MAKSYM GORKI DZIECIŃSTWO WŚRÓD LUDZI MOJE UNIWERSYTETY DZIECIŃSTWO W na wpół ciemnym, ciasnym pokoju, na podłodze pod oknem, leży mój ojciec, ubrany na biało i jakiś niezwykle długi; palce bosych nóg ma dziwnie rozcapierzone, palce łagodnych rąk spokojnie złożonych na piersi — powykrzywiane; jego wesołe oczy są szczelnie przykryte czarnymi krążkami miedzianych monet, dobrotliwa twarz pociemniała i straszy mnie wyszczerzonymi groźnie zębami. Matka, na wpół goła, w czerwonej spódnicy, klęczy sczesując ojcu długie, miękkie włosy z czoła na tył głowy czarnym grzebykiem, którym lubiłem przepiłowywać skórki arbuzów — i bezustannie coś mówi stłu-mionym, ochrypłym głosem; jej szare oczy są opuchnięte i jakby topnieją spływając wielkimi kroplami łez. Trzyma mnie za rękę babcia — krągła, z dużą głową, ogromnymi oczami i śmiesznym gąbczastym nosem; jest całkiem czarna, miękka i niezwykle interesująca. Babcia także płacze, jakoś osobliwie i zgodnie wtórując matce, cała drży i szarpie mnie popychając ku ojcu; opieram się i chowam za nią: przejmuje mnie strach, czuję się nieswojo^ Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby dorośli płakali, i nie rozumiałem słów kilkakroć wypowiedzianych przez babcię: — Pożegnaj że się z tatusiem, nigdy go już nie zobaczysz; umarł, serdeńko, nie w porę, nie w swoją godzinę. 7 - Chorowałem ciężko i dopiero co podniosłem się z łóżka. W czasie choroby — dobrze to pamiętam — ojciec bawił się ze mną wesoło, potem nagle znikł i zastąpiła go babcia, dziwna istota. — Skąd przyszłaś? — spytałem. Odpowiedziała: — Z góry, z Niżniego, i nie przyszłam, tylko przyjechałam! Po wodzie przecież się nie chodzi, bąku. To było śmieszne i niepojęte: w domu na górze mieszkali brodaci, umalowani Persowie, a w suterenie stary, żółty Kałmuk sprzedawał owcze skóry. Ze schodów można zjechać po poręczy lub — w razie upadku — przekoziołkować z góry na dół; to dobrze wiedziałem. Ale dlaczego woda? Wszystko to się nie zgadza i jest zabawnie poplątane. — A dlaczego jestem bąk? — Dlatego że buczysz — odpowiedziała babcia śmiejąc się. Mówiła łagodnie, wesoło, składnie. Już od pierwszego dnia zaprzyjaźniłem się z nią i teraz chciałbym, żeby jak najprędzej wyszła ze mną z tego pokoju. Widok matki przygnębia mnie; jej.łzy i jęki obudziły we mnie nieznane, trwożne uczucie. Po raz pierwszy widzę ją taką... Zawsze była surowa, mówiła mało; była czysta, gładka i wielka jak koń, miała twarde ciało i strasznie mocne ręce. A teraz jest jakoś nieprzyjemnie opuchnięta i roztargana, wszystko jest na niej w nieładzie; włosy, zazwyczaj starannie zaczesane, przylegające do głowy na kształt wielkiej, jasnej czapki, rozsypały się po nagim ramieniu, opadły na twarz, a połowa ich, spleciona w warkocz, zwisa kołysząc się i zawadzając o pogrążoną we śnie twarz ojca. Już dawno jestem w pokoju, lecz ona ani razu nie spojrzała na mnie — poczesuje ojca i wciąż szlocha dławiąc się łzami. - 8 - Przez drzwi zaglądają czarni chłopi i żołnierz-straż-nik, który krzyczy ze złością: — Prędzej zabierać! Okno jest zawieszone ciemną chustą, która wzdyma się jak żagiel. Jeździłem kiedyś z ojcem żaglówką. Naraz uderzył piorun. Ojciec zaśmiał się, mocno ścisnął mnie kolanami i powiedział: — To nic, nie bój się, Łuk! Matka nagle z wysiłkiem poderwała się z podłogi, lecz natychmiast znów opadła i przewróciła się na wznak; jej włosy rozsypały się po podłodze; ślepa, biała twarz zsiniała. Wyszczerzywszy zęby, jak ojciec, powiedziała strasznym głosem: — Zamknijcie drzwi... Zabierzcie Aleksego! Odtrąciwszy mnie babcia rzuciła się do drzwi i zawołała: — Ludzie kochani, nie bójcie się, zostawcie ją, odejdźcie, na miłość boską! To nie cholera, to poród. Zmiłujcie się, kochani! Schowałem się do ciemnego kąta za k>ufrem i patrzyłem stamtąd, jak matka wije się na podłodze jęcząc i zgrzytając zębami, a babcia kręci się dokoła niej i mówi tkliwie, radośnie: — W imię Ojca i Syna! Pocierp, córeczko! Przenajświętsza Matko Boża, Orędowniczko... Przejmuje mnie strach: matka z babcią kłębią się na podłodze koło ojca, potrącają go, jęczą i krzyczą, a on leży nieruchomy i jakby się uśmiecha. Długo trwało to wszystko: niejeden raz matka podrywała się i znów padała, babcia wybiegała z pokoju tocząc się jak wielka, czarna, miękka kula; potem nagle w ciemności zakrzyczało dziecko. — Chwała ci, Panie! — powiedziała babcia, -r- Chłopiec. I zapaliła świecę. - 9 - Widocznie zasnąłem w kącie - nic więcej nie pa- mietam. . Inny obraz, jaki mi się zachował w pamięci, to dżdżylty dzień i pustynny k^\cm+entaraa(:.ft^ktI0! SŁTZZ S wd°rU si, t* na żółte wieka ^TaT grobem - ja, babcia, przemoknięty^ strażmk i dwóch ponurych chłopów . bpatami. Wszystkich zrasza ciepły deszcz, drobny jak pacioreczki - Zakopać - powiedział strażnik . odszedł. Babcia zapłakała kryjąc twarz w rogach churfa. Chłopi pochylili się i zaczęli pośpiesznie zrzucać ziemię do grobu, zabulgotała woda; zeskoczywszy z trumny żaby rzucały się na ściany dołu, grudy ziemi **- ^ ^df Loniu - powiedziała babcia wziąwszy mnie za ramię. Wyślizgnąłem się z jej rąk - ?? chciało mi Aą odejść. - Jaki ty też jesteś, o Boże - uskarżała się ? to na mnie, ni to na Boga i długo stała w milczeniu ^ chyloną głową. Już dół zrównał się z permą, a ona wciąż 'eChłopfagłaośno uklepywali łopatami ziemię; nadleciał wiatr i przepędził deszcz unosząc go z sobą Babcia Tzięła mnie za rękę i zaprowadziła do odległe; cerkwi otoczonej mnóstwem ciemnych krzyżów. _ A cóż to, nie płaczesz? - spytała, kiedy wyszliśmy za ogrodzenie. - Popłakałbyś sobie!... _ Nie chce mi się — powiedziałem. _ Jak nie chcesz, no to nie trzeba - powiedziała ^o wszystko było dziwne; płakałem rzadko i tylko . 10 - z powodu doznanej krzywdy, nie z bólu; ojciec zawsze śmiał się z moich łez, a matka krzyczała: — Nie waż mi się płakać! Potem jechaliśmy w dorożce szeroką, bardzo zabłoconą ulicą, wśród ciemnoczerwonych domów. Spytałem się babci: — A żaby nie wylezą? — Nie, już nie wylezą — odpowiedziała. — Bóg z nimi! Ani ojciec, ani matka nie wymawiali tak często i tak poufale imienia bożego. Po kilku dniach ja, babcia i matka znaleźliśmy się na parostatku, w maleńkiej kajucie. Mój nowonarodzony brat, Maksym, umairł i jeszcze nie pochowany leżał w kącie, spowity w coś białego i owiązany czerwoną taśmą. Usadowiwszy się na tłumokach i kuferkach patrzę przez okno, wypukłe i okrągłe jak oko konia; za mokrą szybą bezustannie przelewa się mętna, spieniona woda. Co pewien czas wzbija się w górę i liże szkło. Bezwiednie zeskakuję na podłogę. — Nie bój się — mówi babcia i lekko unosząc mnie miękkimi rękami, znowu sadza na tobołach. Nad wodą — szara, mokra mgła; gdzieś w dali ukazuje się ciemna ziemia i znów znika we mgle i wodzie, Wszystko dokoła drży. Tylko matka, ze (splecionymi na karku rękami, oparta o ścianę, stoi twardo i nieruchomo. Jej twarz jest ciemna, kamienna i ślepa, oczy ma mocno zamknięte; matka wciąż milczy i jest jakaś inna, nowa, nawet jej suknia jest mi nie znana. Babcia już niejeden raz zagadywała do niej cicho: — Waria, nie zjadłabyś choć troszeczkę?... Ona milczy i trwa w bezruchu. Babcia mówi do mnie szeptem, a do matki głośniej, - U - ale odzyw# siC do me3 z rzadka i jakoś ostrożnie, nieśmiało Wydaje m^ s^> że się jej boi. Jest to dla mnie zrozumiałe i bardzo mnie zbliża do babci. __ Saratów! — nieoczekiwanie głośno i surowo powiedziała jnatka. — A gdzie marynarz? Nawet słowa, które mówi, są dziwne, obce: Saratów, marynarz;.-- Wszedł barczysty, siwy człowiek, ubrany na granatowo i przyniósł małą skrzynkę. Babcia wzięła ją i zaczęła układać zwłoki brata; ułożyła je i poniosła ku wyjściu n# wyciągniętych przed siebie rękach, ale — za gruba, by przejść wprost, nie bokiem, przez wąziutkie drzwi kajuty — stanęła przed nimi, śmiesznie zakłopotana. __ Ech, mamo! — krzj^knęła matka i odebrała jej trumnę, p0 czym obie zniknęły, a ja zostałem w kajucie przypatrując się granatowemu mężczyźnie. __ Cóż, umarł ci braciszek? — powiedział nachyliwszy się ku mnie. — Kto ty jesteś? — Marynarz. __ A Saratów to kto? __ Miasto. Spójrz w okno: widzisz, to jest Saratów! Za okn?m przesuwała się ziemia; ciemna, urwista, dymiła mgłą. podobna do olbrzymiej kromki chleba, dopiero co odkrojonej z bochna. — A dokąd poszła babcia? __ Wnuka pochować. — Zakopć go w ziemi? __ A jakżeby? Zakopią! Opowiedziałem marynarzowi, jak zasypali żywe żaby, kiedy grzebano ojca. Wziął mnie na ręce, mocno przycisnął do siebie i pocałował. __NEch, bracie, jeszcze nic nie rozumiesz! — powie- ??? 12 - dział. — Żab nie ma co żałować, Bóg z nimi! Nad matką się użal — patrz, jak złamało ją nieszczęście! W górze coś zahuczało, zawyło. Wiedziałem już, że to parostatek, i nie przestraszyłem się, a marynarz pośpiesznie postawił mnie na podłodze i rzucił się do wyjścia mówiąc: . — Trzeba zmykać! I mnie przyszła ochota, by stąd umknąć. Wyszedłem za drzwi. W "na wpół ciemnej, wąskiej szczelinie przejścia było pusto. Niedaleko drzwi lśniła miedź na stopniach schodów. Spojrzałem w górę i zobaczyłem ludzi z tłumokami i tobołami w rękach. Rzecz jasna, że wszyscy odchodzą ze statku, a więc i ja powinienem odejść. Ale kiedy razem z gromadą chłopców znalazłem się przy burcie przed trapemł, wszyscy zaczęli krzyczeć na mnie: — A to czyj? Czyjżeś ty? — Nie wiem. Długo mnie popychali, potrząsali, obmacywali. Wreszcie nadszedł siwy marynarz, chwycił mnie na ręce i wyjaśnił: — To astrachański, z kajuty... Pędem zaniósł mnie na*dół, położył na tobołach i odszedł grożąc palcem: — Ja ci dam! Hałas nad głową stawał się coraz cichszy, statek już nie drżał i nie dudnił. Okno kajuty przesłoniła jakaś mokra ściana, zrobiło się ciemno, duszno, tłumoki jakby napuchły i przytłaczały mnie. Było mi bardzo źle. Może na zawsze zostawią mnie samego na pustym statku? Podszedłem do drzwi. Nie dają się otworzyć, ich miedzianej klamki nie można przekręcić. Wziąłem butelkę 1 Trap — ruchomy pomost, przerzucany ze statku na brzeg. - 13 - ? mlekiem i z całych sił uderzyłem nią w klamkę. Butelka się rozprysła, mleko oblało mi nogi, ściekło do butów. Zmartwiony niepowodzeniem, położyłem się na tobołkach, cichutko zapłakałem i cały we łzach zasnąłem. Kiedy się obudziłem, statek znów dudnił i drżał, a okno kajuty płonęło jak słońce. Babcia siedząc obok mnie rozczesywała włosy i zżymała się coś tam szepcząc. Włosów miała dziwnie dużo; pokrywały gęsto jej ramiona, piersi, kolana i spadały na podłogę, czarne, z granatowym odcieniem. Unosząc je w górę jedną ręką i trzymając je przewieszone w powietrzu, z trudem zagłębiała w grubych pasmach drewniany, rzadki grzebień; jej wargi krzywiły się, ciemne oczy błyskały gniewnie, a twarz w tej masie włosów wydawała się maleńka i śmieszna. Pomyślałem, że jest zagniewana, kiedy jednak spytałem, dlaczego ma takie długie włosy, powiedziała głosem ciepłym i miękkim, jak wczoraj: — Widać za karę Bóg mi je dał — rozczesz je tu, przeklęte! Za młodu pyszniłam się tą grzywą, na starość ją przeklinam! A ty śpij! Jeszcze wcześnie, słoneczko dopiero co wstało... — Nie chcę już spać! — No to nie śpij — zgodziła się zaraz, zaplatając warkocz i co chwila spoglądając na kanapę, gdzie wyciągnięta jak struna leżała na wznak matka. — Jakżeś to wczoraj rozbił butelkę? Mów cichutko! - Babcia mówiła dziwnie, jakby śpiewała, i słowa jej łatwo utrwalały mi się w pamięci, podobne do kwiatów, równie przyjemne, jaskrawe, soczyste jak one. Kiedy się uśmiechała, jej ciemne jak wiśnie źrenice rozszerzały się migocząc niewypowiedzianie przyjemnym blaskiem; uśmiech wesoło odsłaniał białe, mocne - 14 - aeby i mimo mnóstwa zmarszczek na ciemnej skórze policzków twairz wydawała się młoda i jasna. Szpecił ją mocno ten gąbczasty nos z rozdętymi nozdrzami, czerwony na końcu. Zażywała tabakę z czarnej tabakierki wykładanej srebrem. Była ciemna, ale jaśniała od wewnątrz — poprzez oczy-----niegasnącym, wesołym, ciepłym blaskiem. Choć pochylona -*• niemal garbata — i otyła, poruszała się lekko i zwinnie niczym wielka kotka — równie miękka jak to przytulne zwierzę. Dopóki jej nie było, żyłem jakby we śnie, pogrążony w ciemnościach, ale zjawiła się, przebudziła mnie, wyprowadziła na świat, powiązała wszystko wokół mnie w nierozerwalną nić, splotła w różnobarwną koronkę i od razu stała się przyjacielem na całe życie, kimś najbliższym mojemu sercu, najdroższym, kogo najlepiej rozumiałem. Jej to bezinteresowna miłość do świata wzbogaciła mnie i przepoiła wielką siłą — na trudne życie. czterdzieści lat temu parostatki poruszały się wolno; do Niżniego jechaliśmy bardzo długo; doskonale pamiętam to pierwsze zetknięcie się z pięknem przyrody. ,. Była śliczna pogoda. Od rana do wieczora jestem z babcią na pokładzie, pod jasnym niebem, wśród pozłoconych jesienią, haftowanych jedwabiem brzegów Wołgi. Bez pośpiechu, leniwie i głośno uderzając łopatami kół po szarobłękitnej wodzie, wlecze się w górę rzeki jasnordzawy statek, z barką na długiej linie holowniczej. Barka jest szara, podobna do stonogi. Niedostrzegalnie płynie nad Wołgą słońce; co chwila wszystko dokoła jest nowe, wszystko się zmienia. Zielone góry są jak wspaniałe fałdy bogatego stroju ziemi; na brzegach widać miasta i wsie, które wyglądają z da- -15- la, jakby były z piernika; złote liście jesienne płyną po wodzie. — Spójrz tylko, jakie to śliczne! — mówi babcia, co chwila przechodząc od burty do burty, i cała promienieje, a oczy jej są rozszerzone radośnie. Często, zapatrzona w dal, zapominała o mnie: stoi przy burcie złożywszy ręce na piersiach, uśmiecha się i milczy, a w oczach ma łzy. Ciągnę ją za ciemną spódnicę w kwiaty. — A co? — ocknie się, zupełnie jakby się zdrzemnęła i widziała to wszystko we śnie. — Dlaczego płaczesz? — To, miłeńki, z radości i ze starości — mówi uśmiechając się. — Jestem już przecie stara: sześć krzyżyków lata moje, wiosny przekroczyły, przeszły. I zażywszy tabaki zaczyna opowiadać mi jakieś niestworzone historie o szlachetnych rozbójnikach, o świętych mężach, o wszelakim zwierzu i o s;i3 nieczystej. Opowiada bajki cicho, tajemniczo, ?-^hylając się ku mojej twarzy i zaglądając mi w oczy rozszerzonymi źrenicami, jakby wlewała w moje serce siłę, która mnie unosi ku górze. Mówi, jakby opiewała; im dalej, tym składniej brzmią jej słowa. Słuchać jej jest niewypowiedzianie przyjemnie. Słucham i proszę: — Jeszcze! — A jeszcze, widzisz, tak było: domowik', staruszek, wbił sobie" w łapę kluseczki okruszek; siedzi nieboraczek w podpiecku i kiwa się, i stęka: „Oj, myszki, boli! Oj, myszątka, nie wytrzymam!" Uniósłszy nogę babcia obejmuje ją rękami, kołysze w powietrzu i śmiesznie krzywi się, jakby ją samą bolało. 1 Domowik — skrzat żyjący według starych wierzeń ludowych w każdym domu i mający go w swej pieczy. - 16 - Dokoła stoją marynarze, brodaci, dobroduszni chłopi, przysłuchują się, śmieją, chwalą ją i także proszą: — No, babko, opowiedz coś jeszcze! Potem mówią: — A teraz, jazda z nami na kolację! Przy kolacji częstują babcię wódką, mnie — arbuzami, melonami. Robi się to potajemnie: na statku jest człowiek, który zabrania jeść owoce, odbiera je i wrzuca do rzeki. Ubrany jest podobnie jak strażnik — ma miedziane guziki — i zawsze jest pijany; ludzie chowają się przed nim. Matka rzadko wychodzi na pokład i trzyma się na uboczu. Wciąż milczy. Jej wielka, kształtna postać, jej ciemna, kamienna twarz, ciężka korona splecionych w warkocze jasnych włosów, ona cała — mocna i nieugięta — staje mi w pamięci, jakby widziana przez mgłę albo wskroś przezroczysty obłok, poprzez który patrzą obco, nieprzychylnie czyste, szare oczy, równie duże jak oczy babci. Pewnego razu matka powiedziała surowo: — Ludzie się śmieją z ciebie, mamo! — Bóg z nimi! — beztrosko odpowiedziała babcia. — A niech się śmieją, niech im będzie na zdrowie! Pamiętam dziecinną radość babci na widok Niżniego. Szarpiąc mnie za rękę, popychała mnie do burty i wołała: — Patrz, patrz, jak pięknie! Toć to już Niżni, kochany! Boże miasto! A cerkwie, spójrz tylko, jakby wzlatywały! I prosiła matkę niemal z płaczem: — Wariusza, popatrzże! Zapomniałaś już przecież! Naciesz się! Matka uśmiechała się smutnie. Kiedy statek zatrzymał się naprzeciw pięknego miasta, pośrodku rzeki ciasno zatłoczonej statkami, naje- - 18 żonej setkami spiczastych masztów, do jego burty podpłynęła wielka łódź z mnóstwem ludzi, uchwyciła się bosakiem spuszczonego pomostu i ludzie, którzy w niej przyjechali, jeden za drugim zaczęli wchodzić na pokład. Na przedzie szedł szybko niewielki, zasuszony staruszek w długim, czarnym odzieniu, z ryżą jak złoto bródką, z ptasim nosem i zielonymi oczkami. ----Ojczulku! — krzyknęła matka niskim, donośnym głosem i rzuciła się ku niemu, a on, ująwszy jej głowę i szybko głaszcząc ją po policzkach małymi, czerwonymi rękami, krzyczał piskliwym głosem: — No i co-o, głuptasie? O-ho-ho! No tak... Ech, wy-y... Babcia, kręcąc się jak fryga, ściskała i całowała jakby wszystkich na raz; popychała mnie ku ludziom i mówiła pośpiesznie: — No, prędzej! To — wuj Michał, to — Jakub... ciotka Natalia; to — twoi bracia, jeden Sasza i drugi Sa-sza-, a to — siostra, Katarzyna, wszystko nasz ród. Widzisz, ile tego! Dziadek powiedział do niej: — Jak zdrowie, matko? PocałoWali się trzykrotnie. Dziadek wyciągnął mnie ze zbitej gromady ludzi i spytał ująwszy za głowę: — A czyj żeś ty? — Astrachański, z kajuty... — Co on plecie? — zwrócił się dziadek do matki i nie doczekawszy się odpowiedzi odsunął mnie mówiąc: — Te wystające kości policzkowe ma po ojcu... Złaźcie do łódki! Przybiliśmy do brzegu i gromadą poszliśmy w górę po zjeździe wybrukowanym wielkimi kamieniami; oka- - 19 - łające zjazd wysokie stoki porośnięte były' wyblakłą, zmiętą trawą. Dziadek i matka szli na przedzie. Sięgał jej zaledwie do ramienia, szedł szybko drobnym krokiem, a ona patrząc na niego z góry, jakby płynęła w powietrzu. Za nimi w milczeniu posuwali się wujowie: czarny, prosto-włosy wuj Michał i suchy jak dziadek, jasny, kędzierzawy Jakub; dalej szły jakieś otyłe kobiety w jaskrawych sukniach i sześcioro dzieci, wszystkie starsze ode mnie i wszystkie milczące. Ja szedłem z babcią i maleńką ciotką Natalią. Blada, niebieskooka, z wielkim brzuchem, często zatrzymywała się i z trudem chwytając oddech szeptała: — Och, nie mogę! — Nie mogli to zostawić cię w spokoju? — ze złością wyrzekała babcia. — Co za nierozumne plemię! Nie podobali mi się ci ludzie :— ani dorośli, ani dzieci: czułem się obco wśród nich, nawet babcia jakoś przygasła, oddaliła się. Najbardziej jednak nie podobał mi się dziadek. Od razu poczułem w nim wroga i zrodziła się we mnie w stosunku do niego jakaś szczególna czujność i nieufna ciekawość. Doszliśmy do końca zjazdu. Na samej górze stał, rozpoczynając ulicę, przyległy do prawego stoku, przysadzisty parterowy dom, brudnoróżowy, z głęboko nasuniętym, niskim dachem i wybałuszonymi oknami. Od ulicy wydał mi się duży, ale wewnątrz, w małych, ciemnych pokojach było ciasno; wszędzie, jak na statku przed przystanią, krzątali się zagniewani ludzie, niczym stado złodziejskich wróbli biegała dzieciarnia, a wokół unosił się gryzący, nie znany mi zapach. Znalazłem się na podwórzu. Podwórze było także nieprzyjemne: całe zawieszone ogromnymi, mokrymi szmatami, zastawione kadziami z gęstą, różnokolorową 20 - wodą. W niej również moczyły się szmaty. W kącie, w niziutkiej, na wpół rozwalonej przybudówce płonęły drwa w rozżarzonym piecu, w kotłach coś wrzało, bulgotało i niewidzialny człowiek mówił głośno dziwne słowa: — Sandalina — fuksyna — koperwas...1 li Rozpoczęło się teraz i potoczyło ze straszliwą szybkością obfite w zdarzenia, barwne, niezwykle dziwne życie. Wspominam je jak okropną bajkę, którą opowiedziała dobra, lecz aż do bólu prawdomówna wróżka. Dziś, wskrzeszając w pamięci przeszłość, niekiedy sam wprost nie wierzę, że to właśnie tak było, i miałbym ochotę wiele z tego podać w wątpliwość, odrzucić — zbyt przesycone było okrucieństwem to ponure życie „nierozumnego plemienia". Ale prawda jest ponad litością i przecież nie o sobie opowiadam, lecz o tym ciasnym, dusznym kręgu straszliwych wrażeń, w którym żył i w którym żyje po dziś dzień prosty człowiek w Rosji. Dom dziadka był przepełniony gorącymi oparami wzajemnej nienawiści wszystkich ku, wszystkim; zatruwała ona dorosłych i nawet dzieci brały w niej żywy udział. Później z opowiadań babci dowiedziałem się, że matka przyjechała właśnie wtedy, kiedy jej bracia usilnie domagali się od ojca podziału majątku. Jej nieoczekiwany powirót jeszcze bardziej zaostrzył i podsy- 1 Sandalina — barwnik wydobywany z drewna sandałowca i innych kolorowych drzew tropikalnych. Fuksyna lub rozeina — czerwona anilinowa farba do barwienia tanich materiałów. Koperwas — nazwa siarczanów używanych w far-biarstwie do niszczenia w tkaninach cząstek wapnia i żelaza. - 21 - cił ich żądanie otrzymania swych działów. Bali się, że matka domagać się będzie posagu, przyznanego jej, ale zatrzymanego przez dziadka, dlatego że wyszła za mąż wbrew jego woli. Wujowie uważali, że ten posag powinien być rozdzielony między nich. Przy tym od dawna zacięcie spierali się z sobą o to, który z nich ma otworzyć pracownię w mieście, a który w Kunawinie, podmiejskiej osadzie za Oką. Wkrótce po naszym przyjeździe wybuchła w kuchni podczas obiadu kłótnia: wujowie nagle zerwali się na mogi d przechylając się przez stół zaczęli wyć i ryczeć ina dziadka, ponuro szczerząc zęby i otrząsając się jak psy, a dziadek stukając łyżką w stół zaczerwienił się i dźwięcznie — jak kogut — krzyknął: — Z torbami puszczę! Z wyrazem udręki na twarzy babcia powiedziała: — Oddaj im wszystko, ojcze — spokojniejsze będziesz miał życie, oddaj im! — Milcz, przytakiwaczko! — krzyczał dziadek błyskając oczami; dziw mi było, że — taki maleńki — może krzyczeć tak ogłuszająco. Matka wstała od stołu i powoli podszedłszy do okna odwróciła się do wszystkich plecami. Nagle wuj Michał z rozmachem uderzył brata w twarz; ten zawył, zwarł się z nim i obaj potoczyli się po podłodze charcząc, jęcząc i wymyślając sobie wzajemnie. Dzieci zaczęły płakać; przeraźliwie krzyknęła brzemienna ciotka Natalia; matka moja objęła ją ramieniem i wyprowadziła z kuchni; wesoła, ospowata niańka Eugenia wyganiała dzieci; przewracały się stołki; młody, barczysty podmajstrzy Cyganek siadł okrakiem na grzbiecie wuja Michała, a majster Grzegorz Iwano-wicz, łysy, brodaty mężczyzna w ciemnych okularach, --spokojnie związywał wujowi ręce ręcznikiem. - 22 - Wyciągnąwszy szyję wuj tarł o podłogę rzadką, czarną brodą i charczał straszliwie, a dziadek biegając dokoła stołu wykrzykiwał żałośnie: — Bracia przecież! Jednej krwi! Ech, wy-y... Zaraz na początku kłótni, przestraszony, wlazłem na piec i stamtąd, pełen grozy i zdumienia, patrzyłem, jak foaboia zmywa wodą z wiszącej miedzianej umywalki krew spływającą z twarzy wuja Jakuba; wuj płakał i tupał nogami, a babcia mówiła znękanym głosem: — Przeklęte, dzikie plemię! Opamiętajcie się! Dziadek wciągając na ramię rozdartą koszulę krzy- -ezał: — No co, wiedźmo, zrodziłaś dzikie zwierzęta! Kiedy wuj Jakub wyszedł, babcia zaszyła się w kąt i zawodziła przejmująco: — Przenajświętsza Matko Boża, daj opamiętanie moim ^dzieciom! Dziadek odwrócił się do niej bokiem i patrząc na stół, gdzie wszystko było poprzewracane, powylewane, odezwał się cicho: — Ty, matko, miej ich na oku, bo gotowi jeszcze Warię zadręczyć, jak tak dalej pójdzie... — Coś ty, Bóg z tobą! Zdejmij no koszulę, zaszyję ca... Ujęła jego głowę w dłonie i pocałowała go w czoło, a on — maleńki w porównaniu z nią — przytulił twarz do jej ramienia. — Trzeba, widać, zrobić podział, matko... — Trzeba, ojcze, trzeba! Rozmawiali długo; z początku przyjaźnie, potem dziadek zaczął szurać nogą po podłodze jak kogut przed walką, wygrażał babci palcem i mówił donośnym szeptem: — Już ja cię znam, ich bardziej kochasz! A twój - 23 - Miszka — to jezuita, a Jaszka — farmazon! I przepiją moje mienie, roztrwonią... Niezręcznie poruszyłem się na piecu i zrzuciłem żelazko do prasowania; zagrzechotało po stopniach prowadzących na zapiecek i z pluskiem wpadło do szaflika z pomyjami. Dziadek wskoczył na stopień, ściągnął mnie z pieca i spojrzał mi w twarz, jak gdyby zobaczył mnie po raz pierwszy: — Kto cię posadził na piecu? Matka? — Sam wszedłem. — Kłamiesz! — Nie, sam. Zląkłem się. Odepchnął mnie i z lekka uderzył dłonią w czoło: — Wykapany ojciec! Precz stąd!... Z radością uciekłem z kuchni. Dobrze wiedziałem, że dziadek śledzi mnie mądrymi, bystrymi, zielonymi oczami, i balem się go. Przypominam sobie, że zawsze miałem ochotę skryć się przed tym jego palącym wzrokiem. Zdawało mi się, że dziadek jest zły; ze wszystkimi mówił drwiąco, obraźliwie, zaczepnie, starając się rozzłościć każdego. — Ech, wy-y! — wykrzykiwał często; przeciągły dźwięk „y-y" zawsze wywoływał we mnie przykre, lodowate uczucie. Podczas odpoczynku, przy podwieczorku, kiedy on, wujowie i robotnicy przychodzili z pracowni do kuchni, zmęczeni, z rękami zafarbowanymi sandaliną, poparzonymi kopeirwasem, z włosami przewiązanymi* taśmą, podobni do ciemnych ikon w kącie kuchni — o tej niebezpiecznej porze — dziadek siadał naprzeciw mnie i budząc zazdrość w pozostałych wnukach rozmawiał ze mną częściej niż z nimi. Był kształtny, jakby wy-szlifowany, ostry. Jego atłasowa, wyszywana jedwabiem, zapięta pod szyję kamizelka, była stara i wytarta, - 24 - perkalowa koszula — zmięta, na kolanach spodni widniały wielkie łaty, a mimo to wydawało się, że jest odziany i czyściej, i piękniej niż synowie, ubrani w marynarki, półkoszulki i jedwabne chustki na szyjach. W kilka dni po naszym przyjeździe dziadek kazał mi nauczyć się modlitwy. Pozostałe dzieci były starsze ode mnie i już się uczyły czytać u diaka z cerkwi Uspień-skiej; jej złote kopuły były widoczne z okien domu. Uczyła mnie cicha, bojaźliwa ciotka Natalia, kobieta z twarzyczką dziecka i z tak przezroczystymi oczami, że — wydawało mi się — można poprzez, nie na wylot widzieć wszystko poza jej głową. Lubiłem patrzeć w jej oczy długo, bez mrugnięcia, nie odrywając wzroku; mrużyła wtedy oczy, kręciła głową i prosiła cichutko, prawie szeptem: — No mów, proszę: „Ojcze nasz, któryś jest..." A kiedy pytałem: „Co to jest: jako-i-my", bojaźliwie obejrzawszy się radziła mi: — Nie pytaj, to niedobrze. Po prostu powtarzaj za mną: „Ojcze nasz..." No? Korciło mnie: dlaczego niedobrze jest pytać? Słowa „jako i my" nabierały tajemniczego znaczenia i umyślnie przekręcałem je na wszelkie sposoby. — „Jakub i my", „jako jemy..." Ale blada, jakby niknąca w oczach ciotka cierpliwie poprawiała mnie głosem, który się jej wciąż załamywał: — Nie, mów po prostu: „Jako i my..." Lecz ona i słowa, które mówiła, nie były proste. To mnie drażniło i przeszkadzało zapamiętać modlitwę. — Pewnego razu dziadek zapytał: — No, Aloszka, coś dzisiaj robił? Bawiłeś się! Poznać to po guzie na czole. Niewielka to sztuka nabić sobie guza! A „Ojcze nasz" już umiesz? Ciotka odpowiedziała cicho: - 25 - — Ma złą pamięć. Dziadek uśmiechnął się, wesoło uniósłszy ryże brwi. — A, jeśli tak, wychłostać go trzeba! I znów spytał mnie: — Sprawiał ci ojciec lamie? Nie rozumiejąc, o czym mówi, milczałem, a matka powiedziała: — Nie, Maksym go nie bił, a i rnnie zabronił. — A to dlaczego? —? Mówił, że biciem niczego się niie nauczy. — Głupi był do cna ten Maksym, nieboszczyk, Boże odpuść! — dobitnie, ze złością, powiedział dziadek. Dotknęły mnie te słowa. Zauważył to. — Coś się tak nadąsał? Widzicie go... I pogładzdwszy srebrzystoirude włosy na głowie, dodał: — A ja w sobotę będę prał Saszę, za naparstek. — Prał? Jakże to? — spytałem. Wszyscy się roześmiali, a dziadek powiedział mi: — Poczekaj, zobaczysz... Zaniknąwszy się w sobie rozważałem: prać — to znaczy płukać w wodzie materiały oddane do farbowania, a lanie i bicie — to widocznie jedno d to samo. Bije się konie, psy, koty; w Astrachaniu stójkowi biją Persów — to widziałem! Ale nigdy nie widziałem, żeby tak bito małe dzieci, i chociaż tutaj wujowie dawali swoim szturchańce to w głowę, to w kark, dzieci przyjmowały to obojętnie, pocierając się tylko w uderzone miejsca. Pytałem nieraz: — Boli? I zawsze odpowiadały dzielnie: — Nie, ani troszeczkę! Głośną historię z naparstkiem znałem. Wieczorem, od podwieczorku aż do kolacji, wujowie i majster zszywali kawałki ufarbowanego materiału w jedną „sztukę" - 26 - i przyczepiali do niej tekturowe etykietki. Chcąc zrobić kawał półślepemu Grzegorzowi, wuj Michał kazał dziewięcioletniemu bratankowi rozżarzyć w płomieniu świecy naparstek majstra. Saszą ujął naparstek w szczypce do zdejmowania kopcia ze świec, rozgrzał go do czerwoności i niepostrzeżenie podsunąwszy go pod rękę Grzegorzowi schował się za piec; właśnie wtedy nadszedł dziadek, siadł do roboty i wsunął palec w rozżarzony naparstek. Pamiętam, że kiedy na hałas przybiegłem do kuchni, dziadek, chwyciwszy się za ucho oparzonymi palcami, podskakiwał śmiesznie i krzyczał: — Czyja to sprawka, bisurmany? Wuj Michał, pochyliwszy się nad stołem, popychał naparstek palcem i dmuchał w niego; majster — niewzruszony — szył; cienie skakały po jego olbrzymiej łysinie. Przybiegł wuj Jakub i skrywszy się za węgieł pieca śmiał sdę cichutko; babcia tarła na tarce surowy kartofel. — To Jakubowy Saszka zmajstrował — powiedział nagle wuj Michał. — Kłamiesz! — wrzasnął Jakub wyskoczywszy zza pieca. A gdzieś tam w kącie płakał jego syn i krzyczał: — Nie wierz, tato! To on mi kazał! Wujowie zaczęli sobie wymyślać. A dziadek od razu się uspokoił, przyłożył do palca tarty kartofel i odszedł w milczeniu, zabierając mnie z sobą. Wszyscy mówili — wuj Michał winien. Podczas kolacji spytałem oczywiście, czy go zleją i spiorą. — Przydałoby się — burknął dziadek spojrzawszy na mnie z ukosa. Wuj Michał uderzył ręką w stół i krzyknął na matkę: — Wariusza! Uspokój swojego szczeniaka, bo mu łeb ukręcę! - 27 - Matka powiedziała: — Spróbuj go tknąć... I wszyscy zamilkli. Matka umiała czasem powiedzieć parę słów tylko, ale tak, że odtrącała nimi ludzi od siebie, odrzucała ich — a oni wtedy jakby kurczyli się w sobie. Jasną było dla mnie rzeczą, że wszyscy się jej boją; nawet dziadek mówił z nią nie tak jak z innymi —-ciszej. Sprawiało mi to przyjemność i z dumą chwaliłem się przed braćmi: — Moja mama jest najsilniejsza! Nie przeczyli. Ale to, co się stało w sobotę, podważyło moje mniemanie o matce. Do soboty i ja zdążyłem coś przeskrobać. Interesowałem się bardzo tym, jak zręcznie dorośli zmieniają kolory materiałów. Biorą żółty, moczą go w czarnej wodzie i materiał robi się ciemnoniebieski —? „granatowy"; płuczą, szary w rudej wodzie i staje się czerwonawy — „bordo". Takie proste, a niepojęte. Przyszła mi chęć samemu coś ufarbować i powiedziałem to Saszy wuja Jakuba, poważnemu chłopcu. Sasza trzymał się zawsze na oczach dorosłych, był względem wszystkich uprzejmy, gotów we wszelki sposób usłużyć każdemu. Dorośli chwalili go za posłuszeństwo i roztropność, ale dziadek patrzył na Saszę z ukosa i niówił: — Jaki to lizus! Chudziutki, ciemny, z wytrzeszczonymi jak u raka oczami, Sasza mówił szybko, cicho, zachłystując się słowami, i zawsze oglądał się tajemniczo, jakby gotując się do ucieczki, do ukrycia się. Jego czarne źrenice były nieruchome, ale w chwilach podniecenia drżały razem z białkami. - 28 - Nie lubiłem go. Znacznie więcej podobał mi się niepozorny gamoń, Sasza wuja Michała,, chłopiec cichy, o smutnych oczach i dobrym uśmiechu, bardzo podobny do swej łagodnej matki. Miał brzydkie zęby, które wystawały mu z ust i w górnej szczęce rosły dwoma rzędami. Korciło go to bardzo, stale więc trzymał palce w ustach, poruszając zęby tylnego rzędu i starając się je wyrwać; z uległością pozwalał także macać je każdemu, kto tylko chciał. Ale poza tym nic zajmującego w nim nie znajdowałem. W domu natłoczonym ludźmi żył samotnie; lubił siedzieć w ciemnych kątach, a wieczorami — przy oknie. Dobrze było z nim milczeć — siedzieć przy oknie, przytuliwszy się mocno do niego, i milczeć choćby godzinę, patrząc, jak na tle czerwonego, wieczornego nieba, dokoła złotych kopuł cerkwi Uspieńskiej krążą i miotają się czarne kawki, jak podrywają się wysoko w górę, spadają w dół i nagle pokrywszy gasnące niebo czarną siecią — gdzieś znikają zostawiając po sobie pustkę. Kiedy się tak patrzy, nie chce się o niczym mówić i słodka tęsknota napełnia serce. A Sasza wuja Jakuba umiał o wszystkim mówić dużo, ze znajomością rzeczy, jak dorosły. Kiedy się dowiedział, że chcę się zająć rzemiosłem farbiarskim, doradził mi, bym wziął z szafy biały, odświętny obrus i ufarbował go na niebiesko. — Białe najlepiej się farbuje, już ja wiem! — powiedział z wielką powagą. Wyciągnąłem ciężki obrus, wybiegłem z nim na podwórze, ale zaledwie umoczyłem jego brzeg w „granatowej" kadzi, nadbiegł nie wiadomo skąd Cyganek, wyrwał mi z rąk obrus i wyżymając go szerokimi łapami, krzyknął do Saszy, który przypatrywał się z sieni mojej robocie: — Zawołaj prędko babkę! - 29 - I złowieszczo kiwając czarną, kudłatą głową, powiedział: — Już ty dostaniesz za to! Przybiegła babcia, zaczęła lamentować, nawet zapłakała, wymyślając mi w śmieszny sposób: — Ach ty, permiaku *, solone ucho! Żeby cię pokręciło! Potem zaczęła namawiać Cyganka: — A ty, Wania, nie mów nic dziadkowi. Już ja skryję wszystko; a nuż jakoś się uda... Wycierając mokre ręce upstrzonym różnokolorowymi plamami fartuchem Wańka mówił zafrasowany: — A co mi do tego? Ja nie powiem: baczcie, żeby Saszutka nie naskarżył! — Dam mu dwukopiejkówkę — powiedziała babcia prowadząc mnie do domu. W sobotę przed wieczornym nabożeństwem ktoś przyprowadził mnie do kuchni;- było tam ciemno ? ?????. Pamiętam szczelnie zamknięte drzwi do sieni i do pokojów, a za oknami szarą pomrokę jesiennego wieczoru i szum deszczu. Przed czarnym otworem pieca siedział zły i niepodobny do siebie Cyganek. Dziadek stojąc w kącie przy szafliku wyjmował z wiadra z wodą długie rózgi, składał je w wiązkę i ze świstem machał nimi w powietrzu. Babcia stojąc gdzieś w ciemności głośno zażywała tabakę i pomrukiwała: — Cieszy się... dręczyciel... Sasza siedział na krześle pośrodku kuchni, tarł oczy pięściami i nieswoim głosem, niczym stary żebrak, skamlał przeciągle: — Przebaczcie mi, na miłość boską... Niczym wystrugane z drzewa, stały za krzesłem — 1 Permiak — mieszkaniec miasta Permi, skąd pochodził ojciec Gorkiego. - 30 ramię przy ramieniu — dzieci wuja Michała, brat i siostra. — Jak wychłoszczę, przebaczę — powiedział dziadek przeciągając przez zaciśniętą pięść długi, wilgotny pręt. — No, spuszczaj portki!... Mówił spokojnie i ani dźwięk jego głosu, ani wiercenie się chłopca na skrzypiącym krześle, ani szurgot nóg babci — nic nie naruszało pamiętnej ciszy w mroku kuchni, pod niskim, zakopconym pułapem. Sasza wstał, rozpiął spodnie, opuścił -je do kolan i zgięty, podtrzymując je rękami, poszedł potykając się ku ławie. Przykro było patrzeć, jak idzie. Pode mną także drżały nogi. Ale poczułem się jeszcze gorzej, kiedy Sasza pokornie położył się twarzą w dół, a Wańka, przywiązawszy go do ławy szerokim ręcznikiem pod pachy i za szyję, schylił się nad nim i chwycił go czarnymi rękami za nogi w kostkach. — Aleksy — zawołał dziadek — podejdź bliżej! No, do kogo mówię?... Popatrz, jak się „pierze"... Raz!... Zamachnąwszy się niewysoko, uderzył prętem po gołym ciele. Sasza zapiszczał. — Kłamiesz — powiedział dziadek — to nie boli. O, teraz zaboli! I uderzył tak, że ma ciele wystąpiła od razu nabrzmiała, czerwona pręga, a Sasza zawył przeciągle. — Nie słodko ci? — pytał dziadek, równomiernie podnosząc i opuszczając rękę. — Nie lubisz? To za naparstek. Kiedy podnosił rękę z prętem, w mojej piersi wszystko wzbijało się do góry; kiedy ręka opadała — i ja również jakbym cały opadał. Sasza skowyczał przeraźliwie cienko, obrzydliwie» — Nie bede-e... Przecież powiedziałem o obrusie.., Przecież powiedziałem... - 31 - Spokojnie, jakby czytając psałterz, dziadek mówił: — Donosicielstwo to nie usprawiedliwienie! Pierwsza rózga — dla donosiciela! Masz za obrus! Babcia rzuciła się do mnie, chwyciła mnie na ręce i krzyknęła: — Nie dam Aleksego! Nie dam, potworze! Zaczęła'kopać nogą w drzwi wołając: — Waria, War'ka! Dziadek przyskoczył do niej, zwalił ją z nóg, wydarł mnie i zaniósł ku ławie. Szamotałem się w jego rękach, targałem za rudą brodę, ugryzłem go w palec. On wrzeszczał, gniótł mnie i wreszcie rzucił na ławę rozbijając mi twarz. Pamiętam jego dziki krzyk: — Przywiązuj! Zabiję!... Pamiętam zbielałą twarz matki i jej ogromne oczy. Biegała wzdłuż ławy i prosiła ochrypłym głosem: — Ojcze, nie trzeba!... Oddaj mi go... Dziadek zbił mnie do utraty przytomności. Przez kilka dni chorowałem leżąc plecami do góry na szerokim, gorącym posłaniu w maleńkim pokoiku z jednym oknem i czerwoną, nieustannie płonącą lampką w kącie przed kiotem * z mnóstwem ikon. Dni choroby były doniosłymi dniami w moim życiu. Widocznie dojrzałem wówczas bardzo i uświadomiłem sobie coś osobliwego. Od tego czasu pojawiła się we mnie nie dająca spokoju ciekawość do ludzi i serce moje — jakby mi je odarto ze skóry — sitało się nie do zniesienia wrażliwe na wszelką krzywdę i cierpienie, swoje i cudze. Przede wszystkim wprawiła mnie w zdumienie kłót- 1 ? i o t lub kiwot — oszklona szafka z obrazami świętymi — ikonami; rodzaj kapliczki, ustawianej w domach prawosławnych w rogu pokoju. 32 nia babci z matką. W ciasnym pokoju babcia — czarna i wielka — napierała na matkę zapędzając ją w kąt ku obrazom i syczała: — Dlaczegoś go nie wydarła, dlaczego? — Przestraszyłam się. — Ty? Taka silna?! Wstydź się, War'ka! Ja — stara, a nie boję się! Wstydź się... — Zostaw mnie, mamo, obrzydło mi wszystko... — Nie, nie kochasz go, nie żal ci sieroty! Matka powiedziała z goryczą, donośnie: — Sama jestem sierotą na całe życie! Potem obie długo płakały siedząc w kącie na kufrze i matka mówiła: — Gdyby nie Aleksy, poszłabym stąd, wyjechała! Nie mogę żyć w tym piekle, nie mogę, mamo! Sił mi brak... — Córko ty moja rodzona, serce moje — szeptała babcia. Zapamiętałem sobie: matka nie jest silna; boi się dziadka jak wszyscy. Przeze mnie nie może odejść z domu, w którym ciężko jej żyć. To by to bardzo smutne. Wkrótce matka rzeczywiście znikła z domu. Wyjechała gdzieś w gościnę. Pewnego dnia, jakoś nagle, jakby spadł z sufitu, zjawił się u mnie dziadek, usiadł na łóżku i dotknął mojej głowy chłodną jak lód ręką. — Jak się masz, dobrodzieju... Odpowiedzże, nie dąsaj się! No, jak tam?... Miałem wielką ochotę kopnąć go, ale każdy ruch sprawiał mi ból. Wydawało mi się, że jest jeszcze bardziej rudy niż przedtem; jego głowa poruszała się niespokojnie, błyszczące oczy szukały czegoś na ścianie. Wyjął z kieszeni piernik w kształcie kozła, dwa słodkie rożki, jabłko i kiść ciemnych winogron i położył mi to wszystko na poduszce, przed samym nosem, 3 - Gorki II . 33 . — Widzisz, gościniec ci przyniosłem! . Nachylił się i pocałował mnie w czoło; potem powiedział, delikatnie głaszcząc mnie po głowie małą, szorstką ręką zabarwioną na żółty kolor, szczególnie wyraźny na zgiętych jak szpony paznokciach: — Wtedy, bracie, ja cię prze... tego... zanadto cię... Uniosłem się bardzo: ugryzłeś mnie, drapałeś, no więc się rozzłościłem! Ale nie ma nieszczęścia, żeś za dużo oberwał — na zaliczkę pójdzie! Pamiętaj: kiedy swój, rodzony bije — to nie krzywda, tylko nauka! Obcemu się nie dawaj, a swój — niech tam! Myślisz, że mnie nie bili? Mnie, Alosza, tak bili, że ci się to nawet w najstraszniejszym śnie nie przyśni. Tak mnie krzywdzili, że chyba sam Pan Bóg, kiedy na to patrzył, płakał. A co z tego wynikło? Sierota, syn żebraczki, a wyszedłem na człowieka: jestem starszym cechu, zwierzchnikiem innych. Przysiadłszy tuż obok mnie na posłaniu, szczupły i zgrabny, zaczął opowiadać o swoich latach dziecinnych mocnymi, ważkimi słowami, wiążąc jedno z drugim lekko, potoczyście. Jego zielone oczy płonęły, złota szczecina włosów połyskiwała wesoło; zniżywszy swój wysoki głos trąbił mi w samo ucho: — Tyś przyjechał statkiem, para cię wiozła, a ja w młodości własnymi siłami pod prąd Wołgi barki ciągnąłem. Barka po wodzie, a ja — brzeżkiem, bosy, p® ostrych kamieniach, po osypiskach. I tak od wschodu słońca aż do nocy! Słoneczko ci czaszkę przepala, w głowie kipi jak w garnku, a ty, zgięty we troje — aż kosteczki trzeszczą — idziesz i idziesz, drogi nie widzisz, oczy pot zalewa, a dusza ci płacze, a łza ci spływa... Ech, Alosza, lepiej już nie mówić! Idziesz, idziesz, aż się ze szlei wywalisz pyskiem na ziemię i — rad jesteś - 34 - z tego. Znaczy to, że cała siła z ciebie uszła; chcesz — jeszcze oddychaj, a nie — to zdychaj! Tak to się żyło pod okiem boskim, pod okiem miłosiernego Pana naszego, Jezusa Chrystusa!... Tak trzy razy matkę Wołgę -przemierzyłem: od Symbirska do Rybińska, od Saratowa aż tu do nas i od Astrachania do Makariewa na jarmark... '. To tysiące, tysiące wiorst! A w czwartym roku już byłem starszym robotnikiem na barce; przekonał się właściciel, że rozumu mi nie brak!... W miarę jak mówił, rósł w moich oczach szybko, niczym obłok, przemieniając się z małego, zasuszonego staruszka w człowieka o legendarnej sile: sam pod prąd rzeki ciągnie olbrzymią, szarą barkę... Od czasu do czasu zeskakiwał z posłania i wymachując rękami pokazywał mi, jak chodzą w szlejach burłacy, jak wypompowują wodę; śpiewał basem jakieś pieśni, potem znów młodzieńczo wskakiwał na łóżko i — budząc we mnie podziw — jeszcze potoczyściej opowiadał donośnym głosem: — Ale za to, Alosza, w letni wieczór, na postoju w Żigulach, w czasie odpoczynku, gdzie bądź pod zieloną górą rozpalamy, bywało, ognisko, kaszę gotujemy, a tu jak nie zaśpiewa burłak-nieboraik pieśń od serca, jak nie dołączy się,'nie zagrzmi cały artel — to aż dreszcz przechodzi po ciele i Wołga jakby szybciej się toczy! Niemal jak koń stanęłaby dęba do samych obłoków... I wszystkie troski rozwiewają się jak pył na wietrze. Zdarzało się, że ludzie się rozśpiewają, a tu kasza z garnka ucieka i trzeba kucharza t*uc po 1 Słynne jarmarki, które od roku 1817 odbywały się we wsi Makariewo, niedaleko Niżniego Nowgorodu, a później w samym Niżnim Nowgorodzie. ?« łbie warząchwią: zabaw się, kiedy masz ochotę, ale o obowiązku nie zapominaj! Kilka razy zaglądano przez drzwi, wołano go, ale prosiłem: — Nie odchodź! Z uśmiechem opędzał się od ludzi: — Zaczekajcie tam... Opowiadał do samego wieczora i kiedy odszedł, przyjaźnie pożegnawszy się ze mną, wiedziałem, że dziadek nie jest zły, nie jest straszny. Ale bolesne aż do łez było wspomnienie, że to on zbił mnie tak okrutnie, i zapomnieć o tym nie mogłem.. Odwiedziny dziadka szeroko otwarły moje drzwi dla wszystkich. Od rana do wieczora ktoś zawsze siedział przy moim posłaniu starając się na wszelki sposób mnie zabawić. Pamiętam, że nie zawsze to było wesołe i zabawne. Częściej niż inni przychodziła babcia; nawet spała ze mną w jednym łóżku. Ale najżywsze wspomnienie tych dni związało się z Cygankiem. Kanciasty, o szerokiej piersi, z ogromną, kędzierzawą głową, przychodził pod wieczór, ubrany odświętnie w złocistą jedwabną koszulę, welwetowe spodnie i skrzypiące buty sfałdowane w harmonijkę. Błyszczały mu włosy, połyskiwały skośne, wesołe oczy spod gęstych brwi i białe zęby spod czarnego pasemka młodzieńczych wąsów; płonęła koszula, miękko załamując czerwone światło lampki oliwnej. — Spójrz tylko — powiedział podciągając w górę rękaw i pokazując mi gołą rękę, do łokcia w, czerwonych szramach. — Widzisz, jak spuchła? A było jeszcze gorzej, sporo już się zagoiło!... Jak dziadek wpadł we wściekłość, widzę — na śmierć cię zatłucze, to wtedy, rozumiesz, zacząłem tę rękę podstawiać; myślałem: pręt się złamie, dziadek pójdzie po drugi, a ciebie wyratuje babunia albo matka! Ale cóż! Pręt - 36 - się nie złamał: giętki, w wodzie moczony! Jednak mniej ci się dostało — widzisz, o ile? Ze mnie, bracie, sza-r chraj!... Zaśmiał się aksamitnym, dobrym śmiechem, znów oglądając spuchniętą rękę i śmiejąc się mówił: — Tak mi cię było żal, aż — czuję — dławi mnie w gardle! Oj, źle! A on wciąż bije... Parskając jak koń i potrząsając głową zaczął coś mówić o dziadku i od razu stał mi się bliski, prosty jak dziecko. Powiedziałem, że go bardzo kocham; odpowiedział tali prosto, żeniesposób tego zapomnieć: — I ja cię także kocham — dlatego przecież ból wziąłem na siebie, z miłości! Czyżbym to się ujął za kimś innym? A niechby go tam... Potem uczył mnie po cichutku, często oglądając się na drzwi: — Jak cię znów kiedyś bić będą, pamiętaj, nie naprężaj się, nie naprężaj ciała, rozumiesz? Dwa razy mocniej boli, kiedy ciało naprężysz; puść je swobodnie, żeby było miękkie, leż jak galareta! I nie nadymaj się, oddychaj na całego, krzycz z całej siły... Zapamiętaj to sobie, to dobra rada! Spytałem: — Czy jeszcze będą mnie bili? — A jakżeby? — spokojnie powiedział Cyganek. ?—-Pewnie, że będą! Ciebie, zdaje się, często będą tłukli... — Za co? — Już dziadek wynajdzie... I znów, zatroskany, zaczął mnie pouczać: — Jak tnie z rozmachem, prosto z góry przykłada rózgę — to leż spokojnie, miękko; a jeżeli tnie z od-ciąganką — uderzy i pociągnie rózgę ku sobie, żeby zdjąć skórkę — to wykręcaj się ciałem ku niemu, za rózgą, rozumiesz? Będzie lżej! - 37 - Mrugnąwszy ciemnym, skośnym okiem, powiedział; — W tych sprawach tom mądrzejszy od samego rewirowego! Możesz, bracie, z mojej skóry choćby rękawice szyć! Patrzyłem na jego wesołą twarz i przypomniały mi się babcine bajki o carewiczu Iwanie i o głupim Iwa-nuszce. III Kiedy wyzdrowiałem, stało się dla mnie rzeczą jasną, że Cyganek zajmuje w domu szczególną pozycją: dziadek krzyczał na niego nie tak często i nie z taką złością jak na synów, a za jego plecami mówił o nim mrużąc oczy i kiwając głową: — Złote ręce ma ten Wańka, bodaj go!... Zapamiętajcie moje słowa: wyrośnie z niego nie byle jaki człowiek! Wujowie także obchodzili się z Cygankiem łagodnie, po przyjacielsku i nigdy nie „żartowali" z nim jak z majstrem Grzegorzem, któremu prawie co wieczór płatali jakieś przykre, złośliwe figle: to rozgrzeją w ogniu nożyce, to wetkną w siedzenie jego krzesła gwóźdź ostrzem do góry albo podłożą mu różnokolorowe kawałki materiałów, a on, półślepy, zeszyje wszystkie w jedną „sztukę" i dziadek wymyśla mu za to. Pewnego razu, kiedy po obiedzie spał w kuchni na przypiecku, ufarbowali mu twarz fuksyną. Długo tak chodził śmieszny, straszny; znad szarej brody mętnie patrzyły dwie okrągłe, zamglone plamy okularów i żałośnie zwisał długi, purpurowy nos, podobny do języka. Byli niewyczerpani w tych pomysłach, ale majster znosił wszystko w milczeniu, tylko cicho chrząkał i zanim dotknął żelazka, nożyc, szczypców czy na- - 38 - pars tka, obficie ślinił palce. Stało się to jego nawy-kiem, Nawet w czasie obiadu nie wziął do ręki noża czy widelca nie pośliniwszy przedtem palców, co pobudzało dzieci do śmiechu. Kiedy go coś bolało, przez jego szeroką twarz .przepływała fala zmarszczek i dziwnie ześlizgując się po czole i unosząc ku górze brwi, znikała gdzieś na nagiej czaszce. Nie pamiętam, jaki był stosunek dziadka do tych zabaw jego synów, ale babcia groziła im pięścią i krzyczała: — Bezwstydniki! Nygusy! Ale i o Cyganku za oczy wujowie mówili ze złością i z drwinami, ganili jego robotę, wymyślali mu od złodziejów i leniuchów. Spytałem się babci — dlaczego. Chętnie i przystępnie, jak zawsze, wyjaśniła mi: —- Ano, widzisz, obaj mają ochotę na Waniuszkę, jak będą mieli własne pracownie, no i teraz jeden przed drugim oczernia go: że niby zły z niego robotnik! Kłamią — dla wybiegu. W dodatku boją się, że Waniuszka do żadnego z nich nie pójdzie, zostanie z dziadkiem, a dziadek lubi postawić na swoim: może nawet z Iwankiem trzecią pracownię założy; nie byłoby to po myśli wujów, rozumiesz? Zaśmiała się cichutko: — Chcą przechytrzyć jeden drugiego, a wszystko to Bogu na śmiech i ludziom. A dziadek te ich wybiegi widzi i umyślnie drażni Jaszę i Miszkę: „Kupię — mówi — Iwanowi kwit rekrucki, żeby go do wojska nie zabrali: jest mi potrzebny!" A oni złoszczą się, nie w smak im to, a i pieniędzy szkoda — kwit przecież dużo kosztuje! Teraz znów wciąż byłem z babcią, jak na parostatku: eo wieczór przed zaśnięciem opowiadała mi bajki lub coś ze swego życia,, co również przypominało bajkę. - 39 - O sprawach rodzinnych — o podziale majątku, o kupnie przez dziadka nowego domu dla siebie — mówiła drwiąco, jak ktoś obcy, stojący na uboczu, niby sąsiadka, a nie druga co do starszeństwa osoba w rodzinie. Dowiedziałem się od niej, że Cyganek był podrzutkiem: wczesną wiosną, w dżdżystą noc, znaleziono go przed bramą domu na ławce. — Leży zawinięty w płachtę — w zamyśleniu, tajemniczo opowiada babcia — ledwie popiskuje, zdrętwiał już z zimna. — A dlaczego podrzuca się dzieci? — Kiedy mleka matce zabraknie i karmić nie ma czym, a dowie się, że gdzieś niedawno dziecko się urodziło i umarło, to podsunie tam swoje. Po chwili milczenia podrapała się po głowie i zaczęła mówić dalej, wzdychając i patrząc w sufit: — Wszystko z biedy, Alosza... Taka bywa bieda, że słowami nie da się tego wypowiedzieć. A także nie uchodzi, aby niezamężna dziewczyna dziecko urodziła; to wstyd, powiadają! Dziadek chciał Waniuszkę odnieść na policję, ale mu odradziłam: weźmiemy go sobie _ powiadam — to Bóg nam go zesłał zamiast tych, co pomarły. Przecież urodziłam osiemnaścioro; gdyby wszystkie żyły, byłaby ich cała ulica, osiemnaście domów! Za mąż mnie przecież w czternastym roku wydali, a jak miałam piętnaście lat, to już mi się dziecko urodziło; ale widać, upodobał sobie Pan Bóg moją krew, wciąż zabierał i zabierał dzieciątka moje do nieba. I żal mi, i radość mnie przejmuje! Siedząc na brzegu łóżka, w koszuli tylko, okryta cała czarnymi włosami, ogromna i kudłata, podobna była do niedźwiedzicy, którą niedawno przyprowadził na podwórze brodaty chłop leśny z Sjergacza. - 40 - Kładąc znak krzyża na śnieżnobiałej, czystej piersi, cicho się śmieje kołysząc się z lekka: — Co lepsze zabrał sobie, co gorsze mnie zostawił. Bardzo się ucieszyłam ze znalezienia Iwanka, strasznie lubię małe dzieci! Wzięliśmy go, ochrzciliśmy, no i żyje zdrowo. Z początku nazywałam go Żukiem, bo tak dziwnie czasem brzęczał, zupełnie jak żuk: pełza i brzęczy, we wszystkich pokojach go słychać... Kochaj go, to szczera dusza! Lubiłem Cyganka i podziw dla niego odbierał mi niekiedy mowę. Co sobotę, kiedy dziadek po wychłostaniu dzieci za przewinienia całego tygodnia odchodził na wieczorne nabożeństwo, w kuchni zaczynało się niewymownie ciekawe życie: Cyganek wyciągał zza pieca czarne karaluchy, szybko robił uprząż z nici, wycinał z papieru sanki i po żółtym, czysto wyszorowanym stole pędziła czwórka karych, a Iwan, kierując ich biegiem, wymachiwał cienką drzazgą i krzyczał podniecony: ^— Pojechali po archijereja!1 Potem przyklejał maleńki papierek do grzbietu karalucha i popędzał owada za sankami, wyjaśniając: — Zapomnieli worka. Mnich biegnie, dźwiga go ?? plecach! Związywał nóżki karalucha nitką; owad pełznął, potykał się, a Wańka krzyczał klaszcząc w dłonie: — Diaczek idzie z szynku na nieszpory! Pokazywał myszki, które na jego komendę stały lub chodziły na tylnych łapkach, wlokąc za sobą długie ogony i śmiesznie połyskując czarniutkimi paciorkami bystrych oczek. Z myszami obchodził się troskliwie.; nosił je za pazuchą, karmił z ust cukrem, całował i mówił z przekonaniem: 1 Archijerej — arcybiskup w kościele prawosławnym. - 41 - — Mysz to mądry lokator, przyjazny; domowik bardzo ją lubi. Kto karmi myszy, temu domowik sprzyja... Umiał sztuki z kartami, z pieniędzmi, krzyczał głośniej niż bawiące się z nim dzieci i prawie niczym się Ód nieb. nie różnił. Pewnego razu grając z dziećmi w karty został kilka razy „durniem". Bardzo się tym zmartwił, wydął obrażony wargi i przestał grać, a potem użalał się przede mną, pociągając nosem: — Juz ja wiem, zmówili się! Mrugali na siebie, podawali jedno drugiemu karty pod stołem. Czy to jest gra? Szachrować to i ja umiem niezgorzej... Miał dziewiętnaście lat i był większy od nas czworga razem wziętych. Szczególnie wrył mi się w pamięć taki, jakim był w świąteczne wieczory: dziadek i wuj Michał szli wtedy w gościnę, w kuchni zjawiał się kędzierzawy, roz-targany wuj Jakub z gitarą; babcia podawała herbatę % obfitą zakąską i wódkę w zielonej karafce z czerwonymi kwiatami, misternie odlanymi na jej dnie. Od-Iwiętnie ubrany Cyganek kręcił się jak bąk; cicho, boczkiem wchodził majster błyskając ciemnymi szkłami okularów i wtaczała się niańka Eugenia, dziobata, z czerwoną twarzą, pękata niczym gliniana skarbonka, o przebiegłych oczach i tubalnym głosie; niekiedy przychodził długowłosy diak z cerkwi Uspieńskiej i jeszcze jacyś ciemni, oślizgli ludzie, podobni do szczupaków S miętusów. Wszyscy dużo pili, jedli, ciężko wzdychając, dawali dzieciom gościńce i po kieliszku słodkiej nalewki. Stopniowo opanowywała wszystkich gorąca, ale jakaś dziwna wesołość. Wuj Jakub z upodobaniem stroił gitarę, a nastroiwszy powtarzał zawsze te same słowa: - 42 - — No, więc zaczynam! Potrząsnąwszy kędziorami pochylał się nad gitarą i jak gęś wyciągał szyję; okrągła, beztroska jego twarz przybierała senny wyraz, żywe, niespokojne oczy przygasały, jakby przesłonięte mgłą. Lekko szczypiąc struny grał coś rozmarzającego, co mimo woli podrywało na nogi. Muzyka jego wymagała ciszy pełnej napięcia; wartkim strumieniem płynęła skądś z daleka, sączyła się przez podłogę i ściany i przyspieszając bicie serca wzbudzała niepojęte uczucie smutku i niepokoju. Przy dźwiękach tej muzyki żal było wszystkich i samego siebie. dorośli również wydawali się dziećmi; wszyscy siedzieli nieruchomo, z zapartym tchem, w pełnym zadumy milczeniu. Ze szczególnym napięciem słuchał Sasza wuja Michała; coraz bardziej pochylał się w stronę grającego, patrzył na gitarę z otwartymi ustami, z warg ściekała mu ślina. Niekiedy zapominał się do tego stopnia, że zsuwa-i się z krzesła, padając rękami na podłogę, a wtedy nie podnosił się już, tylko siedział tak na podłodze, z wytrzeszczonymi nieruchomo oczami. I wszyscy nieruchomieli, oczarowani; tylko samowar cicho śpiewał nie przeszkadzając w słuchaniu skarg gitary. Dwa kwadraty maleńkich okien patrzą w mrok jesiennej nocy, od czasu do czasu ktoś z lekka w nie postukuje. Na stole chwieją się żółte płomyki dwóch świec łojowych, ostre jak dzidy. Wuj Jakub wpadał w coraz większe odrętwienie. Zdawało się, że twardo śpi zacisnąwszy zęby i tylko ręce jego żyją odrębnym życiem: zgięte palce prawej ręki drżały niedostrzegalnie nad ciemnym rezonatorem, jakby trzepotał się spłoszony ptak; palce lewej z nieuchwytną szybkością biegały po gryfie. - 43 - Po pijanemu prawie zawsze śpiewał przez zęby nieprzyjemnie świszczącym głosem niekończącą się piosenkę: Gdyby Jakub psem był, wyłby Od rana aż do wieczora: Oj, tęskno mi, Oj, smutno mi! Drogą idzie zakonnica, A na płocie wrona siedzi. Oj, tęskno mi! Za kominem świerszczyk ćwierka, Karaluchy niespokojne. Oj, tęskno mi! Jeden dziad onucki suszył, A drugi dziad mu je ukradł! Oj, tęskno mi! O-och! smutno mi! Nie znosiłem tej pieśni i kiedy wuj zawodził zwrotkę o dziadach, tonąłem we łzach, przepełniony niewypowiedzianym smutkiem.. Zanurzywszy palce w czarnych kędziorach, patrząc w kąt i posapując Cyganek słuchał muzyki z równym jak inni zainteresowaniem: od czasu do czasu nieoczekiwanie i żałośnie wykrzykiwał: — Ech, Boże, żebym tak głos miał, to bym dopiero śpiewał! Babcia wzdychając mówiła: — Dość już, Jaszka! Przestań serce szarpać... A ty, Waniutka, mógłbyś zatańczyć!... Nie zawsze spełniali jej prośbę od razu, ale zdarzało się, że grajek nagle przyciskał na sekundę struny dłonią, a potem, zacisnąwszy pięść, z siłą zrzucał z siebie na podłogę coś niewidzialnego, bezdźwięcznego i pokrzykiwał chwacko: — Precz smutek, precz troska! Wańka, zaczynaj! Cyganek przygładzał czuprynę, obciągał żółtą ko- - 44 - szułę i ostrożnie, jakby stąpając po gwoździach, wychodził na środek kuchni; jego smagłe policzki pokrywały się rumieńcem; zmieszany, prosił z uśmiechem: — Tylko szybciej, Jakubie Wasiiiczu! Wściekle dźwięczała gitara, drobniutko stukały obcasy, na stole i w szafie brzęczały naczynia, a pośrodku kuchni Cyganek pałał ogniem, szybował jak jastrząb, rozrzuciwszy ręce niczym skrzydła i niedostrzegalnie poruszając nogami; huknąwszy przysiadał aż do podłogi i sunął jak złota jaskółka, rzucając na wszystko dokoła blask jedwabiu, który drżąc i falując żarzył się jakby i roztapiał. Cyganek tańczył bez wytchnienia, zapamiętale; zdawało się, że wystarczy otworzyć drzwi, a pójdzie w tańcu na ulicę, przez miasto, nie wiadomo dokąd... — Wal na całego! — krzyczał wuj Jakub przytupując. I przenikliwie gwizdał, i drażniącym głosem wykrzykiwał: Ech! Gdyby mi nie żal było chodaków, Uciekłbym od żony i od dzieciaków! Siedzących przy stole aż podrywało, od czasu do czasu i oni wykrzykiwali, popiskiwali, jakby ich coś parzyło; brodaty majster klepał się po łysinie i coś tam pomrukiwał. Pewnego razu pochylił się ku mnie nakrywając moje ramię miękką brodą i powiedział mi prosto do ucha, zwracając się jak do dorosłego: — Ojca twojego trzeba by tutaj, Aleksy Maksimy-czu, inny ogień on by tu rozpalił! Wesoły był z niego człowiek, pocieszny. Pamiętasz go? — Nie. — Hm... Zdarzało się, że on i babcia... a zresztą -4-zaczekaj! Wstał, wysoki, wychudły, podobny do świętego - 45 - z obrazu, pokłonił się babci i poprosił ją niezwykle niskim głosem: — Akulino Iwanowna, wyświadcz mi łaskę, zatańcz . choć raz! Jak to kiedyś z Maksymem Sawatieiczem w tany chodziłaś! Uraduj serce! — O mój ty świecie, cóż ty, dobrodzieju, Grzegorzu Iwanyczu? — śmiejąc się i wzbraniając mówiła babcia. — Gdzie mi do tańca? Ludziom na śmiech chyba... Ale wszyscy zaczęli ją prosić, więc nagle młodzieńczo powstała, poprawiła spódnicę, wyprostowała się i odrzuciwszy w tył ciężką głowę poszła w tan po kuchni, pokrzykując: — A śmiejcie się, śmiejcie na zdrowie! Nuże, Jasza, zagraj nam coś! Wuj poderwał się, wyprężył, przymknął oczy i zagrał wolniej. Cyganek zatrzymał się na chwilę i podskoczyw-szy zaczął w przysiadzie zataczać kręgi dokoła babcL a ona płynęła bezszelestnie po podłodze, jak w powietrzu, rytmicznie poruszając rękami, uniósłszy brwi i patrząc gdzieś v/ dal czarnymi oczami. Wydała mi się śmieszna, zachichotałem; majster pogroził mi surowo palcem i wszyscy dorośli spojrzeli w moją stronę z milczącą naganą. — Nie przytupuj, Iwanie! — powiedział majster uśmiechając się. Cyganek posłusznie odskoczył na bok i siadł na progu, a niańka Eugenia przechyliła głowę i zaśpiewała niskim, przyjemnym głosem: Cały tydzień do soboty Koroneczki wiązała, Zmęczyła się tą robotą, Ech, nieżywa bez mała! Babcia nie tańczyła, lecz jakby coś opowiadała. Oto idzie wolniutko, w zamyśleniu, wyginając się z lekka, spoglądając wokół spod ręki. Cała jej wielką postać kołysze się niezdecydowanie, stopy ostrożnie badają drogę. - 46 - Zatrzymała się nagle, jakby się czegoś przestraszyła, twarz jej drgnęła, zachmurzyła się, ale wnet znowu zajaśniała dobrym, miłym uśmiechem. Uchyliła się na bok, jakby ustępowała komuś z drogi, odsuwała kogoś ruchem ręki; z pochyloną głową zamarła nasłuchując z coraz radośniejszym uśmiechem — i nagle porwała się z miejsca, zawirowała jak wicher, coraz smuklejsza, wyższa, i już nie można było oderwać od niej oczu, tak pełna uroku i miła stała się w tej chwili cudownego powrotu do-młodości. A niańka Eugenia huczała jak trąba: A w niedzielę już od sumy Do północy pląsała, Ostatnia poszła do domu, Szkoda — święta za mało! Skończywszy taniec babcia usiadła na swoim miejscu przy samowarze; wszyscy ją chwalili, a ona poprawiając włosy mówiła: — Ach, przestańcie już! Nie widzieliście prawdziwych tanecznic. U nas w Bałachnie była jedna dziew» czyna — już nie pamiętam czyja i jak ją zwali — to niektórzy patrząc na jej taniec wprost płakali z radości! Patrzeć na nią — to już prawdziwe święto, i więcej nic nie trzeba! Zazdrościłam jej, grzeszna! — Śpiewacy i tancerze to pierwsi ludzie na świecie! — powiedziała poważnie niańka Eugenia i zaczęła śpiewać coś tam o krołu Daw.dzie, a wuj Ja'kub objąwszy Cyganka mówił do niego: — W karczmach powinieneś tańczyć! Ludzie by zmysły tracili!... — Żebym to glos miał! — skarżył się Cyganek. —? Jakby mi Bóg dał głos, pośpiewałbym z dziesięć lat. a potem — choćby i do klasztoru! Wszyscy pili wódkę, szczególnie dużo Grzegorz. Nalewając mu szklankę po szklance babcia upominała go: - 47 - — Pilnuj się, Grisza, do cna oślepniesz! Odpowiadał z powagą: — A niech tam! Oczy już mi niepotrzebne, wszystko już widziałem... Pił nie upijając się, tylko stawał się coraz rozmow-niejszy i prawie zawsze mówił mi wtedy o ojcu: — Maksym Sawatieicz, mój przyjacielu, był to mąż wielkiego serca. Babcia potakiwała wzdychając: — Tak, boże dziecię... Wszystko było niezmiernie ciekawe, trzymało mnie w napięciu i z wszystkiego sączył się do serca jakiś cichy, kojący smutek. Smutek i radość żyły w ludziach obok siebie, prawie nierozłącznie, następując po sobie z nieuchwytną, niepojętą szybkością. Pewnego razu wuj Jakub, pijany, zaczął drzeć na sobie koszulę, wściekle targać się za kędzierzawe włosy, szarpać rzadkie, płowe wąsy, nos i obwisłą wargę. — I co to się stało, czemu? — łkał zalewając się łzami. — Czemu? Bił się po policzkach, po czole, uderzał się w piersi i szlochał: — Nikczemnik jestem i łajdak, dusza potępiona! Grzegorz wtórował: — A tak, tak! To właśnie!... Babcia, także niezbyt trzeźwa, uspokajała syna chwytając go zą ręce: — Dosyć, Jaszka, Bóg wie, czemu kogoś doświadcza! Kiedy podpiła sobie, stawała się jeszcze milsza; z jej śmiejących się, ciemnych oczu spływało na wszystkich światło, które rozgrzewało duszę; wachlując się chusteczką, by ochłodzić rozpaloną twarz, mówiła śpiewnie: — Boże, Boże! Jakie to wszystko piękne! Spójrzcie tylko, jakie piękne to wszystko! - Był to krzyk jej serca, hasło całego życia. - 48 - Łzy i krzyki beztroskiego wuja wprawiły mnie w zdumienie. Spytałem się babci, dlaczego płakał d wymyślał sobie, i bił się. — Wszystko chciałbyś wiedzieć — powiedziała niechętnie, wbrew swemu zwyczajowi. — Zaczekaj, nie pora ci jeszcze mieszać się w te sprawy... Podnieciło to tylko moją ciekawość. Poszedłem do pracowni i uczepiłem się Iwana, ale i on nie chciał mi odpowiedzieć, tylko śmiał się cichutko, spoglądając z ukcsa na majstra i wypychając mnie z pracowni krzyczał: — Odczep się i ruszaj stąd! Bo cię do kotła wrzucę i ufarbuję! Majster, stojąc przy niziutkim, szerokim piecu z wmurowanymi weń trzema kotłami, mieszał w nich długim, czarnym mieszadłem i wyjmując je patrzył, jak spływają z końca kolorowe krople. W piecu buzował ogień rzucając odblask na skraj skórzanego fartucha, pstrego jak ornat popa. Syczała w kotłach kolorowa woda, żrąca para gęstym obłokiem płynęła ku drzwiom; po podwórzu kłębił się suchy pył. Majster spojrzał na mnie spod okularów mętnymi, zaczerwienionymi oczami i szorstko powiedział do Iwana: — Drew przynieś! Cóż to, nie widzisz? A kiedy Cyganek wybiegł na podwórze, Grzegorz przysiadł na worku z sandaliną i skinął na mnie: — Chodź tu! Posadził mnie na kolana i dotknąwszy ciepłą, miękką brodą mego policzka powiedział: — Twój wuj żonę zamęczył, zatłukł ją na śmierć, a teraz sumienie go gryzie, rozumiesz? Musisz wszystko rozumieć, inaczej zginiesz! Z Grzegorzem można mówić szczerze jak z babcią, i — Gorki II - 49 - ale jest z nim nieswojo i zdaje się, że spod swych okularów widzi wszystko na wylot. — Jak zabił? — mówi nie spiesząc się. — A tak: położy się z, nią spać, naciągnie kołdrę na głowę i gniecie ją, i bije. Dlaczego? Pewno sam nawet nie wie. I nie zwracając uwagi na Iwana, który wróciwszy z naręczem drew, siadł w kucki przy ogniu i grzał ręce, majster mówi dalej w skupieniu: — Może za to bił, że była lepsza od niego, a on jej zazdrościł. Kaszyrinowie, bracie, nie lubią dobrych ludzi, zazdroszczą im, strawić nie mogą, niszczą ich! Spytaj no babci, jak to chcieli ojca twojego ze świata zgładzić... Babka ci wszystko powie, ona kłamać nie potrafi. Chociaż wódkę pije i tabakę zażywa, jest niczym święta, jakby nawiedzona. Trzymaj się jej mocno... Odsunął mnie; wyszedłem na podwórze, udręczony, wylękły. W sieni dopędził mnie Waniuszka, ujął za głowę i szepnął mi do ucha: — Nie bój się go, on jest dobry; patrz mu prosto _ w oczy, on to lubi. Wszystko to było niesamowite, nie dawało mi spokoju. Nie znałem innego życia, ale niejasno pamiętałem, że ojciec i matka nie tak żyli: inne były ich rozmowy, inna — radość. Chodzili zawsze razem, siedzieli blisko obok siebie. Często wieczorami śmiali się długo i siedząc przy oknie głośno śpiewali. Na ulicy gromadzili się ludzie przyglądając się im. Ich zadarte do góry twarze w zabawny sposób przypominały mi nie pozmywane po obiedzie talerze. Tutaj — śmiali się rzadko i nie zawsze było wiadomo, z czego się śmieją. Często krzyczeli na siebie wzajemnie, grozili sobie, tajemniczo szeptali po kątach. Dzieci były ciche, niedostrzegalne, przytłoczone do ziemi jak pył po deszczu. Czułem się obco w domu i całe to życie drażniło mnie dziesiątkami ukłuć, - 50 - nastrajało podejrzliwie, sprawiając, że przyglądałem się wszystkiemu z napiętą uwagą. Moja przyjaźń z Iwanem wciąż się umacniała. Babcia od wschodu słońca do późnej nocy była zajęta gospodarstwem, a ja prawie cały dzień kręciłem się koła Cyganka. Waniuszka nadal nadstawiał rękę pod rózgi,. kiedy dziadek mnie bił, a na drugi dzień pokazując opuchnięte palce użalał się przede mną: — Nie, to wszystko nie ma sensu! Tobie — nic z tego, a mnie — popatrz tylko! Więcej już nie będę, a niech cię... I następnym razem znów brał na siebie niezasłużony ból. — Powiedziałeś, że już nie będziesz. — Nie chciałem, a ot, podsunąłem... Tak jakoś samo przez się... Wkrótce dowiedziałem się o Cyganku czegoś, co zwiększyło jeszcze mój podziw i moje przywiązanie do niego. Co piątek Cyganek zaprzęgał do szerokich sani gnia-dego wałacha Szarapa, ulubieńca babci, przebiegłego urwisa i łakomczucha, wdziewał krótki po kolana kożuszek, ciężką czapę i mocno zacisnąwszy zielony pas jechał na bazar po zakup prowiantów. Czasem długo nie wracał. Wszyscy w domu niepokoili się, podchodzili do okien i topiąc oddechem lód na szybach, wyglądali na ulicę. — Nie jedzie? — Nie! Najbardziej ze wszystkich niepokoiła się babcia. — Ech, wy — mówiła do synów i dziadka — zmarnujecie i człowieka, i konia! I jak wam nie wstyd, łby bez sumienia? Czy mało wam swojego? Och, nierozumne plemię, chciwcy, spadnie na was kara boska! Dziadek, zasępiony, pomrukiwał: - 51 - — No, dobrze. To już ostatni raz... Niekiedy Cyganek wracał dopiero koło południa. Wujowie i dziadek z pośpiechem wychodzili na podwórze; za nimi, zapamiętale niuchając tabakę, stąpała babcia jak niedźwiedzica, nie wiadomo dlaczego zawsze wówczas dziwnie niezgrabna. Wybiegały dzieci i zaczynano wesoło wyładowywać sanie pełne prosiąt, bitego drobiu, ryb i kawałów mięsa różnego rodzaju. — Wszystko kupiłeś, jak przykazałem? — pytał dziadek, z ukosa obrzucając wóz przenikliwym spojrzeniem. — Wszystko, jak należy — wesoło odpowiadał Iwan i skacząc po podwórzu dla rozgrzewki, ogłuszająco trzaskał w rękawice. — Nie niszcz rękawic, pieniądze trzeba było za nie zapłacić — surowo upominał go dziadek. — Reszta jest? —. Nie ma! Dziadek powoli obchodził wóz dokoła i mówił półgłosem: — Znowu coś mi za dużo przywiozłeś. Czyś nie kupował czasem bez pieniędzy? Pamiętaj! Żeby mi tego nie było! I szybko odchodził nachmurzony. Wujowie wesoło rzucali się do wozu i ważąc w ręku ptactwo, ryby, gęsie podróbki, nóżki cielęce, ogromne połcie mięsa — pogwizdywali i wychwalali Cyganka: — Ale zgrabnie ściągnął! Zwłaszcza zachwycał się wuj Michał: sprężyście skakał dokoła wozu, wtykał wszędzie jak dzięcioł swój nos, cmokając smakowicie wargami, słodko mrużąc niespokojne oczy, szczupły, podobny do ojca, ale wyższego wzrostu i czarny jak głownia. Wsunąwszy w rękawy zziębnięte ręce rozpytywał Cyganka: — Ile ci ojciec dał? — Pięć rubli. — A tu będzie za piętnaście! A ile wydałeś? - 52 - — Cztery i dziesiątkę. — A zatem dziewięćdziesiąt kopiejek w kieszeni. Wadzisz, Jakubie, jak się robi pieniądze? Wuj Jakub, stojąc na mrozie w samej tylko koszuli, śmiał się cicho, spoglądając w zimne, błękitne niebo. — Teraz nam, \?ańka, postaw po -ćwiartce — powiedział leniwie. Babcia wyprzęgała konia. — No co, dzieciątko? No co, kociaku? Masz ochotę pozbytkować? No, pcpieść się, zabawa Bogu miła! Wielki Szarap wstrząsając gęstą grzywą chwytał ją białymi zębami za ramię, zrywał jedwabną chusteczkę z głowy, spoglądał jej w twarz wesołym okiem i strząsając szron z rzęs, cicho rżał. — Chlebka chcesz? , . Wsuwała mu w zęby dużą kromkę, mocno posoloną, podstawiała fartuch, jak worek, pod pysk i patrzyła w zamyśleniu, jak je. Cyganek, rozbawiony jak źrebak, podbiegał do niej. — Jaki to dobry koń, babuniu, a jaki mądry... — Idź precz, nie merdaj ogonem! — krzyknęła babcia tupnąwszy nogą. — Wiesz, że cię tego dnia nie lubię. Wytłumaczyła mai, że Cyganek więcej kradnie na bazarze, niż kupuje. — Da mu dziadek piątkę, on za trzy ruble kupi, a za dziesięć ukradnie — utyskiwała. — Lubi kraść, urwis! Raz spróbował — udało się, a w domu pośmiali się, pochwalili za zręczność, to i złodziejstwo weszło mu w zwyczaj. A dziadek za młodu biedy i poniewierki najadł się do syta, na starość chciwy się zrobił, pieniądze mu droższe od dzieci rodzonych, raduje się z darmochy! A Michał z Jakubem... Machnęła ręką i zamilkła na chwilę, a potem patrząc w otwartą tabakierkę dodała cierpko: . - 53 - - Te sprawy, Laniu, to koronki, ? robiła je ślepa baba; jakżeż nam wzór rozeznać! Jak przyłapią Wanię na kradzieży, zatłuką go na śmierć... I po chwili milczenia mruknęła cichutko: — Ehe-he! Przykazań jest wiele, a prawdy nie ma... Na drugi dzień poprosiłem Cyganka, żeby już nie kradł. — Bo cię zbiją na śmierć... — Nie dogonią, wykręcę się: koń rączy, a ja zręczny — powiedział z uśmiechem, ale zaraz posmutniał. — Wiem przecie: kraść i nie powinno się, i niebezpiecznie. Ja tylko tak sobie, z nudów. A pieniędzy nie zbieram, wujowie twoi przez tydzień wszystkie ode mnie wyłudzą. Nie żałuję, bierzcie! Głód mi przecież nie dokucza. Uniósł mnie nagle i delikatnie potrząsnął. — Lekki jesteś, cienki, a kości rnasz mocne, siłacz z ciebie będzie. Wiesz co, ucz się grać na gitarze, poproś wuja Jakuba, jak Boga kocham! Szkoda wielka, że mały jeszcze jesteś! Mały, ale hardy. Dziadka to ty nie lubisz, prawda? — Nie wiem. — A ja wszystkich Kaszyrinów oprócz babuni nie lubię, niech ich diabli kochają! — A mnie? — Tyś nie Kaszyrin, tyś Pieszkow, inna krew, inny ród... I nagle, uścisnąwszy mnie mocno, powiedział niemal z jękiem: — Ech, gdybym tak miał głos do śpiewu, och, Boże! Rozpaliłbym ci ja naród... No, idź już, bracie, trzeba pracować... Opuścił mnie na podłogę, wsypał sobie do ust garść drobnych gwoździ i napinając wilgotny płat czarnego - 54 - materiału zaczął go przybijać do wielkiej, kwadratowej deski. Wkrótce potem Cyganek zmarł. A stało się to tak: na podwórzu przy bramie leżał oparty o płot wielki dębowy krzyż z grubą, sękatą nasadą. Leżał od dawna. Zauważyłem go w pierwszych earaz dniach po przyjeździe; wtedy był nowszy i jaśniejszy, ale w ciągu jesieni mocno poczerniał od deszczów. Bił od niego gorzki zapach namokłego dębu. Krzyż zawadzał na ciasnym, brudnym podwórku. Kupił go wuj Jakub, żeby postawić go na grobie swojej żony. Ślubował, że odniesie krzyż na cmentarz na własnych barkach w rocznicę jej śmierci. Dzień ten wypadł w sobotę, w początkach zimy; było mroźno i wietrzno, z dachów kurzył śnieg. Wszyscy wyszli z domu na podwórze. Dziadek i babcia z trojgiem wnucząt już wcześniej pojechali na cmentarz, na nabożeństwo żałobne. Mnie zostawili w domu za karę za jakieś tam przewinienie. Wujowie, w jednakowych czarnych kożuszkach. unieśli krzyż z ziemi i podparli jego ramiona; Grzegorz i jakiś obcy człowiek z trudem uniósłszy ciężką nasadę położyli ją na szerokim ramieniu Cyganka. Chłopak zachwiał się i rozstawił nogi. — Nie poradzisz? — spytał Grzegorz. — Bo .ja wiem. Coś ciężkawo... Wuj Michał krzyknął ze złością: — Otwieraj bramę, ślepy diable! A wuj Jakub powiedział: — Wstydź się, Wańka, my obaj jesteśmy słabsi od ciebie! Ale Grzegorz, otwierając bramę, poważnie upomniał Iwana: — Uważaj, nie nadwerężaj się! Idźcie z Bogiem! — Łysa pała! — krzyknął z ulicy wuj Michał. - 55 Wszyscy obecni na podwórzu uśmiechnęli się i zaczęli głośno rozmawiać, jak gdyby lżej się iim zrobiło, że krzyż już zabrano. Grzegorz Iwanowicz, prowadząc innie za rękę do pracowni, mówił: — Może dzisiaj dziadek cię nie zbije, dobrze mu z oczu patrzy... W pracowni posadził mnie na stosie wełny przygotowanej do farbowania i troskliwie otuliwszy mnie nią aż do ramion, zaczął mówić w zadumie, coraz to wąchając unoszącą się nad kotłami parę: — Ja, mój drogi, trzydzieści siedem lat znam dziadka; widziałem, jak zaczynał, i teraz patrzę, jak kończy. Dawniej byliśmy serdeczni przyjaciele, razem ten interes zaczęliśmy i razem obmyślili. Mądry jest twój dziadek! Na właściciela wyszedł, a ja nie potrafiłem. Ale Bóg jest mądrzejszy od nas wszystkich, uśmiechnie się tylko, a najmędrszy — już jest na durnia wystawiony. Ty jeszcze nie rozumiesz, co do czego zmierza, po co się robi tak, a nie inaczej, a trzeba, żebyś rozumiał. Trudne jest życie sieroty. Ojciec twój, Maksym Sawatieicz — ten to miał głowę; on wszystko rozumiał, dlatego dziadek nie lubił go, nie uznawał... Przyjemnie było słuchać jego dobrych słów patrząc, jak w piecu migocze czerwony i- złoty ogień, jak nad kotłami unoszą się mleczne obłoki pary i osiadają niebieskawym szronem na deskach pochyłego stropu, przez którego kosmate szczeliny widać błękitne wstęgi nieba. Wiatr się uspokoił, prześwieca słońce, całe podwórze jest osypane jakby pyłem szklanym; na ulicy skrzypią płozy sań, błękitnawy dym unosi się z kominów domu, delikatne cienie ślizgają się po śniegu, także coś opowiadając. Długi, kościsty Grzegorz, brodaty, bez czapki, z du- - 56 - żymi uszami, jak dobry czarownik miesza wrzącą farbę i wciąż mnie poucza:^ — Patrz wszystkim prosto w oczy; także i psu, kiedy się na ciebie rzuci — a odejdzie... Ciężkie okulary wgniotły mu się w nasadę nosa, którego koniec, podobnie jak u babci, nabiegł niebieską krwią. — Czekaj no! — powiedział nagle, nasłuchując, potem przymknął drzwiczki pieca i popędził w susach przez podwórze. Pobiegłem za nim. Pośrodku kuchni, na podłodze, leżał Cyganek twarzą do góry. Z okien padały na niego szerokie smugi światła, jedna na głowę i pierś, druga na nogi. Czoło jego dziwnie błyszczało; brwi miał wysoko uniesione, skośne oczy uporczywie wpatrywały się w czarny pułap. Z ciemnych, drżących warg wydobywały się różowe pęcherzyki; z kącików ust, po potoczkach, spływała na szyje, i podłogę krew; szerokimi strumieniami wyciekała spod pleców. Nogi Iwana leżały niezdarnie, widać było, że spodnie są mokre: poprzyklejały się mocno do desek. Podłoga czysto wyszorowana piaskiem połyskiwała złotawo. Strugi krwi, przecięte smugami światła, niezwykle jaskrawe, płynęły aż pod próg. Cyganek leżał bez ruchu, tylko palce rąk, wyciągniętych wzdłuż ciała, poruszały się drapiąc podłogę; lśniły w słońcu zafarbowane paznokcie. Niańka Eugenia przykucnąwszy wciskała mu do ręki cienką świecę. Iwan nie przytrzymywał jej, świeca wypadała, pędzelek ognia zatapiał się we krwi; niańka podnosiła ją, wycierała brzegiem fartucha i znów próbowała umocować w niespokojnych palcach. Kuchnię wypełniał rozfalowany szept i jak wiatr spychał mnie z progu, ale trzymałem się mocno za klamkę. — Potknął się — jakimś bezbarwnym głosem mówił wuj Jakub wzdrygając się i kręcąc głową. Był - 57 - szary, jakby zimiętoszony i często mrugał zgaszonymi oczami. — Upadł i przygniotło go, uderzyło w grzbiet. I z nami byłoby to samo, ale w porę zrzuciliśmy krzyż. — I przygnietliście go — głucho powiedział Grzegorz. — Co też ty.