16348
Szczegóły |
Tytuł |
16348 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16348 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16348 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16348 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MAKSYM GORKI
DZIECIŃSTWO WŚRÓD LUDZI MOJE UNIWERSYTETY
DZIECIŃSTWO
W na wpół ciemnym, ciasnym pokoju, na podłodze pod oknem, leży mój ojciec,
ubrany na biało i jakiś niezwykle długi; palce bosych nóg ma dziwnie
rozcapierzone, palce łagodnych rąk spokojnie złożonych na piersi — powykrzywiane;
jego wesołe oczy są szczelnie przykryte czarnymi krążkami miedzianych monet,
dobrotliwa twarz pociemniała i straszy mnie wyszczerzonymi groźnie zębami.
Matka, na wpół goła, w czerwonej spódnicy, klęczy sczesując ojcu długie, miękkie
włosy z czoła na tył głowy czarnym grzebykiem, którym lubiłem przepiłowywać
skórki arbuzów — i bezustannie coś mówi stłu-mionym, ochrypłym głosem; jej szare
oczy są opuchnięte i jakby topnieją spływając wielkimi kroplami łez.
Trzyma mnie za rękę babcia — krągła, z dużą głową, ogromnymi oczami i śmiesznym
gąbczastym nosem; jest całkiem czarna, miękka i niezwykle interesująca. Babcia
także płacze, jakoś osobliwie i zgodnie wtórując matce, cała drży i szarpie mnie
popychając ku ojcu; opieram się i chowam za nią: przejmuje mnie strach, czuję
się nieswojo^
Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby dorośli płakali, i nie rozumiałem słów
kilkakroć wypowiedzianych przez babcię:
— Pożegnaj że się z tatusiem, nigdy go już nie zobaczysz; umarł, serdeńko, nie w
porę, nie w swoją godzinę.
7 -
Chorowałem ciężko i dopiero co podniosłem się z łóżka. W czasie choroby — dobrze
to pamiętam — ojciec bawił się ze mną wesoło, potem nagle znikł i zastąpiła go
babcia, dziwna istota.
— Skąd przyszłaś? — spytałem. Odpowiedziała:
— Z góry, z Niżniego, i nie przyszłam, tylko przyjechałam! Po wodzie przecież
się nie chodzi, bąku.
To było śmieszne i niepojęte: w domu na górze mieszkali brodaci, umalowani
Persowie, a w suterenie stary, żółty Kałmuk sprzedawał owcze skóry. Ze schodów
można zjechać po poręczy lub — w razie upadku — przekoziołkować z góry na dół;
to dobrze wiedziałem. Ale dlaczego woda? Wszystko to się nie zgadza i jest
zabawnie poplątane.
— A dlaczego jestem bąk?
— Dlatego że buczysz — odpowiedziała babcia śmiejąc się.
Mówiła łagodnie, wesoło, składnie. Już od pierwszego dnia zaprzyjaźniłem się z
nią i teraz chciałbym, żeby jak najprędzej wyszła ze mną z tego pokoju.
Widok matki przygnębia mnie; jej.łzy i jęki obudziły we mnie nieznane, trwożne
uczucie. Po raz pierwszy widzę ją taką... Zawsze była surowa, mówiła mało; była
czysta, gładka i wielka jak koń, miała twarde ciało i strasznie mocne ręce. A
teraz jest jakoś nieprzyjemnie opuchnięta i roztargana, wszystko jest na niej w
nieładzie; włosy, zazwyczaj starannie zaczesane, przylegające do głowy na
kształt wielkiej, jasnej czapki, rozsypały się po nagim ramieniu, opadły na
twarz, a połowa ich, spleciona w warkocz, zwisa kołysząc się i zawadzając o
pogrążoną we śnie twarz ojca. Już dawno jestem w pokoju, lecz ona ani razu nie
spojrzała na mnie — poczesuje ojca i wciąż szlocha dławiąc się łzami.
- 8 -
Przez drzwi zaglądają czarni chłopi i żołnierz-straż-nik, który krzyczy ze
złością:
— Prędzej zabierać!
Okno jest zawieszone ciemną chustą, która wzdyma się jak żagiel. Jeździłem
kiedyś z ojcem żaglówką. Naraz uderzył piorun. Ojciec zaśmiał się, mocno ścisnął
mnie kolanami i powiedział:
— To nic, nie bój się, Łuk!
Matka nagle z wysiłkiem poderwała się z podłogi, lecz natychmiast znów opadła i
przewróciła się na wznak; jej włosy rozsypały się po podłodze; ślepa, biała
twarz zsiniała. Wyszczerzywszy zęby, jak ojciec, powiedziała strasznym głosem:
— Zamknijcie drzwi... Zabierzcie Aleksego! Odtrąciwszy mnie babcia rzuciła się
do drzwi i zawołała:
— Ludzie kochani, nie bójcie się, zostawcie ją, odejdźcie, na miłość boską! To
nie cholera, to poród. Zmiłujcie się, kochani!
Schowałem się do ciemnego kąta za k>ufrem i patrzyłem stamtąd, jak matka wije
się na podłodze jęcząc i zgrzytając zębami, a babcia kręci się dokoła niej i
mówi tkliwie, radośnie:
— W imię Ojca i Syna! Pocierp, córeczko! Przenajświętsza Matko Boża,
Orędowniczko...
Przejmuje mnie strach: matka z babcią kłębią się na podłodze koło ojca,
potrącają go, jęczą i krzyczą, a on leży nieruchomy i jakby się uśmiecha.
Długo trwało to wszystko: niejeden raz matka podrywała się i znów padała, babcia
wybiegała z pokoju tocząc się jak wielka, czarna, miękka kula; potem nagle w
ciemności zakrzyczało dziecko.
— Chwała ci, Panie! — powiedziała babcia, -r- Chłopiec.
I zapaliła świecę.
- 9 -
Widocznie zasnąłem w kącie - nic więcej nie pa-
mietam. .
Inny obraz, jaki mi się zachował w pamięci, to
dżdżylty dzień i pustynny k^\cm+entaraa(:.ft^ktI0!
SŁTZZ S wd°rU si, t* na żółte wieka
^TaT grobem - ja, babcia, przemoknięty^ strażmk i dwóch ponurych chłopów .
bpatami. Wszystkich zrasza ciepły deszcz, drobny jak pacioreczki
- Zakopać - powiedział strażnik . odszedł.
Babcia zapłakała kryjąc twarz w rogach churfa. Chłopi pochylili się i zaczęli
pośpiesznie zrzucać ziemię do grobu, zabulgotała woda; zeskoczywszy z trumny
żaby rzucały się na ściany dołu, grudy ziemi **-
^ ^df Loniu - powiedziała babcia wziąwszy mnie za ramię. Wyślizgnąłem się
z jej rąk - ??
chciało mi Aą odejść.
- Jaki ty też jesteś, o Boże - uskarżała się ? to na mnie, ni to na Boga i długo
stała w milczeniu ^ chyloną głową. Już dół zrównał się z permą, a ona wciąż
'eChłopfagłaośno uklepywali łopatami ziemię; nadleciał wiatr i przepędził deszcz
unosząc go z sobą Babcia Tzięła mnie za rękę i zaprowadziła do odległe; cerkwi
otoczonej mnóstwem ciemnych krzyżów.
_ A cóż to, nie płaczesz? - spytała, kiedy wyszliśmy za ogrodzenie. -
Popłakałbyś sobie!...
