskiniach już bardzo długo, więc nie wiemy, gdzie są pozostałe rody naszego
plemienia.
Malec odwrócił się i popatrzył na hobbita, a ten stanął przed dowódcą.
- Biała Ręka to przezwisko wielkiego maga o imieniu Saruman Biały... - zaczął i
orkowie natychmiast zamienili się w słuch.
Jego opowieść trwała długo. W końcu zachrypnięty Folko zamilkł.
Przez pewien czas w jaskini panowała cisza. Potem wódz nieoczekiwanie ukłonił
się hobbitowi i dał znak pozostałym. Pobrzękując żelastwem, orkowie zaczęli
jeden po drugim znikać w ciemnym korytarzu przejścia. Wódz zatrzymał się.
- To tyle, a ty musiałeś się bić - powiedział do Torina. - Możecie tu zostać,
jak długo chcecie, nikt was nie tknie. My żyjemy teraz sami dla siebie, i może
to nawet lepiej, że nowy pan zginął...
Ostatnie słowa wypowiedział, odwracając się plecami do przyjaciół. Kamienne
drzwi bezszelestnie zamknęły się za nim. Kilka minut upłynęło w głębokim
milczeniu, potem Torin zaczął jak szalony zaprzęgać kuca.
- Co robisz? - zainteresował się ponownie spokojny i obojętny Malec.
- Zgłupiałeś?! - ryknął Torin. - Chcesz tu nocować?
- A gdzie się mamy podziać? Popatrz, noc, ziąb, wiatr, śnieg... Dokąd pójdziemy?
Nie, trzeba uwierzyć w słowa...
- Czyje? - wrzasnął Torin, tracąc cierpliwość. - Słowa orka?! Zgłupiałeś. Jasne,
że zgłupiałeś! Po co w ogóle majtałeś jęzorem? - rzucił się na Malca. - Po co
chlapnąłeś o Ungoliancie?
- A myślisz, że byłoby lepiej, gdyby rozesłali teraz gońców we wszystkie strony
i przyłączyli się... do tego właśnie?!
Stali naprzeciw siebie nieruchomo, błyskając gniewnie oczami. W końcu Torin
westchnął, splunął i zaczął zdejmować worki z kuca.
- No dobrze, zostajemy... Ale będziecie trzymali wartę we dwóch, a ja się
prześpię!
O jasnym mroźnym świcie wyleźli z pieczary. Nieskazitelnie biała pokrywa
spadłego przez noc śniegu pokryła kamienie. Szczękając zębami - nadal wiał silny
wiatr - kontynuowali podróż.
Kolejny tydzień był bardzo męczący. Ścieżka prowadziła pod górę, minęli
przełęcz, ale każdy krok kosztował ich tyle wysiłku co przejście mili. Bez
krasnoludów hobbit dawno już by zginął; teraz kiwając się na grzbiecie kuca - na
którego wpakowali go niemal siłą Torin i Malec - mógł tylko podziwiać ich
niesamowitą wytrzymałość. Wlekli się w milczeniu, wytrwale i zaciekle
przebijając się przez zaspy. Byli bezpieczni; hobbit miał całkowitą pewność, że
dokoła nie ma wrogów.
Ciągle rozpamiętywał spotkanie z orkami i nie mógł się nadziwić, jak daleko
sięgał myślą Saruman! Widać nie był aż tak niezawodny w swoich pomysłach, skoro
jego twory, posiadłszy przynajmniej względną wolność woli, zrezygnowały z
bezsensownych, niekończących się zabójstw i poszły własną drogą. Tak, byli w
dużej części orkami, ale mimo to... Nienadaremnie tak ich nienawidzą prawdziwi
mordorscy orkowie...
Wyczerpani uciążliwą podróżą, posuwali się do przodu i oto nastał dzień, kiedy
przed nimi otworzyła się, sięgająca daleko na wschód, nie do ogarnięcia
spojrzeniem równina Rhovanion, cała w bieli, połyskująca; zobaczyli też dymy
porozrzucanych tu i ówdzie wsi. To był kres przeprawy.
2
OCZEKIWANIE NA SKRAJU
Z trudem dowierzając własnym oczom, hobbit odrzucił z mokrego czoła futrzany
kaptur. Tak, wszystko się zgadzało, stali na najdalej na wschód wysuniętym
skraju Gór Szarych, przy ostatniej odnodze. W zaciągniętej śnieżną kurzawą
przestrzeni majaczyły jakieś wzgórza i grzbiety, ale nie było już widać
szczelnych murów szarych skał. Droga, która prowadziła wzdłuż rozciągniętego na
setki mil grzbietu, skończyła się.
Siedzieli w milczeniu i patrzyli na obskubany przez wiatr skraj ostatniej skały.
Dwumiesięczna droga, zimno i zamiecie, przypadkowe noclegi tam, gdzie zastała
ich noc - wszystko to było za nimi, teraz mogli zatrzymać się i nabrać sił.