„ — Wyście go przygnietli! Krew wciąż płynęła, pod progiem utworzyła już kałużę, ściemniała i jakby wzdymała się w górę. Tocząc z ust różową pianę Cyganek chrapał jak we śnie i topniał, stawał się coraz bardziej płaski, przyklejając się do podłogi, jakby zapadając się w nią. — Michał popędził na koniu do cerkwi po duchownego — szeptał wuj Jakub — a ja go wciągnąłem na dorożkę i co prędzej tutaj... Szczęście, że sam nie stanąłem pod nasadą krzyża, bo mnie by... Niańka znów próbowała umocować świecę w ręku Cyganka; wosk i jej łzy kapały mu na dłoń. -Grzegorz powiedział głośno i szorstko: — A przylepże w głowach, do podłogi, Czuwaszkoi — Ano przecie. — Czapkę mu zdejm! Niańka ściągnęła czapkę; głowa Iwana głucho stuknęła o podłogę. Przechyliła się teraz na bok i krew popłynęła obficiej, już tylko z jednej strony ust. Trwało to przeraźliwie długo. Z początku czekałem, że Cyganek odpocznie, podniesie się, usiądzie na podłodze i splunąwszy powie: — Uf-f, gorąco... Tak zwykle bywało, kiedy się budził w niedzielę, pg obiedzie. Ale teraz nie wstawał, wciąż topniał. Słońce już nie padało na niego, smugi świetlne były krótsze i leżały tylko na parapetach okien. Ściemniał cały; nie - 58 - poruszał już palcami i piana "na wargach znikła. Nad ciemieniem i koło uszu sterczały trzy świece; chybotliwe złote płomyki rzucały blask na zwichrzone, granatowoczarne włosy; żółte plamki światła drgały na śniadych policzkach, lśniły różowe zęby i koniuszek ostrego nosa. Niańka, we łzach, klęcząc szeptała: — Najmilszy ty mój, sokoliku radosny... Przejmował mnie lęk i chłód. Wlazłem pod stół, schowałem się tam. Potem do kuchni ciężko wtoczył się dziadek w szubie podbitej szopami, babcia w salopie z futrzanym kołnierzem, wuj Michał, dzieci i wiele obcych ludzi. Zrzuciwszy szubę na podłogę dziadek krzyknął: — Łajdaki! Takiego chłopaka zmarnowali! Przecież za pięć lat ceny by na niego nie było... Na podłodze rósł stos odzieży przeszkadzając mi patrzeć na Iwana; wylazłem spod stołu prosto pod nogi dziadka. Odtrącił mnie wygrażając wujom niałą, czerwoną pięścią: — Wilki! I siadł na ławie. Opierając się o nią rękami i pochlipując mówił skrzypiącym głosem: — Wiem przecie, stał wam kością w gardle... Ech, Waniuszeczko... Oj, głupi, głupi! Co począć, co? Co, mówię, począć? Ta-ak, konie pożyczane, lejce pozrywane... Nie mamy łaski u Boga ostatnimi czasy, co? Matko! Padłszy na podłogę babcia obmacywała twarz, głowę, pierś Iwana, dmuchała mu w oczy, chwytała za ręce, ściskała je wywracając wszystkie świece. Potem ciężko się podniosła, cała czarna, w czarnej, lśniącej sukni, straszliwie wytrzeszczyła oczy i powiedziała głucho: — Precz, potępieńcy! - 59 - Wszyscy prócz dziadka wymknęli się z kuchni. ...Cyganka pochowano niepostrzeżenie, po cichu. IV Leżę na szerokim łóżku, poczwórnie owinięty ciężką kołdrą i słucham, jak babcia modli się na klęczkach, z ręką przyłożoną do piersi, od czasu do czasu żegnając się powoli drugą ręką. Na dworze trzaskający 'mróz. Zielonkawe światło księżyca patrzy przez wzorzyste, zamarznięte szyby i jasno oświetla jej dobrą twarz zapalając ciemne oczy fosforycznym blaskiem. Jedwabna chusteczka przykrywająca włosy lśni jak z metalu; ciemna suknia porusza się, spływa z ramion, ściele się po podłodze. Skończywszy modlitwę babcia w milczeniu rozbiera się, starannie składa ubranie na kufrze w kącie i podchodzi do łóżka, a ja udaję, że mocno zasnąłem. — Przecie nie śpisz, zbóju jeden! Udajesz? — mówi cichutko. — Nie śpisz, prawda, duszo gołębia? No, dawaj kołdrę! Przeczuwając, co nastąpi, nie mogę powstrzymać uśmiechu, wtedy babcia huczy: — A-a, to tak? To ze starej babci żarty stroić ci się zachciewa! Schwyciwszy za brzeg kołdry, tak zręcznie i mocno pociąga ją ku sobie, że wylatuję w powietrze i przekręciwszy się kilka razy, wpadam w miękką pierzynę. Babcia śmieje się: — To mi dopiero siłacz! Komara z nóg zwalił! Niekiedy jednak modli się tak długo, że naprawdę zasypiam i nie słyszę, jak się kładzie. Długie modlitwy następują zwykle po dniach zmartwień, kłótni i bójek; słucham z ciekawością, jak babcia szczegółowo opowiada Bogu o wszystkim, co się stało - 60 - w domu. Klęczy, podobna do wielkiego pagórka, masywna, i z początku szepcze niewyraźnie, szybko, a potem mamrocze niskim głosem: — Ty, Panie, sam wiesz — każdy chciałby, co najlepsze. Michał jest przecie starszy, jemu by wypadało zostać w mieście; wyprowadzić się za rzekę to krzywda dla niego, a i miejsce tam nowe, nie wypróbowane: jak będzie — nie wiadomo. A ojciec bardziej kocha Jakuba. Czy to dobrze niejednakowo kochać swoje dzieci? Uparty staruszek... mógłbyś go oświecić, Panie. Patrząc na ciemne ikony wielkimi, błyszczącymi oczami, doradza swojemu Bogu: — Ześlij na niego, Panie, dobry sen, oświeć go, jak ma dzieci obdzielić! Żegna się, bije pokłony do samej ziemi, uderzając wysokim czołem o podłogę, i znów wyprostowawszy się przekonuje go: — Mógłbyś też sprawie, by do Wani uśmiechnęło się życie! Czyim zasłużyła na Twój gniew, w czym jest grzeszniejsza od innych? Jakże to: kobieta młoda, zdrowa, a w simutku żyje. I pamiętaj, Panie, o Grzegorzu: z jego oczami coraz gorzej. Zaniewidzi — po prośbie pójdzie. Niedobrze! Wszystkie siły dziadkowi oddał, a czy mu dziadek pomoże?... O, Panie, Panie... Długo milczy, pokornie opuściwszy głowę i ręce, jakby mocno zasnęła, zdrętwiała. — Co jeszcze? — przypomina sobie głośno, ściągnąwszy brwi. — Zbaw wszystkich prawosławnych i odpuść im winy; mnie, ciemnej i grzesznej, przebacz — wiesz przecie: nie ze zlej woli błądzę, tylko z głupoty. I głęboko westchnąwszy mówi serdecznie, z ufncścią: — Ty wszystko wiesz, najmilszy, wszystko Ci, Ojcze, wiadome. Bardzo mi się podobał Bóg babci, taki jej bliski, i często prosiłem: - 61 - — Opowiedz mi o Bogu! Mówiła o nim w szczególny sposób: bardzo cicho, dziwnie przeciągając słowa, z przymkniętymi oczami, nieodzownie przy tym siedząc; czasem podniesie się, znów siądzie, narzuci na gładko zaczesane włosy chusteczkę i mówi długo, póki nie zasnę: — Siedzi-Pan Bóg na wzgórzu wśród rajskich łąk, na szafirowym tronie pod srebrnymi lipami — a te lipy kwitną przez calutki rok; nie ma w raju ani jesieni, ani zimy; kwiaty nigdy nie więdną, tylko kwitną nieustannie na chwałę świętym Pańskim. A dokoła Pana Boga unoszą się chmary aniołów — jak kiedy śnieg pada albo pszczoły się roją — i niby białe gołębie latają z nieba na ziemię i znów do nieba, i wszystko Bogu opowiadają o nas, o ludziach. Tam jest i twój anioł, i mój, i dziadka — każdy ma swojego, Bóg jednaki dla wszystkich. Oto twój anioł donosi Bogu: „Aleksy dziadkowi język pokazał!" A Pan Bóg zarządza: „No, niech go tam staruszek przetrzepie!" I tak wciąż wszystkich i każdego wynagradza według zasług — jednego smutkiem, drugiego weselem. A wszystko, co robi, takie jest doskonałe, że anioły się radują, łopoczą skrzydłami i śpiewają bezustannie: „Chwała Tobie, Panie, chwała Ci!" A On, mileńki, tylko uśmiecha się do nich: „Dobrze już, dobrze!" I sama się uśmiecha kiwając głową. — Czyś to widziała? — Nie widziałam, ale wiem! — odpowiada w zamyśleniu. Kiedy mówiła o Bogu, raju, aniołach, stawała się mała i cicha. Twarz jej młodniała, z wilgotnych oczu biła szczególnie ciepła jasność. Brałem do rąk ciężkie, atłasowe warkocze, okręcałem sobie nimi szyję i w bezruchu słuchałem z napięciem nie kończących się opowieści, których nigdy nie było mi za wiele. - 62 - — Człowiekowi nie sądzono oglądać Boga — oślepnie; tylko święci patrzą na Niego do woli. Ale aniołów to widziałam: ukazują się, kiedy człowiek ma duszę czystą. Byłam w cerkwi na porannym nabożeństwie, a tu, przy ołtarzu, dwaj chodzą jak obłoki: widać przez nich wszystko na wskroś; jasne są, jasne, a skrzydła sięgają im do ziemi — koronkowe, muślinowe. Chodzą dokoła ołtarza i pomagają ojcu IIji, staruszkowi: gdy modląc się podniesie swoje drżące ręce, podtrzymują go za łokcie. Ojciec Ilja był starusieńki, ślepy już, potykał się o wszystko i wkrótce potem zszedł z tego. świata. Jak je wtedy zobaczyłam, zamarłam z' radości, serce bić mi przestało, łzy płyną z oczu... Och, piękne to było! Oj, Lońko, duszo gołębia, dobrze jest u Boga i na ziemi, i w niebie... tak dobrze... — A bo to u nas jest dobrze? Przeżegnawszy się babcia odpowiedziała: — Chwała niech będzie Bogurodzicy Przenajświętszej, całkiem dobrze! Stropiło mnie to: trudno było się zgodzić, że w domu wszystko jest całkiem dobrze; wydawało mi się, że u nas żyje się coraz gorzej i gorzej. Pewnego razu. przechodząc obok drzwi prowadzących do pokoju wuja Michała, zobaczyłem, jak ciotka Natalia w bieliźnie, przycisnąwszy ręce do piersi, biega po pokoju, przejmująco skarżąc się stłumionym głosem: — Boże, zabierz mnie, uprowadź stąd!... Zrozumiała była dla mnie jej modlitwa; rozumiałem również Grzegorza, kiedy wyrzekał: — Jak oślepnę, pójdę po prośbie, lepiej mi może t>ę-daie... Chciałem, by oślepł jak najprędzej; uprosiłbym go, aby mnie wziął na przewodnika, i chodzilibyśmy ra- 83 - zem po prośbie. Powiedziałem mu o "tym; majster powstrzymując uśmiech odrzekł: —- Ano dobrze, pójdziemy!... Będę mówił w mieście: to wnuk Wasilija Kaszyrina, starszego cechu — po córce! Ciekawe to będzie... Nieraz widziałem pod zgaszonymi oczami ciotki Natalii sine obrzęki, a na jej pożółkłej twarzy — opuchnięte wargi. Pytałem się babci: — Czy wuj ją bije? Wzdychając odpowiadała: — Bije po kryjomu, piekielnik przeklęty! Dziadek nie pozwala jej bić, to ją po nocach dopada. Zły jest, a ona — jak galareta... I opowiada z ożywieniem: — Co tu mówić, teraz już tak nie biją jak dawnymi czasy! Tyle co w zęby da, w ucho, za warkocze trochę potarga; a przecież dawniej to tłukli całymi godzinami! Mnie dziadek bił jednego razu w pierwszy dzień Wielkanocy od sumy aż do wieczora. Bije — aż sią zmęczy, a jak odpocznie — bije znowu. I lejcami, i czym popadło. — Za co? —? Już nie pamiętam. A drugim razem pobił mnie tak, że byłam półmartwa, i przez pięć dni jeść mi nie dawał — ledwie wyżyłam wtedy. A jeszcze raz... Oniemiałem ze zdumienia: babcia była dwa razy większa od dziadka, wierzyć się nie chciało, że mógł dać jej radę. — Czy dziadek jest silniejszy od ciebie? — Nie silniejszy, ale starszy! A do tego mąż. On za mnie przed Bogiem złoży rachunek, a mnie jest przeznaczone cierpieć... Z przyjemnością i zainteresowaniem przyglądałem się, jak wycierała kurz z ikon, jak czyściła ich szaty. Ikony były wspaniałe, w koronach zdobnych w srebro, - 64 - perły i kolorowe kamienie. Zręcznymi rękami brała ikonę, z uśmiechem patrzyła na nią i mówiła z czułością: — Jaka miła twarzyczka!... Przeżegnawszy się całowała ją: — Zakurzyłaś się, zakopciłaś, Matko Wszechmocna, Radości Niewyczerpana! Spójrz, Loniu, duszo gołębia, rysunek taki delikatny, figurki takie maciupeńkie, a każda osobno stoi. Nazywa się to Dwanaście świątl; a pośrodku Matka Boska Teodorowska, dobroci nieprzebranej. A tutaj, o — Nie płacz po mnie, Matko, widząc mnie w grobie 2... Niekiedy wydawało mi się, że z takim przejęciem i tak na serio bawi się ikonami, jak zahukana siostra Katarzyna — lalkami. Nieraz widziała także diabłów: i całe chmary, i w pojedynkę. — Idę raz nocą — było to w czasie wielkiego postu — koło aomu Rudolfa. Noc księżycowa, widna; nagle widzę: na dachu koło komina siedzi okrakiem kusy; nachylił rogatą głowę nad kominem i wącha, i prycha, wielki taki, kudłaty. Wącha i ogonem po dachu zamiata, szurgocze. Przeżegnałam go: „Niech zmartwychwstanie Pan i niech sezezną wrogowie Jego!" — mówię. A ten zapiszczał cichutko, ześlizgnął się, przekoziołkował z dachu na podwórze i przepadł! Widać Rudolfowie niepostną strawę tego dnia gotowali, a on wąchał i cieszył się. Śmieję się wyobrażając sobie, jak diabeł koziołkując spada z dachu, a ona także się śmieje i mówi: i Dwanaście świąt — obraz przedstawiający wydarzenia z Ewangelii, przypadające na dwanaście najważniejszych świąt prawosławnych, jak Zwiastowanie, Trzech Króli itp. i N i e plac ?... — oznacza tu obraz przedstawiający Matkę Boską płaczącą nad grobem Chrystusa. 5 — Gorki II - 65 - — Strasznie są psotne, zupełnie jak małe dzieci!... Innym znów razem prałam w łaźni, aż tu nadeszła północ; naraz drzwiczki kamionkiJ jak nie odskoczą! I wysypały się biesy, jeden mniejszy od drugiego: czerwoniutkie, zielone, czarne jak karaluchy. Ja — do drzwi, przejścia nie ma; utknęłam wśród biesów, całą łaźnię zapchały, obrócić się niesposób: pod nogi wchodzą, szarpią, ścisnęły tak, że nawet przeżegnać się nie mogę. Kosmate, miękkie, gorące jak kocięta, tylko że wszystkie na tylnych łapach. Kręcą się, zbytkują, wyszczerzają ząbki, drobne jak u myszek; oczka mają zielone, różki ledwie się im wyrżnęły i sterczą jak szy- szeczki, ogonki niczym u prosiąt. Och, mój ty Boże! Straciłam przytomność! A kiedy przyszłam do siebie —• świeca ledwie się pali, woda w balii ostygła, uprana bielizna na podłodze! Ach, wy, myślę, żeby was rozniosło! Zamknąwszy oczy widzę, jak z wylotu kamionki, spośród jej szarych kamieni nieprzerwanym potokiem wylewają się pstre, kosmate stwory, jak wypełniają małą łaźnię, dmuchają na świecę, wysuwają swawolnie różowe języki. Zabawne to, ale i straszne. Babcia kiwając głową milczy chwilę i nagle jakby zapala się na nowo: — Innym razem widziałam tych przeklętych także w nocy, zimą, w czasie zamieci. Idę przez Jar Drukowy, gdzie — pamiętasz, opowiadałam ci — ojca twojego Jakub i Michał w przerębli w stawie utopić chcieli. Idę więc i tylko co zbiegłam ścieżką na dół, na dno, a tu ja-ak nie zaświszcze, nie zahuka po jarze! Patrzę, a w moją stronę mknie trójka wronych koni, a w saniach dorodny taki czart w czerwonym kołpaku i Kamionka— piec ułożony z kamieni, używany w wiejskich łaźniach w Rosji. - 66 - sterczy jak kołek, powozi nimi. Stanął na koźle, ręce wyciągnął, trzyma lejce z kutych, żelaznych łańcuchów. A jarem się nie przejedzie; trójka leci w śnieżnym obłoku prosto do stawu. A w saniach także same czarty; gwiżdżą, krzyczą, kołpakami wymachują. Tak to siedem trójek przeleciało jak straż pożarna. A wszystkie konie wronę, a każdy z nich to człowiek wyklęty przez ojca, matkę. Z takich ludzi mają czarty uciechę; jeżdżą na nich, ganiają ich po nocach w różne swoje święta. Pewnie widziałam wtedy diabelskie wesele... Niesposób nie wierzyć babci — mówi tak prosto, przekonywaj ąco. Szczególnie jednak pięknie mówiła wiersze o tym, jak Matka Boska chodziła po drogach męki ludzkiejł i jak upominała rozbójniczkę, „księżnę panią" Jenga- łyczewą, by nie dręczyła, nie rabowała ruskich ludzi; pięknie też mówiła wiersze o św. Aleksym, mężu bożym, o Iwanie-wojowniku, baśni o Przemądrej Wasi-lisie, o Popie-koźle i o bożym chrzestniaku. Straszne były klechdy o Marcie Posadnicy, o Babie Uście, o herszcie rozbójników, o Marii, grzesznicy egipskiej, o strapieniach matki rozbójnika. Baśni, klechd i wierszy umiała bez liku. Nie 'bojąc się ani ludzi, ani dziadka, ani diabłów, ani żadnej innej siły nieczystej, przeraźliwie się bała czarnych karaluchów wyczuwając je nawet z dużej odległości. Zdarzało się, że zbudzi mnie nocą i szepcze: — Alosza, kochanie, karaluch łazi, zabij go, na miłość boską! i Stara ruska legenda o wędrówce Matki Boskiej po piekle. Widząc męki grzeszników Matka Boska ubłagała Pana Jezusa, który ulżył ich doli na czas od Wielkiego Czwartku do Zielonych Świątek. i* - 67 - Zaspany, zapałałem świecę i pełzałem po podłodze w poszukiwaniu wroga; nie od razu i nie zawsze udawało mi się go znaleźć. — Nigdzie nie ma — mówiłem, a ona leżąc bez ruchu, z kołdrą naciągniętą na głowę, prosiła ledwie dosłyszalnie: — Och, jest! Poszukaj no, proszę cię! Jest na pewno, już ja wiem... Nigdy się nie myliła: znajdowałem karalucha gdzieś daleko od łóżka. — Zabiłeś? Chwała Bogu! A tobie dzięki... I zrzuciwszy kołdrę z głowy wzdychała z ulgą, uśmiechając się. Jeżeli nie udawało mi się odnaleźć owada, nie mogła zasnąć. Czułem, jak drży jej ciało przy najlżejszym szeleście wśród nocnej, martwej ciszy, i słyszałem, jak wstrzymując dech szepcze: — Jest koło progu... Wlazł pod kufer... — Dlaczego boisz się karaluchów? Odpowiadała z zastanowieniem: — Nie mogę zrozumieć, po co one są? Łażą i łażą, czarne takie. Bóg przydzielił każdemu żyjątku jakieś zadanie: stonoga pokazuje, że wilgoć w domu; pluskwa — to znak, że ściany brudne; wesz się zalęgnie — człowiek zachoruje. Wszystko to jasne! A te — kt© wie, co w nich siedzi, po co zostały nasłane? Pewnego razu, gdy 'klęczała, serdecznie zwierzając się Bogu, dziadek gwałtownie rozwarł drzwi do pokoju i krzyknął ochrypłym głosem: — No, matko, doświadczył nas Pan Bóg, pali się u nas! — Co ty? — krzyknęła babcia zerwawszy się z po-1 dłogi i oboje ciężko tupocząc rzucili się w ciemność wielkiego pokoju gościnnego. - 68 - — Eugenio, zdejmuj ikony! Natalio, ubieraj dzieci! — surowo, mocnym głosem komenderowała babcia, a dziadek cicho jęczał: — I-i-y... Wybiegłem do kuchni. Okno wychodzące na podwórze błyszczało jak ze złota, po podłodze płynęły, ślizgały się żółte plamy; bosy wuj Jakub wciągając buty podskakiwał, jakby go parzyło w podeszwy, i krzyczał: — To Miszka podpalił! Podpalił i uciekł! — Cicho, psie — powiedziała babcia pchnąwszy go ku drzwiom tak, że omal nie upadł. Przez zamarznięte szyby widać było, jak pali się dach farbiarni i jak w głębi otwartych drzwi kłębi się kędzierzawy ogień. Wśród cichej nocy jego czerwone kwiaty kwitły bez dymu, tylko bardzo wysoko nad nimi kołysał się ciemnawy obłok nie przesłaniając srebrzystego strumienia Drogi Mlecznej. Purpurowo lśnił śnieg, a ściany budynków drżały i kołysały się, jak gdyby chciały podążyć w kierunku gorącego kąta podwórza, gdzie wesoło trzaskał ogień przeświecając czerwono przez szerokie szczeliny w ścianach i wysuwając się z nich na kształt rozżarzonych, zakrzywionych gwoździ. Po ciemnych deskach suchego dachu, szybko omotując go, wiły się czerwonozłote wstęgi; wśród nich wyzywająco sterczał i dymił cienki komin garncarski. Cichy trzask, jedwabny szelest uderzał w szyby. Ogień wciąż się wzmagał, pracownia w płomieniach wyglądała jak ikonostas1 w cerkwi i nieprzeparcie ciągnęła ku sobie. Narzuciłem na głowę ciężki kożuszek i wsunąwszy nogi w czyjeś buty powlokłem się do sieni, na ganek, i Ikonostas — ściana obwieszona ikonami, oddzielająca prezbiterium od nawy. 69 - i zdrętwiałem, oślepiony ostrym blaskiem ognia, ogłuszony krzykami dziadka, Grzegorza, wuja i trzaskiem pożarta przerażony zachowaniem się. babci. Narzuciwszy na głowę worek, okręcona derką, biegła prosto w ogień i po chwili zanurzyła się w nim krzycząc: — Koperwas, głupcy! Rozsadzi butlę z koperwasem... — Grzegorzu, trzymaj ją! — zawył dziadek. — Och, już po niej... Ale babcia, cała dymiąc, wynurzyła się z ognia; potrząsając głową, pochylona, niosła na wyciągniętych rękach wiadrową butlę koperwasu. — Ojcze, wyprowadź konia! — wołała krztusząc się i kaszląc. — Zdejmcież mi to z ramion, palę się, nie widzicie? Grzegorz zerwał z niej tlącą się derkę i zgięty w pół, zaczął rzucać łopatą w otwarte drzwi pracowni wielkie bryły śniegu. Wuj skakał koło ndego z siekierą w rękach, dziadek biegał dokoła babci obrzucając ją śniegiem, a ona wstawiła butlę w zaspę śnieżną, rzuciła dię ku bramie, otworzyła ją i kłaniając się ludziom, którzy nadbiegli, mówiła: — Szopę, sąsiedzi, ratujcie! Jak się ogień przerzuci ma szopę, na siano — nasze wszystko do cna się spali i wasze się zajmie! Rąbcie dach, siano— do ogrodu! Grzegorzu, rzucaj z góry, a cóż ty na ziemię ciskasz! Jakub! Nie kręć się, rozdaj ludziom siekiery, łopaty! Przyjaciele, sąsiedzi, zabierzcie się zgodnie do roboty i niech wam Bóg dopomoże. Była równie zajmująca jak pożar; w blaskach ognia, który jakby łowił jej czarną postać, biegała po podwórzu, była wszędzie, wydając wszystkim rozkazy, wszystko widząc. Na podwórze wybiegł Szarap stając dęba i ciągnąc za sobą dziadka; jego wielkie oczy czerwono błysnęły; 70 - koń zachrapał i wparł się w ziemię przednimi nogami, dziadek wypuścił z rąk cugle i odskoczył krzyknąwszy: — Matko, trzymaj! Babcia rzuciła się pod nogi wspinającego się konia i stanęła przed nim z rozkrzyżowanymi rękami; Szarap żałośnie zarżał i podszedł ku niej bocząc się na płomienie. — Nie bójże się! — powiedziała basem, poklepując go po szyi i ująwszy cugle. — Czyż zostawię cię w tym strachu? Och, ty myszko... „Myszka", trzykroć od niej większa, pokornie szła za nią ku bramie i parskała patrząc w jej twarz, czerwoną od ognia. Niańka Eugenia wyprowadziła z domu opatulone, głucho buczące dzieci i krzyknęła: — Wasiliju Wasiliczu, Aleksego nie ma... — Jazda, jazda stąd! — powiedział dziadek machając ręką, a ja skryłem się pod schodkami ganku, żeby mnie nie zabrała niańka. Dach farbiarni już się zawalił, sterczały ku niebu cienkie żerdzie wiązania, wyrzucając kłęby dymu, połyskując złotem żarzących się zwęgleń. Wewnątrz budynku z wyciem i trzaskiem wybuchały zielone, niebieskie, czerwone słupy ognia, snopy płomieni przedzierały się na zewnątrz, dosięgały ludzi, którzy tłoczyli się przy tym ogromnym ognisku rzucając na nie łopatami śnieg. Wściekle wrzała woda w kotłach, gęstym obłokiem wznosiła się para, buchał dym, dziwny zapach przenikał powietrze, wyciskając łzy z oczu. Wylazłem spod ganku i wpadłem babci pod nogi. — Idź stąd! — krzyknęła. — Zgniotą cię, idźże... Na podwórze wpadł jeździec w miedzianym hełmie z grzebieniem. Gniady koń bryzgał pianą, a on podniósł w górę rękę z nahajką i wrzeszczał potrząsając nią: 72 - — Rozejść się! Wesoło, pośpiesznie pobrzękiwały dzwonki, wszystko było odświętnie piękne. Babcia popchnęła mnie na ganek: — Do kogo mówię? Odejdź stąd! Niesposób było nie usłuchać jej w owej chwili. Poszedłem do kuchni. Znów przywarłem do szyby okiennej, ale za ciemną gromadą ludzi już nie widać było ognia; tylko miedziane hełmy połyskiwały pośród czarnych zimowych czapek i kaszkietów. Ogień szybko przyduszono, zalano, zadeptano, policja rozpędziła ludzi i do kuchni weszła babcia. — Kto to? To ty? Nie śpisz, boisz się? Nie bój się, już po wszystkim... Usiadła obok mnie i zamilkła kiwając się. Było ml przyjemnie, że znów jest cicha noc, ciemność; ale i ognia było szkoda. Wszedł dziadek, zatrzymał się u progu i spytał: — Matko? — He? — Poparzyłaś się? — Nic wielkiego. Zapalił siarkową zapałkę oświetliwszy sinym płomykiem swoją twarz podobną do pyszczka tchórza, uma-zaną sadzami, wyszukał świecę na stole, zapalił ją i bez pośpiechu siadł obok babci. — Umyłbyś się — powiedziała, sama także cała w sadzach, przesiąknięta gryzącym dymem. Dziadek westchnął: — Masz łaskę u Boga, czasem duży rozum ci daje..» I pogłaskawszy ją po ramieniu dodał szczerząc zęby; — Na krótki czas, na godzinę, ale daje!... Babcia uśmiechnęła się także, chciała coś powiedzieć,, ale dziadek nachmurzył się. - 73 - — Grzegorza trzeba odprawić, to z jego niedopatrzenia! Odrobił już swoje, zestarzał się!... Jaszka siedzi na ganku, płacze, durny. Poszłabyś do niego... Wstała i wyszła trzymając rękę przy ustach i dmuchając na palce, a dziadek, nie patrząc na armie, cicho spytał: — Widziałeś cały pożar, od początku? A jak babcia, co? Stara przecież... Bita, sterana... Tak, tak! Ech, wy-y... Zgarbił się i długo milczał, potem wstał i zdejmując palcami kopeć ze świecy, znów spytał: — Bałeś się? — Nie. — A boi nie ma się czego bać... Ściągnąwszy ze złością koszulę podszedł do umywalni i tam, w ciemności, tupnąwszy nogą powiedział donośnie: — Pożary wybuchają przez głupotę! Za pożar trzeba bić pogorzelca knutem na rynku; to albo głupiec, albo złodziej! Oto, co trzeba robić, a nie będzie pożarów!... Jazda spać! Czemu siedzisz? Odszedłem, ale nie udało rai się zasnąć tej nocy. Ledwie się położyłem, poderwał mnie nieludzki krzyk; znów rzuciłem się do kuchni; pośrodku stał dziadek bez koszuli, ze świecą w rękach; świeca drżała, dziadek szurgał nogami po podłodze i nie ruszając się z miejsca chrypiał: — Matko, Jakubie, co to? Wskoczyłem na piec, zaszyłem się w kąt, a w domu znów rozpoczął się rwetes jak przy pożarze. Falami uderzał w sufit i ściany równomierny, coraz głośniejszy, wprost nieludzki jęk. Jak opętani biegali dziadek i wuj, krzyczała babcia, gdzieś ich wypędzając; Grzegorz łomotał szczapami drzewa, wkładając je do pieca, nalewał - 74 - wodę do saganów i chodził po kuchni kiwając głową niczym astrachański wielbłąd. — A rozpalże najpierw w piecu! — komenderowała babcia. Zaczął szukać łuczywa, namacał moją nogę i wzdrygnąwszy się krzyknął: — Kto tu? Uf, przestraszyłeś mnie... Wszędzie się wciśniesz, gdzie cię nie trzeba... — Co to się dzieje? — Ciotka Natalia rodzi — powiedział obojętnie i zeskoczył na podłogę. Przypomniało mi się, że moja matka nie krzyczała tak, kiedy rodziła. Postawiwszy sagany na ogniu Grzegorz wlazł do mnie na piec, wyjął z kieszeni glinianą fajkę i pokazał mi ją. — Zaczynam palić z powodu oczu. Babcia radzi: zażywaj tabakę, a ja myślę — lepiej palić... Siedział na brzegu pieca zwiesiwszy nogi i patrzył na nikły płomień świecy. Ucho jego i policzek było uma-zane sadzami, koszula z boku rozdarta; widać było żebra, szerokie jak obręcze. Jedno szkło okularów było stłuczone, prawie połowa wypadła z oprawki, a przez dziurę spoglądało czerwone oko, mokre jak rana. Napy-chając fajkę niekrojonym tytoniem przysłuchiwał się jękom położnicy i mamrotał bez związku, jak pijany: — Babka się jednak poparzyła. Jak będzie odbierała? Patrzcie no, jak ciotka stęka! Zapomnieli o niej: podobno jak się tylko pożar zaczął, bóle ją chwyciły — z przestrachu... Jak to trudno człowieka urodzić, a dla bab nie ma poszanowania! Zapamiętaj sobie: baby trzeba szanować, to znaczy matki... Drzemałem, lecz budziła mnie bieganina, trzaskanie drzwiami, pijackie krzyki wuja Michała; do uszu wpadały mi dziwne słowa: 75 - — Carskie wrota ' trzeba otworzyć... — Dajcie jej oliwy z rumem i sadzami: pół szklanki oliwy, pół szklanki rumu i łyżka stołowa sadzy... Wuj Michał prosił natrętnie: — Wpuśćcie mnie, chcę popatrzeć... Siedział na podłodze, z rozstawionymi nogami, i pluł przed siebie plaskając dłońmi o podłogę. Na piecu zrobiło się gorąco nie do zniesienia; zlazłem, ale kiedy zrównałem się z wujem, chwycił mnie za nogę i pociągnął tak, że upadłem uderzywszy głową o podłogę. — Głupi — powiedziałem. Zerwał się na nogi, znów rnnie pochwycił i ryknął zamachnąwszy się mną: — Rozwalę o piec... Ocknąłem się w pokoju gościnnym, w rogu, pod obrazami, na kolanach dziadka; patrząc w sufit kołysał mnie i mówił ściszonym głosem: — Nie ma dla nas usprawiedliwienia... dla żadnego z nas. Nad jego głową jasno paliła się lampka, na stole, pośrodku pokoju świeca, a do okna zaglądał już szary zimowy poranek. Nachyliwszy się ku mnie dziadek spytał: — Co cię boli? Wszystko mnie bolało: głowa była mokra, ciało ciężkie, ale nie chciało mi się mówić o tym; wszystko dokoła było takie dziwne; prawie na wszystkich krzesłach siedzieli obcy ludzie: duchowny w fioletach, siwy staruszek w okularach, w wojskowym mundurze, i jeszcze i Carskie wrota lub carskie drzwi — drzwi ikonostasu prowadzące do ołtarza. Otwarcie tych drzwi przez duchownego miało być, według rozpowszechnionego wtedy zabobonu, pomocne przy trudnym porodzie. - 76 - wielu innych. Wszyscy siedzieli nieruchomo, jak wystrugani z drewna, i zamarli w oczekiwaniu słuchając plusku wody gdzieś w pobliżu. Przy framudze drzwi stał wuj Jakub, wyprężony, z założonymi do tyłu rękami. Dziadek zwrócił się do niego: — Weź no go i zaprowadź go spać... Wuj przywołał mnie skinieniem ręki i poszedł na palcach do drzwi babcinego pokoju, a kiedy już wlazłem na łóżko, szepnął: — Ciotka Natalia umarła... Nie zdziwiło mnie to; dawno już żyła niewidzialna, nie wychodząc do kuchni, do stołu. — A gdzie babcia? — Tam — powiedział wuj machnąwszy ręką i wyszedł jak przed chwilą, na palcach bosych nóg. Leżałem na łóżku i rozglądałem się. Do szyb okiennych przylgnęły jakieś włochate, siwe, ślepe twarze. W kącie, nad kufrem, wisi suknia babci; wiedziałem o tym, ale teraz wydaje mi się, że zaczaił się tam ktoś żywy i wyczekuje. Schowałem głowę pod poduszkę i jednym okiem patrzyłem na drzwi; chciało mi się wyskoczyć spod pierzyny i uciekać. Było gorąco, dławił mdły, ciężki zapach przywodząc wspomnienie, jak umierał Cyganek i jak po podłodze płynęły strumienie krwi. W głowie czy sercu narastała jakby ©puchlina; wszystko, co widziałem w tym domu, przechodziło przeze mnie jak sznur podwód ciągnący zimą przez ulicę — przygniatało mnie, unicestwiało... Drzwi otworzyły się niezwykle powoli, do pokoju wsunęła się babcia, przymknęła je ramieniem, oparła się o nie plecami i wyciągnąwszy ręce ku niebieskiemu światełku lampki oliwnej powiedziała cicho, żałośnie jak dziecko: — Och, moje rączki! O, jak mnie bolą... - 77 - V Na wiosnę wujowie . rozdzielili się: Jakub został w mieście, Michał przeniósł się za rzekę, a dziadek kupił sobie duży, podmurowany dom na ulicy Polnej T bardzo zajmujący, z szynkiem na parterze, z maleńkim, przytulnym pokoikiem na strychu i z sadem, który opadał do jam, gęsto najeżonego nagimi prętami wierzbowego zagajnika. — Ależ tu rózeg! — powiedział dziadek, wesoło mrugnąwszy w moją stronę, kiedy oglądając sad szedłem z nim po miękkich, roztajałych ścieżkach. — Niedługo zacznę cię uczyć czytania, to się przydadzą... Cały dom był szczelnie zapełniony lokatorami, tylka na piętrze dziadek zostawił duży pokój dla siebie i do przyjmowania gości, a babcia zamieszkała ze mną na poddaszu. Okno wychodziło na ulicę; przechyliwszy się przez parapet można było dojrzeć, jak wieczorami i w dni świąteczne wyłażą z szynku pijani, jak zataczając się idą ulicą, jak wrzeszczą i przewracają się. Niekiedy wyrzucano ich za drzwi niby worki, a orni podnosili się i znów dobijali się do szynku. Trzaskały i trzęsły się drzwi, skrzypiały zawiasy, rozpoczynała się bójka. Patrzenie z góry na to wszystko było bardzo zajmujące. Rano dziadek odjeżdżał do farbiami synów pomagając im się urządzić; wracał wieczorem zmęczony, przybity, rozdrażniony. Babcia gotowała, szyła, pracowała w ogrodzie i w sadzie, kręciła się cały dzień jak ogromny bąk popędzany niewidzialnym biczykiem, zażywała tabakę, kichała smakowicie i mówiła ocierając pot z twarzy: — Bądź pozdrowiony, świecie sprawiedliwy, na wieki wieków! No, widzisz, Alosza, duszo gołębia, doczekaliśmy się spokojnego życia! Chwała ci, Królowo Niebieska, że wszystko się tak dobrze ułożyło. - 78 - A według mnie nie żyliśmy spokojnie. Od rana da późnego wieczora po podwórzu i po domu biegały zgiełkliwe lokatorki, coraz to przychodziły sąsiadki, wszyscy gdzieś śpieszyli i nie nadążając wyrzekali, wszyscy się szykowali do czegoś i wołali:' — Akulino Iwanowna! Uśmiechając się do wszystkich jednakowo przychylnie, dla wszystkich życzliwa a uprzejma, Akulina Iwanowna napychała dużym palcem tabakę do nozdrzy, starannie wycierała nos i palec czerwoną, kraciastą chusteczką i mówiła: — Na wszy, moja dobrodziejko, trzeba częściej chodzić do łaźni; dobrze też parą miętową się naparować; a jeżeli wesz pod skórę się wgryzie, trzeba wziąć gęsiego smalcu, czyściutkiego, łyżkę stołową, do tego łyżeczkę od herbaty sublimatu i trzy duże krople rtęci, rozetrzeć to wszystko siedem razy na spodeczku fajansową skorupką i smarować się tym. Gdyby trzeć drewnianą łyżką lub kościaną — rtęć zniknie; z miedzią, srebrem nie trzeba jej stykać, bo to szkodzi. Niekiedy w zamyśleniu radziła: — Ty, matko, wybierz się do Pieozlor, do Asafa, pustelnika, nie umiem ci ja odpowiedzieć. Odbierała naworodki, roztrząsała kłótnie i spory rodzinne, leczyła dzieci, mówiła z pamięci „Sen Bogurodzicy 1, żeby kobiety uczyły się go „na szczęście", dawała rady gospodarskie: — Ogórek sam powie, kiedy go zakisić pora; kiedy już nie pachnie ziemią i żadnymi obcymi zapachami, wtedy jego czas. Kwas trzeba skłócić, żeby tęgi był, żeby się rozjątrzył; kwas słodkiego nie lubi, dobrze więc to rodzynkiem go zaprawić, to cukru dorzucić — 1 Znajomość tego wiersza religijnego miała, według wierzeu ludowych, chronić przed nieszczęściami. - 79 - łut na wiadro. Warzeniecx przyrządza się rozmaicie: na sposób dunajski, na hiszpański albo też na kaukaska... Cały dzień kręciłem się dokoła niej w sadzie, na podwórzu, chodziłem z nią do sąsiadek, gdzie godzinami piła herbatę, bezustannie opowiadając rozmaite historie. Byłem jakby przyrośnięty do niej i nie przypominam sobie, abym w tym okresie życia widział cokolwiek innego prócz tej żywotnej, nieprzebranie dobrej staruszki. Niekiedy na krótko zjawiała się nie wiadomo skąd matka. Dumna, surowa, patrzyła na wszystko chłodnymi, szarymi oczami, niby słońce zimowe, i szybko znikała nie zostawiając po sobie wspomnień. Pewnego razu spytałem babci: — Czy ty jesteś czarownica? — Masz tobie! A to pomysł! — uśmiechnęła się i zaraz dodała w zamyśleniu: — Gdzie mi do tego: czarodziejstwo to trudna nauka. A ja nawet czytać nie umiem — ni a, ni b, ni ? Dziadek — jaki to biegły w piśmie, a mnie nie oświeciła Bogurodzica. I odsłoniła przede mną jeszcze jedną kartę swojego życia: — Ja przecież też jako sierota rosłam. Matuchna moja sama była na świecie, do tego kaleka; jeszcze kiedy była dziewczyną, pan ją nastraszył. Nocą, ze strachu wyskoczyła oknem, rozbiła sobie bok i potłukła ramię;, od tego jej ręka prawa, najpotrzebniejsza, uschła. A matuchna moja była nie byle jaką koronczarką. Jak już była panom niepotrzebna, zwolnili ją od poddaństwa — radź sobie, jak potrafisz. A jak tu żyć bez ręki? No, więc poszła po prośbie, na łaskę miłosierdzia ludzkiego. A w owych czasach ludzie żyli bogaciej i lepsi i Warzeniec — kwaśne mleko prażone. - 80 - byli; sławni cieśle bałachniańscy i koron czarki -as wszystko to był naród na schwał! Chodzimy, bywało, ja z matuchna jesienią i zimą po mieście, a gdy archanioł Gabriel mieczem uderzy, zimę odegna i wiosna ziemię obejmie, wędrujemy w świat, gdzie oczy poniosą. W Muromiu bywałyśmy i w Juriewcu, i w górę Wołgi wędrowałyśmy, i brzegiem cichej Oki. Wiosną i latem dobrze po świecie chodzić; ziemia jest przyjazna, trawa — aksamitna. Bogurodzica Przenajświętsza kwiatami obsypie pola — to ci dopiero radość, to dla serca swoboda! A matuchna, bywało, przymknie niebieskie oczy i jak nie zaśpiewa na wysoką nutę — głosik miała słaby, ale dźwięczny — to wszystko dokoła jakby w sen zapada, nie drgnie, słucha jej. Dobrze było żyć z łaski bożej. A jak skończyłam dziewięć lat, nijako było matuch-nie prowadzać mnie po prośbie, zawstydziła się i osiadła w Bałachnie; drepcze po ulicach od domu do domu, a w święta zbiera w kruchtach cerkiewnych. A ja siedzę w domu, uczę się robić koronki; uczę się pilnie, chciałabym jak najprędzej pomóc matuchnie. Czasami, kiedy mi się ? ? nie uda, gorzkie łzy leję. Po dwu z górą latach, czy dasz wiarę, nauczyłam się koronkarstwa i zasłynęłam w mieście. Jak tylko komu lepsza robota potrzebna, zaraz do nas: „No, Akulo, potrząśnij klockami!" A ja rada, prawdziwe to święto dla mnie! Pewnie, że nie moja to sztuka, tylko matuchny nauki; chociaż jedną ręką niewiele zrobić mogła, ale nauczyć to umiała. A dobry nauczyciel więcej wart niż dziesięciu robotników. Wzięłam wtedy sobie na honor: „Ty — mówię — matuchno, przestań już po proszonym chodzić, teraz cię sama wyżywię!" A ona do mnie: „Cicho bądź, to na posag dla ciebie zbieram." Jakoż wkrótce dziadek się nawinął, godny młodzieniec, miał dwadzieścia dwa lata, a już był starszym robotnikiem a - Gorki II - 81 - ma barce. Upatrzyła mnie sobie jego matka; widzi — robotna jestem, córka żebraczki, potulna będę, n-no i... A była to straganiarka — placuszki sprzedawała — i zła baba, niech jej to pójdzie w niepamięć... Ech-tam, po co złych wspominać? Pan Bóg sam ich widzi. On widzi, a diabły ich kochają. I babka śmieje się serdecznie, nos jej zabawnie drga, a błyszczące w zadumie oczy patrzą na mnie łagodnie, tłumacząc wszystko jeszcze jaśniej niż słowa. Pamiętam, było to w cichy wieczór; piłem z babcią herbatę w pokoju dziadka: był niezdrów, siedział na posłaniu bez koszuli, z narzuconym na ramiona długim ręcznikiem, i ocierając co chwila obfity pot oddychał Szybko, ochryple. Zielone jego oczy zmętniały, twarz opuchła, nabiegła krwią, szczególnie czerwone były maleńkie, spiczaste uszy. Kiedy wyciągał rękę po filiżankę herbaty, ręka żałośnie drżała. Był potulny i niepodobny do siebie. — Dlaczego mi cukru nie dajesz? — pytał babki kapryśnym głosem rozpieszczonego 'dziecka. Odpowiadała łagodnie, ale stanowczo: — Pij z miodem, to ci lepiej zrobi! Sapiąc, poehrząkując, szybko łykał gorącą herbatę i mówił: — Pilnuj, żeby mi się nie zmarło! — Nie bój się, dopilnuję. — Żeby to, żeby... Teraz zemrzeć, to jakbym wcale nie żył; wszystko pójdzie w rozsypkę! — Nie gadaj tyle, leż cicho! Przez chwilę milczał zamknąwszy oczy, cmokając pociemniałymi wargami, i nagle wstrząsnął się, jakby od ukłucia i zaczął 'rozważać na głos: — Jaszkę i Miszkę trzeba by ożenić jak najprędzej; może żony i nowe dzieci ustatkują ich — hę? - 82 - ? przypominał sobie, z kim można by ich wyswatać. Babka milczała pijąc filiżankę za filiżanką. Siedziałem przy oknie patrząc, jak purpurowo płonie nad miastem zorza wieczorna, jak czerwono połyskują szyby w oknach domów. Dziadek zabronił mi za jakieś przewinienie bawić się na podwórzu i w ogrodzie. Dokoła brzóz, brzęcząc, latały chrabąszcze, bednarz pracował na sąsiednim podwórzu, gdzieś w pobliżu ostrzono noże; za sadem, w jarze, gwarnie bawiły się dzieci przedzierając się przez gęstwę krzewów. Ciągnęło mnie na swobodę, wieczorny smutek sączył się do serca. Nagle dziadek wydostał skądsiś nowiutką książkę, głośno trzasnął nią o dłoń i rześko przywołał minie ku sobie: — No, ty permiaku, solone ucho, chodź tu! Usiądź, facjato kałmucka! Widzisz ,tę figurę? To jest a. Mów: a, be, ??! ?? to jest? — Be! — Zgadłeś! To? — ce. « ;"* — Kłamiesz, a! Patrz: de, e, ef. A to co? — De. — Zgadłeś! To? — Ef. — Dobrze. A to? — A. Wtrąciła się babcia: — Leżałbyś, ojcze, spokojnie... — Zostaw, cicho bądź! To mi dobrze robi, myśli mnie tak nie dręczą. No, wal, Aleksy! Objął mnie za szyję gorącą, wilgotną ręką i poprzez moje ramię wskazywał palcem litery trzymając mi książkę przed samym nosem. Szedł od niego gorący zapach octu, potu i smażonej cebuli, który tamował mi s* - 83 - oddech, a dziadek wpadając w zapał, chrypiał i krzyczał mi do ucha: — Wu, zet! Dźwięki były mi znane, ale litery nie przypominały ich: „zet" było podobne do robaka, „p" do zgarbionego Grzegorza, „er" do babci ze mną, a w dziadku było coś ze wszystkich liter.x Dziadek długo przepytywał mnie z alfabetu, i po kolei, i na wyrywki; zaraził mnie swoją żarliwością, ja także spociłem się i krzyczałem na całe gardło. Śmieszyło go to: chwytając się za pierś i kaszląc miął książkę d mówił ochryple: — Matko, spójrz no, jak się zapalił! Ach, ty febro astrachańska, czego tak wrzeszczysz, czego! — To dziadzio krzyczy... Z przyjemnością patrzyłem na niego i na babcię. Oparłszy się łokciami o stół i podpierając pięściami policzki babcia spoglądała na nas i mówiła z uśmiechem: — Dosyć już będzie tego wydzierania sdę! Dziadek tłumaczył mi przyjaźnie: — Ja krzyczę, bo jestem niezdrów, a ty po co? I mówił do babci potrząsając spotniałą głową: — Niesłusznie myślała nieboszczka Natalia, że on pamięci nie ma; pamięć ma, chwała Bogu, końską! Wal dalej, kumosie! Wreszcie żartując zepchnął mnie z łóżka. — Dość! Bierz książkę! Jak powiesz mi jutro całe abecadło bez błędu, dostaniesz ode mnie pięć kopiejek... Kiedy wyciągnąłem rękę po książkę, znów mnie przygarnął do siebie i rzekł ponuro: 1 W przekładzie podano nazwy liter polskiego alfabetu, w oryginale jest oczywiście mowa o literach alfabetu rosyjskiego. - 84 - — Porzuciła cię, bracie, matka, samego na świecie zostawiła... Babcia drgnęła: — Ach, ojcze, po co tak mówisz? — Nie powiedziałbym, ale troska mnie gniecie... Ech, że też taka dziewczyna z drogi zeszła... Odepchnął mnie ostro. — Idź, pobiegaj! A nie waż się wychodzić na ulicę, baw się tylko na podwórzu i w ogrodzie... A mnie właśnie ???? było do ogrodu. Kiedy tylko się tam zjawiałem, na górce, chłopcy z jaru zaczynali rzucać we mnie kamieniami, a ja z zadowoleniem odpłacałem im tym samym. — Tryk przyszedł! — krzyczeli wypatrzywszy mnie i pośpiesznie uzbrajali się w kamienie. — Wal go! Nie wiedziałem, co to znaczy „tryk", i przezwisko to nie obrażało mnie, ale przyjemnie mi było przeciwstawiać się w pojedynkę całej gromadzie, przyjemnie było patrzeć, jak celnie rzucony kamień zmuszał wroga do ucieczki i krycia się w krzakach. Te utarczki prowadzone były bez złości i prawie zawsze wszyscy wychodzili z nich bez szwanku. Nauka przychodziła mi łatwo; dziadek spoglądał na mnie coraz przychylniej i coraz rzadziej bił, chociaż według mnie teraz zasługiwałem częściej na cięgi. Stając się coraz starszy i sprytniejszy, znacznie częściej naruszałem nakazy i zakazy dziadka, lecz on tylko wymyślał mi i zamierzał się na mnie, ale nie bił. Myślałem sobie, że właściwie dawniej bił mnie bez powodu, i kiedyś powiedziałem mu to. Lekkim szturchnięciem w podbródek uniósł mi głowę i mrugając powiedział przeciągle:. — Co-o-o? I zaśmiał się urywanie. —? Ach, ty heretyku! Skąd możesz wiedzieć, ile ci - B8 - się bicia należy? Kto prócz mnie może to wiedzieć? Żeby cię... Umykaj stąd! Ale w tej samej chwili chwycił mnie za ramię i znów zajrzawszy w oczy spytał: — Czyś taki przebiegły, czy też taki naiwny, co? — Nie wiem. — Nie wiesz? No, to ja ci powiem: bądź przebiegły, Jepiej na tym wyjdziesz, a naiwność to głupota, rozumiesz? Baran jest naiwny. Zapamiętaj to sobie. Ruszaj bawić się... Wkrótce już sylabizowałem psałterz; co 'dzień musiałem przeczytać psalm;- zwykle zabierano się do tego po podwieczorku. — Be-eł-o — bło, ge-o-es — glos, eł-a — łą wu-a-o — wio, błogosławio. en-y — ny, błogosławiony — sylabizowałem wodząc wskazówką po stronicy i z nudów pytałem: — Błogosławiony mąż to wuj Jakub? — Jak cię trzasnę w łeb, to zrozumiesz, kto to jest błogosławiony mąż! — mówił dziadek prychając ze złości, ale czułem, że gniewa się tylko z przyzwyczajenia, dla porządku. I prawie nigdy się nie myliłem; po chwili dziadek, widocznie zapomniawszy o mnie, mruczał pod nosem: — No tak, z gry i z pieśni to on król Dawid, ale z uczynków — Absalon' jadowity! Piosenkarz, gawędziarz, żartowniś... Ech, wy-y! „Skaczcie wymachując rozbawionymi nogami", ale czy daleko to was zaprowadzi? Otóż to, czy daleko? Przestałem czytać przysłuchując się i spoglądając na pochmurną, zatroskaną twarz dziadka. Jego zmrużone i Absalon — syn króla Dawida. Jak głosi Biblia, zbuntował się przeciwko ojcu, aby zawładnąć jego tronem. - 86 - oczy patrzyły gdzieś poza mnie, tliło się w nich smutne, ciepłe uczucie; wiedziałem, że w tej chwili zwykła surowość dziadka topnieje. Postukiwał cienkimi palcami po stole, błyszczały zafarbowane paznokcie, poruszały się złote brwi. — Dziadziu! — He? — Niech dziadzio co opowie. — Czytaj lepiej, ty chłopie leniwy! — odburknął przecierając oczy jak po przebudzeniu. — Przypowiastki lubisz, a psałterza nie lubisz... Podejrzewałem, że i on sam bardziej lubi przypowiastki niż psałterz. Umiał go prawie w całości na pamięć, odczytując zgodnie ze złożonym ślubem co wieczór przed snem, na głos, jeden rozdział, jak w cerkwi odczytują diaeZkowie modlitwy w przepisanej porze dnia. Prosiłem go usilnie i staruszek miękł i ulegał. — No, dobrze! Psałterz na zawsze z tobą zostanie,-a mnie wkrótce przyjdzie stanąć przed sądem bożym. Opadał na wyszywane różnokolorową włóczką oparcie staroświeckiego fotela, wtulał się w nie coraz mocniej, przechylał głowę w tył i patrząc w sufit, cicho, w zamyśleniu opowiadał o dawnych czasach, o swoim ojcu. Pewnego razu przyjechali do Bałachny rozbójnicy i napadli na kupca Zajewa; ojciec dziadka pobiegł na dzwonnicę, żeby bić w dzwony na alarm, ale zbójcy dopadli go, zarąbali szablami i spod dzwonów zrzucili na dół. — Byłem wtenczas małym dzieckiem, sam tego nie widziałem, nie pamiętam; pamiętam 'siebie dopiero od czasu Francuza w dwunastym roku, skończyłem wtedy akurat dwanaście lat. Przypędzili do aaaszej, Bałachny coś ze trzydziestu jeńców, wszystko ludzie szczupli, - 87 - drobni, ubrani w co kto miał, gorzej od żebraków, drżą z zimna, a który miał nogi odmrożone, to i stać nie mógł o własnych siłach. Chłopi chcieli ich zatłuc na śmierć, ale konwój nie pozwolił, wmieszali się żołnierze z garnizonu, rozpędzili chłopów po zagrodach. A potem jakoś przywykli wszyscy. Te Francuzy to naród sprytny, przemyślny; nawet dosyć wesoły — zdarzało się, że pieśni śpiewali. Z Nizniego panowie przyjeżdżali na trójkach oglądać jeńców. Jak przyjadą, jedni wymyślają, pięściami Francuzom wygrażają, nawet i pobiją; drudzy rozmawiają z nimi grzecznie w ich języku, pieniądze im dają i różne ciepłe łaszki-fatałaszki. A jeden pan, staruszek, zakrył twarz rękami i zapłakał: „Do ona —• mówi — zniszczył Francuza łajdak Bonaparte!" Ot, widzisz, Rosjanin przecież i nawet pan, a dobry był: nad obcym narodem się ulitował. Przez chwilę milczy przymknąwszy oczy, przygładzając dłońmi włosy, a potem mówi dalej, budząc ostrożnie przeszłość. — Zima, zawieja na dworze, mróz chałupy ściska, a te Francuzy przybiegają, bywało, pod nasze okienko, do matki — piekła kołacze na sprzedaż — stukają w szybę, krzyczą, skaczą, proszą o gorące pieczywo. Matka do izby ich nie wpuszczała, tylko przez okno wysuwała kołacz, a Francuz chwytał i za pazuchę go prosto z pieca, gorący, do ciała przykłada, do serca. Jak oni mogli to wszystko wytrzymać, trudno pojąć! Wielu umarło z zimna, bo to ludzie z ciepłego kraju, do mrozu nieprzywykli. U nas w łaźni, w ogrodzie, dwóch mieszkało: oficer z ordynansem Mironem. Oficer był długi, wychudły, skóra i kości, w babskiej salopie chodził; ledwie po kolana ta salopa mu sięgała. Był bardzo łagodny, ale pijaczyna; matka moja po kryjomu piwo warzyła - 8S - i sprzedawała; on kupi, wypije i pieśni Śpiewa. Nauczył się po naszemu i paple, bywało: „Wasz kraj nie być biały, on czarny, zły!" Kiepsko gadał, ale zrozumieć można było, i prawdę mówił: górne nasze kraje, surowe są dla człowieka; niżej, wzdłuż Wołgi, ziemia jest cieplejsza, a za Morzem Kaspijskim podobno wcale śniegu nie bywa. Można temu dać wiarę: ani w Ewangeliach, ani w Dziejach Apostolskich, ani nawet w psałterzu o śniegu, o zimie nigdzie nie ma mowy, a miejsca żywota Chrystusa w tamtych są stronach... Jak skończymy psałterz, zacznę z tobą czytać Ewangelie. Znów milczy, jakby się zdrzemnął: myśli o czymś, patrzy z ukosa w okno, maleńki i dziwnie ostry. — Niech dziadzio opowiada — przypominam cichutko. — No, więc — zaczyna drgnąwszy — o Francuzach mówiłem! To także ludzie, niegorsi od nas, grzesznych. Bywało, wołają do mojej matki: „Madama, madama!"—- to miało znaczyć, moja damo, moja pani — a ta pani ze spichrza nosiła na plecach worki mąki do pięciu pudów wagi. Siłę miała niek obieca, do dwudziestu lat z łatwością mną za włosy trzęsła, a nie byle jaki chłop był ze mnie, kiedy miałem dwadzieścia lat! Ten ordy-nans Miron lubił konie, po zagrodach chodził i na migi prosił, żeby mu pozwolili konie wyczyścić. Z początku bali się: jeszcze może wróg zwierzę uszkodzić, ale potem sami go chłopi przyzywali: „Chodźże, Miron!" On uśmiechnie się, spuści głowę i idzie, jakby bódł. Był to irudy aż do czerwoności nosal, z grubymi wargami. Bardzo dobrze doglądał koni i umiał je cudownie leczyć; potem tu w Niżnim konowałem był, ale stracił rozum i strażacy zatłukli go na śmierć. A oficer na wiosnę zaczął chudnąć, mizernieć i w dzień św. Mikołaja cicho zmarł: siedział zamyślony w łaźni przy oknie i tak wy- - 89 - zionął ducha, wychyliwszy głowę na swobodę. Żal ml go było, nawet w skrytości zapłakałem, po nim. Był taki delikatny; weźmie mnie za uszy i mówi przyjaźnie o czymś swoim; nie rozumiem tego, a dobrze mi! Życzliwości ludzkiej na rynku nie kupisz. Zaczął kiedyś uczyć mnie swoich słów, ale matka zakazała, nawet mnie do popa zaprowadziła, a pop wychłostać mnie kazał i skargę złożył na oficera. Wtedy, bracie, surowo ludzie żyli, ty już tego nie doświadczysz, inni za ciebie krzywd doznali, i to sobie zapamiętaj! Na przykład ja tego doznałem... Ściemniło się. W zmroku dziadek dziwnie wyolbrzymiał; oczy mu się świecą jak u kota. O wszystkim mówi półgłosem, ostrożnie, w zamyśleniu, a o sobie namiętnie, szybko i chełpliwie. Nie lubię, kiedy mówi o sobie, nie podobają mi się jego ciągłe nauczki: — Zapamiętaj! Zapamiętaj to sobie! Wiele z tego, o czym opowiadał, chciałoby się zapomnieć, ale i bez napomnień dziadka historie te same wbijały się w pamięć jak bolesna drzazga. Dziadek nigdy nie opowiadał bajek, tylko zawsze coś z życia. Zauważyłem, że nie lubi pytań, na przekór więc rozpytywałem się go natarczywie: — A kto lepszy: Francuzi czy Rosjanie? — Skądże to można wiedzieć? Przecie nie widziałem, jak Francuzi u siebie w domu żyją — mruczy opryskliwie i dodaje: — W swojej jamie i tchórz dobry... — A Rosjanie są dobrzy? — RoKmaicie. Za poddaństwa lepsi byli: w kairbach był nairód. A teraz żyje każdy według własnej woli, a nie ma chleba ni soli! Pany, rozumie się, są niemiłosierne, za to więcej mają rozumu; nie o wszystkich da się to powiedzieć, ale jak trafi się dobry pan., to już rozmiłujesz się w nim! A inny, choć pan, a głupi, rozumem - 90 - nie mszy, jak, ten wór: to tylko w nim jest, co w niego włożą. Łupin u nas dużo: spojrzysz — człowiek, a przyjrzysz mu się bliżej — sama łupina, jądra nie ma, wyjedzone. Trzeba by nas uczyć, rozum ostrzyć, a dobrego toczydła też nam brak... — Czy Rosjanie są solni? — Są siłacze, ale nie w sile sztuka, tylko w zręczności; największy nawet siłacz koniowi siłą nie dorówna. — A dlaczego Francuzi z nami wojowali? " — Wojna to sprawa carska, nie na nasz rozum! Pamiętam dobrze, jak na moje pytanie, kto to był Bonaparte, dziadek odpowiedział: — To był chwat! Cały świat chciał zawojować i żeby potem wszyscy jednakowo żyli.: ani panów, ani urzędników, a tak po prostu, bez podziału na stany. Tylko nazwiska różne, a prawa jednakowe dla wszystkich. I wiara jedna. Rozumie się — to głupota; tylko raków nie można rozróżnić, a już ryby są różne: jesiotr nie towarzysz sumowi ani sterlet — śledziowi. I myśmy mieli swoich Bonapartów — Razin Stiepan Timofie-jew, Pugacz Jemielian Iwanow; opowiem ci o nich kiedy indziej... Czasami długo przyglądał mi się w milczeniu okrągłymi oczami, jak gdyby zauważył mnie po raz pierwszy. Było to bardzo nieprzyjemne. I nigdy nie mówił ze mną o moim ojcu, o matce. Czasami na te pogawędki przychodziła babcia, cicho siadała w kąciku, długo siedziała tam w milczeniu, niewidzialna, i nagle pytała miękkim.głosem: — A pamiętasz, ojcze, jak to było dobrze, kiedyśmy z pielgrzymką do Muromia z tobą poszli? W którym też to roku było? Pomyślawszy chwilę dziadek odpowiadał (rzeczowo: - 91 - - Dokładnie nie pamiętam, ale było to przed cholerą, tego roku, kiedy ołonczan' łapano po lasach. — A, prawda! Jeszcześmy się ich bali... — Tak, tak. Na moje pytanie, kto to są ołonczanie i dlaczego uciekali do lasów, dziadek niezbyt chętnie wyjaśnił: — Ołonczanie to byli po prostu chłopi, a uciekali z rządowych fabryk, z roboty. — A jak ich łapali? — Jak? Jak u chłopców przy zabawie: jedni uciekają, drudzy gonią, szukają. Kiedy złapią, batogami tłuką, knutem. Wyrywano im także nozdrza, wypalano piętno na czole — dla oznaki, że karani. — Za co? — Za samowolę. To są sprawy niejasne, i kto winien, czy ten, co ucieka, czy też ten, co ściga — trudno rozstrzygnąć... — A pamiętasz, ojcze — przypomina znów babcia — jak po wielkim pożarze... — Po jakim wielkim? — ostro przerywa dziadek, który lubi we wszystkim ścisłość. Zagłębiając się w przeszłości zapominali o mnie. Głosy i mowa ich brzmią spokojnie i tak pięknie, że chwilami się zdaje, jakby śpiewali jakąś pieśń, niewesołą pieśń o chorobach, pożarach, katowaniu ludzi, o niespodziewanych śmierciach i sprytnych oszustach, o nawiedzonych łaską bożą, o okrutnych panach. • — Ile to człowiek przeżył, ile widział! — cicho mamrotał dziadek. — A czyśmy źle żyli? — mówiła babcia. — Przypomnij tylko sobie, jaka piękna była wiosna, kiedy to się Waria urodziła. 1 Ołonczanie — członkowie sekty religijnej zamieszkujący b. gubernię ołoniecką, usunięci stamtąd ukazem carskim z r. 1850. - 92 - — To było w czterdziestym ósmym roku, akurat w czasie węgierskiej wyprawy; kuma Tichona nazajutrz po chrzcinach pognali przecie... — I przepadł — wzdycha babcia. — Tak, i przepadł! Od tego czasu błogosławieństwo boże zaczęło spływać na nasz dom, jak woda na tratwę. Ech! Wariusza... — Przestałbyś, ojcze... Dziadek srożył się, chmurzył. — Co, przestałbyś? Nie udały się nam dzieci, z której by strony nie popatrzeć na nie. Na co steraliśmy nasze siły? Myśleliśmy, ty i ja, że kładziemy do kobiałki, a tymczasem Pan Bóg kiepskie sito dał nam do ręki... Wykrzykiwał i jak oparzony biegał po pokoju, nerwowo pochrząkując, pomstując na dzieci, wygrażając babci małą, suchą pięścią. —? A tyś tym złodziejom we wszystkim folgowała, przytakiwaczko! Wiedźmo! W głębokim rozżaleniu, graniczącym z płaczem, szedł do kąta, ku świętym obrazom, i bił się z rozmachem w suchą pierś, że aż dudniło. —? Panie, czym grzeszniejszy od innych? Za co-o?* I drżał cały, z wyrzutem i gniewem błyskając mokrymi od łez oczami. Babcia, ukryta w ciemności, milcząc żegnała się, potem ostrożnie podchodziła do niego i perswadowała: — No, cóżeś się tak rozżalił? Bóg wie, co czyni. Czy wiele rodziców ma dzieci lepsze od naszych? Wszędzie, ojcze, jedno i to samo: spory i kłótnie, i bijatyka. Wszyscy ojcowie i matki grzechy swoje łzami zmywają, nie ty jeden... Niekiedy uspokajało go to; zmęczony, walił się bez słowa na łóżko, a ja i babcia szliśmy cichutko do siebie oa poddasze. - §? - Al© pewnego (razu, kiedy podeszła do niego z dobrym słowem, szybko się odwrócił i z rozmachem uderzył ją pięścią w twarz, aż jęknęło. Babcia przechyliła się w tył, zachwiała, lecz nie upadła, tylko przyłożywszy rękę do ust opanowała się i powiedziała spokojnie, nie podnosząc głosu: — Ach, ty głupcze... I plunęła mu pod nogi krwią, a on podniósł obie ręce do góry i zawył przeciągle dwa razy; — Odejdź, bo zabiję! — Głupiec — powtórzyła wychodząc z pokoju: rzucił się za nią, lecz babcia nie śpiesząc się przestąpiła próg i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. — Stara wiedźma — syknął dziadek, purpurowy jak rozżarzony węgiel, i chwycił się za framugę drzwi drapiąc ją palcami. Siedziałem na przypiecku na wpół żywy, nie wierząc własnym oczom; po raz pierwszy dziadek uderzył przy mnie babcię. Było w tym coś nowego, przytłaczająco obrzydliwego, odsłaniało w nim coś, z czym się nie mogłem pogodzić i co mnie po prostu zdruzgotało. A on wciąż stał, wczepiony we framugę, i jakby powlekając się popiołem, szarzał i kurczył się. Nagle wyszedł na środek pokoju i padł na kolana; nie mogąc się utrzymać pochylił sdę w przód, aż dotknął ręką podłogi, ale zaraz wyprostował się i uderzył rękami w pierś... — Panie Boże... Zjechałem po ciepłych kaflach jak po lodzie i wybiegłem czym prędzej. Na górze babcia płukała usta, przemierzając pokój z kąta w kąt. — Boli cię? i | Poszła do kąta, wypluła wodę do wiadra i powiedziała spokojnie: — E, nic. Zęby całe, wargę mi tylko przeciął. — Za co? - 94 - Spojrzała przez okno na ulicę i powiedziała: — Złości się, trudno staremu, same niepowodzenia,.. Idź spać, z Bogiem, nie myśl o tym... Spytałem ją jeszcze o coś, ale wbrew zwyczajowi krzyknęła z gniewem: — Do kogo mówię! Połóż się! Co za nieusłuchany chłopak!... Siadła przy oknie i ssąc wargę spluwała często do chusteczki. Rozbierając się patrzyłem na nią: w granatowym kwadracie okna, nad jej czarną głową, błyszczały gwiazdy. Na ulicy było cicho, w pokoju ciemno. Kiedy się położyłem, podeszła cichutko i pogładziwszy mnie po głowie powiedziała: — Spij spokojnie, a ja zejdę do niego... Nie żałuj mnie tak bardzo, duszo gołębia, ja także przecież jestem winna... Spij! Pocałowała mnie i odeszła. Ogarnął mnie smutek nie do zniesienia; wyskoczyłem z szerokiego, miękkiego łóżka, podszedłem do okna i patrząc w dół na pustą ulicę zastygłem w 'niewymownym żalu. VI Znów rozpoczęło się coś koszmarnego. Pewnego razu wieczorem, kiedy po herbacie zasiedliśmy z dziadkiem do psałterza, a babcia zaczęła zmywać naczynia, do pokoju wpadł wuj Jakub, roztargany jak zwykle, podobny do zużytej miotły. Nie witając się rzucił czapkę gdzieś w kąt i zaczął szybko mówić wstrząsając się i wymachując rękami: — Tatku, Miszka awanturuje się ponad wszelką miarę! Był u mnie na obiedzie, podpił sobie i zaczął pokazywać swoje wariackie sztuki: potłukł talerze, podarł na strzępy gotowe do odbioru wełniane ubranie, wybił szyby, zwymyślał mnie i Grzegorza. Idzie teraz tutaj - 95 - i odgraża się: „Ojcu —? krzyczy — brodę wyrwę, zabiję go!" Niech ojciec uważa... Dziadek oparł się rękami o stół i wstał powoli. Twarz mu się zmarszczyła, jakby się zbiegła ku nosowi, stając się dziwnie podobna do topora. — Słyszysz, matko? — wykrzyknął piskliwie — słyszysz? Ojca idzie zabić syn rodzony! Pora już! Już pora, dzieci... Przeszedł się po pokoju rozprostowując plecy, podszedł do drzwi, raptownie zarzucił ciężki hak na skobel i zwrócił się do Jakuba: — Wari posag chcecie rozdrapać? O, macie — warknął i podsunął wujowi figę pod nos. Wuj, urażony, obruszył się: — A co ja tu winien, tatko? — Ty? Już ja cię znam! Babcia milczała, pośpiesznie chowając filiżanki do szafy. — Toż ja przyszedłem cię bronić... — No-no! — powiedział z przekąsem dziadek. — To bardzo ładnie! Dziękuję ci, synku! Matko, daj temu lisowi co bądź do ręki, pogrzebacz choćby, żelazko, wszystko jedno! A ty, Jakubie Wasiliczu. jak się brat tu włamie, wal go — w moją głowę!... Wuj wsunął ręce do kieszeni i odszedł do kąta. — Jeżeli mi ojciec nie wierzy... — Wierzę?! — krzyknął dziadek tupnąwszy nogą. — Nie, każdemu zwierzowi uwierzę, psu, jeżowi, a tobie — zaczekam! Wiem: tyś go spoił, tyś go nauczył! No, dalejże, bij teraz! Bij do wyboru: jego, mnie... Babcia szepnęła mi: — Biegnij na górę i patrz przez okno, a jak wuj Michał pokaże się na ulicy, skocz tu i powiedz! Ruszaj, prędzej... I oto, trochę przestraszony grożącym najściem roz- - 98 - szalałego wuja, ale dumny z powierzonego mi zadania, sterczę w oknie i obserwuję ulicę: jest szeroka, pokryta gęstą warstwą kurzu, spod którego wynurzają się jak opuchliny wielkie kamienie bruku. Na lewo ulica biegnie daleko i przecinając jar wychodzi na plac Więzienny, gdzie na gliniastym gruncie stoi masywny, ???? budynek z czterema wieżami na rogach — stare więzienie. Ma ono w sobie coś zasmucaj ąco pięknego, przejmującego. Na prawo, o trzy damy od ???, rozpościera się rozległy plac Sienny, zamknięty żółtym budynkiem rot aresztanckich * i strażacką wartownią w kolorze ołowiu. Dokoła jej wieży krąży wartownik jak pies na łańcuchu. Cały plac jest poprzecinany rowami; w jednym z nich na dnie stoi zatęchła, zielonkawa woda; bardziej na prawo widać cuchnący Staw Diukowy, gdzie według opowiadania babci wujowie zimą rzucili do przerębli mojego ojca, a prawie na wprost okna — zaułek, zabudowany małymi pstrymi domkami, opierający się o pękatą, przysadzistą cerkiew Trzech Arcykapłanów. Kiedy spojrzeć przed siebie, widać dachy jak łódki wywrócone do góry dnem wśród zielonych fal ogrodów. Wysmagane zamieciami długich zim, spłukane nieustannymi deszczami jesieni, wypłowiałe, domy naszej ulicy przysypane są kurzem; tulą się do siebie jak żebracy w kruchcie i razem ze mną wyczekują kogoś, podejrzliwie wybałuszywszy okna. Ludzi jest niewiele, poruszają się bez pośpiechu, podobni do zamyślonych karaluchów aa pręcie dokoła pieca. Dochodzi mnie z dołu duszące ciepło; czuję przykry dla mnie izapach pierogów ze szczypiorem i marchwią; zapach ten zawsze wywołuje we mnie przygnębienie. i Aresztanckie roty — rodzaj katorgi; więzienie, gdzie skazani wykonywali ciężką przymusową pracę. 7 — Gorki II - 97 - Nudno, jakoś osobliwie nudno, wprost nie do zniesienia. Do piersi wlewa się ciepły, płynny ołów, uciska od wewnątrz, rozpiera pierś, żebra; wydaje mi się, że roz-dymam się jak pęcherz, i ciasno mi się robi w maleńkim pokoiku pod podobną do wieka trumny powałą. A oto wuj Michał; wygląda z zaułka, spoza węgła sea-xego domu; nacisnął czapkę na uszy, które się odgięły i sterczą. Jest-w rdzawej marynarce i zakurzonych butach z cholewami; jedną rękę ma w kieszeni kraciastych spodni, drugą trzyma się za brodę. Nie widać jego twarzy, ale stoi tak, jakby rniał zamiar przeskoczyć ulicę i wczepić się w dom dziadka czarnymi, kosmatymi rękami. Trzeba biec na dół, powiedzieć, że przyszedł, ale nie mogę oderwać się od okna i widzę, jak wuj ostrożnie, jakby się bał zakurzyć swoje szare buty, przechodzi przez ulicę; słyszę, jak otwiera drzwi szynku. Drzwi skrzypią, brzęczą szyby. Biegnę na dół, stukam do pokoju dziadka. — Kto tam? — pyta opryskliwie, nie otwierając. — Ty? No co? Do szynku poszedł? Dobrze, ruszaj stąd! — Boję się tam... — Wytrzymasz! Znów sterczę w oknie. Ściemnia się. Kurz na ulicy jakby napęczniał" jest głębszy, czarniejszy. W oknach domów tłustymi plamami rozlewają się żółte światła; w domu naprzeciw — muzyka, struny śpiewają smutno i ładnie. W szynku też śpiewają. Kiedy się otwierają drzwi, przedostaje się na ulicę zmęczony, rozbity głos; wiem, że to głos jednookiego żebraka NiMtuszki, brodatego starca z czerwoną jamą na miejscu prawego oka, z lewym szczelnie zamkniętym; kiedy drzwi się zatrzaskują, odrąbują jego pieśń jakby toporem. Babcia zazdrości żebrakowi: słuchając jego pieśni mówi z westchnieniem: - 98 - — Błogosławieństwo na niego spadło: jakie to wiersze umie... Poszczęściło mu się! Niekiedy przywołuje go na podwórze; dziad siedzi na ganku wspierając się na kiju i śpiewa, opowiada, a babcia siadłszy obok niego słucha, rozpytuje: — Poczekaj no, a czy Matka Boska i w Riazaniu była? A żebrak mówi przekonywającym basem: — Wszędzie była, we wszystkich guberniach... Nieznacznie, z ulicy, spływa na mnie senne znużenie wywołując ucisk w sercu i oczach. Jakby to było dobrze, gdyby przyszła babcia! Albo chociażby dziadek. Jaki też był mój ojciec? Dlaczego dziadek i wujowie nie lubili go, a babcia, Grzegorz i niańka Eugenia tak dobrze o niim mówią? A gdzie jest moja matka? Coraz częściej myślę o matce, staje się ona centralną postacią wszystkich bajek i historii, które zasłyszałem od babci. Fakt, że matka nie chce żyć ze swą rodziną, podnosi ją w moich marzeniach. Wyobrażam sobie, że mieszka w zajeździe przy wielkim trakcie, u rozbójników, którzy grabią przejezdnych bogaczy i dzielą się łupem z biednymi. A może przebywa w lesie, w jaskini, oczywiście również ze szlachetnymi rozbójnikami, warzy im strawę i strzeże nagrabionego złota?... A może wędruje po świecie, zlicza jego skarby, jak wędrowała „księżna-pani" Jengałyczewa razem z Matką Boską, i Bogurodzica poucza moją matkę, jak pouczała „księż-nę-panią": Nie zebrać tobie, niewolnico chciwa, Ze wszystkiej ziemi złota, kosztowności; Nie przykryć tobie, duszo pożądliwa, Całym bogactwem ziemi swej nagości... A matka odpowiada jej słowami „księżnej-pani", rozbójniczki: r« 99 - Przebacz, Najświętsza Bogurodzico, Zlituj się nad mą duszyczką grzeszną, Bo nie dla siebie grabiłam ludzi, Tylko dla syna, dla jedynego!... A Bogurodzica, dobra jak babcia, przebaczy jej i powie: Och, ty, Mariuszko, tatarskie plemię, Oj, Chrześcijańska dolo-niedolo! A idźże sobie, idź swoją drogą — Ścieżka jest twoja i ta łza twoja! Ale nie ruszaj człeka ruskiego, Po lasach wędruj, Mordwy i wypatruj, Po stepach wędruj, Kałmuka ścigaj!... Przypominając sobie te bajki żyję jak we śnie; budzi mnie tupot, bieganina, ryki na dole, w sieni, na podwórzu. Wychyliwszy się z okna widzę, jak dziadek, wuj Jakub i pomocnik szynkarza, śmieszny Czeremis, Mielian, wypychają z furtki na ulicę wuja Michała; on opiera się, więe biją go po rękach, plecach, po karku, kopią go i wreszcie wuj leci na łeb na szyję w kura uliczny. Furtka zatrzaskuje się, zgrzyta klamka i rygiel; przez bramę przerzucono zmiętą czapkę; zrobiło się cicho. Przeleżawszy chwilę wuj, w podartym ubraniu, rozczochrany, podnosi się, bierze kamień i rzuca go w bramę; rozlega się głuche uderzenie jak w dno beczki. Z szynku wyłażą czarni ludzde, wrzeszczą ochryple i wymachują rękami; z okien domów wychylają się głowy ludzkie — ulica nabiera życia, śmieje się, krzyczy. To wszystko także przypomina bajkę, ciekawą, ale nieprzyjemną, przejmującą lękiem. I nagle wszystko się zaciera, wszyscy milkną, znikają. ...Przy progu, na kufrze, siedzi babcia, zgarbiona, od- i Mordwa, Mordwini — lud pochodzenia fińskiego, mieszkający nad środkową Wołgą. - 100 - rętwiała, i oddycha ciężko. Stoję przy niej i głaszczę ją po ciepłych, miękkich, mokrych policzkach, ale babcia widocznie nic nie czuje i szepcze posępnie: — Panie, czyż Ci zabrakło dla mnie i dla dzieci moich łaski rozumu? Panie, zmiłuj się... Zdaje mi się, że na ulicy Polnej dziadek mieszkał nie więcej niż rok, od wiosny do wiosny, ale nawet w ciągu tego krótkiego czasu dom jego zdobył sobie rozgłos nie lada jaki. Prawie co niedzielę pod naszą bramę zbiegali się chłopcy krzycząc z radością na całą ulicę: — U Kaszyrinów znów się biją! Zwykle wuj Michał zjawiał się wieczorem i przez całą noc trzymał dom w oblężeniu, a jego mieszkańców w trwodze. Niekiedy przychodziło z nim dwóch, trzech pomocników, skorych do bójki mieszczan kunawińskich; przedostawali się z jaru do sadu i gospodarowali tam dając upust swej pijackiej fantazji. Wyrywali krzewy (malin i porzeczek; pewnego razu zdemolowali łaźnię, zniszczyli w niej wszystko, co tylko było można: pryczę, ławki, kotły do wody, rozwalili piec, wyłamali kilka desek z podłogi, wyrwali drzwi wraz z framugą. Dziadek, ponury i oniemiały, stał przy oknie przysłuchując się, jak ludzie mszczą jego mienie; babcia biegała gdzieś po podwórzu, niewidzialna w ciemności, i wołała błagalnie: — Misza, co ty robisz? Misza! Z sadu w odpowiedzi na to dochodziły idiotyczne, plugawe rosyjskie przekleństwa, których sens widocznie nie docierał do świadomości i uczucia bydląt, co je z siebie wyrzucały. Babcię trudno w takiej chwili złapać, a bez niej straszno mi; schodzę do pokoju dziadka, ale na mój widok dziadek krzyczy ochrypłym głosem: — Precz, przeklętniku! - 102 - Biegnę na strych i stąd przez okienko patrzę w ciemność ogrodu i podwórza starając się nie stracić z oczu babci; boję się, że ją zabiją, i krzyczę, nawołuję. Ale babcia nie przychodzi, a pijany wuj usłyszawszy mój głos dziko i plugawo urąga mej matce. Kiedyś w taki właśnie wieczór dziadek był niezdrów, leżał w łóżku i niespokojnie obracając owiązaną ręcznikiem głową, głośno wyrzekał: — Ot, po cośmy żyli, grzeszyli, majątek ciułali! Gdyby nie wstyd, nie hańba, trzeba by policję przywołać, a jutro — do gubernatora... Ale nie przystoi! Kiedyż to rodzice własne dzieci policją szczują? A więc leż cicho, stary! Nagle spuścił nogi z łóżka i chwiejąc się podszedł do dkna. Babcia podtrzymywała go pod ręce. — Dokąd to, dokąd? — Zapal światło — powiedział, zadyszany, ze świstem wciągając powietrze. A kiedy babcia zapaliła świecę, wziął lichtarz do ręki i trzymając go przed sobą jak żołnierz karabin, krzyknął przez otwarte okno drwiąco i głośno: — Hej, Miszka, złodzieju nocny, wściekły psie parszywy! Natychmiast górna szyba w oknie rozprysła się w drobne kawałki i na stół tuż obok babci upadła połówka cegły. — Nie trafił! — zawył dziadek i roześmiał się czy zapłakał. Babcia chwyciła go na ręce, tak jak mnie brała, i [zaniosła do łóżka wyrzekając z przestrachem: — Co robisz, co robisz, Bóg z tobą! Przecież za to Sy-"bir go czeka; a czyż on w zapalczywości zda sobie spra- ? wę, co to jest Sybir!... Dziadek podrygiwał i sucho, ochryple łkał: — Niech zabije... - 103 Zza okna dochodziły ryki, tupot, drapanie w mur. Wziąłem cegłę ze stołu i pobiegłem do okna; babcia zdążyła mnie przytrzymać i pchnąwszy w kąt syknęła: — Ach, ty opętańcze... Innym razem wuj, uzbrojony w gruby drąg, włamywał się z podwórza do sieni domu stojąc na stopniach kuchennego ganku i rozwalając drzwi, za którymi czekali na niego: dziadek z kijem w rękach, dwóch lokatorów z jakimiś drągami i żona szynkarza, wysoka kobieta, z wałkiem; za nimi dreptała babcia błagając: — Puśćcie mnie do niego! Dajcie powiedzieć słowo... Dziadek stał wysunąwszy naprzód nogę jak chłop z oszczepem na obrazie Polowanie na niedźwiedzia. Kiedy babcia podbiegała do niego, w milczeniu odsuwał ją łokciem i nogą. Wszyscy czworo stali w straszliwym pogotowiu; niad nimi, na ścianie, płonęła latarka, skąpo oświetlając ich głowy ponurym, drgającym światłem. Patrzyłem na to wszystko ze schodów wiodących na strych i miałem wielką ochotę uprowadzić babcię na górę. Wuj wyważał drzwi z zapamiętaniem, Skutecznie; chwiały się mocno, gotowe wyskoczyć z górnej zawiasy; dolna była już wyrwana i przykro brzęczała. Dziadek mówił do swoich towarzyszy broni także jakimś brzękliwym głosem: — Bijcie po rękach, po nogach, proszę was, po głowie nie trzeba... Obok dnzwi było w ścianie małe okienko, ledwie na wysunięcie głowy; wuj już wybił w nim szybę; najeżony odłamkami szkła otwór czerniał jak wybite oko. Babcia rzuciła się ku niemu, wysunęła rękę na zewnątrz i machając nią zawołała: — Misza, na Boga, odejdź! Okaleczą cię, odejdź! Uderzył ją drągiem w rękę; widać było, jak prześliznąwszy się koło okna spadło jej na rękę coś szerokiego. - 104 - a w ślad za tym babcia osunęła się i padła na wznak zdążywszy jeszcze krzyknąć: — Mi-isza, uciekaj!... — Co ci, matko? — straszliwie zaskowyczał dziadek. Drzwi rozwarły się gwałtownie, w ich czarny otwór wskoczył wuj, ale w tejże chwili został zgarnięty z ganku jak błoto łopatą. Szynkarka odprowadziła babcię do pokoju dziadka; wkrótce i on się tam zjawił i zasępiony podszedł do babci: — Kość cała? — Och, złamała się widocznie — powiedziała babcia nie otwierając oczu. — Az nim co się stało, co z nim? — Uspokój się! — krzyknął ostro dziadek. — Cóż tor zwierzę jestem czy co? Związali go, leży w szopie. Wodą go oblałem... Me zły! W kogo on się wdał?... Babcia jęknęła. — Posłałem po staruchę, co zestawia kości, musisz pomęczyć się jeszcze trochę! — powiedział dziadek przysiadłszy się do niej na łóżko. — Zadręczą nas, matko, przed czasem wpędzą nas do grobu! — Oddaj im wszystko. — A Waria? Długo rozmawiali: babcia cicho i żałośnie, dziadek głośno, z rozdrażnieniem. Potem przyszła mała, drobna staruszka, garbata^ z ogromnymi ustami od ucha do ucha. Dolna jej szczęka trzęsła się, usta miała otwarte jak u ryby, zaglądał do nich poprzez górną wargę haczykowaty nos; oczu jej nie było widać. Ledwie poruszała nogami, szurając po podłodze kijem i niosąc w ręce jakiś pobrzękujący węzełek. Wydało mi się, że to śmierć przyszła po babcię, przyskoczyłem do niej i wrzasnąłem z całych sił: - 105 - — Wynoś się! Dziadek schwycił mnie niezbyt delikatnie i bez ceregieli zaniósł na poddasze. VII Wcześnie zrozumiałem, że dziadek ma innego Boga i babcia innego. Zdarzało się, że babcia obudzi się, siądzie na łóżku i długo czesze grzebieniem swoje zdumiewające włosy; potrząsając głową, wyrywa zacisnąwszy zęby całe pasma długich, czarnych, jedwabistych nitek i pomstuje po cichu, by mnie nie zbudzić: — A żebyście przepadły! Żeby kołtun w was się wdał, przeklęte... Jakoś tam je rozpłatawszy, szybko zaplata grube warkocze, myje się naprędce, prychając gniewnie, i nie zmywszy rozdrażnienia z wielkiej, zmiętej od snu twarzy staje przed ikonami. Dopiero wtedy następowało prawdziwe poranne obmycie, które ją od razu odświeżało. Wyprostowawszy przygarbione plecy, wzniósłszy głowę, patrzy tkliwie na okrągłą twarz Matki Boskiej Kazańskiej i szeroko, zapamiętale żegna się szepcząc żarliwie: — Bogurodzico przecudowna, udziel swej łaski na ?dzień nadchodzący, Matuchno! Bijąc pokłon do ziemi, rozprostowuje powoli grzbiet i znów szepcze, coraz żarliwiej i czulej: — Źródło radości, Piękności przeczysta, Jabłoni kwitnąca!... Prawie co ranek wyszukiwała nowe wyrazy czci, co sprawiało, że wsłuchiwałem się w jej modlitwę z napiętą uwagą. — Serduszko moje przeczyste, niebiańskie! Osłono - 106 - moja i obrono, Słoneczko złote, Matko Boża, chroń mnie ode złego, strzeż, bym nie skrzywdziła nikogo i by mnie nie krzywdzono bez potrzeby! Z uśmiechem w ciemnych oczach i jakby odmłodzona, znów żegnała się powolnymi ruchami ciężkiej ręki. — Jezu Chryste, Synu Boży, bądź miłościw mnie grzesznej w imię Matki Twojej Przenajświętszej... Jej modlitwa była zawsze hymnem pochwalnym, dziękczynieniem szczerym i prostym. Rano modliła się niedługo; trzeba było nastawić samowar — służącej dziadek już nie trzymał — a jeśli babcia nie zdążyła przygotować herbaty na czas przez niego ustanowiony, pomstował długo, ze złością. Niekiedy, przebudziwszy się wcześniej niż babcia, wchodził na poddasze i zastawszy ją przy modlitwie słuchał przez pewien czas jej szeptu, pogardliwie krzywiąc wąskie, ciemne wargi, a przy śniadaniu zrzędził: — Ile razy uczyłem cię, łbie kapuściany, jak należy się modlić, a ty wciąż swoje klepiesz, heretyczko! Że też Pan Bóg może to ścierpieć! — Już On zrozumie — z przekonaniem odpowiadała babcia. — Czy tak Mu powiesz, czy owak, wszystko i tak pojmie... . — Czuwaszko przeklęta! Ech, wy-y... Jej Bóg był z nią przez cały dzień, nawet Ewierzętom o nim opowiadała. Jasne było dla mnie, że temu Bogu z ufnością i pokorą poddaje się wszystko: ludzie, psy, ptaki, pszczoły i zioła; dla wszelkiego stworzenia na ziemi był on jednako dobry, jednako bliski. , Pewnego razu rozbałamucony kot szynkarki, przebiegły łasuch i lizus, złotooki, o sierści koloru dymu, ulubieniec całego podwórka, przywlókł z ogrodu szpaka. Babcia odebrała mu na wpół żywego ptaka i zwróciła się do kota z wyrzutem: — Boga się nie boisz, zbrodniarzu podły! - 107 - Szynkarka i stróż foiześmdaili się. ale babcia obruszyła się na nich: — Myślicie, że zwierzęta Boga nie pojmują? Wszelkie stworzenie nie gorzej od was Go rozumie, ludeie bezlitośni... Zaprzęgając spasionego, osowiałego Szarapa zagadywała do niego: — Czegożeś taki smutny, robotniku boży? Staruszek już z ciebie... Koń wzdychał kiwając głową. A mimo wszystko nie wymawiała imienia bożego tak często jak dziadek. Bóg babci był przystępny i niestraszny, ale nie można było wobec niego kłamać. Budził we mnie uczucie wstydu nie do przezwyciężenia., tak że nigdy nie mogłem okłamać babci. Ukryć cośkolwiek przed tym dobrym Bogiem było po prostu niemożliwością i zdaje się, że nawet nie powstawała chęć,, by coś ukrywać. j .-'] Pewnego razu szynkarka, posprzeczawszy się z dziadkiem, nawymyślała przy okazji także i babci, która nie brała udziału w kłótni, nawymyślała jej przykro i nawet rzuciła w nią marchwią. — Głupia jesteś, i tyle, dobrodziejko — spokojnie powiedziała babcia, ale ja obraziłem się okrutnie i postanowiłem zemścić się na niegodziwej. Długo obmyślałem, w jaki sposób mógłbym najdotkliwiej urazić tę rudą, grubą kobietę z podwójnym podbródkiem, bez oczu. Z obserwacji wojen domowych między mieszkańcami wiedziałem, że mszcząc się za krzywdy i obelgi obcinają ogony kotom, szczują psami, zabijają koguty i kury albo zakradłszy się nocą do piwnicy wroga, nalewają nafty do kadzi z kapustą czy też z ogórkami, wypuszczają kwas z beczek. To wszystko nie podobało mi się - 108 - jednak; trzeba było wymyślić coś bardziej dotkliwego i strasznego. Wymyśliłem: upilnowałem, kiedy szynkarka zeszła do piwnicy, przykryłem właz nad nią, izamknąłem, odtańczyłem nad jej głową taniec zemsty i rzuciwszy klucz na dach, w te pędy pobiegłem do kuchni, gdzie babcia gotowała strawę. Nie od razu zrozumiała przyczynę mego tryumfu, a zrozumiawszy przetrzepała mnie, gdzie należy, wyciągnęła na podwórze i posłała na dach po klucz. Zdziwiony jej zachowaniem, w milczeniu oddałem klucz i zaszyłem się w kąt podwórza, skąd obserwowałem, jak uwalniała uwięzioną szynkarkę i jak obie w najlepszej komitywie szły śmiejąc się przez podwórze. — Ja ci... — pogroziła mi szynkarka pulchną pięścią, ale jej twarz bez oczu dobrodusznie się uśmiechała. Babcia wzięła mnie za kołnierz, przyprowadziła do kuchni i spytała: — Dlaczegoś to zrobił? — Bo rzuciła w ciebie marchwią... ^ — A więc to z mojego powodu? Tak? Jak cię, bęc-wale, rzucę myseom do podpiecka, to się opamiętasz! Co za obrońca! Pęcherz' wydęty! Patrzcie na niego, bo zaraz pęknie! Poczekaj, powiem dziadkowi, to ci skórę wygarbuje! Ruszaj na górę, do książki... Przez cały dzień nie rozmawiała ze mną, a wieczorem, przed modlitwą, usiadła na łóżku i powiedziała ? naciskiem te pamiętne słowa: — Zapamiętaj to sobie, Lońka, duszo gołębia: w sprawy dorosłych się nie mieszaj! Dorośli to ludzie zepsuci; Bóg ich doświadczył, a ciebie jeszcze nie. Żyj dziecięcym rozumem. Czekaj, kiedy Bóg zapuka do twego serca, wskaże ci twoje powołanie i na właściwą ścieżkę cię wprowadzi. Rozumiesz? A kto zawinił, dlaczego — - 109 - nie twoja to sprawa. Sąd i kara w ręku Boga. On sądzi, nie my. Zamilkła, zażyła tabaki i zmrużywszy prawe oko dodała: — A nawet i sam Pan Bóg nie zawsze jest w mocy rozeznać, kto zawinił. — To Bóg nie wie wszystkiego? — spytałem zdumiony, na oo cicho i smutno odpowiedziała: — Gdyby wszystko wiedział, to by ludzie chyba wielu rzeczy nie robili. On tam na pewno, Ojciec nasz kochany, patrzy i patrzy z niebiosów na ziemię, na wszystkich nas grzesznych, a w pewnej chwili jak nie zapłacze, jak nie zaszlocha: „Ludzie wy moi, ludzie, mili moi ludzie! Och, jak mi was żal!" Sama zapłakała również i nie ocierając mokrych od łez policzków odeszła modlić się przed ikonami w kącie pokoju.' Od tego czasu jej Bóg stał mi się jeszcze bliższy i przystępniejszy. Dziadek także mnie pouczał, że Bóg to istota wszechobecna, wszechwiedząca, wszechwidząca, że jest nieustającą pomocą we wszystkich poczynaniach człowieka, ale modlił się nie tak jak babcia. Rano, zanim stanął przed ikonami, długo się mył, potem schludnie ubrany, starannie przyczesywał rude włosy, przygładzał bródkę i przejrzawszy się w lustrze obciągał jeszcze na sobie koszulę, wpuszczał końce czarnej chustki za kamizelkę i ostrożnie, jakby się skradał, szedł ku obrazom. Stawał zawsze na tym samym sąc2h ku w desce podłogi, podobnym do końskiego oka, przez chwilę stał w milczeniu, z opuszczoną głową, z rękami wyciągniętymi wzdłuż ciała, jak żołnierz. Potem, prosty i szczupły, mówił dobitnie: —? W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! - 110 Zdawało mi się, że po tych słowach w pokoju zalegała szczególna cisza. Nawet muchy brzęczą ciszej. Dziadek stoi z głową zadartą do góry, uniesione brwi zjeżyły mu się, złocista broda sterczy poziomo. Odmawia modlitwy sztywno jak wyuczoną lekcję, głos jego brzmi dobitnie i kategorycznie: — „Przyjdzie Sędzia i czyny każdego ujawnione będą..." Zwolna bije się w pierś i prosi natarczywie: — „Zgrzeszyłem przeciwko Tobie jedynemu, odwróć oblicze Twoje od grzechów moich..." Odmawia „Wierzę", dobitnie wymawiając każde słowo; prawa jego noga rytmicznie drga, jakby bezszelestnie przytupywała w takt modlitwy; w napięciu pochyla się ku świętym'obrazom, wydłuża się jakby, staje się coraz cieńszy, suchszy, schludny taki, skrupulatny, natarczywy: — „Uzdrowiciela Rodzicielko, ulecz duszy mojej zastarzałe namiętności! Usłysz nieustanne błagania serca mego, wspomóż, Władczyni!" I woła głośno ze łzami w zielonych oczach: — „Niech mi wiara w miejsce czynów będzie policzona, Boże mój, i nie karaj mnie za uczynki, dla których nie masz usprawiedliwienia." Teraz żegna się coraz częściej, konwulsyjnie, kiwa głową, jakby bódł, w głosie jego słychać skowyt i łkanie. Później, kiedy bywałem w synagogach, zrozumiałem, że dziadek modlił się jak Żyd. Już samowar dawno bulgocze na stole, po pokoju rozchodzi się zapach żytnich placków z twarogiem — chce się jeść! Babcia, nachmurzona, oparła się o framugę drzwi i wzdycha patrząc w podłogę, do okna zagląda z ogrodu wesołe słońce, na drzewach perli się rosa, poranne powietrze smacznie pachnie koprem, czamą pc~ - lll - rzeczką, dojrzewającymi jabłkami, a dziadek wciąż się jeszcze modli, kiwa, skamle: — „Ugaś płomień pożądliwości moich, jakom jest żebrak i potępieniec!" Umiem na pamięć wszystkie modlitwy poranne i wszystkie modlitwy mówione przed snem, umiem i z napięciem uważam, czy też nie omyli się dziadek, czy nie opuści kiedy choć jednego słowa. Zdarzało się to niezwykle rzadko i zawsze budziło we mnie złośliwe uczucie radości. Po skończeniu modlitwy dziadek mówi do mnie i do babci: — Dzień dobry! Kłanialiśmy się mu i zasiadaliśmy wreszcie do stołu. Wtedy mówiłem dziadkowi: — A tyś dzisiaj opuścił „starczy"! — Nie kłamiesz? — pyta z niepokojem i niedowierzaniem. — Ależ tak, opuściłeś. Miało być „Niech za wszystko starczy ta wiara moja", a tyś nie powiedział „starczy". — To dopiero! — woła zgnębiony, mrigając oczami. Potem z nawiązką mi odpłaci za tę uwagę, ale na razie widząc jego zakłopotanie tryumfuję. Pewnego razu babcia zażartowała: — Chyba nudno, ojcze, wysłuchiwać Panu Bogu twoją modlitwę, wciąż klepiesz jedno i to samo. — Co-o? — powiedział dziadek, złowieszczo przeciągając słowo. — Co ty pleciesz? — A mówię, że od serca to nie podarujesz Panu Bogu ani słóweczka w tych wszystkich modlitwach, które słyszę! Dziadek zatrząsł się, twarz nabiegła mu krwią, podskoczył na krześle, rzucił spodek w głowę babci i zgrzytnął jak piła na sęku: - 112 - — Precz, stara wiedźmo! Opowiadając mi o niezmierzonej potędze bożej dziadek podkreślał zawsze przede wszystkim okrutne przejawy tej mocy: oto zgrzeszyli ludzie — i nawiedził ich potop; znów zgrzeszyli — spalone i zburzone są ich miasta; oto Bóg zesłał na ludzi głód i mór. Bóg — to miecz nad ziemią, bicz na grzeszników. — Na każdego, kto złamie przez nieposłuszeństwo przykazania boskie, spadną nieszczęścia i zagłada! — pouczał stukając kostkami cienkich palców po stole. Trudno mi było uwierzyć, że Bóg jest okrutny: podejrzewałem, że dziadek naumyślnie opowiada to wszystko, żeby wpoić we mnie strach nie przed Bogiem, lecz przed sobą. I spytałem go otwarcie: — Czy mówisz to dlatego, żebym ci był posłuszny? A dziadek równie otwarcie odpowiedział: — No pewno! Jeszcze miałbyś mnie nie słuchać?! — A babcia mówi inaczej... ?