_ Nie chce mi się — powiedziałem.
_ Jak nie chcesz, no to nie trzeba - powiedziała
^o wszystko było dziwne; płakałem rzadko i tylko
. 10 -
z powodu doznanej krzywdy, nie z bólu; ojciec zawsze śmiał się z moich łez, a
matka krzyczała:
— Nie waż mi się płakać!
Potem jechaliśmy w dorożce szeroką, bardzo zabłoconą ulicą, wśród
ciemnoczerwonych domów. Spytałem
się babci:
— A żaby nie wylezą?
— Nie, już nie wylezą — odpowiedziała. — Bóg z nimi!
Ani ojciec, ani matka nie wymawiali tak często i tak
poufale imienia bożego.
Po kilku dniach ja, babcia i matka znaleźliśmy się na parostatku, w maleńkiej
kajucie. Mój nowonarodzony brat, Maksym, umairł i jeszcze nie pochowany leżał w
kącie, spowity w coś białego i owiązany czerwoną
taśmą.
Usadowiwszy się na tłumokach i kuferkach patrzę przez okno, wypukłe i okrągłe
jak oko konia; za mokrą szybą bezustannie przelewa się mętna, spieniona woda. Co
pewien czas wzbija się w górę i liże szkło. Bezwiednie zeskakuję na podłogę.
— Nie bój się — mówi babcia i lekko unosząc mnie miękkimi rękami, znowu sadza
na tobołach.
Nad wodą — szara, mokra mgła; gdzieś w dali ukazuje się ciemna ziemia i znów
znika we mgle i wodzie, Wszystko dokoła drży. Tylko matka, ze (splecionymi na
karku rękami, oparta o ścianę, stoi twardo i nieruchomo. Jej twarz jest ciemna,
kamienna i ślepa, oczy ma mocno zamknięte; matka wciąż milczy i jest jakaś inna,
nowa, nawet jej suknia jest mi nie znana.
Babcia już niejeden raz zagadywała do niej cicho:
— Waria, nie zjadłabyś choć troszeczkę?... Ona milczy i trwa w bezruchu. Babcia
mówi do mnie szeptem, a do matki głośniej,
- U -
ale odzyw# siC do me3 z rzadka i jakoś ostrożnie, nieśmiało Wydaje m^ s^> że się
jej boi. Jest to dla mnie zrozumiałe i bardzo mnie zbliża do babci.
__ Saratów! — nieoczekiwanie głośno i surowo powiedziała jnatka. — A gdzie
marynarz?
Nawet słowa, które mówi, są dziwne, obce: Saratów,
marynarz;.--
Wszedł barczysty, siwy człowiek, ubrany na granatowo i przyniósł małą skrzynkę.
Babcia wzięła ją i zaczęła układać zwłoki brata; ułożyła je i poniosła ku
wyjściu n# wyciągniętych przed siebie rękach, ale — za gruba, by przejść wprost,
nie bokiem, przez wąziutkie drzwi kajuty — stanęła przed nimi, śmiesznie
zakłopotana.
__ Ech, mamo! — krzj^knęła matka i odebrała jej
trumnę, p0 czym obie zniknęły, a ja zostałem w kajucie przypatrując się
granatowemu mężczyźnie.
__ Cóż, umarł ci braciszek? — powiedział nachyliwszy się ku mnie.
— Kto ty jesteś?
— Marynarz.
__ A Saratów to kto?
__ Miasto. Spójrz w okno: widzisz, to jest Saratów!
Za okn?m przesuwała się ziemia; ciemna, urwista, dymiła mgłą. podobna do
olbrzymiej kromki chleba, dopiero co odkrojonej z bochna.
— A dokąd poszła babcia? __ Wnuka pochować.
— Zakopć go w ziemi? __ A jakżeby? Zakopią!
Opowiedziałem marynarzowi, jak zasypali żywe żaby, kiedy grzebano ojca. Wziął
mnie na ręce, mocno przycisnął do siebie i pocałował.
__NEch, bracie, jeszcze nic nie rozumiesz! — powie-
???
12 -
dział. — Żab nie ma co żałować, Bóg z nimi! Nad matką się użal — patrz, jak
złamało ją nieszczęście!
W górze coś zahuczało, zawyło. Wiedziałem już, że to parostatek, i nie
przestraszyłem się, a marynarz pośpiesznie postawił mnie na podłodze i rzucił
się do wyjścia mówiąc: . — Trzeba zmykać! I mnie przyszła ochota, by stąd umknąć.
Wyszedłem za drzwi. W "na wpół ciemnej, wąskiej szczelinie przejścia było pusto.
Niedaleko drzwi lśniła miedź na stopniach schodów. Spojrzałem w górę i
zobaczyłem ludzi z tłumokami i tobołami w rękach. Rzecz jasna, że wszyscy
odchodzą ze statku, a więc i ja powinienem odejść. Ale kiedy razem z gromadą
chłopców znalazłem się przy burcie przed trapemł, wszyscy zaczęli krzyczeć na
mnie:
— A to czyj? Czyjżeś ty?
— Nie wiem.
Długo mnie popychali, potrząsali, obmacywali. Wreszcie nadszedł siwy marynarz,
chwycił mnie na ręce i wyjaśnił:
— To astrachański, z kajuty...
Pędem zaniósł mnie na*dół, położył na tobołach i odszedł grożąc palcem:
— Ja ci dam!
Hałas nad głową stawał się coraz cichszy, statek już nie drżał i nie dudnił.
Okno kajuty przesłoniła jakaś mokra ściana, zrobiło się ciemno, duszno, tłumoki
jakby napuchły i przytłaczały mnie. Było mi bardzo źle. Może na zawsze zostawią
mnie samego na pustym statku?
Podszedłem do drzwi. Nie dają się otworzyć, ich miedzianej klamki nie można
przekręcić. Wziąłem butelkę
1 Trap — ruchomy pomost, przerzucany ze statku na brzeg.
- 13 -
? mlekiem i z całych sił uderzyłem nią w klamkę. Butelka się rozprysła, mleko
oblało mi nogi, ściekło do butów.
Zmartwiony niepowodzeniem, położyłem się na tobołkach, cichutko zapłakałem i
cały we łzach zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, statek znów dudnił i drżał, a okno kajuty płonęło jak
słońce. Babcia siedząc obok mnie rozczesywała włosy i zżymała się coś tam
szepcząc. Włosów miała dziwnie dużo; pokrywały gęsto jej ramiona, piersi, kolana
i spadały na podłogę, czarne, z granatowym odcieniem. Unosząc je w górę jedną
ręką i trzymając je przewieszone w powietrzu, z trudem zagłębiała w grubych
pasmach drewniany, rzadki grzebień; jej wargi krzywiły się, ciemne oczy błyskały
gniewnie, a twarz w tej masie włosów wydawała się maleńka i śmieszna.
Pomyślałem, że jest zagniewana, kiedy jednak spytałem, dlaczego ma takie długie
włosy, powiedziała głosem ciepłym i miękkim, jak wczoraj:
— Widać za karę Bóg mi je dał — rozczesz je tu, przeklęte! Za młodu pyszniłam
się tą grzywą, na starość ją przeklinam! A ty śpij! Jeszcze wcześnie, słoneczko
dopiero co wstało...
— Nie chcę już spać!