Nad nimi lśniła jasnoniebieska kopuła nieba, marcowe słońce świeciło ostro, a
dokoła słała się bezkresna równina; daleko na południowym zachodzie widniał
stożek Samotnej Góry. Niedaleko miejsca, gdzie odpoczywali, zza skraju grzbietu,
wybiegała wąska droga, prowadząca do Miasta na Jeziorze; niegdyś korzystali z
niej nieliczni mieszkańcy północnych zboczy Gór Szarych. Gdzieś na wschodnim
horyzoncie czarną krechą znaczyły swą obecność Żelazne Wzgórza. Tak więc, w tym
korytarzu, o szerokości nie większej niż setka mil, należało oczekiwać oddziałów
Olmera, który podobnie jak oni zaciekle Przebijał się po drugiej stronie gór.
Dowiedzieli się o tym od krasnoludów, rodziny Malca, do której wpadli, robiąc
krótki Postój obok Południowych Wrót królestwa potomków Durina
w Górach Szarych. Straże krasnoludów już dawno zauważyły ruch wymęczonych
szwadronów Olmera; z tego, co mówili krewni Malca, wynikało, że przyjaciele
wyprzedzają resztki wrogiego wojska jakieś trzy, cztery dni. Krasnoludy i hobbit
odetchnęli z ulgą. Torin bąknął, że mogliby okrążyć góry i spotkać Olmera przy
Północnych Wrotach, ale Malec pokręcił głową. Droga przez całe królestwo
zajęłaby co najmniej tydzień. Nie pozostawało nic innego, jak, nie szczędząc
siebie ani kuców, ze wszystkich sił gnać do wschodniego skraju gór, tak jak to
było obmyślone na początku.
Ku swojemu zdziwieniu hobbit przekonał się, że tutejszych drwali i węglarzy o
wiele bardziej zajmowały sprawy jakichś stepowych plemion Rhovanion niż nowości
ze Zjednoczonego Królestwa. Mimochodem, jak o czymś zupełnie nieistotnym,
wspominało się o wojnie Arnoru z Angmarem, o pochodzie Namiestnika na północ;
wszyscy byli jednomyślni: chwała Dębowi, wojna tu nie dotarła. Z kim i o co
wojował Arnor - to właściwie nikogo nie interesowało.
Wieści z południa, z Minas Tirith, dotyczyły tylko problemów Kraju Winnic,
wasala wszechpotężnej Południowej Korony; nowiny z ujścia Anduiny były raczej
pocieszające; na rubieżach Gondoru panuje spokój, handel z Haradem trwał jak
zawsze, trochę zamieszania czynią piraci na wybrzeżu, ale bez przesady; z flotą
Pelargira nie ma żartów. O królu mówiono mało, ale zawsze z szacunkiem i pewną
obawą. Folka zdziwiło co innego, że mianowicie każda nowina z Gondoru oceniana
była tylko pod jednym kątem: czy podniosą się, czy spadną ceny na drewno, bale,
deski, węgiel drzewny, korę i tak dalej; w tym samym czasie najdrobniejsze
zmiany we władzach nadruńskich plemion omawiano z takim zapałem, jakby od tego
zależał los dyskutantów. Hobbit wiedział, że koczownicy nie mogli tu dotrzeć, bo
na ich drodze znajdują się Esgaroth i Dzikie Kraje, i mieszkańcy lasów nie mają
powodu bać się mieszkańców stepów.
Wypytując, częstując winem, gdzieniegdzie podsłuchując, hobbit dowiedział się
sporo ciekawych rzeczy o samym państwie Łuczników, między innymi i tego, że
nadgraniczne obszary obecnie są w gotowości i podciągają do północnej granicy.
Po tym, jak usłyszał tę samą wiadomość od trzeciego kupca, mógł tylko zgrzytać
zębami z bezsilnej złości. Co są warci potomkowie Barda, skoro w ich królestwie
każdy kupczyk jest poinformowany o ruchach armii! Co tu gadać o zaskoczeniu! W
Dale Olmer nie może nie mieć popleczników - to jego ojczyzna i wiadomość na
pewno znajdzie dla siebie drogę pomimo granicznych posterunków.
***
- Taak... Przyjemne miejsce - mruknął Malec. Zmierzył wzrokiem posępne,
pozbawione zielem skały
i zaśnieżone wzgórza; w parowach widniały gołe, poplątane korony rzadko
rosnących drzew. Na samym szczycie ostatniej skały widniała opierająca się nawet
najsilniejszym wiatrom wieża strażnicza z ostrym dachem. Oczywiście, daleko jej
było do monumentalnej potęgi, wyrafinowania i ścisłej proporcji wież, które
strzegły Annuminas, nie mówiąc już o Orthanku, ale zbudowana została solidnie -
przysadzista, okrągła, jakby wrośnięta w dzikie kamienie. Prowadziła do niej
ledwo widoczna kamienista ścieżka, a nieco z boku, niżej, skupiły się jakieś
niskie drewniane budynki, prawdopodobnie stajnie i magazyny strażnicy.
- Stąd pewnie dobrze widać na dużą odległość - zauważył Torin, wskazując głową
wieżę. - Idziemy?
- Po co? - zdziwił się hobbit. - Chcesz poprosić o miejsce na postój? A jak im
się przedstawisz? Jak wyjaśnisz powody naszego przybycia?
- To co, mamy kostnieć na wietrze? - odgryzł się Torin. - Musimy im jakoś
wyjaśnić. Będziemy tam mieli wygo