— Nie wierz jej, durnej! — upominał mnie surowo. — Od dziecka jest ciemna, nieuczona, bez rozumu. Nakażę jej, by nie śmiała rozmawiać z tobą o tych wielkich sprawach! Odpowiadaj: jakie są urzędy anielskie? Odpowiadałem i pytałem: — A co to są urzędnicy? — Ech, jak cię korci! — Uśmiechał się chowając oczy i poruszając ustami, jakby coś przeżuwał, wyjaśniał niechętnie: — To Boga nie dotyczy, urzędnicy — to ziemskie sprawy! Urzędnik to prawo jad, prawa pożera. — Jakie prawa? — Prawa? To znaczy obyczaje — weselej i raźniej już mówił dziadek błyskając mądrymi, przenikliwymi oczami. — Żyją ludzie, żyją i umówią się: tak będzie najlepiej, to przyjmiemy jako swój obyczaj, ustanowimy jako regułę i prawo! Na przykład dzieciaki, kiedy 8 — Gorki II - 113 się zaczynają bawić, umawiają się, co i jak, w jakim porządku prowadzić zabawę. Ta umowa to jest właśnie prawo! — A urzędnicy? — Urzędnik podobny jest do łobuza; przyjdzie i wszystkie prawa podepcze. — Dlaczego? — No, to nie na twój rozum! — mówi nachmurzywszy się surowo i znów poucza: — Wszystkie sprawy ludzkie są w ręku Boga! Człowiek pragnie jednego, a Bóg drugiego. Wszystko, co ludzkie, jest nietrwałe. Bóg tylko dmuchnie, a wszystko obróci się w proch i pył. Miałem wiele powodów do interesowania się urzędnikami, więc dopytywałem się: — A wuj Jakub śpiewa: Anioły jasne — urzędy Pana, A urzędnicy — sługi szatana! Dziadek podgiął dłonią bródkę, wsunął ją do ust i zamknął oczy. Policzki mu drgały. Zrozumiałem,-że powstrzymuje śmiech. — Dobrze by było związać ciebie z Jaszką za nogi i puścić na wodę! — powiedział. — Takich piosenek ani on nie powinien śpiewać, ani ty słuchać. To kuługur-skie ' żarty, wymyślili je odszczepieńcy, heretycy. Zamyśliwszy się utkwił wzrok gdzieś ponad mą głową i cicho powiedział swoje przeciągłe: — Ech, wy-y... Stawiając Boga wysoko nad ludźmi, jako groźnego sędziego, dziadek podobnie jak babcia wciągał go jednak do wszystkich swoich spraw; jego i niezliczone mnóstwo świętych orędowników. Babcia zaś jakby zu- lKuługurowie — nazwa ludowa sekty starowierców (tzw. raskolników). - 114 - pełnie nie uznawała świętych, prócz Mikołaja, Jerzego, Froła i Wawrzyńca, którzy także byli bardzo dobrzy dla ludzi i bliscy im; chodzili po wsiach i miastach, brali udział w życiu ludzi i mieli wszystkie ich cechy. Święci dziadka natomiast prawie wszyscy byli męczennikami; obalali bogów pogańskich, wiedli spory z cesarzami rzymskimi i za to poddawano ich torturom, palono, obdzierano ze skóry. Niekiedy dziadek oddawał się marzeniom. — Gdyby tak Pan Bóg pomógł mi sprzedać ten domek i zarobić choćby z pięćsetkę, dałbym na wotywę do świętego Mikołaja. Babcia pokpiwając mówiła mi: — Już się naszykował święty Mikołaj domy staremu durniowi sprzedawać; nie ma nic lepszego do roboty nasz Mikołaj kochany. Przea długi czas przechowywałem kalendarz dziadka z różnymi dopiskami skreślonymi jego ręką. Między innymi obok dnia Joachima i Anny był napis pożółkłym atramentem, prostymi literami: „Wybawili, miłościwi, z nieszczęścia." Pamiętam to „nieszczęście". Chcąc dopomóc swoim nieudanym dzieciom dziadek zaczął zajmować się lichwą, przyjmując potajemnie rzeczy w zastaw. Ktoś zrobił na niego doniesienie i pewnego razu nocą wpadła policja. Była rewizja i wielkie zamieszanie, ale skończyło się wszystko pomyślnie; dziadek modlił się aż do wschodu słońca i rano w mojej obecności napisał w kalendarzu te właśnie słowa. Przed kolacją czytał ze mną psałterz, Ewangelię, albo ciężką księgę Jefrema Sirinał, a po kolacji znów 1 Jefrem Sirin — chrześcijański kaznodzieja, autor wielu modlitw i wierszy religijnych, żyjący w IV wieku naszej ery. - 115 - się modlił. W ciszy wieczornej długo dźwięczały posępne, pełne skruchy słowa: — „Cóż ci złożę w ofierze, szczodry, nieśmiertelny Królu... I nie wódź nas na pokuszenie... Panie, osłoń mnie przed nieprzyjaciółmi... Daj mi łzy i pamięć doczesną..." A babcia często mawiała: — Och, jaka dziś jestem zmęczona! Chyba bez modlitwy się położę... Dziadek zabierał mnie do cerkwi: co sobotę na wieczorne nabożeństwo, a w święta na sumę. I tutaj rozróżniałem, kiedy do jednego, a kiedy do drugiego Boga wznoszono modły; modlitwy popa i diaka były dla Boga dziadka, śpiewacy cerkiewni zawsze śpiewali do Boga babci. Niezdarnie, rzecz jasna, wyrażam to dziecięce rozróżnianie między Bogami, które, pamiętam, tak niepokojąco rozdwajało moją duszę. Bóg dziadka budził we mnie strach i wrogość: ten Bóg nikogo nie kochał, obserwował wszystko surowym, bacznym okiem i przede wszystkim wynajdywał i widział w człowieku zło, grzech. Było rzeczą jasną, że nie dowierza człowiekowi, że wciąż czeka na jego skruchę i lubi karać. Myśli o Bogu i uczucia skierowane do niego były w owe dni głównym pokarmem mojej duszy, czymś najpiękniejszym w życiu — wszystkie inne przeżycia raniły mnie swoim okrucieństwem i brudem, budząc wstręt i gniew. Bóg był najdoskonalszy, najwznioślejszy ze wszystkiego, co mnie otaczało — Bóg babci, taki kochany przyjaciel wszelkiego stworzenia. I jakże mogło mnie nie dręczyć pytanie: jak to być może, że dziadek nie widzi dobrego Boga? Nie pozwalano mi bawić się na ulicy, gdyż mnie to zanadto podniecało; byłem wprost odurzony wrażeniami i prawie zawsze stawałem się przyczyną skandalów - 116 - i bójek! Przyjaciół nie miałem, dzieciaki sąsiadów były względem mnie wrogo nastawione; nie podobało mi się, że nazywają mnie Kaszyrinem, a one spostrzegłszy to, tym uporczywiej krzyczały jedno do drugiego: — Patrzcie, wyszedł wnuczek Kościeja1 Kaszyrina! — Wal go! . 1 zaczynała się bójka. Byłem nad wiek silny i zręczny w walce, przyznawali to nawet sami wrogowie, atakujący mnie zwykle gromadą, jednakże ulica zawsze brała górę i przychodziłem do domu z rozbitym nosem, rozciętymi wargami, z sińcami na twarzy, w podartym ubraniu, pokryty kurzem. Babcia witała mnie z przerażeniem i wyrzekaniami: — Znowu się biłeś, raku zatracony? Co to ma znaczyć? Jak cię spiorę raz i drugi... Myła mi twarz, przykładała do sińców nadecznik"2, miedziane monety lub zimne okłady z wody gulardowej i przygadywała: — Coś taki bitny? W domu spokojny, a na ulicy do Boga i ludzi niepodobny! Bezwstydniku! Powiem dziadkowi, żeby cię nie wypuszczał... Dziadek widział moje sińce, ale nigdy nie wymyślał mi, tylko chrząkał i pokpiwał: — Znów z medalami? Żebyś mi się nie ważył, Ani-ko Waleczny 3, wychodzić na ulicę, zrozumiałeś? Nie pociągała mnie wcale ulica, kiedy było na niej i Koś ci ej — fantastyczna postać z baśni rosyjskich: chudy, kościsty starzec, bogaty, skąpy i zły, znający tajemnicą długowieczności. 2 Nadecznik — gąbka słodkowodna, stosowana w medycynie ludowej jako lekarstwo przeciw puchlinie, reumatyzmowi itp. 3 Anika Waleczny — bohater legendy ludowej o Aniku i śmierci. Uważał się za niezwyciężonego, ale został pokonany w pojedynku, jaki stoczył ze śmiercią. - 117 - cicho, ale kiedy słyszałem wesoły gwar dzieci, uciekałem z podwórza nie zważając na zakaz dziadka. Nic sobie nie robiłem z sińców i zadraśnięć, ale oburzało mnie wciąż na nowo okrucieństwo zabaw ulicznych, okrucieństwo zbyt dobrze mi znane, doprowadzające mnie do wściekłości. Nie mogłem znieść, kiedy chłopcy szczuli jednego psa na drugiego, podjudzali do walki koguty, dręczyli koty, prześladowali żydowskie kozy, znęcali się nad pijanymi żebrakami i nad prostaczkiem bożym, pomylonym Igosza Śmierć w Kieszeni. Był to wysoki, chudy, jakby uwędzony człowiek w ciężkim kożuchu baranim, o sztywnych włosach na kościstej, zardzewiałej twarzy. Chodził pochylony, dziwnie się kołysząc, i w milczeniu patrzył uporczywie w ziemię, pod nogi. Jego kamienna twarz z małymi, smutnymi oczami budziła we mnie uczucie trwożnego szacunku. Wydawało się, że człowiek ten zajęty jest poważną sprawą, że czegoś szuka i nie należy mu przeszkadzać. Chłopcy biegli za nim ciskając kamieniami w jego zgarbione plecy. Długo jakby ich nde dostrzegał i nie czuł bolesnych uderzeń, aż naraz zatrzymywał się, podnosił głowę w kudłatej czapie, poprawiał ją nerwowym ruchem ręki i oglądał się, jakby dopiero co się zbudził. — Igosza Śmierć w Kieszeni! Igosza, dokąd idziesz? Popatrz no, Śmierć w Kieszeni! — darły się chłopaki. On chwytał się ręką za kieszeń, potem szybko schyliwszy się podnosił z ziemi kamień, kawałek drzewa, grudkę zeschłego błota i niezgrabnie wymachując długą ręką, mamrotał przekleństwo. Wyrzucał zawsze z siebie trzy te same plugawe słowa — pod tym względem chłopcy mieli nad nim znaczną przewagę. Niekiedy gonił ich utykając; długi kożuch przeszkadzał mu w biegu, padał więc na kolana opierając się o ziemię czarnymi rękami, podobnymi do zeschłych gałęzi. Chłopcy rzuca- - 118 - li kamieniami w jego toki i plecy, najśmielsi podbiegali tuż do niego i sypnąwszy mu na głowę garść piasku odskakiwali z uciechą. Jeszcze przykrzejszego bodaj wrażenia doznawałem na widok majstra Grzegorza Iwanowicza. Zupełnie oślepł i chodził po prośbie, wysoki, dostojny, milczący. Prowadzała go pod rękę mała, szara staruszka; za^ trzymywała się pod oknami i piskliwym głosem zawodziła patrząc zawsze gdzieś w bok: — Wspomóżcie biednego ślepca, na rany Chrystusa... A Grzegorz Iwanowicz milczał. Jego czarne okulary patrzyły gdzieś na ścianę domu, na okno, na twarz przechodnia; ręka przesycona na wskroś farbą głaskała powoli rozłożystą brodę; wargi miał szczelnie zaciśnięte. Widywałem go często, lecz ani razu nie słyszałem, by z tych zamkniętych ust wydobył się dźwięk — i to milczenie starca przytłaczało mnie straszliwie. Nigdy nie podchodziłem, nie mogłem podejść do niego, przeciwnie, dojrzawszy go biegłem do domu i mówiłem babci: — Grzegorz chodzi po ulicy! — Tak? — pytała z niepokojem i żałością w głosie. — Masz, biegnij, daj mu! Odmawiałem opryskliwie, ze złością. Wtedy sama wychodziła przed bramę i długo z nim rozmawiała stojąc na chodniku. On się uśmiechał, potrząsał brodą, ale sam mówił mało, półsłówkami. Czasami, przywoławszy go do kuchni, częstowała go herbatą, ugaszczała. Kiedyś spytał, gdzie jestem. Babcia zawołała mnie, ale uciekłem i schowałem się za sagi drzewa. Nie mogłem podejść do niego, ogarniał mnie nieprzemożony wstyd i wiedziałem, że babcia także się wstydzi. Tylko raz jeden rozmawialiśmy o Grzegorzu. Odprowadziwszy go za bramę, babcia szła przez pod- - 119 - worze z opuszczoną głową i płakała. Podszedłem do niej i wziąłem ją za rękę. — Czemu uciekasz przed nim? — spytała cicho. — Lubi cię i przecież jest taki dobry... — Dlaczego dziadek nie daje mu jeść? — spytałem. — Dziadek? Zatrzymała się, przycisnęła mnie do siebie i niemal szeptem powiedziała proroczo: — Wspomnisz moje słowa: ciężka kara boża spadnie na nas za tego człowieka! Ciężka kara... Nie omyliła się: po dziesięciu latach, kiedy zaznawała już wieczystego spokoju, dziadek chodził po ulicach miasta żebrzący, obłąkany, żałośnie dopraszając się pod oknami: — Kucharze moi kochani, ofiarujcie kawałek pierożka, tak bym zjadł pierożka! Ech, wy-y... Z dawnego pozostało w nim tylko to pełne goryczy, przeciągłe, przejmujące: „Ech, wy-y..." Oprócz Igoszy i Grzegorza Iwanowicza napełniała mnie trwogą postać rozwiązłej baby Woronichy, na której widok uciekałem z ulicy. Zjawiała się w święta, olbrzymia, z rozczochranymi włosami, pijana. Szła jakimś szczególnym krokiem, jakby nie poruszała nogami, nie dotykała ziemi; posuwała się jak chmura i ryczała sprośne pieśni. Wszyscy schodzili jej z drogi i chowali się do bram, za węgły domów, do sklepów — wymiatała jakby ulicę. Twarz jej była niemal sina, nadęta jak pęcherz; duże, szare oczy, urągliwie wytrzeszczone, były straszne. Niekiedy zawodziła, płakała: — Dzieciątka moje, gdzieżeście, gdzie? Pytałem babci, co to znaczy. — Nie możesz jeszcze tego wiedzieć — powiedziała zachmurzona, jednakże wyjaśniła mi pokrótce: ta kobieta miała męża, urzędnika Woronowa; zachciało mu się zdobyć inne, wysokie stanowisko, więc sprzedał żonę - 120 - swemu naczelnikowi, a ten gdzieś tam ją wywiózł i dwa lata nie było jej w domu. Kiedy wróciła, dzieci jej — chłopczyk i dziewczynka — już nie żyły, a mąż przegrał skarbowe pieniądze i siedział w więzieniu. Z rozpaczy zaczęła pić, hulać, awanturować się. W każde święto pod wieczór zabiera ją policja... Nie,, w domu było lepiej niż na ulicy. Szczególnie przyjemne były godziny poobiednie, kiedy dziadek odjeżdżał do pracowni wuja Jakuba, a babcia, siedząc przy oknie, opowiadała ciekawe baśnie, historie i mówiła mi o ojcu. Szpakowi, którego odebrała kotu, obcięła złamane skrzydło, a zamiast odgryzionej nogi zręcznie przyprawiła drewienko i wyleczywszy ptaka uczyła go mówić. Bywało, stoi całą godzinę przed klatką zawieszoną we framudze okna, jak wielkie, łagodne zwierzę, i niskim głosem przemawia do czarnego jak węgiel, skorego do przedrzeźniania ptaka: — No, poproś: kaszki — szpaczkowi! Patrząc na nią z ukosa okrągłym, bystrym okiem humorysty, szpak stuka drewnianą nóżką w cienkie dno klatki, wyciąga szyję i gwiżdże jak wilga, przedrzeźnia sójkę, kukułkę, usiłuje miauknąć jak kot, naśladuje wycie psa, ale ludzka mowa jakoś mu się nie udaje. — Nie bałamuć! — z powagą upomina go babcia — tylko mów: kaszki — szpaczkowi! Czarna, opierzona małpka ogłuszająco wrzeszczy coś podobnego do słów babci. Staruszka śmieje się zadowolona, daje ptakowi na palcu kaszy jaglanej i mówi: — Już ja cię, szelmo, znam; udajesz tylko, obłudniku, a wszystko możesz, wszystko potrafisz! ? dopięła swego, nauczyła szpaka; po pewnym czasie dość wyraźnie prosił o kaszkę i na widok babci wołał coś w rodzaju: „Cin-top-iry..." - 121 - Z początku miał klatkę w pokoju na dole, ale wkrótce dziadek wyrzucił go do nas na poddasze, bo szpak nauczył się go drażnić. Dziadek dobitnie wymawia słowa modlitwy, a ptak wsunąwszy żółty, woskowy dziób między pręty klatki poświstuje: — Tiu, tiu, tiu-irr, tiu-irr, ti-i-rr, tiu-uu! Dziadek uznał to za obraźliwe. Pewnego razu przerwał modlitwę, tupnął nogą i krzyknął rozwścieczony: — Zabierz tego diabła, bo go zabiję! Wiele rzeczy w domu mnie zajmowało, wiele bawiło, ale czasami dręczyła mnie niewymowna tęsknota. Czułem się tak, jakbym był wypełniony ołowiem, i w ciągu długich okresów żyłem jak w głębokiej, ciemnej jamie, jakbym postradał wzrok, słuch i wszystkie zmysły, ślepy, na wpół martwy... VIII Niespodziewanie dziadek sprzedał dom szynkarzowi i kupił drugi na ulicy Powroźniczej; niebrukowana, zarośnięta trawą, czysta i cicha ulica prowadziła prosto w pole; maleńkie, pstro malowane domki były na nią jakby nanizane. Nowy dom był ładniejszy i milszy niż dawny. Jego fasada pomalowana była na ciepły, spokojny, ciemno-malinowy kolor; na jej tle ostro odcinały się błękitne okiennice trzech okien i przewiewna jednoskrzydłowa okiennica z listewek przy okienku na strychu; z lewej strony dach był pięknie ocieniony gęstą zielenią wiązu i lipy. Na podwórzu i w sadzie było mnóstwo przytulnych zakamarków, jakby umyślnie do zabawy w chowanego. Szczególnie piękny był sad, niewielki, ale gęsty i przyjemnie zapuszczony; w jednym z jego rogów stała łaźnia, maleńka jak zabawka; w drugim był duży, dość głęboki dół, zarosły zielskiem, spośród którego - 122 - sterczały grube, zwęglone-belki — resztki dawnej, spalonej łaźni. Z lewej strony sad graniczył ze stajniami pułkownika Owsjannikowa, z prawej — z zabudowaniami Betlenga; w głębi dochodził do zagrody mleczar-ki Pietrowny, grubej baby, czerwonej, krzykliwej, podobnej do dzwonu. Jej domek zapadły w ziemię, sczerniały i rozpadający się ze starości, pięknie porosły mchem, dobrodusznie spoglądał dwoma oknami w pole - zryte głębokimi jarami, z ciemnogranatową chmurą lasu w oddali. Po polu przez cały dzień uwijali się i biegali żołnierze; w skośnych promieniach jesiennego słońca migotały białe błyskawice bagnetów. Cały dom był szczelnie zatłoczony nowymi dla mnie ludźmi. We frontowej części mieszkał wojskowy, z pochodzenia Tatar, z małą, pulchną żoną, która od rana do wieczora krzyczała, śmiała się, grała na bogato przystrojonej gitarze i wysokim, dźwięcznym głosem śpiewała najczęściej swawolną piosenkę: Kochasz jedną — nierada, Szukać drugiej wypada! Nie leń się znaleźć jej, Przypadnie ci nagroda Na dobrej drodze tej! O-och, sło-odka-a nagroda. Wojskowy, okrągły jak kula, siedząc przy oknie nadymał siną twarz, wesoło wybałuszał nieokreślonej barwy, ryżawe oczy i bez przerwy palił fajkę pokasłując dziwnie, jak pies: — Wuch, wuch-wuch-ch-eh... Ciepłą przybudówkę nad piwnicą i stajnią zamieszkiwali dwaj furmani: maleńki, siwy „wujek" Piotr i jego bratanek, niemowa Stiopa, gładki, jakby odlany z metalu parobek, z twarzą podobną do miedzianej tacy. Mieszkał tam również ponury, wysoki Tatar, W alej. - 123 - ordynans. Byli to ludzie dla mnie całkiem nowi, pełni tajemniczości. Szczególnie jednak zjednał mnie i pociągnął ku sobie stołownik nasz, Dobra Sprawa. Zajmował on pokój od podwórza, obok kuchni, długi, o dwóch oknach wychodzących na ogród i na podwórze. Był to chuderlawy, zgarbiony człowiek o białej twarzy, 2 czarną, rozdzieloną bródką, z dobrymi oczami, w okularach. Był małomówny, nie rzucający się w oczy, i kiedy proszono go na obiad czy herbatę, odpowiadał zawsze w ten sam sposób: — Dobra sprawa. Tak też babcia nazywała go w oczy i za oczy: — Lońka, zawołaj Dobrą Sprawę na herbatę! — A dlaczego to Dobra Sprawa tak mało je? Cały jego pokój był zastawiony jakimiś skrzynkami i grubymi książkami, zadrukowanymi nie znanym mi, odmiennym niż w psałterzu pismem; wszędzie stały butelki z różnobarwnymi płynami, leżały kawałki miedzi i żelaza, pręty ołowiu. Od rana do wieczora, w zrudzia-łej kurtce skórzanej, w szarych spodniach w kratkę, cały umazany jakimiś farbami, nieprzyjemnie pachnący, roztargany i niezręczny, topił ołów, spajał jakieś miedziane kawałki, ważył coś na maleńkiej wadze, pomrukiwał, parzył sobie palce i pośpiesznie dmuchał na nie, potem przetarłszy okulary podchodził potykając się do wykresów na ścianie i jakby wąchał je, niemal dotykając papieru wąskim i prostym, dziwnie białym nosem. A niekiedy nagle zatrzymywał się w środku pokoju lub przy oknie i długo stał z zamkniętymi oczami, z uniesioną w górę twarzą, skamieniały, milczący. Wchodziłem na dach szopy i z podwórza obserwowałem go przez otwarte okno; widziałem niebieski płomień lampki spirytusowej stojącej na stole i ciemną jego postać, widziałem, jak coś tam pisze w brudnym, - 124 - postrzępionym zeszycie, a jego okulary połyskują zimno i niebieskawo jak płytki lodu. Czarnoksięska robota tego człowieka trzymała mnie całymi godzinami na dachu, rozpalając pełną udręki ciekawość. Niekiedy stawał w oknie, jak w ramie, i założywszy ręce w tył patrzył prGsto na dach, ale mnie jak gdyby nie dostrzegał, co było bardzo przykre. Nagle podbiegał do stołu i zgięty we dwoje szperał po nim. Myślę, że gdyby był bogatszy, lepiej ubrany, bałbym się go, lecz był ubogi; nad kołnierzem jego kurtki wystawał zmięty, brudny kołnierzyk koszuli, spodnie były w plamach i łatach, na bosych nogach miał przydeptane pantofle. Biedacy nie wzbudzają strachu, nie są groźni: upewniło mnie w tym mniemaniu pełne współczucia zachowanie się babci względem nich i pogardliwy stosunek dziadka. Nikt w domu nie lubił Dobrej Sprawy; wszyscy mówili o nim z kpinami; wesoła żona wojskowego nazywała go „kredowym nosem", wujek Piotr — aptekarzem i czarownikiem, dziadek — czarnoksiężnikiem, farmazo-nem. — Co on robi? — spytałem się babci. Ofuknęła mnie ostro: — Nie twoja rzecz; milcz lepiej... Pewnego razu, wziąwszy na odwagę, podszedłem do jego okna i spytałem nie mogąc ukryć wzruszenia: — A co ty tam robisz? Drgnął, długo patrzył sponad okularów i wyciągnąwszy ku mnie rękę w ranach i bliznach od oparzelin powiedział: — Właź!... Propozycja wejścia nie przez drzwi, lecz przez okno, jeszcze bardziej podniosła go w moich oczach. Usiadł na skrzyni, postawił mnie przed sobą, odsunął, przysunął znowu i wreszcie spytał przyciszonym głosem: - 125 - — A skądżeś ty? To było zastanawiające: cztery ??2? na dzień siedziałem w kuchni przy stole obok niego! Odpowiedziałem: — Tutejszy wnuk... — Ach, tak — powiedział 0glądając swój palec i zamilkł. Wtedy uznałem za stosowne wyjaśnić mu: — Ja nie jestem Kaszyrin, tylko Pieszkow... — Pieszkow? — powtórzył z mylnym akcentem na e. — Dobra sprawa. Odsunął mnie na bok, wstał i idąc do stołu powiedział: — No, siedź spokojnie... Długo, długo siedziałem obserwując, jak piłuje kawałek miedzi umocowany w imadle. Na karton pod imadłem padają złote ziarenka opiłków; oto zebrał je w garść, wsypał do grubej czarki, dodał z puszki proszku białego jak sól, oblał czymś z ciemnej butelki; w czarce zasyczało, buchnął dyni; gryzący zapach uderzył w nozdrza, chwycił mnie kaszel, zacząłem kręcić głową, a on, czarownik, chełpliwie zapytał: — Brzydko pachnie? — Tak! — Otóż to! To, bracie, bardzo dobrze! „Ma się czym chwalić!" — pomyślałem i powiedziałem opryskliwie: — Jak brzydko, to już niedobrze... — Ejże! — zawołał mrugnąwszy. — Nie zawsze jednak, bracie! A czy umiesz grać w miedziaki? — W podbij ankę? — Tak, w podbij ankę. — Umiem. — Chcesz, obleję ci miedziaka ołowiem? Świetny będzie do podbijania! — Chcę. - 126 - — No, to dawaj miedziaka. Znów podszedł do' mnie z dymiącą czarką w ręce i zaglądając do niej jednym okiem, powiedział: — Zrobię ci ołowiankę, a ty za to nie przychodź do mnie. Dobrze? Poczułem się okrutnie dotknięty. — Ja i tak już nigdy tu nie przyjdę... Obrażony, poszedłem do ogrodu. Tam krzątał się dzia^ dek okładając nawozem korzenie jabłoni. Była jesień, liście już dawno zaczęły opadać. — Na, masz, podcinaj maliny! — powiedział dziadek podając mi nożyce. Spytałem go: — Co robi Dobra Sprawa? — Niszczy pokój — odpowiedział dziadek ze złością, — Podłogę powypalał, tapetę zabrudził, poobrywał. Powiem mu, żeby się wyniósł. —? No pewnie — przytaknąłem zabierając się da przycinania zeschłych łodyg w maliniaku. Ale zbytnio się pośpieszyłem. W deszczowe wieczory, jeżeli dziadek wychodził, babcia urządzała w kuchni bardzo ciekawe zebrania zapraszając na herbatę wszystkich mieszkańców domu: przychodzili furmani, ordynans, często zjawiała się żwawa Pietrowna, niekiedy nawet zaglądała wesoła lokatorka i zawsze w kącie koło pieca, nieruchomy i milczący k tkwił Dobra Sprawa. Niemy Stiopa grał z Tatarem w karty; Walej trzaskał mmi po szerokim nosie niemowy i przygadywał: — Asz-szajtan! Wujek Piotr przynosił ogromną pajdę białego chleba i konfitury „pesteczki" w dużym glinianym słoju, krajał chleb na małe kawałki, smarował je obficie konfiturami i rozdawał wszystkim te smaczne, malinowe kromki, trzymając je na dłoni i nisko się kłaniając: - 127 - — Wyświadczcie mi łaską, skosztujcie! — prosił uprzejmie, a kiedy ktoś brał od niego kromkę, uważnie oglądał swoją ciemną dłoń i spostrzegłszy na niej kropelkę konfitur zlizywał ją skwapliwie. Pietrowna przynosiła w butelce nalewkę wiśniową; wesoła pani — orzechy i cukierki. Zaczynała się uczta co się zowie, największa przyjemność babci. Wkrótce po tym, jak Dobra Sprawa zaproponował mi łapówkę za to, bym go nie odwiedzał, babcia urządziła właśnie taki wieczór. Padał i chlupał rzęsisty deszcz jesienny, zawodził wiatr, szumiały drzewa łomocząc gałęziami o ścianę. W kuchni było ciepło, przytulnie, wszyscy siedzieli blisko siebie, wszyscy byli jacyś szczególnie mili i skupieni, a babcia, szczodrze jak rzadko kiedy, opowiadała bajki, co jedną to piękniejszą. Siedziała na skraju pieca opierając się nogami o stopień, pochylona ku obecnym, których oświecał płomień maleńkiej, blaszanej lampki. Zwykle, kiedy była w dobrym nastroju, siadała na piecu tłumacząc się: — Muszę usiąść na górze, tak z wysoka lepiej mi się mówi! Siadałem u jej nóg, na szerokim stopniu wiodącym na przypiecek, prawie nad głową Dobrej Sprawy. Babcia opowiadała piękną historię o wojowniku Iwanie i pustelniku Mironie. Miarowo płynęły jędrne, ważkie słowa: ; j ; ; (.} \ Żył raz Gordion, zły wojewoda, Czarna dusza, serce kamienne, Prawdy nie słuchał, ludzi katował, Żył w grzechu, jak puszczyk w dziupli. Lecz najsrożej nie lubił Gordion Starca Mirona, pustelnika, Cichego prawdy obrońcy, Nieulękłego dobroczyńcy. Zwie wojewoda sługę wiernego, Iwanuszkę, wojownika chrobrego: - 128 - — Idźże, Iwanku, i zabij starca, Starucha Mirona chełpliwego! Idź i odrąb mu głowę, Chwyć ją za siwą brodę, Przynieś — rzucę ją psom na pożarcie! Poszedł Iwan, posłuchał rozkazu. Idzie Iwan, gorzko rozmyśla: „Nie z mej woli idę — mus prowadzi. Widać taka ma dola od Boga." Schował miecz ostry Iwan pod połę, Wszedł i pokłonił się pustelnikowi: — Jak zdrowie służy, zacny staruszku? Bóg na cię łaskaw? Czy ci wciąż sprzyja? Jasnowidzący starzec się uśmiecha, Mądrymi usty mówi do nieco: — Przestań, Iwanku, prawdę ukrywać! Bogu Najwyższemu wszystko wiadome, I złe, i dobre leży w Jego ręku! Wiem przecie, po co do mnie przyszedłeś! Wstyd Iwankowi przed pustelnikiem, Alo i boi się nieposłuszeństwa. Z pochvy skórzanej miecz swój wydobył, Wytarł żelazo szeroką połą: — Widzisz, Mironie, chciałem cię zabić . Tak, żebyś nawet miecza nie ujrzał, Lecz teraz módl się do Pana Boga, Módl się do Niego już po raz ostatni Za siebie, za mnie, za cały ród ludzki, A potem ja ci głowę odrąbię!... Padł na kolana pustelnik Miron, Klęczy cichutko pod dębem młodym, Dąbek się przed nim pochyla nisko, A święty starzec mówi z uśmiechem: — Długo ci przyjdzie czekać, Iwanie. Długa modlitwa za cały ród ludzki! Lepiej by ci od razu zabić mnie, Iwanie, Żebyś nie męczył się niepotrzebnie. Na to się Iwan srodze nachmurzył, Na to niemądrą wyrzekł przechwałkę: — Jak powiedziane, tak powiedziane! Módl się spokojnie, choć wiek poczekam!... Gorki II - 129 - Pustelnik modli się do wieczora, Od wieczora się modli do porannej zorzy, Od porannej zorzy do samej nocy, Od lata modli się aż do wiosny. Modli się Miron, modli rok za rokiem, Młody dąb sięgnął już pod obłoki, Z żołędzi jego gęsty las wyrósł, A modlitwy świętej końca nie widać! I tak bez zmiany po dziś dzień zostało: Starzec wciąż cicho skarży się Panu, Boga prosi — dla ludzi o pomoc, Przecudowną Bogurodzicę — o radość. Iwan-wojownik obok niego stoi, Miecz jego dawno w proch się rozsypał I kutą zbroję rdza dawno stoczyła, Zbutwiały, spadły piękne szaty jego, Zimą i latem nagi stoi Iwan. Skwar go suszy — nie wysuszy, Czerw z niego krew toczy, ale jej nie wytoczy, Wilki, niedźwiedzie go nie tykają, Zawieje, mrozy przechodzą mimo. Sam nie ma siły z miejsca się ruszyć Ni ręki podnieść, ni słowa wyrzec. Taka na niego zesłana kara: Złego rozkazu żeby nie słuchał, Cudzym sumieniem się nie zasłaniał! A modlitwa starca za nas grzeszników Po dziś dzień płynie do Pana Boga, Jak rzeka jasna do wód oceanu! Już na początku opowiadania babci zauważyłem, że Dobra Sprawa jest czymś wzruszony: dziwnie nerwowo poruszał rękami, zdejmował i nakładał okulary, wymachiwał nimi w takt śpiewanych słów, kiwał głową, mocno przyciskał palcami oczy i wciąż ocierał szybkim ruchem dłoni czoło i policzki, jak człowiek pokryty potem. Jeśli ktoś ze słuchaczy poruszał się, zakaszlaŁ szurgnął nogami, stołownik strofował go surowo: — Sz-sz! A kiedy babcia" umilkła, gwałtownie poderwał się - 130 - i wymachując rękami, zakręcił się jakoś nienaturalnie i wymamrotał: — Wiecie, to jest zdumiewające, to trzeba koniecznie zapisać. To takie strasznie prawdziwe, nasze... Teraz było widać zupełnie wyraźnie, że płacze. Oczy jego kąpały się we łzach, wypływających spod dolnej i górnej powieki; było to dziwne i bardzo żałosne. Biegał po kuchni, śmiesznie, niezgrabnie podskakując, wymachiwał sobie przed nosem okularami chcąc je nałożyć, ale wciąż nie udawało mu się zaczepić drutów za uszy. Wujek Piotr z uśmiechem spoglądał na niego, wszyscy milczeli zmieszani, a babcia mówiła pośpiesznie: — A zapiszcie, grzechu w tym nie ma; ja umiem jeszcze wiele takich... — Nie, właśnie to! To jest takie prawdziwie rosyf-Skie! — wykrzykiwał w podnieceniu i nagle, jakby zastygłszy pośrodku kuchni, zaczął prędko mówić, tnąc powietrze prawą ręką, kiedy w lewej drżały mu okulary. Mówił długo, z zapałem, piskliwie, przytupując nogą i często powtarzając te same słowa: — Nie można żyć cudzym sumieniem, nie można, nie można! Potem nagle głos mu się załamał: stołownik zamilkł, popatrzył na wszystkich i cicho, jak winowajca, odszedł z opuszczoną głową. Wszyscy uśmiechali się, patrzyli, zmieszani, jeden na drugiego, babcia wsunęła się głęboko na przypiecek, w półmrok, i ledwie widoczna, wzdychała ciężko. Wycierając dłonią czerwone, grube wargi Pietrowna zapytała: —? Rozgniewał się czy co? — Nie — odpowiedział wujek Piotr. — On tylko tak sobie... §• - 131 - Babcia zeszła z pieca i zaczęła w milczeniu rozdmuchiwać samowar, a wujek Piotr mówił bez pośpiechu: — Panowie wszyscy są tacy — kapryśniki! Walej bąknął ponuro: — Kawaler zawsze dziwaczy! Wszyscy się roześmiali, a wujek Piotr ciągnął dalej: — Na płacz mu się zebrało. Widocznie dawniej szczupak szedł mu na wędkę, a teraz nawet płotka rzadko... Zrobiło mi się smutno. Jakaś udręka ściskała mi serce. Dobra Sprawa bardzo mnie zdziwił, było mi go żal. Tak wyraźnie wbiły mi się w pamięć jego oczy tonące we łzach. Nie nocował tego dnia w domu, a nazajutrz przyszedł dopiero po obiedzie, cichy, zmięty, wyraźnie zawstydzony. — Wczoraj narobiłem dużo hałasu — powiedział do babci z miną winowajcy, jak mały chłopiec. — Czy się nie gniewacie? — A za co? — A że się wtrąciłem, gadałem? — Przecież nie obraziliście nikogo... Czułem, że babcia się go boi, nie patrzy mu w oczj i mówi inaczej niż zwykle, zbyt cicho. Podszedł tuż do niej i powiedział niezwykle prosto: — Widzicie, jestem straszliwie samotny, nie mam nikogo! Milczy człowiek, milczy — i nagle jakby ci dusza wezbrała, jakby się w niej coś przerwało... Gotów jesteś mówić do kamieni, do drzewa... Babcia odsunęła się od niego. — Moglibyście się ożenić... — Ech! — skrzywił się i odszedł machnąwszy ręką. Babcia nachmurzona, popatrzyła za nim, zażyła tabaki i przykazała mi surowo: - 132 - — Ty się zanadto nie kręć koło niego; Bóg wie, co to za jeden. A mnie znów coś pociągnęło ku niemu. Widzilałem, jak zmieniła się, jak zapadła jego twarz, kiedy powiedział: „straszliwie samotny"; w tych słowach było coś zrozumiałego dla mnie, coś, co chwyciło mnie za serce; poszedłem za nim. Zajrzałem z podwórza do okna jego pokoju; był pusty i podobny do komórki, gdzie w pośpiechu, byle jak wrzucono różne niepotrzebne rzeczy, równie niepotrzebne i dziwne jak ich właściciel. Poszedłem do ogrodu i tam zobaczyłem go w dole po spalonej łaźni; zgarbiony, z rękami splecionymi na karku, oparty łokciami o kolana, siedział niewygodnie na końcu nadpalonej belki. Belka była zasypana ziemią, tylko jej zwęglony, lśniący koniec sterczał w powietrzu nad zeschłym piołunem, pokrzywami, łopuchem. I to, że tak niewygodnie siedział, pociągało mnie jeszcze bardziej do tego człowieka. Długo mnie nie > spostrzegał patrząc w dal ślepymi oczami puchacza, potem spytał nagle, jakby z niechęcią: — Po mnie? — Nie. — A po co? — Tak sobie. Zdjął okulary, przetarł je chusteczką, całą w czerwonych i czarnych plamach, i przywołał mnie: — No, chodź tu! Kiedy usiadłem obok niego, objął mnie mocno za ramiona. — Siedź! Będziemy siedzieć i milczeć. Dobrze? O, tak... Czy jesteś uparty? — Tak. — Dobra sprawa! - 133 - Długo milczeliśmy. Wieczór był cichy, łagodny, jeden z tych smutnych wieczorów babiego lata, kiedy wszystko dokoła — jeszcze tak barwne — płowieje w oczach, zanika z każdą godziną, a ziemia, już wyczerpawszy swoje upajające letnie wonie, pachnie tylko chłodną wilgocią. Powietrze jest dziwnie przezroczyste, a na tle poczerwieniałego nieba krążą niespokojnie kawki nasuwając niewesołe myśli. Dokoła głucho i cicho; każdy dźwięk — trzepotanie się ptaka, szelest spadającego liścia — wydaje się głośny, wywołuje pełen lęku dreszcz, lecz za chwilę znów można pogrążyć się w ciszy, która ogarnęła całą ziemię i wypełnia serce. W takich chwilach rodzą się myśli szczególnie czyste i lotne, ale' są zwiewne i przezroczyste jak pajęczyna, nie dają się ująć w słowa. Zapalają się i gasną szybko jak spadające gwiazdy, rozniecając w duszy nieokreśloną tęsknotę; to budzą w niej niepokój, to ją kołyszą, i dusza wre, przetapia się, przyjmując kształt na całe życie. Tak tworzy się jej oblicze. Przytulony do ciepłego boku stołownika, patrzyłem razem z nim poprzez czarne gałęzde jabłoni na czerwone niebo, śledziłem lot skrzętnych czeczotek, przyglądałem się, jak szczygły wstrząsają suchymi główkami ostu wydziobując jego cierpkie ziarnka, jak od pola ciągną skłębione, błękitnawe obłoki, purpurowe po brzegach, a poniżej nich wrony lecą ociężale ku gniazdom, na cmentarz. Wszystko było piękne i jakoś osobliwie, niecodziennie zrozumiale i bliskie. Niekiedy człowiek pytał głęboko westchnąwszy: — Wspaniale, bracie, prawda? A nie wilgotno, nie chłodno ci? Kiedy zaś niebo zszarzało i wszystko dokoła jakby nabrzmiało i wypełniło się wilgotnym zmierzchem, powiedział: — No, dosyć! Idziemy... - 135 - Przy furtce zatrzymał się mówiąc cicho: — Dobrą masz babkę! Z rodzimego gruntu wyrosła... Zamknął oczy i uśmiechając się powiedział półgłosem, bardzo wyraźnie: Taka na niego zesłana kara: Złego rozkazu żeby nie słuchał, Cudzym sumieniem się nie zasłaniał!.. — Zapamiętaj to sobie dobrze, bracie! I popychając mnie naprzód spytał: — Umiesz pisać? — Nie. — Naucz się. A jak się nauczysz — zapisuj, co babcia opowiada. To, bracie, warto... Zaprzyjaźniliśmy się. Odtąd przychodziłem do Dobrej Sprawy, kiedy tylko miałem ochotę, siadałem na skrzyni wypełnionej jakimiś łachami i bez przeszkody obserwowałem, jak topi ołów, rozgrzewa miedź, jak lekkim młotkiem o pięknej rękojeści kuje na małym kowadle rozżarzone żelazne płytki, pracuje raszplą, pilnikami, szmerglem i cieniutką jak nitka piłą. I wszystko waży na czułej, miedzianej wadze. Wlewa do grubych, białych czarek różne płyny i patrzy, jak dymią napełniając pokój gryzącym zapachem, marszczy czoło, zagląda do grubej książki i pomrukuje przygryzając czerwone wargi albo podśpiewuje z lekka ochrypłym głosem: O, różo Saronu...i — Co ty takiego robisz? — Jedną rzecz, bracie... — Jaką? — A-a, widzisz, nie umiem tak powiedzieć, żebyś zrozumiał... i S a r o n — jedna z najurodzajniejszych dolin w Palestynie, wspomniana w Biblii w Pieśni nad pieśniami króla Salomona. - 136 - — Dziadek mówi, że ty może fałszywe pieniądze robisz... — Dziadek? Hm... No, to głupstwa mówi! Pieniądze,, bracie, to bzdura... — A czym za chleb zapłacisz? — No tak, bracie, za chleb trzeba płacić, to prawda... — A widzisz? I za wołowinę też... — I za wołowinę... , Cicho, niezwykle ujmująco śmieje się, łaskocze mnie za uchem jak szczeniaka i mówi: — Zupełnie nie potrafię się z tobą spierać — kładziesz mnie, bracie, na obie łopatki; wiesz co, lepiej pomilczmy sobie. Niekiedy przerywał robotę, siadał obok mnie i długo patrzyliśmy przez okno, jak chmury sieją deszczem na dachy, na podwórze zarosłe trawą, jak ubożeją jabłonie tracąc liście... Dobra Sprawa mówił mało, ale zawsze trafne, niezbędne słowa; najczęściej jednak chcąc zwrócić na coś moją uwagę z lekka mnie trącał i wskazywał okiem, mrugając porozumiewawczo. Nie widzę nic szczególnego na podwórzu, lecz po tych szturchnięciach łokciem i krótkich uwagach wszystko wydaje mi się szczególnie ważne, wszystko głęboko zapada w pamięć. Oto przez podwórze biegnie kot, zatrzymał się przed lśniącą kałużą i patrząc na swoje odbicie podnosi miękką łapkę, jakby je chciał uderzyć. Dobra Sprawa mówi cichutko: — Koty są dumne i nieufne... Złocistoirdzawy kogut Mamaj frunąwszy na płot chwycił się go mocno, zatrzepotał skrzydłami, omal nie spadł i rozgniewany, gderliwie bełkocze wyciągnąwszy szyję. — Ważny jak generał, ale niezbyt mądry... - 137 - Idzie niezdarny Walej stąpając po błocie ciężko jak stary koń; jego twarz z wydatnymi kośćmi policzkowy-mi jest odęta; Walej patrzy w niebo zmrużywszy oczy; prosto na Pierś pada mu biały jesienny promień; miedziany guzik kurtki płonie. Tatar staje i dotyka go krzywymi palcami. — Lubuje się nim, jakby medal dostał... Szybko i mocno przywiązałem się do Dobrej Sprawy, stał się dla mnie niezbędny i w chwilach gorzkich krzywd, i w dniach radości. Sam małomówny, nie bronił mi mówić o wszystkim, co mi tylko przychodziło do głowy. Dziadek zawsze strofował mnie ostro: — Nie terkocz, czarci młynie! A babcia była tak pogrążona w swoich myślach, że nie słyszała i nie wchłaniała cudzych. Dobra Sprawa zawsze słuchał uważnie mojej paplaniny i często mówił do mnie z uśmiechem- — No, bracie, to nie tak, sam to wymyśliłeś.. I zawsze ta jego krótka uwaga była wypowiedziana w porę, była konieczna. Widział jakby na wskroś wszystko, co się działo w mej głowie i w moim sercu, widział wszystkie zbędne, nieprawdziwe słowa, zanim zdążyłem je wypowiedzieć, widział i odrzucał je ode mnie dwoma łagodnymi uderzeniami: — Kłamiesz, bracie... Często umyślnie wystawiałem na próbę ten jego czarodziejski dar; niekiedy wymyślę coś i opowiadam, jakby to była prawda, lecz on, posłuchawszy trochę potrząsa przecząco głową: — Ale kłamiesz, bracie!... — A skąd wiesz? — Już ja, bracie, widzę... Niekiedy, idąc na plac Sienny po wodę, babcia zabierała mnie ? sobą. Pewnego razu zobaczyliśmy jak pięciu mieszczan bije chłopa: powalili go na ziemię - 138 - i tarmoszą jak psy — psa. Babcia odczepiła od wiader nosidło i wymachując nim ruszyła na mieszczan, rzuciwszy mi: — Uciekaj stąd! Ale ja, przerażony, pobiegłem za nią i zacząłem ciskać w mieszczan kamieniami. Babcia dzielnie okładała ich nosidłem, tłukła po plecach, po łbach. Ujęli się za chłopem jeszcze jacyś ludzie, mieszczanie uciekli, babcia zaczęła obmywać pobitego. Twarz miał pokaleczoną, jeszcze teraz czuję odrazę na wspomnienie, jak brudnym palcem przyciskał rozerwane nozdrze i wył, i kaszlał, a spod palca bryzgała krew na twarz babci, na jej pierś. Babcia także krzyczała i trzęsła się. Kiedy po przyjściu do domu pobiegłem do stołownika i zacząłem mu o tym opowiadać, przerwał pracę, stanął przede mną, wzniósłszy długi pilnik jak szablę, i patrzył na mnie spod okularów bacznie i surowo. Potem nagle przerwał mi mówiąc niezwykle dobitnie: — Ślicznie, właśnie tak wszystko się odbyło! Bardzo dobrze! Wstrząśnięty tym, co widziałem, nie zdążyłem pojąć sensu jego słów i mówiłem nadal, lecz on objął mnie i kuśtykając po pokoju powiedział: — Dosyć, więcej nie trzeba! Już powiedziałeś, bracie, wszystko, co trzeba, rozumiesz? Wszystko! Zamilkłem urażony, ale pomyślawszy chwilę, ze zdumieniem pojąłem, że zatrzymał mnie w porę. Rzeczywiście, powiedziałem wszystko. — Ty, bracie, takich wypadków zbytnio nie roztrzą-. saj, niedobrze, by zostały w pamięci! — powiedział. Czasami nieoczekiwanie mówił mi słowa, które zapamiętałem na całe życie. Opowiedziałem mu o swoim wrogu Klusznikowie, zabijace z ulicy Nowej, grubym chłopaku z wielką głową, którego ani ja nie mogłem 139 - zmóc w walce, ani on mnie. Dobra Sprawa uważnie wysłuchał moich żalów i powiedział: — Bzdura! Taka siła nic nie znaczy! Prawdziwa siła polega na szybkości ruchów; irn szybciej, tym silniej, rozumiesz? W następną niedzielę spróbowałem wprawić w szybszy ruch swoje pięści i z łatwością zwyciężyłem Klu-sznikowa. To sprawiło, że z jeszcze większą uwagą słuchałem słów sitołowmka. — Do każdej rzeczy trzeba umieć się wziąć, rozumiesz? To bardzo trudno umieć się wziąć do rzeczy! Nie zrozumiałem, co chce przez to powiedzieć, ale mimo woli zapamiętywałem te i inne uwagi, a zapamiętywałem dlatego, że w prostocie tych słów było coś niepokojąco tajemniczego: przecież to nic trudnego wziąć kamień, kawałek chleba, kubek, młotek! A w domu coraz bardziej nie lubiano Dobrej Sprawy; nawet łagodna kotka wesołej lokatorki me siadała mu na kolanach jak innym i nie podchodziła, kiedy ją przywoływał przyjaźnie. Biłem ją za to, targałem za uszy i prawie z płaczem namawiałem, by się go nie bała. — Moje ubranie czuć kwasami i dlatego kotka nie chce przyjść do mnie — wyjaśniał, ale wiedziałem, że wszyscy, nawet babcia, tłumaczyli to inaczej, wrogo dla stołownika, niesłusznie i krzywdząco. — Po co u niego wysiadujesz? — pytała z gniewem babcia. — Czekaj, jeszcze cię nauczy czego złego... A dziadek, ten rudy tchórz, okrutnie bił mnie za każde odwiedziny u stołownika, jeśli się tylko o nich dowiedział. Oczywiście nie mówiłem Dobrej Sprawie, że zabraniają mi przyjaźnić się z nim, ale szczerze opowiadałem, jak się w domu do niego odnoszą. — Babcia boi się ciebie, mówi, że ty jesteś czarnoksiężnik, a dziadek — żeś wróg Pana Boga i niebezpieczny dla ludzi... - 140 - Potrząsał głową, jakby się opędzał od much; na jego kredowej twarzy wraz z lekkim rumieńcem pojawiał się uśmiech, od którego ściskało się serce i ciemniało mi w oczach. — Widzę to, bracie — mówił cichutko. — To smutne, prawda? — Tak! — Smutne, bracie... V/ końcu go wygryźli. Pewnego razu przyszedłem do niego po śniadaniu i widzę, że siedząc na podłodze pakuje swoje rzeczy do skrzynek, cichutko nucąc o róży Saronu. — No, żegnaj, bracie! Wyprowadzam się... — Dlaczego? Uważnie popatrzył na mnie mówiąc: — Jak to, nie wiesz? Pokój jest potrzebny dla twojej matki... — Kto to powiedział? — Dziadek... — Kłamie! Dobra Sprawa pociągnął mnie za rękę ku sobie i kiedy usiadłem na podłodze, powiedział cicho: — Nie gniewaj się! Myślałem, bracie, że wiesz, ale nie mówisz mi tego; to niedobrze, pomyślałem... Ogarnął mnie smutek i nieokreślony żal do niego. — Posłuchaj — mówił prawie szeptem, uśmiechając się. — Pamiętasz, powiedziałem ci: nie przychodź do mnie? Kiwnąłem głową. — Obraziłeś się na mnie, tak? — Tak... — A ja, bracie, nie chciałem cię obrazić, ja, widzisz, wiedziałem: jak się ze mną zaprzyjaźnisz, twoi będą ci wymyślać. No, czy nie tak było? Rozumiesz, dlaczego to powiedziałem? - 141 - Mówił, jakby był małym chłopcem, moim rówieśnikiem. Strasznie ucieszyły mnie te jego słowa, wydało mi się nawet, że pojąłem go dawno — jeszcze wtedy —-toteż powiedziałem: — Dawno to zrozumiałem! — No tak! Ta-ak, bracie. Tak, mój kochany!... . Niewymownie zabolało mnie serce. — Dlaczego oni wszyscy cię nie lubią? Objął mnie, przytulił do siebie i odpowiedział mrugnąwszy znacząco: — Obcy jestem, rozumiesz? Za to właśnie. Nie taki... Szarpałem go za rękaw, bezradny, nie wiedząc, co powiedzieć. — Nie gniewaj się — powtórzył i szeptem, na ucho, dodał: — Płakać też nie trzeba... A jemu samemu również płynęły łzy spod zamglonych okularów. Potem, jak zwykle, długo siedzieliśmy w milczeniu, z rzadka tylko zamieniając z sobą kilka słów. Wieczorem odjechał, przyjaźnie pożegnawszy się ze wszystkimi, a mnie mocno uściskał. Wyszedłem przed bramę i widziałem, jak trząsł się na wozie, którego koła rozgniatały grudy zmarzłego błota. Zaraz po jego wyjeździe babcia zaczęła sprzątać i szorować brudny pokój, a ja umyślnie chodziłem z kąta w kąt i przeszkadzałem jej. — Odejdź stąd! —krzyczała natknąwszy się ńa mnie. — Dlaczego wygnaliście go? — Jeszcze mi tu dogaduj! — Wszyscyście durnie — powiedziałem. Zaczęła mnie okładać mokrą ścierką, krzycząc: — Czyś ty oszalał, postrzeleńcze?! — Ty nie, ale oni wszyscy to durnie — poprawiłem się, ale to jej nie udobruchało. - 142 - Podczas kolacji dziadek mówił: — No, chwała Bogu! Bo czasem, gdy go zobaczyłem, to jakby mi kto nóż wbił w serce: och — myślę — trzeba się go pozbyć! Ze złości złamałem łyżkę i znów oberwałem. Tak skończyła się moja przyjaźń z pierwszym człowiekiem z nieskończonego szeregu ludzi obcych w swym rodzinnym kraju — najlepszych jego ludzi. IX Wydaje mi się, że w latach dzieciństwa byłem niby ul, do którego różni prości, szarzy ludzie znosili jak pszczoły miód swojej wiedzy i rozmyślań o życiu, szczodrze wzbogacając moją duszę, czym kto mógł. Często miód ten bywał brudny i gorzki, ale każde poznanie — to mimo wszystko miód. Po wyjeździe Dobrej Sprawy zaprzyjaźnił się ze mną wujek Piotr. Podobny był do dziadka; równie su-chy> schludny, czyściutki, tylko niższego wzrostu i w ogóle drobniejszy od niego. Przypominał wyrostka, który dla żartu przebrał się za staruszka. Twarz jego była utkana jak sito z cieniutkich zmarszczek skóry, wśród których poruszały się niczym czyżyki w klatce śmieszne bystre oczy z żółtawymi białkami. Jego siwe włosy wiły się, bródka była cała w pierścieniach, kiedy palił fajkę, dym — tej samej barwy co włosy — również się zwijał, nawet mowa jego była jakby kędzierzawa, pełna pogaduszek. Mówił brzęczącym głosem, na pozór przyjaźnie, jednak zawsze wydawało mi się, że kpi sobie ze wszystkich. — Z początku nakazała mi jaśnie pani hrabina, Tatian Aleksjejewna: „Będziesz kowalem!", a po pewnym czasie przykazuje: „Pomagaj ogrodnikowi!" Ano, - 143 - i dobrze; tylko — choć chłop na głowie stanie, a nie dogodzi ci, panie. Innym razem hrabina powiada: „Mógłbyś, Piotruszka, ryby łowić!" A mnie wszystko jedno, mogę i ryby... Ale jak się tylko zapaliłem do tego — dosyć, żegnajcie, ryby, a ja mam do miasta jechać, za furmana, na zarobek. No cóż, można i za furmana; no i co jeszcze? Ale już nic więcej nie zdążyliśmy z hrabiną zmienić. Przyszło uwłaszczenie i zostałem przy koniu; teraz jego mam zamiast hrabiny. Koń ten był bardzo stary; wyglądał, jakby go kiedyś zaczął malować różnymi kolorami na białym tle pijany malarz — zaczął i nie skończył. Nogi miał wywichnięte; a cały był jakby uszyty z gałganów; koścista głowa z mętnymi oczami smutnie zwisała, słabo przyczepiona do tułowia rozdętymi żyłami i starą, wytartą skórą. Wujek Piotr odnosił się do niego z szacunkiem, nie bił go i nazywał „Tanką". Dziadek powiedział mu kiedyś: — Jakże to! Bydlę chrześcijańskim imieniem nazywasz? — Gdzież tam, Wasiliju Wasiliewiczu, gdzież tam, łaskawoo! Chrześcijańskiego imienia TaĄka — nie ma, jest tylko Tatiana. Wuj Piotr także umiał czytać i był bardzo biegły w Piśmie świętym; zawsze spierali się z dziadkiem, który ze świętych jest świętszy; osądzali, jeden surowiej od drugiego, biblijnych grzeszników; szczególnie dostawało się Absalonowi. Niekiedy spór przybierał czysto gramatyczny charakter; dziadek mówił: zgrzesizyłech, popełniałech nieprawości, zawiniłecb a wujek utrzymywał, że należy mówić: zgrzeszyłżem, popełniałżem nieprawości, zawiniłżem. — Inaczej po mojemu, inaczej po twojemu! — gorączkował się dziadek; twarz mu nabiegała krwią i przedrzeźniał: — yłżem, aiżem... 144 Ale wujek Piotr, otaczając się dymem, zapytywał zjadliwie: — A czym lepsze twoje „łech"? Dla Pana Boga wcale nie lepsze. Bóg, słuchając modlitwy, może myśli: modli się pod figurą, a ma diabła za skórą! — Wynoś się, Aleksy! — ze złością krzyczał na mnie dziadek błyskając zielonymi oczami. Piotr bardzo lubił czystość, porządek. Idąc przez podwórze kopnięciem odrzucał na bok wiórki, skorupki, kości; odrzucał i przygadywał: —'? Niepotrzebneś, a przeszkadzasz! Chętny był do pogawędki, wydawało się, że jest dobry, wesoły, ale niekiedy oczy nabiegały mu krwią, mętniały i nieruchomiały jak u umarłego. Niekiedy siadał gdzieś w kącie, w ciemności, skurczony, ponury i niemy jak jego bratanek. — Co ci, wujku Piotrze? — Odejdź — mówił głucho i surowo. W jednym z domów na naszej ulicy mieszkał jakiś pan, z guzem na czole, który miał niezwykle dziwne przyzwyczajenie: w święta siadał sobie przy oknie i strzelał z fuzji śrutem do psów, kotów, kur, wron, a także do przechodniów, którzy mu nie przypadli do gustu. Pewnego razu obsiał „kuropatwiakiem"J bok Dobrej Sprawy; śrut nie przebił skórzanej kurtki, kilka sztuk jednak znalazło się w kieszeni. Pamiętam, jak uważnie oglądał stołownik przez okulary szarogranato-we śrucinki. Dziadek namawiał go, żeby wniósł skargę, ale stołownik powiedział rzucając śruciny w kąt kuchni: — Nie warto. Innym razem strzelec wpakował kilka śrucin dziadkowi w nogę, dziadek się rozzłościł, wniósł skargę do 1 Kuropatwiak — drobny śrut na ptactwo, ? — Gprki ? _ 145 _ sędziego, zaczął zbierać poszkodowanych i świadków z całej ulicy, ale pan nagle gdzieś znikł. Za każdym razem kiedy z ulicy dochodził huk wystrzałów, wujek Piotr, jeśli był w domu, pośpiesznie wciągał na siwą głowę odświętną, wypłowiałą czapkę z dużym daszkiem i szybko wybiegał przed bramę. Potem zakładał ręce do tyłu, pod kaftan, unosił go jak ogon koguci i wypiąwszy brzuch, szedł z powagą po chodniku obok strzelca; przejdzie, wróci i znów zaczyna od nowa. My wszyscy stoimy przy bramie, w oknie widać siną twarz wojskowego, a nad nią jasnowłosą głowę jego żony; z podwórza Betlenga też wychodzą jacyś ludzie, tylko z szarego, martwego domu Owsjan-nikowa nie pokazuje się nikt. Niekiedy wujek Piotr przechadza się na próżno: myśliwy widocznie nie uważa go za zwierzynę godną strzału, ale czasami dubeltówka grzmi raz za razem: — Buch — buch!... Nie przyśpieszając kroku Piotr podchodził do nas i bardzo zadowolony mówił: — W połę mnie trzepnął! Pewnego razu śrut trafił go w ramię i szyję; babcia wydłubując igłą śrucinki łajała wujka Piotra: — Po co się temu dzikusowi nadstawiasz? A jak ci oko wybije?! — E-e-e, nie wybije, Akulino Iwanowna — pogardliwie mówił Piotr. — To żaden strzelec... — Ale po co go narowisz? — A czy to ja go narowię? Mam chęć podrażnić się ? panem... I oglądając na dłoni wydobyte z ciała śruciny mówił: — Żaden strzelec! U hrabiny Tatian Aleksjejewny był czasowo na stanowisku małżeńskim — ona mężów zmieniała niczym lokajów — a więc był przy niej Ma-mont Iljicz, wojskowy. No, ten to strzelał! On, babko, - 146 tylko kulami, nie inaczej. Postawi głupiego Igna-szkę daleko, tak może o czterdzieści kroków, uwiąże durniowi u pasa butelkę, że zwisa mu między kolanami, a Ignaszka nogi rozstawi i z głupia się śmieje. Ma-mont Iljicz wyceluje z pistoletu — bach! i po butelce! Tylko jeden raz — giez ukąsił Ignaszkę czy co, że szarpnął się, a kula poszła w kolano, w samą rzepkę. Zawołali lekarza, zaraz nogę oderżnął — i basta. Pochowali ją... — A głupi Ignaszka? — No cóż, nic. Głupi nie potrzebuje ani nóg, ani rąk: własna głupota go żywi. Głupiego każdy lubi, głupota jest nieszkodliwa. Mówi się: czy to diak, czy oskarżyciel, jeśli głupi — nie krzywdziciel... Babci nie dziwiły takie opowiadania, sama umiała ich dziesiątki, ale mnie robiło się nieswojo i pytałem Piotra: r — A na śmierć zabić może taki pan? — Dlaczego by nie! Mo-o-że. Oni nawet między sobą jeden drugiego zabijają. Do Tatian Aleksjejewny przyjechał ułan; posprzeczali się z Mamontem, zaraz pistolety do ręki, poszli do parku; tam, przy stawie, na ścieżce, ten ułan — bach Mamontowi w samą wątrobę! Mamonta — na cmentarz, ułana — na Kaukaz, i po wszystkim! Tak to oni między sobą! A o chłopach i innych to nawet nie ma co mówić! Teraz im. widzisz, nie żal łudzi, bo nie są ich, ale dawniej to żałowali — przecież to było własne mienie. — No i wtedy nie bardzo żałowali — mówi babcia. Wujek Piotr zgadza się: — I to prawda: własne mienie, ale tanie... Był mi przyjazny, rozmawiał ze mną dobroduszniej niż z dorosłymi i nie unikał mojego wzroku, ale coś mi się w nim nie podobało. Częstując wszystkich ulubionymi konfiturami, moją kromkę chleba smarował gru- ie« - 147 - biej, przywoził mi z miasta pierniki słodowe, makagigi i rozmawiał ze mną zawsze poważnie, cicho. — Jak żyć będziesz, dobrodziejku? Do wojska pójdziesz czy na urzędnika? — Do wojska. — To dobrze. Teraz i żołnierzowi nie jest tak źle. Na popa iść też dobrze; pokrzykujesz sobie: „Panie, zmiłuj się", oto i cała robota... Pop ma nawet lżej niżli żołnierz, a jeszcze lżej od popa ma rybak, żadna nauka mu ??? potrzebna, byle się przyzwyczaił!... Zabawnie pokazywał, jak ryby krążą dokoła przynęty, jak się trzepoczą okonie, głowacze, leszcze, kiedy połkną haczyk. — Ty się gniewasz, jak cię dziadek wychłosta — pocieszał mnie. — A tu gniewać się, dobrodziejku, nie ma o co, to dla nauki cię biją, i to jest takie tam dziecinne bicie! Pani moja, Tatian Aleks je jewna, ta dopiero biła wyśmienicie! Miała do tego umyślnego człowieka — Chrystoforem go zwali — takiego majstra w swoim fachu, że go, zdarzało się, sąsiedzi z innych dworów wypraszali od pani hrabiny: — Zwolnijcie, dobrodziejko, Tatian Aleksj ej ewno, Chrystofora, żeby nam czeladź przetrzepał! — i zwalniała. Bez urazy, szczegółowo opowiadał, jak hrabina w białej muślinowej sukni i w powiewnej chusteczce koloru nieba siedziała na ganku z kolumienkami, na czerwonym fotelu, a Chrystofor chłostał w jej oczach baby i chłopów. — A ten Chrystofor, dobrodziejku, choć był z Ria-zania, wyglądał na Cygana albo Chochla l\ wąsy miał od ucha do ucha, pysk — siny: brodę golił. Trudno było zmiarkować, czy był głupi, czy też głupiego uda- i Chochoł — pogardliwa lub żartobliwa nazwa Ukraińca w carskiej Rosji. - 148 - wał, żeby się go ludzie za bardzo nie czepiali. Bywało, przyjdzie do kuchni, naleje wody do garnuszka, złapie muchę, karalucha czy jakiegoś żuka i topi patyczkiem, długo, powoli... Albo własną „blondynkę" wyjmie zza kołnierza i też ją topi... Takie i temu podobne historie były mi już dobrze znane, wiele ich słyszałem z ust babci i dziadka. Naj-różnorodniejsze, ale wszystkie dziwnie do siebie podobne: zawsze męczono człowieka, znęcano się nad nim, prześladowano. Sprzykrzyły mi się te opowiadania, słuchać mi się ich nie chciało, prosiłem więc furmana: — Opowiedz coś innego! Ściągał wszystkie zmarszczki ku ustom, potem przesuwał je do oczu i godził się: — Dobrze, ty nienasytku, niech będzie coś innego... Ano, mieliśmy kucharza... — Kto miał? — Hrabina Tatian Aleksjejewna. — Dlaczego nazywasz ją Tatian? Czy była mężczyzną? Roześmiał się chichotliwie. — Rozumie się, była to pani, ale miała wąsiki. Czar-niutkie; była rodem z czarnych Niemców; jest to ludek w rodzaju Murzynów. A więc był u nas kucharz- to dobrodziejku, będzie śmieszna historia... Śmieszna historia polegała na tym, że kucharzowi nde udał się kulebiak i zmuszono go, aby zjadł g0 cały naraz; zjadł i zachorował. Gniewałem się: — To wcale nie jest śmieszne! — A co jest śmieszne? No, powiedz! — Nie wiem... — No, to milcz! I znów snuł nudną pajęczynę. Niekiedy w święta przychodzili do nas w gościnę cio- - 149 - teczni bracia: smutny i ospały Sasza wuja Michała i schludny, wszystkowiedzący Sasza wuja Jakuba. Pewnego razu, kiedyśmy w trójkę podróżowali po dachach zabudowań, zobaczyliśmy na podwórzu Betlenga pana w zielonej futrzanej kurtce. Siedząc na stosie drzewa pod ścianą bawił się ze szczeniętami; jego mała, łysa, żółta głowa była odsłonięta. Któryś z braci wpadł na pomysł, by wykraść mu jedno ze szczeniąt. Natychmiast powstał przemyślny plan kradzieży: bracia zaraz wyjdą na ulicę przed bramę domu Betlenga, ja nastraszę pana, a kiedy ten z przestrachu ucieknie, oni wpadną na podwórze i porwą szczenię. — Jak go przestraszyć? Jeden z braci zaproponował: — Napluj mu na łysinę! Czy to taki grzech napluć komuś na głowę? Wiele razy słyszałem i widziałem, że z człowiekiem postępowano znacznie gorzej, więc, rzecz jasna, uczciwie wypełniłem wzięte na siebie zadanie. Zrobił się wielki hałas i skandal, na podwórze do nas przyszła z domu Betlenga cała armia mężczyzn i kobiet z młodym, pięknym oficerem na czele, a ponieważ obaj bracia w chwili dokonania przestępstwa spokojnie spacerowali po ulicy, jakby nigdy nic nie wiedzieli o mojej dzikiej psocie, dziadek sprał tylko mnie, ku szczególnemu zadowoleniu wszystkich mieszkańców domu Betlenga. Kiedy zbity leża!em w kuchni na wyżce \ wlazł tam do mnie odświętnie ubrany, wesolutki wujek Piotr. — Sprytnie to wymyśliłeś, dobrodziej ku! — powiedział szeptem. — Tak właśnie trzeba, dobrze mu, sta- i Wyżka — szeroka prycza z desek, między piecem rosyjskim a przeciwległą ścianą, umieszczona wysoko pod sufitem. - 150 - remu kozłowi, pluj na nich. Jeszcze by się przydało — kamieniem go w zgniły łeb! Stała mi przed oczyma wygolona, dziecinna twarz pana, pamiętałem, jak cicho i żałośnie skomlał niby szczenię, wycierając żółtą łysinę małymi rękami; wstyd mi było niewymownie, nienawidziłem braci, ale zapomniałem od razu o tym wszystkim, kiedy spojrzałem na siateczkowatą twarz furmana. Drgała tak samo przeraził wie odpychająco jak twarz dziadka, kiedy mnie bił. — Wynoś się! — krzyknąłem spychając Piotra rękami i nogami. Zachichotał, mrugnął na mnie i zlazł z wyżki. Od tego czasu straciłem ochotę do rozmowy z nim, zacząłem go unikać i równocześnie podejrzliwie śledzić, niejasno czegoś wyczekując. Wkrótce po historii z panem zdarzyła się jeszcze jedna. Dawno już pociągał mnie cichy dom Owsjanni-kowa; zdawało mi się, że w tym szarym domu płynie osobliwe, tajemnicze życie z bajek. Mieszkańcy domu Betlenga żyli gwarno i wesoło; było tam wiele pięknych pań, przychodzili do nich oficerowie i studenci, zawsze rozlegały się śmiechy, gwar rozmów, śpiew i muzyka. Sam wygląd domu był także wesoły: jasno połyskiwały szyby, zieleń kwiatów w oknach była różnorodna i jaskrawa. Dziadek nie lubił tego domu. — Heretyki, bezbożniki — mówił o wszystkich jego mieszkańcach, a kobiety nazywał obrzydliwym słowem, którego znaczenie wyjaśnił mi kiedyś ze złośliwym zadowoleniem wujek Piotr, także w obrzydliwy sposób. Surowy i milczący dom Owsjannikowa budził w dziadku szacunek. Ten parterowy, lecz wysoki dom sięgał głęboko w podwórze, zarośnięte darnią, czyste i opustoszałe, ze stud- - 151 - nią pośrodku, pod daszkiem na dwóch słupkach. Dom jakby odsunął się od ulicy, chowając się przed nią. Trzy jego okna, wąskie,_ o łukowatym kształcie, były umieszczone wysoko nad ziemią, a ich zmętniałe szyby lśniły w słońcu jak tęcza. Z drugiej strony bramy stał spichlerz, z zupełnie taką samą fasadą jak dom, także z trzema oknami, lecz ślepymi; do szarej ściany przybito ramy z listew i wewnątrz namalowano białą farbą poprzeczki okienne. Te ślepe okna były nieprzyjemne, a spichlerz także nasuwał myśl, że dom chce się ukryć, żyć niepostrzeżenie. Było coś cichego i obrażonego, a raczej coś cichego i wyniosłego, w tej całej posesji, w jej pustych stajniach i równie pustych szopach z ogromnymi wrotami. Niekiedy po podwórzu chodził utykając wysoki starzec, bez brody, z białymd wąsami; szczecinki wąsów sterczały jak igiełki. Czasami inny starzec z bokobrodami i orlim nosem wyprowadzał ze stajni siwego, dłu-gogłowego konia o wąskiej piersi i smukłych nogach; wychodząc na podwórze koń jakby kłaniał się wszystkim dokoła, niczym pokorny mnich. Chromy klepał go głośno po szyi, gwizdał, przeciągle wzdychał, a potem znów wprowadzano konia do ciemnej stajni. Wydawało mi się, że starzec chciałby wyjechać z domu, ale nie może — jest zaczarowany. Prawie co dzień na podwórzu bawiło się od południa do wieczora trzech chłopców. Byli jednakowo ubrani w szare kurtki i spodnie, nosili jednakowe czapeczki; mieli okrągłe twarze, szare oczy i byli tak bardzo podobni do siebie, że rozróżniałem ich tylko po wzroście. Obserwowałem ich przez szczelinę w płocie; nie widzieli mnie, a tak chciałem, by mnie spostrzegli. Podobało mi się, że tak ładnie, wesoło i zgodnie bawią się w nie znane mi zabawy, podobały mi się ich ubrania, wzajemna troskliwość, szczególnie wyraźna w stosunku - 152 - do najmłodszego brata, śmiesznego, żwawego malca. Kiedy się przewrócił, śmiali się jak to zawsze, kiedy ktoś upadnie, ale śmiali się bez złośliwości, natychmiast pomagali mu wstać i jeżeli zabrudził sobie ręce czy kolana, wycierali mu palce i spodenki liśćmi łopianu, chusteczkami, a średni chłopiec mówił dobrodusznie: — Och, jaiki niezdaia!... Nigdy nie wymyślali sobie, nie oszukiwali się wzajemnie i wszyscy trzej byłi bardzo zręczni, silni, niestrudzeni. Pewnego razu wlazłem na drzewo i gwizdnąłem; zatrzymali się tam, gdzie ich zastał mój gwizd, potem zeszli się razem bez pośpiechu i spoglądając na mnie zaczęli się nad czymś cichutko naradzać. Pomyślałem, że będą rzucać we mnie kamieniami, zlazłem na ziemię, nabrałem kamyków do kieszeni, za pazuchę i znów wdrapałem się na drzewo, ale chłopcy bawili się już daleko w kącie podwórza ? widocznie o mnie zapomnieli. Zasmuciło mnie to, ale nie miałem ochoty zaczynać wTojny pierwszy, kiedy nagle ktoś krzyknął na nich przez lufcik: — Dzieci, marsz do domu! Poszli nie śpiesząc się, pokornie jak gęsi. Wiele razy siadywałem na drzewie przy płocie czekając, że nagle zawołają, bym przyszedł bawić się z nimi,, ale nie wołali mnie. Już bawiłem się z nimi w myśli, zapominając się niekiedy do tego stopnia, że wykrzykiwałem i śmiałem się głośno; wtedy wszyscy trzej patrzyli na mnie, cichutko coś mówiąc między sobą, a ja, zawstydzony,- schodziłem na ziemię. Pewnego razu zaczęli się bawić w chowanego; kolej szukania przypadła na średniego, stanął więc w kącie za spichrzem, uczciwie zakrył oczy rękami, nie podglądając, a jego bracia pobiegli się ukryć. Starszy szybko i zwinnie wlazł do szerokich, sań pod okapem spichrza. - 153 - a malec straciwszy głowę biegał śmiesznie dokoła studni nie wiedząc, gdzieby się schować. — Raz — krzyknął starszy — dwa... Malec wskoczył na krawędź studni, chwycił za sznur, spuścił nogi do pustego kubła i kubeł znikł głucho postukując o cembrowinę. Oniemiałem patrząc, jak szybko i bezgłośnie obraca się dobrze naoliwione koło, lecz naraz zrozumiałem, co się stać może za chwilę i zeskoczyłem na ich podwórze krzycząc: -— Wpadł do studni!... Średni chłopiec podbiegł do studni równocześnie ze mną i uczepił się sznura; poderwało go do góry, otarło mu ręce, ale w porę zdążyłem chwycić sznur, kiedy nadbiegł również starszy pomagając mi przy wyciąganiu kubła. — Tylko, proszę, pomalutku — szepnął. Szybko wyciągnęliśmy malca. Był także przestraszony; z palców prawej ręki kapała mu krew, policzek miał mocno podrapany, był mokry do pasa, blady, niemal siny, lecz wstrząsany dreszczem, uśmiechał się patrząc szeroko otwartymi oczami, uśmiechał się i mówił: — Ja-ak upa-ada-ałem... — Lozum stlacileś widocznie — powiedział średni objąwszy go i wycierając mu chusteczką krew z twarzy, % starszy nachmurzył się i rzekł: — Chodźmy i tak nie da się ukryć... -— Zbiją was? — spytałem. Kiwnął głową, potem powiedział wyciągnąwszy do mnie rękę: — Aleś ty szybko przybiegł! Uradowany pochwałą, nie zdążyłem ująć jego ręki, kiedy znów zwrócił się do średniego brata: — Chodźmy, bo się przeziębi! Powiemy, że upadł, a o studni nie trzeba mówić! - 154 - — Tak, nie trzeba — zgodził się najmłodszy, drżąc jak w febrze. — Upadłem w kałużę, tak? Odeszli. Wszystko to rozegrało się tak szybko, że kiedy spojrzałem na gałąź, z której zeskoczyłem, kołysała się jeszcze, zrzucając żółte liście. Przez tydzień może bracia nie wychodzili na podwórze, a potem pojawili się znowu, głośniejsi niż poprzednio. Kiedy starszy zobaczył mnie na drzewie, zawołał przyjaźnie: — Chodź do nas! Poszliśmy pod daszek spichlerza, do starych sań i przyglądając się sobie wzajemnie, długo gwarzyliśmy. —- Zbili was? — spytałem. —• Tak, dostało się nam — odpowiedział starszy. Trudno było uwierzyć, że tych chłopców także biją jak mnie; było mi przykro za nich. — Dlaczego chwytasz ptaki? — spytał najmłodszy. — A bo ładnie śpiewają. — Nie chwytaj ich, lepiej niech latają, gdzie chcą.., — No dobrze, nie będę! — Tylko wpierw złap jednego i podaruj mi, — Chcesz? A jakiego? — Wesołego. I w klatce. — A więc czyżyka. — Kot zje — powiedział średni. — I tatuś nie pozwoli. Starszy potwierdził: ?—? Nie pozwoli... — A matkę macie? -- Nie — powiedział starszy, ale średni sprostował: — Mamy, tylko długą, nie naszą, a naszej nie ma, umaiła. — Druga nazywa się macocha — powiedziałem, Starszy kiwnął głową: - 155 - — ???. I wszyscy trzej zamyślili się, spochmurnieli. Z bajek babci wiedziałem, co to jest macocha, i zaduma ich była dla mnie zrozumiała. Siedzieli blisko jeden obok drugiego, jednakowi, niczym kurczęta; a mnie przyszła na myśl wiedźma-macocha, która podstępnie zajęła miejsce rodzonej matki, i pocieszyłem ich: — Jeszcze wróci rodzona matka, poczekajcie! Starszy wzruszył ramionami: — Jeśli umarła? To się nie zdarza... Nie zdarza? Boże, ileż to razy umarli, nawet porąbani na kawałki, zmartwychwstali, gdy ich spryskano wodą życia! Ileż to razy śmierć nie była prawdziwa, nie przez Boga zesłana, tylko przez czarowników i czarownice! W podnieceniu zacząłem im opowiadać historie zasłyszane od babci; starszy z początku wciąż się uśmiechał i mówił cichutko: — To są bajki, znamy je..'. Jego bracia słuchali w milczeniu; malutki mocno zacisnął wargi i wydął policzki, a średni oparłszy się łokciem o kolano schylił się ku mnie i przyciągał brata ręką zarzuconą mu na szyję. Już się mocno zmierzchało, nad dachami zwisały czerwone obłoki, kiedy przed nami wyrósł jak spod ziemi starzec o białych wąsach, w brunatnej, długiej szacie, jaką noszą popi, i w kudłatej futrzanej czapce. — Co to za jeden? — spytał wskazując na mnie palcem. Najstarszy chłopczyk wstał i wskazał głową na dom dziadka: — Gn jest stamtąd... — Kto go zawołał? Chłopcy, jak na komendę, milcząc wyszli z sań i poszli do domu, znów przypominając mi pokorne gęsi. Starzec chwycił mnie silnie za ramię i poprowadził - 156 - przez podwórze do bramy. Zbierało rni się na płacz ze strachu, ale szedł takimi dużymi krokami i tak szybko, że nie zdążyłem zapłakać, kiedy już znalazłem się na ulicy/ a on zatrzymawszy się przy furtce pogroził mi palcem i powiedział: — Nie waż się przychodzić do mnie! Rozgniewałem się. — Ja nie do ciebie przychodzę, stary diable! Znów chwycił mnie długą ręką i prowadząc po tro- tuarze spytał, jakby mnie młotkiem walił po głowie: — Twój dziadek w domu? Na moje nieszczęście dziadek był w domu; stanął przed groźnym starcem z głową zadartą do góry i wysuniętą naprzód bródką i mówił pośpiesznie, patrząc w jego oczy, matowe i okrągłe jak srebrne dwukopiej-kówki: — Matka jego wyjechała, ja jestem człowiek zajęty, nie ma komu dopilnować go, niech już pan pułkownik wybaczy! Pułkownik chrząknął na cały dom, odwrócił się jak drewniany słup i wyszedł, a ja po pewnym czasie znalazłem się na podwórzu, w wozie wujka Piotra. — Znów oberwałeś, dobrodziejku? — spytał wyprzęgając konia. — Za co cię zbili? Kiedy opowiedziałem za co, uniósł się i syknął: — A po coś zaprzyjaźnił się z nimi? To paniczyki, gadziny; oto, co masz za nich! Teraz ty ich nabij, ile wlezie! Długo jeszcze pomstował, rozzłoszczony z powodu pobicia; słuchałem go z początku z sympatią, ale jego sia-teczkowata twarz drgała coraz nieprzyjemniej i to nasunęło mi myśl, że chłopców także zbiją i że wobec mnie nic nie zawinili. — Ich bić nie trzeba, oni są dobrzy, a ty kłamiesz — powiedziałem. - 157 Popatrzył na mnie i wrzasnął nieoczekiwanie: — Wynoś się z wozu! ™ Jesteś głupi! — krzyknąłem zeskoczywszy na ziemię. Zaczął mnie gonić po podwórzu, bezskutecznie starając się mnie schwycić; gonił i skrzeczał nienatural" nym głosem: — Głupi jestem? Kłamię? Ja ci... Na kuchenny ganek wyszła babcia; podbiegłem do-niej, a on zaczął się skarżyć: — Żyć mi nie daje to chłopaczysko! Prawie pięć razy starszy jestem od niego, a on wymyśla mi — i „ty taki synu", i „ty kłamco", i najgorszymi wyrazami... Kiedy kłamano mi w oczy, traciłem głowę i głupiałem ze zdziwienia; podobnie straciłem głowę i teraz, ale babcia powiedziała spokojnie: — No, Piotrze, to już zwyczajnie kłamiesz, tak obrzydliwie ci nie wymyślał! Dziadek uwierzyłby furmanowi. Od tego dnia zaczęła się między nami milcząca, zła wojna: Piotr starał się niby niechcący to poszturchnąć mnie, to uderzyć lejcami, wypuszczał moje ptaki, raz napuścił na nie kota i z byle jakiego powodu skarżył się na mnie dziadkowi, zawsze przesadzając; zdawało mi się coraz częściej, że jest to taki sam chłopiec jak ja5 tylko przebrany za starego. Ja z kolei rozplatałem mu łapcie, niepostrzeżenie rozkręcałem i nadcinałern troczki, tak że rozrywały się, kiedy Piotr się obuwał. Pewnego razu nasypałem mu do czapki pieprzu, że przez całą godzinę kichał — w ogóle starałem się w miarę sił i umiejętności nie pozostawać mu dłużny. W święta Piotr całymi dniami bacznie mnie śledził i nieraz przyłapywał na rzeczy zakazanej — na kontakcie z paniczykami; przyłapywał i donosił dziadkowi. Znajomość z paniczykami trwała i stawała się dla - 158 - mnie coraz cenniejsza. W ciasnym zaułku między ścianą domu dziadka i płotem Owsjannikowa rosły: wiąz, lipa i rozłożysty krzew czarnego bzu; pod tym krzewem wyciąłem w płocie półokrągły otwór; bracia po kolei albo po dwóch na raz podchodzili do niego i rozmawialiśmy cichutko, przysiadłszy w kucki lub klęcząc. Jeden z nich zawsze czuwał, żeby pułkownik nie zdybał nas znienacka. Chłopcy opowiadali o swoim niewesołym życiu. Smutno mi było, kiedy ich słuchałem. Mówili o tym, jak żyją schwytane przeze mnie ptaki i o wielu dziecinnych sprawach, ale nigdy słowem nie wspomnieli o macosze i ojcu — przynajmniej nie przypominam sobie tego. Najczęściej jednak po prostu proponowali, bym opowiedział im bajkę. Sumiennie powtarzałem historie zasłyszane od babci, a jeśli coś zapomniałem, prosiłem, by poczekali, i biegłem spytać jej o to. Bardzo to lubiła. Opowiadałem aim wiele o babci; najstarszy chłopiec powiedział kiedyś, westchnąwszy głęboko: — Babcie pewno wszystkie są bardzo dobre, myśmy także .mieli dobrą... Tak często i smutno mówił: był, była, było, jakby przeżył na ziemi sto lat, a nie jedenaście. Miał, pamiętam, wąskie dłonie, cienkie palce i cały był cienki, kruchy. Oczy miał bardzo jasne i łagodne, jak płomyki lampek cerkiewnych. Jego bracia byli także mili, budzili uczucie głębokiej ufności; zawsze chciałem im zrobić jakąś przyjemność, ale najstarszy bardziej mi się podobał. Pochłonięty rozmową, często nie spostrzegałem, jak nadchodził wujek Piotr płosząc nas przeciągłym krzykiem: — Zno-o-wu? Widziałem, że napada go coraz częściej ponure otę- - 159 pienie, nauczyłem się nawet zawczasu rozpoznawać, w jakim humorze wraca z pracy. Zwykle otwierał bramę bez pośpiechu, zawiasy skrzypiały przeciągle, leniwie; jeśli był w złym humorze, zawiasy zgrzytały krótko, jakby jęcząc z bólu. Jego niemy bratanek wyjechał na wieś żenić się; Piotr mieszkał sam nad stajnią, w niziutkiej komórce z malutkim okienkiem, przesyconej ciężkim zapachem zleżałej skóry, dziegciu, potu i tytoniu. Z powodu tego zapachu nie chodziłem nigdy do niego. Sypiał teraz nie gasząc lampy, co bardzo nie podobało się dziadkowi. — Uważaj! Jeszcze mnie spalisz, Piotrze! — Nie ma mowy, bądź spokojny! Stawiam lampę na noc do miseczki z wodą — odpowiedział patrząc w bok. Teraz zwykle patrzył jakoś w bok i dawno przestał uczestniczyć w wieczornych przyjęciach babci; nie częstował konfiturami, twarz mu się skurczyła, zmarszczki pogłębiły się, nawet chodził inaczej, chwiejąc się i powłócząc nogami jak chory. Pewnego razu, w dzień powszedni, odgarniałem rano z dziadkiem śnieg, który spadł nocą obficie; nagle klamka furtki dźwięcznie i jakoś niezwykle szczęknęła, na podwórze wszedł policjant, zastawił furtkę plecami i kiwnął na dziadka grubym, szarym palcem. Kiedy dziadek podszedł, policjant nachylił ku niemu twarz z wielkim nosem i jakby kując nim dziadka po czole, zaczął coś mówić szeptem, a dziadek skwapliwie odpowiedział: — Tu! Kiedy? Dalibóg, nie przypominam sobie... I nagle śmiesznie podskoczył i krzyknął: — Boże, zmiłuj się! Naprawdę? — Ciszej — surowo upomniał go policjant. Dziadek obejrzał się i zobaczył mnie. — Zabieraj łopaty i ruszaj do domu! Schowałem się za węgieł, a oni poszli do komórki - 160 - furmana. Policjant zdjął z prawej ręki rękawiczkę i uderzył nią po lewej dłoni, mówiąc: — On wie, co się święci: konia zostawił, a sam się ukrył... Pobiegłem do kuchni opowiedzieć babci wszystko, co widziałem i słyszałem; właśnie wyrabiała w dzieży ciasto na chleb, kiwając białą od mąki głową. Wysłuchawszy mnie powiedziała spokojnie; — Ukradł coś widocznie... Idź, baw się, co ci do tego! Kiedy znów wybiegłem na podwórze, dziadek stał przy furtce z czapką w ręku i żegnał się patrząc w niebo. Twarz miał zagniewaną, nasrożoną, jedna noga mu drżała. — Powiedziałem ci raz, ruszaj do domu! — krzyknął tupnąwszy nogą. I sam poszedł za mną, a kiedy znalazł się w kuchni zawołał: — Chodź no tu, matko! Poszli do sąsiedniego pokoju, długo z sobą szeptali i kiedy babcia znów przyszła do kuchni, nie miałem wątpliwości, że stało się coś strasznego. — Czego się zlękłaś? — Cicho bądź, rozumiesz — odpowiedziała cichutko. Przez cały dzień było w domu nieprzyjemnie, przejmował mnie strach; dziadek i babcia wymieniali trwożliwe spojrzenia, mówili cicho, niezrozumiale, półsłówkami, co wzmagało jeszcze nastrój niepokoju. — Zapal no, matko, wszędzie lampki — powiedział dziadek pokasłując. Jedli obiad bez apetytu, ale pośpiesznie, jak gdyby kogoś oczekiwali; dziadek, znużony, wydymał policzki, chrząkał i wyrzekał: — Wielka jest moc diabła nad człowiekiem! Przecież wydawało się, że jest bogobojny i pobożny, do cerkwi chodzi, a oto co się okazało... 