— No to nie śpij — zgodziła się zaraz, zaplatając warkocz i co chwila
spoglądając na kanapę, gdzie wyciągnięta jak struna leżała na wznak matka. —
Jakżeś to wczoraj rozbił butelkę? Mów cichutko!
- Babcia mówiła dziwnie, jakby śpiewała, i słowa jej łatwo utrwalały mi się w
pamięci, podobne do kwiatów, równie przyjemne, jaskrawe, soczyste jak one. Kiedy
się uśmiechała, jej ciemne jak wiśnie źrenice rozszerzały się migocząc
niewypowiedzianie przyjemnym blaskiem; uśmiech wesoło odsłaniał białe, mocne
- 14 -
aeby i mimo mnóstwa zmarszczek na ciemnej skórze policzków twairz wydawała się
młoda i jasna. Szpecił ją mocno ten gąbczasty nos z rozdętymi nozdrzami,
czerwony na końcu. Zażywała tabakę z czarnej tabakierki wykładanej srebrem. Była
ciemna, ale jaśniała od wewnątrz — poprzez oczy-----niegasnącym, wesołym,
ciepłym blaskiem. Choć pochylona -*• niemal garbata — i otyła, poruszała się
lekko i zwinnie niczym wielka kotka — równie miękka jak to przytulne zwierzę.
Dopóki jej nie było, żyłem jakby we śnie, pogrążony w ciemnościach, ale zjawiła
się, przebudziła mnie, wyprowadziła na świat, powiązała wszystko wokół mnie w
nierozerwalną nić, splotła w różnobarwną koronkę i od razu stała się
przyjacielem na całe życie, kimś najbliższym mojemu sercu, najdroższym, kogo
najlepiej rozumiałem. Jej to bezinteresowna miłość do świata wzbogaciła mnie i
przepoiła wielką siłą — na trudne życie.
czterdzieści lat temu parostatki poruszały się wolno; do Niżniego jechaliśmy
bardzo długo; doskonale pamiętam to pierwsze zetknięcie się z pięknem
przyrody.
,.
Była śliczna pogoda. Od rana do wieczora jestem z babcią na pokładzie, pod
jasnym niebem, wśród pozłoconych jesienią, haftowanych jedwabiem brzegów Wołgi.
Bez pośpiechu, leniwie i głośno uderzając łopatami kół po szarobłękitnej wodzie,
wlecze się w górę rzeki jasnordzawy statek, z barką na długiej linie holowniczej.
Barka jest szara, podobna do stonogi. Niedostrzegalnie płynie nad Wołgą słońce;
co chwila wszystko dokoła jest nowe, wszystko się zmienia. Zielone góry są jak
wspaniałe fałdy bogatego stroju ziemi; na brzegach widać miasta i wsie, które
wyglądają z da-
-15-
la, jakby były z piernika; złote liście jesienne płyną po wodzie.
— Spójrz tylko, jakie to śliczne! — mówi babcia, co chwila przechodząc od burty
do burty, i cała promienieje, a oczy jej są rozszerzone radośnie.
Często, zapatrzona w dal, zapominała o mnie: stoi przy burcie złożywszy ręce na
piersiach, uśmiecha się i milczy, a w oczach ma łzy. Ciągnę ją za ciemną
spódnicę w kwiaty.
— A co? — ocknie się, zupełnie jakby się zdrzemnęła i widziała to wszystko we
śnie.
— Dlaczego płaczesz?
— To, miłeńki, z radości i ze starości — mówi uśmiechając się. — Jestem już
przecie stara: sześć krzyżyków lata moje, wiosny przekroczyły, przeszły.
I zażywszy tabaki zaczyna opowiadać mi jakieś niestworzone historie o
szlachetnych rozbójnikach, o świętych mężach, o wszelakim zwierzu i o s;i3
nieczystej.
Opowiada bajki cicho, tajemniczo, ?-^hylając się ku mojej twarzy i zaglądając mi
w oczy rozszerzonymi źrenicami, jakby wlewała w moje serce siłę, która mnie
unosi ku górze. Mówi, jakby opiewała; im dalej, tym składniej brzmią jej słowa.
Słuchać jej jest niewypowiedzianie przyjemnie. Słucham i proszę:
— Jeszcze!
— A jeszcze, widzisz, tak było: domowik', staruszek, wbił sobie" w łapę
kluseczki okruszek; siedzi nieboraczek w podpiecku i kiwa się, i stęka: „Oj,
myszki, boli! Oj, myszątka, nie wytrzymam!"
Uniósłszy nogę babcia obejmuje ją rękami, kołysze w powietrzu i śmiesznie krzywi
się, jakby ją samą bolało.
1 Domowik — skrzat żyjący według starych wierzeń ludowych w każdym domu i mający
go w swej pieczy.
- 16 -
Dokoła stoją marynarze, brodaci, dobroduszni chłopi, przysłuchują się, śmieją,
chwalą ją i także proszą:
— No, babko, opowiedz coś jeszcze! Potem mówią:
— A teraz, jazda z nami na kolację!
Przy kolacji częstują babcię wódką, mnie — arbuzami, melonami. Robi się to
potajemnie: na statku jest człowiek, który zabrania jeść owoce, odbiera je i
wrzuca do rzeki. Ubrany jest podobnie jak strażnik — ma miedziane guziki — i
zawsze jest pijany; ludzie chowają się przed nim.
Matka rzadko wychodzi na pokład i trzyma się na uboczu. Wciąż milczy. Jej wielka,
kształtna postać, jej ciemna, kamienna twarz, ciężka korona splecionych w
warkocze jasnych włosów, ona cała — mocna i nieugięta — staje mi w pamięci,
jakby widziana przez mgłę albo wskroś przezroczysty obłok, poprzez który patrzą
obco, nieprzychylnie czyste, szare oczy, równie duże jak oczy babci.
Pewnego razu matka powiedziała surowo:
— Ludzie się śmieją z ciebie, mamo!
— Bóg z nimi! — beztrosko odpowiedziała babcia. — A niech się śmieją, niech im
będzie na zdrowie!
Pamiętam dziecinną radość babci na widok Niżniego. Szarpiąc mnie za rękę,
popychała mnie do burty i wołała:
— Patrz, patrz, jak pięknie! Toć to już Niżni, kochany! Boże miasto! A cerkwie,
spójrz tylko, jakby wzlatywały!
I prosiła matkę niemal z płaczem:
— Wariusza, popatrzże! Zapomniałaś już przecież! Naciesz się!
Matka uśmiechała się smutnie.
Kiedy statek zatrzymał się naprzeciw pięknego miasta, pośrodku rzeki ciasno
zatłoczonej statkami, naje-
- 18
żonej setkami spiczastych masztów, do jego burty podpłynęła wielka łódź z
mnóstwem ludzi, uchwyciła się bosakiem spuszczonego pomostu i ludzie, którzy w
niej przyjechali, jeden za drugim zaczęli wchodzić na pokład. Na przedzie szedł
szybko niewielki, zasuszony staruszek w długim, czarnym odzieniu, z ryżą jak
złoto bródką, z ptasim nosem i zielonymi oczkami.
----Ojczulku! — krzyknęła matka niskim, donośnym
głosem i rzuciła się ku niemu, a on, ująwszy jej głowę i szybko głaszcząc ją po
policzkach małymi, czerwonymi rękami, krzyczał piskliwym głosem:
— No i co-o, głuptasie? O-ho-ho! No tak... Ech, wy-y...