11 — Gorki II - 161 Babcia wzdychała. Niewymownie długo gasł ten srebrzyście przymglony zimowy dzień, a w domu robiło się coraz niespokojniej, coraz ciężej. Pod wieczór przyszedł policjant, już inny, rudy i gruby, usiadł w kuchni na ławce i drzemał posapując i kiwając się. Babcia spytała go: — Jakżeście go wyśledzili? Odpowiedział nie zaraz, z namaszczeniem: — Bądźcie spokojni! U nas wszystko wyśledzą. Pamiętam, siedziałem przy oknie i rozgrzewając w ustach starodawny grosz starałem się odbić na lodzie szyby świętego Jerzego w walce ze smokiem. Nagle w sieni rozległ się hałas, szeroko rozwarły się drzwi i ukazała się Piętrowna krzycząc ogłuszająco od progu: — Chodźcie popatrzeć, co tam jest u was za domem! Kiedy zobaczyła policjanta, rzuciła się z powrotem do sieni, ale ten chwycił ją za spódnicę i sam wrzasnął z przestrachem: — Stój, coś ty za jedna? Na co popatrzeć? Potknęła się o próg, upadła na kolana i zaczęła krzyczeć zachłystując się słowami i łzami: — Idę doić krowy, patrzę: co tam leży u Kaszyrinów w ogrodzie? Coś jakby but?... W tej chwili jednak dziadek krzyknął z wściekłością, tupiąc nogami: — Kłamiesz, głupia! Nic nie mogłaś zobaczyć w ogrodzie; płot wysoki, szpar w nim iiie ma, kłamiesz! Nic tam nie ma! — Ojczulku! — krzyczała Pietrowna wyciągając ku niemu jedną rękę, a drugą trzymając się za głowę. — Prawda, ojczulku, skłamałam! Idę, a tu widzę ślady do waszego płotu i śnieg wydeptany w jednym miejscu; zajrzałam przez płot i widzę — leży... - 162 - — Kto-o? Krzyki te trwały strasznie długo i nic nie można było z nich zrozumieć; nagle wszyscy, jak szaleni, popychając się wzajemnie rzucili się ku drzwiom i wybiegli do ogrodu. Tam, w dole miękko wysłanym śniegiem, leżał wuj Piotr oparty plecami o nadpaloną belkę, z głową nisko opuszczoną na piersi. Poniżej prawego ucha miał głęboką szczelinę, czerwoną jak usta; sterczały z niej, niczym zęby, sinawe strzępy. Ze strachu przymknąłem oczy i przez rzęsy ujrzałem na kolanach Piotra znany mi nóż rymarski, a koło niego skurczone, pociemniałe palce prawej ręki; lewa była odrzucona w bok i zatonęła w śniegu. Śnieg dokoła niego stopniał, drobne ciało zagłębiło się w miękkim, białym puchu i wydawało się jeszcze bardziej dziecięce. Po prawej stronie czerwieniła się na śniegu dziwna plama podobna do ptaka, z lewej śnieg był nietknięty, gładki i oślepiająco biały. Pokornie pochylona głowa opierała się podbródkiem o pierś, przygniatając gęstą, kędzierzawą brodę; na nagiej piersi, w czerwonych strugach skrzepłej krwi, zwisał duży miedziany krzyż. Od gwaru głosów ciężko huczało mi w głowie; nieustannie krzyczała Pietrowna, krzyczał policjant posyłając gdzieś Wale ja i dziadek krzyczał: — Nie zadeptywać śladów! Nagle jednak spochmurniał i patrząc sobie pod nogi, głośno i władczo powiedział do policjanta: — A ty niepotrzebnie wrzeszczysz, panie władzo! To już Boża sprawa, Boży sąd, a ty ze swoim tam różnym draństwem... Ech, wy-y!... I wszyscy nagle zamilkli, wszyscy utkwili wzrok w nieboszczyku wzdychając i żegnając się. Z podwórza do ogrodu przybiegali jacyś ludzie, przełazili przez płot od strony Pietrowny, przewracali się, coś tam pomrukiwali, ale mimo wszystko było cicho, ii* - 163 - dopóki dziadek obejrzawszy się dokoła nie krzyknął z rozpaczą: — Sąsiedzi, jakże tak można, przecież maliniak cały połamiecie! Cóż to, sumienia nie macie? Babcia wzięła mnie za rękę i pochlipując zaprowadziła do domu... — Co on zrobił? — spytałem. — Czy nie widziałeś...? — odpowiedziała. Przez cały wieczór do późna w noc w kuchni i przyległym pokoju tłoczyli się i krzyczeli obcy ludzie, policja wydawała jakieś rozkazy; człowiek podobny do diakona pisał coś i pytał kwacząc jak kaczka: — Jak? Jak? Babcia częstowała wszystkich w kuchni herbatą, przy stole siedział okrąglutki mężczyzna, dziobaty, z wąsami, i skrzypiącym głosem opowiadał: — Prawdziwe imię i nazwisko jego nie jest wiadome, ustalono tylko, że jest on rodem z Jełaómy. A Niemy — wcale nie jest niemową i do wszystkiego się przyznał. I ten trzeci się przyznał, bo jest jeszcze trzeci. Już od dawien dawna grabili cerkwie, było to dich główne rzemiosło. — O, Boże! — wzdychała Pietrowna, czerwona i mokra. Leżałem na wyżce i kiedy patrzyłem w dół, wydawało mi się, że wszyscy ludzie są niziutcy, grubi i straszni... X Pewnego razu w sobotę, poszedłem wczesnym rankiem do ogrodu Pietrowny łowić gile; łowiłem długo, ale napuszone, o czerwonym podgardlu ptaki nie wchodziły do potrzasku. Uwodząc swym pięknem, przecha- - 164 - dzały się zabawnie po zlodowaciałej, jakby wykutej ze srebra powierzchni śniegu, wzlatywały na otulone szronem gałązki krzewów i huśtały się na nich jak żywe kwiaty, strząsając błękitnawe iskry śniegu. To było tak piękne, że niepowodzenie w łowach nie sprawiało mi przykrości. Nie byłem zbyt namiętnym myśliwym, przebieg łowów podobał mi się zawsze więcej niż wynik; lubiłem przypatrywać się, jak żyją ptaszki, i myśleć o nich. Dobrze było siedzieć samotnie na skraju śnieżnego pola i wsłuchiwać się, jak w kryształowej ciszy mroźnego dnia szczebiocą ptaki, a gdzieś w oddali dźwięczy coraz ciszej dzwonek przejeżdżającej trójki, smutny skowronek rosyjskiej zimy... Przemarzłem na śniegu; czując, że odmroziłem sobie uszy, zabrałem potrzaski i klatki, przelazłem przez płot do dziadkowego sadu i poszedłem do domu. Brama na ulicę była otwarta, olbrzymi chłop wyprowadzał z podwórza trójkę koni zaprzężonych do wielkich, krytych sań. Konie dymiły gęstą parą, chłop wesoło pogwizdywał. Drgnęło mi serce. — Kogo przywiozłeś? Chłop odwrócił się, popatrzył na mnie spod ręki, wskoczył na kozioł i powiedział: — Popa! A więc mnie to nie dotyczyło; jeżeli pop, to na pewno do lokatorów. — Ech, wio-o, małe! — huknął chłop i ze świstem uderzył konie lejcami, napełniając ciszę wesołym okrzykiem. Konie ruszyły zgodnie. Popatrzyłem za nimi i zamknąłem bramę, lecz kiedy wszedłem do pustej kuchni, w przyległym pokoju rozległ się donośny głos matki, jej wyraźne słowa: — No i co teraz, zabić mnie za to trzeba czy jak? Nie rozbierając się rzuciłem klatki i wybiegłem do - 165 - sieni, lecz tu natknąłem się na dziadka; schwycił mnie za ramię, zajrzał w twarz dzikimi oczami i z trudem coś przełknąwszy powiedział ochryple: — Matka przyjechała, ruszaj! Poczekaj... — Zakoły-sał mną tak, że ledwie utrzymałem się na nogach, i popchnął ku drzwiom do pokoju. — Idź, idź... Dotknąłem drzwi, obitych wojłokiem i ceratą, długo nie mogłem znaleźć klamki szukając drżącymi od chłodu i wzruszenia rękami, wreszcie cichutko otworzyłem drzwi i olśniony zatrzymałem się na progu. — O, jest! — powiedziała matka. — Boże, jaki on duży! Co, nie poznajesz mnie? Jak wy go ubieracie? No, już ja... Ach! Ależ on ma uszy całkiem białe! Mamo, daj gęsiego smalcu, prędzej... Stała pośrodku pokoju, pochylona nade mną, i zrzucała ze mnie odzież obracając mną jak piłką. Jej rosłe ciało okrywała ciepła i miękka czerwona suknia, szeroka jak chłopska sukmana, zapinana od ramienia na ukos do dołu na duże, czarne guziki. Nigdy nie widziałem takiej sukni. Twarz jej wydała mi się mniejsza niż dawniej, mniejsza i bledsza, oczy jakby zwiększyły się i pogłębiły, włosy były bardziej złociste. Rozbierając mnie rzucała odzież pod próg, jej malinowe wargi krzywiły się z odrazy i wciąż dźwięczał rozkazujący głos: — Dlaczego milczysz? Cieszysz się? Pfe,.jaka brudna koszula... Potem nacierała mi uszy gęsim smalcem; bolało mnie, ale bił od niej orzeźwiający, przyjemny zapach i to zmniejszało ból. Tuliłem się do niej zaglądając jej w oczy, oniemiały ze wzruszenia, i poprzez jej słowa słyszałem cichy, niewesoły głos babci: — Strasznie samowolny, całkiem wymknął mi się ? rąk, nawet dziadka się nie boi... Ech, córko, córko... — Niechże mama nie jęczy, obejdzie się! - 166 - W porównaniu z matką wszystko dokoła było małe, żałosne i stare; ja także czułem się stary jak dziadek. Ściskając mnie silnymi kolanami i przygładzając włosy ciężką, ciepłą ręką, mówiła: — Ostrzyc cię trzeba! I do szkoły już czias! Chcesz się uczyć? — Już się nauczyłem. — Jeszcze trochę trzeba. Nie? Już tak dobrze wszystko umiesz? I śmiała się głębokim, ciepłym śmiechem, bawiąc się mną. Wszedł dziadek, szary, zjeżony, z zaczerwienionymi oczami. Odsunęła mnie na bok ruchem ręki i głośno spytała: — No jak, ojcze? Mam wyjechać? Zatrzymał się przy oknie zdrapując paznokciem lód z szyby i długo milczał. Wszystko dokoła było napięte, przejmowało grozą; jak zwykle w chwilach takiego napięcia — na całym ciele wyrastały mi jak gdyby oczy, uszy, boleśnie rozszerzała się pierś budząc pragnienie krzyku. — Aleksy, wynoś się! — głucho powiedział dziadek. — Dlaczego? — spytała matka, znów przyciągając mnie do siebie. — Nigdzie nie pojedziesz, zabraniam... Matka wstała, przepłynęła przez pokój jak obłok prześwietlony zorzą i zatrzymała się za plecami dziadka. — Niech ojciec posłucha... Odwrócił się ku niej i syknął: — Milcz! — O nie, krzyczeć na siebie to już nie pozwolę — cicho powiedziała matka. Babcia wstała z kanapy grożąc jej palcem: — Waria! - 168 - A dziadek siadł na krześle i zamamrołał: — Poczekaj no, kto ja dla ciebie jestem? Co? Jakże to? I nagle wybuchnął nieswoim głosem: — Zhańbiłaś mnie, War'ka! — Wyjdź! — rozkazała mi babcia. Zgnębiony poszedłem do kuchni, wlazłem na piec i długo słuchałem, jak za przepierzeniem to mówili wszyscy na raz, przekrzykując się wzajemnie, to milczeli, jakby nagle zapadli w sen. Była mowa o dziecku, które matka urodziła i oddała komuś tam, ale nie można było zrozumieć, o co się gniewa dzdadek: czy 0 to, że matka urodziła tnie pytając go o pozwolenie, czy też, że nie przywiozła mu dziecka. Potem dziadek wszedł do kuchni purpurowy, zmęczony, ze zwichrzonymi włosami, a za nim babcia ocierająca połą kaftanika łzy z policzków. Dziadek usiadł na ławie, oparł się o nią rękaimi i zgarbiony, wstrząsany dreszczem, gryzł poszarzałe wargi; babcia padła przed, nim na kolana prosząc cichutko, ale gorąco: — Ojcze, przebacz jej, na Boga, przebacz! Każdemu się noga poślizgnie. A czy u panów, u kupców się to nie zdarza? Co to za kobieta! Spójrz tylko! Przebacz jej, każdy z nas jest grzeszny... Dziadek oparty o ścianę patrzył jej w twarz i pochlipując mamrotał z gorzkim uśmiechem: — Pewno, jakżeby! Komu byś ty nie przebaczyła, ty wszystkim przebaczasz. No, ta-ak... Ech, wy-y... Nachylił się ku niej, schwycił za ramiona i potrząsając nią szeptał szybko: — A Pan Bóg, widzisz, niczego nie przebacza. Nad grobem nas dopadł i karze; ostatnie to już dni nasze, ale ni spokoju, ni radości dla nas nie ma i nie będzie. 1 zapamiętaj moje słowa: Jeszcze jak żebracy pozdychamy, jak żebracy! - 169 - Babcia wzięła go za rękę, usiadła obok niego i cicho, pogodnie roześmiała się. — To mi nieszczęście! Masz się czego bać, że będziemy żebrakami! A niech tam! Ty będziesz sobie w domu siedział, a po prośbie to już ja pójdę... Nie bój się, dadzą mi, głodni nie będziemy. Nie martw się o nic! Dziadek nagle uśmiechnął się, obrócił głowę w bok jak kozioł, i objąwszy babcię za szyję, maleńki, zmięty, przytulił się do niej pochlipując: — Ech, głuptasie, ty błogosławiony głuptasie, jedyny mój przyjacielu! Niczego ci, głupia, nie żal, niczego nie rozumiesz! Pomyśl tylko, czyż to nie pracowaliśmy z tobą, czyż nie grzeszyłem dla nich, niechby choć teraz, niechby choć troszeczkę... Wtedy i ja nie mogąc dłużej wytrzymać zalałem się łzami, zeskoczyłem z pieca i rzuciłem się ku ??? płacząc z radości, że rozmawiają z sobą tak przyjaźnie jak nigdy, i z żalu, że mają takie zmartwienie, i dlatego że matka przyjechała, i dlatego że oboje jak równego przyjęli mnie do swego płaczu, że mnie obejmują, ściskają zraszając łzami, a dziadek szepcze mi do uszu i oczu: — Ach ty, diablątko, ty także tu? Widzisz, matka przyjechała, teraz z nią będziesz, a niedobry dziadek, stary czort, precz teraz pójdzie, tak? Babcia, co zawsze ci przytakiwała, co cię pieściła, też pójdzie precz? Ech, wy-y... Rozłożył ręce odsuwając nas i wstał powiedziawszy głośno, z gniewem: — Odchodzą wszyscy, każdy w inną stronę zmierza, każdy sobie... No, zawołaj ją czy jak! Niechby już prędzej... Babcia wyszła z kuchni, a dziadek pochyliwszy głowę powiedział zwracając się ku obrazom: — Wszechmiłosierny Panie, no tak, widzisz, tak! - 170 - I mocno uderzył się pięścią w pierś, aż zadudniło. To nie podobało mi się: w ogóle nie lubiłem, kiedy rozmawiał z Bogiem, zawsze jakby chełpił się przed nim. Przyszła matka. Od jej czerwonego stroju zrobiło się w kuchni jaśniej. Usiadła na ławce przy stole, a dziadek i babcia po obu jej stronach — szerokie rękawy jej sukni spadały im na ramiona — i cicho, poważnie coś im opowiadała, oni zaś słuchali jej w milczeniu, nie przerywając. Teraz oboje stali się maleńcy i wydawało się, że ona jest ich matką. Wyczerpany wzruszeniami, zasnąłem mocno na wyżce. Wieczorem starzy ubrali się odświętnie i poszli na nabożeństwo. Babcia wesoło mrugnęła na dziadka przystrojonego w mundur starszego cechu, w szubę podbitą szopami i długie spodnie, mrugnęła i powiedziała do matki: — Popatrz tylko na ojca, prawdziwy koziołek! Matka roześmiała się wesoło. ? Kiedy zostałem z nią w pokoju, usiadła na kanapie, podwinęła nogi i powiedziała uderzywszy dłonią w miejsce obok siebie: — Chodź tu do mnie! No, jak ci się powodzi? Żle, co? Jak mi się powodziło? — Nie wiem. — Dziadek bije? — Teraz już nie bardzo. — Tak? Opowiedz mi, co chcesz. No? O dziadku nie miałem ochoty opowiadać, zacząłem mówić, że właśnie w tym pokoju mieszkał bardzo miły człowiek, ale nikt go nie lubił i dziadek wymówił mu mieszkanie. Widać było, że ta historia nie podobała się matce; powiedziała: — No, a co jeszcze? Opowiedziałem o trzech chłopcach i o tym, jak mnie - 171 - pułkownik wypędzai z dziedzińca. Objęła mnie mocno: — A to łajdak... Zamilkła, zmrużyła oczy i patrząc w podłogę kiwała głową. Spytałem: — Za co dziadek gniewał się na ciebie? — Zawiniłam wobec niego. — Mogłabyś przywieźć mu to dziecko... Przechyliła się w tył, spochmurniała, przygryzła wargi i naraz roześmiała się ściskając mnie mocno. — Ach, ty potworze! Nic nie mów o tym, słyszysz? Milcz i nie myśl nawet! Długo mówiła mi coś cicho, surowo, niezrozumiale, (potem wstała i zaczęła chodzić stukając palcami w podbródek, poruszając gęstymi brwiami. Na stole paliła się świeca łojowa topniejąc i odbijając ssie w pustce zwierciadła; brudne cienie pełzały po (podłodze, w kącie przed obrazem tliła się lampka, okno, pokryte lodem, srebrzył blask księżyca. Matka rozglądała się, jak gdyby szukała czegoś na nagich ścianach, jna suficie. — Kiedy położysz się spać? — Trochę później. — Prawda, spałeś w dzień — przypomniała sobie i westchnęła. Spytałem: — Chcesz odejść? — Dokąd? — spytała zdziwiona i uniósłszy mą głowę długo patrzyła mi w twarz, tak długo, że łzy stanęły ani w oczach. — Co ci jest? — Szyja mnie boli. Bolało i serce; od razu wyczułem, że nie pozostanie w tym domu, odejdzie... — Będziesz podobny do ojca — powiedziała odsu- - 172 - wając nogami dywanik. — Czy babcia opowiadała ci o nim? — Tak. — Babcia bardzo kochała Maksyma, bardzo! I on ją także... — Wiem. Matka spojrzała na świecę, skrzywiła się i zgasiła ją mówiąc: — Tak będzie lepiej. Owszem, tak było lepiej i czyściej; przestały się chy-botać ciemne, brudne cienie, na podłodze legły jasno-błękitne plamy, złote iskry zapłonęły na szybach okna. — A gdzie mieszkałaś? Jakby wspominając dawno zapomniane dzieje, wymieniła kilka miast i wciąż krążyła po pokoju bezszelestnie jak jastrząb. — A skąd masz tę suknię? — Sama ją uszyłam. Wszystko sobie robię sama. Było mi przyjemnie, że jest do nikogo niepodobna, lecz smutno, że mówi tak mało, a jeśli jej nie pytać, to już zupełnie milczy. Potem znów usiadła przy mnie na kanapie i siedzieliśmy v/ milczeniu, przytuleni do siebie, aż do chwili kiedy wrócili starzy, przepojeni zapachem wosku, kadzidła, uroczyście cisi i pogodni. Jedliśmy kolację w odświętnym nastroju, z namaszczeniem; przy stole wszyscy mówili mało i ostrożnie, jak gdyby bojąc się zbudzić kogoś z czujnego snu. Wkrótce matka zaczęła mnie uczyć energicznie „świeckiego" pisma. Kupiła książki i na jednej z nich, nazywała się Mowa ojczysta, nauczyłem się w kilka dni całej mądrości czytania świeckiego druku; natychmiast jednak matka kazała mi uczyć się na pamięć wierszy i od tego czasu zaczęły się nasze wzajemne zmartwienia. Wiersz brzmiał: - 173 O wielka drogo, o prosta drogo, Ileż przestrzeni wzięłaś od Boga. Nie tknął cię topór ani łopata, Miękkaś dla kopyt i w kurz bogata. Zamiast „przestrzeni" czytałem „przestrzega", zamiast, „tknął" — „tnie", zamiast „kopyt" — „kopyta". — No pomyśl — tłumaczyła mi matka — co wzięła od Boga? Przestroga? Ty potworze! Prze-strze-ni, rozumiesz? Rozumiałem, a mimo to czytałem „przestrzega", sam, sobie się dziwiąc. Zagniewana mówiła, że jestem bezmyślny i uparty; gorzko mi było słuchać tego. Starałem się sumiennie zapamiętać przeklęte strofy i w myśli mówiłem je bez błędu, ale na głos — nieuchronnie przeinaczałem. Znienawidziłem te nieuchwytne wiersze i ze złości umyślnie je kaleczyłem, dobierając niedorzeczne, pierwsze lepsze rymujące się bez związku słowa. Bardzo mi się podobało, kiedy zaczarowane wiersze traciły wszelki sens. Ale ta zabawa nie uszła mi na sucho. Pewnego razu, po udanej lekcji, kiedy matka spytała, czy nauczyłem się wreszcie wiersza, zamamrotałem mimo woli: Droga, dwuroga, twaróg, niedroga, Kopyta, popy-to, koryto... Opamiętałem się za późno; matka opierając się rękami o stół wstała i zapytała ostro: — Co to znaczy? — Nie wiem — powiedziałem zdrętwiały. — Nie? a może jednak? — To jest takie... — Co takie?... — Śmieszne. — Idź do kąta! — Po co? - 174 - Cicho, lecz surowo powtórzyła: — Do kąta! — Do którego? Nie odpowiedziała, lecz spojrzała mi w twarz tak, że zupełnie straciłem głowę nie rozumiejąc, czego chce ode mnie. W kącie pod obrazami sterczał okrągły stolik, na nim wazon z pachnącymi, suchymi ziołami i kwiatami, w drugim kącie stał kufer nakryty dywanem, trzeci kąt zajmowało łóżko, a czwartego nie było — futryna drzwi była tuż przy ścianie. — Nie wiem, czego chcesz — powiedziałem straciwszy nadzieję zrozumienia jej. Opadła na krzesło, milczała chwilę trąc czoło i policzki, potem spytała: — Czy dziadek stawiał cię do kąta? — Kiedy? — W ogóle, kiedykolwiek! — krzyknęła uderzywszy dwa razy dłonią w stół. — Nie, nie pamiętam. — Czy wiesz, że stać w kącie to jest kara? — Nie. Dlaczego kara? Westchnęła. — Uf-f! Chodź tu! Podszedłem pytając: — Dlaczego krzyczysz na mnie? — A dlaczego umyślnie przekręcasz wiersze? Wytłumaczyłem jej, jak umiałem, że kiedy zamknę oczy, pamiętam wiersze tak. jak są wydrukowane, ale kiedy zaczynam mówić, nasuwają mi się inne słowa. — Nie udajesz? Odpowiedziałem, że nie, ale zaraz pomyślałem: „A może udaję?" I nagle bez pośpiechu powiedziałem wiersz zupełnie poprawnie; zdziwiło mnie to i zdruzgotało. Czując, że twarz mi zaraz jakby opuchła, że w uszach - 175 - pulsuje mi krew, a w głowie nieprzyjemnie szumi, stałem przed matką paląc się ze wstydu i przez łzy widziałem, jak smutek ocienił jej twarz, jak zacisnęły się usta i ściągnęły brwi. — Jakże to? — spytała nieswoim głosem. — A więc udawałeś? — Nie wiem. Nie chciałem... — Trudny jesteś — powiedziała opuszczając głowę.— Odejdź! Żądała, żebym uczył się wciąż nowych wierszy, a pamięć moja coraz gorzej wchłaniała te regularne strofy i wciąż wzmagało się i stawało się coraz dokuczliwsze pragnienie przeinaczania, przekręcania wierszy, dobierania innych słów. Przychodziło mi to łatwo, niepotrzebne słowa napływały całymi rojami i szybko gmatwały właściwy, zamieszczony w książce tekst. Zdarzało się często, że cała strofa stawała się dla mnie jakby niewidzialna, i mimo najszczerszych chęci zapamiętania jej nie zjawiała się przed oczami pamięci. Wiele strapienia przyniósł mi rzewny wiersz, zdaje się, księcia Wiąz j emskiego: O każdej porze, rano, wieczorem, Sieroty, wdowy i starcy — w pokorze O pomoc, litość proszą w imię boże. a czwarty wiersz: Z żebraczą torbą chodząc pod oknami... stale opuszczałem. Matka, oburzona, opowiadała o moich wybrykach dziadkowi; pomrukiwał wtedy złowieszczo: — Żarty sobie stroi! Pamięć ma: modlitwy umie lepiej ode mnie. Łże, pamięć ma murowaną; jak coś w niej wyryte, to już na zawsze. Spierz go porządnie! Babcia także udowadniała moją winę: - 176 — Bajki pamięta, pieśni pamięta, a czy pieśni to nie to samo co wiersze? Wszystko to było słuszne, czułem się winny, ale kiedy tylko zaczynałem uczyć się wierszy, nie wiadomo skąd zjawiały się same przez się, podpełzały jak karaluchy inne słowa i układały się w zwrotki: Starców i sierot co rano! Chodzą, jęczą, o chleb proszą, Dostaną — Pietrownie noszą. Dla krów jej wszystek sprzedają I w parowie wódkę chlają. Nocą leżąc z babcią na wyżce powtarzałem jej do znudzenia wszystko, czego nauczyłem się z książek i co sam ułożyłem: czasami się śmiała, ale częściej łajała mnie: — A widzisz, przecież potrafisz, umiesz! A z ubogich nie trzeba się śmiać! Bóg z nimi! Chrystus był ubogi i wszyscy święci także. Mamrotałem: Nie lubię żebraków, A dziadka — najgorzej, Ciężko jest żyć! Przebaczże mi, Boże! Dziadek tylko czeka, Żeby mnie zbić. — Co ty mówisz? Żeby ci język usechł! — gniewała się babcia. — A nuż dziadek to usłyszy? — A niech tam! — Niepotrzebnie zbytku jesz i matkę złościsz! Jej i bez tego nie zanadto dobrze — w zamyśleniu, łagodnie upominała mnie babcia. — Dlaczego jest jej niedobrze? — Nie pytaj! Nie zrozumiesz tego... — Ja wiem, dziadek chce, żeby... — Cicho bądź, słyszysz? 12 - Gorki II - 177 Było mi źle, doznawałem uczucia graniczącego z rozpaczą, ale nie wiem dlaczego, chciałem to ukryć, nadrabiałem miną i swawoliłem. Lekcje matki były coraz bardziej urozmaicone i coraz bardziej niezrozumiałe. Łatwo przychodziły mi rachunki, ale nie znosiłem pisania i zupełnie nie rozumiałem gramatyki. Najbardziej jednak gnębiło mnie coś innego: wiedziałem i czułem, jak ciężko jest matce w domu dziadka. Była coraz po-sępniejsza, patrzyła na wszystko obcymi oczami, długo w milczeniu wysiadywała przy oknie wychodzącym na ogród i jakby więdła. W pierwszych dniach po przyjeździe była zwinna, świeża, a teraz pod jej oczami leżały głębokie cienie, całymi dniami chodziła nie uczesana, w pogniecionej sukni, w rozpiętym kaftaniku, co ją szpeciło, a mnie bolało dotkliwie. Powinna być zawsze piękna, poważna, w czystym ubraniu — piękniejsza od wszystkich! W czasie lekcji patrzyła zapadniętymi oczami, przenosząc wzrok ponad moją głową, na ścianę, w okno, zmęczonym głosem zadawała mi pytania, zapominała o odpowiedziach i coraz częściej złościła się, krzyczała. To także mnie bolało: matka powinna być sprawiedliwsza od wszystkich — jak w bajkach. Niekiedy pytałem jej: . — Niedobrze ci z nami? Opryskliwie ucinała rozmowę: — Pilnuj swojej roboty. Widziałem także, że dziadek przygotowuje coś, co przeraża babcię i matkę. Często zamykał się w pokoju matki i wyrzekał zawodząc jak drewniana fujarka pastucha Nikanora, której nie znosiłem. Podczas jednej z takich scen matka krzyknęła na cały dom: — Nie! Nigdy się to nie stanie! Trzasnęła drzwiami, a dziadek zawył. - 178 - To było wieczorem; babcia siedząc w kuchni przy stole szyła dziadkowi koszulę i szeptała coś do siebie. Kiedy trzasnęły drzwi, powiedziała nasłuchując: — Do lokatorów poszła, o Boże! Nagle do kuchni wpadł dziadek, podbiegł do babci, uderzył ją w głowę d syknął wymachując potłuczoną ręką: — Nie gadaj, -czego nie trzeba, wiedźmo! — Stary głupiec — spokojnie powiedziała babcia .poprawiając przekrzywioną chusteczkę. — A jakże, milczeć będę! Zawsze powiem jej wszystko, czego się dowiem o twoich zamiarach... Rzucił się na nią i zaczął szybko tłuc pięściami po wielkiej głowie babci; nie broniąc się, nie odpychając go mówiła: — No, bij, głuptasie! No, dalejże, bij! Rzucałem w nich z wyżki poduszkami, kołdrami, butami, ale rozwścieczony dziadek nie spostrzegał tego. Kiedy babcia runęła na podłogę, kopał ją w głowę, wreszcie potknął się i upadł przewróciwszy wiadro z wodą. Zerwał się, spluwając i parskając, 'dziko się rozejrzał i pobiegł do siebie, na poddasze. Babcia podniosła się jęcząc, usiadła na ławie i zaczęła rozplątywać zwichrzone włosy, a kiedy zeskoczyłem z wyżki, powiedziała zagniewana: — Pozbieraj poduszki i połóż wszystko na swoje miejsce! Też wymyślił! Ciskać poduszkami? Czy to twoja sprawa? A ten sitary czort sani nie wie, co robi, głupiec. Nagle jęknęła, skrzywiła się i schyliwszy głowę przywołała mnie: — Zobacz no, dlaczego mnie tu tak boli? Rozgarnąłem jej ciężkie włosy — okazało się, że głęboko pod skórę wbiła się jej szpilka; wyciągnąłem ją, ale znalazłem drugą; zdrętwiały mi palce. - 179 - —•• Lepiej zawołam mamę, boję się! Zamachała rękami. — Coś ty? Ja ci zawołam! Chwała Bogu, że nie słyszała, nie widziała, a ty, niech cię!... Odejdź! I giętkimi palcami koronczarki zaczęła sama szperać w swej gęstej, czarnej grzywie. Przemógłszy się pomogłem jej wyciągnąć spod skóry jeszcze dwie grube, zgięte szpilki. — Boli cię? — Nic mi nie będzie; jutro napalę w łaźni, wymyję się, przejdzie... I zaczęła mnie prosić łagodnie: — A nie powiedz czasem, duszo gołębia, matce, że dziadek mnie bił, słyszysz? Oni już i tak dosyć są źli na siebie. Nie powiesz? — Nie! — No, pamiętaj! A teraz posprzątamy tu wszystko. A czy twarzy nie mam potłuczonej? No, dobrze, a więc wszystkiego jakby nie było... Zaczęła wycierać podłogę, a ja powiedziałem, szczerze przejęty: — Jesteś jak święta, męczą cię, męczą, a ty nic! — Po co głupstwa pleciesz? Święta... Też wymyślił! Długo burczała chodząc na czworakach, a ja siedziałem na stopniu pieca i obmyślałem, jak odpłacić za jej krzywdę dziadkowi. Po razi pierwszy bił babcię w moich oczach tak ohydnie i straszliwie. W mroku płonęła przede mną jego zaczerwieniona twarz, powiewały rude włosy; w sercu boleśnie wrzała uraza i byłem zły, że nie mogę wymyślić godnej zemsty. Po dwóch dniach jednak, kiedy po coś tam zaszedłem do niego na poddasze, zobaczyłem, że siedząc na podłodze przed otwartym kuferkiem, przegląda w nim pa- - 180 - piery, a na krześle leży jego ulubiony kalendarz — dwanaście arkuszy grubego, szarego papieru, podzielonego na kwadraty odpowiednio do ilości dni w miesiącu, a w każdym kwadracie figurka świętego, który przypada na dany dzień. Dziadek bardzo cenił ten kalendarz, pozwalając mi go oglądać tylko w tych wyjątkowych wypadkach, kiedy był z jakiegoś powodu szczególnie ze mnie zadowolony. Patrzyłem zawsze na te stłoczone, szare, maleńkie i miłe figurki z jakimś szczególnym uczuciem. Znałem żywoty niektórych z nich: Kiryka i Ulity, Barbary-Męezenniczki, Pantelej-mona i jeszcze wielu innych, lecz szczególnie podobał mi się smutny żywot Aleksego, «męża bożego, i piękne wiersze o nim. Często mówiła mi je ze wzruszeniem babcia. Patrzyłem niekiedy na setki tych figurek i pocieszałem się skrycie, że zawsze na świecie byli męczennicy. Teraz postanowiłem pociąć ten kalendarz i kiedy dziadek podszedł do okna, by odczytać jakiś niebieski papier z orłami, chwyciłem kilka arkuszy, szybko zbiegłem na dół, ściągnąłem nożyce ze stołu babci i wlazłszy na wyżkę zabrałem się do obcinania głów świętym. Kiedy jeden rząd już miał je obcięte, zrobiło mi się żal kalendarza; zacząłem teraz rozcinać arkusz wzdłuż linii podziału na kwadraty, ale nie zdążyłem jeszcze pokrajać na kawałki drugiego rzędu, kiedy w drzwiach ukazał się dziadek, wszedł na stopień pieca i spytał: — Kto ci pozwolił wziąć kalendarz? Kiedy zobaczył kwadraciki papieru rozsypane na deskach, zaczął je zbierać, podnosił do oczu, rzucał, znów chwytał; szczęka mu się wykrzywiła, broda się trzęsła i oddychał tak ciężko, że papierki spadały na podłogę. — Coś ty zrobił?! — krzyknął wreszcie i szarpnął - 181 - mnie za nogę ku sobie; przekoziołkowałem w powietrzu, babcia podchwyciła mnie na ręce, a dziadek tłukł pięścią ją, mnie i wrzeszczał piskliwym głosem: — Zabij ę-ę! Weszła matka; znalazłem się w kącie koło pieca, a ona zasłaniała mnie i mówiła chwytając i odpychając ręce dziadka, które latały przed jej twarzą: — Co za ohyda! Niech się ojciec opamięta!... Dziadek zwalił się na ławę pod oknem jęcząc: — Zabili! Wszyscy, wszyscy przeciwko mnie, a-a... — Jak ojcu nie wstyd? — głucho brzmiał głos matki, — Po co to udawanie? Dziadek krzyczał, uderzał nogami o ławę, broda mu śmiesznie sterczała do góry, a oczy miał szczelnie zamknięte; wydało mi się także, że wstyd mu przed matką, że naprawdę udaje i dlatego zamknął oczy. — Nakleję te kawałki na płótno, jeszcze lepiej będzie, mocniej — mówiła matka oglądając skrawki i arkusze. — Widzi ojciec, jakie wszystko pogniecione, zle- żałe, jak się rozpada... Mówiła z nim jak ze mną, kiedy w czasie lekcji nie rozumiałem czegoś, i nagle dziadek wstał, poprawił koszulę, kamizelkę, odchrząknął i powiedział rzeczowo: — Dzisiaj jeszcze naklej! Zaraz przyniosę ci pozostałe arkusze... Skierował się do drzwi, ale przy progu odwrócił się pokazując na mnie krzywym palcem: — A jego trzeba zbić! — Należy mu się — zgodziła się matka nachyliwszy się ku mnie. — Dlaczego to zrobiłeś? — Naumyślnie! Niech nie bije babci, bo mu jeszcze brodę ostrzygę... Babcia zdejmując rozdarty kaftan spojrzała na mnie z wyrzutem, pokiwała głową. - 182 - — O, jak to dotrzymał obietnicy, że nie powie! I splunęła na podłogę. — Żeby ci język spuchł, bodaj ci kołem stanął! Matka popatrzyła na nią, przeszła się po kuchni i znów podeszła do mnie. — Kiedy ją bił? — Wstydziłabyś się, Wariu, pytać o to. Czy to twoja sprawa? — powiedziała babcia ze złością. Matka objęła ją. — Ech, mamo, kochana ty moja... — A tam, mamo! Odejdźże... Spojrzały sobie w oczy, zamilkły i odsunęły się od siebie: w sieni tupotał dziadek. Zaraz w pierwszych dniach po przyjeździe matka zaprzyjaźniła się z wesołą lokatorką, żoną wojskowego, i prawie co wieczór chodziła do nich, do frontowej części domu, gdzie przychodzili również ludzie od Betłenga — piękne panie i oficerowie. Dziadkowi się to nie podobało. Nieraz siedząc w kuchni przy kolacji wygrażał łyżką i burczał: J — Przeklęci, znów się zebrali! Teraz nie dadzą za-, snąć do rana. Wkrótce poprosił lokatorów, żeby się wyprowadzili, a kiedy wyjechali, przywiózł skądsiś dwa wozy mebli, porozstawiał je w pokojach frontowych i zamknął na wielką kłódkę: — Obejdzie się bez lokatorów, sam będę gości przyjmował! Rzeczywiście w święta zaczęli bywać goście: przychodziła siostra babci, Matriona Iwanowna, krzykliwa praczka z dużym nosem, w jedwabnej, pasiastej sukni i złocistym czepku na głowie, a z nią synowie: Wasilij — kreślarz, długowłosy, miły i wesoły, ubrany na szaro, i pstry Wiktor z końską głową i wąską twarzą, - 183 - upstrzoną piegami. Jeszcze w sieni, zdejmując kalosze, nucił piskliwie, zupełnie jak PiotruszkaJ w teatrze: Andrzej-papa, Andrzej-papa... Bardzo mnie to dziwiło i napędzało mi stracha. Przyjeżdżał też wuj Jakub z gitarą i przywoził z sobą jednookiego, łysego zegarmistrza w długim, czarnym surducie. Cichutki, wygolony, podobny do mnicha, zawsze siadał w kącie, uśmiechał się i przechylał na bok głowę dziwnie podpierając ją palcem, wetkniętym w rozdwojony podbródek. Był na wpół ociemniały, jego jedyne oko patrzyło na wszystkich dziwnie przenikliwie; mówił mało i często powtarzał te same słowa: — Nie zadawajcie sobie trudu, wszystko jedno... Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, przypomniało mi się nagle, jak to bardzo dawno, kiedyśmy jeszcze mieszkali na ulicy Nowej, pewnego razu za bramą, budząc trwogę, donośnie zawarczały bębny: ulicą — z więzienia na plac — jechał otoczony żołnierzami i ludźmi czarny, wysoki wóz, a w nim na ławie siedział nieduży mężczyzna w okrągłej sukiennej czapce, w kajdanach; na piersi miał zawieszoną czarną tablicę z wielkim, białym napisem; mężczyzna opuścił głowę, jak gdyby czytał napis, i kołysał się pobrzękując kajdanami. Kiedy więc matka powiedziała do zegarmistrza: — Oto mój syn — cofnąłem się z przestrachem i schowałem ręce za siebie. — Nie zadawaj sobie trudu — powiedział i straszliwie wykrzywił usta, że aż przesunęły się do prawego ucha, po czym schwycił mnie za pas, przyciągnął ku sobie, szybko i lekko obrócił dokoła i puścił mówiąc z uznaniem: i Piotruszka — zbiorowa nazwa ludowego teatru kukiełek w Rosji, a zarazem główna jego postać. 184 — Niczego chłopak, mocny... Zaszyłem się w kąt, wlazłem na skórzany fotel, taki duży, że można w nim było leżeć — dziadek zawsze się nim przechwalał nazywając go fotelem księcia Gruzińskiego — i patrzyłem, jak nudno zabawiają się dorośli, jak dziwnie i podejrzanie zmienia się twarz zegarmistrza. Była to twarz nalana, płynna; topniała i rozpływała się. Kiedy się uśmiechał, grube jego wargi przesuwały się na prawy policzek, malutki nos także się suwał jak pierożek po talerzu. Dziwnie poruszały się jego wielkie, odstające uszy, to unosząc się do góry razem z brwią zdrowego oka, to zsuwając się ku kościom policzkowym. Zdawało się, że gdyby zechciał, mógłby przykryć nimi swój nos jak dłońmi. Od czasu do czasu, westchnąwszy, wysuwał ciemny język, okrągły jak tłuczek, i zręcznie wykonując nim regularny krąg oblizywał grube, zmysłowe wargi. Wszystko to nie było śmieszne, lecz zadziwiało zmuszając do ciągłej obserwacji. Goście pili herbatę z rumem — miała zapach palonych łusek cebuli; pili nalewki nastawione przez babcię: żółtą jak złoto, ciemną jak dziegieć i zieloną; jedli tęgi warzeniec, miodowe placuszki z makiem, pocili się, sapali i chwalili babcię. Najadłszy się, czerwoni, nabrzmiali, z namaszczeniem rozsiadali się na krzesłach, leniwie zachęcając wuja Jakuba, by zagrał. Wuj nachylał się nad gitarą i brzdąkał, nieprzyjemnie, natrętnie przyśpiewując: Ech, żyli sobie, jak umieli, Na całe miasto się wyszumieli — Da-amie z Kazania Wszystko dokładnie opowiedzieli... Myślałem, że to bardzo smutna piosenka, ale babcia mówiła: - 185 - — Lepiej byś, Jasza, zagrał coś innego, prawdziwą pieśń. Pamiętasz, Motria, jakie to dawniej pieśni śpiewali? Poprawiając szeleszczącą suknię praczka mówiła z naciskiem. — Teraz, moja kochana, inna moda... Wuj patrzył na babcię zmrużonymi oczami, jak gdyby siedziała bardzo daleko, i w dalszym ciągu uporczywie rozsiewał niewesołe dźwięki, natrętne słowa. Dziadek tajemniczo gawędził z zegarmistrzem pokazując mu coś na palcach, a ten uniósłszy brew patrzył w stronę matki, kiwał głową i jego płynna twarz przelewała się nieuchwytnie. Matka siedziała zawsze między Sjergiejewami, cicho i poważnie rozmawiając z Wasilijem, który wzdychał i mówił: — Ta-ak, trzeba o tym pomyśleć... A Wiktor uśmiechał się z zadowoleniem, szurgał nogami i nagle piskliwie zaczynał śpiewać: Andrzej-papa, Andrzej-papa... Wszyscy milkli zdziwieni, patrząc na niego, a praczka z powagą wyjaśniała: — On to z tyjatru umie, tam to śpiewają. Odbyły się dwa albo trzy takie wieczory, które upamiętniły się swoją przytłaczającą nudą. Potem zegarmistrz przyszedł za dnia, w niedzielę, tuż po sumie. Siedziałem w pokoju matki pomagając jej wypruwaś zniszczone paciorkowe wyszycia, kiedy znienacka otwarły się szybko drzwi, do pokoju wsunęła przerażoną twarz babcia i zaraz znikła szepnąwszy donośnie: — Wania, przyszedł! Matka nie ruszyła się, nie drgnęła, a drzwi otworzyły się znowu i na progu stanął dziadek mówiąc uroczyście: - 186 - — Ubieraj się, córko, i chodź! Nie podnosząc się, nie patrząc na niego, matka spytała: — Dokąd? — Chodź, z Bogiem! Nie sprzeciwiaj się! To człowiek spokojny, mistrz w swoim zawodzie i dla Aleksego — dobry ojciec... Dziadek mówił z niezwykłą powagą i wciąż głaskał się dłońmi po bokach, a łokcie drżały mu'odchylając się ku plecom, jak gdyby ręce jego chciały wyciągnąć się naprzód, a on bronił się przed tym. Matka przerwała mu spokojnie: — Mówię raz jeszcze, że to się nigdy nie stanie... Dziadek postąpił ku niej, wyciągnął ręce jak ślepiec, nachylił się, najeżył cały i zacharczał: — Chodź! A nie, to cię zaprowadzę! Za warkocze... — Zaprowadzi mnie ojciec? — spytała matka wstając; twarz jej zbielała, oczy zwęziły się straszliwie; zaczęła szybko ściągać z siebie bluzkę, spódnicę i kiedy została w samej tylko koszuli, podeszła do dziadka. — Niech ojciec prowadzi! Wyszczerzył zęby grożąc jej pięścią: — Waria, ubieraj się! Matka odsunęła go ręką i chwyciła za klamkę. — No, chodźmy! — Przeklnę cię — szeptem powiedział dziadek. — Nie boję się! No? Otworzyła drzwi, ale dziadek chwycił ją za brzeg koszuli, padł na kolana i wyszeptał: — Zgubisz się, diablico! Nie rób mi wstydu... I jęknął cicho, żałośnie: — Matko-o, matko-o... Babcia już zagrodziła drogę matce i zaganiając ją jak kurę, wpędzała we drzwi mrucząc przez zęby: — Zgłupiałaś? Coś ty? Zawracaj, bezwstydnico! - 187 - Wepchnąwszy ją do pokoju, zamknęła drzwi na haczyk i nachyliła się nad dziadkiem, jedną ręką podnosząc go z klęczek, a drugą wygrażając: — U-u, stary czort, bez rozumu! Posadziła go na kanapę; klapnął jak kukła ?? gałga-nów, otworzył usta, poruszał głową; babcia krzyknęła na matkę: — Ubieraj się! Podnosząc ubranie z podłogi matka powiedziała: — Nie pójdę do niego, słyszycie? Babcia zepchnęła mnie z kanapy: . — Przynieś kubek wody, prędzej! Mówiła cicho, prawie szeptem, spokojnie i nakazu-jąco. Wybiegłem do sieni; z frontowej części domu dochodziło miarowe, ciężkie stąpanie, a w pokoju matki zabrzmiał głucho jej głos: — Jutro wyjadę! Wszedłem do kuchni, siadłem przy oknie, jak we śnie. Jęczał i pochlipywał dziadek, gderała babcia, potem trzasnęły drzwi i zrobiło się cicho i straszno. Przypomniawszy sobie, po co mnie posłano, zaczerpnąłem wody miedzianą kwartą i wyszedłem do sieni. Z frontowej części wyszedł zegarmistrz, pochylił głowę i gładząc ręką futrzaną czapkę pochrząkiwał. Babcia przycisnąwszy ręce do brzucha kłaniała mu się i mówiła cicho: — Sami rozumiecie — z musu lubić nie można... Potknął się o próg ganku i wybiegł na podwórze, a babcia przeżegnała się i zadrżała tłumiąc płacz czy też śmiech. — Co ci jest? — spytałem podbiegłszy do niej. Wyrwała mi z ręki kwartę oblewając mi nogi i krzyknęła: — Dokądżeś to po wodę chodził? Zamknij drzwi! I poszła do pokoju matki, a ja do kuchni, by znów - 188 - słuchać, jak oni obok wzdychają, jęczą i wyrzucają z siebie warkliwe słowa, jakby przestawiali z miejsca na miejsce ciężary ponad siły. Dzień był jasny: przez pokryte lodem szyby zaglądały do dwóch okien ukośne promienie zimowego słońca; na stole nakrytym do obiadu matowo połyskiwały cynowe naczynia, karafka z rudym kwasem i druga z ciemnozieloną wódką, którą dziadek nastawiał na bukwicy i świętojańskimi zielu. Przez na wpół odtajałe szyby oślepiająco lśnił śnieg na dachach, skrzyły się srebrzyste czapeczki na palikach płotu i na domku dla szpaków. We framugach okien, w klatkach prześwietlonych słońcem igrały moje ptaki; szczebiotały wesołe, oswojone czyżyki, poskrzypywały gile, zanosił się śpiewem szczygieł. Ale ten ' wesoły, dźwięczny, srebrny dzień nie cieszył mnie, był niepotrzebny i wszystko było niepotrzebne... Przyszło mi na myśl, by wypuścić ptaki; zacząłem zdejmować klatki, gdy wtem wbiegła babcia uderzając się rękami po bokach i rzuciła się w stronę pieca pomstując: — A, potępieńcy, a niech was! Ach, ty stara, głupia Akulino... Wyciągnęła z pieca pieróg, postukała palcem w skórkę i splunęła ze złością: — Ale wysechł! To ci go podgrzałam! Och, przeklęte, złe duchy! Żebyście sczezły! Czegoś wytrzeszczył ślepia, puszczyku? Potłukłabym was wszystkich jak dziurawe garnki. I zapłakała, nadąsana, przewracając pieróg z boku na bok, stukając palcami po spieczonej skórce, na którą obficie kapały duże łzy. Do kuchni wszedł dziadek z matką; babcia cisnęła pieróg na stół, tak że talerze podskoczyły. — Patrzcie, co się przez was zrobiło! Żebyście z piekła nie wyjrzeli! - 189 - Matka, wesoła i spokojna, objęła ją prosząc, by się tym nie .przejmowała; dziadek zgaszony, znużony, usiadł do stołu i zawiązując serwetkę u szyi, mruczał pod nosem mrużąc przed słońcem załzawione oczy: — To nic nie szkodzi! Jadaliśmy i dobre pierogi... Pan Bóg skąpawy, za lata płaci minutami. Procentów nie uznaje. Siadaj, córko!... Niech tam! Był jak obłąkany, przez cały czas obiadu mówił o Bogu, o bezecnym Achabie 1, o ciężkiej doli ojca. Babcia przerywała mu z gniewem. — Jak masz jeść, to jedz! Matka żartowała błyskając jasnymi oczami. — Przestraszyłeś się wtedy, co? ?—? spytała trąciwszy mnie. Nie, wtedy nie bardzo się przestraszyłem, ale teraz było mi nieswojo, niezręcznie. Jedli, jak zwykle w święta, nużąco długo i dużo. Zdawało się, że to nie ci sami ludzie, którzy pół godziny temu krzyczeli na siebie, gotowi do bójki, szlochali, tonęli we łzach. Nie chciało się wierzyć, że robili to wszystko na serio i że im trudno płakać. I łzy ich, i krzyki, i wszystkie zatargi, które często wybuchały i szybko gasły, stawały się dla mnie czymś codziennym. Coraz mniej przejmowałem się nimi, coraz mniej raniły mi serce. Znacznie później zrozumiałem, że Rosjanie wskutek szarzyzny i ubóstwa swego życia w ogóle lubują się w nieszczęściu, bawią się nim jak dzieci i rzadko wstydzą się tego, że są nieszczęśliwi. . W bezgranicznej szarzyźnie życia i nieszczęście jest świętem, i pożar — zabawą; na pustej twarzy nawet szrama jest ozdobą... i A eh ab — król żydowski, który, jak głosi Biblia, pojął za żonę pogankę i wprowadził bałwochwalstwo. - 190 - XI Po tej historii matka od razu okrzepła, podniosła głowę i stała się panią domu, a dziadek zrobił się niedostrzegalny, zamyślony, cichy, niepodobny do siebie. Przestał prawie wychodzić z domu, wciąż siedział samotnie na poddaszu, czytając tajemniczą książkę Pamiętnik mojego ojca. Książkę tę trzymał w kuferku pod kluczem i nieraz widziałem, że mył ręce, zanim ją wyjął. Była nieduża, gruba, w rudej, skórzanej oprawie; na niebieskawej stronicy widniał ponad tytułem ozdobny napis, skreślony wypłowiałym atramentem: „Szanownemu Wasilijowi Kaszyrinowi — w dowód wdzięczności na pamiątkę", i podpisany jakimś dziwacznym nazwiskiem; zakrętas wyobrażał ptaka w locie. Otworzywszy ostrożnie ciężką okładkę dziadek wkładał okulary w srebrnej oprawie i patrząc na ten napis, długo dopasowywał je poruszając nosem. Pytałem go niejednokrotnie, co to za książka, a on mi odpowiadał z namaszczeniem: — To nie twoja sprawa. Poczekaj, umrę, zostawię ci ją w spadku. I szubę podbitą szopami także. Z matką mówił teraz łagodnie i niewiele, słuchał jej słów z uwagą, błyskając oczami jak wujek Piotr, i zrzędził machając ze zniechęceniem ręką: — A niech tam! Rób, co chcesz... W kufrach jego leżało mnóstwo osobliwych strojów:' brokatowe spódnice, atłasowe serdaki, jedwabne sara-fany tkane srebrem, czółka i kokoszniki wyszywane perłami, barwiste chusty i chusteczki, ciężkie naszyjniki mordwińskie, kolie z kolorowych kamieni. Znosił to wszystko naręczami do pokoju matki i rozkładał na krzesłach, na stołach. Matka zachwycała się strojami, a on mówił: — Za naszych czasów odzienie było o wiele piękniej- - 191 - sze i bogatsze niż teraz! Odzienie bogatsze, a życie prostsze, składniejsze. Minęły te czasy, nie powrócą! No, przymierzaj, strój się... Pewnego razu matka znikła na krótko w przyległym pokoju i wyszła stamtąd ubrana w błękitny, haftowany złotem sarafan i kokosznik z pereł. Nisko pokłoniwszy się dziadkowi spytała: — Czy ładnie, ojcze dobrodzieju? Dziadek chrząknął, dziwnie rozpromieniał, obszedł ją dokoła rozkładając z zachwytem ręce, poruszając palcami i powiedział niewyraźnie, jakby przez sen: — Ech, gdybyś tak miała, córeczko, dużo pieniędzy i gdyby tak znaleźli się dobrzy ludzie koło ciebie... Matka mieszkała teraz w dwóch pokojach we frontowej części domu, często bywali u niej goście, a częściej od innych bracia Maksimowowie: Piotr — rosły, urodziwy oficer z wielgachną, jasną brodą i niebieskimi oczami, ten sam, przy którym dziadek zbił mnie za oplucie starszego pana, i Eugeniusz — także wysoki, o cienkich nogach i bladej twarzy, z czarną spiczastą bródką. Jego wielkie oczy były podobne do śliwek, nosił zielonkawy mundur ze złotymi guzikami i- złotymi naszywkami na wąskich ramionach. Często poruszał z wdziękiem głową, odrzucając z wysokiego, gładkiego czoła faliste, długie włosy, pobłażliwie się uśmiechał i zawsze coś opowiadał stłumionym głosem, zaczynając od układnych słów: — Według mnie, proszę pani... Matka słuchała go z uśmiechem, mrużąc oczy, i często przerywała: — Proszę wybaczyć, Eugeniuszu Wasiliewiezu, ale dziecko z pana. Oficer uderzał się szeroką dłonią po kolanie i potakiwał: — A tak, właśnie dziecko... - 192 - Gwarno i wesoło przeszły zapusty; prawie co wieczór zjawiali się u matki poprzebierani goście, matka też się przebierała, zawsze piękniej od innych, i odjeżdżała z nimi. Za każdym razem, kiedy wraz z barwną czeredą znikała za bramą, dom jakby zapadał się w ziemię; wszędzie robiło się cicho, trwożnie, nudno. Jak stara gęś płynęła po pokojach babcia doprowadzając wszystko do porządku, dziadek stał grzejąc plecy o ciepłe kafle pieca i mówił sam do siebie: — No, ładnie, pięknie... Zobaczymy, co z tego wyniknie. Po zapustach matka zaprowadziła mnie i Saszę, syna wuja Michała, do szkoły. Ojciec Saszy ożenił się, macocha od pierwszej chwili nie lubiła pasierba, biła go, więc na nalegania babci dziadek wziął Saszę do siebie. Do szkoły chodziliśmy może z miesiąc. Z wszystkiego, co mi tam wykładano, pamiętam tylko, że na pytanie: — „Jak się nazywasz?" — nie można odpowiedzieć po prostu: — „Pieszkow" — tylko należy powiedzieć: — „Nazywam się Pieszkow." A także nie można powiedzieć do nauczyciela: — „Ty, bracie, nie krzycz, nie boję się ciebie..." Szkoła od razu mi się nie podobała, Sasza zaś w pierwszych dniach był bardzo zadowolony i łatwo znalazł sobie przyjaciół. Kiedyś jednak podczas lekcji zasnął i nagle strasznie krzyknął przez sen: — Nie bede-e-e... Kiedy go obudzono, poprosił, że chce wyjść z klasy, za co wyśmiano go okrutnie; na drugi dzień, kiedy idąc do szkoły zeszliśmy do jaru na placu Siennym, Sasza eatrzymał się i powiedział: — Ty idź, a ja nie! Lepiej pójdę się bawić. II - Gorki II _ ?93 _ Przykucnął, starannie zagrzebał w śniegu węzełek z książkami i odszedł. Był jasny styczniowy dzień, wszędzie połyskiwało srebrzyste słońce, bardzo zazdrościłem bratu, ale z ciężkim sercem poszedłem się uczyć; nie chciałem martwić matki. Książki zagrzebane w śniegu oczywiście zginęły i na drugi dzień Sasza miał już rzeczywisty powód, by nie iść do szkoły, a na trzeci — o jego zachowaniu dowiedział się dziadek. Sprowadzono nas na sąd. W kuchni przy stole siedział dziadek, obok niego babcia i matka; zaczęło się badanie. Pamiętam, jak śmiesznie Sasza odpowiadał na pytania dziadka: — Cóż to, nie możesz trafić do szkoły? Patrząc prosto w twarz dziadka pokornymi oczami, Sasza odpowiadał bez pośp.echu: — Zapomniałem, gdzie jest szkoła. " — Zapomniałeś? — Tak. Szukałem, szukałem... — To mogłeś iść za Aleksym, on pamięta! — Zgubiłem go. — Aleksego? — Tak. — Jakże to? Sasza pomyślał i powiedział westchnąwszy: — Zamieć była, nic nie było widać. Wszyscy się roześmiali — pogoda była cicha, jasna. Sasza także uśmiechnął się blado, a dziadek pytał podstępnie, szczerząc zęby: — A nie mogłeś trzymać go za rękę, za pas? — Trzymałem, ale mnie wiatr odrzuci! — wyjaśnił Sasza. Mówił ospale, beznadziejnie; przykro mi było słuchać tego niepotrzebnego, niezręcznego kłamstwa i bardzo mnie dziwił jego upór. - 194 - Sprawiono nam lanie i wynajęto dla nas przewodnika, byłego strażaka, staruszka ze złamaną ręką, który miał uważać, żeby Sasza nie zbaczał z drogi do przybytku nauki. Ale i to nie pomogło: zaraz na drugi dzieńr kiedy doszliśmy do jaru, Sasza nagle schylił się, ściągnął z nogi wojłokowy but i rzucił go w bok, ściągnął drugi i" rzucił w innym kierunku, potem, w samych pończochach, puścił się pędem przez plac. Staruszek utyskując podreptał po buty, a kiedy je znalazł, przestraszony, zaprowadził mnie do domu. Przez cały dzień dziadek, babcia i moja matka jeździli po mieście w poszukiwaniu uciekiniera i dopiero wieczorem znaleźli Saszę przy klasztorze w karczmie Czyr- kowa, gdzie rozweselał gości tańcem. Przywieźli go do domu i nawet nie zbili, zaskoczeni upartym milczeniem chłopca. Sasza leżał ze mną na wyżce; zadarłszy nogi i szurając podeszwami po pułapie, mówił cichutko: — Macocha mnie nie lubi, ojciec także nie lubi i dziadek nie lubi — po co mam z nimi mieszkać? Spytam babci, gdzie żyją rozbójnicy, ucieknę do nich, wtedy dopiero wszyscy zobaczycie... Uciekamy razem? Nie mogłem z nim uciec: miałem wtedy inne zamiary: postanowiłem być oficerem z wielką, jasną brodą, ażeby to osiągnąć, trzeba było się uczyć. Kiedy przedstawiłem bratu swój plan, pomyślał chwilę i zgodził się ze mną: — To także dobre. Jak ty będziesz oficerem, ja już będę atamanem i będziesz musiał mnie ścigać, i jeden drugiego albo zabije, albo weźmie do niewoli. Ja ciebie nie zabiję. — I ja ciebie też nie. Na tym stanęło. Przyszła babcia, wlazła na piec i zaglądając do nas zagadnęła: 13* - 195 - — No cóż tam, myszki? E-ech, sieroty, okruszynki! Użaliwszy się nad nami, zaczęła wymyślać na macochę Saszy, grubą ciotkę Nadieżdę, córkę szynkarza. a potem w ogóle na macochy i ojczymów, i przy sposobności opowiedziała historię o tym, jak mądry pustelnik Jonasz, będąc młodzieniaszkiem, wzywał swoją macochę na sąd boży. Ojca jego, rybaka z Uglieza, na jeziorze Biało wodzie: Ze świata żona zgładziła młoda: Okowitą go napoiła, A do tego — nasennym zielem, Położyła go uśpionego Do dębowej łodzi, jak do ciasnej trumny, I wzięła potem wiosełko klonowe, I wypłynęła na środek jeziora, Na te głębokie, ciemne odmęty, By skryć bezecną sprawkę wiedźmową, Tam się schyliła, zakołysała I wywróciła, wiedźma, czółno lekkie... Mąż jak kotwica poszedł aż na dno, A ona szybko do brzegu płynie, Dopłynęła i padła na ziemię, I w głos zawodzi swe babskie żale, 0 swym nieszczęściu zmyślonym prawi. A ludzie dobrzy jej uwierzyli 1 z nią po społu gorzko płakali: — Och, biada ci, biada, ty młoda wdowo! Oj, ciężka twoja kobieca dola, Lecz życie nasze jest w ręku Boga, A i śmierć na nas Bóg zsyła! Tylko jej pasierb, Jonaszek młody, Łzom złej macochy nie chciał dać wiary. Rączkę jej swoją na sercu kładzie I mówi do niej łagodnym głosem: — Oj ty, macocho, ty moja dolo, Oj, ptaku nocny, ptaku przebiegły, Nie wierzę twoim łzom ani żalom, Bo zbyt radośnie bije ci serce! Tutaj słów szkoda, spytamy Boga - 196 - I wszystkie święte moce niebieskie: Niechaj ktoś weźmie ostry nóż ze stali, Niech go podrzuci w górę, w niebo czyste, Gdy twoja prawda — nóż mnie zabije, Gdy prawda moja — na ciebie spadnie! Popatrzyła na niego macocha, Złym ogniem oczy jej zapłonęły, Na równe nogi z ziemi się zrywa, I przeciw niemu powstaje: — Ach, ty stworzenie złe, nierozumne, Niedowarzony, podły wyrzutku, Skąd ci do głowy przyszły te myśli, Jakże to mogłeś powiedzieć? Patrzą na nich ludzie, słuchają, Widzą wszyscy — sprawa nieczysta. Zasępili się, zadumali się, I długo z sobą się naradzają. Potem wyszedł rybak, staruszek, Na wsze strony się pokłonił, Powiedział słowo postanowione: — Dajcie mi, proszę, ludzie kochani, Do prawej ręki ostry nóż ze stali, Niech go do góry, do nieba podrzucę, Niech spadnie, znajdzie winnego! Dali starcowi do ręki nóż ostry, Rzucił go starzec nad siwą głowę I nóż do nieba ptakiem poleciał. Czekają, czekają — nóż nie spada, Patrzą na niebo, na kryształowe. Czapki z głów zdjęli, w gromadzie stoją I milczą wszyscy, a i noc milcząca — A nóż jak nie spada, tak i nie spada! Zabłysła na jeziorze zorza purpurowa, Pokraśniała macocha, uśmiechnęła się. Wtem nóż ku ziemi chybką jaskółeczką leci I prosto w serce godzi macochę. A dobrzy ludzie padli na kolana I pomodlili się do Pana Boga: — Chwała ci, Panie, za sąd sprawiedliwy! Staruszek rybak zabrał Jonaszka I do pustelni zawiódł dalekiej, 197 - ^ Co stoi na świetlistej rzece Kierżencu Blisko niewidzialnego grodu Kitieża... i Na drugi dzień obudziłem się cały w czerwonych placach: zachorowałem na ospę. Umieszczono mnie na poddaszu od strony podwórza; długo leżałem tam ślepy, z rękami i nogami mocno związanymi szerokim bandażem, dręczony przez dzikie koszmary. Jeden z nich omal nie przyprawił mnie o śmierć. Przychodziła do mnie tylko babcia; karmiła mnie łyżeczką, jak dziecko, i opowiadała niewyczerpane, wciąż nowe bajki. Pewnego razu wieczorem, kiedy już wracałem do zdrowia, i leżałem nieskrępowany — tylko palce miałem zabandażowane szczelnie, jak w rękawiczkach, żebym nie mógł drapać twarzy — babcia z jakiegoś powodu spóźniła się i nie przyszła o zwykłej porze. Napełniło mnie to trwogą i nagle zobaczyłem ją: leżała za drzwiami na zakurzonej polepie strychu, twarzą do ziemi, z rozłożonymi rękami; szyję miała do połowy przerżniętą jak wujek Piotr; z kąta, z brudnego mroku zbliżał się ku mej wielki kot pożądliwie wytrzeszczając zielone ślepia. Wyskoczyłem z łóżka, wypchnąłem rękami i nogami obie ramy okienne i wypadłem na podwórze w zaspę śnieżną. Tego wieczoru u matki byli goście, nikt nie słyszał, jak tłukłem szyby i wyłamywałem ramy. Przeleżałem w śniegu dość długo. Nie połamałem sobie nóg ni rąk, wywichnąłem tylko ramię i skaleczyłem się mocno szkłem, ale sparaliżowało mi nogi, przez trzy miesiące leżałem nie władając nimi zupełnie. Leżałem i słucha- i We wsi Kolupanowce, w tambowskiej guberni, w boryso-glebskim powiecie, słyszałem inny wariant tej legendy: nóż zabija pasierba, który oczernił macochę. (PrZyP. aut, ? i t i e ż -miasto legendarne, które zapadło si fabryki za to, że obdzierał robotników, ale gdzieś tam pojechał i natychmiast przyjęto go jako kasjer^ do kasy biletowej na dworcu kolejowym. Upłynęło dużo pustego czasu i znów przeniesione - 232 - mnie do matki, do sutereny murowanego domu, a matka natychmiast oddała mnie do szkoły. Od pierwszego dnia szkoła wzbudziła we mnie wstręt. Przyszedłem w matczynych bucikach, w paletku przerobionym z kaftana babci, w żółtej koszuli i w długich spodniach. Za wszystko to od razu zostałem wyśmiany, a za żółtą koszulę przezwano mnie: „aresztame-ka łata" *. Z chłopcami szybko doszedłem do ładu, al© nauczyciel i pop nie lubili mnie. Nauczyciel był żółty, łysy, ciągle ciekła mu krew z nosa. Przychodził do klasy z nozdrzami zapchanymi' watą, siadał przy stole, ospale przepytywał uczniów i nagle przerwawszy w pół słowa wyciągał watę z nos& i oglądał ją kiwając głową. Twarz miał płaską, miedzianą, zaśniedziałą; w zmarszczkach zalegał jakiś zielony osad. Szczególnie szpeciły tę twarz zupełnie zbyteczne na niej, jakby cynowe oczy, które tak nieprzyjemnie przywierały do mojej twarzy, że zawsze brała mnie ochota wytrzeć policzki ręką. Przez kilka dni siedziałem w pierwszym oddziale, ?? pierwszej ławce, prawie tuż przy stole nauczyciela, Było to nie do zniesienia, wydawało się, że nie widzi nikogo oprócz mnie. Przez cały czas seplenił, mówiąc przez nos: — Piesko-ow, zmień kosu-ulę! Piesko-ow, nie sunai nogami! Piesko-ow, znów z twoich butów ściekła kałuża! Odpłacałem mu za to dzikimi psotami. Pewnego razu zdobyłem połówkę mrożonego arbuza, wydrążyłem ją i przywiązałem na nitce do bloku przy drzwiach, w ciemnej sieni. Kiedy drzwi się otworzyły, arbuz pojechał w górę, a kiedy nauczyciel przymknął je, arbui lAresztancka łata — żółta łata w kształcie karowego asa, którą przyszywano na plecach katorżnikom. - 233 - jak czapka klapnął mu prosto na łysinę. Woźny odprowadził mnie z kartką od nauczyciela do domu i zapłaciłem za ten figiel! własną skórą. innym razem nasypałem do szuflady w jego stole tabaki: tak kichał, że musiał wyjść z klasy i już nie wrócił, tylko przysłał swojego zięcia, oficera, który kąsał śpiewać całej klasie: Boże, cara chroń l i Ach, swobodo moja, swobodo. Tych, którzy śpiewali fałszywie, trzepał linią po głowach jakoś szczególnie dźwięcznie I sabawnie, ale nieboleśnie. Nauczyciel religii, piękny, młody pop o bujnych włosach, nie lubił mnie za to, że nie miałem Historii święte-) Starego i Nowego Testamentu i za to, że przedrze-śiiałem jego sposób mówienia. Zaraz po wejściu do klasy pytał mnie: — Pieszkow, przyniosłeś książkę czy nie? Tak. Książkę. Odpowiadałem: — Nie. Nie przyniosłem. Tak. — Co, tak? — Nie. — No, to ruszaj do domu! Tak. Do domu. Bo uczyć deble nie mam zamiaru. Tak. Nie mam zamiaru. Nie bardzo się tym przejmowałem, wychodziłem t do końca lekcji wałęsałem się po brudnych uliczkach asady przyglądając się jej bujnemu życiu. Pop miał piękną chrystusową twarz, łagodne kobiece aczy i małe ręce, jakieś przyjazne względem wszystkiego, co się do nich dostało. Każdą rzecz — książkę, linię, pióro — brał zdumiewająco delikatnie, jak gdyby ta rzecz była żywa, krucha, jakby ją bardzo lubił i bał się uszkodzić nieostrożnym dotknięciem. W stosunku do dzieci nie był tak łagodny, ale mimo to lubiły go. » Państwowy hymn w carskiej Rosji, - 234 - Chociaż uczyłem się nieźle, wkrótce powiedziano mi, le wypędzą mnie ze szkoły za nieodpowiednie zachowanie. Straciłem humor — groziło mi to wielkimi przykrościami: matka była coraz bardziej rozdrażniona, coraz częściej dawała mi szturchańce i biła mnie. Ale nadeszła pomoc; do szkoły nieoczekiwanie przyjechał biskup Chryzanf *, podobny do czarodzieja i jeśli mnie pamięć nie myli, garbaty. Kiedy drobny, w obszernej, czarnej szacie i śmiesznym wiaderku3 na głowie usiadł przy stole, wysunął ręce z rękawów i powiedział: — No, pogawędzimy sobie, moje dzieci! — od razu zrobiło się miło, wesoło; jakieś nieznane, przyjemne tchnienie przeszło przez klasę. Wywołał mnie do stołu, po wielu innych, i spytał poważnie: — Ile masz lat? Dopie-ero? Coś'ty, bracie, taki wysoki! Często mokłeś na deszczu, co? Położył na stole szczuplutką rękę z dużymi, spiczastymi poznokciami i ująwszy w palce niepokaźną bródkę, spojrzał mi w twarz dobrymi oczami i zaproponował: — No, powiedz, co ci się najbardziej podoba z historii świętej? Kiedy powiedziałem, że nie mam książki i nie uczę się historii świętej, poprawił kłobuk na głowie i spytał: i Biskup Chryzanf — autor znanej trzytomowej pracy ??????? świata starożytnego, rozprawy Egipska metempsychoza, a także rozprawy publicystycznej O małżeństwie i kobiecie. Ta ostatnia rozprawa, przeczytana w młodości, wywarła na mnie ???? wrażenie. Zdaje się, że jej tytuł podałem nieściśle. Byłs opublikowana w jakimś czasopiśmie teologicznym w latach siedemdziesiątych. (Przyp. aut.) * Chodzi tu o kłobuk, nakrycie głowy biskupów prawosław-aych, rozszerzające się ku górze, podobne z kształtu do wiaderka. - 235 - — Jakże to? Przecież trzeba się tego uczyć! A może umiesz coś ze słyszenia? Psałterz znasz? To bardzo pięknie! I modlitwy? No, widzisz! A jeszcze i żywoty świętych? Wierszem? O, to ty według mnie dużo umiesz. Wszedł nasz pop, czerwony, zadyszany, biskup go pobłogosławił, afle kiedy pop zaczął mówić o mnie, podniósł rękę i rzekł: — Przepraszam, chwileczkę... No, opowiedz o Aleksym, mężu bożym... — Przepiękne wiersze, bracie, prawda? — powiedział, kiedy zatrzymałem się zapomniawszy jakiegoś słowa. — A może jeszcze coś... O królu Dawidzie? Chętnie posłucham! Widziałem, że rzeczywiście słucha i że wiersze mu się podobają; słuchał mnie długo, potem nagle przerwał wypytując szybko: ----Z psałterza się uczyłeś? Kto cię uczył? Dobry twój dziadek? Zły? Czyżby? A psocisz dużo? Zaciąłem się, ale powiedziałem — tak. Pop i nauczyciel potokiem słów potwierdzili moje wyznanie; słuchaj ze spuszczonymi oczami, a potem powiedział westchnąwszy: — Słyszysz, co o tobie mówią? Podejdź no bliżej! Położył mi na głowie rękę, z której ulatniał się zapach drzewa cyprysowego, i spytał: — Dlaczego tak psocisz? — Bardzo mnie nudzi nauka. — Nudzi cię? To coś, bracie, nie tak. Gdyby cię nauka nudziła, uczyłbyś się źle, a przecież nauczyciele świadczą, że uczysz się dobrze. A więc jest tu coś innego. Wyjąwszy z zanadrza małą książeczkę zapisał: — Pieszkow Aleksy. Tak. Mógłbyś jednak, bracie, postarać się nie psocić tyle! Trochę można, ale za wiele — przykro znieść ludziom! Dobrze mówię, dzieci? 236 Chór głosów odpowiedział wesoło: — Ta-ak! — Ale wy chyba niedużo psocicie? Chłopcy uśmiechając się wykrzykiwali: — Nie. Także dużo! Oj, dużo! Biskup odchylił się na poręcz krzesła, przycisnął mnie do siebie i powiedział ze zdziwieniem, tak że wszyscy, nawet nauczycieil i pop, roześmiali się: — Co to jest, moje dzieci, że i ja w waszym wieku byłem wielkim psotnikiem?! Jak myślicie, dlaczego to tak jest? Dzieci śmiały się, on wciągał je do rozmowy, zręcznie zaskakiwał pytaniami, pobudzał do dyskusji i budził coraz większą wesołość. Wreszcie wstał i powiedział: — Dobrze z wami, urwisy, ale już czas na mnde. Podniósł rękę odrzuciwszy szeroki rękaw na ramię i kreśląc zamaszystymi ruchami znak krzyża, błogosławił wszystkich: — W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, błogosławię was na zbożną pracę! Żegnajcie! Wszyscy krzyknęli: — Żegnaj, władyko! Przyjedź do nas znowu! Kiwając kłobukiem mówił: — Przyjadę, przyjadę! Książki wam przywiozę! I jakby wypływając z klasy powiedział do nauczyciela: — Proszę ich już puścić do domu! Wyprowadził mnie za rękę do sieni i tam powiedział cichutko, nachylając się ku mnie: — A więc, powstrzymuj się od psot, dobrze? Ja przecież rozumiem, dlaczego psocisz! No, żegnaj, bracie! Byłem bardzo wzruszony, jakieś dziwne uczucie wypełniało mi pierś i nawet kiedy nauczyciel, zwolniwszy klasę, zatrzymał mnie upominając, że teraz powinienem - 237 - być „cichszy od wody, niższy od trawy", wysłuchałem go z uwagą, chętnie. Pop wdziewając szubę huczał przyjaźnie: — Odtąd musisz być obecny na moich lekcjach! Tak, Musisz. Ale siedź spokojnie! Tak. Spokojnie. Moja pozycja w szkole poprawiła się, za to w domu wydarzyła się paskudna historia: ukradłem matce rublg Ale nie było to przestępstwo rozmyślne. Pewnego razu wieczorem matka gdzieś wyszła zostawiwszy mnie, bym pilnował domu i dziecka. Znudzony, otworzyłem jedną z książek ojczyma, Pamiętnik le> karzą Dumasa-ojca \ i między stronicami zobaczyłem dwa banknoty: dziesięciorublówkę i jednego rubla. Książka była dla mnie niezrozumiała, zamknąłem ją i nagle uprzytomniłem sobie, że za rubla można kupić me tylko Historią świętą, ale na pewno także książkę o Robinsonie. O istnieniu tej książki dowiedziałem się niedawno w szkole. W mroźny dzień, w czasie pausy, ©powiadałem chłopcom bajkę, nagle jeden z nich z pogardą zauważył: — Bajki to bzdura, Robinson — to dopiero prawdtó» wa historia! Znalazło się jeszcze kilku chłopców, którzy czyteii Robinsona, wszyscy chwalili tę książkę. Byłem urażony, ie moja bajka, zasłyszana od babci, nie podobała ssę, i wtedy to postanowiłem przeczytać Robinsona, żeby także o nim powiedzieć: to bzdura! Na drugi dzień przyniosłem do szkoły Historię świętą, dwa rozlatujące się tomiki bajek Andersena, trzy funty białego chleba i funt kiełbasy. W ciemnym, maleńkim i Aleksander Dumas (1803—1870) — znany pisarz francuski, autor powieści Trzej muszkieterowie, Hrabia Monte Chri-sto i in., nazwany „Dumas-ojciec" w odróżnieniu od syna, takż# pisarza, Aleksandra Dumasa (1824—1895). 238 - sklepiku przy ogrodzeniu cerkwi Władimirskiej był takie Robinson, licha książczyna w żółtej okładce, na której był namalowany brodaty człowiek w futrzanym kołpaku i skórze zwierzęcej na ramionach; to mi się nie podobało, a bajki Andersena nawet z wyglądu były miłe, chociaż zniszczone. W czasie dużej pauzy rozdzieliłem między chłopców chleb i kiełbasę i zaczęliśmy czytać zdumiewającą bajkę Słowik, która od razu chwyciła nas za serce. „W Chinach wszyscy mieszkańcy są Chińczykami, a i sam cesarz jest Chińczykiem" — pamiętam, jak. przyjemnie uderzyło mnie to zdanie swoją prostotą, wesołą melodyjnością i jeszcze czymś zadziwiająco miłym, W szkole nie udało mi się przeczytać Słowika do końca, zabrakło czasu. Kiedy przyszedłem do domu, matks stała przy kuchni z patelnią w ręce i smażyła jajecznicę. Zaraz na wstępie spytała mnie dziwnym, zgaszonym głosem: — Czyś wziął rubla? — Wziąłem; tu są książki... Aż nadto gorliwie pobiła mnie patelnią, a bajki Andersena odebrała i gdzieś ukryła na zawsze, co było gorsze niż bicie. Kilka dni nie chodziłem do szkoły, a przez ten czas ojczym zapewne opowiedział o moim postępku kołegois w biurze, ci — swoim dzieciom, jedno z nich powtórzyło tę historię w szkole i kiedy przyszedłem ponownie, powitano mnie nowym przezwiskiem — złodziej. Krótko i jasno, ale niesłusznie: przecież nie zataiłem, że to j& wziąłem rubla. Spróbowałem im to wyjaśnić, nie wierzyli mi; wtedy wróciłem do domu i powiedziałem matce, że więcej do szkoły nie pójdę. Siedząc przy oknie, znów w ciąży, szara, z błędnymi,, zmęczonymi oczami, z ustami otwartymi jak u ryby, karmiła brata Saszę i patrzyła na mnie. - 239 - — Kłamiesz — powiedziała. — Nikt nie może wiedzieć, że wziąłeś rubla. — Idż, spytaj. — Sam się wygadałeś. No, powiedz, czy nie sani? Pamiętaj, dowiem się jutro, kto doniósł o tym do szko-ły! Wymieniłem nazwisko ucznia. Twarz jej wykrzywiła się smutnie i rozpłynęła we łzach. Wyszedłem do kuchni, położyłem się na swoim posłaniu, na skrzynkach za piecem. Leżałem i słuchałem, jak w pokoju matka cicho zawodzi: — Mój Boże, mój Boże... Zbrakło mi cierpliwości, nie mogłem dłużej leżeć w obrzydliwym zapachu rozgrzanych, zatłuszczonych ścierek, wstałem i poszedłem na podwórze, ale matka krzyknęła: — Dokąd idziesz? Dokąd? Chodź tu do mnie!... Potem siedzieliśmy na podłodze, Sasza leżał na kolanach matki, chwytał za guziki jej sukienki, przechylał się, jakby się kłaniał i mówił: — Duzit — co znaczyło: guzik. Siedziałem przytulony do matki, która mówiła objąwszy mnie: — Jesteśmy biedni, dla nas każda kopiejka, każda kopiejka... I wciąż nie dopowiadała czegoś, ściskając mnie gorącą dłonią. — Jaka podłość... podłość — powiedziała nagle słowa, które już kiedyś słyszałem z jej ust. Sasza powtórzył: — Odloś! Dziwny to był chłopiec: niezgrabny, z wielką głową patrzył na wszystko dokoła ślicznymi, szafirowymi oczami, z nieśmiałym uśmiechem, jakby oczekując czegoś. Zaczął mówić niezwykle wcześnie, nigdy nie pła- - 240 - kał żyjąc w błogiej, niczym nie zakłóconej radości. Był słaby, z trudem pełzał, bardzo się cieszył, ilekroć mnie zobaczył, i zaraz prosił, bym go wziął na ręce; lubił miąć moje uszy maleńkimi, miękkimi palcami, które, nie wiem dlaczego, pachniały jak fiołki. Umarł nieoczekiwanie, nie chorując: jeszcze rano był pogodnie wesoły jak zwykle, a wieczorem, gdy dzwoniono na nabożeństwo, już leżał martwy. Stało się to wkrótce po urodzeniu drugiego dziecka, Mikołaja. Matka dotrzymała obietnicy; w szkole znowu odzyskałem dobrą pozycję, jednakże musiałem iść z powrotem do dziadka. Pewnego razu w czasie .podwieczorku, kiedy szedłem z podwórza do kuchni, usłyszałem urywany krzyk matki: — Eugeniuszu, ja cię proszę, proszę cię... -— Bzdu-ury! — powiedział ojczym. — Przecież wiem, że idziesz do niej! — N-no więc? Przez kilka chwil oboje milczeli, potem matka zaczęła kasłać mówiąc: —'? Jakiś ty nikczemny łajdak... Usłyszałem, że ją uderzył. Wpadłem do pokoju i zobaczyłem, że matka klęczy, oparta plecami i łokciami o krzesło; z piersią podaną naprzód, z odrzuconą w tył głową, rzęzi ze straszliwym błyskiem w oczach, a on starannie ubrany, w nowym mundurze, kopie ją w pierś swoją długą nogą. Chwyciłem ze stołu nóż w kościanej oprawce ze srebrem, używany do krajania chleba — jedyna rzecz, która została matce po moim ojcu — i z całą siłą uderzyłem ojczyma w bok. Na szczęście matka zdążyła odepchnąć Maksimowa, nóż prześlizgnął się po żebrach, szeroko rozcinając mundur i zaledwie drasnąwszy skórę. Ojczym jęknął i wybiegł z pokoju trzymając się za bok, a matka schwyciła 1% — 6etki II _ 241 - mnie, uniosła w górę i z krzykiem rzuciła na podłogę. Wyrwał mnde z jej rąk ojczym, który wrócił z podwórza. Późnym wieczorem, kiedy mimo wszystko wyszedł z domu, matka przyszła do mnie za piec, czule mnie obejmowała, całowała i płakała: — Przebacz, zawiniłam! Ale, kochanie, jak mogłeś? Nożem? Zupełnie szczerze i zdając sobie sprawę z tego, co mówię, powiedziałem, że zarżnę ojczyma i sam się też zarżnę. Myślę, że bym to zrobił, w każdym razie spróbowałbym. Jeszcze dotąd widzę tę podłą, długą nogę z jaskrawą wypustką wzdłuż nogawicy, widzę, jak rozmachu je się w powietrzu i uderza czubkiem trzewika w pierś kobiety. Kiedy przypominam sobie te ponure nikczemnośca dzikiego życia rosyjskiego, zadaję sobie chwilami pytanie: czy warto o tym mówić? I z głębokim przekonaniem odpowiadam sobie: warto; jest to bowiem zakorzeniona, podła prawda, która krzewi się bujnie aż po dziś dzień; trzeba ją poznać do gruntu, aby wraz z korzeniem wyrwać ją z pamięci, z duszy człowieka, z całego naszego życia, ciężkiego i haniebnego. Ale jest jeszcze inna, bardziej pozytywna przyczyna, która zmusza mnie do opisywania tych nikczemności. Chociaż budzą wstręt, chociaż przytłaczają nas, dławiąc śmiertelnie mnóstwo pięknych charakterów, Rosjanin jest jeszcze mimo wszystko tak zdrowy i młody duszą, że wałczy z nimi i zwalczy je. Nie tylko to wprawia nas w zdumienie, że w naszym życiu taka jest gruba i urodzajna warstwa wszelakiego zbydlęcenia, ale i to, że poprzez nią — wbrew wszystkiemu — wyrasta zwycięsko to, co czyste, zdrowe i twórcze, to, co dobre, ludzkie, budząc niezaehw.aną wiarę w nasze odrodzenie dla jasnego, ludzkiego życia. - 242 - XIII Znów jestem u dziadka. — No co, zbóju? — powiedział na przywitanie, uderzając ręką w stół. — Ale teraz ja cię żywić nie będę, niech cię babka żywi! — A wyżywię — powiedziała babcia. — Myślałby kto, że to taka sztuka! — No to go żyw! — krzyknął dziadek, ale zaraz się uspokoił i wyjaśnił mi: — Zupełnie się z nią rozdzieliliśmy, mamy teraz wszystko osobno... Babcia siedząc pod oknem szybko robiła koronki, wesoło pobrzękiwały klocki, gęsto nabita miedzianymi szpilkami poduszeczka błyszczała jak złoty jeż w wiosennym słońcu. A i babcia była jak z miedzi odlana — niezmienna! Dziadek zaś jeszcze bardziej wysechł i zmarszczył się; jego rude włosy poszarzały, dostojną powolność ruchów zastąpiła gorączkowa, pusta krzątanina, zielone oczy patrzą podejrzliwie. Podrwiwając babcia opowiedziała mi o podziale majątku między nią a dziadkiem: dał jej wszystkie garnki, kubki, wszystkie naczynia kuchenne i powiedział: — To twoje, nic więcej ode mnie nie żądaj. Potem odebrał jej wszystkie staroświeckie suknie, salopę podbitą lisami i sprzedał to za siedemset rubli, a pieniądze oddał na procent swojemu chrzestniakowi, Żydowi, handlarzowi owoców. Wpadł w skrajne, chorobliwe skąpstwo i zatracił wszelki wstyd. Zaczął chodzić do starych znajomych, dawnych swoich współpracowników w zarządzie cechu, do bogatych kupców i skarżąc się, że go dzieci zrujnowały, wypraszał od nich wsparcie pieniężne. Cieszył się szacunkiem, więc dawali mu dużo, grube banknoty. Wymachując bankno- ??< - 243 - tem przed nosem babci dziadek przechwalał się i drażnił się z nią jak dziecko: — Widzisz, głupia? Tobie i setnej części tego nie dadzą! Uzbierane.pieniądze oddawał na procent swemu nowemu przyjacielowi, wysokiemu, łysemu kuśnierzowi, którego przezywano w osadzie Chłystem, i jego siostrze, sklepikarce, dorodnej, rumianej babie z czarnymi oczami, rozmarzonej i słodkiej jak patoka. Wszystko w domu podlegało ścisłemu podziałowi: jednego dnia obiad przyrządzała babcia z produktów kupionych za swoje pieniądze, na drugi dzień żywność i chleb kupował dziadek. W dni, które przypadały na niego, obiad zawsze był gorszy; babcia kupowała dobre mięso, on — flaki, wątróbkę, płuca, żołądek. Każde z nich miało swój cukier i swoją herbatę, ale naparzali ją w jednym imbryku i dziadek pytał z niepokojem: — Zaczekaj, zaczekaj, ile włożyłaś? Wysypie herbatę na dłoń i przeliczywszy dokładnie okruszynki mówi: — Twoja herbata jest drobniejsza od mojej, czyli że ja muszę wsypać mniej; moja herbata jest grubsza i lepiej naciąga. Bardzo uważał, żeby babcia nalewała jemu i sobie jednakowo mocną herbatę i żeby wypijali jednakową ilość filiżanek. — Po ostatniej czy jak? — pytała, zanim wylała resztę herbaty. Dziadek zaglądał do imbryka i mówił: — No, niech będzie po ostatniej! Nawet oliwę do lampki przed obrazem kupowali każde z osobna — po pięćdziesięciu latach wspólnego pożycia i pracy! Śmieszyły mnie, ale i napełniały obrzydzeniem te dziadkowe dziwactwa, a babcię tylko śmieszyły. — Nie przejmuj się! — uspokajała mnie. — Cóż wielkiego? Zestarzał się staruszek i głupstwa wyprawia. - 244 - Osiem krzyżyków już dźwiga, to nie byle co! A niech go tam! Co to komu szkodzi? Ja i dla siebie, i dla ciebie zarobię na kawałek chleba, nie bój się! I ja również zacząłem zarabiać: w święta wczesnym rankiem brałem worek i wyruszałem na podwórza i ulice zbierać kości wołowe, szmaty, papier, gwoździe. Za pud gałganów i papieru śmieciarze płacili dwadzieścia kopiejek, za żelazo — tyleż, za pud kości — po osiem, dziesięć kopiejek. Zajmowałem się tym również w dni powszednie, po szkole, sprzedając co sobotę różnego towaru za trzydzieści kopiejek, pół rubla, a jak się powiodło, i za więcej. Babcia brała ode mnie pieniądze, pospiesznie chowała je do kieszeni spódnicy i chwaliła mnie spuściwszy oczy: — Dzięki ci, duszo gołębia. Wyżywimy się sami, nieprawda? Wielka mi rzecz! Pewnego razu podpatrzyłem, jak trzymając na dłoni moje miedziaki spoglądała na nie w milczeniu i pła-Jedna mętna łza zawisła na jej nosie, porowatym jak pumeks. Bardziej niż śmieciarstwo opłacała się kradzież drzewa i tarcic w składach na brzegu Oki albo na Piaskach, na wyspie, gdzie w czasie targów handlowano żelazem w naprędce skleconych budach. Po targach budy rozbierano, a żerdzie i tarcice składano w stosy i tak leżały prawie do czasu powodzi wiosennej. Za dobrą tarcicę właściciele domów, mieszczanie, dawali dziesiątkę, a w ciągu dnia można było ściągnąć dwie, trzy sztuki. Ale wyprawa udawała się tylko w czasie niepogody, kiedy zamieć lub deszcz zapędzały stróżów do jakiegoś schronienia. Dobrała się nas zgodna kompania: dziesięcioletni syn żebraczki Mordwinki, Sańka Wiachir, chłopiec miły, delikatny, zawsze pogodny i wesoły; znajda Kostroma z wichrowatą czupryną, kościsty, o wielkich, czarnych - 245 - oczach — potem, kiedy miał trzynaście lat, powiesił się w domu poprawczym, gdzie się dostał za kradzież pary gołębi; mały Tatar, Chabi, dwunastoletni siłacz, prostoduszny i dobry; tęponosy Jaź, syn stróża cmentarnego i grabarza, chłopiec ośmioletni, milczący jak ryba, cierpiący na „czarną niemoc"'; najstarszy był Griszka Czurka, syn krawcowej, wdowy, chłopiec rozsądny, sprawiedliwy i namiętny pięściarz — wszystko chłopcy z jednej ulicy. Kradzieży nie uważano w osadzie za grzech, weszła ona w zwyczaj i była niemalże jedynym sposobem zarobkowania wpółgłodnych mieszczan. Targi trwające półtora miesiąca nie mogły wyżywić przez cały rok, toteż bardzo wielu cieszących się poważaniem właścicieli domów „dorabiało na rzece", łowiąc drzewo i belki uniesione powodzią i przewożąc na łodziach drobne ładunki; głównym jednak ich zajęciem było okradanie barek i w ogóle „myszkowanie" po Wołdze i Oce: wszystko, co było „źle położone", znikało. W dni świąteczne dorośli przechwalali się swoimi wyczynami, a malcy przysłuchiwali się i uczyli. Wiosną, w gorący czas przed otwarciem targów, wieczorami na ulicach osady było pełno pijanych rzemieślników, woźniców i różnego rodzaju robotników, a dzieciarnia zawsze plądrowała im po kieszeniach. Był to proceder uznany, dzieci zajmowały się nim bez obawy, na oczach starszych. Kradły narzędzia cieślom, klucze do piast dorożkarzom, a furmanom sworznie i żelazne podoski z osi wozów. Nasza kompania tymi sprawami się nie zajmowała, Czurka kiedyś powiedział stanowczo: i „Czarna niemoc" — padaczka, epilepsja; według panującego zabobonu, epileptyka w czasie ataku choroby należało nakryć czarną płachtą. - 246 - — Kraść nie będę, mama mi nie pozwala. — A ja się boję! — powiedział Chabi. Kostroma żywił uczucie obrzydzenia do złodziejaszków. Słowo „złodziej" wymawiał ze szczególnym naciskiem i kiedy widział, że inne dzieci obskubują pijanych, rozganiał je, a jeśli mu się udało schwycić które z nich na kradzieży, okrutnie je bił. Ten posępny chłopak o dużych oczach uważał się za dorosłego, chodzi! w szczególny sposób, przewalając się z nogi na nogę jak tragarz, starał się mówić niskim, grubym głosem i w ogóle był jakiś zamknięty w sobie, nienaturalny, stary. Wiachir był przekonany, że kradzież to grzech. Ale ściąganie tarcic i żerdzi z Piasków nie było uważane za grzech, nikt z nas tego się nie bał, obmyśliliśmy nawet mnóstwo sposobów, znakomicie ułatwiających nam ten proceder. Wieczorem, kiedy się ściemniło, albo w słotny dzień Wiachir i Jaź wyruszali na Piaski przez łachę po napęczniałym, mokrym lodzie. Szli jawnie, starając się zwrócić na siebie uwagę stróżów, a my czterej przeprawialiśmy się niepostrzeżenie, każdy z osobna. Stróże, zaniepokojeni pojawieniem się Jazia i Wiachi-ra, obserwowali ich, a my zbieraliśmy się przy zawczasu upatrzonym stosie, wybieraliśmy ładunek i podczas gdy szybkonodzy towarzysze zwodzili stróżów zmuszając ich do ścigania, wyruszaliśmy z powrotem. Każdy z nas miał sznur, zakończony haczykowato zagiętym, wielkim gwoździem; zaczepiwszy go o tarcicę lub żerdź ciągnęliśmy je po śniegu i lodzie. Stróże prawie nigdy nas nie dostrzegali, a jeśli dostrzegli, nie mogli dogonić. Po sprzedaniu ładunku dzieliliśmy zarobek na sześć części; wypadało po pięć, czasami po siedem kopiejek na głowę. Za te pieniądze można było dostatnio przeżyć jeden dzień, ale matka biła Wiachira, jeżeli nie przyniósł jej na kwaterkę czy na połkwaterek wódki; Kostroma zbie- - 247 - rał pieniądze marząc o założeniu hodowli gołębi; matka Czurki była chora, starał się więc zarobić jak najwięcej, Chabi też ciułał pieniądze: wybierał się do miasta, gdzie się urodził i skąd wywiózł go wuj, który potem,, wkrótce po przyjeździe do Niżniego, utonął. Chabi zapomniał, jak się to miasto nazywa, pamiętał tylko, że leży nad Kamą, niedaleko Wołgi. Nie wiadomo dlaczego, strasznie nas rozśmieszało to miasto i często drażniliśmy się ze skośnookim Tatarzyn-kiem wyśpiewując: Miasto gdzieś nad Kamą, Gdzie — nie wiemy sami! Nie dosięgnąć go rękami, Nie dojść tam nogami! Z początku Chabi gniewał się na nas, ale pewnego razu Wiachir powiedział do niego gruchającym głosem, któremu zawdzięczał swoje przezwisko1: — Jakże to? Czyż można się gniewać na przyjaciół? Chabi zawstydził się i sam podśpiewywał odtąd piosenkę o mieście nad Kamą. Nam jednak bardziej podobało się zbieranie gałga-nów i kości niż kradzież tarcic. Szczególnie ciekawe było to wiosną, kiedy zniknął już śnieg, a deszcze do czysta wymyły brukowane ulice opustoszałego targowiska. Tam, na placu targowym, zawsze można było nazbierać w rynsztokach dużo gwoździ, odłamków żelaza, zdarzało się, że znajdowaliśmy pieniądze, miedziaki i srebro, ale żeby dozorcy straganów nie ścigali nas i nie zabierali worków, trzeba się im było okupywać płacąc dwukopiejkówki albo długo, długo ich prosić. W ogóle pieniądze nie przychodziły nam łatwo, żyliśmy jednak bardzo zgodnie i chociaż czasem kłó- 1 Wiachir — rosyjska nazwa jednej z odmian gołębiE leśnego. . - 248 - ciliśmy się trochę, nie pamiętam, aby między nami. doszło kiedykolwiek do bójki. Spory i kłótnie między nami łagodził Wiachir. Zawsze umiał w porę powiedzieć właściwe słowa: były proste, ale dziwiły nas i zawstydzały. On sam mówił je ze zdumieniem. Złośliwe wybryki Jazia przyjmował bez urazy, bez oburzenia, wszystko, co złe, uważał za niepotrzebne i spokojnie, przekonywająco odrzucał. — No i po co to? — pytał i wszyscy widzieliśmy jasno, że nie ma po co. Matkę swoją nazywał „moja Mordwinka"; nie śmieszyło to nas. — A wczoraj znowu moja Mordwinka zwaliła się do domu pijaniusieńka! — opowiadał wesoło, pobły-skując okrągłymi, złocistymi oczami. — Otwarła n& oścież drzwi, usiadła na progu i śpiewa, i śpiewa jak ta kura! Skrupulatny Czurka pytał: -— Co śpiewa? Wiachir, przyklaskując dłonią po kolanie, odtwarzał cienkim głosikiem piosenkę swej matki: Oj, stuku-puku, Młody pastuchu, On — w drzwi batogiem! My na dwór — biegiem! Pastuch Sjerioża, Wieczorna zorza, Milkną młodzi, milkną starce, Kiedy zagra na fujarce! Umiał mnóstwo takich zawadiackich piosenek i bardzo ładnie je śpiewał. — No i tak — ciągnie dalej — zasnęła na progu; wyziębiła izbę, że az strach! Cały drżę, o mało nie zamarzłem, a wciągnąć ją brak mi siły. Dziś rano mówię do niej: „Coś ty taka straszna pijaczka?" A ona: „Te> 249 - nic — powiada — pomęcz się jeszcze trochę, już niedługo umrę." Czurka potwierdza poważnie: — Tak, ona niedługo umrze, taka jest nabrzmiała, — Zal ci będzie? — pytam. — A jakżeby? — dziwi się Wiachir. — Przecież jest dla mnie dobra... I chociaż wiedzieliśmy, że Mordwinka przy lada okazji tłucze Wiachira, wierzyliśmy wszyscy, że jego matka jest dobra. Zdarzało się nawet, że w dni niepowodzenia Czurka proponował: -— Dalejże, złóżmy się po kopiejce dla matki Wiachira na wódkę, bo jak nie, to go pobije! Czytać w naszej kompanii umiało dwóch: Czurka i ja; Wiachir bardzo nam zazdrościł i gruchał szarpiąc się za spiczaste, mysie ucho: — Jak pochowam swoją Mordwinkę, to także pójdę do szkoły, pokłonię się nauczycielowi aż do ziemi, żeby mnie przyjął. A jak się nauczę, najmę się za ogrodnika do archijereja albo i do samego cara!... Wiosną pijaną Mordwinkę, razem ze starcem zbierającym na budowę cerkwi i z butelką wódki, przygniotły kłody drzewa, które się na nich zwaliły. Kobietę odwieziono do szpitala, a solidny Czurka powiedział do Wiachira: — Jazda do mnie, zamieszkasz u nas, moja mama aauczy cię czytać... I po niedługim czasie Wiachir wysoko zadzierając głowę czytał na szyldach: — Sklep konolialn y... Czurka poprawiał go: *- Kolonialny, poczwaro! —- Widzę, tylko że mi przeszkadzają 1 i t w e r y. — Litery! — Skaczą, bo są rade, że się je czyta! - 250 Bardzo nas bawiło i zdumiewało jego zamiłowanie do drzew i wszelkich roślin. Osada rozrzucona na piaskach miała skąpą roślinność, tylko gdzieniegdzie na podwórzach samotnie sterczały cherlawe wierzby i powykrzywiane krzewy czarnego bzu, a pod płotami nieśmiało chowały się szare, suche ?chwasty. Jeżeli któryś z nas siadał na nich, Wiachir zrzędził ze złością: — No, po co gnieciecie trawę? Siedlibyście obok na piasku... Czy wam nie wszystko jedno? W jego obecności nieporęcznie jakoś było odłamać gałąź wierzby, zerwać kwitnącą gałązkę bzu albo uciąć pręt wikliny na brzegu Oki. Zawsze się dziwił wzruszając ramionami i rozkładając ręce: — Po co łamiecie wszystko? Po kiego diabła! I wszystkim było wstyd z powodu jego zdziwienia. Co sobotę urządzaliśmy wesołą zabawę. Szykowaliśmy się do niej przez cały tydzień, zbierając po ulicach zdarte łapcie i składając je w różnych zakamarkach. W sobotę wieczorem, kiedy z przystani Syberyjskiej szjff do domu gromady tragarzy, Tatarów, zaczynaliśmy rzucać w nich łapciami, zająwszy stanowisko gdziekolwiek na skrzyżowaniu ulic. Początkowo gniewało to ich, gonili nas, wymyślali, ale wkrótce sami wciągnęli się do tej zabawy i już wiedząc, co ich oczekuje, przychodzili na pole bitwy również uzbrojeni w mnóstwo łapci; nie dość tego, podpatrzywszy, gdzie chowamy sprzęt bojowy, niejednokrotnie okradali nas, a my uskarżaliśmy się: — E-e, to nie zabawa! Wtedy dzielili swą zdobycz, oddawali nam połowę i zaczynała się bitwa. Oni stawali zwykle na otwartej przestrzeni, a my z piskiem kręciliśmy się dokoła nich ciskając łapciami. Wyli i ogłuszająco rechotali, kiedy któryś z nas zarył się nosem w piasek, potknąwszy się - 251 - w biegu o łapeć, zręcznie rzucony mu pod nogi. Zabawa przeciągała się długo, niekiedy aż do nastania zupełnych ciemności. Zbierali się mieszczanie, wyglądali zza węgłów i zrzędzili dla porządku. Jak wrony latały w powietrzu zakurzone, szare łapcie, od czasu do czasu któremuś z nas dobrze się dostawało, ale zadowolenie było większe niż ból i uraza. Tatarzy gorączkowali się niemniej niż my. Często po skończonej bitwie szliśmy z nimi do arielu, gdzie częstowali nas słodkawą koniną i jakąś osobliwą potrawą z jarzyn; po kolacji piliśmy gęstą herbatę cegiełkową z małymi, słodkimi bułeczkami. Podobali się nam ca ogromni ludzie, siłacze jeden w drugiego; mieli w sobie coś dziecinnego, bardzo swojskiego. Szczególnie uderzała mnie ich łagodność, niewzruszona dobroduszność i pełny wyrozumienia, poważny stosunek wzajemny. Wszyscy śmiali się z całego serca, zaśmiewali się do łez, a jeden z nich, Tatar z Kasimowa, ze złamanym nosem, chłop o bajecznej sile — wyniósł kiedyś z barki daleko na brzeg dzwon ważący dwadzieścia siedem pudów; śmiejąc się wył i krzyczał: — Wwwu, wwu! Słowa — trawa, słowa — drobna pieniądz, ale i złoty moneta — słowa! Pewnego razu posadził sobie Wiachira na dłoni, podniósł go wysoko i powiedział: — Ot, gdzie mieszkaj, niebiosuj! W słotne dni zbieraliśmy się u Jazia na cmentarzu^ w stróżówce jego ojca. Był to człowiek o powykrzywianych kościach, długich rękach i niechlujnym wyglądzie. Na maleńkiej głowie i na ciemnej twarzy rosły mu kępkami brudnawe włosy; głowa była podobna do zeschłego łopucha; długa, cienka szyja przypominała łodygę. Słodko mrużył żółtawe oczy i mamroitał prędziutko: — Uchowaj, Boże, przed bezsennością! Uch! - 252 - Kupowaliśmy trzy łuty herbaty, ósemkę cukru, chleb i obowiązkowo ćwiartkę wódki dla ojca Jazia. Czurka nakazywał mu surowo: — Durny Chłopie, nastaw samowar! Chłop uśmiechając się nastawiał blaszany samowar. Czekając na herbatę mówiliśmy o swoich sprawach, a on dawał nam dobre rady: — Zapamiętajcie sobie: pojutrze mija czterdzieści dni od śmierci Trusowa; stół tam będzie suto zastawiony; ot, gdzie kości dla was! — U Trusowów kości zbiera kucharka — ucinał wszechwiedzący Czurka. ?