Babcia, kręcąc się jak fryga, ściskała i całowała jakby wszystkich na raz;
popychała mnie ku ludziom i mówiła pośpiesznie:
— No, prędzej! To — wuj Michał, to — Jakub... ciotka Natalia; to — twoi bracia,
jeden Sasza i drugi Sa-sza-, a to — siostra, Katarzyna, wszystko nasz ród.
Widzisz, ile tego!
Dziadek powiedział do niej:
— Jak zdrowie, matko? PocałoWali się trzykrotnie.
Dziadek wyciągnął mnie ze zbitej gromady ludzi i spytał ująwszy za głowę:
— A czyj żeś ty?
— Astrachański, z kajuty...
— Co on plecie? — zwrócił się dziadek do matki i nie doczekawszy się odpowiedzi
odsunął mnie mówiąc:
— Te wystające kości policzkowe ma po ojcu... Złaźcie do łódki!
Przybiliśmy do brzegu i gromadą poszliśmy w górę po zjeździe wybrukowanym
wielkimi kamieniami; oka-
- 19 -
łające zjazd wysokie stoki porośnięte były' wyblakłą, zmiętą trawą.
Dziadek i matka szli na przedzie. Sięgał jej zaledwie do ramienia, szedł szybko
drobnym krokiem, a ona patrząc na niego z góry, jakby płynęła w powietrzu. Za
nimi w milczeniu posuwali się wujowie: czarny, prosto-włosy wuj Michał i suchy
jak dziadek, jasny, kędzierzawy Jakub; dalej szły jakieś otyłe kobiety w
jaskrawych sukniach i sześcioro dzieci, wszystkie starsze ode mnie i wszystkie
milczące. Ja szedłem z babcią i maleńką ciotką Natalią. Blada, niebieskooka, z
wielkim brzuchem, często zatrzymywała się i z trudem chwytając oddech szeptała:
— Och, nie mogę!
— Nie mogli to zostawić cię w spokoju? — ze złością wyrzekała babcia. — Co za
nierozumne plemię!
Nie podobali mi się ci ludzie :— ani dorośli, ani dzieci: czułem się obco wśród
nich, nawet babcia jakoś przygasła, oddaliła się.
Najbardziej jednak nie podobał mi się dziadek. Od razu poczułem w nim wroga i
zrodziła się we mnie w stosunku do niego jakaś szczególna czujność i nieufna
ciekawość.
Doszliśmy do końca zjazdu. Na samej górze stał, rozpoczynając ulicę, przyległy
do prawego stoku, przysadzisty parterowy dom, brudnoróżowy, z głęboko nasuniętym,
niskim dachem i wybałuszonymi oknami. Od ulicy wydał mi się duży, ale wewnątrz,
w małych, ciemnych pokojach było ciasno; wszędzie, jak na statku przed
przystanią, krzątali się zagniewani ludzie, niczym stado złodziejskich wróbli
biegała dzieciarnia, a wokół unosił się gryzący, nie znany mi zapach.
Znalazłem się na podwórzu. Podwórze było także nieprzyjemne: całe zawieszone
ogromnymi, mokrymi szmatami, zastawione kadziami z gęstą, różnokolorową
20 -
wodą. W niej również moczyły się szmaty. W kącie, w niziutkiej, na wpół
rozwalonej przybudówce płonęły drwa w rozżarzonym piecu, w kotłach coś wrzało,
bulgotało i niewidzialny człowiek mówił głośno dziwne słowa:
— Sandalina — fuksyna — koperwas...1
li
Rozpoczęło się teraz i potoczyło ze straszliwą szybkością obfite w zdarzenia,
barwne, niezwykle dziwne życie. Wspominam je jak okropną bajkę, którą
opowiedziała dobra, lecz aż do bólu prawdomówna wróżka. Dziś, wskrzeszając w
pamięci przeszłość, niekiedy sam wprost nie wierzę, że to właśnie tak było, i
miałbym ochotę wiele z tego podać w wątpliwość, odrzucić — zbyt przesycone było
okrucieństwem to ponure życie „nierozumnego plemienia".
Ale prawda jest ponad litością i przecież nie o sobie opowiadam, lecz o tym
ciasnym, dusznym kręgu straszliwych wrażeń, w którym żył i w którym żyje po dziś
dzień prosty człowiek w Rosji.
Dom dziadka był przepełniony gorącymi oparami wzajemnej nienawiści wszystkich ku,
wszystkim; zatruwała ona dorosłych i nawet dzieci brały w niej żywy udział.
Później z opowiadań babci dowiedziałem się, że matka przyjechała właśnie wtedy,
kiedy jej bracia usilnie domagali się od ojca podziału majątku. Jej
nieoczekiwany powirót jeszcze bardziej zaostrzył i podsy-
1 Sandalina — barwnik wydobywany z drewna sandałowca i innych kolorowych drzew
tropikalnych. Fuksyna lub rozeina — czerwona anilinowa farba do barwienia tanich
materiałów. Koperwas — nazwa siarczanów używanych w far-biarstwie do niszczenia
w tkaninach cząstek wapnia i żelaza.
- 21 -
cił ich żądanie otrzymania swych działów. Bali się, że matka domagać się będzie
posagu, przyznanego jej, ale zatrzymanego przez dziadka, dlatego że wyszła za
mąż wbrew jego woli. Wujowie uważali, że ten posag powinien być rozdzielony
między nich. Przy tym od dawna zacięcie spierali się z sobą o to, który z nich
ma otworzyć pracownię w mieście, a który w Kunawinie, podmiejskiej osadzie za
Oką.
Wkrótce po naszym przyjeździe wybuchła w kuchni podczas obiadu kłótnia: wujowie
nagle zerwali się na mogi d przechylając się przez stół zaczęli wyć i ryczeć ina
dziadka, ponuro szczerząc zęby i otrząsając się jak psy, a dziadek stukając
łyżką w stół zaczerwienił się i dźwięcznie — jak kogut — krzyknął:
— Z torbami puszczę!
Z wyrazem udręki na twarzy babcia powiedziała:
— Oddaj im wszystko, ojcze — spokojniejsze będziesz miał życie, oddaj im!
— Milcz, przytakiwaczko! — krzyczał dziadek błyskając oczami; dziw mi było, że
— taki maleńki — może krzyczeć tak ogłuszająco.
Matka wstała od stołu i powoli podszedłszy do okna odwróciła się do wszystkich
plecami.
Nagle wuj Michał z rozmachem uderzył brata w twarz; ten zawył, zwarł się z nim i
obaj potoczyli się po podłodze charcząc, jęcząc i wymyślając sobie wzajemnie.
Dzieci zaczęły płakać; przeraźliwie krzyknęła brzemienna ciotka Natalia; matka
moja objęła ją ramieniem i wyprowadziła z kuchni; wesoła, ospowata niańka
Eugenia wyganiała dzieci; przewracały się stołki; młody, barczysty podmajstrzy
Cyganek siadł okrakiem na grzbiecie wuja Michała, a majster Grzegorz Iwano-wicz,
łysy, brodaty mężczyzna w ciemnych okularach, --spokojnie związywał wujowi ręce
ręcznikiem.
- 22 -
Wyciągnąwszy szyję wuj tarł o podłogę rzadką, czarną brodą i charczał
straszliwie, a dziadek biegając dokoła stołu wykrzykiwał żałośnie:
— Bracia przecież! Jednej krwi! Ech, wy-y... Zaraz na początku kłótni,
przestraszony, wlazłem na
piec i stamtąd, pełen grozy i zdumienia, patrzyłem, jak foaboia zmywa wodą z
wiszącej miedzianej umywalki krew spływającą z twarzy wuja Jakuba; wuj płakał i
tupał nogami, a babcia mówiła znękanym głosem:
— Przeklęte, dzikie plemię! Opamiętajcie się! Dziadek wciągając na ramię
rozdartą koszulę krzy-
-ezał:
— No co, wiedźmo, zrodziłaś dzikie zwierzęta! Kiedy wuj Jakub wyszedł, babcia
zaszyła się w kąt
i zawodziła przejmująco:
— Przenajświętsza Matko Boża, daj opamiętanie moim ^dzieciom!
Dziadek odwrócił się do niej bokiem i patrząc na stół, gdzie wszystko było
poprzewracane, powylewane, odezwał się cicho:
— Ty, matko, miej ich na oku, bo gotowi jeszcze Warię zadręczyć, jak tak dalej
pójdzie...
— Coś ty, Bóg z tobą! Zdejmij no koszulę, zaszyję ca...
Ujęła jego głowę w dłonie i pocałowała go w czoło, a on — maleńki w porównaniu z
nią — przytulił twarz do jej ramienia.
— Trzeba, widać, zrobić podział, matko...
— Trzeba, ojcze, trzeba!
Rozmawiali długo; z początku przyjaźnie, potem dziadek zaczął szurać nogą po
podłodze jak kogut przed walką, wygrażał babci palcem i mówił donośnym szeptem:
— Już ja cię znam, ich bardziej kochasz! A twój
- 23 -
Miszka — to jezuita, a Jaszka — farmazon! I przepiją moje mienie, roztrwonią...
Niezręcznie poruszyłem się na piecu i zrzuciłem żelazko do prasowania;
zagrzechotało po stopniach prowadzących na zapiecek i z pluskiem wpadło do
szaflika z pomyjami. Dziadek wskoczył na stopień, ściągnął mnie z pieca i
spojrzał mi w twarz, jak gdyby zobaczył mnie po raz pierwszy:
— Kto cię posadził na piecu? Matka?
— Sam wszedłem.
— Kłamiesz!
— Nie, sam. Zląkłem się.
Odepchnął mnie i z lekka uderzył dłonią w czoło:
— Wykapany ojciec! Precz stąd!... Z radością uciekłem z kuchni.
Dobrze wiedziałem, że dziadek śledzi mnie mądrymi, bystrymi, zielonymi oczami, i
balem się go. Przypominam sobie, że zawsze miałem ochotę skryć się przed tym
jego palącym wzrokiem. Zdawało mi się, że dziadek jest zły; ze wszystkimi mówił
drwiąco, obraźliwie, zaczepnie, starając się rozzłościć każdego.
— Ech, wy-y! — wykrzykiwał często; przeciągły dźwięk „y-y" zawsze wywoływał we
mnie przykre, lodowate uczucie.
Podczas odpoczynku, przy podwieczorku, kiedy on, wujowie i robotnicy
przychodzili z pracowni do kuchni, zmęczeni, z rękami zafarbowanymi sandaliną,
poparzonymi kopeirwasem, z włosami przewiązanymi* taśmą, podobni do ciemnych
ikon w kącie kuchni — o tej niebezpiecznej porze — dziadek siadał naprzeciw mnie
i budząc zazdrość w pozostałych wnukach rozmawiał ze mną częściej niż z nimi.
Był kształtny, jakby wy-szlifowany, ostry. Jego atłasowa, wyszywana jedwabiem,
zapięta pod szyję kamizelka, była stara i wytarta,
- 24 -
perkalowa koszula — zmięta, na kolanach spodni widniały wielkie łaty, a mimo to
wydawało się, że jest odziany i czyściej, i piękniej niż synowie, ubrani w
marynarki, półkoszulki i jedwabne chustki na szyjach.
W kilka dni po naszym przyjeździe dziadek kazał mi nauczyć się modlitwy.
Pozostałe dzieci były starsze ode mnie i już się uczyły czytać u diaka z cerkwi
Uspień-skiej; jej złote kopuły były widoczne z okien domu.
Uczyła mnie cicha, bojaźliwa ciotka Natalia, kobieta z twarzyczką dziecka i z
tak przezroczystymi oczami, że — wydawało mi się — można poprzez, nie na wylot
widzieć wszystko poza jej głową.
Lubiłem patrzeć w jej oczy długo, bez mrugnięcia, nie odrywając wzroku; mrużyła
wtedy oczy, kręciła głową i prosiła cichutko, prawie szeptem:
— No mów, proszę: „Ojcze nasz, któryś jest..."
A kiedy pytałem: „Co to jest: jako-i-my", bojaźliwie obejrzawszy się radziła mi:
— Nie pytaj, to niedobrze. Po prostu powtarzaj za mną: „Ojcze nasz..." No?
Korciło mnie: dlaczego niedobrze jest pytać? Słowa „jako i my" nabierały
tajemniczego znaczenia i umyślnie przekręcałem je na wszelkie sposoby.
— „Jakub i my", „jako jemy..."
Ale blada, jakby niknąca w oczach ciotka cierpliwie poprawiała mnie głosem,
który się jej wciąż załamywał:
— Nie, mów po prostu: „Jako i my..."
Lecz ona i słowa, które mówiła, nie były proste. To mnie drażniło i
przeszkadzało zapamiętać modlitwę.
— Pewnego razu dziadek zapytał:
— No, Aloszka, coś dzisiaj robił? Bawiłeś się! Poznać to po guzie na czole.
Niewielka to sztuka nabić sobie guza! A „Ojcze nasz" już umiesz?
Ciotka odpowiedziała cicho:
- 25 -
— Ma złą pamięć.
Dziadek uśmiechnął się, wesoło uniósłszy ryże brwi.
— A, jeśli tak, wychłostać go trzeba! I znów spytał mnie:
— Sprawiał ci ojciec lamie?
Nie rozumiejąc, o czym mówi, milczałem, a matka powiedziała:
— Nie, Maksym go nie bił, a i rnnie zabronił.
— A to dlaczego?
—? Mówił, że biciem niczego się niie nauczy.
— Głupi był do cna ten Maksym, nieboszczyk, Boże odpuść! — dobitnie, ze złością,
powiedział dziadek.
Dotknęły mnie te słowa. Zauważył to.
— Coś się tak nadąsał? Widzicie go...
I pogładzdwszy srebrzystoirude włosy na głowie, dodał:
— A ja w sobotę będę prał Saszę, za naparstek.
— Prał? Jakże to? — spytałem.
Wszyscy się roześmiali, a dziadek powiedział mi:
— Poczekaj, zobaczysz...
Zaniknąwszy się w sobie rozważałem: prać — to znaczy płukać w wodzie materiały
oddane do farbowania, a lanie i bicie — to widocznie jedno d to samo. Bije się
konie, psy, koty; w Astrachaniu stójkowi biją Persów — to widziałem! Ale nigdy
nie widziałem, żeby tak bito małe dzieci, i chociaż tutaj wujowie dawali swoim
szturchańce to w głowę, to w kark, dzieci przyjmowały to obojętnie, pocierając
się tylko w uderzone miejsca. Pytałem nieraz:
— Boli?
I zawsze odpowiadały dzielnie:
— Nie, ani troszeczkę!