/iachir marzył patrząc przez okno na cmentarz: — Niedługo już do lasu chodzić będziemy, och-ha! Jaź zawsze milczał, uważnie przypatrując się wszystkim smutnymi oczami, nawet swoje zabawki pokazywał nam w milczeniu: drewnianych żołnierzy, znalezionych na śmietniku, koniki bez nóg, kawałki miedzi, guziki. Ojciec jego stawiał na stole rozmaite filiżanki, kubki, podawał samowar, Kostroma zabierał się do nalewania herbaty, a grabarz po wypiciu swojej ćwiartki właził na piec. Wyciągnąwszy stamtąd długą szyję patrzył na nas sowimi oczami i wyrzekał: — Uch, żebyście pozdychali! Przecie to jakby nie chłopaki, co? Ach, złodzieje! Uchowaj,.Boże, przed bezsennością! Wiaehir mówił: — Myśmy wcale nie złodzieje! — Ino złodziejaszka... Jeśli ojciec Jazia naprzykrzał się nam za bardzo, Czurka krzyczał na niego ze złością: — Odczep się, Durny Chłopie! Wiaehirowi, mnie i Czurce nie podobało się bardzo, kiedy grabarz zaczynał wyliczać, w którym domu są chorzy i kto z ludzi w osadzie wkrótce umrze. Mówił - 253 - o tym smakowicie, bez odrobiny współczucia, a widząc,. że jego słowa sprawiają nam przykrość, umyślnie drażnił nas i podjudzał: — Aha-a-a, boicie się, pędraki? Pewno! A ino patrzeć, jak jeden grubas umrze... Ech, długo gnić będzie! Prosiliśmy go, żeby przestał mówić — nie przestawał: — A przecie i wam umierać przyjdzie, ńa śmietnikach długo nie pożyjecie! — No to umrzemy — mówił Wiachir — będziemy aniołami... — Wy-y? — tchu złapać nie mógł ze zdumienia ojciec Jazia. — Wy? Janiołami? Chichotał i znów drażnił się z nami opowiadając różne paskudztwa o umarłych. Ale niekiedy człowiek ten zaczynał nagle szemrzącym, ściszonym głosem opowiadać dziwne rzeczy. — Chodźcie no tu, chłopaki, posłuchajcie! Onegdaj pochowali jedną babę, dowiedziałem się o niej, moje dziatki, jednej historii — co też to za baba? O kobietach mówił bardzo często i zawsze plugawie, ale w jego opowiadaniach było jakby pytanie, skarga, wzywał nas niejako, abyśmy myśleli razem z nim, i dlatego słuchaliśmy go z uwagą. Mówił nieporadnie, bez ładu i składu, często przerywając sobie pytaniami, ale z jego opowiadań pozostawały w pamięci jakieś niepokojące odpryski i odłamki. — Pytają ją: „Kto podpalił?" — „Ja podpaliłam!" — „Jakże to, głupia babo? Nie było cię w domu tej nocy, w szpitalu leżałaś!" — „Ja podpaliłam!" A po co tak mówiła? Uch! Uchowaj, Boże, przed bezsennością! Znał życie prawie każdego mieszkańca osady, którego przysypywał piaskiem na ponurym, nagim cmentarzu, i jakby otwierał przed nami drzwi domów. Wchodziliśmy, widzieliśmy, jak żyją ludzie, odczuwaliśmy w tym jakąś powagę i doniosłość. Zdaje się, że mógłby mówić 254 - przez całą noc do rana, ale gdy tylko okno stróżówki mętniało powlekając się zmierzchem, Czurka wstawał od stołu: — Idę do domu, bo mama bać się będzie. Kto ze mną? Wychodzili wszyscy; Jaź odprowadzał nas do ogrodzenia, zamykał bramę i przycisnąwszy do kraty ciemną, kościstą twarz mówił głuchym głosem: — Zegnajcie! Odkrzykiwaliśmy mu: — Zegnaj! — Zawsze nieprzyjemnie nam było zostawiać go na cmentarzu. Kostroma powiedział pewnego razu, obejrzawszy się: — Ot, obudzimy się jutro, a on nie żyje. — Jaź ma życie najgorsze z nas wszystkich — często mówił Czurka, a Wiachir zawsze protestował: — Nam wcale nie jest źle... I według mnie żyło nam się nieźle. To niezależne życie poza domem podobało mi się bardzo, podobali się również moi towarzysze wzbudzając we mnie jakieś wzniosłe uczucie. Zawsze nurtowało mnie pragnienie, żeby wyświadczyć im coś dobrego. W szkole znów było mi ciężko, uczniowie mnie wyśmiewali nazywając śmieciarzem, włóczykijem, a kiedyś, po kłótni, powiedzieli nauczycielowi, że zalatuje ode mnie śmietnikiem a że n;e można siedzieć obok mnie. Pamiętam, jak głęboko byłem dotknięty tą ich skargą i jak trudno było mi potem chodzić do szkoły. Skargę tę wymyślili ze złości. Bardzo starannie myłem się co rano i nigdy nie przychodziłem do szkoły w ubraniu, w którym zbierałem szmaty. Wreszcie zdałem egzamin do trzeciej klasy, otrzymałem jako nagrodę Ewangel.ę, Bajki Krylowa w oprawie i do tego książeczkę bez oprawy o niezrozumiałym tytule: Fata morgana; dano mi także „list pochwalny". Kiedy przyniosiem te podarunki do domu, dziadek bardzo się ucieszył, wzruszył i powiedział, że wszystko to - 255 - .należy przechować i że on zamknie książki u siebie w kuferku. Babcia już od kilku dni leżała chora, nie miała pieniędzy, dziadek wzdychał i utyskiwał: — Opijacie mnie, objadacie do szczętu. Ech wy-y... Zaniosłem książki do sklepiku, sprzedałem je za pięćdziesiąt pięć kopiejek i oddałem pieniądze babci, a list pochwalny oszpeciłem jakimiś tam napisami i dopiero wtedy wręczyłem dziadkowi. Troskliwie schował arkusz nie rozłożywszy go nawet i nie spostrzegłszy mej psoty. Kiedy już skończyłem ze szkołą, znów wróciłem na ulicę. Teraz było jeszcze lepiej, wiosna kwitła w całej pełni, zarobek stał się łatwiejszy. V/ niedzielę od samego rana chodziliśmy całą kompanią w pole, do lasu sosnowego i wracaliśmy do osady późno wieczorem, przyjemnie znużeni i jeszcze bardziej bliscy sobie. Ale to życie nie trwało długo. Ojczyma zwolniono z posady, znów gdzieś znikł, matka z malutkim bratem Mikołajem przeniosła się do dziadka i na mnie spadły obowiązki niańki; babcia poszła do miasta i mieszkała w domu bogatego kupca haftując płaszczenicę ! do cerkwi. Niema, wychudzona matka ledwo powłóczyła nogami patrząc na wszystko strasznym wzrokiem. Brat był skrofuliczny, z wrzodami na kostkach nóg i taki słabiutki, że nawet nie mógł głośno płakać, tylko jęczał przejmująco, kiedy był głodny; nasycony, zapadał w drzemkę i przez sen jakoś dziwnie wzdychał i mruczał cichutko jak kotek. Obmacawszy go uważnie dziadek powiedział: — Odżywiać by go trzeba dobrze, ale nie starcza mi strawy dla was wszystkich... ipłaszczenica — duży czworokątny kawałek płótna z wizerunkiem Chrystusa złożonego do grobu. - 256 - Matka siedząc w kącie na posłaniu westchnęła ochryple: — Jemu niedużo potrzeba... — Temu niedużo, tamtemu niedużo, a razem wychodzi dużo... Machnął ręką i zwrócił się do mnie: — Trzeba trzymać Mikołaja na powietrzu, na słoneczku, w piasku... Naznosiłeni workiem czystego, suchego piasku, usypałem kopczyk od słonecznej strony pod oknem i zakopywałem w nim brata po szyję, jak polecił dziadek. Chłopaczkowi podobało się to, słodko się uśmiechał i błyskał ku mnie niezwykłymi oczami: nie miały białek, jedynie niebieskie tęczówki, otoczone świetlistą obwódką. Szybko i mocno przywiązałem się do brata, wydawało mii się, że rozumie wszystko, o czym myślę leżąc obok niego na piasku przed oknem, skąd dochodzi nas skrzypiący głos dziadka: — Umrzeć to niewielka sztuka; lepiej byś żyć umiała! Matka przeciągle kaszle. Uwolniwszy rączki chłopczyk rwie się do mnie, kiwając białą główką: włoski ma rzadkie, o siwym odcieniu, a twarzyczkę starą i mądrą. Jeżeli blisko podchodzi kura czy kot, Kola długo się im przygląda, potem patrzy na mnie i uśmiecha się ledwie dostrzegalnie; zawstydza mnie ten uśmiech; czy brat nde czuje, że trudno mi z nim wysiedzieć, że chce mi się pobiec na ulicę, zostawić go samego? Podwórze jest małe, ciasne i zaśmiecone. Od bramy ciągną się zbudowane z obrzynków komórki, drwalki i piwnice, skręcając ku łaźni. Dachy są zawalone szczątkami łódek, polanami, deskami, wilgotnymi szczapami drzewa — wszystko to mieszczanie wyłowili z Oki, gdy ruszyły lody i w czasie wylewu rzeki. Całe podwórze i? - Gorki li - 257 - jest również szpetnie zawalone -stosami różnego drzewa, przesyconego wodą; wszystko to wysycha na słońcu roztaczając dokoła woń zgnilizny. Obok jest rzeźnia drobnego bydła. Prawie co rano ryczą tam cielęta, beczą barany i pachnie krwią tek przenikliwie, że niekiedy wydaje mi się, iż ten zapach unosi się w przesyconym kurzem powietrzu jak przezroczysta, purpurowa siatka. Kiedy ryczały zwierzęta, ogłuszane uderzeniem topora, obuchem między rogi, Kola mrużył oczy i wydymał wargi, jakby chciał powtórzyć zasłyszany dźwięk, ale tylko wydmuchiwał powietrze: — Pfu-u... W południe dziadek wychylał głowę przez okno i wołał: — Na obiad! Sam karmił dziecko trzymając je na kolanach; przeżuje w ustach kartofel czy chleb i zakrzywionym palcem wsuwa Koli do buzi papkę rozmazując ją po wąskich wargach i zaostrzonym podbródku. Nakarmiwszy trochę chłopczyka, dziadek podnosił mu koszulkę, dotykał palcem jego wzdętego brzuszka i medytował na głos: — No, może już dosyć? A może jeszcze dać? Z ciemnego kąta koło drzwi dochodził głos matki: — Przecież ojciec widzi, że dziecko rwie się do chleba! — Dziecko jest głupie! Nie może wiedzieć, ile powinno zjeść... I znów wsuwał do ust Koli przeżutą papkę. Patrząc na to, czułem wstyd aż do bólu, dławiło mnie w gardle d mdliło. — No, ślicznie! — mówił wreszcie dziadek. — Masz, odnieś go matce. Brałem Kolę: stękał i rwał się do stołu. Na moje spotkanie matka podnosiła się chrypiąc i wyciągała wy- - 358 - schnięte ręce bez ciała, wydłużona, cienka jak świerk z obłamanymi gałęziami. Zupełnie oniemiała, rzadko kiedy powie słowo wzburzonym głosem, tylko przez cały czas milcząc, leży w kącie i umiera. Ze umiera, to naturalnie czułem, wiedziałem, a zresztą dziadek zbyt często, natrętnie mówił o śmierci, szczególnie wieczorami, kiedy ściemniało się na dworze i przez okno wdzierał się ciepły, jak baranica, tłusty zapach zgnilizny. Łóżko dziadka stało w kącie, tuż prawie pod obrazami; kładł się głową do nich i do okna i długo mamrotał w ciemności. — Oto bliska już godzina śmierci. Z jakim obliczem staniemy przed Bogiem? Co powiemy? A przecież przez całe życie krzątaliśmy się, coś tam robiliśmy... I na co się to zdało?... Spałem między piecem a oknem, na podłodze; miejsce było za krótkie, nogi wsuwałem do podpiecka, łaskotały je karaluchy. Ten kąt dostarczał mi niemało złośliwych uciech. Dziadek podczas gotowania stale wybijał szyby w oknie końcami pogrzebacza czy uchwytu1 do wystawiania garnków. Śmieszyło mnie i dziwiło, że jest taki mądry, a nie przyjdzie mu na myśl. by pogrzebacz skrócić. Pewnego razu, kiedy coś wykipiało z garnka, tak szarpnął z pośpiechu uchwytem, że wybił poprzeczkę ramy i dwie szyby, przewrócił garnek stojący na blasze i potłukł go. To tak zmartwiło staruszka, że usiadł na podłodze i zapłakał. — Boże ty mój, Boże... Za dnia, kiedy dziadek wyszedł, wziąłem nóż do krajania chleba i zestrugałem rękojeść uchwytu do trzech i Uchwyt — półobręcz żelazna z długą drewnianą rękojeścią. !f" - ?? • czwartych długości. Kiedy dziadek to zobaczył, zaczął md wymyślać: — Diable przeklęty! Piłą trzeba było odpiłować, piłą... Z końca wałek by był, sprzedać by go można, diabelskie nasienie! Machając rękami, wybiegł do sieni, a matka powiedziała: — Nie wtrącałbyś się lepiej... Umarła w sierpniu, w niedzielę, koło południa. Ojczym dopiero co wrócił po dłuższej nieobecności i znów gdzieś pracował; babcia z Kolą już się przeniosła do niego, do czyściutkiego mieszkanka koło dworca, a matkę miano tam przewieźć lada dzień. Rano, w dniu śmierci, powiedziała do mnie cicho, ale czystszym i iżejszyni niż zwykle głosem: — Idź do Eugeniusza Wasiliewicza, powiedz, że proszę, by przyszedł! Uniosła się na posłaniu, oparła ręką o ścianę i siadła dodając: — A pospiesz się! Zdawało mi się, że się uśmiecha, jakiś nowy blask lśnił w jej oczach. Ojczym był na mszy, babcia posłała mnie po tabakę do Żydówki, straganiarki; gotowej tabaki nie było, musiałem czekać, aż straganiarka natrze świeżej, a potem jeszcze odnieść ją babci. Kiedy wróciłem do domu, matka siedziała przy stole, ubrana w czystą suknię koloru bzu, pięknie uczesana, dostojna jak dawniej. — Lepiej ci? — spytałem i nie wiadomo czemu ogarnął mnie lęk. Patrząc na mnie straszliwym wzrokiem, powiedziała: — Chodź tutaj! Gdzie się włóczyłeś? Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy uchwyciwszy mnie za włosy wzięła do drugiej ręki długi, giętki nóż, zro- - 2?0 - biony z piły, i z rozmachem uderzyła mnie kilka razy płazem. Nóż wysunął się z jej ręki. — Podnieś! Daj... Podniosłem nóż, rzuciłem go na stół; matka odepchnęła mnie; siadłem na stopniu pieca i obserwowałem ją, zalękniony. Wstała z krzesła, powlokła się powoli do swego kąta. położyła się na łóżku i zaczęła wycierać chusteczką spotniałą twarz. Ręka jej poruszała się niepewnie, dwa razy opadła na poduszkę i przesunęła po niej chusteczką. — Daj mi wody... Zaczerpnąłem z wiadra filiżanką. Uniósłszy z trudem głowę łyknęła trochę i z głębokim westchnieniem odsunęła moją rękę zimną dłonią. Potem spojrzała w kąt, na ikony, wzrok przeniosła na mnie, poruszyła wargami jakby uśmiechając się i powoli opuściła na oczy 'długie rzęsy. Łokcie jej szczelnie przywarły do boków, a ręce słabo poruszając palcami przesuwały się na pierś, do gardła. Po jej twarzy przepływał cień, zapadał w głąb twarzy napinając żółtą skórę i zaostrzając nos. Rozchylały się usta jakby ze zdziwienia, ale oddechu nie było słychać. Niezmiernie długo stałem z filiżanką w ręce przy łóżku matki patrząc, jak zastyga, szarzeje jej twarz. Wszedł dziadek, powiedziałem mu: — Matka umarła... Spojrzał na łóżko. — Czego kłamiesz? Podszedł do pieca i zaczął wyjmować pieróg ogłuszająco grzechocząc blaszaną zastawką i brytfanną. Patrzyłem na niego wiedząc, że matka umarła, i oczekując, kiedy dziadek to sobie uprzytomni. Przyszedł ojczym w marynarce z żaglowego płótna i w białej czapce. Cichusieńko wzdął krzesło, zaniósł je - 261 - ku posłaniu matki i nagle, uderzywszy krzesłem o podłogę, krzyknął głośno jak trąba miedziana: — Ależ ona umarła, popatrzcie!... Dziadek wytrzeszczył oczy i potykając się jak ślepiec, wolniutko zbliżał się do łóżka z zastawką od pieca w ręku. Kiedy trumnę matki zasypano suchym piaskiem, babcia jak ślepa poszła gdzieś między mogiły, natknęła się na krzyż i rozbiła sobie twarz. Ojciec Jazia odprowadził ją do swojej budki i przez ten czas,, gdy babcia obmywała twarz, mówił mi cicho słowa pociechy: — Ach, ty", uchowaj, Boże, przed bezsennością, co ty, no co? To już tak jest na świecie... Prawdę mówię, babko? Śmierć nie zna prawa żadnego, bierze z panem ubogiego... Czy nie tak, babko? Spojrzawszy przez okno nagle wybiegł ze stróżówki, ale zaraz wrócił z Wiaehirem, rozpromieniony, wesoły: — Spójrz no — powiedział podając mi złamaną ostrogę — spójrz tylko na to! Ja z Wiachirem dajemy ci ją w podarku. Spójrz, jakie kółeczko, co? Na pewno Kozak nosił i zgubił. Chciałem ją kupić od Wiachira, dwie kopiejki mu dawałem... — Dlaczego kłamiesz? — cicho, ale ze złością powiedział Wiachir, a ojciec Jazia skacząc przede mną mrugał na niego i mówił: — Ale surowy ten Wiachir, co? No, nie ja, on ci to daje, on... * Babcia obmyła i owinęła chusteczką opuchniętą, siną twarz i chciała mnie zabrać da domu. Odmówiłem wiedząc, że tam na stypie będą pili wódkę i na pewno się pokłócą... Wuj Michał jeszcze w cerkwi mówił do Jakuba, wzdychając: — Wypijemy dzisiaj, co? Wiachir starał się mnie irozśmieszyć, nałożył ostrogę - 263 - na podbródek i dosięgał językiem kółeczka, a ojciec Jazia śmiał się przesadnie głośno, pokrzykując: — Popatrz, popatrz, co on robi! — Widząc jednak, ze to wszystko mnie nie bawi, powiedział "poważnie: —-No, dość już, ocknij się! Wszyscy umrzemy, nawet ptak umiera. Wiesz co, obłożę ci mogiłę matki darnią, chcesz? Zaraz pójdziemy w pole: ty, Wiachir i ja, mój.Saóka też pójdzie, natniemy darni i taką piękną zrobimy mogiłę, że piękniejszej nie trzeba! Podobało mi się to i poszliśmy w pole. W kilka dni po pogrzebie matki dziadek powiedział do mnie: — No, Aleksy, tyś nie medal, twoje miejsce nie na mojej szyi, idź sobie między ludzi... I poszedłem między ludzi. WSROD LUDZI ? Jestem u obcych ludzi; służę w charakterze „chłopca" w magazynie „modnego obuwia" przy głównej ulicy miasta. Mój pryncypał to mały, okrąglutki człowieczek o burej twarzy bez wyrazu, zielonych zębach i mętnych oczach koloru brudnej wTody. Wydaje mi się, że jest ślepy; aby się o tym przekonać, stroję miny. — Nie wykrzywiaj gęby — upomina mnie po cichu, ale surowo. Jest mi-nieprzyjemnie, że te mętne oczy mnie widzą, i wprost wierzyć się nie chce, że one w ogóle widzą; może mój pryncypał domyśla się tylko, że się wykrzywiam? — Powiedziałem ci — nie wykrzywiaj gęby — upomina mnie jeszcze ciszej, prawie nie poruszając grubymi wargami. — Nie drap rąk — pełznie ku mnie jego ostry szept. -?? Pracujesz w pierwszorzędnym magazynie przy głównej ulicy miasta! Musisz o tym pamiętać! Ghłopiec powinien stać przy drzwiach jak s t a t u j a... Nie wiem, co to jest sta tu j a, i nie mogę nie drapać się w ręce, gdyż obie, aż do łokci, pokryte są czerwonymi plamami i wrzodami: niemiłosiernie toczy je świerzb. — Coś ty robił w domu? — pyta pryncypał oglądając moje ręce. • 26? - Opowiadam, a on kiwa okrągłą głową o szarych, szczelnie przyklejonych włosach i mówi do mnie z pogardą: Zbieranie gałganów — to gorsze niż żebranina, to gorsze niż kradzież. Z odcieniem dumy oświadczam: — Kradłem również! Kładąc ręce na biurko, jak kot łapy, pryncypał z przestrachem wlepia we mnie puste oczy i syczy: — Co-o? Jak to kradłeś? Mówię mu, co i jak. — E-e, to się nie liczy! Ale gdybyś tu u mnie ukradł trzewiki albo pieniądze, wpakuję cię do więzienia — i będziesz siedział aż do pełnoletności... Powiedział to spokojnie, bez gniewu; strach mnie chwycił i poczułem do niego jeszcze większą niechęć. Oprócz pryncypała w magazynie pracował mój brat cioteczny Sasza, syn wuja Jakuba, oraz starszy subiekt, zręczny, rumiany młodzieniec, straszny lizus. Sas?.a nosił brązowy surducik, półkoszulek, krawat i długie spodnie; był dumny i nie dostrzegał mnie wcale. Kiedy dziadek przyprowadził mnie do magazynu i poprosił Saszę, aby służył mi radą i pomocą, Sasza przybrał ważną minę i uprzedził: — Ale musi mnie słuchać! Dziadek położył mi rękę na głowie i zgiął mi kark. — Słuchaj się go, on jest starszy od ciebie nie tylko wiekiem, ale i stanowiskiem... Sasza wytrzeszczył oczy i upomniał mnie: — Zapamiętaj sobie, co dziadzio powiedział! I od pierwszego dnia zaczął gorliwie wykorzystywać swój przywilej starszeństwa. — Kaszyrin, nie wybałuszaj ślepiów — strofował go pryncypał. - 268 - — Ja tylko... tak sobie — odpowiadał Sasza spuszczając głowę, ale pryncypał nie dawał za wygraną. — Nie nastawiaj rogów, klienci pomyślą, żeś kozioł... Subiekt śmiał się z uszanowaniem, pryncypał szkaradnie rozciągał wargi, a Sasza, czerwony jak burak, krył się za ladą. Nie podobały mi się te rozmowy, wielu słów nie rozumiałem, niekiedy nawet wydawało mi się, że ci ludzie mówią obcym językiem. Kiedy wchodziła klientka, pryncypał wyjmował rękę z kieszeni, muskał wąsy i przyklejał do twarzy słodka-wy uśmieszek, który jedynie pokrywał zmarszczkami policzki, nie zmieniając wyrazu ślepych oczu. Subiekt wyprężał się i szczelnie przyciskając łokcie do boków, ruchem pełnym szacunku rozwieszał w powietrzu odwrócone dłonie; Sasza, przestraszony, mrugał starając się ukryć wyłupiaste oczy, a ja, ukradkiem drapiąc się w ręce, stałem przy drzwiach i przyglądałem się ceremoniałowi sprzedaży. Klęcząc przed klientką subiekt przymierza jej bucik, dziwnie rozcapierzywszy palce. Ręce mu drżą; dotyka jej nogi tak delikatnie, jak gdyby się bał, że ją złamie, a noga jest gruba, podobna do butelki ze spadzistymi ściankami i odwróconą w dół szyjką. Pewnego razu jakaś dama, podrywając nogę i zżymając się, powiedziała: — Ach, jak mnie pan łaskocze... — To tak, z grzeczności, szanowna pani — szybko i żarliwie wyjaśnił subiekt. Śmiesznie wyglądał, kiedy tak przylepiał się do klientki, więc żeby się nie śmiać, odwracałem się twarzą do oszklonych drzwi. Coś jednak ciągnęło mnie nieprzeparcie, by się przyglądać sprzedaży: bawiło mnie - 269 . niezwykłe zachowanie subiekta, choć jednocześnie myślałem, że nigdy nie będę umiał tak wytwornie rozcapierzać palców, tak zręcznie wkładać bucików na czyjeś stopy. Często zdarzało się, że pryncypał wychodził ze sklepu, szedł do maleńkiego pokoiku za kontuarem i wołał do siebie Saszę; subiekt zostawał sam na sam z klientką. Pewnego razu dotknąwszy nogi rudej kobiety złożył koniuszki palców i pocałował je. — Ach! — westchnęła kobieta — ale też zbytnik z pana! A on wydął policzki i sapnął ciężko: — U-uhm! Aż się zatoczyłem, ze śmiechu i aby nie upaść, oparłem się o klamkę; drzwi się otworzyły, a ja palnąłem głową w szybę i wybiłem ją. Subiekt tupał na mnie nogami, pryncypał tłukł mnie po głowie ciężkim złotym pierścieniem, Sasza usiłował targać mnie za uszy, a wieczorem, kiedy szliśmy do domu, strofował mnie surowo: — Przepędzą cię za takie sztuczki! Co w tym śmiesznego? I wyjaśnił rni, że jeżeli subiekt podoba się paniom, handel idzie lepiej. — Choćby klientce były niepotrzebne buciki, to i tak przyjdzie i kupi zbyteczne, żeby tylko popatrzeć na sympatycznego subiekta. A ty tego nie rozumiesz! Kłopot tylko z tobą... Dotknęło mnie to — nikt nie miał ze mną kłopotu, a już najmniej Sasza. Co dzień rano kucharka, kobieta chora i wiecznie zła, budziła mnie o godzinę wcześniej niż jego. Czyściłem obuwie i ubranie gospodarzy, subiekta i Saszy, nastawiałem samowar, przynosiłem drzewo do wszystkich pieców, szorowałem menażki do obiadów. Po przyjściu - m - do sklepu zamiatałem podłogę, ścierałem kurze, przygotowywałem herbatę, odnosiłem klientom towar, szedłem do domu po obiad. W czasie mojej nieobecności przy drzwiach zastępował mnie Sasza i sądząc, że to ubliża jego godności, wymyślał mi: — To wałkoń! Pracuj tu za niego... Było mi ciężko i smutno; przywykłem do samodzielnego życia, do wałęsania się od świtu do nocy po piaszczystych ulicach Kunawina, nad brzegami mętnej Oki, w polu i w lesie. Brak mi było babci, przyjaciół, nie miałem do kogo ust otworzyć, a życie mi doskwierało pokazując swą odwrotną stronę, niepociągającą, fałszywą. Zdarzało się niekiedy, że klientka odchodziła nic nie kupując, wtedy wszyscy trzej — właściciel, subiekt i Sasza — czuli się dotknięci. Pryncypał chował do kieszeni swój ckliwy uśmiech i komenderował: — Kaszyrin, sprzątaj towar! A potem pomstował: — A to świnia! Jak naryła! Nudno babie w domu, to się po sklepach włóczy! Jakbyś była moją żoną, już ja bym cię nauczył... Jego żona, sucha, czarnooka kobieta, o dużym nosie, tupała na niego nogą i krzyczała jak na sługę. Często odprowadzali znajomą klientkę do drzwi kłaniając się uniżenie i prawiąc uprzejme słówka, a po jej wyjściu odzywali się o niej plugawie i bezwstydnie; brała mnie wtedy ochota, by wybiec na ulicę, dogonić kobietę i powiedzieć, co o niej mówią. Wiedziałem oczywiście, że za oczy ludzie w ogóle mówią o sobie żle, oni jednak mówili o wszystkich w sposób szczególnie oburzający, jak gdyby ktoś uznał ich za najlepszych spośród ludzi i ustanowił jako sę- 271 - dziów nad wszystkimi. Zazdroszcząc wielu innym, nikogo nigdy nie chwalili i o każdym człowieku mówili coś złego. Pewnego razu przyszła do magazynu młoda kobieta o żywych rumieńcach i błyszczących oczach. Była ubrana w aksamitną rotundę z czarnym futrzanym kołnierzem, twarz jej wychylała się z futra jak niezwykły kwiat. Kiedy zrzuciła z siebie rotundę na ręce Saszy, wydawała się jeszcze piękniejsza: kształtna jej postać była obciągnięta szczelnie przylegającym, błękitnosza-rym jedwabiem, w uszach połyskiwały brylanty. Przypominała mi Wasilisę Przepiękną i byłem przekonany, że to żona samego gubernatora. Przyjęto ją ze szczególnymi honorami: wszyscy wyginali się przed nią jak przed ogniem, zachłystując się pochlebstwami. Wszyscy trzej miotali się po magazynie jak opętani; w szybach szaf ślizgały się ich odbicia, wydawało się, że wszystko dokoła płonie, topnieje w ogniu i za chwilę przybierze inną postać, inne kształty. Kiedy jednak dama, szybko wybrawszy parę kosztownych bucików, wyszła ze sklepu, pryncypał cmoknął i syknął: — S-suka... — Co tu dużo mówić — aktorka! — z pogardą powiedział subiekt. I zaczęli opowiadać sobie o jej kochankach i hulaszczym życiu. Po obiedzie, kiedy pryncypał położył się spać w pokoiku za sklepem, otworzyłem jego złoty zegarek i wpuściłem do środka kilka kropel octu. Wielką mi to sprawiło przyjemność, kiedy pryncypał po obudzeniu się wszedł do sklepu z zegarkiem w ręku, mamrocząc z- zakłopotaniem: — Nie do wiary! Zegarek nagle się spocił! Czegoś po- - 272 - dobnego jeszcze nie widziałem! Spocił się! Czy to aby nie zły znak? Mimo bezustannej krzątaniny w sklepie i w domu niemal zasypiałem z potwornej nudy i coraz częściej myślałem sobie: co by tu takiego zrobić, żeby mnie stąd przepędzono. Przed drzwiami magazynu przesuwają się w milczeniu ośnieżeni ludzie; wydaje się, że kogoś grzebią, odprowadzają na cmentarz, ale spóźnili się — trumnę już wyniesiono, a oni spieszą się, żeby dopędzić kondukt żałobny. Wloką się konie, z trudem pokonując zaspy śnieżne. W dzwonnicy cerkiewnej, za magazynem, co dzień żałobnie biją w dzwony — wielki post. Ich uderzenia walą po głowie, jakby kto tłukł poduszką: nie sprawia to bólu, ale oszałamia i ogłusza. Pewnego razu, kiedy na dworze przed drzwiami magazynu rozpakowywałem skrzynię z dopiero co dostarczonym towarem, podszedł do mnie stróż cerkiewny, staruszek utykający na jedną nogę, wiotki, niczym zrobiony z gałganów, i obszarpany, jakby go psy wytarmosiły. — Nie mógłbyś to, człowieku boży, ukraść dla mnie parkę kaloszy? — zaproponował. Zbyłem go milczeniem, a on przysiadł na pustej skrzyni, ziewnął, zrobił znak krzyża na ustach i znowu do mnie: — No co, ukradniesz? — Kraść nie wolno! — odpowiedziałem. — A jednak ludzie kradną. Miej wzgląd na moją starość!___ Staruszek w jakiś przyjemny sposób różnił się od ludzi, wśród których żyłem; czułem, że jest całkowicie przeświadczony, iż gotów jestem popełnić kradzież dla ?8 - Córki U _ 273 - niego; zgodziłem się podać mu przez lufcik parę kaloszy. — No to dobrze — powiedział spokojnie, nie okazując radości. — A nie zwiedziesz mnie? No, no, już ja widzę, że nie zwiedziesz... Jeszcze chwilę posiedział bez słowa, rozgniatając podeszwą buta brudny, mokry śnieg, potem zapalił glinianą fajkę i nagle nastraszył mnie: — A jeżeli ja ciebie zwiodę? Jeżeli te kalosze, które od ciebie dostanę, odniosę pryncypałowi, no i powiem, żeś mi je sprzedał za pół rubla? To co? Kosztują prze-^ szło dwa ruble, a ty wziąłeś za nie pół! Na cukierki... No? Patrzyłem na niego oniemiały, jak gdyby już zrobił to, co zapowiadał, a on wciąż mówił wolniutko, przez nos, patrząc na czubek buta i pykając błękitnawym dymem: — Jeżeli się na przykład okaże, że to właśnie twój pryncypał mnie nasłał: idź, wypróbuj chłopaka — złodziej z niego czy nie? Co wtedy będzie? — Nie dam ci kaloszy — burknąłem z gniewem. — Teraz już nie możesz nie dać, skoro przyrzekłeś! Wziął mnie za rękę, przyciągnął ku sobie i stukając mnie po czole zimnym palcem, mówił leniwie: — Jakże to tak można? Ni z tego, ni z owego — na, weź sobie?! — Sarn mnie prosiłeś. — Cóż z tego, że prosiłem! A jak cię poproszę, żebyś cerkiew ograbił, no to co? — także ograbisz? Czy to iflożna każdemu wierzyć? Ach, ty głuptasie... I odsunąwszy mnie od siebie wstał. ^— Obejdę się bez kradzionych kaloszy, nie jestem pan, kaloszy nie noszę. Zażartowałem sobie... A za to, ż^ taki szczery, jak przyjdzie Wielkanoc, na dzwonni- - 274 - ??. cię wpuszczę; dzwonić będziesz, na miasto sobie popatrzysz... — Ja miasto znam. — Z dzwonnicy jest ładniejsze... Zanurzając w śniegu czubki butów stróż cerkiewny powoli znikł za węgłem cerkwi, a ja patrząc w ślad za nim, przygnębiony, przelękły, myślałem sobie: czy rzeczywiście staruszek zażartował sobie, czy też był nasłany przez pryncypała, żeby mnie wypróbować? I bałem się iść do sklepu. Na podwórze wybiegł Sasza i krzyknął: — Gdzie cię to diabli nosili? Wzięła mnie nagła złość i zamachnąłem się na niego obcęgami. Wiedziałem, że Sasza i subiekt okradają pryncypała: schowają parę trzewików albo pantofli do komina, a potem wychodząc ze sklepu wynoszą je w rękawach palta. To mi się nie podobało i napełniało mnie lękiem; pamiętałem pogróżkę pryncypała. — Kradniesz? — spytałem Saszy. — Ja nie, to starszy subiekt — sprostował surowo — ja mu tylko pomagam. Subiekt mówi — wyświadcz mi przysługę! Muszę go słuchać, bo jak nie, to mi zrobi jakie świństwo. Pryncypała się nie boję! On sam był niedawno subiektem i wszystko rozumie. A ty — trzymaj język za zębami! Mówiąc to patrzył w lustro i poprawiał krawat takim samym ruchem nienaturalnie rozstawionych palców, jak to robił starszy subiekt. Kiedy chodziło o wykazanie swego starszeństwa i władzy nade mną, Sasza był niestrudzony; krzyczał na mnie basem, a kiedy wydawał jakieś polecenie, podkreślał to takim gestem ręki, jakby coś odtrącał. Byłem wyższy od niego i silniejszy, ale kościsty i niezgrabny, a Sasza był krępy, pulchniut- - 278 - ki, jak utoczony. W surducie i długich spodniach wydawał mi się ważny, solidny, ale miał w sobie coś nieprzyjemnego', śmiesznego. Sasza nienawidził kucharki. Była to dziwna kobieta — nie można było dociec, czy jest dobra czy zła. — Najbardziej ze wszystkiego lubię patrzeć, jak się biją — mówiła, szeroko otwierając czarne, palące oczy. — Wszystko mi jedno, jaka to bójka: czy koguty się czubią, czy psy, czy chłop z chłopem — wszystko mi jedno! Kiedy na podwórzu biły się koguty czy gołębie, rzucała każdą robotę i przez okno przyglądała się bójce do samego końca, głucha i ślepa na wszystko. Wieczorem często mówiła do mnie i do Saszy: — Cóż to, dzieciaki, tak po próżnicy siedzicie? Lepiej pobilibyście się trochę! Sasza się złościł: — Nie jestem dla ciebie żaden dzieciak, głupia babo, tylko starszy subiekt! — Jakoś tego nie widzę. Dla mnie, dopókiś nie żonaty, toś dzieciak! — Głupia, zakuty łeb... — Diabeł jest mądry, ale Bogu niemiły. Sentencje kucharki szczególnie gniewały Saszę; dokuczał jej, ona zaś pogardliwie spoglądała na niego z ukosa i przygadywała: — Ach ty karaluchu, pomyłko Pana Boga! Sasza nieraz namawiał mnie, aby w nocy umazać jej twarz szuwaksem lub sadzami, nawbijać w poduszkę szpilek albo spłatać jakiegoś innego „figla", balem się jednak kucharki; zresztą miała bardzo czujny sen i budziła się często. Przebudzi się, zapali lampę i siedzi na łóżku patrząc gdzieś w kąt. Niekiedy przychodziła do - 27€ - mnie na piec i rozbudziwszy mnie prosiła ochrypłym głosem: — Nie mogę spać, Leksjejku, boję się czegoś, pogadaj ze mną trochę. Przez sen opowiadałem jej co bądź, a ona kołysząc się siedziała w milczeniu. Wydawało mi się, że jej gorące ciało pachnie kadzidłem i woskiem i że kucharka wkrótce umrze. Może nawet właśnie w tej chwili padnie twarzą na podłogę i umrze. Ze strachu zaczynałem mówić głośniej, ale uciszała mnie natychmiast: — Sz-sz! Bo się te łajdaki obudzą i pomyślą, żeś mój kochanek... Siedziała zawsze obok mnie w tej samej pozie; zgięta, wsuwała dłonie między kolana i ściskała je wystającymi kośćmi nóg. Piersi nie miała, żebra jej — nawet pirzez grube płótno koszuli — wystawały jak obręcze na rozeschniętej beczce. Długo siedzi milcząc i nagle westchnie z cicha: — Umrzeć mi już pora czy co? Taki mnie wciąż smutek gniecie... Albo spyta nie wiadomo kogo: — No i dożyłam, co? — Spij! — przerywała mi nagle w pół słowa, prostując sdę, i szara jej postać rozpływała się bezszelestnie w mroku kuchni. — Wiedźma! — nazywał ją Sasza poza oczy. Zaproponowałem mu kiedyś: — Powiedz jej to w oczy! . — Myślisz, że się boję? Ale zaraz zmarszczył brwi i powiedział: — Nie, w oczy jej tego nie powiem! Może ona naprawdę jest wiedźmą... Traktując wszystkich z lekceważeniem, opryskliwie, - %ri - kucharka i mnie w niczym nie pobłażała; szarpnie mnie za nogę o szóstej rano i krzyczy: — Dosyć tego wylegiwania się! Ruszaj po drzewo! Nastaw samowar!... Obierz kartofle!... Budził się Sasza i wyrzekał: — Czego wrzeszczysz? Powiem pryncypałowi, spać nie można... Szybko przesuwając po kuchni swe obciągnięte skórą kości, kucharka błyskała w stronę Saszy zaczerwienionymi z bezsenności oczami: — Och, ty pomyłko Pana Boga! Jakbyś był moim pasierbem, to bym cię oskubała. — Przeklęta baba! — urągał Sasza i po drodze do magazynu przekonywał mnie: — Trzeba coś zrobić, żeby ją stąd przepędzili. Najlepiej ukradkiem dosypywać soli do garnków: jak wszystko będzie przesolone, to ją wygonią. Albo nafty!... No, na co czekasz? — A ty? Burknął ze złością: — Tchórz! Kucharka umarła w naszych oczach: nachyliła się, żeby podnieść samowar, i nagie osunęła się na podłogę, jak gdyby ją ktoś pchnął w piersi, a potem bez słowa upadła na bok, wyciągając przed siebie ręce; z ust jej popłynęła krew. Zrozumieliśmy od razu, że umarła, ale zdjęci strachem, długo patrzyliśmy na nią nie mogąc z siebie wydobyć słowa. Wreszcie Sasza wybiegł z kuchni jak szalony, a ja nie wiedząc, co z sobą zrobić, wtuliłem się w kącik przy oknie, bliżej światła. Przyszedł pryncy-pał, przykucnął zafrasowany obok kucharki, dotknął palcem jej twarzy i powiedział: — Rzeczywiście umarła... Co się jej stało? I zaczął się żegnać przed maleńkim wizerunkiem Mi- - $4 - koła ja Cudotwórcy, ustawionym w kącie kuchni; kiedy się pomodlił, krzyknął do sieni: — Kaszyrin, biegnij zawiadomić policję! ' Przyszedł policjant, postukał butami, dostał na piwo i odszedł. Za chwilę zjawił się znowu, a z nim woźnica: jeden wziął kucharkę za nogi, drugi za głowę i wynieśli ją na ulicę. Z sieni wytknęła głowę żona pryncypała i krzyknęła: — Wymyj podłogę! A pryncypał mruknął: — Dobrze, że umarła wieczorem... Nie wiedziałem, dlaczego to ma być dobrze. Kiedy położyliśmy się spać, Sasza powiedział niezwykle łagodnie: — Nie gaś lampy! — Boisz się? Naciągnął kołdrę na głowę i długo tak leżał bez słowa. Noc. była cicha, jak gdyby czegoś nasłuchiwała, na coś czekała, a mnie się wydawało, że lada chwila uderzą w dzwony i nagle wszyscy w mieście zaczną biegać w popłochu i krzyczeć, zdjęci grozą i strachem. Sasza wysunął nos spod kołdry i zaproponował mi cichutko: — Chcesz, położymy się razem na piecu? — Na piecu gorąco. Po chwili milczenia podjął na nowo: — Jak to ona — tak z miejsca... Co? Nic, tylko to była wiedźma... Nie mogę zasnąć... — Ja też nie mogę. Zaczął opowiadać o nieboszczykach, co to wychodząc z grobów snują się do północy po mieście i szukają domów, gdzie mieszkali za życia, gdzie pozostali ich krewni. 279 - — Nieboszczyk pamięta tylko miasto — mówił cichutko — ulicy i domu już nie pamięta... Zapadała coraz głębsza cisza, mrok gęstniał. Sasza uniósł głowę i zapytał: — Chcesz, obejrzymy sobie, co jest w moim kuferku. Dawno już byłem ciekawy, co Sasza chowa w kuferku. Zamykał go na kłódkę i otwierał zawsze z jakimś osobliwym namaszczeniem, a kiedy próbowałem zajrzeć do środka, pytał szorstko: — Czego chcesz? No? Kiedy się zgodziłem, usiadł na łóżku nie spuszczając nóg na podłogę i już swoim zwykłym, rozkazującym tonem kazał mi postawić kuferek na posłaniu, w nogach. Klucz miał zawieszony na szyi na tasiemce, razem z krzyżykiem. Rozejrzawszy się po ciemnych kątach kuchni przybrał ważną minę, otworzył zarnek, dmuchnął na wieko kuferka, jak gdyby było gorące, i wreszcie uniósłszy je wyjął parę sztuk bielizny. Kuferek wypełniały do połowy pudełeczka po pigułkach, różnokolorowe papierki od herbaty, blaszane pudełka po szuwaksie i sardynkach. — Co to jest? — Zaraz zobaczysz... Wziął kuferek między nogi i nachylił się nad nim nucąc cichutko: — Królu Niebieski... Spodziewałem się, że są tam zabawki: nigdy nie miałem zabawek i odnosiłem się do nich z pozorną pogardą, choć zazdrościłem tym, którzy je posiadali. Bardzo mi się podobało, że Sasza, choć taki poważny, ma zabawki; co prawda ukrywał je wstydliwie, ale jego wstyd był dla mnie zupełnie zrozumiały. Otworzywszy pierwsze z brzegu pudełko, Sasza wy- - 280 - jął z niego oprawkę od okularów, nałożył ją na nos i patrząc na mnie z powagą, powiedział: — Nic nie szkodzi, że nie ma szkieł, to już są takie okulary! — Daj mi przez nie popatrzeć! — To nie na twoje oczy... To są okulary do czarnych oczu, a ty masz jakieś takie jasne — wyłożył mi rzeczowo i chrząknął jak pryncypał, ale zaraz z przestrachem rozejrzał się po kuchni. W pudełku po szuwaksie było mnóstwo rozmaitych guzików. Sasza powiedział z dumą: — Wszystkie uzbierałem na ulicy! Ja sam! Już mam trzydzieści siedem sztuk... W trzecim pudełku były duże miedziane szpilki, także znalezione na ulicy, w następnym — starte podków-ki od butów, całe i połamane, sprzączki od trzewików i pantofli, mosiężna klamka od drzwi, kawałek kościanej rączki od laski, damski grzebyk do włosów, Sennik i wyrocznia i mnóstwo innych równie cennych rzeczy. Kiedy zbierałem kości i gałgany, mogłem z łatwością w ciągu jednego miesiąca zgromadzić dziesięć razy tyle podobnych rupieci. Skarby Saszy wywołały we mnie uczucie rozczarowania, przygnębienia i głębokiej litości dla niego. A Sasza oglądał uważnie każdy drobiazg i z lubością gładził go palcami: wydął w skupieniu grube wargi, wypukłe oczy patrzyły z czułością, troskliwie, ale okulary nadawały śmieszny wygląd jego dziecinnej twarzy. — Na co ci to? Zerknął na mnie spoza oprawki okularów i spytał załamującym się dyszkantem: — Chcesz, to ci coś podaruję? — Nie, nie trzeba... Najwidoczniej urażony moją odmową i brakiem zain- - 281 - teresowania jego skarbami, milczał chwilę, a potem zaproponował cichutko: — Weź ściereczkę, przetrzemy wszystko; jakoś się zakurzyło... Kiedy wszystko było już wytarte z kurzu i poukładane, rzucił się na łóżko, twarzą do ściany. Zaczął padać deszcz, kapało z dachu, w okna łomotał wiatr. Nie odwracając się do mnie Sasza powiedział: — Poczekaj, jak w ogrodzie obeschnie, pokażę ci coś takiego, że zdębiejesz! Nie odpowiedziałem układając się do snu. Upłynęło jeszcze kilka chwil, nagle Sasza zerwał się i drapiąc rękami ścianę powiedział z przejmującą suge-stywnością: — Boję się... Boże święty, boję się! Boże, zmiłuj się nade mną! Co to? Wtedy i mnie chwycił strach — oniemiałem; wydało mi się, że przy oknie od podwórza, zwrócona do mnie plecami, stoi kucharka ze schyloną głową, oparta czołem o szybę, jak stała zwykle za życia patrząc na walkę kogutów. Sasza płakał drapiąc ścianę; nogi drgały mu kurczowo. Z trudem, jakbym stąpał po żarzących się węglach, nie oglądając się za siebie, przeszedłem przez kuchnię i położyłem się obok niego. Znużeni krzykiem i płaczem, w końcu zasnęliśmy. W kilka dni potem było jakieś święto, magazyn był otwarty tylko do południa, jedliśmy obiad w domu i kiedy po obiedzie moi gospodarze położyli się spać, Sasza szepnął tajemniczo: — Chodźmy! Domyśliłem się, że za chwilę zobaczę cudo, które mnie wprawi w zdumienie. Poszliśmy do ogrodu. Na wąskiej przestrzeni między -282 - dwoma domami rosło kilkanaście starych lip; ich potężne pnie pokrywała zielona wata mchów, czarne, nagie konary sterczały martwo. I nie było wśród nich ani jednego wroniego gniazda. Drzewa stały jak pomniki na cmentarzu. Oprócz tych lip nic więcej nie rosło w ogrodzie: ni krzewy, ni trawa. Ziemia na ścieżkach była twardo ubita i czarna, jakby z żelaza; łyse polanki, wyzierające spośród zbutwiałych zeszłorocznych liści, pokrywała pleśń, jak rzęsa stojącą wodę. Sasza poszedł za węgieł domu w stronę płotu od ulicy, zatrzymał się przy lipie i wytrzeszczając oczy spojrzał w mętne szyby sąsiedniego domu; potem, przycupnął i rozgrzebał rękami kupkę liści; ukazał się gruby korzeń, a obok niego dwie cegły, głęboko zaryte w ziemię. Sasza wyciągnął je. Pod cegłami leżał kawałek blachy z dachu, pod tą blachą — kwadratowa deszczułka i wreszcie oczom moim ukazała się wielka dziura czerniejąca pod korzeniem. t Sasza zapalił zapałkę, a od niej ogarek woskowej świecy, wsunął go w głąb jamy i powiedział: — Spójrz! Tylko się nie bój. Sam bał się najwyraźniej: ogarek świecy drżał w jego ręce. Sasza zbladł, w nieprzyjemny sposób otworzył usta, oczy mu zwilgotniały, wolną rękę powolutku przesuwał za siebie. Jego strach udzielił się i mnie; z wielką ostrożnością zajrzałem do otworu pod korzeniem. Korzeń tworzył sklepienie pieczary; w jej głębi Sasza zapalił trzy świeczki, które wypełniały ją błękitnym światłem. Pieczara była dość duża, jak wnętrze wiadra, lecz szersza od niego, ścianki jej były szczelnie wyłożone kawałkami różnokolorowych szkiełek i skorupkami od filiżanek. Pośrodku, na podwyższeniu nakrytym kawałkiem czerwonego perkalu, stała maleńka trumienka, oklejona ołowianym arkusikiem od opakowania herba- - 288 - ty, do^połowy nakryta skrawkiem jakiegoś materiału przypominającego brokatowy całun; spod całunu wystawały szare ptasie łapki i wróbla główka ze spiczastym dziobkiem. Za trumną wznosił się pulpit cerkiewny, na nim leżał miedziany krzyżyk, a dokoła pulpitu płonęły trzy woskowe ogarki, umocowane w świecznikach okręconych srebrnymi i złotymi papierkami od cukierków. Ostrza płomieni pochylały się w stronę otworu pieczary, w jej wnętrzu połyskiwały matowo różnobarwne iskry i plamy. Zapach wosku, ciepłej zgnilizny i ziemi uderzał w twarz, w oczach mieniła się i migotała rozpylona tęcza. Wszystko to wprawiło mnie w przykre zdumienie i stłumiło strach. — Ładne? — spytał Sasza. — Co to ma być? — Kaplica — objaśnił mi. — Podobna? — Nie wiem. — A wróbel — to nieboszczyk! Może relikwie z niego będą, bo to jest męczennik, niewinnie na śmierć wydany... — Znalazłeś go nieżywego? — Nie, wleciał do szopy, a ja go nakryłem czapką i zadusiłem. — Dlaczego? — Tak sobie... Zajrzał mi w oczy i znów spytał: — Ładne? — Nie! Wtedy nachylił się nad pieczarą i szybko zakrył ją deseczką, blachą, potem wcisnął w ziemię cegły, wstał i otrzepując błoto z kolan, spytał surowo: — Dlaczego ci się nie podoba? — Wróbla mi żal. - 284 - Popatrzył na mnie nieruchomymi oczami, jak ślepy, pchnął mnie w piersi i krzyknął: — Dureń! Z zazdrości mówisz, że ci się nie podoba! Myślisz, że u ciebie w ogrodzie, na Powrozniczej ulicy, było ładniej? Przypomniałem sobie swoją altankę i powiedziałem z przekonaniem: — Pewnie, że ładniej! Sasza zrzucił z ramion na ziemię swój surducik, podwinął rękawy i splunąwszy w dłonie, zawołał: — W takim razie bijemy się! Nie miałem ochoty do bójki, ogarnęła mnie obezwładniająca nuda, przykro mi było patrzeć na rozgniewaną twarz brata. Sasza rzucił się na mnie, uderzył głową w piersi, przewrócił, siadł na mnie okrakiem i krzyknął: — Śmierć albo życie! Ale ja byłem silniejszy od niego i wpadłem w gniew; po chwili Sasza leżał twarzą do ziemi, z wyciągniętymi naprzód rękami, i charczał. Przerażoiny, zacząłem go podnosić, ale odpychał mnie rękami i nogami, wprawia-* jąc mnie w coraz większą trwogę. Odszedłem na bok nie wiedząc, co robić, a on podniósł głowę i powiedział: — No co, dostało ci się? Tak długo będę się tarzał, póki gospodarze nie zobaczą, a wtedy poskarżę się na ciebie i wygonią cię! Wymyślał mi i groził: jego słowa rozzłościły mnie, rzuciłem się w stronę pieczary, wyrwałem cegły, trumnę z wróblem cisnąłem za płot, na ulicę, zburzyłem całe wnętrze pieczary i zadeptałem ją nogami. — A widzisz! Masz! Sasza dziwnie zareagował na moje szaleństwo: siedział na ziemi z lekko rozchylonymi ustami i ściągnąwszy brwi obserwował mnie bez słowa, a kiedy skoń- - 235 - czyłem, wstał powoli, otrzepał się i narzuciwszy na ramiona surducik powiedział spokojnie i złowieszczo: — Teraz dopiero zobaczysz, co będzie... Poczekaj tylko trochę! Zrobiłem to wszystko umyślnie dla ciebie. To są czary! No i co teraz?... Aż przysiadłem, jakby mnie jego słowa z nóg ścięły, i poczułem chłód w całym ciele. A Sasza odszedł nie oglądając się; jego spokój przygnębił mnie jeszcze bardziej. Postanowiłem zaraz nazajutrz uciec z miasta, od pryncypała, od Saszy z jego czarami, od tego nudnego, głupiego życia. Nazajutrz rano nowa kucharka obudziwszy mnie zawołała: — Olaboga! Cóżeś ty z gębą swoją zrobił?... „Zaczęły działać czary!" — pomyślałem zgnębiony. Ale kucharka śmiała się tak serdecznie, że i ja się uśmiechnąłem mimo woli i spojrzałem w jej lustro: całą twarz miałem grubo wysmarowaną sadzami. — To Sasza? — A może ja! — naigrawała się kucharka. Kiedy zacząłem czyścić obuwie i wsunąłem rękę do środka trzewika, w palec wbiła mi się szpilka. „Aha, to takie czary!" We wszystkich butach znajdowałem szpilki i igiełki, powkładane tak sprytnie, że wbijały mi się w dłoń. Wtedy wziąłem garnczek zimnej wody i z wielką satysfakcją wylałem ją na głowę jeszcze śpiącego lub udającego, że śpi, czarownika. Mimo wszystko jednak czułem się źle: wciąż mi majaczyła przed oczyma trumna z wróblem, jego szare, skurczone łapki i woskowy dziób żałośnie sterczący do góry, a dokoła nieustanne migotanie różnobarwnych iskier, jak gdyby chciała zapalić się tęcza i nie mogła. - 286 - Trumna się wydłużała, ptasie pazurki rosły, podnosiły się do góry i drgały nabierając życia. Postanowiłem uciec tego dnia wieczorem, ale przed obiadem, kiedy podgrzewałem garnek z kapuśniakiem na maszynce naftowej, zamyśliłem się i kapuśniak się zagotował; zacząłem szybko gasić maszynkę i przewróciłem sobie garnek na ręce. Oddano mnie do szpitala. Pamiętam jego koszmarną grozę: w żółtej, chybotliwej pustce ślepo mrowiły się, pomrukiwały i stękały szare i białe postacie spowite w całuny, kuśtykał na kulach jakiś wysoki człowiek z brwiami jak wąsy, trząsł wielką, czarną brodą i ryczał wyrzucając ze świstem słowa: — Przewielebnemu doniosę! Łóżka szpitalne przypominały trumny, chorzy, zwróceni twarzami do góry, byli podobni do martwych wróbli. Żółte ściany chwiały się, sufit wyginał się jak żagiel, podłoga kołysała się zsuwając i rozsuwając rzędy łóżek, wszystko było niepewne, groźne, a za oknami sterczały gałęzie drzew, jak rózgi, i ktoś nimi potrząsał. W drzwiach podskakiwał rudy, cieniusieńki nieboszczyk, szarpał krótkimi rękami swój całun i skrzeczał: — Nie potrzeba mi tu wariatów! A człowiek o kulach wrzeszczał mu prosto w twarz: — Przewielebnemu... Dziadek, babcia, w ogóle wszyscy mówili zawsze, że w szpitalu ludzi uśmiercają — uważałem więc, że jestem stracony. Podeszła do mnie kobieta w okularach, także w całunie, i napisała coś na czarnej tabliczce u mego wezgłowia; kreda pokruszyła się, na głowę posypał mi się pył kredowy. — Jak się nazywasz? — spytała. — Nijak. — Masz przecież jakieś imię? - 287 - "— Nie. „ĄC.&Ó, bo dostaniesz w sk-A™t - No, nie udawa3, **?ie zbiją, więc przes^ I tak byłem pewny, « ??&? . ??&? jm jej odpowiadać. Prychał* 3^ sze- lestnie odeszła. ich żółte światła 2?^? Zapalono dwie ?????^ kQgoś ^ ^? . ? u stropu jak zgubione p . ^ s czą starając się zbliżyć ku dc- kuczliwie. j. W kącie ktoś sie. odezwai-_Moze by tak zagra- — Jakże ja mogę- bezp - Aha, odcięli ci ?** _ Qdciąt(> mu rękę ^ ^ Zaraz sobie pomysia ^ ze ^^ zanim ? grał w karty. A co uśmiercą?"; _ jakby ktoś z nich wyry^j Ręce mnie paliłj i ze strachu j z bólu; żeby ^e kości. Zapłakałem .a>? . ^ ^ ^? ?????? ^ było widać łez, zamKn^ d0stając się do uszu. i płynęły po skroniac: ^. ^ ^^ nakr Nadeszła noc, WaZyb^nuty na minutę robiło się CJ_ się szarymi kocami, z ^, inamrotał: raz ciszej, tylka w ką ^ . ^ łajdaczka — Nic z tego- ^ dQ baibd] żeby pr2ys?Ja Dobrze byłoby ™* ^ dopóki jeszcze żyję, aIe i wykradła mme ^ unieruchomione i nie ma ua pisać nie można: r^ce y nie uda mi się stąd ^v czym. A może spróbować y- mknąĆ? M bvła coraz głębsza, jak gdyby ??? Martwa ciemność ?^?0 0pUŚCiwszy nogi na ^ miała trwać wieczn^' ^ - jedno ich skrzydło by}0 dłogę, podszedłem o ^^ na drewniane;j ^ otwarte. W korytarzu, f dymu g.wa^ z oparciem, sterczała w a głowa i patrzyła na mnie ciemnymi oczodołami. Nie zdążyłem się ukryć. — Kto się tam włóczy? Chodź tutaj! Głos był cichy, niegroźny. Podszedłem, popatrzyłem na okrągłą twarz, naszpilkowaną krótkimi włoskami; na głowie włoski były dłuższe i sterczały na wszystkie strony, okalając czoło srebrnymi promykami; u pasa wisiał pęk kluczy. Gdyby miał brodę i dłuższe włosy, byłby podobny do świętego Piotra. — Poparzyłeś ręce? A dlaczego się szwendasz po nocy? Kto ci pozwolił? Dmuchnął mi kłąb dymu w twarz i piersi, objął ciepłą ręką za szyję i przyciągnął do siebie. — Boisz się? — Boję się. — Wszyscy się tutaj z początku boją. A nie ma się czego bać. Szczególnie mme — ja nikomu krzywdy zrobić nie pozwolę... Chcesz zapalić? Lepiej nie pal. Za wcześnie na ciebie, poczekaj ze dwa lata... A gdzie ojciec, matka? Nie masz ojca ani matki! No, to obejdzie się — i bez mch wyżyjesz, tylko uszy do góry! Rozumiesz? Dawno już nie widziałem ludzi, którzy umieją mówić prosto i przyjaźnie, zrozumiałymi słowami, więc słuchać go było mi niewymownie miło. Kiedy mnie odprowadził do łóżka, poprosiłem: -— Posiedź ze mną! — Ano, dobrze — zgodził się. — Coś ty za jeden? — Ja? Żołnierz, i to nie byle jaki — kaukaski. I na wojnie byłem — jakżeby nie? Żołnierz jest po to, żeby się bxć. Z Węgrami wojowałem, z Czerkiesem, z Polakiem '— ile wlezie! Wojna, bracie, to stra-aszna swawola! » - Gorki U 289 - — Nie. — No, nie udawaj głupiego, bo dostaniesz w skórę! I tak byłem pewny, że mnie zbiją, więc przestałem jej odpowiadać. Prychnęła jak kotka i jak kotka bezszelestnie odeszła. Zapalono dwie lampy; ich żółte światła zawisły u stropu jak zgubione przez kogoś oczy; wiszą i migoczą starając się zbliżyć ku sobie i oślepiając mnie dokuczliwie. W kącie ktoś się odezwał: — Może by tak zagrać w karty? — Jakże ja mogę... bez ręki? — Aha, odcięli ci rękę! Zaraz sobie pomyślałem: „Odcięto mu rękę za to, że grał w karty. A co zrobią ze mną, zanim mnie uśmiercą?" Ręce mnie paliły i bolały, jakby ktoś z nich wyrywał kości. Zapłakałem cichutko ze strachu i z bólu; żeby nie było widać łez, zamknąłem oczy, ale łzy unosiły powieki i płynęły po skroniach dostając się do uszu. Nadeszła noc, wszyscy legli na posłania nakrywając się szarymi kocami, z minuty na minutę robiło się coraz ciszej, tylko w kącie ktoś mamrotał: — Nic z tego! I on łajdak, i ona łajdaczka... Dobrze byłoby napisać list do babci, żeby przyszła i wykradła mnie ze szpitala, dopóki jeszcze żyję, ale pisać nie można: ręce — unieruchomione i nie ma na czym. A może spróbować, czy nie uda mi się stąd wymknąć? Martwa ciemność była coraz głębsza, jak gdyby noc miała trwać wiecznie. Cichutko opuściwszy nogi na podłogę, podszedłem do drzwi — jedno ich skrzydło było otwarte. W korytarzu, pod lampą, na drewnianej ławce z oparciem, sterczała w kłębach dymu siwa, zjeżona - 283 - głowa i patrzyła na mnie ciemnymi oczodołami. Nie zdążyłem się ukryć. — Kto się tam włóczy? Chodź tutaj! Głos był cichy, niegroźny. Podszedłem, popatrzyłem na okrągłą twarz, naszpilkowaną krótkimi włoskami; na głowie włoski były dłuższe i sterczały na wszystkie strony, okalając czoło srebrnymi promykami; u pasa wisiał pęk kluczy. Gdyby miał brodę i dłuższe włosy, byłby podobny do świętego Piotra. — Poparzyłeś ręce? A dlaczego się szwendasz po nocy? Kto ci pozwolił? Dmuchnął mi kłąb dymu w twarz i piersi, objął ciepłą ręką za szyję i przyciągnął do siebie. — Boisz się? — Boję się. — Wszyscy się tutaj z początku boją. A nie ma się czego bać. Szczególnie mme — ja nikomu krzywdy zrobić nie pozwolę... Chcesz zapalić? Lepiej nie pal. Za wcześnie na ciebie, poczekaj ze dwa lata... A gdzie ojciec, matka? Nie masz ojca ani matki! No, to obejdzie się — i bez mch wyżyjesz, tylko uszy do góry! Rozumiesz? Dawno już nie widziałem ludzi, którzy umieją mówić prosto i przyjaźnie, zrozumiałymi słowami, więc słuchać go było mi niewymownie miło. Kiedy mnie odprowadził do łóżka, poprosiłem: — Posiedź ze mną! — Ano, dobrze — zgodził się. — Coś ty za jeden? — Ja? Żołnierz, i to nie byle jaki — kaukaski. I na wojnie byłem — jakżeby nie? Żołnierz jest po to, żeby się bxć. Z Węgrami wojowałem, z Czerkiesem, z Polakiem '— ile wlezie! Wojna, bracie, to stra-aszna swawola! » - Gorki U 289 - Na chwilę zamknąłem oczy, a kiedy je otworzyłem, na miejscu żołnierza siedziała babcia w ciemnej sukni, a on stał obok niej i mówił: — Czyli że wszyscy pomarli, tak? Na sali igrało słońce; to ozłoci wszystko dokoła i schowa się, to znów spojrzy jasno na wszystkich jak dziecko, które figluje. Babcia nachyliła się nade mną i spytała: — No co, gołąbeczku? Okaleczyli cię? A mówiłam temu ryżemu diabłu... — Teraz już zrobię wszystko jak należy — powiedział żołnierz i odszedł, a babcia ocierając łzy mówiła: — Okazało się, że to nasz ziomek, z Bałachny... Wciąż mi się jeszcze wydawało, że to sen — milczałem. Przyszedł doktor, opatrzył mi ręce i oto już razem z babcią jadę dorożką ulicami miasta. Babcia mi opowiada: — A nasz dziadek do cna rozum postradał; taki skąpy, aż przykro patrzeć! W dodatku n.edawno wyciągnął mu z psałterza sturublówkę jego nowy przyjaciel, kuśnierz Chłyst. Co to się działo! Jasno świeci słońce, jak białe ptaki płyną po niebie obłoki; jedziemy przez drewniany most na Wołdze, lód piętrzy się i huczy, chlupie woda pod deskami mostu, na krwistoczerwonym soborze, pośrodku jarmarcznego rynku, płoną złote krzyże. Po drodze spotkaliśmy pyzatą babę z naręczem atłasowych bazi wierzbowych. Wiosna nadchodzi, Wielkanoc za pasem! Serce zatrzepotało jak skowronek. — Bardzo cię kocham, babciu — szepnąłem. Nie zdziwiło jej to, spokojnym głosem odpowiedziała: — Boś mi bliski, ale — nie chwaląc się — mnie i obcy ludz.e lubią, dzięki Ci, Matko Przenajświętsza! I dodała z uśmiechem: - 290 - — Niedługo radość Ją spotka, Syn zmartwychwstanie! A córka moja, Waria... I zamilkła... II Dziadek powitał mnie na podwórzu; klęcząc ciosał jakiś klin. Uniósłszy do góry siekierę, jak gdyby zamierzał cisnąć mi nią w głowę, zdjął czapkę i powiedział szyderczo: — Witam wielebnego dobrodzieja, jaśnie wielmożnego pana! Koniec służby! No, teraz żyjcie sobie, jak chcecie... Tak! Ach, wy-y... — Wiemy, wiemy — pośpiesznie przerwała mu babcia, ze zniecierpliwieniem machając ręką, a kiedy weszła do pokoju, zaczęła mi opowiadać nastawiając samowar: — Teraz dziadek jest doszczętnie zrujnowany: wszystkie pieniądze, jakie tylko miał, dawał na procent chrzestniakowi Mikołajowi, a pokwitowań widocznie od niego nie brał... Już sama nie wiem, jak to się tam stało, dość, że co miał, to stracił: przepadły pieniądze! A wszystko dlatego, żeśmy biednym nie pomagali, dla nieszczęśliwych nie mieli litości! Pan Bóg pomyślał sobie: po co ja tym Kaszyrinom majątek dałem? Pomyślał, no i zabrał wszystko... Obejrzała się i dodała: — Staram się, jak mogę, choć troszeczkę udobruchać Pana Boga, żeby za bardzo nie gnębił staruszka: zaczęłam teraz z tego, co zapracuję, jałmużnę nocami rozdawać po kryjomu. Jak chcesz, to pójdziemy dzisiaj — pieniądze mam... Przyszedł dziadek, zmrużył oczy i spytał: — Tak wam pilno do żarcia? 13' - 291 - — Nie twoje — powiedziała babcia. — A jak masz ochotę, to siądź z nami, i dla ciebie starczy. Usiadł do stołu i bąknął cichutko: — Nalej... Wszystko w pokoju było na swoim miejscu, tylko kąt, w którym leżała matka, był żałośnie pusty i nad łóżkiem dziadka wisiał arkusz papieru z dużym napisem •drukowanymi literami: ' ..Jezu, Zbawicielu nasz! Niechaj będzie przy mnie imię Twoje święte po wszystkie dni i godziny żywota mojego." — Kto to napisał? Dziadek milczał, a babcia, przeczekawszy chwilę, powiedziała z uśmiechem: — Ten papier sto rubli kosztował! — Nie twoja rzecz! — krzyknął dziadek. — Wszystko obcym porozdaję! -— N,e masz już czego rozdawać, a kiedy było, nie rozdawałeś — spokojnie powiedziała babcia. — Milczeć! — syknął dziadek. Nic się tu nie zmieniło, wszystko po staremu. W kącie na kufrze, w koszyku do b.elizny, przebudził się Kola i patrzał na nas; n.ebieskie smużki oczu ledwie były widoczne spod powiek. Był jeszcze bardziej szary i wątły, jakby tajał: nie poznał mnie, odwrócił się w milczeniu i zamknął oczy. Na naszej ulicy czekały mnie smutne wieści: Wiachir umarł, „wiatrak go zadusił" w Wielkim Tygodniu; Cha-bi wywędrował do miasta, Jaź stracił władzę w nogach — i już się nie bawił. Oznajmił mi to wszystko czarnooki Kostroma, po czym powiedział z gniewem: — Strasznie prędkoumierają chłopaki! — Przecież tylko Wiachir umarł. — Wszystko jedno: kto już nie może wyjść na ulicę, - 292 - to jakby umarł. Ledwie się zdążysz zaprzyjaźnić, przywyknąć, a już ci przyjaciela oddają do roboty albo umiera. Tu na waszym podwórku, u Czesnokowa, nowi mieszkają. — Jewsiejenkowie; chłopiec Niuszka — niczego sobie, sprytny! Ma dwie siostry: jedna jest jeszcze mała, a druga utyka, o kuli chodzi, ładna. Pomyślał chwilę i dodał: — My z Czurką, bracie, zakochaliśmy się w niej, wyciąż się kłócimy! — Z nią? — A po co? Między sobą. Z nią — bardzo rzadko! Wiedziałem oczywiście, że podrostki, a nawet starsi zakochują s.ę, wiedziałem także, co się pod tym kryje. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, żal mi było Kostromy, przykro było patrzeć na jego kanciastą postać, w jego czarne, złe oczy. Kulawą dziewczynkę zobaczyłem tego samego dnia wieczorem. Kiedy schodziła z ganku na podwórze, upuściła kulę i wątła, słabiutka, bezradnie stanęła na stopniach, chwyciwszy się za krawędź poręczy przezroczystymi rękami. Chciałem podnieść kulę, ale zabandażowane ręce działały niesprawnie; długo nie mogłem dać sobie rady i złościłem się, a ona, patrząc na mnie z wysoka., śmiała się cichutko: — Co ci się stało w ręce? — Oparzyłem. — A ja kuleję. Jesteś z tego podwórka? Długo leżałeś w szpitalu? Bo ja tam dłu- ugo leżałam! Westchnąwszy dodała: — Bardzo długo! Miała na sobie białą sukienkę w niebieskie podkówki, starą, ale czystą; gładko zaczesane włosy opadały na piersi grubym, krótkim warkoczem. Oczy miała duże, poważne; w ich spokojnej głębinie płonęło niebieskie - 293 światełko rzucając blask na jej drobną twarzyczkę o spiczastym nosku. Uśmiechała się przyjemnie, ale nie podobała mi się. Cała jej chorowita postać zdawała się mówić: „Nie dotykajcie mnie, proszę!" Jak moi przyjaciele mogli się w niej zakochać? — Już dawno choruję — opowiadała skwapliwie, jakby z przechwałką. — Sąsiadka rzuciła na mn.e czary, pokłóciła się z moją mamą i zaczarowała mnie, jej na złość... Strasznie jest w szpitalu? — Tak... Było mi z nią nieswojo, wróciłem do pokoju. Około północy babcia obudziła mnie delikatnie. — Pójdziemy, dobrze? Pomęczysz się trochę — dla ludzi — to i ręce prędzej się zgoją... Wzięła mnie za rękę i poprowadziła w ciemności, jak ślepca. Noc była czarna, wilgotna, wiatr dął bezustannie, jak gdyby wartko płynęła rzeka, zimny piasek kłuł w nogi chłodem. Babcia ostrożnie skradała się do ciemnych okien mieszczańskich domów, trzykrotnie się żegnając kładła na parapetach po pięć kopiejek i trzy obarzanki, znowu się żegnała patrząc w bezgwiezdne niebo i szeptała: — Przenajświętsza Królowo Niebios, dopomóż ludziom! Wszyscyśmy grzeszni, Matko Najmilsza. W miarę jak oddalaliśmy się od domu, ogarniała nas eoraz głębsza cisza i martwota. Nocne niebo, bezgranicznie pogłębione przez ciemność, ukryło, jakby na zawsze, księżyc i gwiazdy. Z jakiegoś zaułka wypadł pies, przystanął naprzeciw nas i zawarczał — oczy jego błyszczą w ciemności; bojaźliwie przytuliłem się do babci. — To nic •— powiedziała — to zwykły pies; na diabła już nie pora, za późno na niego, przecież już piały koguty! - 294 Przywabiła psa, pogłaskała go i mówi: — Nie strasz, piesku, mego wnuczka — taka dla ciebie nauczka! Pies otarł się o moje nogi i dalej poszliśmy już we-troje. Dwanaście razy podchodziła babcia pod okna i zostawiała na parapetach „cichą jałmużnę". Zaczęło świtać, z mroku wynurzały się szare domy, wyrastała biała jak cukier dzwonnica Napolnej cerkwi; cmentarne ogrodzenie z cegieł już nie tworzyło zwartej ściany, lecz wyglądało jak zniszczona rogoża. — Zmęczyła się stara — powiedziała babcia — czas do domu! Obudzą się jutro baby — a tu Matka Boska dla ich dzieciarni coś niecoś przygotowała! Gdzie wszystkiego brak, tam i okruszyna się przyda! Och, Alosza, bieda ludzi gniecie, a nikt się o nich nie troszczy. Bogaty o Bogu nigdy nie pomyśli, O strasznym sądzie nawet mu się nie śni, Biedny dla niego — ni bliźni, ni brat, On tylko złoto gromadzić by rad — A w piekle to złoto w węgiel się zamieni! Tak to jest! Jeden musi pamiętać o drugim, a Bóg o wszystkich! Takam rada, że znów jesteś ze mną... Mnie także napełniła echa radość; odczuwam niejasno, że stałem się uczestnikiem czegoś, o czym nigdy nie Eapomnę. Obok mnie biegnie truchcikiem rudy pies z lisią mordką i dobrymi, pokornymi oczami. — Weźmiemy go z sobą? — No cóż? Jak chce, niech z nami zostanie. Dam mu obarzanek, dwa mi zostały. Chodź, usiądziemy na ławeczce, zmęczyłam się jakoś... Siedliśmy przy bramie, na ławeczce; pies położył się u naszych nóg gryząc suchy obarzanek, a babcia opowiadała: — Mieszka tu jedna Żydówka, co ma dziesięcioro - 295 - dzieci, jedno niniejsze od drugiego. Pytam jej kiedyś; „Jakże ty żyjesz, Mosjewna?" A ona na to: „Żyję z Bogiem, ze swoim Bogiem, jakżebym inaczej wyżyła?" Przytuliłem się do ciepłego ciała babci i zasnąłem. Znowu potoczyło się wartko intensywne życie; bujny potok wrażeń przynosił duszy co dzień coś nowego, co zachwycało i trwożyło, przejmowało oburzeniem, zmuszało do myślenia. Wkrótce również i ja zacząłem dokładać wszelkich starań, aby jak najczęściej widywać kulawą dziewczynkę, rozmawiać z nią albo w milczeniu siedzieć obok niej na ławeczce przed bramą — nawet milczeć było z nią przyjemnie. Była czyściutka niczym pliszka i pięknie opowiadała o tym, jak żyją Kozacy nad Donem; mieszkała tam przez długi czas u swego wuja, mechanika w olejarni, dopóki ojciec jej, ślusarz, nie przyjechał do Niżniego. — A drugi mój wujek to służy przy samym carze. W dni świąteczne, wieczorem, mieszkańcy całej ulicy wychodzili „za bramę": chłopcy i dziewczęta szli na cmentarz -bawić się i śpiewać w korowodach, chłopi rozchodzili się po karczmach, na ulicy zostawały baby i dzieci. Baby rozsiadały się przed bramami na ławeczkach albo wprost na piasku i podnosiły, straszliwy zgiełk kłócąc się i plotkując; dzieci bawiły się w palanta, w wybijankę ', w złotą kulę; matki przyglądały się zabawom przyklaskując zwinnym, a wyśmiewając złych graczy. Była ogłuszająca wrzawa i nieopisana radość; obecność i uwagi „dorosłych", podniecając nas, malców, wnosiły do każdej zabawy szczególne ożywienie, namiętne współzawodnictwo. Ale choćbyśmy nie 1 Wybijanka — gra polegająca na „wybijaniu" kijkiem drewnianych klocków z narysowanego na ziemi prostokąta. - 296 - wiem jak byli zajęci zabawą,— Kostroma, Czurka i ja — nie przyznając się wzajemnie do tego, biegliśmy na przemian, to jeden, to drugi, pochwalić się przed kulawą dziewczynką. — Widziałaś, Ludmiła, jak wszystkie pięć klocków strąciłem? Uśmiechała się łagodnie, potakując głową kilka razy z rzędu. Dawniej nasza kompania starała się trzymać razera we wszystkich grach, teraz spostrzegłem, że Czurka i Kostroma należą zawsze do przeciwnych partii, że zapamiętale rywalizują z sobą pod względem zręczności i siły, często — aż do łez, aż do bójki. Pewnego razu bili się tak zażarcie, że musieli wdać się w ich zwadę dorośli i oblać obu wrogów wodą, jak się oblewa psy, Ludmiła, siedząc na ławeczce, tupała o ziemię zdrową nogą, a kiedy zapaśnicy zbliżali się do niej, odpychała, ich kulą, krzycząc z trwogą: — Przestańcie! Twarz jej pobladła i stała się aż sina, oczy przygasły i stanęły w słup jak u epileptyczki. Innym razem Kostroma, sromotnie pobity przez Czur-kę przy grze w wybijankę, schował się za skrzynię z kaszą owsianą w sklepie kolonialnym, przysiadł w kucki i nie mówiąc słowa zapłakał. To było wprost straszne: mocno zacisnął zęby, kości policzkowe uwydatniły mu się ostro, koścista twarz skamieniała, a z czarnych, ponurych oczu płynęły ciężkie, wielkie łzy. Kiedy zacząłem go pocieszać, wykrztusił dławiąc się od łez: — Zobaczysz... Łeb mu cegłą rozwalę... Popamięta mnie! Czurka zrobił się zarozumiały, chodził środkiem ulicy, jak chodzą kawalerowie, w czapce na bakier, z rę~ - 297 - "kami w kieszeniach; nauczył się zawadiacko spluwać przez zęby i przechwalał się: — Niedługo nauczę się palić. Już dwa razy próbowałem, ale mnie mdli. Nie podobało mi się to wszystko. Widziałem, że tracę przyjaciela, i wydawało mi się, że winna jest temu Ludmiła. Pewnego razu wieczorem, kiedy segregowałem na podwórzu uzbierane kości, szmaty i różne rupiecie, podeszła do mnie Ludmiła kuśtykając i wymachując prawą ręką. — Dzdeń dobry!.— powiedziała, trzy razy kiwnąwszy głową. — Kostroma z tobą zbierał? — Tak. — A Czurka? — Czurka się z nami nie zadaje. Wszystkiemu ty jesteś winna, zakochali się w tobie i kłócą się z sobą... Zaczerwieniła się, ale odpowiedziała drwiąco: — To ci dopiero! Cóż ja temu winna? — A dlaczego ich w sobie rozkochujesz? — Nie prosiłam ich, żeby się we mnie kochali! — powiedziała z gniewem i odeszła ze słowami: — To wszystko głupstwa! Jestem od nich starsza, mam czternaście lat! Nikt się nie kocha w dziewczynie starszej od siebie... — Dużo ty tam wiesz! ?— krzyknąłem w ślad za nią, aby jej dokuczyć. — Sklepikarka, siostra Chłysta, jest «alkiem stara, a wciąż się z młodzikami zadaje! Ludmiła zawróciła i wbijając głęboko swoją kulę w piasek stanęła przy mnie. — Ty sam nic nie wiesz! — powiedziała prędko, ze łzami w głosie, a jej dobre oczy pięknie zapłonęły. — Sklepikarka to rozpustnica, a czy ja jestem taka, czy co? Ja jeszcze jestem mała, mnie me wolno dotykać ani 298 - szczypać i w ogóle... Najpierw przeczytaj powieść Kam-czadałka ', część druga, a potem dopiero gadaj! Odeszła pochlipując. Zrobiło mi się jej żal: w jej słowach dźwięczała jakaś nie znana mi prawda. Dlaczego szczypią ją moi przyjaciele? I do tego mówią, że są zakochani! Następnego dnia, chcąc złagodzić swoją winę wobec Ludmiły, kupiłem za dwie kopiejki „cukru owsianego", który, jak już wiedziałem, bardzo lubiła. — Chcesz? Cierpko, opryskliwie powiedziała: — Odejdź, nie zadaję się z tobą! Wzięła jednak zaraz cukierki strofując mnie: — Mógłbyś chociaż w papierek zawinąć... Jakie to masz brudne ręce. — Myłem, ale już ich domyć nie można. V7zięła moją rękę w swoją suchą i gorącą dłoń i popatrzyła na nią. — Jaka zniszczona... — A ty masz pokłute palce... — To od igły, bo wciąż szyję... Po chwili zaproponowała mi oglądając się: — Wiesz co, schowamy się gdzieś i będziemy czytali Kamczadałkę, chcesz? Długo szukaliśmy, gdzieby się tu schować — wszędzie było niewygodnie. Wreszcie doszliśmy do przekonania, że najlepiej będzie ukryć się w rozbieralni przy łaźni; jest tam wprawdzie ciemno, ale można usiąść przy oknie, a że okno wychodzi na brudny zaułek między szopą a sąsiednią rzeźnią, ludzie rzadko tam zaglądają. 1 oto Ludmiła siedzi zwrócona bokiem do okna; cho- ! Kamczadałka — powieść J. Kałasznikowa. - 299 - rą nogę wyciągnęła na ławce, zdrową opuściła na podłogę i zasłoniwszy twarz postrzępioną książką odczytuje z przejęciem mnóstwo niezrozumiałych i nudnych słów. Jestem jednak wzruszony. Siedząc na podłodze widzę, jak jej poważne oczy ślizgają się niczym dwa niebieskie płomyki po stronicach książki; niekiedy zwilża je łza, Drżącym głosem dziewczynka wymawia szybko nieznane słowa w niezrozumiałych zestawieniach. Łowię jed~ ???? te słowa, próbuję układać je do rymu, przestawiam na wszelkie sposoby i to do reszty przeszkadza mi zrozumieć, o czym opowiada książka. Na moich kolanach drzemie pies; nazwałem go Wiatr, gdyż jest kosmaty, długi, szybko biega i wyje jak jesienny wiatr w kominie. — Czy słuchasz? — pyta dziewczyna. Milcząc potakuję głową. Chaos słów podnieca mnie coraz bardziej, coraz silniej niepokoi mnie pragnienie, by ułożyć je inaczej, tak jak w pieśniach, gdzie każde słowo żyje i jarzy się jak gwiazda na niebie. Kiedy się zupełnie ściemniło, Ludmiła opuściwszy zbielałą rękę z książką spytała: — Dobrze było? No widzisz... Począwszy od tego wieczoru często siadywaliśmy w przedsionku łaźni. Ku mojemu zadowoleniu, Ludmiłą wkrótce zrezygnowała ze wspólnego czytania Kamcza-dałki. Nie mogłem zdać sobie sprawy, jaka jest treść tej nieskończenie długiej książki — nieskończenie, gdyż po drugiej części, od której rozpoczęliśmy czytanie, zjawiła się trzecia, a Ludmiła zapowiedziała, że jest i czwarta. Szczególnie dobrze było nam w słotne dni, jeżeli tylko niepogoda nie przypadała w sobotę, kiedy w łaźni palono w piecu. Na dworze leje deszcz — nikt nie wyjdzie na podwó- - 300 - rze, nie zajrzy do nas, do naszego ciemnego kąta. Ludmiła bardzo się bała, że nas „nakryją". — Czy wiesz, co wtedy mogą pomyśleć? — pytała cichutko. Wiedziałem i także obawiałem się, aby nas nie „nakryli". Przesiadywaliśmy razem, całe godziny spędzając na rozmowach; nieraz ja opowiadałem bajki zasłyszane od babci, to znów Ludmiła — o życiu Kozaków na rzece Niedźwiedzicy. — Och, jak tam dobrze! — wzdychała. — A tutaj co? Tylko biedacy muszą tu mieszkać... Postanowiłem, że kiedy dorosnę, koniecznie wybiorę się tam, by zobaczyć rzekę Niedźwiedzicę. Wkrótce przedsionek łaźni stał się zbyteczny: matka Ludrmły dostała pracę u kuśnierza i od samego rana wychodziła z domu, mała siostrzyczka uczyła się w szkole, brat pracował w fabryce kafli. W słotne dni przychodziłem do dziewczynki i pomagałem jej gotować, sprzątać pokój i kuchnię. Śmiała się mówiąc: — Żyjemy z sobą jak mąż z żoną, tylko śpimy osobno. My nawet lepiej żyjemy — mężowie żonom nie pomagają... Jeśli miałem pieniądze, kupowałem słodycze, piliśmy herbatę, potem studziliśmy samowar zimną wodą, żeby gderliwa matka Ludmiły nie domyśliła się, że był nastawiany. Niekiedy przychodziła do nas babcia i robiąc koronki albo wyszywając opowiadała cudowne bajki, a kiedy dziadek wybierał się do miasta, Ludmiła przychodziła do nas i ucztowaliśmy beztrosko. Babcia mówiła: — Och, jak nam dobrze! Za swoje grosze — kupuj sobie, co chcesz! Babcia zachęcała mnie i Ludmiłę do tej przyjaźni: - 301 - — Bardzo dobrze, kiedy się chłopiec z dziewczynką, przyjaźni! Tylko niech z nią nie zbytkuje... I w najprostszych słowach wyjaśniła nam, co to znaczy „zbytkować". Mówiła pięknie, wzniosie; zrozumiałem doskonale, że nie należy dotykać kwiatów, nim się rozwiną, bo nie będzie z nich ani zapachu, ani owoców. Nie przychodziła mi chęć do „zbytków",-co nie przeszkadzało jednak, że rozmawialiśmy z Ludmiłą o tym, o czym zazwyczaj s.