Głośną historię z naparstkiem znałem. Wieczorem, od podwieczorku aż do kolacji,
wujowie i majster zszywali kawałki ufarbowanego materiału w jedną „sztukę"
- 26 -
i przyczepiali do niej tekturowe etykietki. Chcąc zrobić kawał półślepemu
Grzegorzowi, wuj Michał kazał dziewięcioletniemu bratankowi rozżarzyć w
płomieniu świecy naparstek majstra. Saszą ujął naparstek w szczypce do
zdejmowania kopcia ze świec, rozgrzał go do czerwoności i niepostrzeżenie
podsunąwszy go pod rękę Grzegorzowi schował się za piec; właśnie wtedy nadszedł
dziadek, siadł do roboty i wsunął palec w rozżarzony naparstek.
Pamiętam, że kiedy na hałas przybiegłem do kuchni, dziadek, chwyciwszy się za
ucho oparzonymi palcami, podskakiwał śmiesznie i krzyczał:
— Czyja to sprawka, bisurmany?
Wuj Michał, pochyliwszy się nad stołem, popychał naparstek palcem i dmuchał w
niego; majster — niewzruszony — szył; cienie skakały po jego olbrzymiej łysinie.
Przybiegł wuj Jakub i skrywszy się za węgieł pieca śmiał sdę cichutko; babcia
tarła na tarce surowy kartofel.
— To Jakubowy Saszka zmajstrował — powiedział nagle wuj Michał.
— Kłamiesz! — wrzasnął Jakub wyskoczywszy zza pieca.
A gdzieś tam w kącie płakał jego syn i krzyczał:
— Nie wierz, tato! To on mi kazał!
Wujowie zaczęli sobie wymyślać. A dziadek od razu się uspokoił, przyłożył do
palca tarty kartofel i odszedł w milczeniu, zabierając mnie z sobą.
Wszyscy mówili — wuj Michał winien. Podczas kolacji spytałem oczywiście, czy go
zleją i spiorą.
— Przydałoby się — burknął dziadek spojrzawszy na mnie z ukosa.
Wuj Michał uderzył ręką w stół i krzyknął na matkę:
— Wariusza! Uspokój swojego szczeniaka, bo mu łeb ukręcę!
- 27 -
Matka powiedziała:
— Spróbuj go tknąć... I wszyscy zamilkli.
Matka umiała czasem powiedzieć parę słów tylko, ale tak, że odtrącała nimi ludzi
od siebie, odrzucała ich — a oni wtedy jakby kurczyli się w sobie.
Jasną było dla mnie rzeczą, że wszyscy się jej boją; nawet dziadek mówił z nią
nie tak jak z innymi —-ciszej. Sprawiało mi to przyjemność i z dumą chwaliłem
się przed braćmi:
— Moja mama jest najsilniejsza! Nie przeczyli.
Ale to, co się stało w sobotę, podważyło moje mniemanie o matce.
Do soboty i ja zdążyłem coś przeskrobać.
Interesowałem się bardzo tym, jak zręcznie dorośli zmieniają kolory materiałów.
Biorą żółty, moczą go w czarnej wodzie i materiał robi się ciemnoniebieski —?
„granatowy"; płuczą, szary w rudej wodzie i staje się czerwonawy — „bordo".
Takie proste, a niepojęte.
Przyszła mi chęć samemu coś ufarbować i powiedziałem to Saszy wuja Jakuba,
poważnemu chłopcu. Sasza trzymał się zawsze na oczach dorosłych, był względem
wszystkich uprzejmy, gotów we wszelki sposób usłużyć każdemu. Dorośli chwalili
go za posłuszeństwo i roztropność, ale dziadek patrzył na Saszę z ukosa i niówił:
— Jaki to lizus!
Chudziutki, ciemny, z wytrzeszczonymi jak u raka oczami, Sasza mówił szybko,
cicho, zachłystując się słowami, i zawsze oglądał się tajemniczo, jakby gotując
się do ucieczki, do ukrycia się. Jego czarne źrenice były nieruchome, ale w
chwilach podniecenia drżały razem z białkami.
- 28 -
Nie lubiłem go. Znacznie więcej podobał mi się niepozorny gamoń, Sasza wuja
Michała,, chłopiec cichy, o smutnych oczach i dobrym uśmiechu, bardzo podobny do
swej łagodnej matki. Miał brzydkie zęby, które wystawały mu z ust i w górnej
szczęce rosły dwoma rzędami. Korciło go to bardzo, stale więc trzymał palce w
ustach, poruszając zęby tylnego rzędu i starając się je wyrwać; z uległością
pozwalał także macać je każdemu, kto tylko chciał. Ale poza tym nic zajmującego
w nim nie znajdowałem. W domu natłoczonym ludźmi żył samotnie; lubił siedzieć w
ciemnych kątach, a wieczorami — przy oknie. Dobrze było z nim milczeć — siedzieć
przy oknie, przytuliwszy się mocno do niego, i milczeć choćby godzinę, patrząc,
jak na tle czerwonego, wieczornego nieba, dokoła złotych kopuł cerkwi
Uspieńskiej krążą i miotają się czarne kawki, jak podrywają się wysoko w górę,
spadają w dół i nagle pokrywszy gasnące niebo czarną siecią — gdzieś znikają
zostawiając po sobie pustkę. Kiedy się tak patrzy, nie chce się o niczym mówić i
słodka tęsknota napełnia serce.
A Sasza wuja Jakuba umiał o wszystkim mówić dużo, ze znajomością rzeczy, jak
dorosły. Kiedy się dowiedział, że chcę się zająć rzemiosłem farbiarskim,
doradził mi, bym wziął z szafy biały, odświętny obrus i ufarbował go na
niebiesko.
— Białe najlepiej się farbuje, już ja wiem! — powiedział z wielką powagą.
Wyciągnąłem ciężki obrus, wybiegłem z nim na podwórze, ale zaledwie umoczyłem
jego brzeg w „granatowej" kadzi, nadbiegł nie wiadomo skąd Cyganek, wyrwał mi z
rąk obrus i wyżymając go szerokimi łapami, krzyknął do Saszy, który przypatrywał
się z sieni mojej robocie:
— Zawołaj prędko babkę!
- 29 -
I złowieszczo kiwając czarną, kudłatą głową, powiedział:
— Już ty dostaniesz za to!
Przybiegła babcia, zaczęła lamentować, nawet zapłakała, wymyślając mi w śmieszny
sposób:
— Ach ty, permiaku *, solone ucho! Żeby cię pokręciło!
Potem zaczęła namawiać Cyganka:
— A ty, Wania, nie mów nic dziadkowi. Już ja skryję wszystko; a nuż jakoś się
uda...
Wycierając mokre ręce upstrzonym różnokolorowymi plamami fartuchem Wańka mówił
zafrasowany:
— A co mi do tego? Ja nie powiem: baczcie, żeby Saszutka nie naskarżył!
— Dam mu dwukopiejkówkę — powiedziała babcia prowadząc mnie do domu.
W sobotę przed wieczornym nabożeństwem ktoś przyprowadził mnie do kuchni;- było
tam ciemno ? ?????. Pamiętam szczelnie zamknięte drzwi do sieni i do pokojów, a
za oknami szarą pomrokę jesiennego wieczoru i szum deszczu. Przed czarnym
otworem pieca siedział zły i niepodobny do siebie Cyganek. Dziadek stojąc w
kącie przy szafliku wyjmował z wiadra z wodą długie rózgi, składał je w wiązkę i
ze świstem machał nimi w powietrzu. Babcia stojąc gdzieś w ciemności głośno
zażywała tabakę i pomrukiwała:
— Cieszy się... dręczyciel...