ę milczy. Mówiliśmy oczywiście z konieczności, gdyż stosunek wzajemny obu płci w jego brutalnej postaci zbyt często i natrętnie rzucał się nam w oczy, zbyt obrażał nasze uczucia. Ojciec Ludmiły, urodziwy czterdziestoletni mężczyzna, miał kędzierzawe włosy, nosił wąsy i w jakiś szczególny sposób poruszał zwycięsko gęstymi brwiami. Był zdumiewająco małomówny; nie pamiętam, żeby kiedykolwiek powiedział słowo. Kiedy pieścił dzieci, mamrotał jak niemowa i nawet żonę bił w milczeniu. Wieczorami w dni świąteczne, ubierał się w niebieską koszulę, w welwetowe spodnie i wyglansowane buty; wychodził przed bramę z wielką harmonią, przewieszoną na rzemieniu przez plecy, i stawał jak żołnierz w pozycji „prezentuj broń". Natychmiast przed naszą bramą zaczynały się „korowody": jedna za drugą idą gęsiego panny i mężatki spoglądając na Jewsjejenkę to ukradkiem, spod rzęs, to wyzywającym, pożądliwym wzrokiem — a on stoi opuściwszy dolną wargę i także obrzuca wszystkie taksującym spojrzeniem swych ciemnych oczu. Było coś nieprzyjemnego, zwierzęcego w tej niemej rozmowie oczu, w powolnym, uległym przesuwaniu się kobiet obok mężczyzny; wydawało się, że każda z nich, jeśli tylko mężczyzna mrugnie na nią rozkazująco, pokornie zwali się, jak zabita, na brudny piasek ulicy. - 303 - — Jak to się wypuczył! Kozioł, bezwstydna morda! — urąga matka Ludmiły. Cienka i wysoka, z długą twarzą o nieczystej cerze, z włosami krótko ostrzyżonymi po tyfusie, była podobna do zużytej miotły. Obok niej siedzi Ludmiła i bezskutecznie starając się odwrócić uwagę matki od tego, co się dzieje na ulicy, dopytuje się o coś uparcie. — Odczep s.ę, marudo, kaleko nieszczęsna! — mamrocze matka mrugając niespokojnie: jej wąskie mongolskie oczy są dziwnie jasne i nieruchome, jak gdyby o coś zawadziły i zastygły na zawsze. — Nie gniewaj się, mamusiu, i tak nic nie pomoże —? mówi Ludmiła — popatrz tylko, jak się rogoźniczka wystroiła! — Piękniej bym się ubierała niż ona, jakby was trojga me było! Żywcem mnie zeżarliście... — z nienawiścią i jakby przez łzy odpowiada matka pożerając oczyma szeroką, rosłą wdowę po rogoźniku. Wdowa przypomina mały domek: piersi ma wypięte naprzód — niby ganek, czerwona twarz, obramowana zieloną chustką, podobna jest do okienka na strychu, kiedy w jego szybkach odbija się słońce. Przerzuciwszy harmonię na p.ersi Jewsjejenko gra. Harmonia ma mnóstwo tonów, dźwięki jej budzą jakąś niewymowną tęsknotę; zbiegają się dzieci z całej ulicy, przypadają do nóg harmonisty i zamierają z zachwytu. — Poczekaj, ukręcą ci kiedy łeb! — przepowiada Je-wsjejenkowa mężowi. Milcząc patrzy na nią z ukosa. A rogoźniczka siadła kamieniem w pobliżu, na ławce przed sklepem Chłysta, i z przechyloną na bok głową słucha rozpromieniona. W polu za cmentarzem rumieni się zorza wieczorna, ulicą — jak rzeką — płyną jaskrawo ubrane, wielkie - 304 - kloce ciała; jak wicher kręcą się dzieci, ciepłe powietrze pieści i odurza. Jakaś ostra woń ulatnia się z piasku nagrzanego za dnia, z rzeźni dolatuje natrętny zapach, tłusty i słodkawy — zapach krwi, a z podwórek, gdzie mieszkają kuśnierze, przenika słony, gryzący odór mia-zdry. Zgiełk babskich rozmów, pijane krzyki chłopów, dźwięczne głosy dzieci, basowy śpiew harmonii — wszystko stapia się w rozgłośny gwar: ziemia, niestrudzony twórca, wydaje z piersi potężne westchnienie. Wszystko jest brutalne, nagie i budzi mocne, niezachwiane uczucie ufności w to czarne, bezwstydnie zwierzęce życie, które pyszniąc się nadmiarem sił, namiętnie i uporczywie szuka dla nich ujścia. Od czasu do czasu poprzez gwar przenikają do serca i utrwalają się na zawsze w pamięci jakieś szczególnie wstrząsające słowa: — Wszyscy na raz nie mogą bić jednego — tylko po kolei... — Kto się ulituje nad nami, jeśli sami nad sobą nie mamy litości?... — Czyż to Pan Bóg stworzył kobietę na pośmiewisko? Noc zapada; powietrze staje się świeższe, cichnie gwar, drewniane domy puchną, rosną, przyoblekają się w ciemność. Jedne dzieci pozabierano do domów — by je ułożyć do snu, inne już zasnęły na ziemi, pod płotami czy też u nóg albo na kolanach matek. Starsze dzieci z nadejściem nocy złagodniały, ucichły. Jewsjejenko znikł gdzieś niepostrzeżenie, rogoźniczki także nie ma, basowe dźwięki harmonii słychać gdzieś daleko za cmentarzem. Matka Ludmiły siedzi na ławce, skulona, z plecami w kabłąk, jak kot. Babcia poszła na herbatę do sąsiadki, swachy i położnej, wielkiej, żylastej baby o kaczym nosie, ze złotym medalem „Za ratunek giną- 20 — Gorki II - 305 - cym" na płaskiej męskiej piersi. Cała ulica boi się jej utrzymując, że jest czarownicą; chodzą o niej słuchy, że w czasie pożaru wyniosła z ognia troje dzieci jakiegoś pułkownika i jego chorą żonę. Babcia przyjaźni się z nią; kiedy się spotykają na ulicy, już z daleka jakoś szczególnie miło uśmiechają się do siebie. Kostroma, Ludmiła i ja siedzimy na ławce przed bramą. Czurka wyzwał do walki brata Ludmiły; wziąwszy się za bary drepczą po piasku wzbijając tumany kurzu. — Przestańcie — bojaźliwie prosi Ludmiła. Patrząc na nią z ukosa, Kostroma opowiada o myśliwym Kalininie, niedawno zmarłym siwiutkim staruszku z przebiegłymi oczami, człowieku o złej reputacji, znanym w całej osadzie. Kalinina, mówi, nie pogrzebano w ziemi, lecz pozostawiono trumnę na powierzchni z dala od innych mogił. Trumna jest czarna, na wysokich nóżkach; na wieku namalowany jest białą farbą krzyż, dzida, pałka i dwa piszczele. Co noc, gdy się tylko ściemni, starzec wstaje z trumny, chodzi po cmentarzu i wciąż czegoś szuka, dopóki nie zapieje pierwszy kogut. — Nie opowiadaj o strachach — prosi Ludmiła. — Puść! — krzyczy Czurka uwalniając się z ramion jej brata i pogardliwie mówi do Kostromy: — Czego kłamiesz? Sam widziałem, jak zakopywali trumnę, a ta, co stoi na wierzchu, jest pusta — zamiast pomnika... A że nieboszczyk chodzi, to pijani kowale wymyślili... Nie patrząc na niego Kostroma proponuje ze złością: — Takiś mądry, to idź i prześpij się na cmentarzu! Zaczęli się kłócić, a Ludmiła, znudzona, spytała kiwając głową: — Mamusiu, czy nieboszczyki wstają w nocy z grobu? — Wstają — powtórzyła matka, jak gdyby z dala odezwało się echo. - 306 - Podszedł syn sklepikarki, Wałek, gruby, rumiany dwudziestoletni dryblas, posłuchał naszej rozmowy i powiedział: — Który z was trzech do świtu przeleży na trumnie — temu dam dwudziestaka i dziesięć papierosów, a tego, co stchórzy, wytargam za uszy, ile mi się będzie podobało. No, co wy na to? Wszyscy umilkli stropieni, a matka Ludmiły powiedziała: — Nie pleć głupstw! Jak można namawiać dzieci do czegoś takiego... — Daj mi rubla, to pójdę! — ponuro zaproponował Czurka. Kostroma natychmiast spytał podstępnie: — A za dwadzieścia kopiejek tchórz cię oblatuje? — I zwrócił się do Walka: — Daj mu rubla — i tak nie pójdzie, stawia się tylko... — No, niech będzie rubel! Czurka wstał z ziemi i w milczeniu, bez pośpiechu odszedł trzymając się blisko płotu. Kostroma wsunął palce w usta i przeszywająco gwizdnął w ślad za nim, a Ludmiła powiedziała z lękiem: — Ach, Boże, jaki to samochwał... Co teraz będzie? — Gdzie wam do tego, tchórze! — natrząsał się Wałek. — A chcą uchodzić za pierwszych zapaśników na całej ulicy! Szczeniaki... Przykro było słuchać jego drwin. Nie podobał się nam ten syty młokos, który zawsze namawiał chłopców do najgorszych wybryków, opowiadał obrzydliwe plotki o pannach i mężatkach i uczył, jak im dokuczać; chłopcy dawali mu posłuch i ciężko za to pokutowali. Nie wiadomo dlaczego nienawidził mojego psa, rzucał w niego kamieniami, a pewnego razu dał mu w chlebie igłę- ??> 307 - Jeszcze większą przykrość sprawiał widok Czurki który skurczony, zmieszany, wlókł się w stronę cmentarza. Powiedziałem do Wałka: — Dawaj rubla, ja pójdę... Kpinkując i strasząc mnie Wałek podał rubla Jewsje-jenkowej, ale kobieta powiedziała surowo: — Nie chcę, nie wezmę! I rozgniewana, odeszła. Ludmiła także nie miała odwagi wziąć rublowego papierka, ale to tylko wzmogło naigrawanie się Walka. Chciałem już iść nie żądając od niego pieniędzy, ale podeszła babcia; kiedy się dowiedziała, o co chodzi, wzięła rubla i powiedziała ze spokojem: — Włóż paltocik i zabierz koc, bo zimno będzie nad ranem... Słowa jej napełniły mnie otuchą, że nie stanie mi się nic złego. Wałek postawił za warunek, że cokolwiek by się stało, choćby się trumna zakołysała, kiedy stary Kalinin zacznie wychodzić z grobu, muszę aż do świtu leżeć albo siedzieć na trumnie nie schodząc z niej. Jeżeli zeskoczę na ziemię — przegram. — Pamiętaj — uprzedził mnie Wałek — przez całą noc oka z ciebie nie spuszczę! Kiedy szedłem na cmentarz, babcia przeżegnała mnie i doradziła: — Jeżeli ci się coś przywidzi, nie ruszaj się, tylko odmawiaj „Zdrowaś Mario..." Szedłem szybko, chciałem, żeby się to wszystko jak najprędzej zaczęło i jak najprędzej skończyło. Odprowadzał mnie Wałek, Kostroma i jeszcze paru innych chłopców. Kiedy przełaziłem przez mur cmentarny, zaplątałem się w koc i upadłem, ale w jednej chwili ze- - 308 - rwałem się na nogi, jakby mnie ziemia podrzuciła do góry. Zza muru dolatywał śmiech. W piersi coś jęknęło, przykry dreszcz przebiegł mi po grzbiecie. Potykając się doszedłem do czarnej trumny. Z jednej strony przysypał ją piasek, z drugiej — jej króciutkie, grube nóżki były odsłonięte, jak gdyby ktoś próbował ją podnieść, ale tylko ją przechylił. Usiadłem na brzegu trumny, w nogach, i rozejrzałem się dokoła. Pagórkowaty cmentarz jest gęsto najeżony szarymi krzyżami, ich cienie padają z rozmachem na mogiły i obejmują szcze-ciniaste kopczyki. Gdzieniegdzie, zabłąkane wśród krzyżów, sterczą cienkie, wątłe brzózki splatając gałęziami samotne mogiły. Wśród koronek ich cieni sterczą źdźbła traw — ta szara szczeć to coś najstraszniejszego! Jak śnieżna zaspa wznosi się ku niebu cerkiew; wśród nieruchomych obłoków świeci wąski sier-pik księżyca. Ojciec Jazia, Durny Chłop, bije leniwie w dzwon; przy każdym pociągnięciu sznur zawadza o blaszaną listwę dachu i skrzypi żałośnie, a potem rozlega się głuche uderzenie małego dzwonu — dźwięk jego jest urywany, jednostajny. „Uchowaj Boże przed bezsennością" — przypominają mi się słowa grabarza. Straszno mi i nie wiadomo dlaczego — duszno; oblewam się potem, chociaż noc jest chłodna. Czy zdążę dobiec do stróżówki, jeśliby nieboszczyk Kalinin zaczął wstawać z grobu? Cmentarz znam bardzo dobrze, dziesiątki razy bawiłem się wśród mogił z Jaziem i innymi kolegami. Tam oto, koło cerkwi, pochowana jest moja matka... Jeszcze nie wszystko zasnęło, z osady dolatują wybuchy śmiechu, urywki pieśni. Na wzgórzach, w kolejowych odkrywkach, skąd wybierają piasek, czy gdzieś - 309 - we wsi Katyzowce skomli zanosząc się harmonia, za murem cmentarnym idzie wiecznie pijany kowal Miaczow i śpiewa. Poznaję go po piosence: A nasza mateńka Oj, grzeszyć nie lubi — Nikogo prócz tatusia Nie kocha, nie hołubi... Przyjemnie jest słuchać ostatnich odgłosów życia, ale po każdym uderzeniu dzwonu staje się coraz ciszej; cisza rozlewa się jak rzeka po łąkach, zatapia wszystko, przesłania. Dusza nurza się w bezkresnej, bezdennej pustce i jak zapałka gaśnie w ciemności, rozpływając się bez śladu w oceanie tej pustki, w której żyją tylko migoczące, niedosięgłe gwiazdy, kiedy na ziemi wszystko znikło, niepotrzebne i martwe. Otulony w koc, siedziałem na grobowcu z podwiniętymi nogami, twarzą do cerkwi; kiedy się poruszałem, grobowiec skrzypiał, piasek pod nim chrzęścił. Coś uderzyło za mną o ziemię raz i drugi, potem tuż obok upadł kawałek cegły. To było straszne, ale domyśliłem się zaraz, że to rzuca zza muru Wałek i jego kompania chcąc mnie nastraszyć. Bliskość ludzi dodała mi jednak otuchy. Mimo woli myślałem o matce... Pewnego razu, zastawszy mnie, kiedy próbowałem palić papierosy, zaczęła mnie bić, a ja powiedziałem: — Nie ruszaj mnie i tak mi niedobrze, mdli mnie bardzo... Potem, ukarany, siedziałem za piecem, a matka mówiła do babci: — To chłopiec bez serca, on nikogo nie kocha... Raniły mnie boleśnie te słowa. Kiedy matka karała mnie, było mi jej żal, wstydziłem się za nią: kara była rzadko sprawiedliwa, taka, na jaką zasłużyłem. - 310 - W ogóle — w życiu doświadcza się bardzo wielu krzywd, choćby na przykład ci ludzie za murem: przecież dobrze wiedzą, że jest mi straszno samemu na cmentarzu, a chcą mnie nastraszyć jeszcze bardziej. Dlaczego? Brała mnie chęć, by krzyknąć: „Idźcie do diabła!" Ale to było niebezpieczne — kto wie, jak na to zareaguje diabeł? Na pewno jest tu gdzieś w pobliżu. W piasku jest mnóstwo kawałeczków miki połyskujących matowo w świetle księżyca. Obudziło to we mnie wspomnienie, jak pewnego razu leżąc na tratwie, na Oce, patrzyłem w wodę — nagle prawie tuż do mojej twarzy podpłynął leszcz, obrócił się bokiem, upodabniając się do ludzkiego policzka, potem spojrzał na mnie okrągłym, ptasim okiem, dał nurka i pomknął w głębinę kołysząc się jak spadający liść klonu. Pamięć moja pracowała coraz usilniej, wskrzeszając różne wydarzenia z życia, jak gdyby broniła się przeciw wyobraźni, uporczywie stwarzającej straszne wizje. Oto stukając po piasku twardymi łapkami toczy się jeż: przypomina domowika, jest równie jak on mały, potargany. Przypominam sobie, jak babcia, przykucnąwszy przed podpieckiem, zamawiała go: — Dobry gospodarzu, wypędź karaluchy... Daleko nad miastem — dla mnie niewidocznym — zaczęło się przejaśniać, ranny chłodek kłuł w policzki, oczy kleiły się. Zwinąłem się w kłębek i nakryłem głowę kocem: co się ma stać, niech się stanie! Obudziła mnie babcia; stoi nade mną i ściągając koc mówi: — Wstawaj! Nie przeziąbłeś? No jak — straszno ci było? - 311 - — Straszno, tylko nie mów o tym nikomu, dzieciakom o tym nie mów. — A dlaczego mam milczeć? — zdziwiła się. — Gdyby to nie było straszne, nie miałbyś się czym chwalić... Poszliśmy do domu; po drodze babcia mówiła do mnie dobrotliwie: — Wszystkiego trzeba samemu doświadczyć, duszo gołębia, wszystko trzeba poznać samemu. Czego się sam nie nauczysz, nikt cię nie nauczy... Wieczorem byłem „bohaterem" ulicy, wszyscy mnie pytali: — A czy ci nie było straszno? I kiedy odpowiedziałem: „Straszno!", wołali kiwając głowami: — Aha! Widzisz! Sklepikarka zaś głośno, z przekonaniem oświadczyła: — Widocznie to kłamstwo, że Kalinin wstaje z grobu. Jakby wstawał, to by się przecież chłopca nie przestraszył. Sprzątnąłby go z cmentarza, że ślad by po nim nie został. Ludmiła patrzyła na mnie z życzliwym podziwem, nawet dziadek był ze mnie wyraźnie zadowolony i wciąż się uśmiechał. Tylko Czurka powiedział ponuro: — Jemu łatwo: jego babcia — to wiedźma! III Niepostrzeżenie, jak mała gwiazdka, gdy zabłyśnie zorza poranna, zgasł mój braciszek Kola. Babcia, on i ja spaliśmy w ciasnej komórce, na drzewie przykrytym różnymi szmatami; obok nas za nieszczelną drewnianą ścianką, zrobioną z obrzynków desek, mieścił się kurnik gospodarza. Wieczorem słyszeliśmy, jak trzepotały - 312 - skrzydłami i gdakały przed zaśnięciem syte kury; rano budził nas złoty krzykacz — kogut. — Och, żebyś pękł! — zrzędziła babcia budząc się. Już nie spałem obserwując, jak przez szpary drwalni przenikają aż do mnie, do łóżka, promienie słońca, w których tańczy jakiś srebrny pył; te pyłki — to jak słowa w bajce. W stosie drzewa chroboczą myszy, chodzą czerwoniutkie chrząszczyki z czarnymi kropkami na skrzydłach. Niekiedy, uciekając przed zaduchem kurzego pomiotu, wychodziłem z drwalni, właziłem na dach i obserwowałem, jak w domu budzą się ludzie — bez oczu, ogromni, nabrzmiali od snu. Oto wysunęła się z okna kudłata głowa przewoźnika Fiermanowa, ponurego pijanicy; przewoźnik spogląda na słońce przez wąziutkie szparki załzawionych oczu i.chrząka jak dzik. Na podwórko wybiegł dziadek, przygładza obiema rękami ryże włosięta i szybko zdąża do łaźni, żeby oblać się zimną wodą. Gadatliwa kucharka właściciela domu, baba o spiczastym nosie, gęsto upstrzona piegami, podobna jest do kukułki, on sam — do starego, spasionego gołębia: w ogóle wszyscy mieszkańcy domu przypominają ptaki i różne zwierzęta. Poranek taki przyjemny, jasny, ale jest mi trochę smutno; chciałoby się iść w pole, gdzie nie ma nikogo... wiem już, że ludzie, jak zwykle, zbrukają ten świetlany dzień. Pewnego razu, kiedy leżałem na dachu, przywołała mnie babcia i wskazując głową na łóżko powiedziała cicho: — Umarł nasz Kola... Chłopczyk zsunął się z czerwonej poduszki i leżał na wojłoku golutki, sinawy: koszulka zsunęła się pod szyję - 313 - obnażając wzdęty brzuch i krzywe, owrzodziałe nóżki; rączki miał dziwnie podłożone pod krzyż, jak gdyby chciał się unieść. Głowa z lekka przechyliła się w bok. — Dzięki Bogu, odszedł z tego świata — powiedziała babcia rozczesując włosy. — Co by miał z tego życia, nieboraczek? Przytupując jak w tańcu, wszedł dziadek i ostrożnie dotknął palcem zamkniętych oczu dziecka; babcia ofuknęła go: — Po co dotykasz nie umytą ręką! Dziadek zamamrotał: — No tak... Urodzili go... żył, jadł... ni to, ni owo... — Ocknij się — przerwała mu babcia. Spojrzał na nią niewidzącymi oczami i wyszedł na dwór mówiąc: — Nie mam go za co pochować, rób, co chcesz... — Tfu, ty nieszczęsny! Wyszedłem i do samego wieczoru nie wracałem do domu. Pogrzeb Koli odbył się na drugi dzień rano. Nie wszedłem do cerkwi; przez cały czas nabożeństwa siedziałem przy rozkopanym grobie matki razem z psem i ojcem Jazia, który taniej niż zwykle wykopał mogiłę i wciąż się tym chwalił przede mną: — To po znajomości — od innych wziąłbym rubla... Gdy zaglądałem do żółtego dołu, skąd wydobywał się ciężki odór, widziałem czarne, wilgotne deski tkwiące w jego ściance. Przy najmniejszym poruszeniu z kopczyków piasku, leżących dokoła grobu, osypywały się cienkie strugi i sączyły się na dno zostawiając na ściankach dołu poprzeczne zmarszczki. Umyślnie poruszałem się, chcąc żeby piasek przysłonił deski. — Nie zbytkuj — powiedział ojciec Jazia kurząc fajkę. - 314 - Babcia przyniosła na rękach białą trumienkę. Durny Chłop wskoczył do dołu, wziął od niej trumnę, postawił ją obok czarnych desek i wygramoliwszy się z mogiły, zaczął spychać piasek nogami i łopatą. Z jego fajki wydobywał się dym jak z kadzielnicy. Dziadek i babcia także pomagali mu w milczeniu. Nie było ani popów, ani żebraków, tylko my czworo wśród gęstej ciżby krzyżów. Dając pieniądze grabarzowi babcia powiedziała z wyrzutem: — A jednak zakłóciłeś spokój Wari... — A jakże można było inaczej. I tak musiałem z cudzego grobu ziemi dołożyć. Ale to nic! Babcia pokłoniła się mogile aż do ziemi, załkała, jęknęła i odeszła, a za nią ruszył dziadek przysłoniwszy oczy daszkiem czapki i obciągając wytarty surdut. — Rzuciliśmy ziarno do niezoranej ziemi — powiedział nagle, wybiegając naprzód jak gawron na roli. Spytałem babci: — Co on mówi? — Bóg z nim! Ma swoje myśli — odpowiedziała mi. - Było gorąco, babcia szła ociężale, nogi jej grzęzły w ciepłym piasku, często przystawała ocierając chustką spoconą twarz. Przemogłem się i spytałem: — To czarne w grobie — to trumna matki? — Tak — powiedziała szorstko. — Bydlę nierozumne!... Jeszcze roku nie ma, a zgniła! To dlatego, że w piasku... Wodę przepuszcza. Jakby to była glina, byłoby lepiej... — Wszyscy gniją? — Wszyscy. Tylko święci — nie... — Ty nie zgnijesz! - 315 - Zatrzymała się, poprawiła mi czapkę na głowie i poradziła poważnie: — Nie myśl o tym lepiej, nie trzeba. Słyszysz? Ale ja myślałem: „Śmierć... Jakie to krzywdzące i obrzydliwe. Jakie wstrętne!" Było mi bardzo ciężko na sercu. Kiedy przyszliśmy do domu, dziadek już nastawił samowar i nakrył do stołu. — A to dziś upał, napijemy się herbatki — powiedział. — Już ja swoją zaparzę. Dla wszystkich. Podszedł do babci i poklepał ją po ramieniu: — No co, matko? Babcia machnęła ręką. — Ano, cóż! — Ta-ak, tak! Rozgniewał się na nas Pan Bóg, odrywa kawałek po kawałku... Gdyby rodziny żyły w zgodzie, jak palce u ręki... Od dawna już nie mówił tak łagodnie i pojednawczo. Słuchałem go i czekałem, że starzec ukoi mój ból, że pomoże mi zapomnieć o żółtej jamie i czarnych, przegniłych deskach sterczących w jej ściance. Babcia jednak przerwała surowo: , — Przestań już, ojcze! Przez całe życie powtarzasz te słowa, a komu od tego lżej? Przez całe życie zżerałeś wszystkich jak rdza żelazo... Dziadek chrząknął, spojrzał na nią i zamilkł. Wieczorem przed bramą ze smutkiem zwierzyłem się przed Ludmiłą z tego, co widziałem rano, ale nie zrobiło to na niej większego wrażenia. — Lepiej być sierotą. Jakby umarli mi rodzice, zostawiłabym siostrę bratu, a sama — do klasztoru na całe życie. Czy mam inne wyjście? Na żonę się nie nadaję:. - 316 - jestem kulawa — jaka tam ze mnie robotnica! Jeszcze by i dzieci mogły się urodzić kulawe... Mówiła rozsądnie jak wszystkie baby z naszej ulicys i zdaje się od tego wieczoru przestałem się nią interesować; życie zresztą potoczyło się tak, że coraz rzadzie| spotykałem moją przyjaciółkę. W kilka dni po śmierci Koli dziadek powiedział d0 mnie: — Połóż się dzisiaj wcześnie, obudzę cię o świcie, pójdziemy do lasu po drzewo... — A ja ziół uzbieram — dodała babcia. Las świerkowy i brzozowy rósł na bagnach, o jakieś; trzy wiorsty od osady. Pełen uschłych drzew i chrustu, sięgał z jednej strony aż do Oki, z drugiej rozciągał się aż do szosy moskiewskiej i dalej poza szosę. Nad jego, miękką szczeciną górował, jak czarny namiot, sosnowy gąszcz — Grzywa Sawiełowa. Całe to bogactwo leśne należało do hrabiego Szuwa* łowa i było słabo strzeżone. Mieszczanie z Kunawina uważali je za swoje, zbierali chrust, wyrąbywali uschłe drzewa, nie gardząc przy okazji i zdrowymi. Jesienią da lasu ciągnęły dziesiątki ludzi z siekierami i sznurami za pasem, by przygotować zapas drzewa na zimę. Oto i nasza trójka idzie o świcie zielonosrebrzystym, orosiałym polem. Na lewo od nas, za Oką, nad rudymi zboczami Dzięciołowych Gór, nad białym Niżnim Now- gorodem, w czubach zielonych sadów, w złotych kopułach cerkwi wstaje bez pośpiechu rosyjskie, leniwe słońce. Łagodny wiatr wieje sennie znad cichej, mętnej Oki, kołyszą się złote tojady, obciążone rosą; liliowe dzwonki bezsilnie pochyl ły się ku ziemi, różnobarwne nieśmiertelniki sterczą sucho z jałowej darni, otwiera swoje purpurowe gwiazdy gwoździk „Uroda nocy". Ciemnymi zastępami idzie ku nam las na spotkania - 317 - Skrzydlate świerki — jak olbrzymie ptaki, brzozy — jak dziewczęta. Kwaśny zapach bagien płynie nad polem. Obok mnie biegnie pies z wywieszonym różowym językiem, co pewien czas zatrzymuje się, coś obwąchując, i w zdumieniu potrząsa swoją lisią głową. Dziadek w watowanym kubraku babci, w starej czapce bez daszka, mruży oczy, do czegoś się uśmiecha, ostrożnie stawiając cienkie nogi, jak gdyby się skradał. Babcia w granatowym kaftanie, w szarej spódnicy i białej chustce na głowie żwawo toczy się po ziemi — że trudno za nią nadążyć. Im bliżej las, tym dziadek ożywia się coraz bardziej. Wciągając nosem powietrze i pochrząkując mówi z początku półsłówkami, niezrozumiale, potem — jak gdyby go coś upajało — wesoło i pięknie: — Lasy — to ogrody Pańskie. Nikt ich nie siał, sam tylko wiatr Boży, święty dech Jego ust.. Dawnymi czasy w Żigulach, kiedy byłem burłakiem... Ech, Aleksy, nie będzie ci dane ani widzieć, ani przeżyć tego, co ja przeżyłem! Lasy nad Oką ciągną się od Kasimowa hen, do Muromia, a znów las za Wołgą — aż do Uralu dochodzi! Tak! Wszystko to jest niezmierzone, cudowne... Babcia patrzy na niego z ukosa i mruga na mnie porozumiewawczo, a dziadek potykając się o kępiny, sypie gęsto suchutkie słowa, zasiewając je w mojej pamięci: — Prowadziliśmy krypę żaglową z olejem na jarmark do Makariewa, a naszym kierownikiem był Ki-ryłło z Puriecha, a starszym robotnikiem — Tatar z Kasimowa, Asaf, czy jak go tam... Dopłynęliśmy do Żiguli, a tu wiatr uderzył z góry prosto nam w oczy. Sił nam zbrakło, trafiliśmy na mieLznę, zakołysaliśmy się i wyszliśmy kaszę gotować. A maj był na ziemi; Wołga szeroka jak morze, a fale po niej stadami idą, jakby tysiące łabędzi do Kaspija płynęło. Góry, nasze - 318 - Żigule, po wiosennemu zielone, w niebo się wspięły, na niebiosach białe chmurki się pasą, słońce kapie na ziemię roztopionym złotem. Odpoczywamy, cieszymy się, serdeczniejsi dla siebie i lepsi niż zwykle; na rzece wilgotno, chłodno, a na brzegu — ciepło, pachnąco! Pod wieczór nasz Kiryłło — człowiek surowy, już w latach — wstał, zdjął czapkę i powiada: „No, chłopaki, już ja ani wasz naczelnik, ani wasz sługa! Jedźcie sami, a ja sobie w las pójdę." Wszyscyśmy się zerwali — jakto? dlaczego? Przecież bez człowieka odpowiedzialnego przed właścicielem zostać nie możemy — bez głowy ludzie nie chodzą. Chociaż to Wołga, ale i na prostej drodze zabłądzić można. Człowiek to zwierzę nierozumne — co ma do stracenia? Przestraszyliśmy się. A on swoje: „Nie chcę dłużej tak żyć, nie chcę być waszym pastuchem, w las sobie pójdę." Ten i ów spośród nas dalejże go bić i wiązać, ale inni zastanowili się i wołają: „Stójcie!" A Tatar także krzyczy: „I ja odchodzę!" Widać, że to nie przelewki! Tatarzynowi za dwa kursy właściciel nie zapłacił, połowę trzeciego miał już za sobą — to były wielkie pieniądze w owych czasach! Krzyczeli, krzyczeli do samej nocy, a nocą siedmiu odeszło. Zostało nas szesnastu czy czternastu. Widzisz, co to las! — Poszli na rozbójników? — Może na rozbójników, a może na pustelników — wtenczas ludzie nie bardzo odróżniali te sprawy... Babcia żegna się i mówi: ' — Przenajświętsza Matko Boża! Jak się zastanowić nad ludźmi, to wszystkich jest żal. — Bóg dał wszystkim jednaki rozum — wiedz, człowiecze, do czego diabeł kusi... Wchodzimy do lasu mokrą ścieżką wśród błotnistych kęp i suchotniczej chojniny. Wydaje mi się, że dobrze byłoby iść na zawsze do lasu, jak to zrobił Kiryłło - 319 - z Puriecha. W lesie nie ma gadatliwych ludzi, bójek, pijaństwa; można tam zapomnieć o obrzydliwym skąpstwie dziadka, o piaszczystej mogile matki, o wszystkim, co boli i przytłacza serce ciężką troską. Babcia wyszukała suchy pagórek i mówi: — Trzeba coś przekąsić, siądźmy tutaj! W kobiałce ma żytni chleb, zieloną cebulę, ogórki, sól i twaróg w szmatce; dziadek spogląda na to wszystko zawstydzony i mruga oczami. — A ja nie wziąłem nic do jedzenia... Och, matko rodzona... — Starczy dla wszystkich... Siedzimy opierając się o miodowy pień masztowej sosny. Powietrze jest nasycone żywicznym zapachem, 2 pola wieje łagodny wiatr, kołyszą się skrzypy. Śniadą ręką babcia zrywa zioła i opowiada mi o leczniczych właściwościach świętojańskiego ziela, bukwicy, babki lekarskiej, o tajemniczej mocy paproci, lepkiego „Iwan- czaju" ', bielunia-dziędzierzawy. Dziadek rąbie suche gałęzie, ;a mam znosić porąbane drzewo w jedno miejsce, aie niepostrzeżenie idę za babcią w głąb lasu. Babcia płynie wolniutko wśród potężnych pni i jakby nurkując, wciąż się nachyla ku ziemi pokrytej igliwiem. Chodzi i mówi sama do siebie: — Wcześnie się pojawiły opieńki — mało będzie grzybów! Za mało, Panie Boże, troszczysz się o biedaków; dla biednego i grzyb to smakołyk! Idę za nią cichutko, ostrożnie, starając się, by mnie nie spostrzegła: nie chcę przeszkadzać jej w gawędzie z Bogiem, z trawami, żabami... Ale zauważyła mnie. — Uciekłeś od dziadka, co? 1 Iwan-czaj — roślina o ciemnoróżowych kwiatkach, z których przyrządza się surogat herbaty. - 320 - I kłaniając się czarnej ziemi, bogato przybranej we wzorzystą szatę traw, opowiada mi, jak ongiś Bóg, zagniewany na ludzi, zalał wodą całą ziemię i zatopił wszystko, co na niej żyło. — A luba matka Jego zebrała zawczasu wszystkie nasionka do kobiałki i schowała je, a potem prosi słoneczko: „Osusz ziemię od końca do końca, ludzie będą za to śpiewać chwałę Twoją." Słoneczko ziemię osuszyło, a Matka Boska obsiała ją przechowanym ziarnem. Patrzy Pan Bóg — ziemia znów życiem porasta: i trawą, i bydłem, i ludźmi!... „Kto to — powiada — sprzeciwił się mojej woli?" Wtedy matka przyznała się przed nim do winy, ale że Panu Bogu samemu smutno było patrzeć na pustą ziemię, więc powiedział: „Dobrześ zrobiła!" Podoba mi się to opowiadanie, ale jestem zdziwiony 1 z wielką powagą pytam: — Czy to naprawdę tak było? Matka Boska urodziła się przecież długo po potopie. Z kolei babcia jest zdziwiona. — Kto ci to powiedział? — W szkole; w książkach jest tak napisane... Uspokojona, radzi mi: — Nie zaprzątaj sobie tym głowy! Zapomnij, co piszą w tych tam książkach; kłamią te wszystkie książki! I śmieje się cichutko, wesoło. — Co też to wymyślili, mądrale! Jakże to, Bóg był, a matki nie miał? A któż Go urodził? — Nie wiem. — No widzisz! Uczyłeś się, uczyłeś, aż się do „nie wiem" douczyłeś! — Pop mówił, że Matka Boża urodziła się z Joachima i Anny. 51 (???? u 321 - — Czyli że byłaby: Maria Joachimowna? Jeżeli tak będziesz myślał, to cię wy tłukę! Babcia jest już rozgniewana, staje naprzeciwko mnie i surowo patrzy mi prosto w oczy. Po chwili jednak tłumaczy mi: — Bogurodzica była zawsze, wpierw niż wszystko! Z niej się narodził Bóg, a potem... — No — a Chrystus? Babcia milczy, zmieszana, spuszczając oczy. — A Chrystus?... No tak, tak, tak... Widzę, że zwyciężyłem, że uwikłałem ją w tajemnicach Bożych, i sprawia mi to przykrość. Idziemy coraz dalej w las, w sinawą mgłę, poprze-rzynaną złotymi promieniami słońca. W cieple i zaciszu leśnym pulsują cichutko jakieś szczególne szmery, marzycielskie i rozmarzające. Poskrzypują krzyżodzioby, dzwonią modre sikory, śmieje się kukułka, gwiżdże wilga, bezustannie dźwięczy zazdrosna piosnka zięby, melancholijnie śpiewa dziwny ptak-raszka. Szmaragdowe żabki wyskakują spod nóg, między korzeniami, uniósłszy złotą główkę, leży na straży wąż. Chrobocze wiewiórka, między gałęziami sosen miga jej puszysty ogon. Widzi się nieprawdopodobnie dużo, pragnie się widzieć coraz więcej, iść coraz dalej. Między pniami sosen zjawiają się przezroczyste, widmowe postacie ogromnych ludzi i znikają w zielonej gęstwinie, przez którą prześwituje błękitne niebo, całe w srebrze. Pod nogami ściele się mech puszystym kobiercem, haftowany brusznicą i suchymi nitkami żurawiny, jagody modrzewnicy pobłyskują w trawie jak krople krwi, grzyby drażnią nozdrza ostrym zapachem. — Przenajświętsza Bogurodzico, światłości ziemska! — modli się babcia wzdychając. W lesie babcia czuje się jak gospodyni, jak krewna - 922 - Wszystkiego, co ją otacza; chodzi jak niedźwiedzica, wszystko dojrzy, wszystko chwali, za wszystko składa dziękczynienia. Płynie od niej jakby prąd ciepła po całym lesie i kiedy mech, przygnieciony jej stopą, odpręża się i podnosi — sprawia mi to szczególną przyjemność. Idę sobie i myślę: dobrze jest być rozbójnikiem, grabić chciwców, bogaczy i oddawać łupy biednym — niech wszyscy będą syci, weseli, niezawistni i nie szczekają na siebie jak złe psy. Dobrze byłoby także dostać się do babcinego Boga, do jej Bogurodzicy i powiedzieć im całą prawdę o tym, jak ciężko jest żyć ludziom, jakie to okrutne, jakie haniebne, że jeden człowiek grzebie drugiego w obrzydliwym piasku. I w ogóle o tym, ile jest krzywd na ziemi, bez czego mogłoby się przecież obejść. Jeżeli Matka Boska mi uwierzy, niechaj mi da taki rozum, żebym mógł urządzić wszystko inaczej, jakoś lepiej. Niechby tylko ludzie mi ufali — już ja bym znalazł sposób, jak żyć lepiej! To nic, że jestem mały. Chrystus był zaledwie rok starszy ode mnie, a już go naonczas mędrcy słuchali... Pogrążony w myślach, zwaliłem się nagle do głębokiego dołu kalecząc sobie bok o wystający sęk i rozcinając skórę na karku. Siedziałem na dnie jamy, w zimnym błocie, lepkim jak smoła, i z wielkim wstydem uświadomiłem sobie, że sam nie wylezę, a przestraszyć babcię krzykiem było mi nieprzyjemnie. Zawołałem ją jednak. Szybko wyciągnęła mnie i żegnając się mówiła: — Chwała ci, Boże. Dobrze, że barłóg był pusty... A jakby tam leżał jego gospodarz? I zapłakała śmiejąc się przez łzy. Potem zaprowadziła mnie nad strumyk, obmyła i przewiązała rany własną koszulą, przyłożyła jakieś liście kojące ból i zaprowa- !!« - 35.3 • dziła do budki dróżnika kolejowego — do domu nie mogłem wrócić, byłem bardzo osłabiony. Prawie co dzień prosiłem babcię: — Chodźmy do lasu! Z chęcią przystawała; całe lato do późnej jesieni zeszło nam na zbieraniu ziół, jagód, grzybów i orzechów. Co babcia uzbierała, to sprzedawała, i w ten sposób żywiliśmy się oboje. — Darmozjady! —skrzypiał dziadek, chociaż nie braliśmy do ust ani kawałka jego chleba. Las napełnił mnie uczuciem duchowego spokoju i błogości; w tym uczuciu topniały moje zmartwienia, szło w niepamięć wszystko przykre, a równocześnie rosła we mnie jakaś osobliwa wrażliwość: słuch i wzrok zaostrzyły się, pamięć stała się czulsza, wrażenia zapadały głębiej. I coraz bardziej zdumiewała mnie babcia; przywykłem uważać ją za istotę wyższą od wszystkich ludzi, najlepszą i najmędrszą na świecie, a ona umacniała wciąż we mnie to przekonanie. Kiedyś wieczorem, nazbierawszy borowików, wyszliśmy w powrotnej drodze do domu na brzeg lasu; babcia usiadła, żeby trochę odpocząć, a ja zacząłem obchodzić drzewa, czy jeszcze gdzie nie ma grzyba. Nagle słyszę jej głos i widzę: babcia siedzi na ścieżce i spokojnie obiera ogonki grzybów, a przy niej stoi szary, wychudły pies z wywieszonym językiem. — Idź sobie! Wynoś się! — mówi babcia. — Idź z Bogiem. Niedawno Wałek otruł mojego psa, miałem wielką ochotę przygarnąć tego przybłędę. Wybiegłem na ścieżkę; pies dziwnie wygiął grzbiet nie obracając szyi, obrzucił mnie spojrzeniem głodnych, zielonych oczu i podwinąwszy ogon pomknął w las. Coś nie z psa było w je- go zachowaniu. Kiedy gwizdnąłem, w popłochu rzucił się w zarośla. — Widziałeś? — powiedziała babcia uśmiechając się. — Z początku nie poznałam, pomyślałam sobie — pies; patrzę — a tu kły wilcze, a i kark także! Nawet mnie strach obleciał... No, mówię sobie, jakeś ty wilk, to ruszaj sobie stąd! Dobrze, że latem wilki są łagodne... Nigdy nie zabłądziła w lesie, nieomylnie odnajdując drogę do domu. Po zapachach ziół poznawała, jakie grzyby można znaleźć w tym, a jakie w innym miejscu, i często mnie egzaminowała: — A jakie drzewo lubi rydz? Jak odróżnisz dobrą surojadkę od trującej? A jaki grzyb lubi paprocie? Po niedostrzegalnych zadraśnięciach na korze drzew rozpoznawała, gdzie są dziuple wiewiórki. Wdrapywałem się na drzewa i opróżniałem gniazdo zwierzątka, wybierając z niego zapas orzechów, zebrany na zimę; niekiedy było ich w gnieździe do dziesięciu funtów... Pewnego razu, kiedy byłem zajęty wybieraniem orzechów, jakiś myśliwy wpakował mi w prawy bok dwadzieścia siedem kuleczek śrutu na bekasy; jedenaście babcia wydłubała igłą, a pozostałe tkwiły mi w skórze wiele lat, stopniowo wychodząc na wierzch. Babci podobało się, że cierpliwie znoszę ból. — Zuch — chwaliła mnie. — Kto jest cierpliwy, wszystkiego się nauczy! Za każdym razem, kiedy uzbierała trochę pieniędzy ze sprzedaży grzybów i orzechów, kładła je pod okna jako „cichą jałmużnę", choć sama nawet w święta chodziła w łachmanach, w łatach. — Wyglądasz gorzej niż żebraczka, wstyd mi przynosisz — zrzędził dziadek. — Nie szkodzi, nie jestem twoją córką ani panną na wydaniu... - ??? - Ich kłótnie były coraz częstsze. — Nie jestem grzeszniejszy niż inni — skarżył się rozżalony dziadek — a większa spadła na mnie kara! Babcia go drażniła: — Diabli dobrze wiedzą, co kto wart. Kiedy była ze mną sam na sam, mówiła: — Boi się mój staruszek, diabłów się boi! Widzisz, jak się prędko starzeje, strach go tak zjada... Ech! Biedny człowiek... Zmężniałem podczas lata i zdziczałem w lesie. Straciłem zainteresowanie do życia moich rówieśników, do Ludmiły — wydawało mi się, że jest nudna, przemądrzała... Pewnego razu dziadek przyszedł z miasta całkiem mokry — była jesień, padały deszcze — otrząsnął się u progu jak wróbel i powiedział uroczyście: — No, zbereźniku, jutro zbieraj się na nowe miejsce! — Dokąd znowu? — ze złością spytała babcia, — Do twojej siostry Matriony, do jej syna... — Och, ojcze, nie wymyśliłeś nic mądrego! — Milcz, głupia! Może go wykieruję na kreślarza. Babcia nic nie mówiąc opuściła głowę. Wieczorem powiedziałem Ludmile, że odchodzę do miasta i że tam będę teraz mieszkał. — I mnie niedługo zawiozą do miasta — zwierzyła się, zamyślona. — Tatuś chce, żeby mi całkiem odcięli nogę, bez nogi będę zdrowa. Schudła przez lato, skóra na jej twarzy przybrała niebieskawy odcień, a oczy powiększyły się. — Boisz się? — spytałem. — Boję się — powiedziała i łzy popłynęły z jej oczu. Nie miałem czym jej pocieszyć — sam się bałem ży- - J1C - cia w mieście. Długo siedzieliśmy w ponurym milczeniu, przytuleni do siebie. Gdyby to było lato, namówiłbym babcię, żeby poszła po proszonym, jak wówczas, kiedy była dziewczynką. Mogłaby wziąć z sobą Ludmiłę, woziłbym ją w wózku... Ale szła jesień, ulicą pędził wilgotny wiatr, niebo było opatulone w ciężkie deszczowe chmury, ziemia się pomarszczyła, zabłocona, nieszczęsna... IV Znów jestem w mieście, w jednopiętrowym, białym domu. podobnym do wspólnego grobu dla mnóstwa ludzi. Dom jest nowy, ale jakiś cherlawy i nalany jak żebrak, który się nagle wzbogacił i tak się zaczął objadać, że aż obrósł w sadło. Dom jest zwrócony szczytem do ulicy; parter i piętro mają po osiem okien, a w ścianie, która powinnaby stanowić front domu — jest ich po cztery, dolne spoglądają na wąziutką uliczkę i na podwórze, górne — poprzez płot, na maleńki domek praczki i na brudny parów. Ulicy w moim pojęciu — nie ma; przed domem rozciąga się wstrętny parów, w dwóch miejscach przecinają go wąskie groble. Na lewo parów biegnie ku aresz-tanckim rotom; zsypuje się tu śmieci z podwórzy i na jego dnie stoi kałuża gęstego, ciemnozielonego błota; na prawo, w końcu parowu, kiśnie zamulony Staw Zwiez-dina; środek parowu leży akurat naprzeciw domu. Połowa tej części jest wypełniona śmieciami, zarosła pokrzywą, łopuchem, końskim szczawiem, w drugiej połowie — duchowny Dorimiedont Pokrowski założył ogród; w ogrodzie stoi altana z cienkich listewek, poma- lowanych na zielono. Jeśli rzucić w tę altaną kamieniem, listewki łamią się z trzaskiem. Okolica jest do niemożliwości nudna i wyzywająco niechlujna. Jesień okrutnie zeszpeciła zaśmieconą, gliniastą ziemię zamieniając ją w rudą smołę, chwytliwie czepiającą się nóg. Jeszcze nigdy nie widziałem tyle brudu na tak małej przestrzeni, toteż mnie, nawykłego do czystości pól i lasów, ten miejski zaułek wprawiał w stan przygnębienia. Za parowem ciągną się szare, zmurszałe płoty; w dali wśród nich widzę bury domek, w którym mieszkałem zimą, kiedy byłem „chłopcem" w magazynie obuwia. Bliskość tego domu przygnębia mnie jeszcze bardziej. Dlaczego znów muszę mieszkać na tej ulicy? Mojego szefa znam już; przychodził w odwiedziny do mojej matki razem ze swoim bratem, który śmiesznie podśpiewywał piskliwym głosem: Andrzej-papa, Andrzej-papa Obydwaj są tacy sami jak dawniej: starszy, Wasilij Sjergiejew, o garbatym nosie i długich włosach, jest miły i zdaje się dobry; młodszy, Wiktor, ma zawsze tę samą końską twarz i te same piegi. Ich matka — siostra babci — jest wciąż zła i krzykliwa. Starszy jest żonaty; ma wspaniałą żonę o wielkich, bardzo ciemnych oczach, białą jak pszenny chleb. Zaraz w pierwszych dniach powiedziała mi ze dwa razy: — Podarowałam twojej matce jedwabną talmę ' ob-szywaną pacioreczkami... Nie wiem dlaczego, nie chciało mi się wierzyć, żeby i Ta Im a — długa narzutka bez rękawów; nazwa pochodzi od nazwiska słynnego aktora francuskiego Franciszka Talmy (1763—1826). - 82$ - ona podarowała i żeby moja matka przyjęła od niej podarunek. A kiedy jeszcze raz przypomniała mi o tej tal-mie, odburknąłem: — Jak podarowałaś, to się tym nie przechwalaj. Z przestrachem odskoczyła w bok. — Co-o? Czy wiesz, do kogo mówisz? Na twarz jej wystąpiły czerwone plamy, oczy wyszły na wierzch; przywołała męża. Przyszedł do kuchni z cyrklem w ręku, z ołówkiem za uchem, wysłuchał skargi i powiedział: — Jej i wszystkim w domu należy mówić „wy". A ordynarnym być nie należy! Potem ze zniecierpliwieniem zwrócił się do żony: — Nie zawracaj mi głowy głupstwami! — To są głupstwa? Jeżeli twoja familia... — A niech diabli wezmą familię! — krzyknął i wybiegł z pokoju. Mnie się także nie podobało, że ci ludzie — to rodzina babci. Na podstawie moich spostrzeżeń — krewni odnoszą się do siebie gorzej niż obcy; wiedząc o sobie nawzajem więcej złych i śmiesznych rzeczy niż ludzie postronni, zjadliwiej plotkują, częściej się kłócą i wszczynają bójki. Szef przypadł mi do gustu; pięknie wstrząsał włosami zarzucając je za uszy i czymś mi przypominał Dobrą Sprawę. Śmiał się często, serdecznie, jego szare oczy patrzyły dobrodusznie, koło orlego nosa zabawnie drgały śmieszne zmarszczki. — Dość już tego wymyślania, zwierzaki-kwoki! — mówił do żony i do matki odsłaniając w łagodnym uśmiechu drobne, zwarte zęby. Świekra i synowa wymyślały sobie codziennie; zdumiewało mnie, jak łatwo i szybko się kłócą. Od rana — nie uczesane, rozmamrane — zaczynały miotać się po - 339 - pokojach, jak gdyby w domu wybuchł pożar; krzątały się bez przerwy cały dzień, odpoczywając tylko przy stole w czasie obiadu, podwieczorku i kolacji. Jadły i piły dużo, aż do zamroczenia, do znużenia; podczas obiadu mówiły o potrawach i leniwie się przekomarzały zaprawiając się do wielkiej kłótni. Cokolwiek przyrządziła świekra, synowa mówiła niechybnie: — A moja mama robi to inaczej. — Inaczej, czyli gorzej. — Nie — lepiej! — No to idż do swojej matki. — Ja tu jestem gospodynią! — A ja — czym jestem? Wdawał się pomiędzy nie mój szef: — Dosyć, zwierzaki-kwoki! Czyście powariowały! W domu wszystko było bezsensowne i śmieszne: przejście z kuchni do jadalni prowadziło przez jedyny w mieszkaniu maleńki, ciasny klozet; tędy wnoszono do pokoju samowar i jedzenie, on stanowił przedmiot wesołych żartów, a często był źródłem zabawnych nieporozumień. Do moich obowiązków należało między innymi wlewanie wody do zbiornika klozetowego. Spałem w kuchni naprzeciwko klozetu, przy drzwiach wychodzących na frontowy ganek. Od pieca kuchennego biło mi w głowę gorąco, w nogi wiało z ganku; kładąc się spać zbierałem wszystkie chodniki i kładłem je sobie na nogi. W wielkim salonie o dwóch lustrach wiszących między oknami, z obrazami w złoconych ramach — były to premie „Niwy" — z parą stolików do gry w karty i tuzinem wiedeńskich krzeseł, było pusto i nudno. Mała bawialnią była ciasno zapchana pstrymi wyścielanymi meblami i półeczkami w kształcie piramidek, na których stały kosztowności otrzymane „w posagu", srebro - ? - i serwisy do herbaty; zdobiły ją trzy lampy, co jedna to większa. W ciemnej sypialni bez okien, oprócz szerokiego łóżka, stały kufry i szafy, z których wydzielał się zapach liści tytoniowych i perskiego rumianku. Te trzy pokoje zawsze stały puste, a gospodarze tłoczyli się w maleńkiej jadalni przeszkadzając sobie wzajemnie. Zaraz po śniadaniu, o ósmej godzinie, szef z bratem rozsuwali stół, rozkładali na nim arkusze białego papieru, przybory do kreślenia, ołówki, flaszeczki z tuszem i brali się do roboty: jeden na jednym końcu stołu, drugi naprzeciw niego. Stół chwiał się. Wypełniał on prawie cały pokój; kiedy z dziecinnego pokoju wychodziła niańka z gospodynią, zawadzały o rogi stołu. — Nie szwendajcie się tutaj! —? krzyczał Wiktor. Urażona gospodyni zwracała się do męża: — Wasja, powiedz mu, żeby na mnie nie wrzeszczał! — A to nie potrącaj stołu — pojednawczo radził gospodarz. — Jestem przecież w ciąży, a tu ciasno. — No to pójdziemy pracować do salonu. Ale gospodyni, pełna oburzenia, krzyczała: — Boże święty, któż to pracuje w salonie? Z drzwi klozetu wysuwa się zła, rozpalona od kuchennego żaru, twarz staruchy Matriony Iwanowny: — Widzisz, Wasja: ty pracujesz, a jej czterech pokojów na ocielenie za mało. Szlachcianka z Grzebienia — rozumu ani cienia... Wiktor śmieje się zjadliwie, a szef krzyczy: — Dość tego! Synowa jednak wylewa na świekrę potok najjado-witszego krasomówstwa i pada na stół lamentując: — Pójdę stąd! Umrę! — Nie przeszkadzajcie mi pracować, do diabła! — krzyczy szef, blady z wysiłku. — Dom wariatów! Przecież to dla was siedzę ze zgiętym grzbietem, dla was pracuję! O, zwierzaki-kwoki... Początkowo te kłótnie napełniały mnie przerażeniem; szczególnie się przeraziłem, kiedy pewnego razu młoda gospodyni chwyciła ze stołu nóż, uciekła do klozetu i zamknąwszy na haczyk jedne i drugie drzwi, zaczęła straszliwie ryczeć. Na chwilę w domu zrobiło się cicho, potem mój szef oparł się rękami o drzwi, nachylił się i krzyknął do mnie: — Właź, rozbij szybę i otwórz drzwi z haczyka. Wskoczyłem co żywo na jego plecy, wybiłem szybę nad drzwiami, ale kiedy się nachyliłem w głąb, gospodyni zaczęła mnie zapamiętale okładać po głowie trzonkiem noża. Mimo to udało mi się otworzyć drzwi i mój szef, przemocą wciągnąwszy małżonkę do jadalni, odebrał jej nóż. Siedząc w kuchni i rozcierając potłuczoną głowę szybko zorientowałem się, że zbytecznie naraziłem się na szwank: nóż był tępy — nawet kawałek chleba trudno nim odkroić, a o przekrajaniu skóry mowy być nie mogło; niepotrzebnie wchodziłem na plecy szefa, mogłem rozbić szybę stojąc na krześle; wreszcie — łatwiej było otworzyć haczyk dorosłemu: ma dłuższe ręce. Po tej historii kłótnie w domu już mnie nie przerażały. Obaj bracia śpiewali w chórze cerkiewnym; niekiedy podczas pracy zaczynali nucić cichutko. Starszy zaczynał barytonem: Dziewczyny lubej pierścień W morzu uroniłem... Młodszy wtórował tenorem: Razem z pierścieniem ziemskie Szczęście utraciłem. - 332 - Ź dziecinnego pokoju dochodził ściszony głos młodej gospodyni: — Czyście rozum stracili? Dziecko śpi... Albo: — Jesteś, Wasja, żonaty, mógłbyś nie śpiewać o dziewczynach. Po co to? Zresztą niedługo zadzwonią na nieszpory... — No to zaśpiewamy kościelną pieśń... Ale gospodyni dowodziła, że kościelnych pieśni w ogóle nie przystoi śpiewać gdzie bądź, a w dodatku tutaj... i wymownym gestem wskazywała małe drzwiczki. —- Trzeba będzie zmienić mieszkanie, bo to do niczego niepodobne! — mówił szef. Równie często powtarzał, że należy zmienić stół, ale mówił to już od trzech lat. Kiedy przysłuchiwałem się rozmowom moich gospodarzy o ludziach, zawsze przypominał mi się magazyn obuwia — tam mówili tak samo. Nie miałem wątpliwości, że uważają się również za najlepszych w mieście, znają najwłaściwsze zasady postępowania i opierając się na tych niejasnych dla mnie zasadach, wydają bezlitosne i bezwzględne sądy o wszystkich. Wywoływały one we mnie głuchą nienawiść i gniew przeciwko prawom pracodawców; łamanie tych praw stało się źródłem przyjemności. Pracy miałem dużo: pełniłem obowiązki służącej, co środę myłem podłogę w kuchni, czyściłem samowar i miedziane naczynia, a co sobotę myłem podłogi w całym mieszkaniu i szorowałem jedne i drugie schody. Rąbałem i nosiłem drwa do pieców, zmywałem statki kuchenne, obierałem jarzyny, chodziłem z szefową na targ, dźwigając za nią koszyki z zakupami, biegałem do apteki, do sklepu. - 333 - Moja bezpośrednia władza — siostra babci — hałaśliwa, wiecznie zagniewana starucha, wstawała wcześnie, gdzieś około szóstej rano; myła się pośpiesznie i w samej koszuli klękała przed obrazem, długo użalając się Bogu na swoje życie, na dzieci, na synową. — Panie Boże! — wołała ze łzami w głosie, przykładając do czoła złączone czubki palców. — Panie Boże, o nic Cię nie proszę, nic mi nie trzeba, daj mi tylko odpoczynek, ześlij spokój mocą Twoją przenajświętszą! Jej zawodzenia budziły mnie; wybity ze snu, patrzyłem spod kołdry i ze strachem słuchałem jej gorącej modlitwy. Jesienny, mglisty ranek zagląda do kuchni przez szyby zalane deszczem; na podłodze, w zimnym zmroku, kołysze się szara postać, błagalnie wyciągając ręce; z jej małej głowy, spod zsuniętej chustki, opadają na szyję i plecy rzadziutkie jasne włosy; chustka wciąż spada jej z głowy, starucha poprawia ją gwałtownie lewą ręką i mamrocze: — Żebyś sczezła! Zamaszystym ruchem uderza się po czole, brzuchu, ramionach i syczy: — A na synową ześlij karę za mnie, Panie Boże! Niech jej będą policzone wszystkie, wszystkie moje krzywdy! I otwórz oczy synowi mojemu — na nią i na Wiktorka! Panie miłosierny, dopomóż Wiktorkowi, wesprzyj go łaską swoją... Wiktorek śpi tuż obok, na wyżce; rozbudzony jękami matki, wola sennym głosem: ~ Znów mama drze się od samego rana! To po prostu nieszczęście! — No, już śpij sobie, śpij — z zakłopotaniem szepcze starucha. Przez minutę, dwie kołysze się w milczeniu i nagle znów wzywa pomsty niebios: - 334 - — Żeby im kości poskręcało!... Żeby z piekła nie wyjrzeli, o Panie... Tak strasznie nie modlił się nawet dziadek. Po modlitwie budziła mnie: — Wstawaj, dość wylegiwania się, nie po to żyjesz!... Nastaw samowar, drzewa przynieś! Cóż to, łuczywa wieczorem nie przygotowałeś? Ach, ty! Staram się wszystko robić szybko, żeby tylko nie słyszeć syczącego szeptu staruchy, ale niesposób jej dogodzić; miota się po kuchni jak zimowa zawieja i syczy przeciągle: — Ciszej, czorcie! Jak mi Wiktorka obudzisz, to ci tak dam, że popamiętasz! Biegnij do sklepiku... W dzień powszedni kupowano na śniadanie dwa funty pszennego chleba i za dwie kopiejki groszowych bułeczek dla młodej gospodyni. Kiedy przynosiłem chleb, kobiety oglądały go nieufnie i ważąc go na dłoni pytały: — A dokładki nie było? Nie? Dalejże, otwórz usta! — i z tryumfem krzyczały: — Zeżarł dokładkę, widać resztki w zębach! ...Pracowałem z ochotą: lubiłem tępić w domu brud, myć podłogi, czyścić miedziane naczynia, dymniki, klamki u drzwi; nieraz słyszałem, jak mówiły o mnie, kiedy w domu był spokój: — Pracowity. — Schludny. — Tylko bardzo zuchwały. — No, bo też kto go wychowywał, mamo! I obie starały się wpoić mi szacunek dla siebie, ale ja uważałem, że są niespełna rozumu, nie lubiłem ich, nie słuchałem i ciąłem się z nimi ząb za ząb. Młoda wiedziała prawdopodobnie, jak źle działają na mnie niektóre ich rozmowy, toteż upominała mnie coraz częściej: - 885 * — Musisz parniej że wzięliśmy cię z żebraczej ro> dżiny! Twojej matce' p0darowałam jedwabną talmę! Z pacioreczkami! Pewnego razu p0wiedziałem jej: — Czy za tę tal^ę mam z siebie skórę zedrzeć dla was? — Olaboga, przecież on nas może podpalić! — krzyknęła z przerażenie^ Byłem niezmiernie zdziwiony: dlaczego podpalić? Obie co rusz skarżyły się na mnie przed Wasilijem Sjergiejewem, on zaś upominał mnie surowo: — PJnuj się, bracie! Ale pewnego razu zwrócił się do żony i do matki mówiąc bez gniewu: — Z was też są ziółka! Orzecie chłopakiem jak wołem. Inny dawno by drapnął albo wyciągnął kopyta od takiej roboty!... Rozgniewało to obie kobiety aż do łez; żona tupiąc nogą krzyczała jak opętana: — Czyż można tak mówić przy nim, ty głupcze długowłosy! Co ja będę dla niego znaczyła po tym, coś powiedział? Jestem brzemienną kobietą. Matka zawodziła płaczliwie: — Niech ci Bóg przebaczy, Wasiliju, ale zapamiętaj sobie moje słowa — zepsujesz chłopaka! Kiedy rozgniewane odeszły, powiedział do mnie surowo: — Widzisz, czorciku, Jakie piekiełko mam przez ciebie? Najlepiej odeślę cię do dziadka i znów będziesz gałganiarzem! Nie mogąc znieść obrazy odciąłem się: — Już lepiej być gałganiarzem niż pracować u was! Przyjęliście mnie na naukę, a czego mnie uczycie? Pomyje wynosić... - K? - Wziął mnie za włosy, bez bólu, ostrożnie, i zaglądając mi w oczy, powiedział zdumiony: — Cóż to, stawiasz się okoniem? To mi się, bracie, nie podoba, nie-e... Myślałem sobie — przepędzą mnie, ale nazajutrz mój szef przyszedł do kuchni z rolką grubego papieru, z ołówkiem, trójkątem i liniałem w rękach. — Jak skończysz czyścić noże, to narysuj o — to! Na arkuszu papieru była przedstawiona fasada jednopiętrowego domu z mnóstwem okien i sztukaterii. — Masz tu cyrkiel! Odmierz wszystkie linie, zaznacz ich końce na papierze punktami, potem poprowadź ołówkiem linie od punktu do punktu. Najpierw wzdłuż — to będą poziome, potem w poprzek — to będą pionowe. Jazda! Bardzo się ucieszyłem, że dostałem czystą robotę i że się zaczęła nauka, ale patrzyłem na papier i na przybory z nabożnym strachem, nic nie rozumiejąc. Jednakże natychmiast umyłem ręce i zasiadłem do nauki. Poprowadziłem na arkuszu wszystkie linie poziome, sprawdziłem — dobrze! Chociaż trzy — jak się okazało, były zbyteczne. Poprowadziłem wszystkie pionowe i ze zdumieniem zobaczyłem, że front domu zniekształcił się niedorzecznie: okna przesunęły się na miejsce przerw między oknami, a jedno z nich wyjechało poza ścianę i zawisło w powietrzu, w sąsiedztwie domu; wejście frontowe uniosło się do góry na wysokość pierwszego piętra, gzyms znalazł się pośrodku dachu, okienko strychu — na kominie. Bliski płaczu, długo patrzyłem na te cuda nie do naprawienia, próbując zrozumieć, w jaki sposób to się stało, ale że nie zrozumiałem, postanowiłem naprawić błąd przy pomocy fantazji. Narysowałem na fasadzie domu, na wszystkich gzymsach i na krawędzi dachu wro- 12 — Gorki U „ 337 s. ny, gołębie, wróble, a na chodniku przed domem — krzywonogich ludzi pod parasolami, niezupełnie osłaniającymi ich kalectwo. Wreszcie wypełniłem to wszystko biegnącymi na ukos kreseczkami i zaniosłem swojemu nauczycielowi. Uniósł wysoko brwi, zmierzwił włosy i zapytał ponuro: — Co ta ma znaczyć? — Deszczyk pada — objaśniłem. — W czasie deszczu wszystkie domy wydają się krzywe, dlatego że deszczyk sam zawsze jest krzywy. Ptaki — to wszystko są ptaki — skryły się we framugach. Zawsze tak jest podczas deszczu. A tutaj ludzie biegną do domu. O, ta pani upadła, a to jest goniec z cytrynami... — Ślicznie dziękuję — powiedział mój szef i pochyliwszy się nad stołem tak, że włosami zamiatał papiery, zawołał ze śmiechem: — A niech cię licho porwie, ty wróblu-zwierzaku! Przyszła młoda gospodyni potrząsając brzuchem jak beczułką, popatrzyła na moje dzieło i powiedziała do męża: — Spuść mu lanie! Ale Sjergiejew zauważył pojednawczo: — To nic, mój początek też był nielepszy... Po zaznaczeniu czerwonym ołówkiem błędów w fasadzie, dał mi nowy arkusz papieru. — Smaruj jeszcze raz! Będziesz kreślił tak długo, dopóki nie zrobisz tak, jak trzeba. Druga kopia wypadła już lepiej, tylko że okno znalazło się na drzwiach ganku. N±e podobało mi się jednak, że dom jest pusty, zaludniłem go więc różnymi mieszkańcami: w oknach siedziały panie z wachlarzami w ręku, kawalerowie z papierosami; jeden z nich, niepalący, - 33-8 pokazywał wszystkim „długiego nosa". Przed gankiem stał dorożkarz i leżał pies. — Dlaczego znów zabazgrałeś? — spytał Sjergiejew, rozgniewany. Objaśniłem mu, że bez ludzi jest bardzo nudno, ale zaczął mi wymyślać: — Na diabła taka robota! Jak chcesz się uczyć, to się ucz! A to są tylko zbytki!... Kiedy wreszcie udało mi się zrobić kopię fasady podobną do oryginału, był bardzo zadowolony. — No widzisz, jednak potrafisz! Jak tak dalej pójdzie, to zdaje się, dojdziemy z tobą szybko do ładu... I zadał mi lekcję: — Zrób plan mieszkania: jak są rozmieszczone pokoje, gdzie są drzwi, okna, gdzie co stoi. Nic ci nie pokażę, rób sam! Poszedłem do kuchni i rozmyślałem: od czego tu zacząć? Na tym jednak skończyła się moja nauka sztuki kreślarskiej. Podeszła do mnie stara gospodyni i spytała złowieszczo: — Chcesz kreślić? Schwyciwszy mnie za włosy stuknęła moją twarzą o stół tak, że rozciąłem sobie nos i wargi, a potem podrygując podarła rysunek, zrzuciła ze stołu przybory do kreślenia i ująwszy się pod boki szydziła zwycięsko: — No, kreśl teraz! Niedoczekanie twoje, żeby obcy miał pracować, a brat jedyny, rodzony, miał iść precz! Przybiegł mój szef, nadpłynęła jego żona i zaczęła się dzika awantura; wszyscy troje skakali sobie do oczu, pluli, wyli, a skończyło się na tym, że kiedy baby odeszły z płaczem, Sjergiejew powiedział: «• 338 — Na razie rzuć to wszystko, nie ucz się — sam widzisz, co się dzieje! Było mi go żal: taki był sterany, bezbronny i do cna zahukany babskimi krzykami. Już dawno zrozumiałem, że starucha nie chce, żebym się uczył, że umyślnie przeszkadza mi w pracy. Zawsze, zanim usiadłem do kreślenia, pytałem się jej: — Nie ma nic do roboty? Odpowiadała mi ponuro: — Jak będzie potrzeba, to ci powiem; a teraz, siedź za stołem, zbijaj bąki... I po pewnym czasie posyłała mnie to tu, to tam albo mówiła: — Jakeś zamiótł schody frontowe? Po kątach śmieci, kurz! Idź, zamieć... Szedłem, sprawdzałem — kurzu nie było. — Będziesz się ze mną sprzeczał? — krzyczała. Pewnego razu oblała wszystkie moje wykresy kwasem, innym razem przewróciła na nie lampkę oliwną sprzed ikony; wyrządzała psoty jak mała dziewczynka, z dziecinną przebiegłośc.ą, nie umiejąc, jak dziecko, ukryć swej przebiegłości. Ani przedtem, ani potem nie widziałem nikogo, kto by tak łatwo i tak szybko wpadał w złość i tak namiętnie lubił wyrzekać na wszystko i na wszystkich. Wszyscy ludzie w ogóle lubią się skarżyć, ale ona robiła to ze szczególnym upodobaniem, jak gdyby śpiewała piosenkę. Jej miłość do syna graniczyła z obłędem, śmieszyła mnie i przerażała swoją siłą, której nie mogę nazwać inaczej niż szaloną. Niekiedy po porannej modlitwie starucha stawała na stopniu pieca i oparłszy łokcie na zewnętrznej desce wyżki, szeptała żarliwie: — Ty moja pociecho nieoczekiwana, wybrańcze Boży, krwi moja serdeczna, kryształowa, diamentowa, - 340 - anielskie piórko leciutkie! Śpi... Spij, robaczku! Niech twoją duszyczkę radosny sen ukołysze, niech ci się przyśni narzeczona, krasawica najpiękniejsza, królewna, bo-gaczka, córka kupiecka! A nieprzyjacioły twoje niech sczezną, zanim ujrzą światło dzienne, a przyjaciele — stu lat niech dożyją, a dziewczęta — niech za tobą stadami chodzą jak kaczki za kaczorem. Trudno mi powstrzymać się od śmiechu; ordynarny, leniwy Wiktor podobny jest do dzięcioła: jest równie pstry i długcnosy, równie uparty i tępy. Szept matki budził go niekiedy, bełkotał wtedy przez sen: — Niech mama idzie do diabła! Co mi tu mama parska prosto w nos... Życie brzydnie! Czasami pokornie schodziła ze stopnia uśmiechając się. — No śpij, śpij... grubianinie! Niekiedy jednak nogi się pod nią uginały: otworzywszy usta i głośno dysząc, jak gdyby oparzyła sobie język, bezwładnie opadała na krawędź pieca; w kuchni klekotały jej zjadliwe słowa: — Ta-ak? To ty matce każesz iść do diabła, przeklę-tniku?... Ach, ty sromoto moja niezmazana, ty zadro przeklęta, diabeł cię we mnie tchnął! Lepiej byś zgnił, nim cię na świat wydałam! Mówiła słowa brudne, słowa ulicznych pijaków. Strach było ich słuchać. Spała mało, niespokojnie; niekiedy kilka razy w ciągu nocy zrywała się z pieca i kładła się przy mnie na kanapie budząc mnie. — Co się stało? — Milcz — szeptała żegnając się i przypatrując się czemuś w ciemnościach. — Święty Boże... Eliaszu-pro- - 341 - roku... Barbaro Męczenniczko... od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj mnie... Drżącą ręką zapalała świecę. Jej okrągła twarz o wydatnym nosie wydymała się z natężenia, szare oczy pełne trwogi przypatrywały się przedmiotom, odmienionym przez zmrok. Kuchnia jest duża, ale zastawiona szafami i kuframi; w nocy wydaje się mała. Żyją w niej cichutkim życiem promienie miesiąca, drży płomyk lampki wiecznie płonącej przed ikonami, na ścianie po-błyskują noże jak sople lodowe, z półek wychylają się czarne patelnie — czyjeś twarze bez oczu. Starucha schodziła z pieca ostrożnie, jak z brzegu rzeki do wody, i człapiąc bosymi stopami szła do kąta, gdzie nad szaflikiem do pomyj wisiała iimywalnia z dwoma uchami, przypominająca odrąbaną głowę; stała tam również stągiew z wodą. Zachłystując się i wzdychając starucha piła wodę, a potem patrzyła przez okno skroś błękitnawe arabeski szronu na szybach. — Boże, zmiłuj się nade mną... Zmiłuj się nade mną — szepcze błagalnie. Niekiedy, zgasiwszy świecę, padała na kolana i zawodziła żałośnie: — Kto mnie kocha, mój Boże, komu na świecie jestem potrzebna? Po wejściu na piec żegnała drzwiczki od komina i wsuwając w nie rękę sprawdzała, czy szczelnie są ustawione żelazne zastawki od wiatru; umazawszy sobie dłonie sadzami klęła okropnie, a po chwili tak jakoś nagle zasypiała, jakby ją przydusiła niewidzialna siła. Kiedy mi dokuczyła, myślałem: szkoda, że dziadek się z nią nie ożenił — już ona zalałaby mu sadła za skórę! A jej również nieźle by się dostało. Dokuczała mi często, ale bywały dni, kiedy jej twarz, obrzmiała, jakby • - 342 - z waty, robiła się smutna, oczy tonęły we łzach, a słowa brzmiały przekonywająco: — Myślisz, że mi lekko? Urodziłam dzieci, wyniań-czyłam je, postawiłam na nogi — po co? Kucharką jestem u nich! Czy słodkie jest takie życie? Przyprowadził syn obcą babę i wyrzekł się dla niej matki rodzonej. Czy tale być powinno? Co? — To niedobrze — mówiłem z przejęciem. — A widzisz! Tak-tak... I zaczynała mówić w bezwstydny sposób o synowej: — Byłam z nią nieraz w łaźni, dobrze się jej przyjrzałam! Miał się też na co połakomić... I to ma być piękność?... O stosunku mężczyzny do kobiety mówiła zwykle w zdumiewająco plugawy sposób. Z początku słowa jej wzbudzały we mnie wstręt, ale szybko przywykłem słuchać ich uważnie, z wielkim zainteresowaniem, wyczuwając, że kryje się za nimi jakaś gorzka prawda. — Baba — to siła, baba samego Boga oszukała, tak, tak! — trajkotała uderzając dłonią po stole. — Przez Ewę wszyscy ludzie idą do piekła. Tak, widzisz! O potędze kobiety mogła mówić bez końca; wydawało mi się zawsze, że swoimi wywodami, chce kogoś nastraszyć. Szczególnie dobrze zapamiętałem sobie to, że „Ewa oszukała Pana Boga". W naszym podwórku była oficyna tej samej wielkości co i dom; z ośmiu mieszkań w obu budynkach cztery zajmowali oficerowie, piąte kapelan pułkowy. Całe podwórze było pełne ordynansów i gońców wojskowych, do których przychodziły praczki, pokojówki, kucharki; we wszystkich kuchniach rozgrywały się- codziennie sceny miłosne i tragedie ze łzami, urąganiem i bijatyką. Żołnierze bili się między sobą, bili się z kopaczami pracującymi u właściciela domu i bili kobiety. Na podwó- - 343 - rzu wciąż aż kipiało to, co się nazywa rozwiązłością, rozpustą — zwierzęcy, niepohamowany głód krzepkich, młodych mężczyzn. To życie, przepojone brutalną zmysłowością, bezmyślnym znęcaniem się i plugawą butą zwycięzców, było przedmiotem drobiazgowych i cynicznych rozważań moich gospodarzy podczas obiadu, podwieczorku i kolacji. Starucha zawsze wiedziała o wszystkich wydarzeniach na podwórku i opowiadała o nich z przejęciem i złośliwą satysfakcją. Młoda słuchała tych opowiadań uśmiechając się bez słowa pełnymi wargami, Wiktor rechotał ze śmiechu, a Wasilij Sjergiejew krzywiąc się mówił: — Dość już, mamo... — Boże święty, już mi nawet słowa powiedzieć nie wolno! — skarżyła się plotkarka. Wiktor podjudzał ją: — Jazda, niech mama gada, po co się krępować! Przecież tu sami swoi.... Starszy syn odnosił się do matki ze współczuciem, na którego dnie leżała odraza, unikał pozostawania z nią sam na sam, a jeśli się to zdarzyło, matka zasypywała go zaraz skargami na synową i z reguły prosiła o pieniądze. Pośpiesznie wsuwał jej do ręki rubla, trzy ruble, kilka srebrnych monet. — Niepotrzebnie wyłudzasz pieniądze, mamo... Nie żałuję ci ich, ale niepotrzebnie! — Przecież to dla biednych, na świece do cerkwi... — Dla jakich tam biednych! Zepsujesz do reszty Wiktora. — Nie kochasz brata, wielki grzech bierzesz na siebie! Odchodził opędzając się od niej. Wiktor odnosił się do matki ordynarnie, z pogardą. Był strasznie żarłoczny, zawsze głodny. Co niedziela matka piekła placuszki i zawsze chowała kilka sztuk - 344 - do garnka stawiając go pod kanapę, na której sypiałem. Po powrocie z cerkwi Wiktor wyciągał garnek i mamrotał: — Nie mogłaś to więcej zostawić, gwoździe-kozery! — Żryj prędzej, żeby nie zobaczyli... — Naumyślnie powiem, że dla mnie placki kradniesz — widelce w butelce! Pewnego razu wyciągnąłem garnek i zjadłem parę placuszków. Wiktor wytłukł mnie za to. Nie lubił mnie tak samo jak ja jego, znęcał się nade mną, kazał trzy razy na dzień czyścić sobie buty, a kiedy kładł się spać na wyżce, rozsuwał deski i pluł w szczeliny usiłując wycelować prosto w moją głowę. Naśladując zapewne brata, który często mówił „zwie-rzaki-kwoki", Wiktor także miał swoje pogaduszki, ale wszystkie były zdumiewająco niedorzeczne i bez sensu: — Mamo — dokoła na prawo! — gdzie moje skarpetki? Zamęczał mnie głupimi pytaniami: — Odpowiadaj, Aloszka, dlaczego pisze się „daj tyle", a mówi się „daktyle"? Dlaczego mówi się „potrawa", a nie „to trawa"? Dlaczego — „pantofelek", a nie „Felek to pan"? Nie podobał mi się sposób mówienia ich wszystkich. Nawykły do pięknego języka, jakim mówili babcia i dziadek, nie rozumiałem z początku takich połączeń sprzecznych słów, jak „przeraźliwie śmieszne", „śmiertelnie chce mi się jeść", „strasznie wesoło"; wydawało mi się, że śmieszne nie może być przerażające, wesołe nie jest straszne i że kto chce jeść, nie szykuje się na śmierć. Pytałem ich: — Czy można tak mówić? Kpili ze mnie: - 345 - — Widzicie go, co za nauczyciel! Warto by ci uszu narwać! Ale i powiedzenie „narwać uszu" wydawało mi się nieprawidłowe: można narwać trawy, kwiatów, orzechów. Usiłowali mi udowodnić, że można także „narwać" uszu, ale to mnie nie przekonywało i z tryumfem mówiłem: — A jednak uszy nie są oberwane! Dokoła było tyle okrutnej swawoli i brudnego bezwstydu — znacznie więcej niż na ulicach Kunawina, choć tam pełno było domów publicznych i „wesołych" dziewcząt. Czuło się nadto, że w Kunawinie za tym bezwstydem i okrutną swawolą kryje się coś, co usprawiedliwia konieczność tego okrucieństwa i bezwstydu — trudne, na pół głodne życie, ciężka praca. Tu ludzie żyli w dostatku i wygodach, ich życie zamiast pracy wypełniał niepojęty, niepotrzebny harmider i krzątanina. A na wszystkim ciążyła jakaś drażniąca, dokuczliwa nuda. Żle mi tu było, ale czułem się jeszcze gorzej, kiedy w odwiedziny do mnie przychodziła babcia. Wchodziła tylnym gankiem, po wejściu do kuchni żegnała się przed obrazami, potem kłaniała się do ziemi młodszej siostrze; ten ukłon, niczym stupudowy ciężar, przyginał mnie ku ziemi, przytłaczał. — A, to ty, Akulino — niedbale i chłodno witała babcię moja gospodyni. Nie poznawałem babci: skromnie zacisnąwszy wargi, z. obcą, zmienioną twarzą siadała cichutko na ławce przy drzwiach, koło szaflika z pomyjanai, i milczała jak winowajca, cicho i pokornie odpowiadając na pytania siostry. Bolało mnie to i mówiłem ze złością: m - — Gdzie babcia usiadła? Dobrodusznie mrugnąwszy w moją stronę karciła mnie: — A ty siedź cicho! Tyś tu nie gospodarz! — On się zawsze wtrąca do nie swoich spraw, nie ma na niego żadnego sposobu — zaczynała starucha swoje skargi. Niekiedy zjadliwie pytała się siostry: — Cóż, Akulino, po prośbie chodzisz? — Ciężka dola... — Kto nie ma wstydu, temu zawsze lekko. — Mówią, że Chrystus też żył z jałmużny... ... — Bałwany tak mówią, heretyki, a ty, durna babo, słuchasz! Chrystus to nie żebrak, tylko syn Boży, w chwale przyjdzie — rzecze Pismo — sądzić żywych i umarłych... I umarłych, zapamiętaj to sobie! Nie ukryjesz się przed Nim, dobrodziejko, choćbyś się w proch obróciła... On tobie i Wasilijowi odpłaci za waszą pychę, za mnie, kiedym to czasami was, bogatych, o pomoc prosiła... — Jak mogłam, tak ci przecież pomagałam — dobrodusznie odpowiadała babcia. — A Pan Bóg już nam odpłacił, wiesz sama... — Za mało! Za mało... Starucha długo piłowała babcię swoim niewyczerpanym gadulstwem, a ja słuchałem jadowitego zgrzytu jej słów i ogarniał mnie smutek i zdumienie: jak babcia może to znieść? I nie lubiłem jej w takich chwilach. Z pokoju wychodziła młoda gospodyni i życzHwie.ki-wała głową na przywitanie: — Wejdźcie do jadalni, nic nie szkodzi, wejdźcie! Siostra krzyczała w ślad za babcią: — Wytrzyj nogi, wieś przecież jodłowa — na mokradłach jest zbudowana! .. - - 34? - Wasilij Sjergiejew witał babcię wesoło: — A, przemądra Akulina! Co słychać? Jak tam staruszek Kaszyrin, zipie jeszcze? Babcia uśmiechała się do niego swym uśmiechem od serca. — Wciąż grzbiet zginasz, wciąż pracujesz? — Wciąż pracuję! Jak aresztant. Babcia rozmawiała z nim przyjaźnie i miło, ale — jak starsza. Niekiedy wspominał moją matkę: — Ta-ak, Warwara Wasiliewna... To była kobieta! — jak dąb! Prawda? Jego żona wtrącała swoje trzy grosze, zwracając się do babci: — Pamiętacie, podarowałam jej talmę, czarną, jedwabną, z pacioreczkami? — A jakże... — Talma była jeszcze całkiem jak nowa... — Ta-ak — mruczał szef — talma, palma, a życie— szelma! — Co ty wygadujesz? — podejrzliwie pytała żona. — Ja? Tak sobie... Dni wesołe przemijają, dobrzy ludzie wymierają... — Nie rozumiem, co to ma do rzeczy — karciła go z niepokojem. Potem prowadzą babcię, żeby obejrzała noworodka, ja sprzątam ze stołu brudny serwis do herbaty, a Sjergiejew mówi do mnie półgłosem, w zamyśleniu: — Dobra staruszka ta twoja babcia... Jestem mu głęboko wdzięczny za te słowa, a kiedy zostaję sam na sam z babcią, mówię jej z bólem w sercu: — Dlaczego tutaj przychodzisz, dlaczego? Przecież widzisz, jacy oni są... — Ech, Alosza, ja wszystko widzę — odpowiadała pa- - 343 - trząc na mnie z dobrym uśmiechem na cudownej twarzy. Robi mi się przykro: wiadomo, że ona wszystko widzi, wszystko wie; wie także i o tym, co się dzieje w mojej duszy w tej chwili. Obejrzawszy się ostrożnie, czy kto nie nadchodzi, obejmuje mnie i mówi tkliwie: — Nie przyszłabym, gdyby ciebie tu nie było... Na co mi cm? Ale dziadek zachorował, musiałam chodzić koło niego, nie pracowałam, pieniędzy nie mam... A syn, Michał, Saszę wypędził, trzeba chłopca żywić, przyodziać. Obiecali płacić za ciebie sześć rubli na rok, więc — myślę sobie — może choć rubla dadzą. Przecież już blisko pół roku u nich jesteś... I szepcze mi na ucho: — Kazali mi cię skarcić, wyłajać; nie słuchasz nikogo, mówią. Żebyś to tak, duszo gołębia, pobył u nich, przecierpiał ze dwa latka, póki nie okrzepniesz! No jak, pocier- pisz? Obiecałem cierpieć. Ale jakże to trudno! Dławi mnie to życie — nędzne, nudne, wypełnione po brzegi zabiegami o jadło; żyję jak we śnie. Niekiedy myślę sobie: trzeba uciekać! Ale na dworze przeklęta zima, po nocach wyją zamiecie, w^atr hula na strychu, trzeszczą belki ściskane mrozem — dokąd tu uciec? Na spacery mnie nie puszczano, zresztą nie było na to czasu; krótki dzień zimowy schodził niepostrzeżenie na krzątaninie domowej. Obowiązany jednak byłem chodzić do cerkwi: co sobotę na nieszpory, co niedzielę — na sumę. Do cerkwi chodziłem z przyjemnością. Stojąc w jakimś kącie, gdzie było przestronniej i ciemniej, lubiłem patrzeć z daleka na ikonostas, jakby topniejący w płomieniach świec i spływający ciemnozłotymi strugami - 34? - na s^ f pną posadzkę nawy; wolniutko poruszają sif? Cie^»l^Łcie ikon, wesoło migocze złota koron-ka Q^rsu B^ płomienie świec zawisły w błękitnawy^ ^?, jak złote Pszczoiy> a głowy dziewcząt i kobiet>V^let^jobne do kwiatów. ^szy * K°*a sP*ata s^ harmonijnie ze śpiewem chój^u w. jkO żyje dziwnym życiem baśni, cała cer-kie4r koł' s& wolniutko, niczym kolebka, w gęstej j^ smoła^ctar1^ Pustce- niekiedy vvy^awa^° m* s^' ze cer^ew les^ pogrążona w §łębi jeziora, ze sis- skryła pod ziemię, aby żyć osobliwy^ odmiennym od wszystkiego życiem. Prawdopodobnie skojarzyłem to wrażenie z opowiadaniem babci ° grodzie Kitieżu; często, kiwając się sennie wraz ze wszystkim, co mnie otaczało, ukołysany śpiewem chóru, szeptem modlitw, westchnieniami ludzi, powtarzałem w pamięci melodyjną, smutną legendę: Obiegły przeklęte hordy tatarskie Nieprzebranym, plugawym mrowiem, Obiegły, pogany, sławne miasto Kitież W jasny dzień boży, o świtaniu... O miłosierny Boże nasz, Panie, O przenajświętsza Bogurodzico! Och, zezwólcie sługom swoim kornym Dokończyć nabożeństwa rannego, Dosłuchać Pisma świętego! °ch, nie oddajcie Tatarowi Cerkwi świętej na pokalanie, z°n i dziewic — na pohańbienie, Malych dzieciątek — na pośmiewisko, Siwiutkich starców — na śmierć okrutną! Usłyszał dobry Pan stworzenia, słyszała Bogurodzica Je gorące westchnienia, Efeskie błagania. * w ł Pan wszego stworzenia Do archanioła Michała: — A idź no tam, Michale, Zatrząś no ziemią pod Kitieżem, Zanurz gród Kitież w głębi jeziora; I niech się tam ludzie modlą Bez ustanku, bez wytchnienia Od samej jutrzni aż do nieszporów, Wszyscy mszy świętej niechaj słuchają Po wieczne czasy, na wieki wieków! W owym czasie byłem napełniony wierszami babci jak ul miodem; zdaje się nawet, że moje myśli przybierały kształt jej wierszy. W cerkwi nie modliłem się; przykro mi było w obliczu Boga babci powtarzać gniewne modlitwy i pokutnicze psalmy dziadka; byłem przeświadczony, że nie mogą Mu się podobać, jak i mnie się nie podobały; zresztą te modlitwy są wydrukowane w książkach, a więc Pan Bóg umie je na pamięć jak wszyscy ludzie, co czytać umieją. Toteż w cerkwi, kiedy serce wypełniała błoga, nieokreślona tęsknota lub kiedy gryzły je i szarpały drobne przykrości minionego dnia, próbowałem sam układać modlitwy. Wystarczyło, że pomyślałem o mojej smutnej doli, a już słowa same przez się, bez trudu, układały się w skargę: O, Panie, Panie, żyć mi niewesoło! Chciałbym dorosłym być jak najprędzej! Wybacz mi, Boże, lecz sił mam za mało, Ani rusz dalej — dosyć już tej nędzy! Babka Matriona, wiedźma przeklęta, Łaje i wilkiem wciąż na mnie patrzy, W kąt poszła dawno moja nauka, Gorzko mi, słono — życie się przykrzy! Wiele „modlitw" pamiętam po dziś dzień; praca mózgu w okresie dzieciństwa żłobi w duszy głębokie rysy, które często nie zabliźniają się przez całe życie. ^ sai - W cerkwi było mi dobrze, oddychałem w niej pełną piersią jak w lesie i w polu. Maleńkie serce, które doznało już tysiąca krzywd, zbrukane okrutną brutalnością życia, oczyszczało się w niejasnych, gorących marzeniach. Do cerkwi chodziłem jednak tylko podczas wielkich mrozów albo gdy wściekła zadymka szalała po mieście, kiedy to wydaje się, że niebo zamarzło i wiatr postrzępił je na chmury śniegowe, że ziemia także zamarzła pod śnieżnymi zaspami i nigdy już nie zmartwychwstanie, nie wróci do życia. Podczas cichych nocy bardziej lubiłem chodzić po mieście, z ulicy na ulicę, docierając do najgłuchszych zaułków. Idziesz niekiedy, jakbyś się na skrzydłach unosił; jesteś sam, jak księżyc na niebie; przed tobą pełznie twój cień, gasi iskry światła na śniegu i śmiesznie się potyka o słupy, o płoty. Środkiem ulicy kroczy stróż nocny w ciężkim kożuchu, z grzechotką w ręce; obok niego — drżący z zimna pies. Niezdarny człowiek podobny jest do psiej budy, która uciekła z podwórza i idzie sobie ulicą, nie wiadomo dokąd; strapiony pies podąża za nią. Czasami przejdą obok wesołe panny i kawalerowie; myślę sobie wtedy, że i oni uciekli z nieszporów. Od czasu do czasu przez lufciki oświetlonych okien bije w czyste powietrze fala jakiejś osobliwej woni — delikatnej, niezwykłej, budzącej myśl o innym, nie znanym mi życiu. Staję pod oknem, wciągam zapach i nasłuchując myślę sobie: co to za życie, jacy ludzie mieszkają w tym domu? W cerkwi nabożeństwo, a tu — bawią się wesoło, śmieją się, grają na jakichś osobliwych gitarach; przez lufciki szeroką falą płyną dźwięki miedzianych strun. Szczególnie interesował mnie parterowy, przysadzi- sty dom na skrzyżowaniu bezludnych ulic — Tichonow-skiej i Martynowskiej. Natknąłem się na niego pewnej księżycowej nocy, w czasie odwilży przed ostatkami. Z kwadratowego lufcika razem z ciepłą parą płynął na ulicę niezwykły dźwięk, jak gdyby ktoś bardzo silny i dobry śpiewał z zamkniętymi ustami; słów nie było słychać, ale pieśń wydawała mi się zdumiewająco znajoma i zrozumiała, choć w słuchaniu przeszkadzał dźwięk strun, natrętnie przerywający tok pieśni. Usiadłem na podmurowaniu wyobrażając sobie, że ktoś gra na osobliwych skrzypkach o cudownej mocy, ale słuchanie ich sprawia wprost ból, jest ponad siły człowieka Niekiedy skrzypki zawodziły z taką siłą, że wydawało się — cały dom drży i dzwonią szyby w oknach. Kapało z dachu; z moich oczu także kapały łzy. Znienacka podszedł stróż nocny i zepchnął mnie z podmurowania pytając: — A ty czego sterczysz? — Muzyka — objaśniłem. — To co z tego! Wynocha!.., Szybko obiegłem dokoła ulice dzielnicy i znów powróciłem pod okno, ale w domu już nie grano; z okienka buchał na ulicę donośny, wesoły gwar; było to tak niepodobne do tamtej smutnej muzyki, jak gdybym ją był słyszał we śnie. Prawie co sobotę biegłem pod ten dom, ale tylko raz jeden, wiosną, znów usłyszałem tam wiolonczelę; jej śpiew dźwięczał prawie bez przerwy do północy. Kiedy wróciłem do domu, obito mnie. Nocne spacery pod zimowymi gwiazdami, po opustoszałych ulicach, bardzo mnie wzbogacały duchowo. Umyślnie wybierałem uliczki oddalone od centrum: w śródmieściu było dużo latarni — mogli mnie zauważyć znajomi moich gospodarzy i donieść im, że chodzą 23 — Gorki II _ 353 _ po mieście zamiast iść do cerkwi — przeszkadzali pijani, stójkowi i „wesołe dziewczęta". Na dalekich od centrum uliczkach można było zaglądać do parterowych okien, jeżeli tylko były niezbyt zamarznięte i bez zasłonek. Wiele różnych obrazków dały mi zobaczyć te okna: widziałem, jak ludzie modlą się, całują, biją, grają w karty, jak zatroskani, rozmawiają z sobą bezdźwięcznie. Przed moimi oczami, jak w panoramie za dwa grosze, przesuwało się nieme, rybie życie. Zobaczyłem kiedyś w suterenie, przy stole, dwie kobiety — jedna była młodziutka, druga nieco starsza; naprzeciw nich siedział długowłosy gimnazista i wymachując ręką czytał im książkę. Młodsza słuchała, w skupieniu ściągnąwszy brwi, oparta o poręcz krzesła; starsza — szczuplutka, o wspaniałych włosach — nagle zakryła twarz dłońmi i ramiona jej zadrżały; gimnazista odrzucił książkę na bok, a kiedy młodsza dziewczyna, zerwawszy się nagle, wybiegła, padł na kolana przed tą ze wspaniałymi włosami i zaczął całować jej ręce. W innym oknie podpatrzyłem, jak wielki, brodaty mężczyzna, posadziwszy sobie na kolanach kobietę w czerwonej bluzce, huśtał ją jak dziecko; widocznie coś śpiewał, szeroko otwierając usta, z wytrzeszczonymi oczami. Kobieta trzęsła się ze śmiechu i przechylała się w tył, fikając nogami; on podnosił ją i znów śpiewał, a ona znów się śmiała. Patrzałem na nich długo i odszedłem dopiero wówczas, kiedy zrozumiałem, że zabawa zanosi się na całą noc. Wiele obrazków tego rodzaju utkwiło mi na zawsze w pamięci; były one dla mnie tak pociągające, że często spóźniałem się do domu. Budziło to podejrzenie moich gospodarzy, którzy wypytywali mnie wtedy: N - 354 - __ w której cerkwi byłeś? Który pop odprawiał nabożeństwo? A że znali wszystkich popów w mieście i wiedzieli, jaka ewangelia przypada na dany dzień — wiedzieli właściwie wszystko i łatwo im było przyłapać mnie na kłamstwie. Obie kobiety czciły gniewnego Boga mojego dziadka. Boga, który żądał, aby zbLżano się do niego ze strachem; Jego imię miały zawsze na ustach, nawet w czasie kłótni groziły sobie wzajemnie: — Poczekaj! Pan Bóg cię skarze... On ci już przytrze rogów, ty podła!... W niedzielę, w pierwszym tygodniu postu, stara piekła placuszki, które się jej wciąż przypalały; rozczer-wieniona od ognia, krzyczała ze złością: — A niech was wszyscy diabli!... Nagle, powąchawszy patelnię, zachmurzyła się, cisnęła na ziemię widełki do jej podnoszenia i zawyła: — Rany boskie, przecież to patelnia od mięsa, nieczysta! Nie wyżarzyłam jej w pierwszy dzień postu* Olaboga! Uklękła i błagała ze łzami: — Panie miłosierny, przez rany Twoje święte przebacz mi, grzesznej! Nie karz mnie, głupiej staruchy, o Panie... Upieczone placki dano psom, patelnię wyżarzono, a synowa odtąd w czasie kłótni wypowiadała świekrze: — Wy nawet w czasie postu pieczecie na patelniach od mięsa... Obie wplątywały Boga we wszystkie sprawy domowe, we wszystkie drobiazgi swego ograniczonego życia: nadawało to pozorów znaczenia i powagi ich ubogiemu życiu, czyniło z niego jak gdyby bezustanną służbę ja~ :»? - 355 - kiejś wyższej sile. To wciąganie Boga do byle jakich błahostek przygnębiało mnie; mimo woli wciąż rozglądałem się po kątach, czując nad sobą czyjś niewidzialny nadzór, a nocami chwytał mnie zimny strach przyczajony w kącie kuchni, gdzie przed ciemnymi ikonami - płonęła nieustannie lampka oliwna. Obok półki jest wielkie okno — dwie ramy rozdzielone listwą. Bezdenna, granatowa pustka zagląda prze» szyby; wydaje się, że dom, kuchnia, ja — że wszystko wisi na samej krawędzi tej pustki: wystarczy gwałtowniejszy ruch, a wszystko runie w tę granatową, zimną otchłań i poleci dokądś obok gwiazd, w martwej ciszy, bezdźwięcznie, jak kamień rzucony w wodę. Długo leżałem nieruchomo, bojąc się obrócić z boku na bok, w oczekiwaniu straszliwego końca, który mnie czeka. Nie pamiętam, w jaki sposób wyleczyłem się z tego strachu, ale wiem, że wyleczyłem się szybko; pomógł mi w tym, oczywiście, dobry Bóg babci. Myślę, że już wtedy zrozumiałem prostą prawdę: nie zrobiłem przecież nic złego, bez winy nie może mnie spotkać kara, a za cudze grzechy nie ponoszę odpowiedzialości. Często zamiast na mszę, szedłem na wagary, szczególnie wiosną; jej przemożna siła nie pozwalała mi stanowczo pójść do cerkwi. A jeżeli dawano mi dwukopiej- kówkę na ofiarę — byłem ostatecznie zgubiony: kupowałem kostki do gry, przez całe nabożeństwo grałem z chłopcami i z reguły spóźniałem się do domu. Pewnego razu tak się spisałem, że przegrałem całe dziesięć kopiejek, jakie mi dano na wypominki i proskurę. Nie było innej rady — musiałem ściągnąć cudzą proskurę z tacy, którą diaczek wyniósł z ołtarza. Namiętnie lubiłem gry — rozpalały mnie do nieprzytomności. Byłem bardzo zręczny i silny, toteż wkiótce - 356 - zasłynąłem na sąsiednich ulicach jako najlepszy gracz w kości, w kule czy w wybij ankę. W czasie wielkiego postu kazano mi się przygotować do komunii i oto idę spowiadać się do naszego sąsiada, ojca Dorimiedonta Pokrowskiego. Sądziłem, że to człowiek surowy, a miałem na sumieniu wiele grzechów w stosunku do niego: rzucałem kamieniami w altanę w jego ogrodzie, miałem ciągłe zatargi z jego dziećmi, w ogóle ojciec Dorimiedont mógł mi wypomnieć niemało różnych przewinień, którymi sprawiłem mu przykrość. Gnębiło mnie to bardzo i kiedy stałem w ubożuchnej cerkwi, czekając swojej kolei na spowiedź, serce biło mi niespokojnie. Ojciec Dorimiedont przywitał mnie jednak dobrodusznie, gderliwym okrzykiem: — A, sąsiad... No, uklęknij! Czym zgrzeszyłeś? Nakrył mi głowę ciężkim aksamitem; dusiłem się od tapaehu wosku i kadzidła, mówić było mi trudno i nie chciało się. — Słuchasz starszych? — Nie. — Mów — zgrzeszyłem! Nieoczekiwanie dla samego siebie wypaliłem: — Kradłem proskury. — Jakże to? Gdzie? — spytał duchowny powoli, p*> chwili namysłu. — W cerkwi Trzech Arcykapłanów, w cerkwi Sw Mikołaja, w Pokrowskiej... — Ho-ho, we wszystkich cerkwiach! To, bracie, niedobrze... Grzech — rozumiesz? — Rozumiem. — Mów — zgrzeszyłem! Nierozumny! Czyś kradł, aby je zjeść? - 357 Czasem zjadłem, a czasami — przegram pieniądze w kości, a tu trzeba przynieśc do domU proskurę, no to kradłem... Ojciec Dorimiedont zaczął niezrozumiale coś szeptać znużonym głosem, potera zadał mi jeszcze kilka pytań i nagle powiedział ostro: — A nie czytałeś książek nielegalnych? Nie zrozumiałem oczywiście 0 co mU chodzi, j zap„ tałem: —? Czego? — Książek zakazanych nie czytałeś? — Nie, żadnych... — Odpuszczone są winy twoje... Wstań! Spojrzałem mu w twarz ze zdziwieniem: wydawała mi się zamyślona i dobra. Czułem się zakłopotany, mia-, ^?2?*? sumienia: moi gospodarze wysyłając mnie do spowiedzi naopowiadali o niej wiele strasznych rzeczy wiele okropności, i nakłaniali, bym ze skruchą wyznał wszystkie przewinienia. — Rzucałem w waszą ???? karnieniami — oświadczyłem nagle. Duchowny podniósł gł0we ? ??^????!: — To także bardzo niedobrze! Możesz odejść... — I w psa rzucałem... - Następny! — zawołał 0jciec Dorimiedont nie patrząc już na mnie. Odszedłem czując, że mnie skrzywdzono i oszukano; w takim napięciu, w takim strachu czekałem na tę spowiedź, tymczasem okazało się> że to nie było ani straszne, ani nawet ciekawe! Ciekawe było tylko pytanie o nieznane mi książki; przypomniałem sobie gimnazistę pytającego w suterenie k^iążką kobietom, przypomniałem sobie Dobrą Sprawę _ on także mia} dużo czarnych ssiąg, grubych, z niezrozumiałymi rysunkami. - 358 - Nazajutrz dano mi piętnaście kopiejek i wyprawiono do komunii. Wielkanoc była późna, śnieg już dawno stopniał, ulice obeschły, na drogach podnosił się kurz; dzień był słoneczny, radosny. Koło cerkiewnego muru grała hazardowo w kości duża kompania rzemieślników; zdecydowałem, że zdążę jeszcze do komunii, i poprosiłem graczy: — Przyjmijcie mnie! — Kopiejka wkupnego — rzekł wyniośle ospowaty, rudy mężczyzna. Niemniej wyniośle odpowiedziałem: — Stawiam trzy na drugą parę na lewo! — Pieniądze na metę! I zaczęła się gra! Rozmieniłem piętnastokopiejkówkę i położyłem trzy kopiejki pod parę kostek na długiej mecie; kto strąci tę parę, bierze moją stawkę, kto chybi, ten mnie płaci trzy kopiejki. Poszczęściło mi się: dwóch celowało w moje pieniądze i obaj nie trafili; wygrałem sześć kopiejek i to od dorosłych mężczyzn! To mnie bardzo podniosło na duchu... Ale któryś z graczy powiedział: —- Miejcie go na oku, chłopaki, bo da nogę z wygraną... Uraziło mnie to i oświadczyłem z zapalczywością, jakby kto w bęben uderzył: — Dziewięć kopiejek na lewą ostatnią parę! Nie wywarło to jednak na graczach najmniejszego wrażenia, tylko jakiś chłopak, mój rówieśnik, krzyknął ostrzegawczo: — Uwaga! — on ma szczęśliwą rękę! To, kreślarz ze Zwiezdinki, dobrze go znam! Jakiś szczupły rzemieślnik, sądząc po zapachu kuśnierz, powiedział złośliwie: — Takie z ciebie diablątko? Ano, dobrze... - 355 - Wycelował, strącił zręcznie moją stawką ołowianą kulką i spytał nachylając się do mnie: -^ No co, beczysz? Odpowiedziałem: — Na ostatnią prawą — trzy! — Znów zmiotę — pochwalił się kuśnierz, ale przegrał. Więcej niż trzy razy z rzędu nie wolno było stawiać pieniędzy, zacząłem więc strącać cudze stawki i wygrałem jeszcze cztery kopiejki .i całą kupę kostek. Kiedy jednak znów przyszła na mnie kolej, postawiłem trzy razy i przegrałem wszystkie pieniądze — w samą porę: msza się skończyła, biły dzwony, ludzie wychodzili z cerkwi. — Żonę masz? — spytał kuśnierz próbując mnie chwycić za włosy, wykręciłem się jednak i uciekłem. Dopędziłem jakiegoś odświętnie ubranego chłopca i spytałem go grzecznie: — Czy byłeś u komunii? — A bo co? — odpowiedział obrzucając mnie podejrzliwym spojrzeniem. Poprosiłem go, aby opowiedział mi, jak się to odbywa, co mówi duchowny, kiedy udziela komunii, i co ja powinienem robić. Wyrostek surowo popatrzył na mnie spode łba i groźnym głosem ryknął: — Łazikowałeś, zamiast iść do komunii, heretyku? No, to mc u ^e powiem> niech d tam o.dec wygarb skórę- Pobi,głem do domu przekonany) że będą mn.e p_ tywaU o wszystko i że ani chybi dowiedzą się, że nie by-lem v komunii. J 0 fjSCha ^^^ P° ??2?™??????> spytała mnie tylko - ??? - __ A diaczkowi za dobre słowo — dużo dałeś? __ Piątkę — odpowiedziałem bez namysłu. — I trzy kopiejki byłoby dosyć, a dwie — tobie by zostały, ty strachu na wróble! ...Wiosna. Każdy dzień przystrojony jest w coś nowego, każdy nowy dzień jest jaśniejszy, milszy. Pachnie odurzająco młodą trawą, świeżą zielenią brzóz, coś ciągnie nieprzeparcie w pole: iść i posłuchać skowronka leżąc na ciepłej ziemi twarzą do góry. A ja czyszczę zimowe ubrania, pomagam układać je w kufrze, kruszę liście tytoniowe, trzepię meble, od rana do wieczora krzątam się dokoła nieprzyjemnych spraw, które mnie nic nie obchodzą. Wolnego czasu nie mam czym wypełnić. Na naszej ubogiej ulicy jest pusto, dalej — nie wolno mi chodzić, na podwórzu — źli, zmęczeni kopacze, rozczochrane kucharki i praczki, co wieczór — psie wesela. Wszystko to przejmuje mnie wstrętem i razi do tego stopnia, że chciałoby się oślepnąć. Idę na strych wziąwszy z sobą nożyce i różnokolorowy papier, wystrzygam koronkowe wzory i przystrajam nimi krokwie. Bądź co bądź — to pokarm dla mojej tęsknoty. Czuję niepokój w sercu, pragnę iść dokądś, gdzie mniej śpią, mniej się kłócą, nie tak natarczywie oblegają Boga skargami, nie tak często krzywdzą ludzi pochopnym sądem. ...W sobotę wielkanocną przynoszą do miasta cudowny obraz Matki Boskiej Władymirskiej z orańskiego klasztoru; ikona gości w mieście do połowy czerwca i odwiedza wszystkie domy, wszystkie mieszkania w każdej parafii. U moich gospodarzy zjawiła się w dzień powszedni rano; czyściłem w kuchni miedziane naczynia, kiedy 361 - młoda gospodyni krzyknęła z pokoju strwożonym głosem: ° __ Otwieraj wejście frontowe — Orańską niosą! Rzuciłem się na dół, brudny, z rękami umazanymi łojem i tłuczoną cegłą, i otworzyłem drzwi. Młody mnich z lampką w jednej i kadzidłem w drugiej ręce warKn3ł cichutko: — Spisz czy co? Pomagaj... Dwóch obywateli wnosiło po wąskich schodach ciężki kiot z ikoną; pomagałem im podtrzymując brudnymi rękami i ramieniem brzeg szafki; z tyłu tupotali opaśli zakonnicy, niechętnie śpiewając niskimi głosami: „Przenajświętsza Bogurodzico, módl się za na-ami.„" Pomyślałem sobie ze smutnym przeświadczeniem: „Obrazi się na mnie, że niosę ją taki brudny, i ręce mi uschną..." Postawiono ikonę w rogu naprzeciw drzwi, na dwóch krzesłach przykrytych czystym prześcieradłem. Po bokach kiotu stanęli podtrzymując go dwaj mnisi, młodzi i piękni, i — jak aniołowie — promiennie niebieskoocy, o bujnych, pięknych włosach. Odprawiano uroczyste nabożeństwo. „O Matko Przecudowna" — intonował rosły pop wysokim głosem i wciąż dotykał szkarłatnym palcem opuchniętego płatka ucha, ukrytego w bujnych włosach. „Przenajświętsza Bogurodzico, zmiłuj się nad na-ami" — śpiewali mnisi znużonymi głosami. Kochałem Bogurodzicę; według opowiadań babci to ona rozsiewa na ziemi, biednym ludziom na pociechą, wszystkie kwiaty, wszystkie radości, wszystko, co dobre i piękne. Toteż kiedy należało złożyć pocałunek na je) ręce — nie uważając, jak to czynią dorośli, z drżeniem serca pocałowałem ją w twarz, w usta. Ktoś chwycił mnie potężną łapą i cisnął w kąt przy - 362 - drzwiach. Nie zachowało mi się w pamięci, jak odeszli mnisi zabierając ikonę, ale jedno pamiętam bardzo dobrze: siedziałem na ziemi, a gospodarze stanąwszy nade mną, z wielkim strachem i niepokojem rozważali, co się teraz ze mną stanie. — Trzeba pomówić z jakimś co uczeńszym duchownym — mówił mój szef i łajał mnie dobrotliwie: — Prostaku nieokrzesany! Cóż to, nie rozumiesz, że nie wolno całować w usta? A przecież... do szkoły chodziłeś, uczyłeś się... Przez kilka dni czekałem jak skazaniec — co też się stanie? Trzymałem kiot z Matką Boską brudnymi rękami, nieprzepisowo złożyłem pocałunek — nie ujdzie mi to na sucho, nie ma mowy! Widocznie jednak Matka Boska darowała mi ten mimowolny grzech, wypływający ze szczerej miłości. Albo może jej kara była tak lekka, że jej nie zauważyłem w powodzi ciągłych kar, jakich doświadczałem od dobrych ludzi? Niekiedy, aby podrażnić starą gospodynię, mówiłem z pokorą: — A Matka Boska widocznie zapomniała mnie ukarać... — Poczekaj! — zjadliwie groziła starucha. —- Jeszcze zobaczymy... ...Ozdabiając belki strychu wycinankami z różowych papierków od herbaty, arkusikami sreberka, liśćmi i różnymi różnościami, śpiewałem na nutę pieśni religijnych wszystko, co mi tylko przychodziło na myśl, jak to robią Kałmucy w czasie podróży: Siedzą na poddaszu Z nożycami w ręku, Tnę i tnę papierki... Nudno nieukowi! - 363 - Gdybym psem był, biegłbym, Gdzie mi się podoba, A tak — krzyczy na mnie I duży, i mały: Siedź i milcz, smarkaczu, Milcz, dopókiś cały! ™JL ^ °g^dając moje dzieło uśmiechała się i ki-Pewn ' ~ MÓgłbyŚ tak kuchnię P"yozdobić... rżał dzi?° raZU przyszedł na strych gospodarz, obej-— Z h ^ moich' westchnął i powiedział: dar* / ?? JeSteŚ' Pieszkow, niech cię licho... Ku- Dał ?? będzle CZy C0? Kt0 t0 wie- m wieiką mikołajowską pięciokopiejkówkę. i zawSr°WaIem USZka Z cienkieS° drutu do monety miefep,, , ?-? ją' jak meda1' na naJbardziej widocznym nak Z"?? m°iCh rożnokolorowych wycinanek. Jedna nlPyWie dnia moneta razem z uszkami znikła: na pewno ściągnęła ją starucha! V skWiku^ mlm° Wszystk0 «ciekłem. Poszedłem rano do przy mniP° °hleb ?? śniadanie' a sklepikarz kłócąc się Sklmib-aJ? Z Z°ną uderzył W Po głowie odważnikiem. miS zeb , ^??§1? ? Ulkę ? tam uPadła= ??? i odwi^i Slę lud2ie' k0bietę wsadzono na dorożkę inieoczel d° szPitala- Pobiegłem za dorożkarzem warle na??? ^ 8SmegP 8????? Znalazłem sie- na bul" Ła^n °łgą Z dwudziestokopiejkówką w ręce. na świec^^f Wi°Senny dZleń- W°łga r°zlała Szerok0> lak mvsz ? gWarn°' swobodnie- a Ja żyłem dotąd SjergieewP •mi°tłą-P0Stan0Wiłem'Że ??? Wróc^d0 SmaI°W \?? PÓJdę d° babci> d0 K^awina; nie w oZ ??? ,°?' był°by ^ WStyd S^rzeć W w oczy, a x dziadek naigrawałby się ze mnie. - 364 - Dwa, trzy dni włóczyłem się nad rzeką żywiąc się u dobrodusznych tragarzy, nocując z nimi na przystaniach; a potem jeden z nich powiedział: — Ty, chłopcze, widzi mi się, na próżno tu się obijasz! Idź na statek „Dobry", tam jest potrzebny pomy-wacz naczyń... Poszedłem. Wysoki, brodaty bufetowy w czarnej, jedwabnej czapeczce bez daszka popatrzył na mnie przez okulary mętnymi oczami i cicho powiedział: — Dwa ruble na miesiąc. Paszport. Paszportu nie miałem. Bufetowy zastanowił się i poradził mi: — Przyprowadź matkę. Pobiegłem do babci; babcia uznała, że dobrze zrobiłem, namówiła dziadka, żeby poszedł do zarządu cechu po paszport dla mnie, a sama wybrała się ze mną na statek. — Dobrze — powiedział bufetowy obrzuciwszy nas spojrzeniem. — Idziemy. Zaprowadził mnie na rufę statku, gdzie przy stoliku siedział, popijając herbatę i równocześnie ćmiąc grubego papierosa, olbrzymi kucharz w białej bluzie i w białej czapie. Bufetowy popchnął mnie ku niemu. — Pomywacz — powiedział i natychmiast odszedł, a kucharz parsknął, nastroszył czarne wąsy i rzucił w ślad za nim: — Najmujecie diabli wiedzą kogo, byle taniej... Ze złością wstrząsnął wielką głową o czarnych, krótko przystrzyżonych włosach, wybałuszył ciemne oczy, wyprężył się, nadął i huknął dźwięcznym głosem: — Coś ty za jeden? Bardzo mi się nie podobał ten człowiek. Choć był ubrany całkiem na biało, wydawało się, że jest brudny; - 365 - na palcach rosła mu sierść, z wielkich uszu sterczały włosy. — Chce mi się jeść — powiedziałem. Mrugnął i nagle jego sroga twarz rozjaśniła się szerokim uśmiechem, pełne, ogorzałe policzki odpłynęły falami ku uszom odsłaniając wielkie, końskie zęby, wąsy obwisły mu miękko; był teraz podobny do grubej, poczciwej baby. Wychlusnął za burtę herbatę ze szklanki, nalał świeżej i podsunął mi nie napoczętą francuską bułkę i duży kawałek kiełbasy: — Wcinaj! Qjca, matkę masz? Kraść umiesz? No, nie bój się, tu wszyscy są złodzieje, nauczą cię! Mówił tak, jak gdyby szczekał. Jego ogromna twarz, wygolona aż do siności, była pokryta w okolicy nosa gęstą siatką czerwonych żyłek, mięsisty, purpurowy nos opadał na wąsy, dolna warga obwisła ciężko, pogardliwie, w kąciku ust, jakby przyklejony, dymił papieros. Widocznie dopiero co wyszedł z łaźni; pachniało od niego brzozową miotełką i pieprzówką, na szyi i skroniach obficie perlił się pot. Kiedy wypiłem herbatę, wsunął mi do ręki rublowy papierek: — Idź, kup sobie dwa fartuchy z napierśnikami. Stój — sam kupię! Poprawił czapkę i odszedł ciężko się kołysząc i człapiąc stopami po pokładzie niczym niedźwiedź. ...Noc. Jasno świeci księżyc uciekając w lewo od statku, na łąki. Starusieńki, rudy statek z białym pasem na kominie, bez pośpiechu, nierównomiernie plaska łopatami kół po srebrnej wodzie, na jego spotkanie wolniutko płyną ciemne brzegi kładąc na wodę cienie; nad brzegami czerwono połyskują okna chat, we wsi śpiewają, - 366 - dziewki chodzą w korowodach, a przyśpiew „aj-luli" dźwięczy jak „alleluja". Za statkiem na długiej linie holowniczej wlecze się barka, także ruda; jej pokład nakryty jest żelazną klatką, w klatce siedzą aresztanci skazani na zesłanie i na katorgę. Na dziobie barki lśni jak świeca bagnet wartownika; drobne gwiazdy na granatowym niebie płoną także jak świece. Na barce —cisza; światło księżycowe skąpało ją szczodrze w swym blasku, za czarną siatką żelaznej kraty majaczą okrągłe, szare plamy — to aresztanci patrzą na Wołgę. Pochlipuje woda: ni to płacze, ni to się śmieje nieśmiało. Wszystko dokoła ma jakiś kościelny wygląd, nawet olej pachnie równie mocno jak ? cerkwi. Patrzę na barkę i przypominam sobie wczesne dzieciństwo, drogę z Astrachania do Niżniego, kamienną twarz matki i babcię — człowieka, który wprowadził mnie w to ciekawe, choć trudne życie — między ludzi. Kiedy wspominam ją, wszystko, co złe, bolesne, odpływa ode mnie, wszystko przemienia się, staje się ciekawsze, przyjemniejsze, a ludzie — lepsi, milsi... Niemal do łez wzrusza mnie piękno nocy, wzrusza ta barka, podobna do trumny i taka niepotrzebna na obszarze szeroko rozlanej rzeki, w zadumanej ciszy ciepłej nocy. Nierówna linia brzegu to wznosząc się, to opadając sączy do serca przyjemny niepokój — chciałbym być dobry, potrzebny ludziom. Ludzie na naszym statku są osobliwi; wszyscy — starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety — wydają mi się jednakowi. Nasz statek płynie powoli; ludzie pracy wybierają pośpieszne statki, naszym jadą same jakieś niemrawe wałkonie. Od rana do wieczora jedzą, piją i brudzą mnóstwo naczyń, noży, widelców, łyżek, a moje zajęcie — to właśnie mycie tych naczyń, czyszczenie wi- - 367 - delców i noży; jestem tym zajęty od szóstej godziny rano prawie do samej północy. W dzień, między godziną drugą a szóstą, i wieczorem, od dziesiątej do północy, mam mniej roboty: pasażerowie odpoczywają po posiłku, piją tylko-herbatę, piwo, wódkę. W tych godzinach wolna jest cała obsługa bufetu — moja władza. Przy stole, koło pompy, piją herbatę kucharz Smury, jego pomocnik Jakub Iwanycz, kuchenny pomywacz Maksym i Sergiusz, kelner obsługujący pasażerów na pokładzie. Jest to garbus o zmysłowym spojrzeniu, z szeroką twarzą o wydatnych kościach policzkowych, porytą ospą. Jakub Iwanycz, śmiejąc się od czasu do czasu łkającym śmiechem i ukazując zielone, spróchniałe zęby, opowiada różne plugastwa, Sergiusz rozciąga od ucha do ucha żabie usta, pochmurny Maksym patrząc na nich oczami nieokreślonej barwy, o surowym wyrazie — milczy. — Az-zjaci! Mor-rdwini! — z rzadka pokrzykuje starszy kucharz donośnym głosem. Nie podobają mi się ci ludzie. Gruby, łysy jak kolano Jakub Iwanycz mówi tylko o kobietach — zawsze plugawie. Twarz ma pustą, całą w błękitnawych cętkach; na jednym policzku ma brodawkę z kępką ryżych włosków; skręca je zwykle w igiełkę. Kiedy na statku zjawia się wesoła, skora do romansów pasażerka, Iwanycz chodzi koło niej dziwnie nieśmiało, trwożliwie, niczym żebrak, i rozmawia z nią ckliwie, pokornie. Na jego wargach pojawia się zmydlona piana, którą ciągle zlizuje szybkim ruchem plugawego języka. Nie wiem dlaczego, wydaje mi się, że kaci pewnie są właśnie tacy tłuści jak on. — Babę trzeba umieć rozpalić — poucza Sergiusza i Maksyma; słuchają go obaj w skupieniu i czerwienią się wydymając policzki. - 368 - — A2jacil —? wybucha Smury z odrazą, wstaje ociężale i komenderuje: — Pieszkow, marsz stąd! U siebie w kajucie Smury podsuwa mi książeczkę w skórzanej oprawie i kładzie się na kojce, przy ścianie lodowni. — Czytaj! Siadam na skrzyni z makaronem i czytam sumiennie: — „Umbrakulum usiane gwiazdami oznacza pomyślną komunikację z niebem, która pozwala uwolnić się od profanów i ułomności..." Zapaliwszy papierosa Smury puszcza dym i mamrocze: — Wielbłądy! Co też to powypisywali... „Obnażenie lewej piersi oznacza niewinność serca..." — Obnażenie — u kogo? — Nie jest powiedziane. — A więc u bab... Ach, rozpustniki! Zamyka oczy i leży podłożywszy ręce pod głowę; papieros ledwie się ćmi, przylepiony do kącika ust; poprawia go językiem, zaciąga się tak, że mu aż w piersiach coś świszczę i olbrzymia jego twarz tonie w obłoku dymu. Niekiedy wydaje mi się, że usnął, przestaję czytać i oglądam przeklętą książkę; sprzykrzyła mi się aż do mdłości. Smury jednak pomrukuje: — Czytaj! — „Wenerabl odpowiada: spójrz, mój miły bracie Suwerynie..." — Sewerynie... — Napisane jest — Suwerynie... — Tak? A to bzdury! Tam przy końcu wierszami jest pisane, zacznij stamtąd... ii « oarkł U , Sgg _ Zaczi-nató: Pr°fani, którzyście ciekawi poznać nasze'sprawy, NiMy ich wasze krótkowzroczne oczy nie zobaczą! N*Wet się tego nie dowiecie, jak śpiewają bracia. ~ DoSyc _ mówi smury — t0 przecież nie wiersze! Daj ks4zkę... ^cierpliwie odwraca grube, niebieskie kartki i wsuwkę pod materac. ~ Weź inną... a ^oje nieszczęście w jego czarnym kufrze z żelaz-ym okUcjem ^st d^żo książek. Były tam: Przestrogi ' Memoria artyleryjskie, Listy lorda Sedengali, p us^ivie, owadzie szkodliwym, takoż o sposobie tępienia oUeg0i z dołączeniem rad przeciwko jego współ- t°warzySzom; były tomiki bez początku i końca. Nie-??.?. Ucharz kazał mi przeglądać te książki i wymieniać iCri tytuły: czytałem, on zaś, rozgniewany, mamrotał: •??;. ~ Książki piszą, kanalie... Jakby człowieka walił: po ?? ?}"' a Za co "~" trudno zrozumieć. Gerwazy!... A na 1??>?? ? ten jakiś Gerwazy! Umbrakulum... ',1Waczne słowa, nieznane imiona natarczywie wbi-Ja ? Sle. w pamięć, łaskotały język; przychodziła chęć pow arz^ć je co chwila — może w dźwiękach odgadnie się ich seris? A za oknem bezustannie śpiewała i pluska- a woda. Dobrze byłoby iść na rufę; tam, między skrzyniami ? towarem, zbierają się marynarze i palacze, ogrywają w karty pasazerów, śpiewają pieśni i opowiadają ciekawe historie. Dobrze jest siedzieć z mmi, słuchać prastych| zrozumiałych słów i patrzeć na brzegi Kamy, ?? sosny wyprężone jak struny miedziane, na łąki, gd2je po wiosennym wylewie zostały, niczym kawałki ro2bitego zwierCiadła, maleńkie jeziora, w któ- - 370 - rych odbija się błękitne niebo. Nasz statek rozłączył się z ziemią, ucieka od niej, a z brzegu skroś ciszę strudzonego dnia dolatuje dźwięk dzwonu z niewidzialnej dzwonnicy, przypominając o siołach, o ludziach. Na falach kołysze się czółno rybackie, podobne do wielkiej kromki chleba; a oto na brzegu ukazała się wioska, gromada chłopców pluszcze się w rzece, po żółtej wstędze piasku idzie chłop w czerwonej koszuli. Z daleka, z rzeki wszystko wydaje się ładne, wszystko wygląda jak za-' bawka, jest śmiesznie małe i pstre. Chciałoby s^ę krzyknąć ludziom na brzegu jakieś życzliwe, dobre słowa — tym na brzegu i tym na barce. Ta ruda barka przyciągała wciąż moją uwagę; godzinami mogłem patrzeć nie odrywając oczu, jak tępym dziobem ryje mętną wodę. Statek taszczył ją jak świnię: lina holownicza to opadała chlastając po wodz.e, to znów naprężała się strząsając deszcz kropel i gwałtownie pociągała barkę za ryj. Bardzo chciałem zobaczyć twarze ludzi, którzy jak zwierzęta siedzieli w żelaznej klatce. W Permie, gdzie ich wyprowadzano na brzeg, przeciskałem s^ę wśród nich wzdłuż trapu; obok mnie szły dziesiątki szarych człowieczków, głośno tupo-cząc, pobrzękując ogniwami kajdan, uginając się pod ciężarem tłumoków; szli mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, piękni i szkaradni, ale zupełnie tacy sami jak wszyscy ludzie, tylko inaczej ubrani i zeszpeceni przez ostrzyżenie. Oczywiście — to rozbójnicy, ale babcia tyle dobrego opowiada o rozbójnikach! Smury, bardziej niż oni podobny do strasznego zbójcy, posępnie spoglądając na barkę mamrotał: — Uchowaj Boże, przed takim losem! Pewnego razu spytałem go: — Dlaczego to wy gotujecie w kuchni, a inni zabijają, grabią? 24» - 371 - — Ja nie gotuję, tylko przyrządzam potrawy, gotują baby — powiedział uśmiechając się; po chwili namysłu dodał: — Ludzie różnią się między sobą stopniem głupoty. Jeden jest mądrzejszy, drugi głupszy, trzeci — całkiem głupi. Ażeby zmądrzeć, trzeba czytać właściwe książki, czarną magię, no i tam różne inne. Wszystkie książki trzeba czytać, to się natrafi wreszcie na właściwe... Bezustannie pouczał mnie: Czytaj książki! Nie zrozumiesz od razu, przeczytaj siedem razy, nie zrozumiesz za siódmym razem, przeczytaj dwanaście razy... Do wszystkich na statku, nie wyłączając mruka bufetowego. Smury mówił urywanymi słowami, opuszczając wzgardliwie dolną wargę, zjeżywszy wąsy — jakby rzucał w ludzi kamieniami. Dla mnie był łagodny i troskliwy, ale w tej troskliwości tkwiło coś, co przejmowało lękiem; czasami wydawało mi się, że kucharz jest pomylony jak siostra babci. Niekiedy mówi: — Przestań czytać... I leży długo z zamkniętymi oczami, sapiąc przez nos; jego wielki brzuch faluje, poruszają się splec.one na piersiach jak u zmarłego, poparzone, włochate palce, jakby niewidzialnymi drutami robiły niewidzialną pończochę. Nagle zaczyna mamrotać: — Tak. Masz, człowiecze, rozum i żyj, jak ci się podoba! A obdzielono ludzi rozumem skąpo i nierówno. Gdyby to wszyscy mieli jednakowy rozum! Ale tak nie jest... Jeden rozumie, drugi nie rozumie, a są i tacy, co nie chcą wcale zrozumieć. W tym sęk! Z trudem szukając słów Smury opowiadał historie ze swojego żołnierskiego życia. Sensu tych historii nie mo- - 372 - głem uchwycić, wydawały mi się nieciekawe, zresztą nie opowiadał ich od początku do końca, tylko to, co mu się właśnie przypomniało. — Wzywa tego żołnierza dowódca pułku i pyta: „Co ci mówił porucznik?" No to on opowiada wszystko, jak było — żołnierz musi mówić prawdę. A porucznik popatrzył na niego jak na ścianę, odwrócił się i spuścił głowę. Tak... \ Kucharz gniewa się, wypuszcza kłęby dymu i mamrocze: — A czy ja wiem, co można mówić, a co nie? No i porucznika skazali na twierdzę, a matka jego mówi... Ach, mój Boże! Niczego mnie przecież nie uczyli... Gorąco. Wszystko dokoła lekuchno drży, szumi, za żelazną ścianką kajuty pluska woda i terkocze koło statku, przed ilummatorem ' szeroką smugą płynie rzeka, w dali widać skrawek brzegu z łąkami, majaczą drzewa. Ucho przywykło do wszystkich dźwięków, zdaje się, że cisza panuje dokoła, chociaż na dziobie statku marynarz tęsknie zawodzi: — Sie-edem, sie-edem... Nie chce się w niczym brać udziału, nie chce się słuchać, pracować, chciałoby się tylko siedzieć gdzieś w cieniu, gdzie nie dochodzi tłusty, gorący zapach kuchni, siedzieć i patrzeć na wpół sennie, jak śLzga się po wodzie to powolne, strudzone życie. — Czytaj! — mówi kucharz opryskliwie. Boją się go nawet kelnerzy obsługujący pasażerów w kajutach, a i potulny, skąpy w słowach bufetowy, podobny do sandacza, także wyraźnie boi się Smurego. — Hej ty, świnio! — woła na posługaczy z bufetu. —-Chodź tu, złodzieju! Azjaci... Umbrakulum... i lluminator — okno kajuty. - 373 - Marynarze i palacze odnosili się do niego z szacunkiem, przypochlebnie; kucharz dawał im wygotowane mięso z rosołu, wypytywał ich o wieś, o rodziny. Zapuszczonych smarami, uwędzonych w dymie palaczy Białorusów, uważano na statku za ludzi niższego rodzaju; nazywano ich wszystkich jednym przezwiskiem — jaguty — i przedrzeźniano: — Jag u, biagu, na bieriagu... Kiedy Smury to słyszał, krew mu nabiegała do twarzy i nastroszony, wrzeszczał na palacza: — Dlaczego pozwalasz, żeby się z ciebie wyśmiewali, ty facjato zakazana? Wal kacapa w mordę! Razu jednego bosman, chłop urodziwy, ale zły, powiedział do mego: — Jagut i chochoł — to jeden diabeł! Kucharz schwycił go za kołnierz i za pas, uniósł w górę i potrząsając nim pytał: — Chcesz — to cię rozwalę? Kłótnie były częste, niekiedy dochodziło aż do bójki, ale na Smurego nikt nie śmiał się porwać, gdyż posiadał nadludzką siłę, a poza tym — często i życzliwie rozmawiała z nim żona kapitana, wysoka, dorodna kobieta o męskiej twarzy i krótko, jak u chłopca, ostrzyżonych włosach. Kucharz pił na umór, ale nigdy nie był pijany. Zaczynał pić od samego rana, wypróżniając butelkę wódki w czterech haustach, i aż do wieczora żłopał piwo. Twarz jego stopniowo szarzała, ciemne oczy rozszerzały się z wyrazem zdumienia. Zdarzało się, że wieczorem siada na pompie — olbrzymi, biały — i całymi godzinami siedzi w milczeniu, patrząc ponuro w odpływającą dal. W takich chwilach wszyscy bali się go najbardziej, a mnie było go żal. Z kuchni wychodził spotniały, rozpalony Jakub Iwa- - 374 - nycz; stawał, drapał się po nagiej czaszce i machnąwszy ręką znikał albo mówił z daleka do kucharza: — Sterlet usnął... — Włóż do bigosu... — A jeżeli zamówią zupę rybną albo rybę z wody? — Zrób. Zeżrą. Niekiedy brałem na odwagę i podchodziłem do niego; z trudem obracał na mnie wzrok: — Co? — Nic. — To dobrze... Kiedyś jednak, w czasie jednej z takich godzin, spytałem go: — Dlaczego wszyscy się was boją, przecież jesteście dobrzy? Wbrew oczekiwaniu nie rozgniewał się. — To tylko dla ciebie jestem dobry. Zaraz jednak dodał prostodusznie, w zamyśleniu: — A właściwie to racja, ja jestem dla wszystkich dobry. Tylko nie daję tego poznać po sobie, nie trzeba tego pokazywać, bo ludzie zamęczą. Na dobrego wszyscy włażą jak na suchą kępkę w błocie. I zadepczą... Idź, przynieś piwa... Kiedy wyp.ł butelkę, szklanka po szklance, obessał wąsy i powiedział: — Gdybyś, ptaszku, był bardziej opierzony, to bym cię wielu rzeczy nauczył. Mam coś niecoś do powiedzenia, nie jestem taki głupi...- Czytaj książki, w nich musi być wszystko," co trzeba. Książki to nie byle co! Chcesz piwa? — Nie lubię. — To dobrze... Lepiej nie pij. Pijaństwo — to nieszczęście. Wódka — to diabelski wymysł. Gdybym był bogaty, wysłałbym cię na naukę. Ciemny człowiek jest - 375 - jak wół: czy wkładają mu jarzmo, czy go biorą na rzez, on tylko ogonem macha... Żona kapitana dała mi tom Gogola; przeczytałem Straszną zemstę i bardzo mi się to podobało, ale Smury krzyknął ze złością: — Bzdura, bajda. Wiem, są inne książki... Zabrał mi książkę, przyniósł od kapitanowej inną i polecił mi ponuro: — Czytaj Tarasa '... jak go tam? Poszukaj... Ona mówi — jest dobrze... Komu jest dobrze? Jej jest dobrze, a mnie może niedobrze... Włosy sobie ostrzygła. A dlaczego uszu nie ostrzygła? Kiedy Taras wyzwał Ostapa do walki, kucharz zaśmiał się od serca. — Słusznie. No cóż? Tyś uczony, a ja silny! Co też to wypisują! Wielbłądy!... Słuchał uważnie, ale często zrzędził: — Et, bajki. Przecież nie można rozciąć człowieka od karku aż do siedzenia, nie można. Ani wbić na pikę i podnieść do góry — nie można, bo pika się złamie. Sam przecie jestem żołnierzem... Zdrada Andrzeja oburzyła go. — Podły wyrodek, he? Dla baby! Tfu... Kiedy jednak Taras zastrzelił syna, kucharz spuścił nogi z kojki, oparł się o nią rękami, pochylił się i zapłakał; po policzkach wolno spływały łzy kapiąc na pokład. Smury sapał i mamrotał: — Ach, mój Boże... mój Boże... I nagle ryknął na mnie: — No, czytajże, diabelskie nasienie! Znów zapłakał — i to jeszcze mocniej i żałośniej — 'Taras Bulba — powieść Gogola. - 376 - kiedy Ostap zawołał przed śmiercią: „Ojcze! Czy słyszysz?" — Wszystko stracone — pochlipywał Smury — wszystko! Już koniec? A niech to diabli! Byli kiedyś ludzie. Taki Taras — prawda? Ta-ak, to są ludzie... Wziął książkę z moich rąk i obejrzał ją uważnie, zrosiwszy okładkę łzami. — Dobra książka. Po prostu — uczta! Potem czytaliśmy Ivanhoe ', Smuremu podobał się bardzo Ryszard Plantagenet. — To król, co się zowie — mówił z przekonaniem. Mnie książka ta wydała się nudna. W ogóle mieliśmy odmienne upodobania; mnie się bardzo podobała Powieść o Tomaszu Jonesie, stary przekład Historii Toma Jonesa, podrzutka2 — a Smury zrzędził: — Głupstwa! Co mnie tam obchodzi Tomasz? Co ja mam z nim wspólnego? Muszą być jakieś inne książki... Pewnego razu powiedziałem mu, że wiem, iż są inne książki, nielegalne, zakazane, które można czytać tylko nocą, w suterenach. * Smury wytrzeszczył oczy i nasrożył się: — C-co takiego? Czego kłamiesz? — Ja nie kłamię, pytał mnie o to pop przy spowiedzi, a zresztą widziałem, jak je czytają i płaczą... Kucharz patrząc mi ponuro w twarz spytał: — Kto płacze? — Pani, która słuchała. A druga nawet uciekła ze strachu. i Ivanhoe — powieść angielskiego powieściopisarza Walter Scotta (1771—1832), której bohaterem jest król angielski z rodu Plantagenetów, Ryszard Lwie Serce. 2 Historia Toma Jonesa, podrzutka — powieść angielskiego pisarza Henryka Fieldinga (1707—1754). - 378 - — Ocknij się, ty bredzisz <— powiedział Smury powoli, zasłaniając oczy, a po chwili milczenia zama- mrotał: — Pewnie, że gdzieś tam jest... coś skrytego. Niemożliwe, żeby tego nie było... Ale to nie na moje lata, a i charakter mam już taki... No, a swoją drogą... Równie pięknie mógł mówić całą godzinę... Niepostrzeżenie dla samego siebie przyzwyczaiłem się do czytania i z rozkoszą brałem książkę do ręki; to, o czym opowiadały książki, przyjemnie różniło się od życia — a życie było coraz cięższe. Smury, także coraz; bardziej zapalony do czytania, często odrywał mnie od roboty: — Pieszkow, chodź czytać. — Mam dużo nie pozmywanych statków, -r- Maksym pozmywa. Ordynarnie napędzał starszego pomywacza do roboty — za mnie; Maksym ze złości tłukł szklanki, a bufetowy uprzedzał mnie spokojnie: — Wysadzę cię ze statku. Pewnego razu Maksym umyślnie włożył kilka szklanek do.miski z brudną wodą i wyparzoną herbatą, a ja wylałem wodę za burtę razem ze szklankami. — To moja wina! — powiedział Smury bufetowemu. — Zapiszcie to na mój rachunek. Służba bufetowa zaczęła patrzeć na mnie spode łba, przygadując mi: . — Hej, ty ? molu książkowy! Za co ci pieniądze płacą? I starali się przysporzyć mi jak najwięcej roboty, umyślnie . brudząc naczynia. Wiedziałem, że się to źle skończy, i nie myliłem się. Nad wieczorem na jakiejś maleńkiej przystani wsiadła na nasz statek baba, czerwona na gębie, z dziewczyną w żółtej chusteczce i różowym, nowiutkim kaftani- - 379 - ku. Obie były podchmielone; baba uśmiechała się, kłaniała się wszystkim i wymawiała „o" zamiast „a", jak diakon. — Wybaczcie, najmilsi, ździebłko sobie podpiłam! Sądzili mnie, uniewinnili, tom sobie tak z radości łyknęła odrobinę... Dziewczyna także się śmiała patrząc na wszystkich mętnymi oczami i szturchała babę: — Przestań, zarazo, przestań, słyszysz... Usiadły koło mostku kapitańskiego drugiej klasy, naprzeciw kajuty, gdzie spali Jakub Iwanycz i Sergiusz. Baba szybko gdzieś znikła, a do dziewczyny przysiadł się Sergiusz, łakomie rozciągając żabie usta. W nocy, kiedy po skończeniu roboty kładłem się spać na stole, podszedł Sergiusz i chwycił mnie za rękę: — Chodź, ożenimy cię... Był pijany. Usiłowałem wyrwać rękę, ale Sergiusz uderzył mnie. — Ma-arsz! Podbiegł Maksym, także pijany, i we dwóch powlekli mnie po pokładzie, obok śpiących pasażerów, ku swojej kajucie. Ale przed drzwiami kajuty stał Smury, a w drzwiach — trzymając się za framugę — Jakub Iwanycz; dziewucha tłukła go pięściami po plecach i pijanym głosem krzyczała: — Puśćta mnie! Smury wyrwał mnie z rąk Sergiusza i Maksyma, chwycił ich za włosy i stuknąwszy łbami odrzucił na dwie strony: obydwaj upadli. — Azjata! — krzyknął na Jakuba zatrzasnąwszy mu' drzwi przed nosem i popychając mnie krzyknął: — Jazda stąd! Uciekłem na rufę. Noc była pochmurna, rzeka —' czarna; za rufą bulgotały dwie szare ścieżynki rozcho- - 880 - dząc się ku niewidocznym brzegom — między tymi ścieżynkami wlokła się barka. To z prawej strony, to z lewej ukazują się czerwone plamy świateł i nie rozjaśniając ciemności znikają nieoczekiwanie za nagłymi zakrętami rzeki; wtedy robi się jeszcze ciemniej, jeszcze bardziej nieswojo niż przedtem. Podszedł kucharz, usiadł obok mnie, ciężko westchnął i zapalił papierosa. — Wlekli cię do niej? A to bezecniki! Słyszałem, jak się zmawiali... — Obroniliście ją przed nimi? — Ją? — rzucił ordynarne przekleństwo i ciągnął zmęczonym głosem: — Wszyscy tutaj — to gady. Ten statek jest jeszcze gorszy niż wieś... Mieszkałeś na wsi? — Nie. — Na wsi — wszędzie bieda. Szczególnie zimą... Rzuciwszy za burtę niedopałek papierosa nulczał chwilę, po czym znów zaczął: — Zginiesz w tym stadzie świń, żal mi cię, szcze-niaczku. 1 wszystkich mi żal. Czasami sam nie wiem, co bym zrobił... Na kolana bym padł i pytał ich: „Co wy robicie, psubraty? Czyście oślepli?" Wielbłądy... Statek przeciągle zaryczał, lina holownicza opadła z pluskiem do wody; w głębokich ciemnościach zakoły-sał się ogień latarni, wskazując przystań, z mroku wyłaniały się światełka. — Pijany Bór — zamruczał kucharz — jest też rzeka Pijana. Był kaptenarmus Pijańczyk i pisarz Zapijal-czak... — Wyjdę na brzeg... Zażywne baby i dziewki znad Kamy znosiły z brzegu drzewo na długich nosidłach. Uginając się pod rzemieniami i kołysząc sprężyście szły para za parą do luku kotłowni i wrzucały pół sążnia polan do czarnej jamy, dźwięcznie pokrzykując: - 381 - — He-ej — hop! Kiedy szły z drzewem, marynarze chwytali je za piersi, za nogi, a kobiety piszczały i pluły na chłopów; kiedy wracały, broniły się przed szturchańcami i podszczypywaniem, rozdając razy nosidłami. Widziałem to dziesiątki razy, podczas każdego rejsu; we wszystkich przystaniach, gdzie ładowano drzewo, powtarzało się to samo. Zdawało mi się, że jestem stary, że żyję na tym statku od wielu lat i wiem wszystko, cokolwiek może się na nim wydarzyć jutro, za tydzień, jesienią, w przyszłym roku. Już świtało. Na piaszczystym urwisku, powyżej przystani, zarysowała się ciemna ściana sosnowego lasu. Pod górę w stronę lasu szły baby, śmiały się i śpiewały pokrzykując przeciągle; długie nosidła upodabniały je do żołnierzy. Zbierało mi się na płacz, łzy wrzały w piersi, a serce jakby się w nich gotowało; sprawiało mi to ból. Wstydziłem się jednak płakać i zacząłem pomagać marynarzowi Blachinowi myć pokład. Ten Biachm był to niepozorny człowieczek, taki jakiś wyliniały, wyblakły; wciąż krył się po kątach pobłysku-jąc stamtąd małymi oczkami. — Moje właściwe nazwisko nie jest Blachin, tylko... Dlatego, widzisz, że moja matka była złego prowadzenia się. Siostrę mam, to ta siostra także... Taki już los widać był im sądzony. Los, bracie, to dla nas wszystkich — kotwica. Pewno chcesz już iść, ale — poczekaj no... I szurając szwabrą ' po pokładzie, mówił cichutko: — Widziałeś, jak krzywdzą baby? Tak to ci jest! Nawet jak mokre polano długo podpalać — to je og.eń 1 Szwabra — rodzaj miotły z kawałków rozkręconych lin, umocowanych na kiju; służy do mycia pokładu statku. 332 - chwyci! To mi się nie podoba, bracie, nie pochwalam tego. Jakbym się babą urodził, to bym się w te czarne głębiny rzucił, Bóg mi świadkiem!... I tak źle człowiekowi, a tu go jeszcze rozpalają! Skopcy ', mówię ci, to niegłupie chłopy. O skopcach — słyszałeś? Mądrzy ludzie! Domyślili się, w czym rzecz: rzuć precz wszystkie marności tego świata, służ Panu Bogu w czystości... Obok nas przeszła po kałużach kapitanowa podnosząc wysoko spódnicę; wstawała zawsze wcześnie. Jest wysoka, zgrabna i ma taką jasną, szczerą twarz... Przyszła mi ochota pobiegnąć za nią i prosić z całego serca: „Niech pani coś do mnie powie, niech pani powie!..." Statek wolno odbił od przystani, a Blachin powiedział żegnając się: — Jedziemy... VI W Sarapule Maksym odszedł ze statku, odszedł bez słowa, z nikim się nie żegnając, poważny, spokojny. Za nim uśmiechając się zeszła wesoła baba, a za nią — dziewucha, zmięta, z zapuchniętymi oczami. A Sergiusz długo klęczał przed kajutą kapitana, całował futrynę drzwi, tłukł o nią głową i błagał: — Przebaczcie mi, nie jestem winien! To Maksym... Marynarze, służba bufetowa, nawet niektórzy pasażerowie wiedzieli, że Sergiusz kłamie, zachęcali go jednak: — Dalejże, proś, proś — przebaczy! Kapitan wyganiał go, nawet kopnął tak, że Sergiusz aż się przewrócił, w końcu przebaczył mu. Sergiusz na- 1 Skopcy — sekta religijna w Rosji, której wyznawcy, uznając namiętność za źródło zła, dobrowolnie poddawali się kastracji. - 383 - tychrniast zaczął się uwijać po pokładzie roznosząc tace z serwisem do herbaty i ulegle jak pies zaglądał ludziom w oczy. Na miejsce Maksyma przyjęto z brzegu żołnierzyka z Wiatki, chuderlawego, z małą główką i żółtymi oczami. Pomocnik kucharza kazał mu zaraz pozarzynać kury; żołnierzyk zarżnął dwie, a resztę rozpuścił po pokładzie; pasażerowie zaczęli je chwytać, trzy kury prze-frunęły za burtę. Wtedy żołnierzyk usiadł na drwach przy kuchni i gorzko zapłakał. — Co ty wyprawiasz, głupcze? — spytał Smury, zdu- -miony. — Czy żołnierz płacze? — Nie jestem w służbie frontowej ?— powiedział żołnierz cichutko. To go zgubiło: po upływie pół godziny wszyscy ludzie na statku wyśmiewali się z niego; podejdą mu pod sam nos, wlepią w niego oczy i pytają: — To ten? I pokładają się od obelżywego, niedorzecznego śmiechu. Żołnierz z początku nie widział ludzi, nie słyszał śmiechu; ocierał łzy rękawem znoszonej perkalowej koszuli, jak gdyby chowając je w ten rękaw. Wkrótce jednak jego żółte oczki gniewnie błysnęły i naraz wybuchnął skrzekliwą wiatską gwarą — niczym sroka. — Cóżeście na mnie gały wyłupili, co? Och, żeby was pokręciło!... To jeszcze bardziej rozweseliło publikę; zaczęto go poszturchiwać, ciągnąć za koszulę, za fartuch, bawiąc się nim jak kozłem. Tak znęcali się nad nim do obiadu, a po obiedzie ktoś wbił na rękojeść drewnianej łyżki kawałek wyciśniętej cytryny i przywiązał mu za plecami do tasiemek fartucha. Żołnierz idzie, łyżka chybocze się z tyłu, wszyscy się śmieją, a on — kręci się jak mysz w pułapce, nie rozumiejąc, co jest powodem śmiechu. Smury obserwuje go w milczeniu, poważnie; jego twarz jest podobna do babskiej twarzy. Żal mi się zrobiło żołnierzyka; spytałem kucharza: — Czy można mu powiedzieć o łyżce? Kiwnął głową bez słowa. Kiedy powiedziałem żołnierzowi, z czego się śmieją, szybko wymacał łyżkę, oderwał ją, rzucił na podłogę, rozdeptał nogą i — chwycił mnie obiema rękami za włosy. Zaczęliśmy się bić ku wielkiemu zadowoleniu publiki, która nas otoczyła w jednej chwili. Smury. odepchnął gapiów, rozdzielił nas i najpierw natarł uszu mnie, potem chwycił za ucho żołnierza. Publika zobaczywszy, jak ten mały człowieczek potrząsa głową i tańczy pod ręką kucharza, dziko ryknęła i zaczęła gwizdać, tupać, pękać ze śmiechu. — Hura, garnizon! Wal kucharza głową w brzuch! Ta dzika radość ludzkiego stada wzbudziła we mnie pragnienie, by rzucić się na nich i okładać polanem po plugawych łbach. Smury puścił żołnierza i założywszy ręce do tyłu, ruszył na gapiów, zjeżony jak dzik, z groźnie wyszczerzonymi zębami. — Na miejsca — ma-arsz! Az-zjaci... Żołnierz znów się rzucił na mnie, ale Smury jedną ręką przerzucił go sobie na ramię, zaniósł pod pompę i zaczął pompować wodę polewając żołnierzowi głowę, obracając na wszystkie strony jego mizernym ciałem niczym kukłą z gałganów. Nadbiegli marynarze, bosman, zastępca kapitana, znów zebrał się tłum ludzi; wyższy od wszystkich o głowę bufetowy stał, cichy i niemy jak zawsze. Żołnierz przysiadł na drwach przy kuchni, drżący- 25 — Oorki II • . 385 - mi rękami zdjął buty i zaczął wyżymać onuce, ale onuce były suche, tylko z jego rzadziutkich włosów skąpy wała woda... To znów rozśmieszyło publikę. — Niech co chce, będzie — powiedział żołnierz cienkim, wysokim głosem — zabiję tego szczeniaka! Przytrzymując mnie za ramię Smury mówił coś do zastępcy kapitana, marynarze rozpędzali gapiów, a kiedy wszyscy się rozeszli, kucharz zwrócił się do żołnierza: — No i co z tobą zrobić? Żołnierz milczał i patrzył na mnie dzikim wzrokiem, drżąc dziwnie na całym ciele. — Ba-aczność, babo opętana! — krzyknął Smury. Żołnierz odpowiedział: — Hola, nie jesteś u siebie w kompanii. Zauważyłem, że kucharz zmieszał się, jego wydęte policzki zwiotczały i opadły, splunął i odszedł zabierając mnie z sobą; oszalały ze strachu, szedłem za nim wciąż oglądając się na żołnierza, a Smury mamrotał zdumiony: — A to gagatek, co? Patrzcie państwo... Dopędził nas Sergiusz i nie wiadomo dlaczego powiedział szeptem: — On chce się zarżnąć! — Gdzie? — wrzasnął Smury i pobiegł za Sergiuszem. Żołnierz stał w drzwiach kajuty dla służby z wielkim nożem w ręku; nożem tym obcinano głowy kurom, rąbano drzewo na podpałkę; jego ostrze było tępe i wyszczerbione jak piła. Przed kajutą stała publika przyglądając się małemu, śmiesznemu człowieczkowi z mokrą głową; jego twarz o krótkim, perkatym nosie drgała jak galereta, usta mdał wciąż otwarte, wargi mu się trzęsły. — Dręczyciele... dręczycie-ele... — ryczał przeciągle. - m Wskoczyłem na coś i poprzez głowy ludzi patrzyłem na ich twarze: uśmiechali się, chichotali i poszturchiwali wzajemnie: — Patrz, patrz... Kiedy żołnierz suchą, drobną jak u dziecka rączką zaczął wpychać do spodni koszulę, która mu wyszła na wierzch, dorodny mężczyzna, stojący obok mnie, powiedział z westchnieniem: — Na tamten świat się wybiera, a portki podciąga... Publika zaśmiała się głośniej. Nie ulegało wątpliwości, że nikt nie wierzy, aby żołnierz mógł się zarżnąć; ja również nie wierzyłem, a Smury obrzucił go przelotnym spojrzeniem i zaczął rozpychać ludzi brzuchem, powtarzając: — Na bok, durniu! Durniem nazywał wielu na raz; podchodzi do gromadki ludzi i krzyczy na nich: — Na swoje miejsce, durniu! Śmieszyło rnnie to, ale wydawało mi się trafne: dziś od rana wszyscy na statku — to jeden wielki dureń. Po rozpędzeniu publiki Smury podszedł do żołnierza i wyciągnął rękę: — Daj ten nóż... — Wszystko jedno — powiedział żołnierz podając nóż ostrzem naprzód; kucharz oddał go mnie i pchnął żołnierza do kajuty. — Połóż się i śpij! Co ty wyprawiasz, he? Żołnierz bez słowa usiadł na kojce. — On ci przyniesie jedzenie i wódkę... Pijesz wódkę? — Piję ździebłko... — Nie rusz go! Pamiętaj! To nie on wyśmiewał się z ciebie, słyszysz? Powiadam ci, że to nie on... — A dlaczego się nade mną znęcali? — spytał cicho żołnierz. 36* - 887 Smury, zgnębiony, odpowiedział nie od razu: — A czy ja wiem? I idąc ze mną do kuchni, mamrotał: — N-no naprawdę, jak to się uwzięli na biedaka! Widzisz — jak to jest! Tak, tak... Przez ludzi, bracie, człowiek może rozum postradać. Może... Przypną się jak pluskwy i — ani rusz! Gdzie tam nawet jak pluskwy. Gorzej niż pluskwy... Kiedy przyniosłem żołnierzowi chleb, mięso i wódkę, siedział na kojce, kołysał się naprzód i w tył i płakał cichutko, pochlipując jak baba. Postawiłem talerz na stole i powiedziałem: - — Jedz... — Zamknij drzwi. — Będzie ciemno. — Zamknij, bo jeszcze tu przylezą... Odszedłem. Czułem odrazę do tego żołnierza; nie budził we mnie ani współczucia, ani litości. Wyrzucałem to sobie; babcia wielekroć pouczała mnie: „Trzeba się litować nad ludźmi, wszyscy są nieszczęśliwi, wszystkim jest ciężko..." — Zaniosłeś? — spytał kucharz. — No, co tam u niego? — Płacze. — Et — mazgaj! Co z niego za żołnierz? — Nie żal mi go... — Hm? Co ty powiesz? — Trzeba się litować nad ludźmi... Smury wziął mnie za rękę, przyciągnął do siebie i rzekł dobitnie: — Na siłę litować się nie można, a udawać nie trzeba, rozumiesz? Nie przejmuj się, rób to, na co cię stać... I odepchnąwszy mnie dodał ponuro: — Tu nie miejsce dla ciebie! Masz, zapal sobie... - 388 - Byłem głęboko wstrząśnięty, zdruzgotany zachowaniem się pasażerów, odczuwałem coś niewymownie upokarzającego i przygnębiającego w ich znęcaniu się nad żołnierzem, w radosnym śmiechu, jakim wybuchali, kiedy Smury targał go za ucho. Jak mogło się im podobać coś tak odrażającego, tak przykrego? Co ich tak śmieszyło w tym wszystkim, co tak radowało? Oto znów rozsiedli się i pokładli pod niskim stropem: piją, żują, grają w karty, spokojnie i poważnie rozmawiając, patrzą na rzekę, jak gdyby to nie oni przed godziną gwizdali i pastwili się. Są wszyscy tacy spokojni, leniwi, jak zwykle; od rana do wieczora powoli mrowią się na statku jak muszki albo pył w promieniach słońca. Oto grupka ludzi, tłocząc się przy mostku i żegnając się nabożnie, schodzi ze statku na przystań, a z przystani — prosto na nich — włażą nowi, tacy sami ludzie: są tak samo ubrani, tak samo zgięli plecy pod ciężarem worków i kuferków. Ta bezustanna zmiana pasażerów w niczym nie zmienia życia na statku; nowi ludzie będą mówili o tym samym, o czym mówili ci, co odeszli: o ziemi, o pracy, o Bogu, o babach — i to tymi samymi słowami. — Kazał Pan Bóg cierpieć, no to cierp, człowiecze! Nie ma rady, taki już nasz los... Nudno jest słuchać tych słów, drażnią mnie: nie znoszę podłości, nie chcę znosić złego, niesprawiedliwego i krzywdzącego traktowania; wiem z pewnością, czuję, że nie zasłużyłem na nie. I żołnierz nie zasłużył. A może on właśnie chce być śmieszny... Maksyma, choć był to poważny, dobry chłopak, wypędzono ze statku, a zostawiono podłego Sergiusza. Nie jest tak, jak być powinno. I dlaczego ci ludzie, zdolni zaszczuć człowieka, doprowadzić go wprost do obłędu, zawsze ulegają pokornie brutalnemu komen- - 389 - derowaniu marynarzy,- dlaczego bez urazy słuchają ich wymyślań? — Co się was tylu napchało na burtę? — krzyczy bosman mrużąc ładne, ale złe oczy... — Statek aż się przechylił! Rozejść się, hołoto zapowietrzona... Hołota przewala się potulnie na drugą burtę, a stamtąd znów ją przeganiają, jak barany: — Precz, przeklętniki... W upalne noce duszno jest pod rozpalonym za dnia żelaznym stropem; pasażerowie rozłażą się jak karaluchy po całym pokładzie i kładą się, gdzie popadnie. Przed przystanią marynarze budzą ich kopniakami: — Ej, cóżeście się rozwalili na drodze! Precz stąd, na swoje-miejsca... Wszyscy wstają i sennie idą tam, dokąd ich popchną. Marynarze są tacy sami jak pasażerowie, tylko inaczej ubrani, ale komenderują nimi jak policjanci. W ludziach uderza przede wszystkim potulność, nieśmiałość i żałosna pokora d takie to dziwne, i straszne kiedy przez tę skorupę uległości przedrze się nagle okrucieństwo i bezmyślna, zazwyczaj wcale nie zabawna swawola. Wydaje mi się, że nie wiedzą nawet, dokąd ich wiozą, jest im wszystko jedno, gdzie ich wysadzą ze statku. Gdziekolwiek zejdą na brzeg, posiedzą na nim przez pewien czas, znów przyjdą na ten czy inny statek, znów dokądś tam pojadą. Są wszyscy jacyś zbłąkani, bezdomni, cała ziemia jest im obca. I wszyscy są wprost do szaleństwa tchórzliwi. Pewnego razu po północy coś pękło w maszynie, jakby kto z armaty wystrzelił. Pokład wypełnił się w jednej chwili białym obłokiem pary, która gęstymi kłębami wydobywała się z luku maszynowni, dymiła ze wszystkich szczelin. Ktoś niewidzialny krzyczał ogłu -szającym głosem: - 390 - — Hawryło! Minię, wojłok!... Spałem tuż koło luku, na stole, na którym zmywałem statki. Kiedy obudził mnie huk i wstrząs, na pokładzie było cicho— tylko w maszynie syczała zdyszana para i szybko stukały młotki — ale już po chwili wszyscy pasażerowie z pokładu zerwali się z dzikim krzykiem i wyciem, wrzeszcząc jeden przez drugiego. Od razu zrobiło się straszno. ; W białym obłoku, który szybko rzedniał, miotały się na wszystkie strony, strącając się wzajemnie z nóg, gładko zaczesane baby, rozczochrani chłopi z okrągłymi, rybimi oczami. Potykając się i padając, wszyscy taszczyli nie wiadomo dokąd tłumoki, worki, skrzynie, wzywali Boga, Mikołaja Orędownika, bili się nawzajem. Było to straszne, ale równocześnie ciekawe; biegałem za ludźmi i wciąż patrzyłem, co też robią. Po raz pierwszy widziałem alarm nocny i jakoś od razu zorientowałem się, że był fałszywy: statek płynął dalej nie zwalniając biegu, za prawą burtą, bardzo blisko, płonęły ogniska kosiarzy, noc była jasna, wysoko na niebie świecił księżyc w pełni. A ludzie mrowili się po pokładzie coraz szybciej; wybiegli pasażerowie z kajut, ktoś wyskoczył za burtę, za nim drugi, dziesiąty; dwóch mężczyzn i mnich podważali polanami ławę przymocowaną do pokładu, z rufy wrzucono do wody wielką klatkę z kurami. Pośrodku pokładu, koło schodów mostka kapitańskiego, klęczał chłop i bijąc czołem przed biegnącymi obok niego ludźmi wył jak wilk: — Ludzie prawosławni, zgrzeszyłem!... — Łódź, hultaje! — krzyczał otyły pan w samych tylko spodniach, bez koszuli, i walił się pięścią w piersi. Biegali marynarze, chwytali ludzi za kark, grzmocili 391 - po głowach, rzucali na pokład. Ciężko stąpał Smury w palcie narzuconym na bieliznę i grzmiącym głosem uspokajał wszystkich: — Wstydźcie się, ludzie! Czy się wam we łbach pomieszało? Przecież statek cały, . no — stanął tylko! Brzeg tuż! Durniów, co do wody powskakiwali, kosiarze wyłowili, wyciągnęli. Widzicie ich? O tam — dwie łódki... - A pasażerów z trzeciej klasy tłukł pięściami po głowie, z góry na dół, że jak worki walili się bez słowa na pokład. Jeszcze nie przycichł ten cały zgiełk, kiedy na Smure-go wpadła jakaś dama w talmie, z łyżką w ręce, i wymachując mu tą łyżką pod nosem, krzyknęła: — Jak śmiesz? Przytrzymywał ją pan, całkiem mokry, i obsuszając wargami wąsy mówił z gniewem: — Zostaw tego bałwana... Rozkładając ręce Smury mrugał zmieszany i pytał mnie: — Co to ma znaczyć, he? Czego ona chce ode mnie? Masz babo placek! Pierwszy raz ją przecież widzę na oczy!... A jakiś chłopek, siąkając krwią z nosa, pokrzykiwał: — A to ludzie! A to zbóje!... W ciągu lata dwa razy widziałem panikę na parostatku i za każdym razem wynikła ona nie z powodu niebezpieczeństwa, lecz ze strachu przed jego możliwością. Za trzecim razem pasażerowie przytrzymali dwóch złodziei — jeden z nich był ubrany jak pątnik — i w tajemnicy przed marynarzami bili ich prawie godzinę, a kiedy marynarze uwolnili złodziei, pasażerowie zaczęli im wymyślać: — Złodziej ze złodziejem trzyma, wiadomo! - 392 - — Samiście szachraje, to i dla złodziejaszków lekką macie rękę... Złodziejaszków poturbowano do nieprzytomności; nie mogli utrzymać się na nogach, kiedy na jakiejś przystani oddawano ich w ręce policji... Wiele było rzeczy, które przejmując do żywego, nie pozwalały zrozumieć, czy ci ludzie są dobrzy, czy źli, spokojni czy zabijaki. I dlaczego są tak okrutnie, zaciekle źli, tak bezwstydnie pokorni? Pytałem o to kucharza, ale Smury, przesłaniając twarz dymem papierosa, mówił zwykle z niechęcią: — Ech, co też cię korci! Ludzie jak ludzie. Jeden jest mądry, drugi głupi. Lepiej czytaj książki i nie marudź. W książkach, jeżeli to są właściwe książki, wszystko musi być powiedziana... Książek religijnych i żywotów świętych nie lubił. — To dobre dla popów, dla popich synów... Przyszła mi raz ochota zrobić mu przyjemność — podarować mu książkę. W Kazaniu na przystani kupiłem za pięć kopiejek Podanie o tym, jak żołnierz ocalił życie Piotrowi Wielkiemu, ale akurat kucharz był pijany, zły, nie miałem więc odwagi dać mu tej książki i najpierw sam przeczytałem Podanie. Bardzo mi się podobało; wszystko było takie proste, zrozumiałe, ciekawe i zwięzłe. Byłem przekonany, ze to opowiadanie sprawi przyjemność mojemu nauczycielowi. Kiedy jednak dałem mu książkę, Smury nic nie mówiąc zmiął ją w dłoniach w okrągłą gałkę i cisnął za burtę. — Masz twoją książkę, durniu! — powiedział ponuro. — Uczę cię i uczę jak tego psa, a ty wciąż chcesz żreć ścierwo, co? Tupnął nogą i wrzasnął: r— I to ma być książka? Już ja się tych wszystkich - 393 - bzdur naczytałem! Czy to, co w niej napisane, to prawda? No, gadaj! — Nie wiem. — Za to ja wiem! Kiedy się człowiekowi odrąbie głowę, to zleci z drabiny, a inni już nie polezą na górkę po siano. Żołnierze mają rozum w głowie! Podpaliliby siano i basta! Zrozumiałeś? — Zrozumiałem. — No właśnie! Carowi Piotrowi to się nie przytrafiło. Już ja wiem! Precz stąd... Rozumiałem, że kucharz ma rację, mimo to książka podobała mi się. Kupiłem jeszcze raz Podanie, ale kiedy je przeczytałem powtórnie, ze zdziwieniem przekonałem się, że książka jest rzeczywiście zła. To mnie zastanowiło; zacząłem odnosić się do kucharza z jeszcze większym szacunkiem i zaufaniem, on zaś, nie wiadomo dlaczego coraz częściej powtarzał, zmartwiony: — Ech, uczyć by cię trzeba! Nie tutaj miejsce dla ciebie... Sam także czułem, że to nie dla mnie miejsce. Sergiusz postępował ze mną obrzydliwie; kilka razy zauważyłem, że ściąga mi ze stołu serwis do herbaty i usługuje pasażerom w tajemnicy przed bufetowym. Wiedziałem, że to jest uważane za kradzież; Smury uprzedzał mnie niejednokrotnie: — Uważaj, nie dawaj kelnerom przyborów do herbaty ze swego stołu! Było jeszcze wiele innych rzeczy przykrych dla mnie, toteż nieraz miałem ochotę uciec ze statku na pierwszej przystani i pójść w las. Żal mi jednak było rozstać się ze Smurym, który był dla mnie coraz lepszy, a także pociągał mnie ogromnie bezustanny ruch statku; kiedy zatrzymywał się w przystani, robiło się nieprzyjemnie. Wciąż wyczekiwałem nadto — a nuż coś się stanie, że - 384 - popłyniemy Kamą ku Białej, Wiatce, a stamtąd na Wołgę i zobaczę nowe brzegi, miasta, nowych ludzi. Nie stało się jednak nic takiego — mój pobyt na statku zakończył się w sposób dla mnie nieoczekiwany i upokarzający. Wieczorem, kiedy jechaliśmy z Kazania do Niżniego, bufetowy zawołał mnie do siebie; kiedy wszedłem, zamknął za mną drzwi i powiedział do Smu-rego, który siedział zgnębiony na wyścielanym taborecie: — No, jest. Smury spytał mnie brutalnie: — Dajesz Sjerioży przybory do herbaty? — On sam bierze, kiedy nie widzę. ?— Nie widzi, a wie. Smury uderzył pięścią w kolano, potem podrapał się po kolanie i powiedział: — Co wam tak pilno, zdążycie jeszcze... — i zamyślił się. Patrzyłem na bufetowego, a on — na mnie, ale wydawało mi się, że poza okularami nie ma oczu. Bufetowy żył spokojnie, chodził bezgłośnie, mówił przyciszonym głosem. Od czasu do czasu jego spłowiała broda i puste oczy wysuwały się z jakiegoś kąta i natychmiast znikały. Przed pójściem spać długo klęczał w bufecie przed obrazem z nieustannie płonącą lampką oliwną. Widziałem go nieraz przez otwór w kształcie asa czerwiennego, wykrojony w drzwiach, nie udało mi się jednak zaobserwować, w jaki sposób bufetowy się modli; stał sobie zwyczajnie i patrzył na ikonę, na lampkę, wzdychając i gładząc brodę. Po chwili milczenia Smury spytał: — Czy Sjerioża dawał ci pieniądze? — Nie. — Nigdy? — Nigdy. - 395 - — On nie kłamie — powiedział Smury do bufetowego, a ten bąknął pod nosem: — Wszystko jedno. Chodźcie. — Chodźmy! — krzyknął do mnie kucharz i podszedłszy do mojego stołu, leciutko stuknął mnie palcem w ciemię: — Głupiś! I ja — głupi! Powinienem był dać na ciebie baczenie... W Niżnim bufetowy zrobił rozrachunek; otrzymałem około ośmiu rubli — pierwsze grubsze pieniądze, jakie zarobiłem. Żegnając się ze mną Smury mówił zasępiony: —. N-no, tak... Teraz patrz na oba oczy — rozumiesz? Nie wolno stać z rozdziawioną gębą... Wsunął mi do ręki jedwabny, pstry kapciuch. — Na, masz! To ładna robota, chrzestniaczka mi to wyszyła... No, żegnaj! Czytaj książki — nie ma nic lepszego! Wziął mnie pod pachy, uniósł do góry, pocałował i mocno postawił na pomoście przystani. Było mi żal i jego, i siebie; o mało się nie rozpłakałem patrząc, jak wraca na parostatek rozpychając tragarzy, wielki, ociężały, samotny... Ile to jeszcze spotkałem podobnych do niego, dobrych, samotnych, nie pogodzonych z życiem ludzi... VII Dziadek i babcia znów przeprowadzili się do miasta. Przyszedłem do nich w złym, wojowniczym nastroju; było mi ciężko na sercu —? dlaczego wzięto mnie za złodzieja? Babcia powitała mnie serdecznie i zaraz poszła nastawić samowar; dziadek drwiąco, jak zwykle, spytał: - 396 - •— Dużo złota nazgarniałeś? — Ile mam, to mam — ale moje! — odpowiedziałem siadając przy oknie. Tryumfalnie wyjąłem z kieszeni pudełko papierosów i z ważną miną zapaliłem. — Ta-ak — powiedział dziadek obserwując mnie. — Więc to tak? Diabelskie ziele palisz? Czy nie za wcześnie? ?— Dostałem nawet kapciuch w podarunku — pochwaliłem się. — Kapciuch? — zaskrzeczał dziadek. — Cóż to, drażnisz się ze mną? I błyskając zielonymi oczami rzucił się ku mnie wyciągnąwszy cienkie, mocne ręce; zerwałem się i bodnąłem go głową w brzuch. Starzec siadł na podłodze, przez kilka długich chwil patrzył na mnie z otwartymi, ciemnymi ustami, mrugając ze zdumienia, a potem powiedział spokojnie: — Toś ty mnie, dziadka swojego, uderzył? Rodzonego ojca twojej matki? — Dosyć jużcście mnie bili — wybełkotałem uświadomiwszy sobie, że zrobiłem coś ohydnego. Suchutki i lekki, dziadek wstał z podłogi, siadł obok mnie, zręcznie wyrwał mi papierosa, wyrzucił go za okno i powiedział strwożonym głosem: — Zakuty łbie, czy nie rozumiesz, że ci tego Pan Bóg nigdy nie odpuści, przez całe życie? Matko — zwrócił się do babci — wiesz ty co? A toż on mnie uderzył... Tak. Uderzył! Spytaj go sama. Babcia nie pytała, tylko po prostu podeszła, chwyciła mnie za włosy i zaczęła mnie okładać przygadując: — A masz za swoje... a masz... Nie bolało mnie, ale było mi niewymownie przykro, a największą przykrość sprawiał mi zjadliwy śmiech - 397 - dziadka; klepiąc się dłońmi po kolanach, dziadek podskakiwał na krześle i krakał przez śmiech: — Ta-ak, ta-ak... Wyrwałem się z rąk babci, uciekłem do sieni, i położyłem się w kącie, zgnębiony, rozbity, słuchając, jak szumi samowar. • Podeszła babcia, nachyliła się nade mną i ledwie dosłyszalnie szepnęła: — Przebacz mi, przecież nie zbiłam cię do bólu, tylko tak, naumyślnie! Inaczej nie można było... Dziadek przecież jest stary, trzeba go uszanować, on także dosyć grzbietu nazginał, także najadł się zmartwień do syta, krzywdzić go nie wolno. Nie jesteś już mały i chyba to rozumiesz... Musisz zrozumieć, Alosza! Dziadek to takie dziecko, nic więcej... Słowa jej obmywały mnie jak gorąca woda; ten przyjazny szept przejmował mnie wstydem; ale jednocześnie przynosił ulgę. Uścisnąłem ją mocno i pocałowaliśmy się. — Idź do niego, idź... nic nie szkodzi! Tylko nie pal przy nim od razu, niech powoli przywyknie... Wszedłem do pokoju, spojrzałem na dziadka i z trudem powstrzymałem się od śmiechu — rzeczywiście był zadowolony jak dziecko, promieniał cały, przebierał nogami i bębnił po stole łapkami obrośniętymi rudą sierścią. — No co, koźle? Znowu bóść przyszedłeś? Ach, ty zbóju! W ojca się wdałeś! Jak wszedł, farmazon, do domu — nie przeżegnał się, tylko zaraz tytoń kurzyć... Ach, ty Bonaparte za dwa grosze! Milczałem. Wylał potok słów i także zamilkł znużony, ale przy herbacie znów mnie zaczął pouczać: — Bojaźń boża dla człowieka to jak wędzidło dla - ? - konia. Nie masz przyjaciela prócz Pana Boga! Człowiek dla człowieka — to wróg śmiertelny! Wyczuwałem jakąś prawdę w tym, że ludzie są dla siebie wrogami, wszystko pozostałe nie wzruszało mnie. — Teraz idź z powrotem do babki Matriony, a wiosną — na statek. Pobądź u nich przez zimę. A nie mów, że wiosną odejdziesz... , — Po co okłamywać ludzi? — spytała babcia, chociaż dopiero co sama oszukała dziadka sprawiając mi pozorne lanie. — Bez kłamstwa człowiek nie wyżyje — upierał się dziadek. — No, powiedz, kto żyje bez kłamstwa? Wieczorem, kiedy dziadek czytał psałterz, wyszedłem z babcią za bramę, w pole. Maleńka chałupka o dwóch oknach, w której mieszkali, stała na krańcu miasta, „na tyłach" ulicy Powroźniczej, gdzie dziadek miał kiedyś własny dom. — Widzisz, gdzieśmy to zawędrowali — mówiła babcia żartując. — Nie może sobie starowina miejsca znaleźć, które by mu do serca przypadło, wciąż się przeprowadza. Tu mu też niedobrze, a mnie — dobrze! Przed nami rozciągało się na jakieś trzy wiorsty nędzne, porosłe darnią pole, poprzerzynane jarami, zamknięte krawędzią lasu i linią brzóz traktu kazańskiego. Z jarów wysunęły się jak rózgi gałęzie krzewów, promienie zimnego zachodu oblały je krwią. Spokojny wiatr wieczorny kołysał szare źdźbła trawy; za najbliższym jarem — także niczym źdźbła — majaczyły ciemne postacie miejskich kawalerów i panien. W dali na prawo wznosił się czerwony mur cmentarza starowier-ców — zwano go Bugrowską Pustelnią — na lewo, nad jarem, strzelała w górę ciemna grupa drzew: to cmentarz żydowski. Wszystko dokoła było ubogie, wszystko w milczeniu tuliło się do okaleczonej ziemi. im - Małe domki zamiejskie patrzą nieśmiało swymi oknami na zakurzoną drogę; po drodze chodzą małe, zagłodzone kury. Koło Dziewiczego Monasteru idzie stado, ryczą krowy; z koszar dolatuje muzyka wojskowa — grzmią i huczą miedziane trąby. Idzie pijak, rozciąga bezlitośnie harmonię, zatacza się i bełkocze: — Trafię do ciebie... ani chybi... Głuptasie — mówi babcia mrużąc oczy przed czerwonym słońcem — dokąd ty trafisz? Zaraz upadniesz, uśniesz, a we śnie cię oskubią... I harmonia, radość twoja, przepadnie... Opowiadam jej, jak żyłem na statku, i rozglądam się dokoła. Po tym, co widziałem, jest mi tu smutno, czuję się jak okoń na patelni. Babcia słucha w milczeniu, z uwagą, podobnie jak ja lubię jej słuchać. Kiedy opowiadałem jej o Smurym, przeżegnała się z nabożeństwem i powiedziała: — Dobry człowiek, niech go Matka Boska ma w swojej opiece, dobry! Zapamiętaj go sobie! Co dobre, o tym zawsze pamiętaj, a co złe — to po prostu zapomnij... Bardzo przykro mi było wyznać babci, dlaczego usunięto mnie z pracy, ale choć ze ściśniętym sercem — opowiedziałem wszystko. Nie wywarło to na niej najmniejszego wrażenia, zauważyła tylko obojętnie: — Mały jeszcze jesteś, nie umiesz żyć... — Wszyscy mówią jeden drugiemu: „Nie umiesz żyć." Chłopi, marynarze, babka Matriona — synowi; a co trzeba umieć? Zacisnąwszy wargi pokiwała głową: — Tego to już nie wiem! — A mówisz to samo. — Dlaczego nie mam mówić? — spokojnie odpowiedziała babcia. — Nie gniewaj się, jesteś jeszcze mały, nie - 400 - musisz umieć. A po prawdzie, kto umie? Tylko szachra-je. Choćby dziadek na ten przykład: jest i mądry, i w piśmie uczony, a też życiem swoim pokierować nie potrafił... — A tyś żyła dobrze? — Ja? I dobrze, i źle — rozmaicie... Obok nas bez pośpiechu przechodzili ludzie wlokąc za sobą długie cienie, tuman kurzu podnosił się spod ich nóg grzebiąc te cienie. Wieczorny smutek stawał się coraz cięższy, przez okna sączył się gderliwy głos dziadka: „Obyś mnie, Panie, nie sądził z całą surowością Twoją, ani nie pokarał mnie gniewem Twoim..." Babcia powiedziała uśmiechając się: — Sprzykrzył się już chyba Panu Bogu! Co wieczór skamle... A o co? Przecież jest już starutki, nic mu nie potrzeba, a wciąż się skarży, wciąż nie ustępuje... A Bóg tam pewno słucha wieczornych głosów i uśmiecha się: „Znów Wasilij Kaszyrin bębni swoje!" Chodźmy spać... Postanowiłem zająć się chwytaniem ptaków śpiewających; zdawało mi się, że będzie to niezły zarobek: ja będę chwytał, babcia będzie sprzedawała. Kupiłem sieć, obręcz, potrzaski, zrobiłem klatki, i oto siedzę o świcie w parowie, w krzakach, a babcia z koszykiem i workiem chodzi po lesie zbierając ostatnie grzyby, jagody kaliny, orzechy. Dopiero co wstało znużone wrześniowe słońce; jego białe promienie to gasną w chmurach, to jak srebrny wachlarz wpadają do jaru, do mnie. Na dnie jaru jest jeszcze mrok, z ziemi podnoszą się białawe mgły. Stromy, gliniasty stok jaru jest ciemny i nagi, drugie zbocze, bardziej łagodne, pokryte jest wyblakłą trawą i gęstymi krzewami o żółtych, rdzawych i czerwonych liściach. Ożywczy wiatr zrywa je i toczy po parowie. 26 - Gorki II - 401 - Na dnie, w ostach, szczebioczą szczygły, w szarych, łachmanach burzanów dostrzegam na główkach żwawych ptaszków jaskrawoczerwone kapturki. Dokoła mnie ćwierkają ciekawe sikorki. Śmiesznie wydymając białe policzki podnoszą wrzawę i krzątają się niczym kunawińskie mieszczki w dzień świąteczny; zwinne, przemyślne, złe, chciałyby wszystko wiedzieć, wszystkiego dotknąć — i wpadają w potrzask jedna po drugiej. Przykro jest patrzeć, jak się szamoczą, ale mój stosunek do nich musi być handlowy, obojętny, przenoszę więc ptaki do zapasowych klatek i chowam do worka: w ciemności siedzą cicho. Krzew głogu obsiadło stado czyżyków; krzew kąpie się w słońcu, czyżyki cieszą się nim i szczebioczą jeszcze weselej; swoim zachowaniem przypominają gromadkę uczniaków. Żarłoczna, gospodarna dzierzba-sro-kosz spóźniła się z odlotem do ciepłych krajów i teraz siedzi na wiotkiej gałęzi dzikiej róży, czyści dziobem pióra skrzydeł i czarnymi oczami bystro wypatruje zdobyczy. Nagle poderwała się w górę jak skowronek, schwyciła trzmiela, skrzętnie wbiła go na kolec róży i znów siedzi kręcąc szarą, złodziejską główką. Bezgłośnie przeleciał wróżebny ptak lelek, przedmiot moich gorących marzeń. Gdyby go tak można było schwytać! Czerwony gil, co się odłączył od stadka, siedzi na olsze, napuszony jak generał, i przekrzywiając czarny dziób poskrzypuje gderliwie. Im wyżej słońce, tym więcej ptaków, tym weselej rozlega się ich szczebiot. Cały jar napełnia się muzyką; jej podstawowy ton — to bezustanny szelest zarośli poruszanych wiatrem; czupurne głosy ptaków nie mogą zagłuszyć tego cichego, melancholijno-słodkiego szumu. Słyszę w nim pożegnalną pieśń lata, szepcze mi jakieś osobliwe słowa, które same przez się układają się - 402 - W pieśń. A równocześnie pamięć mimo woli odtwarza obrazy przeszłości. Gdzieś tam z góry woła babcia: — Gdzie jesteś? Siedzi na krawędzi jaru, rozesłała chusteczkę, położyła na niej chleb, ogórki, rzepę, jabłka; pośród tych wspaniałości stoi lśniąc w słońcu maleńka, bardzo piękna, szlifowana karafka z kryształowym korkiem w kształcie głowy Napoleona. W karafce jest ćwiartka wódki, nastawionej na świętojańskim zielu. — Ach, Boże, jak pięknie! — mówi babcia z wyrazem dziękczynienia. — A ja ułożyłem pieśń! — No, jaką? Mówię jej coś w rodzaju wiersza: Już coraz bliżej zimowe miesiące. Żegnaj mi, letnie słoneczko gorące!... Ale babcia, nie dosłyszawszy, przerywa mi: — Jest taka pieśń, jest, tylko — ładniejsza! I mówi śpiewnym głosem: Oj, ucieka słoneczko sierpniowe W nocki ciemne, za lasy dalekie! Bez wiosennej, bez radości mojej Sama jedna zostałam na świecie... Wyjdę rankiem za wieś, spojrzę wkoło, Wspomnę swoje przechadzki majowe, Puste pole patrzy niewesoło — Utraciłam tutaj swoją młodość. 