Sasza siedział na krześle pośrodku kuchni, tarł oczy pięściami i nieswoim głosem,
niczym stary żebrak, skamlał przeciągle:
— Przebaczcie mi, na miłość boską...
Niczym wystrugane z drzewa, stały za krzesłem —
1 Permiak — mieszkaniec miasta Permi, skąd pochodził ojciec Gorkiego.
- 30
ramię przy ramieniu — dzieci wuja Michała, brat i siostra.
— Jak wychłoszczę, przebaczę — powiedział dziadek przeciągając przez zaciśniętą
pięść długi, wilgotny pręt. — No, spuszczaj portki!...
Mówił spokojnie i ani dźwięk jego głosu, ani wiercenie się chłopca na
skrzypiącym krześle, ani szurgot nóg babci — nic nie naruszało pamiętnej ciszy w
mroku kuchni, pod niskim, zakopconym pułapem.
Sasza wstał, rozpiął spodnie, opuścił -je do kolan i zgięty, podtrzymując je
rękami, poszedł potykając się ku ławie. Przykro było patrzeć, jak idzie. Pode
mną także drżały nogi.
Ale poczułem się jeszcze gorzej, kiedy Sasza pokornie położył się twarzą w dół,
a Wańka, przywiązawszy go do ławy szerokim ręcznikiem pod pachy i za szyję,
schylił się nad nim i chwycił go czarnymi rękami za nogi w kostkach.
— Aleksy — zawołał dziadek — podejdź bliżej! No, do kogo mówię?... Popatrz, jak
się „pierze"... Raz!...
Zamachnąwszy się niewysoko, uderzył prętem po gołym ciele. Sasza zapiszczał.
— Kłamiesz — powiedział dziadek — to nie boli. O, teraz zaboli!
I uderzył tak, że ma ciele wystąpiła od razu nabrzmiała, czerwona pręga, a Sasza
zawył przeciągle.
— Nie słodko ci? — pytał dziadek, równomiernie podnosząc i opuszczając rękę. —
Nie lubisz? To za naparstek.
Kiedy podnosił rękę z prętem, w mojej piersi wszystko wzbijało się do góry;
kiedy ręka opadała — i ja również jakbym cały opadał.
Sasza skowyczał przeraźliwie cienko, obrzydliwie»
— Nie bede-e... Przecież powiedziałem o obrusie.., Przecież powiedziałem...
- 31 -
Spokojnie, jakby czytając psałterz, dziadek mówił:
— Donosicielstwo to nie usprawiedliwienie! Pierwsza rózga — dla donosiciela!
Masz za obrus!
Babcia rzuciła się do mnie, chwyciła mnie na ręce i krzyknęła:
— Nie dam Aleksego! Nie dam, potworze! Zaczęła'kopać nogą w drzwi wołając:
— Waria, War'ka!
Dziadek przyskoczył do niej, zwalił ją z nóg, wydarł mnie i zaniósł ku ławie.
Szamotałem się w jego rękach, targałem za rudą brodę, ugryzłem go w palec. On
wrzeszczał, gniótł mnie i wreszcie rzucił na ławę rozbijając mi twarz. Pamiętam
jego dziki krzyk:
— Przywiązuj! Zabiję!...
Pamiętam zbielałą twarz matki i jej ogromne oczy. Biegała wzdłuż ławy i prosiła
ochrypłym głosem:
— Ojcze, nie trzeba!... Oddaj mi go...
Dziadek zbił mnie do utraty przytomności. Przez kilka dni chorowałem leżąc
plecami do góry na szerokim, gorącym posłaniu w maleńkim pokoiku z jednym oknem
i czerwoną, nieustannie płonącą lampką w kącie przed kiotem * z mnóstwem ikon.
Dni choroby były doniosłymi dniami w moim życiu. Widocznie dojrzałem wówczas
bardzo i uświadomiłem sobie coś osobliwego. Od tego czasu pojawiła się we mnie
nie dająca spokoju ciekawość do ludzi i serce moje — jakby mi je odarto ze skóry
— sitało się nie do zniesienia wrażliwe na wszelką krzywdę i cierpienie, swoje i
cudze.
Przede wszystkim wprawiła mnie w zdumienie kłót-
1 ? i o t lub kiwot — oszklona szafka z obrazami świętymi — ikonami; rodzaj
kapliczki, ustawianej w domach prawosławnych w rogu pokoju.
32
nia babci z matką. W ciasnym pokoju babcia — czarna i wielka — napierała na
matkę zapędzając ją w kąt ku obrazom i syczała:
— Dlaczegoś go nie wydarła, dlaczego?
— Przestraszyłam się.
— Ty? Taka silna?! Wstydź się, War'ka! Ja — stara, a nie boję się! Wstydź się...
— Zostaw mnie, mamo, obrzydło mi wszystko...
— Nie, nie kochasz go, nie żal ci sieroty! Matka powiedziała z goryczą,
donośnie:
— Sama jestem sierotą na całe życie!
Potem obie długo płakały siedząc w kącie na kufrze i matka mówiła:
— Gdyby nie Aleksy, poszłabym stąd, wyjechała! Nie mogę żyć w tym piekle, nie
mogę, mamo! Sił mi brak...
— Córko ty moja rodzona, serce moje — szeptała
babcia.
Zapamiętałem sobie: matka nie jest silna; boi się dziadka jak wszyscy. Przeze
mnie nie może odejść z domu, w którym ciężko jej żyć. To by to bardzo smutne.
Wkrótce matka rzeczywiście znikła z domu. Wyjechała gdzieś w gościnę.
Pewnego dnia, jakoś nagle, jakby spadł z sufitu, zjawił się u mnie dziadek,
usiadł na łóżku i dotknął mojej głowy chłodną jak lód ręką.
— Jak się masz, dobrodzieju... Odpowiedzże, nie dąsaj się! No, jak tam?...
Miałem wielką ochotę kopnąć go, ale każdy ruch sprawiał mi ból. Wydawało mi się,
że jest jeszcze bardziej rudy niż przedtem; jego głowa poruszała się
niespokojnie, błyszczące oczy szukały czegoś na ścianie. Wyjął z kieszeni
piernik w kształcie kozła, dwa słodkie rożki, jabłko i kiść ciemnych winogron i
położył mi to wszystko na poduszce, przed samym nosem,
3 - Gorki II . 33 .
— Widzisz, gościniec ci przyniosłem! .
Nachylił się i pocałował mnie w czoło; potem powiedział, delikatnie głaszcząc
mnie po głowie małą, szorstką ręką zabarwioną na żółty kolor, szczególnie
wyraźny na zgiętych jak szpony paznokciach:
— Wtedy, bracie, ja cię prze... tego... zanadto cię... Uniosłem się bardzo:
ugryzłeś mnie, drapałeś, no więc się rozzłościłem! Ale nie ma nieszczęścia, żeś
za dużo oberwał — na zaliczkę pójdzie! Pamiętaj: kiedy swój, rodzony bije — to
nie krzywda, tylko nauka! Obcemu się nie dawaj, a swój — niech tam! Myślisz, że
mnie nie bili? Mnie, Alosza, tak bili, że ci się to nawet w najstraszniejszym
śnie nie przyśni. Tak mnie krzywdzili, że chyba sam Pan Bóg, kiedy na to patrzył,
płakał. A co z tego wynikło? Sierota, syn żebraczki, a wyszedłem na człowieka:
jestem starszym cechu, zwierzchnikiem innych.
Przysiadłszy tuż obok mnie na posłaniu, szczupły i zgrabny, zaczął opowiadać o
swoich latach dziecinnych mocnymi, ważkimi słowami, wiążąc jedno z drugim lekko,
potoczyście.
Jego zielone oczy płonęły, złota szczecina włosów połyskiwała wesoło; zniżywszy
swój wysoki głos trąbił mi w samo ucho:
— Tyś przyjechał statkiem, para cię wiozła, a ja w młodości własnymi siłami pod
prąd Wołgi barki ciągnąłem. Barka po wodzie, a ja — brzeżkiem, bosy, p® ostrych
kamieniach, po osypiskach. I tak od wschodu słońca aż do nocy! Słoneczko ci
czaszkę przepala, w głowie kipi jak w garnku, a ty, zgięty we troje — aż
kosteczki trzeszczą — idziesz i idziesz, drogi nie widzisz, oczy pot zalewa, a
dusza ci płacze, a łza ci spływa... Ech, Alosza, lepiej już nie mówić! Idziesz,
idziesz, aż się ze szlei wywalisz pyskiem na ziemię i — rad jesteś
- 34 -
z tego. Znaczy to, że cała siła z ciebie uszła; chcesz — jeszcze oddychaj, a nie
— to zdychaj!
Tak to się żyło pod okiem boskim, pod okiem miłosiernego Pana naszego, Jezusa
Chrystusa!... Tak trzy razy matkę Wołgę -przemierzyłem: od Symbirska do Rybińska,
od Saratowa aż tu do nas i od Astrachania do Makariewa na jarmark... '. To
tysiące, tysiące wiorst! A w czwartym roku już byłem starszym robotnikiem na
barce; przekonał się właściciel, że rozumu mi nie brak!...
W miarę jak mówił, rósł w moich oczach szybko, niczym obłok, przemieniając się z
małego, zasuszonego staruszka w człowieka o legendarnej sile: sam pod prąd rzeki
ciągnie olbrzymią, szarą barkę...
Od czasu do czasu zeskakiwał z posłania i wymachując rękami pokazywał mi, jak
chodzą w szlejach burłacy, jak wypompowują wodę; śpiewał basem jakieś pieśni,
potem znów młodzieńczo wskakiwał na łóżko i — budząc we mnie podziw — jeszcze
potoczyściej opowiadał donośnym głosem:
— Ale za to, Alosza, w letni wieczór, na postoju w Żigulach, w czasie odpoczynku,
gdzie bądź pod zieloną górą rozpalamy, bywało, ognisko, kaszę gotujemy, a tu jak
nie zaśpiewa burłak-nieboraik pieśń od serca, jak nie dołączy się,'nie zagrzmi
cały artel — to aż dreszcz przechodzi po ciele i Wołga jakby szybciej się toczy!
Niemal jak koń stanęłaby dęba do samych obłoków... I wszystkie troski rozwiewają
się jak pył na wietrze. Zdarzało się, że ludzie się rozśpiewają, a tu kasza z
garnka ucieka i trzeba kucharza t*uc po
1 Słynne jarmarki, które od roku 1817 odbywały się we wsi Makariewo, niedaleko
Niżniego Nowgorodu, a później w samym Niżnim Nowgorodzie.
?«
łbie warząchwią: zabaw się, kiedy masz ochotę, ale o obowiązku nie
zapominaj!
Kilka razy zaglądano przez drzwi, wołano go, ale prosiłem:
— Nie odchodź! Z uśmiechem opędzał się od ludzi:
— Zaczekajcie tam...
Opowiadał do samego wieczora i kiedy odszedł, przyjaźnie pożegnawszy się ze mną,
wiedziałem, że dziadek nie jest zły, nie jest straszny. Ale bolesne aż do łez
było wspomnienie, że to on zbił mnie tak okrutnie, i zapomnieć o tym nie mogłem..
Odwiedziny dziadka szeroko otwarły moje drzwi dla wszystkich. Od rana do
wieczora ktoś zawsze siedział przy moim posłaniu starając się na wszelki sposób
mnie zabawić. Pamiętam, że nie zawsze to było wesołe i zabawne. Częściej niż
inni przychodziła babcia; nawet spała ze mną w jednym łóżku. Ale najżywsze
wspomnienie tych dni związało się z Cygankiem. Kanciasty, o szerokiej piersi, z
ogromną, kędzierzawą głową, przychodził pod wieczór, ubrany odświętnie w
złocistą jedwabną koszulę, welwetowe spodnie i skrzypiące buty sfałdowane w
harmonijkę. Błyszczały mu włosy, połyskiwały skośne, wesołe oczy spod gęstych
brwi i białe zęby spod czarnego pasemka młodzieńczych wąsów; płonęła koszula,
miękko załamując czerwone światło lampki oliwnej.
— Spójrz tylko — powiedział podciągając w górę rękaw i pokazując mi gołą rękę,
do łokcia w, czerwonych szramach. — Widzisz, jak spuchła? A było jeszcze gorzej,
sporo już się zagoiło!... Jak dziadek wpadł we wściekłość, widzę — na śmierć cię
zatłucze, to wtedy, rozumiesz, zacząłem tę rękę podstawiać; myślałem: pręt się
złamie, dziadek pójdzie po drugi, a ciebie wyratuje babunia albo matka! Ale cóż!
Pręt
- 36 -
się nie złamał: giętki, w wodzie moczony! Jednak mniej ci się dostało — widzisz,
o ile? Ze mnie, bracie, sza-r chraj!...
Zaśmiał się aksamitnym, dobrym śmiechem, znów oglądając spuchniętą rękę i
śmiejąc się mówił:
— Tak mi cię było żal, aż — czuję — dławi mnie w gardle! Oj, źle! A on wciąż
bije...
Parskając jak koń i potrząsając głową zaczął coś mówić o dziadku i od razu stał
mi się bliski, prosty jak dziecko.
Powiedziałem, że go bardzo kocham; odpowiedział tali prosto, żeniesposób tego
zapomnieć:
— I ja cię także kocham — dlatego przecież ból wziąłem na siebie, z miłości!
Czyżbym to się ujął za kimś innym? A niechby go tam...
Potem uczył mnie po cichutku, często oglądając się na drzwi:
— Jak cię znów kiedyś bić będą, pamiętaj, nie naprężaj się, nie naprężaj ciała,
rozumiesz? Dwa razy mocniej boli, kiedy ciało naprężysz; puść je swobodnie, żeby
było miękkie, leż jak galareta! I nie nadymaj się, oddychaj na całego, krzycz z
całej siły... Zapamiętaj to sobie, to dobra rada!
Spytałem:
— Czy jeszcze będą mnie bili?
— A jakżeby? — spokojnie powiedział Cyganek. ?—-Pewnie, że będą! Ciebie, zdaje
się, często będą tłukli...
— Za co?
— Już dziadek wynajdzie...
I znów, zatroskany, zaczął mnie pouczać:
— Jak tnie z rozmachem, prosto z góry przykłada rózgę — to leż spokojnie,
miękko