0 przyjaciółki, o najmilejsze! Kiedy śnieg pierwszy, puszysty spadnie, Wyjmijcie serce z mojej białej piersi 1 w śniegu serce moje pochowajcie!... Moja ambicja autorska bynajmniej nie jest urażona; bardzo mi się podoba pieśń i bardzo mi żal dziewczyny. »• 40S - A babcia mówi: — Tak to się o smutku śpiewa! To, widzisz, ułożyła dziewczyna; pobawiła się wiosną, a jesienią jej luby, ukochany porzucił ją, może poszedł do innej — zapłakało jej serce skrzywdzone... Czego człowiek sam nie doświadczy, o tym dobrze, prawdziwie nie powie, a ona, patrz, jaką piękną pieśń ułożyła! Kiedy babcia po raz pierwszy sprzedała ptaki za czterdzieści kopiejek, była tym bardzo zdziwiona. — Kto by pomyślał! Zdawało mi się, że to dziecinna zabawa, a ot, co z tego wyszło! — Jeszcze za tanio sprzedałaś... — Tak myślisz? W dni targowe sprzedawała za rubla i więcej i wciąż nie mogła wyjść z podziwu: jak dużo można zarobić takimi głupstwami! — A kobieta przez cały dzień pierze bieliznę albo myje podłogi za dwadzieścia pięć kopiejek. No i zro-zumże to, człowieku! A przecież tak być nie powinno! I ptaków więzić w klatce też się nie powinno. Zostaw to, Alosza! Zastawianie sideł pociągało mnie jednak bardzo i podobało mi się; dając mi niezależność, nie wyrządzało krzywdy nikomu z wyjątkiem ptaków. Zaopatrzyłem się w dobre sidła; wiele mnie nauczyły rozmowy ze starymi łowcami. Chodziłem łowić ptaki sam jeden trzydzieści wiorst do Lasu Katowskiego nad brzegiem Wołgi, gdzie w wysokopiennym sośniaku gnieździły się krzyżodzioby i cenione przez amatorów długoogoniaste sikory-raniuszki, białe ptaszki niezwykłej piękności. Bywało, wyjdę wieczorem i całą noc człapię po trakcie kazańskim, niekiedy, w czasie jesiennej szarugi, po głębokim błocie. Na plecach mam worek obszyty ceratą, a w nim klatki z ptakami na wabia i potrzaski, w rę- - 404 - ku solidny kij leszczynowy. Jesienny mrok przejmuje chłodem i trwogą, wielką trwogą!... Po obu stronach drogi stoją strzaskane przez pioruny stare brzozy, rozpościerając nad moją głową mokre gałęzie. Na lewo, pod górą, nad czarną Wołgą, z rzadka przepływają — jakby wpadając w bezdenną przepaść — światełka na masztach ostatnich statków i barek, klekoczą koła po wodzie, huczą syreny. Z czarnej, jakby żelaznej ziemi wyrastają chałupy przydrożnych wiosek, do nóg dopadają złe, głodne psy, nocny stróż uderza w kołatkę i woła bojaźliwie: — Kto idzie? Kogo tam diabli niosą? — nie wspominać ich lepiej pod ciemną noc! Bałem się bardzo, by mi nie odebrano sideł, i miałem przygotowane dla stróżów pięciokopiejkówki. Stróż ze wsi Fokino zaprzyjaźnił się ze mną i wciąż wydziwiał: — Znów się wybrałeś! Ach, ty nieustraszony, niespokojny pokutniku nocny! Zwano go Nifont. Był maleńki, siwiutki, podobny do świątka; często wyjmował zza pazuchy rzepę, jabłko, garść grochu i wtykał mi w rękę mówiąc: — Na'— masz, przyjacielu, gościńca ci przygotowałem, jedz na zdrowie. I odprowadzał mnie na koniec wsi. — Ruszaj z Bogiem! Do lasu przychodziłem przed świtaniem, zastawiałem sidła, rozwieszałem klatki z ptakami na wabia, kładłem się na skraju lasu i czekałem nadejścia dnia. Cicho... Wszystko dokoła zastygło w mocnym jesiennym śnie. Skroś szarawą mgłę ledwie prześwitują rozległe łąki pod górą — przecina je Wołga; łąki przerzuciły się na jej drugi brzeg i rozpłynęły, roztopiły się w mgłach. Daleko za lasami, od strony łąk, wschodzi bez pośpiechu coraz jaśniejsze słońce, na czarnych grzywach lasów - *05 - zapalają się ognie i w przyrodzie zaczyna się dziwny ruch, chwytający za serce: coraz szybciej podnoszą się mgły nad łąkami srebrząc się w promieniach słońca, w ślad za nimi wyłaniają się z ziemi krzewy, drzewa, stogi siana; łąki, zda się, topnieją w słońcu i — rdzawo-złote — płyną we wszystkie strony. Oto słońce musnęło spokojną wodę nad brzegiem, — i rzeka jakby podała się naprzód, podpłynęła do miejsca, w którym się przejrzało. Podnosząc się coraz wyżej i promieniejąc radośnie, słońce 'błogosławi i ogrzewa ogołoconą, zziębniętą ziemię, a z ziemi, jak z kadzielnicy, wznoszą się słodkie zapachy jesieni. W przeźroczystym powietrzu ziemia wydaje się ogromna, rozciąga się w nieskończoność. Wszystko płynie w dal i wabi ku błękitnym jej krańcom. Widziałem wschód słońca w tym miejscu dziesiątki razy i za każdym razem rodził się w moich oczach inny świat, urzekający coraz to nowym pięknem... Lubię słońce w jakiś szczególny sposób: podoba mi się sama jego nazwa, słodkie brzmienie słowa, dźwięk w nim ukryty; lubię zamknąć oczy i wystawić twarz pod gorące promienie, lubię przyłapywać promień na podstawioną dłoń, kiedy jak miecz przenika przez szparę w płocie lub między gałęziami. Dziadek ma wielki szacunek dla „księcia Michała Czernihowskiego i bojarzyna Fiodora, którzy nie pokłonili się słońcu" ' — mnie ci ludzie wydają się czarni jak Cyganie, ponurzy, źli, mają zawsze chore oczy jak biedni Mordwini. Kiedy słońce wzniesie się nad łąkami, mimo woli uśmiecham się radośme. Nade mną dzwoni las iglasty otrząsając z zielonych łap krople rosy; w cieniu pod drzewami, na wyrzeźbio- • Książę Czernihowski i bojar Fiodor zostali zabici w 1264 roku przez Tatarów za to, że nie chcieli pokłonić się ich bóstwu. nych liściach paproci, pobłyskuje srebrzystym brokatem szron porannego przymrozka. Zrudziałą trawę zmięły deszcze; przygięte ku ziemi źdźbła leżą nieruchome, ale gdy padnie na nie jasny promień, lekkie drżenie przebiega przez trawy — może to ich ostatni' wysiłek, by powrócić do życia. Przebudziły się ptaki: szare sikorki-sosnówki opadają z gałązki na gałązkę jak kuleczki puchu, ogniste krzy-żodzioby łuskają zakrzywionymi dziobami szyszka na wierzchołku sosen; na końcu łapy sosnowej kołysze się biały raniuszek potrząsając długimi sterówkami ogona; czarny pacioreczek oka zerka nieufnie na zastawione tuż obok sidła. I jakoś nagle słychać, że już cały las, przed chwilą poważnie zadumany, napełnił się setkami ptasich głosów, nabrzmiał troskami żywych stworzeń, najczystszych na świecie. Na ich podobieństwo człowiek, ojciec piękna ziemskiego, stworzył sobie na pociechę elfy, cherubiny, serafiny i siedem chórów anielskich. Żal mi trochę chwytać ptaszki, przykro wsadzać je do klatek, wolałbym patrzeć na nie, ale myśliwska pasja i chęć zarobku głuszą we mnie żal. Ptaki bawią mnie swoją przeb.egłością: lazurowa sikorka uważnie i szczegółowo obejrzała potrzask, zrozumiała, czym jej grozi, i zaszedłszy z boku, bezpiecznie i zgrabnie wyciąga ziarna przez jego listewki. Sikorki są bardzo mądre, ale zbyt ciekawe i to je gubi. Napuszone gile są głupkowate: całym stadem wchodzą do matni jak syci mieszczanie do cerkwi; kiedy je nakryć, są bardzo zdziwione, wytrzeszczają oczy i szczypią w palce ostrymi dziobami. Krzyżodziób wchodzi do potrzasku spokojnie i poważnie. Pełzacz, dziwaczny ptak, do niczego nie podobny, długo siedzi przed pułapką, przekrzywiając długi dz^ób i podpierając się na sztywnym ogonie; chodzi po pniach drzew podobnie jak dzię- - 407 - ciol i zawsze trzyma się sikorek. Jest coś żałosnego w tym szaroburym ptaszku; wydaje się, że jest samotny, że ani jego nikt nie lubi, ani on nikogo. Podobnie jak sroka, pełzacz lubi kraść i ukrywać drobne błyszczące przedmioty. Około południa kończę łowy i wracam do domu przez las i przez pola; gdybym poszedł traktem przez wsie, chłopaki odebraliby mi klatki, poszarpali i połamali sidła — wiem o tym z doświadczenia. Przychodzę pod wieczór, zmęczony, głodny, ale wydaje mi się, że w ciągu dnia urosłem, poznałem coś nowego, stałem się silniejszy. Ta nowa siła pozwala mi słuchać spokojnie, bez gniewu, złośliwych drwin dziadka; widząc to dziadek zaczyna mówić rzeczowo i poważnie: — Rzuć te bałamuctwa, daj spokój! Przez łowienie ptaków nikt nie wyszedł na ludzi, takiego wypadku nie było, nie słyszałem! Wybierz sobie właściwe miejsce w życiu i hoduj tam swój rozum. Człowiek nie żyje dla jakichś tam głupstw, człowiek — to ziarno przez Boga rzucone, co ma wydać kłos zdrowych ziarn! Człowiek jest jak rubel: puścić go w obrót — w trzy się zmieni. Myślisz, że tak łatwo jest żyć? Nie, wcale niełatwo! Świat — to dla człowieka ciemna noc, każdy musi sam sobie rozświetlać ciemności. Wszyscy mają po dziesięć palców, a każdy chciałby jak najwięcej do swoich rąk zagarnąć. Trzeba pokazać siłę, a jeśli siły brak — przebiegłość; słabego nie wpuszczają ani do piekła, ani do raju! Żyj niby to ze wszystkimi, ale pamiętaj — żeś sam. Słuchaj każdego, ale nie wierz mkomu: kto oku dowierza, ten krzywo odmierza. Nie mów dużo — domy i miasta buduje się nie językiem, ale siekierą i rublem. Tyś nie Baszkir czy Kałmuk, których całe bogactwo to wszy i owce... - 408 - Mógł mówić w ten sposób cały wieczór, znałem już na pamięć te słowa. Podobały mi się, ale do ich treści odnosiłem się z niedowierzaniem. Ze słów dziadka wynikało jasno, że dwie moce nie pozwalają człowiekowi żyć tak, jakby chciał: Bóg i ludzie. Siedząc przy oknie babcia przędła nici na koronki; warczało wrzeciono w jej zwinnych rękach, a ona długo przysłuchiwała się w milczeniu wywodom dziadka i nagle wtrąciła: — Będzie tak, jak Matka Boska zechce. — Co to ma znaczyć? — krzyknął dziadek. — Bóg! Nie zapomniałem o Bogu, ja wiem, jaki jest Bóg! Myślisz, ty głupia, że Pan Bóg durniów posiał na ziemi czy jak? ...Wydawało mi się, że najlepiej ze wszystkich na świecie żyje się Kozakom i żołnierzom: życie ich jest proste, wesołe. Kiedy była pogoda, zjawiali się wczesnym rankiem naprzeciw naszego domu, za jarem, jak białe grzyby pokrywając nagie pole, i zaczynała się skomplikowana, interesująca zabawa. Zgrabni, silni, w białych bluzach, wesoło biegali po polu z karabinami w rękach, znikali w parowie i nagle na zew trąbki znów skupiwszy się na polu, z okrzykiem: „hura!", przy złowrogim warkocie bębnów, biegli z najeżonymi bagnetami prosto w kierunku naszego domu; zdawało się, że lada chwila zmiotą go, zniosą z powierzchni ziemi jak stóg siana. Krzyczałem również: >,hura!", i w zapamiętaniu biegłem razem z nimi; jątrzący werbel budził we mnie gwałtowną żądzę zniszczenia, chciałem coś rozwalić, połamać płot, zbić chłopaków. W czasie odpoczynku żołnierze częstowali mnie machorką, pokazywali ciężkie karabiny, niekiedy ten czy - 409 - ów kierował bagnet w mój brzuch i krzyczał niby to groźnie: — Kłuj karalucha! Bagnet lśnił, wydawało się, że jest żywy, że się wygina jak żmija i chce zapuścić żądło; bałem się trochę, choć raczej sprawiało mi to przyjemność. Dobosz, Mordwin, uczył mnie uderzać pałeczkami po skórze bębna; najpierw brał mnie za dłonie i wymięto-siwszy je aż do bólu, wsuwał mi pałeczki do zmiętych palców. — Bębnij: raz-duwa, raz-duwa! Tram-ta-ta-tam! Wybijaj mu: lewy - cicha! prawy _ mocna! Tram.ta.ta_ -tam — krzyczał groźnie, rozszerzając ptasie oczy. Biegałem z żołnierzami po polu aż do końca ćwiczeń, a potem odprowadzałem ich przez miasto do koszar, słuchając głośnych pieśni, patrząc w poczciwe twarze, wszystkie takie nowiutkie jak pięciokopiejkówki dopiero co wybite w mennicy. Zwarta masa jednakowych ludzi wesoło płynęła uhcą jak jednolita siła, budząc ku sobie przyjazne uczucie, pragnienie zanurzenia się w niej jak w rzece wejścia jak do lasu. Ci ludzie niczego się nie boją, na wszystko patrzą śmiało, wszystko mogą pokonać, osiągnąć wszystko, czego zapragną, a najważniejsze, że wszyscy są tacy prości i dobrzy. Pewnego razu, w czasie odpoczynku, młody podoficer dał mi grubego papierosa. - - Zapal sobie! To ci jest dopiero papieros! Nikomu bym me dał, ale z ciebie chłopak, jakich mało! Zapaliłem. Podoficer odstąpił na krok, a mnie nagle oślepił czerwony płomień j sparzył mi ????? QT ^^ ?t brwi; szary, słony dym pobudził mnie do kichania i kaszlu. Oślepły, przestraszony, dreptałem w miejscu a żołnierze otoczyli mnie zwartym pierścieniem i śmiali - 410 - się głośno i wesoło. Poszedłem do domu; gwizdanie i śmiechy biegły za mną, coś świszczało jak bicz pastucha. Bolały mnie oparzone palce, piekła twarz, z oczu płynęły łzy, dręczył mnie jednak nie ból, tylko ciężkie, tępe zdziwienie: dlaczego mi to zrobili? Dlaczego to tak bawi poczciwych żołnierzy? W domu wlazłem na strych i długo tam siedziałem przywodząc na myśl to niepojęte okrucieństwo, z którym tak często spotykałem się w życiu. Szczególnie wyraźnie i żywo przypominał mi się drobny żołnierzyk z Sarapula: stoi przede mną jak żywy i pyta: — No co? Rozumiesz? Wkrótce dane mi było przeżyć coś jeszcze gorszego, jeszcze bardziej zdumiewającego. Zacząłem chodzić do koszar Kozaków, którzy stacjonowali koło Pieczorskiej Słobody. Kozacy wydawali mi się inni niż żołnierze, nie dlatego, że świetnie jeździli konno i byli piękniej ubrani, ale że inaczej mówili, śpiewali inne pieśni i prześlicznie tańczyli. Wieczorem, gdy wyczyszczą konie, staną — bywało — w krąg koło staj en, a mały, rudy Kozak potrząsnąwszy czupryną zaczyna śpiewać na wysoką nutę jak trąba miedziana. Powoli, sztywno naprężając ciało, śpiewa smutną pieśń o cichym Donie, modrym Dunaju. Oczy ma zamknięte, jak je zamyka ów ptak, co śpiewa z takim zapamiętaniem, że spada martwy z gałęzi. Kołnierzyk jego koszuli jest rozpięty, widać obojczyki jak miedziane wędzidła — cała zresztą postać Kozaka jest z litej miedzi. Kołysząc się na cienkich nogach, jak gdyby ziemia falowała pod jego stopami, wtórując sobie do taktu rękami, niewidzący, rozedrgany, przestał jak gdyby być człowiekiem, jest trąbką trębacza, fujarką pastucha. Niekiedy zdawało mi się, że się przewróci, że padnie na - 4? - wznak i umrze jak ów ptak zapamiętały — gdyż oddał pieśni całą swoją duszę, wszystkie swoje siły. Z rękami w kieszeniach lub założonymi do tyłu, za szerokie plecy, okrążają go wieńcem towarzysze, patrzą w skupieniu na jego miedzianą twarz, śledzą ruch ręki płynącej wolno w powietrzu i śpiewają uroczyście, spokojnie jak w cerkwi na chórze. Wszyscy — i ci z brodami, i ci bez bród — przypominają w tej chwili ikony: są równie surowi i dalecy od ludzi. Pieśń jest długa jak gościniec, tak samo równa, szeroka i mądra; kiedy się Jej słucha, zapomina się, czy to dzień, czy noc, czy jest się małym chłopcem, czy też starcem — zapomina się o wszystkim! Kiedy głosy śpiewaków milkną, słychać, jak wzdychają konie, tęskniące do swobody stepowej, jak cicho podnosi się z pól jesienna, nieuchronna noc. Serce rośnie i omal nie pęknie z nadmiaru jakichś niezwykłych uczuć, z ogromnej, niemej miłości do ludzi, do ziemi. Wydawało mi się, że mały miedziany Kozak nie jest człowiekiem, lecz czymś znacznie potężniejszym — baśniową istotą, lepszą i doskonalszą od wszystkich ludzi. Nie śmiałem z nim rozmawiać. Kiedy zadał mi jakieś pytanie, uśmiechałem się ze szczęścia i zakłopotany, milczałem. Gotów byłem za nim chodzić bez słowa, pokornie jak pies, bylebym mógł go częściej widzieć, słuchać, jak śpiewa. Pewnego razu zobaczyłem, jak stojąc w kącie stajni podniósł rękę do twarzy i patrzył na gładki, srebrny pierścionek na palcu; jego piękne wargi poruszały się z lekka, maleńkie, rude wąsiki drgały, twarz była smutna, zbolała. Kiedyś w ciemny wieczór poszedłem z klatkami do karczmy na Starym Siennym rynku; karczmarz był na- - m • miętnym miłośnikiem ptaków śpiewających i często je ode mnie kupował. Przy bufecie, w kącie między piecem a ścianą, siedział ów Kozak, a z nim dorodna kobieta, prawie dwa razy wyższa od niego; jej okrągła twarz lśniła jak safian. Patrzyła na Kozaka czułym spojrzeniem matki, z pewnym lękiem, a on był pijany, szurał po podłodze wyciągniętymi nogami i widocznie potrącał ją boleśnie w nogi, gdyż co pewien czas podrywała się, krzywiła i prosiła cichutko: — Opamiętajże się... Kozak z wielkim wysiłkiem podnosił brwi, ale znów opadały bezwładnie. Było mu gorąco, rozpiął mundur i koszulę obnażając szyję. Kobieta zsunęła chustkę z głowy, położyła na stole mocne, białe ręce i splotła palce, aż nabiegły krwią. Im dłużej patrzyłem na nich dwoje, tym bardziej wydawało mi się, że mam przed sobą dobrą matkę i syna, winowajcę: mówiła coś do niego serdecznie, z wyrzutem, a on milczał zgnębiony — nie miał czym odeprzeć zasłużonych wymówek. Nagle wstał, jakby go kto ukłuł, wdział czapkę, jakoś opacznie, głęboko na czoło, przyklepnął ją dłonią i nie zapinając munduru podszedł do drzwi; kobieta także wstała i powiedziała do szynkarza: — Zaraz wrócimy, Kuzmiczu... Ludzie odprowadzili ich śmiechem, żartami. Ktoś powiedział z naciskiem, surowo: — Jak wróci locman — to jej pokaże! Poszedłem w ślad za nim; wyprzedzali mnie o jakieś dziesięć kroków, posuwając się w ciemnościach w poprzek rynku tonącego w błocie —? ku szkarpie na wysokim brzegu Wołgi. Widziałem, jak kobieta chwieje się podtrzymując Kozaka, słyszałem, jak chlupie błoto pod ich nogami. Kobieta prosiła cicho, błagalnie: - 413 - — Dokąd idziesz? No, powiedz — dokąd? Poszedłem za nimi po błocie, chociaż nie tędy wypadała mi droga. Kiedy weszli na chodnik nad szkarpą, Kozak zatrzymał się, odstąpił od kobiety na krok i nagle uderzył ją w twarz; krzyknęła ze zdziwieniem i strachem: Och, za co, za co? Przestraszyłem się także i podbiegłem do nich, a Kozak chwycił kobietę wpół, przerzucił ją przez balustradę na stok szkarpy, skoczył za nią i oboje potoczyli się jak czarny kłąb w dół po trawie zbocza. Oniemiały, struchlałem słysząc, jak tam w dole sucho trzeszczy rozdzierane ubranie, jak ryczy Kozak, a kobieta niskim, załamującym się głosem bełkocze: Będę krzyczeć... Będę krzyczeć... Westchnęła głośno, boleśnie i wszystko ucichło. Na-macałem kamień i zepchnąłem go w dół — zaszeleściła trawa. 2 rynku dochodziło trzaskanie oszklonych drzwi karczmy, ktoś głośno krzyknął, widocznie przewrócił się i znowu cisza, gotowa każdej chwili czymś przerazić. U podnóża stoku ukazuje się wielka, biała bryła; pochlipując i sapiąc posuwa się powoli i chwiejnie pod gorę — poznaję, że to kobieta. Idzie na czworakach jak owca; widzę, że jest naga do pasa, jej wielkie piersi zwisają, wydaje się, jakby miała trzy twarze. Podeszła do balustrady, usiadła na niej, prawie tuż obok mnie, na bieli jej ciała widać wyraźnie czarne plamy błota. Ciężko dyszy jak ochwacony koń, poprawia zwichrzone włosy, płacze, ociera łzy z twarzy ruchem myjącego się kota, spostrzega mnie i wydaje stłumiony okrzyk: — Święty Boże — kto to? Idź stąd, bezwstydniku! Nie mogę odejść, skamieniały ze zdumienia, obezwładniony gorzkim, przykrym uczuciem. Przypominają mi się słowa babki Matriony: - 414 - „Baba to potęga, Ewa samego Boga oszukała..." Kobieta wstała, przysłoniła piersi strzępami sukni, obnażając przy tym nogi, i szybko odeszła, a u stóp szkarpy podniósł się z ziemi Kozak, zamachał w powietrzu białymi szmatkami, cichutko gwizdnął, nasłuchiwał chwilę i zagadnął wesoło: — Daria! A co? Kozak zawsze weźmie sobie, co trzeba... Myślałaś, żem pijany? Nie-e, ja tylko udawałem... Daria! Stoi mocno, głos jego brzmi przytomnie i drwiąco. Schylił się, wytarł buty szmatkami i znów się odezwał: — Hej tam, Daszka... Bierz kaftan! Dość tych grymasów... I głośno wykrzykuje obelżywe dla kobiety wyzwisko. Siedzę na kupce żwiru słuchając tego głosu, co brzmi w nocnej ciszy samotny, a taki druzgocząco władczy. Przed oczami skaczą mi światełka latarń na rynku; na prawo w czarnej kępie drzew wznosi się biały budynek Instytutu '. Leniwie cedząc przez zęby jedno za drugim plugawe słowa, Kozak idzie na rynek wymachując białymi szmatkami i wreszcie znika jak zły sen. W dole pod urwiskiem z sykiem uchodzi para z komina, po zjeździe toczy się dorożka, dokoła — żywego ducha. Jak struty, idę wzdłuż szkarpy ściskając w ręku zimny kamień: nie zdążyłem rzucić nim w Kozaka. Koło cerkwi Jerzego Zwycięzcy zatrzymał mnie stróż nocny dopytując s^ę ze złością — co ja za jeden i co niosę na plecach, w worku. Opowiedziałem mu szczegółowo o Kozaku; zaczął się śmiać pokrzykując: 1 Instytut — zamknięty zakład naukowy dla panien szlacheckiego pochodzenia. 415 - a— A to zuch! Kozaki, bracie, to ludzie dokumentni, gdzie nam do nich! A kobietka, cóż? Suka... Aż się zakrztusił ze śmiechu, a ja poszedłem dalej nie rozumiejąc, z czego się właściwie tak śmieje. I myślałem pełen grozy: a gdyby coś takiego spotkało moją matkę, babcię? VIII Kiedy spadł śnieg, dziadek znów zaprowadził mnie do babki Matriony. — To dla twojego dobra, nie będziesz tam miał krzywdy — uspokajał mnie. Wydawało mi się, że w ciągu lata przeżyłem straszliwie dużo, że postarzałem się i zmądrzałem, a u moich gospodarzy przez ten czas nuda jakby zgęstniała. Wciąż chorują, jak dawniej — na rozstrój żołądka z przejedzenia; jak dawniej, opowiadają sobie o przebiegu chorób, starucha — jak dawniej — modli się okrutnie i zawistnie. Młoda gospodyni po porodzie zeszczuplała, zmniejszyła się na objętość, ale porusza się tak samo godnie i powoli, jak gdyby była w ciąży. Kiedy szyje dzieciom bieliznę, zawsze nuci tę samą piosenkę: Spiria, Spiria, Spirydonku — Spiria, mój braciszku miły! Kiedy ruszą moje sanie, Ty na stopniu chwacko staniesz... Kiedy wchodzę do pokoju, natychmiast przestaje śpiewać i krzyczy zagniewana: — Czego chcesz? Jestem przekonany, że nie umiała żadnej piosenki prócz tej jednej. - 4ifi - Wieczorem gospodarze wołają mnie do pokoju nalegając: — No, opowiedz, jak ci się żyło na statku! Siadam na krześle koło drzwi do ustępu i opowiadam. Przyjemnie mi wspominać o innym życiu tu, gdzie mnie wtłoczono wbrew mojej woli. Zapalam się, zapominam o słuchaczach, ale nie na długo; kobiety nigdy nie jechały statkiem, więc pytają mnie: — Ale chyba strach człowieka bierze? Czego tu się bać? — nie rozumiem. — A może statek trafi nagle na głębinę i zatonie! Mój szef śmieje się, a ja chociaż wiem, że parostatek na głębokiej wodzie nie utonie, nie mogę przekonać kobiet. Starucha wierzy święcie, że statek nie pływa, lecz posuwa się po wodzie opierając się kołami o dno rzeki jak bryczka po ziemi. — Jeżeli jest z żelaza, to jak może pływać? Wiadomo, siekiera nie pływa... — A czerpak przecie nie tonie w wodzie! — Też porównanie! Czerpak jest malutki, pusty... Kiedy mówię o Smurym i jego książkach, patrzą na mnie podejrzliwie; starucha utrzymuje, że książki piszą głupcy i heretyki. — A psałterz? A król Dawid? — Psałterz to święta księga, a i to król Dawid prosił Boga o przebaczenie za psałterz. — Gdzie to jest napisane? — U mnie na dłoni... Jak ci dam po łbie, to się dowiesz, gdzie! Starucha wszystko wie, o wszystkim mówi z wielką pewnością siebie i zawsze — dziko. — Jak w Pieczorce umarł Tatar, to mu dusza gardłem wyciekła, czarna jak dziegieć. 27 — Goi-? II _ 417 _ — Dusza to tchnienie —- mówię, a ona strofuje mnie z pogardą: — U Tatara? Głupiec! Młoda gospodyni także boi się książek. — Czytanie książek to rzecz bardzo szkodliwa, a już szczególnie za młodu — powiada. — U nas w Grzebieniu jedna panna z dobrej rodziny czytała, czytała — aż się w końcu w diakonie zakochała. A żona diakona tak ją zelżyła, że wprost okropność! Na ulicy, przy ludziach... Niekiedy używałem słów z książek Smurego. W jednej z nich, bez początku i końca, było powiedziane: „Właściwie mówiąc, nikt nie wynalazł prochu; jego pojawienie się było wynikiem szeregu drobnych obserwacji i wynalazków." Nie wiem dlaczego, zapamiętałem sobie dobrze to zdanie; podobało mi się zwłaszcza zestawienie słów: „właściwie mówiąc", czułem w nich siłę. Wiele te dwa słowa sprawiły mi przykrości, śmiesznych przykrości. Bywa i tak! Pewnego razu na propozycję moich gospodarzy, aby im opowiedzieć coś jeszcze o statku, rzekłem: — Nie mam już nic do powiedzenia, właściwie mówiąc... Wprawiło ich to w zdumienie, wszyscy naraz zakra-kali: — Jak? Jak tyś powiedział? I wszyscy czworo zaczęli się zgodnie śmiać powtarzając: — Właściwie mówiąc... A niech go! Nawet szef mnie skarcił: — Głupioś to wymyślił, cudaku! Odtąd przez długi czas, kiedy zwracali się do mnie, mówui: - 418 - — Hej, ty, właściwie mówiąc! Idź wytrzyj podłogę po dziecku, właściwie mówiąc... To niedorzeczne znęcanie się nie bolało mnie, lecz dziwiło bardzo. Żyłem w mroku otępiającego smutku i żeby go zwalczyć, starałem się jak najwięcej pracować. Na brak pracy nie można się było uskarżać. W domu było dwoje niemowląt, niańki nie mogły dogodzić młodej gospodyni, ciągle je zmieniano — sam więc musiałem doglądać niemowląt i prać codziennie pieluszki a raz w tygodniu chodziłem płukać bieliznę do Żandarmskiego Strumienia, gdzie wyśmiewały się ze mnie praczki: — Co się bierzesz do babskiej roboty? Niekiedy doprowadzały mnie do tego, że okładałem je mokrym powrósłem ze skręconej bielizny; szczodrze odpłacały mi tym samym, było jednak z nimi ciekawie i wesoło. Żandarmski Strumień płynął na dnie głębokiego jaru. Opadając ku Oce jar odcinał od miasta pole zwane Ja-ryło, od imienia słowiańskiego boga. Na tym polu w Zielone Świątki mieszczanie Niżniego urządzali zabawy. Mówiła mi babcia, że za czasów jej młodości ludzie wierzyli jeszcze w boga Jaryłę i składali mu ofiary: brali koło, owijali je pakułami nasyconymi smołą i spuściwszy z góry, z krzykiem i pieśniami obserwowali, czy płonące koło stoczy się do Oki. Jeśli się stoczy, bóg Jaryło przyjął ofiarę — lato będzie słoneczne i szczęśliwe. Prawie wszystkie praczki, jedna w drugą pyskate, przebiegłe baby, pochodziły ze wsi Jaryło. Wiedziały one o wszystkim, co się dzieje w mieście; bardzo przyjemnie było słuchać ich ciekawych opowiadań o kupcach, urzędnikach, oficerach, dla których prały. Płukanie zimą bielizny w lodowatej wodzie strumyka — 37« - 419 - to prawdziwa katorga; kobietom tak marzły ręce, że aż skóra na nich pękała. Zgięte nad strumieniem ujętym w drewniane koryto, pod zmurszałym, dziurawym daszkiem, który nie chronił od śniegu i wiatru — baby płukały bieliznę. Twarze ich, nabiegłe krwią, zdrętwiały od mrozu, mróz piecze mokre palce — nie można ich zgiąć, z oczu płyną łzy, a kobiety nieustannie trajkoczą opowiadając sobie różne historie, przybierając wobec wszystkiego i wszystkich jakąś szczególną, bojową postawę. Najładniej ze wszystkich opowiadała Natalia Kozłowska, kobieta powyżej lat trzydziestu, świeża, krzepka, o ironicznym spojrzeniu i niezwykle obrotnym i ciętym języku. Cieszyła się uznaniem wszystkich przyjaciółek; radziły się jej w różnych sprawach i ceniły ją za zręczność w pracy, za porządne ubranie, za to, że oddała córkę do gimnazjum na naukę. Kiedy uginając się pod ciężarem dwóch koszów z mokrą bielizną, schodziła z góry po śliskiej ścieżce, witały ją wesoło, pytając życzliwie: — No, jak tam córeczka? — Dziękuję, niczego sobie, uczy się, dzięki Bogu! — Tylko patrzeć, jak panią zostanie. — Po to ją przecież uczę. Skąd się biorą panny, gęby wychuchane? Wszystko to z nas, z czarnego mrowia ludzkiego, bo skądżeby? Kto się więcej nauczy, tego ? ręce dłuższe, ten więcej złupi, a kto złupi najwięcej, tego słowa najświętsze... Bóg nas zsyła na ziemię jako dzieci nierozumne, a powołuje do siebie jako mądrych starców, czyli — trzeba się uczyć! Kiedy mówiła, wszystkie milczały przysłuchując się z uwagą jej słowom, wypowiadanym ze swadą i przekonaniem. Chwaliły ją w oczy i poza oczy, podziwiając jej wytrzymałość i rozum, ale żadna jej nie naślado- 421 wała. Kozłowska obszyła sobie rękawy kaftana żółtą skórą z cholewki od buta, nie musiała więc odsłaniać rąk po łokcie, nie moczyła rękawów. Wszystkie mówiły, że to dobry pomysł, ale żadna nie poszła za jej przykładem, a kiedy ja to zrobiłem, wyśmiewały mnie: — Ech, nie wstyd ci to? Od baby się uczysz rozumu? O jej córce mówiły: — Wielka mi rzecz! Będzie o jedną panią więcej, i tyle! A może, nim nauki skończy, zemrze się jej... — Przecie i uczone ludzie nie zawsze mają słodkie życie: córka tego Bachiłowa też się ciągle uczyła, uczyła, aż sama na nauczycielkę poszła... No, a jak nauczycielka, to ani chybi — stara panna... — Wiadomo! Za mąż to i nieuczoną chłop weźmie, byle było za co brać... — Babski rozum — nie w głowie... Było mi przykro i nieswojo słuchać, jak mówią same o sobie w tak bezwstydny sposób. Wiedziałem, co wygadują o kobietach marynarze, żołnierze, kopacze; wiedziałem, że mężczyźni zawsze chwalą się jeden przed drugim umiejętnością oszukiwania kobiet i swoją jur-nością; czułem, że się wrogo odnoszą do „bab", ale prawie zawsze w opowiadaniach mężczyzn o ich tryumfach, we wszystkich przechwałkach dźwięczało coś takiego, co pozwalało mi przypuszczać, że w tej całej gadaninie jest więcej samochwalstwa i wymysłu niż prawdy. Praczki nie opowiadały sobie o miłosnych przygodach, ale we wszystkim, co mówiły o mężczyznach, dźwięczała nuta drwiny i niechęci, toteż myślałem sobie: może to i prawda, że baba — to siła! — Żebyś nie wiem jak kluczył, z nie wiem kim się zadawał, i tak do baby zawiniesz, to cię, bracie, nie - 422 - minie — powiedziała pewnego razu Natalia, a jakaś starucha odkrzyknęła jej na to ochrypłym głosem: — A gdzieżby indziej? Od samego Boga nawet — do nas uciekają mnichy i pustelniki... Te rozmowy przy płaczliwym plusku wody i chlupo-taniu mokrych szmat, na dnie parowu, w brudnej rozpadlinie, której nawet głęboki śnieg nie mógł zasłonić swoją czystą pokrywą, bezwstydne, złe rozmowy o tajemnicy życia, o tym, skąd to się wzięły na świecie wszystkie plemiona i narody, budziły we mnie wstręt, połączony z trwogą, odpychając myśli i uczucia od „romansów", które natrętnie oblegały mnie ze wszystkich stron. Z pojęciem „romansu" łączyła się w mojej wyobraźni brudna, rozpustna historia. Mimo wszystko jednak w parowie wśród praczek, w kuchniach u ordynansów, w suterenach u robotników ziemnych było nieporównanie ciekawiej niż w domu, gdzie zastygła jednostajność rozmów, pojęć, wydarzeń napełniała mnie jedynie ciężką, złą nudą. Moi gospodarze żyli w zaczarowanym kole jedzenia i picia, chorób, snu — iw ciągłej zapobiegliwej krzątaninie dokoła jadła, spania. Mówili o grzechach, o śmierci, strasznie się jej bali i obijali się wciąż jak ziarna dokoła żaren, oczekując, że lada chwila zostaną zmiażdżeni. W wolnych chwilach wymykałem się do komórki rąbać drzewo, byleby choć trochę pobyć w samotności, ale to rzadko mi się udawało: przychodzU! ordynansi i opowiadali o życiu podwórka. Najczęściej zaglądali do mnie, do drwalki, Jermo-chin i Sidorów. Pierwszy — wysoki, przygarbiony chłop z Kaługi — był jakby spleciony z grubych, mocnych żył, miał małą głowę i mętne oczy. Był leniwy, beznadziejnie głupi, poruszał się powoli, niezgrabnie, a gdy zobaczył kobietę, pomrukiwał i pochylał się naprzód, - 423 - jakby chciał paść jej do nóg. Wszyscy z podwórka podziwiali szybkość, z jaką podbijał serca kucharek i pokojówek, zazdrościli mu i bali się jego niedźwiedziej siły. Sidorów — chudy, kościsty chłop z Tuły — był zawsze smutny, mówił cicho, z lekka pokasłując; oczy jego trwożnie płonęły. Bardzo lubił patrzeć w ciemne kąty; czy to gdy opowiadał coś półgłosem, czy też gdy siedział w milczeniu, zawsze patrzył w ten kąt, który był najciemniejszy. — Co tak wypatrujesz? — A może myszą wyjdzie... Lubię myszy, biegają tak cichusieńko... Pisałem listy ordynansom do krewnych na wsi, pisałem listy zakochanym — podobało mi się to; ale z większą przyjemnością niż dla innych robiłem to dla Sido-rowa, który regularnie co sobotę wysyłał list do siostry, do Tuły. Wołał mnie do siebie do kuchni, siadał przy stole obok mnie i mocno pocierając dłońmi ostrzyżoną głowę szeptał mi do ucha: — No, jazda! Na początku — tak jak trzeba: „Najdroższa siostro moja, życzę ci zdrowia i długiego życia" — tak jak trzeba! A teraz pisz: „Rubla otrzymałem, tylko że to jest niepotrzebne i bardzo dziękuję. Nic mi nie trzeba, żyjemy tu dobrze." Wcale nie żyjemy tu dobrze, tylko jak psy, ale o tym nie pisz, tylko napisz — dobrze! Ona jest jeszcze mała, ma dopiero czternaście lat, po co ma o tym wiedzieć? Teraz pisz sam, tak jak cię nauczyli... Siedział z lewej strony przytłaczając mnie swym ciałem, chuchał mi w ucho gorącym, nieświeżym oddechem i szeptał uparcie: — Żeby się nie dawała ściskać kawalerom ani też chwytać za piersi czy tam inaczej! Pisz: „Jeżeli ktoś - 424 - mówi przypochlebnie, nie wierz mu, on chce cię tylko oszukać, zepsuć..." Z wysiłku, by powstrzymać kaszel, szara jego twarz nabiegała krwią; Sidorów wydymał policzki, łzy napływały mu do oczu, wiercił się na krześle potrącając mnie. — Przeszkadzasz mi! — To nic, pisz!... „Najbardziej nie wierz panom, oni oszukują dziewczynę od jednego razu. Pan zna takie różne słowa i wszystko może powiedzieć, a jak mu uwierzysz — pójdziesz do domu publicznego. A jak uskładasz rubla, to daj popu, on ci przechowa, jeżeli to dobry człowiek. A najlepiej zakop w ziemi, żeby nikt nie widział, tylko zapamiętaj, gdzie." Było bardzo smutno słuchać tego szeptu, przygłuszanego skrzypieniem żelaznych zawiasów lufcika. Spoglądałem na zakopcony pułap pieca, na szafę z kuchennymi naczyniami, czarną od much; kuchnia, nieprawdopodobnie brudna i zapluskwiona, jest przesycona gorzkim zapachem smażonego oleju, nafty, dymu. Na piecu, w łuczywie, chroboczą karaluchy, smutek chwyta za serce, żal żołnierza, jego siostry, aż płakać się chce. Czy można tak żyć, czy może się podobać takie życie? Piszę coś jeszcze nie słuchając już szeptu Sidorowa, piszę o tym, jakie smutne i przykre jest życie, a on wzdychając mówi-: — Dużo piszesz, dziękuję ci! Teraz będzie wiedziała, czego się trzeba bać... — Niczego nie trzeba się bać — mówię ze złością, ale sam się boję wielu rzeczy. Żołnierz śmieje się pokasłując: — A to cudak! Jakże się nie bać? A panów, a Boga? Mało to czego jest się bać? - 425 - Kiedy otrzymywał list od siostry, prosił, zaniepokojony: — Czytaj, proszę cię, prędzej... I zmuszał mnie do trzykrotnego odczytywania żałośnie krótkiego i pustego listu, nagryzmolonego kulfonami. Sidorów był dobry, łagodny, ale w stosunku do kobiet — taki sam jak wszyscy: zwierzęco brutalny i prostacki. Kiedy chcąc nie chcąc obserwowałem jego romanse, ze zdumiewającą i ohydną szybkością rozgrywające się od początku do końca w moich oczach, widziałem, jak Sidorów zjednywał sobie kobietę skargami na swoją dolę żołnierską i otumaniał ją kłamliwymi pochlebstwami, a po wszystkim — opowiadając Jermochinowi o swym zwycięstwie — krzywił się ze wstrętem i spluwał, jak gdyby zażył gorzkie lekarstwo. To mi raniło serce, pytałem go więc ze złością, dlaczego oni wszyscy zwodzą kobiety, okłamują, a potem je poniżają, znęcają się nad nimi, odstępują jeden drugiemu i często biją. Sidorów uśmiechał się tylko z lekka i mówił: — Nie zaprzątaj tym sobie głowy, to wszystko jest brudne, to grzech! Jesteś jeszcze młody, masz czas... Jednak pewnego razu uzyskałem bardziej określoną odpowiedź, która mi mocno utkwiła w pamięci. — Myślisz, że ona nie wie, że ją oszukuję? — powiedział mrugnąwszy, pokasłując. — Ona dobrze wie! i sama chce, żeby ją oszukać. Wszyscy, kiedy o tę sprawę chodzi, kłamią! Tak już jest, inaczej nie można; wszyscy się wstydzą, nikt nikogo nie kocha, to tylko po prostu — zbytki! Człowiek się strasznie tego wstydzi; poczekaj, sam zobaczysz! Musi się to dziać nocą, a jeśli za dnia — to w ciemności, w komórce, tak! Za to Pan 426 - Bóg z raju wypędził, z tego powodu wszyscy są nieszczęśliwi... Mówił tak szczerze, tak smutno, pełen skruchy, że pogodziło mnie to nieco z jego romansami; miałem dla niego więcej serdeczności niż dla Jermochina, którego nienawidziłem i którego starałem się na wszelki sposób wyśmiać, rozzłościć. Zawsze mi się to udawało, toteż bardzo często Jermochin biegał za mną po podwórzu w złych zamiarach, które tylko wskutek niezręczności rzadko wprowadzał w czyn. — To jest zakazane — mówił Sidorów. Że jest zakazane, wiedziałem, ale że ludzie są z tego powodu nieszczęśliwi, nie chciało mi się wierzyć. Choć widziałem, że są nieszczęśliwi, jednak nie wierzyłem, bo nieraz zdarzało mi się zaobserwować niezwykły wyraz oczu zakochanych ludzi, odczuć ich szczególną dobroć. Zawsze było mi przyjemnie patrzeć na to święto serca. Mimo wszystko jednak — pamiętam — życie wydawało mi się coraz bardziej nudne, sztywne, niewzruszenie ustalone raz na zawsze w tej postaci i stosunkach, jak to codziennie widziałem. Nie myślałem, aby istniała możliwość czegoś lepszego niż to, co jest, co z nieodpartą siłą dzień w dzień rzucało się w oczy. Pewnego razu jednak żołnierze opowiedzieli mi historię, która mnie mocno poruszyła. Jedno z mieszkań zajmował krojczy najlepszego krawca w mieście, cichy, skromny człowiek, nie-RosJanin. Zona jego, mała, drobna kobieta, bezdzietna, całymi dniami i nocami czytała książki. Na gwarnym podwórzu, w domu ciasno zapchanym pijakami, ci dwoje żyli w milczeniu, niewidoczni; nie przyjmowali gości, sami też nigdzie nie bywali, tylko w święta chodzili do teatru. * - 42? - Mąż od rana do późnego wieczora był zajęty pracą, żona, o wyglądzie podlotka, dwa razy w tygodniu chodziła do biblioteki. Widziałem często, jak kołysząc się — jak gdyby utykała z lekka — idzie drobnym kroczkiem po grobli, z książkami w rzemiennych paskach, niczym gimnazistka, skromniutka, przyjemna, taka świeża, czysta, w rękawiczkach na małych rączkach. Twarz miała ptasią, o bystrych oczkach, i była ładniutka jak porcelanowa figurka na stoliku pod lustrem. Żołnierze mówili, że brak jej żebra w prawym boku, dlatego ma taki dziwnie kołyszący chód, ale i to wydawało mi się w niej miłe i wyróżniało ją od razu od innych pań na podwórzu — żon oficerów. Mimo donośnych głosów, jaskrawych strojów i wysokich turniur były one dziwnie zmięte, jakby długo leżały w zapomnieniu w ciemnej komórce, wśród rozmaitych niepotrzebnych rupieci. Wszyscy w domu uważali, że małej żonie krojczego brak piątej klepki. Opowiadano sobie, iż tak się jej zmącił rozum od czytania, że nie może zajmować się gospodarstwem. Mąż jej sam chodzi na rynek po zakupy i sam dysponuje, co ma być na obiad i kolację, naradzając się z kucharką, także nie-Rosjanką, olbrzymią, ponurą babą, o jednym oku zaczerwienionym i wiecznie łzawiącym i z wąską, różową szparką zamiast drugiego. A sama pani — wydziwiano — nie umie odróżnić wieprzowiny od cielęciny, a kiedyś — o hańbo! — kupiła pietruszkę zamiast chrzanu! Pomyśleć tylko, jakie to straszne! Wszyscy troje byli jak obcy w tym domu, jak gdyby przypadkiem dostali się do jednej z klatek tego wielkiego kurnika, podobni do sikorek, które ratując się przed mrozem wlatują przez lufcik do dusznego i brudnego mieszkania. - 428 - I naraz ordynansi opowiedzieli mi, że panowie oficerowie wpadli na pomysł, by w niecny, złośliwy sposób zabawić się kosztem małej żony krojczego. Prawie co dzień to jeden z nich, to drugi przesyła jej liścik, w którym pisze o miłości do niej, o swych udrękach, o jej piękności. Ona im odpowiada, prosi, by ją zostawili w spokoju, wyraża żal, że stała się przyczyną cierpienia, i prosi Boga, aby im dopomógł zapomnieć o tej miłości. Po otrzymaniu takiej odpowiedzi oficerowie wspólnie ją odczytują, wyśmiewają się z kobiety i także wspólnie piszą nowy list w imieniu któregokolwiek z nich. Opowiadając mi to ordynansi również się śmiali i nie szczędzili obelg żonie krojczego. — Nieszczęsna, głupia pokraka — mówił Jermochin, a Sidorów wtórował mu cichutko: — Każda baba chce, żeby ją oszukać. Ona dobrze wie... Nie wierzyłem, by żona krojczego mogła wiedzieć, jak się z niej śmieją, i postanowiłem natychmiast powiedzieć jej o wszystkim. Upilnowałem chwilę, kiedy kucharka poszła do piwnicy, i wbiegłem kuchennymi schodami do mieszkania małej kobietki. Wślizgnąłem się do kuchni — nie było nikogo; wszedłem do pokoju: żona krojczego siedziała przy stole trzymając w jednej ręce ciężką złoconą filiżankę, w drugiej — otwartą książkę. Przestraszyła się, przycisnęła książkę do piersi i zawołała stłumionym głosem: — Kto to? Augusta! Ktoś ty? Zacząłem mówić szybko i zawile, pewien, że rzuci we mnie książką lub filiżanką. Siedziała w dużym, malinowym fotelu, ubrana w niebieski szlafrok, obszyty u dołu puszkiem, z koronkami przy kołnierzyku i rękawach; jasne, faliste włosy- opadały jej na ramiona. Była po- - 429 - dobna do anioła z carskich wrót. Przyciskając się do poręczy fotela patrzyła na mnie okrągłymi oczami z początku z gniewem, potem ze zdziwieniem i uśmiechem, Kiedy już powiedziałem wszystko, co zamierzałem, i tracąc odwagę skierowałem się do drzwi, krzyknęła: — Poczekaj! Postawiła filiżankę na tacy, rzuciła książkę na stół i złożywszy rączki przemówiła niskim głosem dorosłego człowieka: — Jaki z ciebie dziwny chłopiec... Podejdź no bliżej! Nieśmiało posunąłem się naprzód, a ona wzięła mnie za rękę i głaszcząc ją drobnymi, chłodnymi palcami, spytała: — Czy cię kto przysłał, żebyś mi to powiedział? Nie? No dobrze, widzę i wierzę — samemu ci to przyszło na myśl... Puściła moją rękę, zamknęła oczy i cichutko, przeciągle powiedziała: — A więc o tym mówią plugawi żołnierze! — Najlepiej, żeby pani opuściła to mieszkanie — poradziłem jej poważnie. — Dlaczego? — Nie da im pani rady. Zaśmiała się wdzięcznie, a potem spytała: — Uczyłeś się? Lubisz czytać książki? — Nie mam czasu na czytanie. — Gdybyś lubił, to i czas by się znalazł. No — dziękuję ci. Wyciągnęła do mnie złożone koniuszkami palce, podając mi srebrną monetę. Wstyd mi było wziąć tę zimną rzecz, ale nie miałem odwagi odmówić; odchodząc położyłem pieniądze na słupku od poręczy schodów. Wyniosłem z tego spotkania głębokie, dotychczas mi nie znane wrażenie — jak gdyby zorza zapłonęła przed - 430 - moimi oczami — i przez kilka dni żyłem w upojeniu, wspominając przestronny pokój, a w nim żonę krojczego, błękitną, podobną do anioła. Wszystko dokoła niej było tajemniczo piękne: puszysty, złotawy dywan leżał pod jej stopami, przez srebrzyste szyby zaglądał dzień zimowy ogrzewając się jej ciepłem. Zapragnąłem spojrzeć na nią raz jeszcze. „A gdyby tak pójść do niej i poprosić o książkę?" Zrobiłem to i znów zobaczyłem ją w tym samym fotelu, tak samo z książką w ręce, twarz jednak miała podwiązaną jakąś rdzawą chustką, a oko — zapuchnięte. Dając mi książkę w czarnej oprawie, bąknęła coś niewyraźnie. Odszedłem ze smutkiem, niosąc książkę pachnącą kreozotem i kroplami anyżowymi. Książkę ukryłem na strychu, owinąwszy ją w czystą koszulę i papier z obawy, aby w domu nie zabrali mi jej, nie uszkodzili. Prenumerując „Niwę" jedynie dla arkuszów kroju i dla premii, moi gospodarze nie czytali jej, lecz po obejrzeniu ilustracyj odkładali na szafę w sypialni, a w końcu roku dawali do oprawy i chowali pod łóżko, gdzie leżały już trzy tomy „Ziwopisnowo Obozrienija". Kiedy myłem podłogę w sypialni, brudna woda zaciekała pod te książki. Sjergiejew abonował „Ruskij Kurier" i czytając go co wieczór, wymyślał: — Diabli wiedzą, po co oni to wszystko piszą! Ależ to nudy... W sobotę, gdy poszedłem na strych rozwiesić bieliznę, przypomniałem sobie o książce, wydostałem ją, rozwinąłem i przeczytałem pierwszy wiersz: „Domy są jak ludzie: każdy z nich ma swoją fizjonomię." Uderzyła mnie prawda tych słów, zacząłem więc czytać dalej. Stojąc przy okienku czytałem tak długo, póki całkiem nie przemarzłem, a wieczorem, kiedy wszyscy wyszli z domu na nieszpory, przyniosłem książkę do kuchni - 431 - i zatonąłem w żółtawych, zniszczonych stronicach, podobnych do liści jesiennych. Te pożółkłe kartki przenosiły mnie z łatwością w inne życie, w kraj nowych imion i stosunków, ukazując mi świetlanych bohaterów i posępnych złoczyńców, niepodobnych do ludzi, z jakimi się dotychczas stykałem. Była to powieść Ksawe- rego de Montepin ', długa jak wszystkie jego powieści, z mnóstwem ludzi i zdarzeń, opisująca nieznane, wartko toczące się życie. Wszystko w tej powieści było zdumiewająco proste i jasne, jak gdyby jakieś światło, ukryte między wierszami, ukazywało dobro i zło, pomagając kochać i nienawidzić, zmuszając do żywego interesowania się losami bohaterów, splątanych w zwarty rój. Od razu zrodziło się we mnie nieodparte pragnienie — przyjść z pomocą temu, przeszkodzić tamtemu, jak gdyby to całe życie, które ukazało mi się tak nieoczekiwanie, nie było jedynie tworem fantazji. Zapomniałem o wszystkim, pochłonięty zmiennymi kolejami losu bohaterów, przejęty uczuciem radości na jednej stronicy, uczuciem smutku — na innej. Zaczytałem się do tego stopnia, że kiedy rozległ się dźwięk dzwonka na frontowym ganku, nie mogłem sobie od razu uprzytomnić, kto dzwoni i dlaczego. Świeca się dopalała, lichtarz, który z rana dopiero co wyczyściłem, był zalany łojem; płonący knotek lampki oliwnej, na którą miałem dać baczenie, wyślizgnął się z korkowego pływaka i zgasł. Zacząłem biegać w popłochu po kuchni starając się zatrzeć ślady moich przewinień, wsunąłem książkę do otworu pod piecem i zabrałem się do poprawienia lampki. Z pokoju wyskoczyła niańka. i Montepin Ksawery (1823—1902) — pisarz francuski, autor licznych powieści bulwarowych, m. in. Tragedii Paryża, o której tu mowa. - 432 - — Czyś ogłuchł? Dzwonią! Pobiegłem otworzyć drzwi. — Chrapnąłeś sobie? — spytał surowo mój szef; żona jego, z trudem wchodząc na schody, utyskiwała, że się przeziębiła przeze mnie; stara wymyślała mi. W kuchni spostrzegła od razu wypaloną świecę i zaczęła wypytywać, co robiłem. Milczałem, jak gdybym spadł gdzieś z wysoka, rozbity, przerażony, że starucha znajdzie książkę, a ona krzyczała, że spalę dom. Kiedy Sjergiejew z żoną przyszli na kolację, poskarżyła się na mnie: — Popatrzcie, całą świecę wypalił i jeszcze kiedy dom spali... Przy kolacji wszyscy czworo ostrzyli sobie na mnie języki wypominając moje zamierzone i niezamierzone przewiny, przepowiadając mi marny koniec, ale już wiedziałem, że mówią to nie ze złości ani z dobroci, tylko z nudów. I przykro było patrzeć, jacy są śmieszni i jałowi w porównaniu z ludźmi z książek. Skończyli właśnie jeść i ociężali, zmęczeni, poszli spać; stara, zakłóciwszy spokój Panu Bogu pełnymi żółci skargami, położyła się na piecu i zamilkła. Wtedy wstałem, wyjąłem książkę spod pieca i podszedłem do okna; noc była jasna, księżyc świecił prosto w szyby, ale drobny druk był nieczytelny, A strasznie mi się chciało czytać! Wziąłem z półki miedziany rondel i skierowałem na książkę światło odbite od księżyca, ale zrobiło się jeszcze gorzej i ciemniej. Wtedy wszedłem na ławkę w kącie z ikonami i zacząłem czytać stojąc, przy świetle lampki oliwnej; zmęczony, zasnąłem jednak i osunąłem się na ławkę. Obudziły mnie krzyki i szturchańce staruchy: trzymając w ręku książkę, dotkLwie tłukła mnie nią po plecach, wściekle potrząsając rudą głową, czer- M - Gorki II _ 433 _ wona ze złości, bosa, w samej koszuli. Z posłania na wyżce głośno wył Wiktor: — Niech mama tak nie wrzeszczy! Życie brzydnie... „Przepadła książka, podrą ją" — myślałem. Przy śniadaniu odbył się sąd nade mną. Sjergiejew dopytywał się surowo: — Skąd wziąłeś książkę? Kobiety jazgotały przekrzykując się wzajemnie, Wiktor podejrzliwie wąchał kartki i mówił: — Perfumami pachnie, jak Boga kocham... Kiedy powiedziałem, że książka należy do duchownego, wszyscy jeszcze raz ją obejrzeli wydziwiając i oburzając się, że duchowny czyta powieści, jednak uspokoiło ich to nieco, chociaż szef długo mnie jeszcze przekonywał, że czytanie to rzecz szkodliwa i niebezpieczna. — To oni właśme, te czytaki, wysadzili tor kolejowy, chcieli zabić... Młoda z przestrachem i gniewem krzyknęła na męża: — Czyś rozum postradał? Po co mu o tym mówisz? Zaniosłem Montepma do żołnierza i opowiedziałem mu, co się stało. Sidorów wziął ks.ążkę, otworzył u milczeniu mały kuferek, wyjął czysty ręcznik, owinął nim książkę i chowając ją do kuferka powiedział: — Nie słuchaj ich — przychodź do mnie i czytaj; ja nie pow.em nikomu! A jak przyjdziesz, a mnie nie ma — klucz wisi za obrazem, otwórz kuferek i czytaj... Stosunek moich gospodarzy do książki od razu podniósł ją w moich oczach do kategorii ważnej i strasznej tajemnicy. Fakt, że jakieś „czytaki" wysadziły gdz.eś tor kolejowy chcąc kogoś zabić, nie zaciekawił mnie, ale przypomniało mi się pytanie popa przy spowiedzi, gimnazista czytający w suterenie, słowa Smurego o „właściwych" książkach, a także przypomniałem sobie - 434 - opowiadanie mego dziadka o czarnoksiężnikach, farma-zonach: — A za błogosławionego cara Aleksandra Pawłycza szlachetki zszedłszy na manowce czarnoksięstwa^i far-mazoństwa umyśliły, jezuity, zaprzedać cały naród rosyjski papieżowi rzymskiemu... Ale generał Arakcze-jew ' przyłapał ich na gorącym uczynku i nie bacząc na rangi, ani tytuły, wszystkich — hajda na Sybir, na katorgę. Tam też wyginęli niczym mszyce... Przypomniało mi się „umbrakulum usiane gwiazdami", „Gerwazy" i uroczyste, szydercze słowa: „Profani, którzyście ciekawi poznać nasze sprawy. Nigdy ich wasze krótkowzroczne oczy nie zobaczą!" Czułem, że stoję u progu jakichś wielkich tajemnic, i żyłem jak obłąkany. Chciałem przeczytać książkę do końca, ale bałem się, że może zgmąć u Sidorowa albo że ją żołnierz w jakiś sposób uszkodzi. Co wtedy powiem żonie krojczego? A starucha bacznie śledząc, żebym nie chodził do ordynansa, dopiekała mi: — Książkowiec... Książki tylko rozpusty uczą. Widzisz, do czego tę książkową krojczynię czytanie doprowadziło — na targ sama chodzić nie może, tylko z oficerami się zadaje, w jasny dzień ich przyjmuje... Już ja to do-obrze wiem! Chciałem krzyknąć: „To nieprawda, me zadaje się z nimi!" Ale bałem się stanąć w obronie żony krojczego. A nuż starucha domyśli się, że to jej książka? Przez kilka dni żyłem w straszliwej udręce, byłem 1 Arakczejew Aleksy (1769—1834) — generał, minister wojny za panowania Aleksandra I i jego główny doradca, okrutny satrapa o nieograniczonej władzy. - 435 - roztargniony, ogarnął mnie smutek i niepokój, nie mogłem spać w obawie o los Montepina, aż tu pewnego razu kucharka krojczych zatrzymała mn.e na podwórzu ? powiedziała: — Odnieś książkę! Wybrałem porę poobiednią, kiedy mój szef i jego żona położyli się, by odpocząć, i zawstydzony, przybity, zjawiłem się u żony krojczego. Zastałem ją taką jak za pierwszym razem, tylko była inaczej ubrana: w szarej spódniczce i czarnej aksamitnej bluzce, z krzyżykiem wysadzanym tuikusikami na odsłoniętej szyi. Podobna była do samiczki gila. Kiedy jej powiedziałem, że nie zdążyłem przeczytać książki i że mi czytać zabran.ają, oczy nabiegły mi łzami na wspomnienie krzywdy i ze szczęścia, że widzę tę kobietę. — Fe, jacy głupi ludzie! — powiedziała ściągnąwszy cienkie brwi. — A przecież twój szef ma taką ciekawą twarz. Przestań się martwić, pomyślę o tym. Napiszę do niego! To mnie przeraziło; wyznałem jej, że skłamałem w domu mówiąc, że książkę pożyczyłem nie od niej, tylko od popa. — Nie trzeba, niech pani nie pisze! — prosiłem ją. — Będą s.ę z pani wyśmiewać i wymyślać na panią. Przecież nikt z tego podwórka nie lubi pani, wszyscy się wyśmiewają, mówią, że pani ma źle w głowie, że brak pani żebra... Kiedy palnąłem to wszystko, zrozumiałem od razu, że powiedziałem za wiele, że to spiawiło jej przykrość: przygryzła górną wargę i uderzyła s.ę ręką po biodrze, jak gdyby jechała konno. Zmieszany opuściłem głowę pragnąc zapaść się pod ziemię, ale zona krojczego roześmiała się wesoło i opadła na krzesło powtarzając: - 436 - — Och, jakie to głupie... jakie głupie! Ale co robić? — spytała po chwili sama siebie patrząc na mn.e badawczo i powiedziała z westchnieniem: — Dziwny z ciebie chłopiec, bardzo dziwny... Spojrzałem w lustro wiszące tuż obok niej i zobaczyłem swoją twarz o wydatnych kościach policzkowych, o szerokim nosie, z wielkim sińcem na czole; kosmyki dawno nie strzyżonych włosów sterczały na wszystkie strony. Aha, więc ktoś taki nazywa się „bardzo dziwny chłopiec"? ... Dziwny chłopiec nie jest podobny do delikatnej porcelanowej Lgurki... — Nie wziąłeś wtedy pieniążka, który ci dałam. Dlaczego? — Nie potrzeba mi. Westchnęła. — No, cóż robić! Jeżeli ci pozwolą czytać, przychodź do mnie, będę ci pożyczała książki... Na stoliczku pod lustrem leżały trzy książki; ta, którą przyniosłem, była najgrubsza. Patrzyłem na nią ze smutkiem. Żona krojczego wyciągnęła do mnie małą, różową dłoń: — No, do widzenia! Ostrożnie dotknąłem jej ręki i szybko wyszedłem. A swoją drogą, słusznie mówią o niej, że się na niczym nie zna: przecież dwudziestokopiejkówkę nazwała pieniążkiem, zupełnie jak dziecko. Podobało mi się to jednak... IX I przykro mi, i śmiech mnie bierze, kiedy przypominam sobie, ile ciężkich upokorzeń, przykrości i niepokoju doznałem z powodu pasji czytama, jaka mnie szybko ogarnęła. - 437 - Książki żony krojczego wydawały mi się niezwykle kosztowne; bojąc się, że stara gospodyni mogłaby je wrzucić do pieca, starałem się o nich nie myśleć, tylko zacząłem wypożyczać maleńkie, różnokolorowe książeczki w sklepie, gdzie kupowałem co rano chleb na śniadanie. Sklepikarz był to bardzo nieprzyjemny dryblas — spocony, o wyblakłych oczach, grubych wargach i białej, zwiędłej twarzy," całej w plamach i bliznach po skrofułach; palce jego pulchnych rąk były krótkie i niezgrabne. Sklep jego był miejscem wieczornych spotkań wyrostków i dziewcząt lekkich obyczajów; brat mojego szefa także prawie co wieczór chodził tam na piwo i karty. Posyłano mnie często, żebym zawołał go na kolację, i niejednokrotnie widziałem w ciasnym, malutkim pokoiku za sklepem głupkowatą, rumianą żonę sklepikarza, jak siedziała na kolanach Wiktorka czy też innego kawalera. Nie sprawiało to bynajmniej przykrości sklepikarzowi; nie czuł się także dotknięty, gdy śpiewacy cerkiewni, żołnierze i w ogóle każdy, komu tylko przyszła ochota, ściskali jego siostrę, która pomagała sprzedawać w sklepie. Towaru na półkach było niewiele; sklepikarz tłumaczył to tym, że dopiero niedawno otworzył sklep i że nie zdążył go jeszcze we wszystko zaopatrzyć, chociaż sklep był już otwarty od jesieni. Gościom i kupującym pokazywał plugawe obrazki, a chętnym do tego dawał do przepisania bezwstydne wiersze. Czytałem puste książczyny Miszy Jewstigniejewa, płacąc za wypożyczenie po kopiejce od sztuki: było to dla mnie drogo, a książki nie sprawiały mi najmniejszej przyjemności. Guak, czyli Wierność bez granic, Fran-cyl Wenecjan, Bitwa Rosjan z Kabardyńczykami, czyli Piękna mahometanka umierająca na grobie swojego męża i cala literatura tego rodzaju także mnie nie zado- 438 - walała wywołując często obrzydzenie. Wydawało mi się, że książka szydzi sobie ze mnie jak z głupca opowiadając niezdarnymi słowami nieprawdopodobne historie. Strzelcy, Jur Miłosławski, Tajemniczy mnich Japan-cza, najeźdźca tatarski i inne książki w tym rodzaju podobały mi się bardziej, zostawiając coś po sobie w pamięci, ale najbardziej przypadły mi do serca Żywoty Świętych: było w nich coś poważnego, czemu można było dać wiarę i co niekiedy bardzo wzruszało. Wszyscy święci męczennicy przypominali mi, nie wiem dlaczego, Dobrą Sprawę, wszystkie święte męczenniczki — babcię, a świątobliwi zakonnicy — dziadka w jego dobrych chwilach. , Czytałem w szopie, kiedy szedłem rąbać drzewo, lub na strychu; w obu wypadkach było jednakowo niewygodnie i zimno. Czasami, gdy książka mnie zaciekawiła lub gdy trzeba ją było prędko przeczytać, wstawałem w nocy i zapalałem świecę, ale stara gospodyni spostrzegłszy, że świecy w ciągu nocy ubywa, zaczęła ją mierzyć łuczywem, chowając gdzieś miarki. Jeżeli rano świeca była o werszek ' krótsza lub jeżeli nie wyszperałem drzazgi i nie obłamałem jej na długość wypalonej świecy, w kuchni podnosił się wściekły wrzask — aż kiedyś Wiktorek, oburzony, odezwał się ze swego posłania: — Niech już mama przestanie się kłócić! Życie brzy-dnie! Jasne, że to on wypala świece, bo czyta książki, od sklepikarza je bierze, przecież dobrze wiem! Niech mama poszuka na strychu... Starucha pobiegła na strych, znalazła jakąś książkę i podarła ją w strzępy. To mnie oczywiście mocno zmartwiło, ale żądza czy- i Werszek — rosyjska miara długości około 4,5 cm - 439 - tania wzmogła się jeszcze bardziej. Rozumiałem, że gdyby do tego domu przyszedł święty, moi gospodarze też by go zaczęli pouczać i przerab.ać na swoją modłę; robiliby to z nudów. Jeżeli przestaną wydawać sądy o ludziach, krzyczeć, naigrawać się z nich — oduczą się mowy, zaniemówią, zatracą obraz samych siebie. Ażeby człowiek miał poczucie samego sieb.e, musi mieć jakiś stosunek do ludzi. A oni nie umieli inaczej odnosić się do bliźnich niż pouczając ich, potępiając, i choćby ktoś zaczął żyć tak jak oni, choćby zaczął tak samo myśleć, odczuwać, nic by to nie pomogło — i tak by go potępili. Tacy to już są ludzie. Mimo że uciekałem się do naj przemyślniej szych" wybiegów, aby czytać, starucha kilka razy zniszczyła mi książki, toteż nagle okazało się, że jestem wimen w sklepie ogromną sumę: czterdzieści siedem kopiejek! Sklepikarz domagał się pieniędzy i groził, że na pokrycie mojego długu potrąci z pieniędzy gospodarzy, kiedy przyjdę do sklepu po zakupy. — A co wtedy? — pytał pastwiąc się nade mną. Miałem do niego nieprzemożną odrazę, a on, czując to widocznie, ze szczególną rozkoszą dręczył mnie różnymi groźbami. Kiedy wchodziłem do sklepu, jego pokryta plamami twarz rozpływała się w uśmiechu; pytał mnie uprzejmie: — Przyniosłeś dług? — Nie. To go przerażało. Twarz jego pochmurniała. — Jakże to! Czy mam skargę na ciebie wnieść do sędziego? Tak? Żeby cię zasądzili i jazda do domu poprawczego? Nie miałem skąd wziąć pieniędzy — moje zasługi wypłacano dziadkowi; traciłem wprost głowę nie wiedzącf co zrobić. - 440 A sklepikarz w odpowiedzi na moją prośbę, żeby poczekał jeszcze na spłacenie długu, wyciągnął do mnie tłustą, pulchną jak placuszek rękę i powiedział: — Pocałuj, to poczekam. Kiedy jednak chwyciłem z bufetu odważnik i zamierzyłem się na niego, skulił się i krzyknął: — Co, co ty, co ty? Żartuję przecież! Rozumiejąc, że sklepikarz nie żartuje, postanowiłem ukraść pieniądze, żeby mu zapłacić i skończyć z nim rachunki. Rano, gdy czyściłem ubranie Sjergiejewa, w kieszeniach jego spodni pobrzękiwały monety, czasem wypadały z kieszeni i toczyły się po podłodze. Kiedyś jedna wpadła przez szczelinę pod schody, do drwalki; zapomniałem mu o tym powiedzieć i przypomniałem sobie dopiero po kilku dniach, gdy biorąc drzewo znalazłem dwudziestokop.ejkówkę. Kiedy oddałem ją szefowi, żona jego powiedziała: — Widzisz? Trzeba liczyć pieniądze, jak się je zostawia po kieszeniach! Ale Sjergiejew powiedział uśmiechając się do mnie: — On me ukradnie, jestem tego pewny! Teraz, kiedy postanowiłem ukraść, przypomniały mi się jego słowa, jego uśmiech pełen zaufania i zrozumiałem, jak trudno mi będzie zdobyć się na kradzież. Kilka razy wyjmowałem z kieszeni srebrniaki, liczyłem je i nie mogłem się zdecydować, aby je wziąć. Męczyłem się tak ze trzy dni, aż nagle wszystko znalazło szybkie i proste rozwiązanie; Sjergiejew spytał mnie ni stąd. ni zowąd: — Coś ty, Pieszkow, taki ostatnio markotny? Niezdrów jesteś czy co? Opowiedziałem mu szczerze o wszystkich moich zmartwieniach. Nachmurzył się. - 441 - — Sam widzisz, do czego prowadzi czytanie książek! Tak czy owak — zawsze to się źle kończy... Dał mi pół rubla przestrzegając surowo: — Pamiętaj tylko, nie wygadaj się przed żoną albo matką, bo będzie urwanie głowy! Potem, uśmiechając się dobrodusznie, powiedział: — Do diabła! Uparty z ciebie chłopak. Ale to nic, to dobrze. Tylko, mówię ci, rzuć te książki! Od nowego roku zaprenumeruję dobrą gazetę, to będziesz miał co czytać... I oto co wieczór, od podwieczorku do kolacji, czytam gospodarzom na głos „Moskowskij Listok" ' — powieści Waszkowa, Rokszanina, Rudnikowskiego 2 i temu podobną literaturę, uprzyjemniającą trawienie ludziom, którzy umierają z nudów. Nie lubię czytać na głos, przeszkadza mi to w zrozumieniu tego, co czytam, ale moi gospodarze słuchają w skupieniu, z pewnego rodzaju nabożnym zaciekawieniem, wzdychają i wydziwiają nad niecnymi czynami bohaterów, i mówią z dumą: — A jak to my żyjemy sobie cicho, spokojnie i o niczym, chwała Bogu, nie wiemy! Plączą zdarzenia, przypisują czyny sławnego rozbójnika Czurkina 3 woźnicy Fomie Kruczinie, mylą imiona; poprawiam błędy słuchaczy, co wprawia ich w zdumienie. — Ale on ma dobrą pamięć! Od czasu do czasu w gazecie „Moskowskij Listok" pojawiają się wiersze Leonida Gravego; podobają mi 1 ..Moskowskij Listok" — brukowa, reakcyjna gazeta. 2 Waszkow, Rokszanin, Rudnikowski — mało znani pisarze rosyjscy XIX w. 3 Rozbójnik Czurkin — bohater powieści Pastucho-wa, redaktora i wydawcy gazety „Moskowskij Listok". - 442 - się bardzo i niektóre z nich przepisuję do zeszycika, ale gospodarze mówią o poecie: — Taki stary, a wiersze pisze. — To pijanica, na wpół obłąkany, wszystko mu jedno, co robi. Podobają mi się także wiersze Strużkina i hrabiego Memento-Mori', ale obie kobiety — i stara, i młoda, utrzymują, że wiersze to błazeństwo. — Do rymu mówią tylko kukiełki w szopce i aktorzy. Przykre były dla mnie te zimowe wieczory, spędzane pod okiem gospodarzy w małym, ciasnym pokoiku. Za oknem martwa noc; od czasu do czasu trzeszczy mróz, ludzie siedzą przy stole i milczą jak mrożone ryby. A tu zawieja szurgocze po szybach i po ścianie, huczy w kominach, postukuje żelaznymi zastawkami; w dziecinnym pokoju płaczą niemowlęta... Chciałoby się siąść w ciemnym kącie, zjeżyć się i wyć jak wilk. Przy jednym końcu stołu siedzą kobiety i szyją lub robią na drutach skarpetki, na drugim końcu Wiktorek, pochylony, kopiuje bez zapału plany pokrzykując od czasu do czasu: — Nie trzęście stołem! Życie brzydnie, gwoździe-ko-zery, psy za myszami... Z boku, przy olbrzymim tamborku, siedzi Wasilij Sjergiejew i wyszywa krzyżykami płócienny obrus; spod jego palców wynurzają się czerwone raki, niebieskie ryby, żółte motyle i rdzawe liście jesienne. Sam wymyślił wzór haftu i trzecią zimę siedzi nad tą robotą; sprzykrzyła mu się już bardzo, toteż często za dnia, kiedy mam trochę czasu, mówi do mnie: — No, Pieszkow, siądź do tamborka, wyszywaj! 1 G r a v e Leonid, S t r u ż ? i n (pseudonim Kukolewskie-go). hr. Mement o-M o r i (pseudonim Palmina) — rosyjscy poeci XIX wieku. 443 Siadam i wyszywam grubą igłą; żal mi go i zawsze rad bym mu pomóc, w czym tylko mogę. Wciąż mi się wydaje, że pewnego dnia przestanie kreślić, wyszywać, grać w karty i zacznie robić coś innego, ciekawego, o czym często myśli, kiedy nagle odkłada robotę patrząc na nią jak na coś obcego, z wyrazem zdziwienia w nieruchomych oczach; włosy opadają mu na czoło i policzki, podobny jest do nowicjusza w klasztorze. — O czym tak myślisz? — pyta go żona. — A tak... — odpowiada i zabiera się do pracy. Milczę i dziwię się; czy można pytać, o czym człowiek myśli? Przecież na to pytanie odpowiedzieć nie można. Myśli się zawsze o wielu rzeczach na raz: o wszystkim, co się ma przed oczami, o tym, co się widziało wczoraj i przed rokiem; wszystko to jest pogmatwane, nieuchwytne, wszystko jest w ruchu, wciąż się zmienia. Felietony w gazecie „Moskowskij Listok" nie wystarczały dla wypełnienia całego wieczoru, zaproponowałem więc, by czytać czasopisma leżące w sypialni pod łóżkiem. Młoda gospodyni powiedziała z niedowierzaniem: — Co tam jest do czytania? Tam są tylko obrazki... Pod łóżkiem jednak oprócz czasopisma „Żiwop.snoje Obozrienije" znalazł się również „Ogoniok". I oto czytamy powieść Hrabia Tiatin- Bałtycki Saliasa '. Szefowi bardzo się podoba głupkowaty bohater powieści, śmieje się bezlitośnie, aż do łez, ze smętnych przygód pani-czyka i pokrzykuje: — Ależ to zabawna historia! «, — Wszystko to kłamstwo — mówi jego żona chcąc okazać niezależność umysłu. 1 Salias de Tournemir Eugeniusz (1842—1908) — pisarz rosyjski, autor powieści historycznych. - 444 - Literatura spod łóżka oddała mi wielką przysługę: wywalczyłem sobie prawo zabierania czasopism do kuchni i zyskałem możność czytania po nocach. Na moje szczęście starucha sypiała teraz w dziecinnym pokoju, gdyż niańka zaczęła pić na umór. Wiktorek mi nie przeszkadzał. Kiedy wszyscy w domu zasypiali, ubierał się po cichu i znikał gdzieś na całą noc. Światła w kuchni nie było, gdyż świeczkę zabierano do pokoju, pieniędzy na kupno świecy nie miałem, zacząłem więc ukradkiem zbierać łój z lichtarzy, potem składałem go do blaszanki po sardynkach, dolewałem do tego oliwy z lampki i skręciwszy knot z nitek, zapalałem w nocy na piecu kopcący płomień. Kiedy odwracałem kartę ogromnego tomu, czerwony języczek światła kołysał się chybotliwie, grożąc zga-śnięciem. Pływak z knotkiem co chwila pogrążał się w roztopionej, cuchnącej mazi, dym gryzł w oczy, ale te wszystkie niewygody były znikome w porównaniu z rozkoszą, jaką sprawiało mi oglądanie ilustracji i czytanie objaśniających napisów pod nimi. Ilustracje te odsłaniały przede mną świat coraz to szerzej i szerzej, upiększając z.emię baśniowymi miastami, ukazując wysokie szczyty gór, p.ękne wybrzeża mórz. Życie rozrastało się cudownie, ziemia była bardziej nęcąca, bogatsza w ludzi, miała więcej miast, wszystko było bardziej urozmaicone. Patrząc teraz w nadwołżań-skie przestworza wiedziałem, że nie ma za nimi pustki; a dawniej — spojrzy człowiek czasem za Wołgę i chwyta go niewymowna tęsknota: olbrzymie płaty łąk rozpostarły się między ciemnymi łatami zarośli, u kresu łąk — czarna, zębata ściana lasu, nad łąkami — mgLsty, zimny błękit. Pusto na ziemi, samotnie. I w sercu także pustka, łaskocze je cichy smutek, wszystkie pragnienia zamierają, myśleć — nie ma o czym, chciałoby się za- 445 - mknąć powieki. Ponura pustka nic nie obiecuje, wysysając z piersi wszystko, co w niej jest. Napisy pod ilustracjami opowiadały przystępnie o innych krajach, o innych ludziach, mówiły o różnych wydarzeniach w przeszłości i teraźniejszości; wielu rzeczy nie mogę zrozumieć i to mnie dręczy. Niekiedy wżerają się w mózg jakieś dziwne słowa: „metafizyka", „chiliazm", „czartyzm" \ które nieznośnie mnie dręczą, rozrastają się potwornie i przesłaniają wszystko. Wydaje mi się, że nigdy nic nie zrozumiem, jeżeli nie uda mi się rozgryźć sensu tych słów: to one trzymają straż u progu wszystkich tajemnic. Często całe zdania długo tkwią mi w pamięci, jak drzazga za paznokciem, nie pozwalając myśleć o czymś innym. Pamiętam, że przeczytałem dziwne wiersze: W stal zakuty, po bezludziu, Niemy, mroczny jak mogiła Jedzie Hunów król, Attyla — a za nim czarną chmurą ciągną wojownicy i krzyczą: Gdzież jest Rzym, gdzie Rzym potężny? 2 Wiedziałem już, że Rzym to miasto, ale co to są Hunowie? To trzeba wiedzieć koniecznie. Wybieram odpowiedni moment i pytam Sjergiejewa. — Hunowie? — powtarza ze zdziwieniem. — Diabli wiedzą, co to takiego! Jakaś bzdura na pewno... 1 z przyganą kiwa głową: i Ctiihazm — wiara w przyszłe tysiącletnie panowanie Chrystusa na ziemi. Czartyzm — ruch robotniczy w Anglii, o charakterze socjalistycznym, w pierwszej polowie XIX w. Nazwa pochodzi od słowa łacińskiego charta {karta żądań). i Przekład Leopolda Lewina. - 446 - — Głupstwa ci się lęgną w głowie. Niedobrze, Piesz-kow! Czy dobrze, czy niedobrze, muszę się dowiedzieć. Wydaje mi się, że kapelan wojskowy Sołowiow powinien by chyba wiedzieć, co to są Hunowie, toteż przydybawszy go na podwórzu, pytam o to. Blady, chory i zawsze zagniewany kapelan, z zaczerwienionymi oczami bez brwi, z żółtą bródką, odburknął mi wbijając w ziemię czarny, sękaty kij: — A ciebie co to obchodzi? Porucznik Niestierow na moje pytanie odpowiedział z wściekłością: — Co-o? Wtedy doszedłem do wniosku, że o Hunów trzeba za-.pytać prowizora w aptece; tak przyjaźnie na mnie zawsze spogląda, ma taką mądrą twarz i złote okulary na dużym nosie. — Hunowie — powiedział mi prowizor Paweł Gold-berg — byli narodem koczowniczym w rodzaju Kirgizów. Dziś już nie ma tego narodu, wymarł całkowicie. Zrobiło mi się smutno i przykro, nie dlatego, że Hunowie wymarli, tylko że sens słowa, które mnie tak długo dręczyło, był taki prosty i że to mi nic nie dało. Byłem jednak bardzo wdzięczny Hunom: po tym zetknięciu z nimi słowa przestały mnie już tak urzekać i dzięki Attyli zawarłem znajomość z prowizorem Gold- bergiem. Człowiek ten znał proste znaczenie wszystkich mądrych słów, miał klucze do wszystkich tajemnic. Poprawiając dwoma palcami okulary patrzył mi przenikliwie w oczy przez grube szkła i mówił, jak gdyby wbijał mi do głowy maleńkie gwoździki: — Słowa, przyjacielu, są jak liście na drzewie; żeby zrozumieć, dlaczego liść jest taki, a nie inny, trzeba - 447 - wiedzieć, jak rośnie drzewo — trzeba się uczyć! Książka, przyjacielu, jest jak piękny ogród, w którym jest wszystko: i przyjemne, i pożyteczne... Często biegałem do niego do apteki po sodę i magnezję dla dorosłych, którym stale dokuczała zgaga, czy po maść bobkową i środki przeczyszczające dla niemowląt. Krótkie uwagi prowizora uczyły mnie coraz poważniejszego stosunku do książek i niepostrzeżenie stały się dla mnie mezbędne jak wódka dla pijaka. Ukazywały mi inne życie — życie wielkich uczuć i pragnień, które pobudzały ludzi do bohaterskich czynów i do zbrodni. Widziałem, że ludzie, którzy mnie otaczają, są niezdolni ani do bohaterstwa, ani do zbrodni, że żyją gdzieś na uboczu od wszystkiego, o czym się pisze w książkach, i trudno zrozumieć, co interesującego jest w ich życiu? Nie chcę żyć takim życiem... Jasno zdaję sobie z tego sprawę — nie chcę... Z napisów pod rysunkami wiedziałem, że w Pradze, Londynie i Paryżu nie ma pośrodku miasta parowów i brudnych zwałów śmieci, że są tam proste, szerokie ulice, inne domy i kościoły. Zima nie trwa tam sześć miesięcy i me zamyka ludzi w domach na tak długo, nie ma tam wielkiego postu, w czasie którego można jeść tylko kiszoną kapustę, solone grzyby, tołokno' i kartofle z obrzydliwym olejem lnianym. W czasie wielkiego postu nie wolno czytać książek. Zabrano mi „Żiwop.snoje Obozrienije" i znów mnie chwyciło za gardło to puste, postne życie. Teraz, kiedy mogłem porównać je z tym, czego się dowiedziałem z książek, wydawało mi się jeszcze uboższe, jeszcze bardziej bezsensowne. W czasie gdy czytałem, czułem się zdrowszy, silniejszy, pracowałem szybciej i zręczniej, .___________________—---- ---------------------------------1--------------- i Tołokno — chłopska potrawa z mąki owsianej. - 448 - miałem cel: im prędzej skończę, tym więcej będę miał czasu na czytanie. Pozbawiony książek, stałem się apatyczny, leniwy, zaczęła mi dokuczać nieznana poprzednio, chorobliwa utrata pamięci. Przypominam sobie, że właśnie w okresie tych pustych dni stało się coś tajemniczego: pewnego razu wieczorem, kiedy wszyscy poszli spać, nagle zahuczał rozgłośnie katedralny dzwon. Na jego dźwięk wszyscy w jednej chwili zerwali się na nogi i na wpół ubrani rzucili się do okien pytając jeden drugiego: — Pożar? Dzwon na trwogę? Słychać było, że i w innych mieszkaniach krzątają się ludzie, że trzaskają drzwiami; ktoś biegał po podwórzu trzymając konia za uzdę. Stara lamentowała, że okradziono katedrę, Sjergiejew mitygował ją: — Niech się mama uspokoi, przecież słychać, że to nie na trwogę! — No to archijerej umarł... Wiktorek zszedł z wyżki i ubierając się mamrotał: — A ja wiem, co się stało, wiem! Szef posłał mnie na strych, żebym popatrzył, czy nie widać łuny. Pobiegłem i przez dymnik wylazłem na dach. Łuny nigdzie nie było; w cichym, mroźnym powietrzu uderzał miarowo dzwon; śpiące miasto przypadło do ziemi; w ciemnościach biegli niewidzialni ludzie, śnieg skrzypiał pod ich stopami; przeciągle po-skrzypywały płozy sań i coraz bardziej złowieszczo jęczał dzwon. Wróciłem do mieszkania. — Łuny nigdzie nie widać. — Uff... święty Boże! — powiedział Sjergiejew, ubrany w palto i czapkę, po czym podniósł kołnierz i zaczął niezdecydowanie wsuwać nogi w kalosze. Żona błagała go: — Nie chodź! Proszę cię, nie chodź... 29 Gorki II - 449 - — Brednie! Wiktorek, także ubrany, drażnił wszystkich: — A ja wiem... Kiedy bracia wyszli na ulicę, kobiety poleciły mi nastawić samowar, a same rzuciły się do okien, ale prawie w tej samej chwili do frontowego ganku zadzwonił Sjergiejew; bez słowa wbiegł po schodach i otworzywszy drzwi do przedpokoju powiedział przytłumionym głosem: — Cara zabili! ' — Zabili go jednak! — krzyknęła starucha. — Zabili, oficer mi powiedział... Co teraz będzie? Do drzwi zadzwonił Wiktorek; rozbierając się niechętnie, mruknął ze złością: — A ja myślałem, że to wojna! Potem wszyscy zasiedli do herbaty i rozmawiali spokojnie, ale ostrożnie, po cichu. Na dworze także zapadła cisza, dzwon już nie huczał. Przez dwa dni trwały tajemnicze szepty, moi gospodarze dokądś tam chodzili, do nich również zaglądali goście i szczegółowo o czymś opowiadali. Starałem się koniecznie zrozumieć, co się stało, ale chowano przede mną gazety, a kiedy spytałem Sidorowa, za co zabito cara, odpowiedział cichutko: — Zabroniono mówić o tym... I wszystko to szybko się zatarło, przesłonięte przez codzienne drobiazgi, a mnie wkrótce spotkała nieprzyjemna historia. Pewnej niedzieli, kiedy gospodarze poszli do cerkwi, a ja po nastawieniu samowara zacząłem sprzątać pokoje, starsze dziecko weszło do kuchni, wykręciło kurek z samo waru i usiadło pod stołem bawiąc się nim. 1 Chodzi tu o zabójstwo Aleksandra II, dokonane 1 marca 1881 roku przez narodowolców. - 450 - W rurze było dużo węgla i kiedy woda wyciekła, samowar się rozlutował. Już z pokoju słyszałem, że nienaturalnie, gniewnie warkocze, a kiedy wszedłem do kuchni, zobaczyłem z przerażeniem, że cały zsiniał i drży, jak gdyby chciał podskoczyć do góry. Odlutowana zakrętka od kurka zwisała smętnie, pokrywka się zbakie-rowała, spod rączek spływały krople cyny — wydawało się, że fioletowobłękitny samowar upił się jak bela. Oblałem go wodą: zasyczał i żałośnie przewrócił się ne, podłogę. Zadzwoniono przy frontowym ganku, otworzyłem drzwi i na pytanie staruchy, czy samowar gotowy, odpowiedziałem krótko: — Gotowy. To słowo, wypowiedziane prawdopodobnie ze zdenerwowania i strachu, zostało przyjęte jako drwina i ściągnęło na mnie większą karę. Zbito mnie. Starucha okła-., dała mnie wiązką łuczywa, co nie było zbyt bolesne, alb zostawiło mi pod skórą, mnóstwo głęboko tkwiących; zadr; wieczorem plecy spuchły jak poduszka, a na drugi dzień w południe mój szef był zmuszony odwieźć mnie do szpitala. Kiedy doktor, wysoki i chudy aż do śmieszności,-obejrzał mnie, powiedział spokojnie głuchym basem: — Trzeba sporządzić protokół o znęcaniu się. Sjergiejew zaczerw,enił się, zaszurał nogami i zaczai coś cicho szeptać doktorowi, ale ten patrząc ponad jego głową odpowiedział krótko: — Nie mogę. Nie wolno. Potem jednak spytał mnie: — Chcesz wnieść skargę? Ból dokuczał mi, powiedziałem jednak: — Nie chcę, leczcie mnie jak najprędzej... Zaprowadzono mnie do drugiego pokoju i położono , Sśf - 451 - na stole; doktor wyciągnął zadry przyjemnie zimnymi szczypcami i żartował: — Wspaniale ci wygarbowali skórę, przyjacielu, będziesz teraz nieprzemakalny... Kiedy skończył zabieg, podczas którego odczuwałem nieznośne łaskotanie, powiedział: — Czterdzieści dwie zadry ci wyciągnąłem, zapamiętaj to sobie, przyjacielu, będziesz miał się czym chwalić! Jutro o tej porze przyjdź na opatrunek. Czy cię często biją? Pomyślałem i odpowiedziałem: — Dawniej — częściej bili... Doktor zaśmiał się basem. — Wszystko idzie ku lepszemu, przyjacielu, wszystko! Kiedy wyszedł ze mną z gabinetu i podprowadził mnie do Sjergiejewa, powiedział do niego: — Oddaję go w pańskie ręce — naprawiony! Proszę przysłać go jutro na opatrunek. Ma pan szczęście, że chłopak wziął to na wesoło... Siedząc w dorożce szef mówił mi: — Mnie, Pieszkow, też bito, co na to poradzić? Bito mnie, bracie! Nad tobą ja się chociaż użalę, a mnie nie miał kto żałować! Ludzi wszędzie mrowie, a nie ma ani jednego takiego, żeby się, psubrat, nad człowiekiem użalił! Ech. zwierzaki- kwoki... Przez całą drogę wymyślał. Żal mi go było i odczuwałem wdzięczność, że tak po ludzku ze mną rozmawia. W domu przywitano mnie jak solenizanta; kobiety kazały sobie szczegółowo opowiadać, jak mnie doktor leczył, co mówił — .słuchały i wydziwiały cmokając z rozkoszą, krzywiąc się. Dziwiło mnie to ich niezwykłe zainteresowanie do chorób, bólu i wszystkiego, co nieprzyjemne! - 452 - Widziałem, jak są zadowoleni ze mnie, że nie wniosłem skargi przeciwko nim, i wykorzystałem to prosząc o pozwolenie pożyczania książek od żony krojczego. Nie mieli odwagi mi odmówić, tylko starucha krzyknęła ze zdziwieniem: — A to czort! Nazajutrz stałem przed żoną krojczego, a ona mówiła przyjaźnie: — Powiedziano mi, że jesteś chory, że cię odwieziono do szpitala. Widzisz, jak ludzie zmyślają? Nie sprostowałem. Wstyd mi było powiedzieć prawdę: po co ma wiedzieć o rzeczach brutalnych i smutnych? Tak dobrze, że jest niepodobna do innych ludzi. Znów czytam grube książki Dumasa-ojca, Ponson du Terraila, Montepina, Zaccone'a, Gaboriau, Aymarda, Boisgobeya;1 połykani te książki jedną po drugiej i jest mi wesoło. Czuję, że jestem uczestnikiem niezwykłego życia, które mnie słodko wzrusza, dodając otuchy. Znów kopci się moja lampka domowej roboty, czytam po całych nocach, do rana, zaczynają mnie pobolewać oczy i stara gospodyni mówi mi uprzejmie: — Poczekaj, ty molu książkowy, pękną ci gały, oślepniesz! Bardzo prędko jednak zrozumiałem, że w tych wszystkich książkach o tak ciekawie zawikłanym wątku — bez względu na rozmaitość zdarzeń, na różnorodność krajów i miast — wciąż jest mowa o jednym i tym samym: dobrzy ludzie są nieszczęśliwi i prześladowani przez złych, źli są zawsze mądrzejsi i lepiej im się wiedzie niż dobrym, ale w końcu coś nieuchwytnego odnosi zwycięstwo nad złymi, tak że w każdym poszcze- 1 Ponson du Terrail, Zaccone Pierre, Gaboriau Emil, ? ? m a r d Gustawe, Boisgobey Fortune — powieś-ciopisarze. francuscy w. XIX. 453 - gólnym wypadku tryumfują dobrzy. Sprzykrzyła mi się ..miłość", o której wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety mówili tymi samymi słowami. Ta jednostajność nie tylko przyprawiała o nudę, ale budziła również niejasne podejrzenia. Niekiedy — już po przeczytaniu pierwszych stron zaczynam się domyślać, kto zwycięży, a kto będzie pokonany, i gdy tylko jasny się stanie zawiązek akcji, staram się go rozsupłać siłą fantazji. Po odłożeniu książki myśli się o niej jak o zadaniu z podręcznika matematyki i coraz częściej udaje się odgadnąć, który z bohaterów wejdzie do raju wszelakiej szczęśliwości, a który zostanie wtrącony do lochu więziennego. Poprzez to wszystko jednak prześwitują przebłyski żywej i ważnej dla mnie prawdy, obraz innego życia, innych stosunków. Jasne jest dla mnie, że w Paryżu dorożkarze, robotnicy, żołnierze — cały ten „czarny lud roboczy" — nie są tacy jak w Niżnim, w Kazaniu, w Permie, że śmielej mówią z panami, że mają wobec nich swobodniejszą i bardziej niezależną postawę. Żołnierz na przykład — jest całkiem niepodobny do żadnego z żołnierzy, których znam: ani do Sidorowa, ani do tego żołnierzyka z Wiatki na statku, ani tym bardziej do Jermochina. Jest on bardziej człowiekiem niż oni wszyscy; ma coś wspólnego ze Smurym, ale nie jest tak zwierzęcy i prostacki. Albo sklepikarz — i on jest odmienny od wszystkich znanych mi sklepikarzy. i duchowni z książek nie są tacy, jakich ja znam — są serdeczniejsi, mają więcej współczucia dla ludzi. W ogóle całe to życie za granicą, o jakim opowiadają książki, jest bardziej zajmujące, łatwiejsze, lepsze niż to, które jest mi znane. Za granicą nie biją się tak często i tak bestialsko, nie znęcają się nad człowiekiem tak bezlitośnie, jak się znęcano nad żołnierzem z Wiatki, nie modlą - 454 - się do Boga tak okrutnie, jak się modli babka Ma-triona... Szczególnie uderza to, że opowiadając o łotrach, o ludziach chciwych i podłych, książki nie odsłaniają w nich tego niepojętego okrucieństwa, tego pociągu do znęcania się nad człowiekiem, który tak dobrze jest mi znany, który tak często obserwowałem. Złoczyńca z książki jest okrutny w sposób rzeczowy — prawie zawsze można zrozumieć, dlaczego jest okrutny — a w życiu spotykam się z okrucieństwem bezcelowym, bezmyślnym, które człowiek uprawia dla samej zabawy nie spodziewając się żadnych korzyści. Po każdej przeczytanej książce ta odmienność rosyjskiego życia od życia innych krajów zarysowuje się w moich oczach coraz wyraźniej, budząc mgliste uczucie niezadowolenia, wzmagając nieufność do żółtych po wielekroć czytanych stronic z brudnymi rogami. I nagle wpadła mi do ręki powieść Goncourta Bracia Zemganno.1 Przeczytałem ją jednym tchem, w ciągu jednej nocy, i uderzony czymś, czego dotychczas nie doznawałem, ponownie zacząłem czytać tę prostą, smutną historię. Nie było w niej nic zawiłego, nic na pozór zajmującego; od pierwszej do ostatniej stronicy wydawała się poważna i sucha jak żywoty świętych. Jej język, ścisły, bez upiększeń, z początku uderzył mnie nieprzyjemnie, ale oszczędne słowa, mocno zbudowane zdania tak dobrze trafiały do serca, tak przekonywająco opowiadały o tragedii braci-akrobatów, że czytanie tej książki przyprawiło mnie o rozkoszne drżenie rąk. Płakałem głośno, czytając, jak nieszczęśliwy aktor ze złamanymi nogami czołga się na strych, gdzie jego brat potajemnie uprawia ulubioną sztukę. 1 Goncourt Edmond (1822—1896) — wybitny pisarz francuski. - 45§ - Oddając tę piękną książkę żonie krojczego poprosiłem, aby mi dała taką samą. — Jak to taką samą? — spytała z uśmiechem. Zmieszałem się pod wpływem tego uśmiechu i nie umiałem wytłumaczyć, o co mi chodzi, a ona powiedziała: — To nudna książka, poczekaj, przyniosę ci inną, ciekawszą... Po kilku dniach dała mi Prawdziwą historią małego oberwańca Greenwooda1; tytuł książki dotknął mnie trochę, ale już pierwsze stronice napełniły moją duszę błogim zachwytem — z tym uczuciem przeczytałem całą książkę do końca, odczytując niektóre stronice po dwa, trzy razy. A więc i za granicą życie chłopców jest niekiedy takie trudne i pełne udręki! Mnie jeszcze nie jest najgorzej, czyli że — nie trzeba upadać na duchu! Wiele otuchy przyniósł mi w darze Greenwood. Wkrótce po nim wpadła mi do rąk już prawdziwa, „właściwa" książka — Eugenia Grandet2. Stary Grandet bardzo mi przypominał dziadka; przykro mi było, że książka jest taka mała, i zdumiewało mnie, jak wiele jest w niej prawdy. Tę prawdę dobrze mi znaną, która w życiu mocno mi dokuczyła, książka ukazywała w zupełnie nowym świetle «— spokojnie, bezstronnie. Wszystkie książki, które dotychczas przeczytałem, z wyjątkiem Goncourta, sądziły ludzi tak samo surowo i niepowściągliwie jak moi gospodarze i bardzo często wzbudzały sympatię do przestępcy, a uczucie niechęci względem ludzi cnotliwych. Zawsze i Greenwood — pseudonim Sary Jane lippincott, amerykańskie] pisarki z XIX w. s Eugenia Grandet — powieść znakomitego pisarza francuskiego Honoriusza Balzaka (1799—1850). 456 - było przykro, że mimo olbrzymiego wkładu rozumu i woli ktoś nie może osiągnąć upragnionego celu: od pierwszej do ostatniej stronicy cnotliwi ludzie stoją mu na drodze, niezachwiani jak słupy kamienne. Wprawdzie o te słupy rozbijają się nieuchronnie wszystkie niecne knowania występku, ale — kamienie nie budzą sympatii. Choćby mur kamienny był najtrwalszy i najpiękniejszy — gdy się" chce zerwać jabłko z jabłoni za nim rosnącej, nie można się zachwycać tym murem. A mnie się już wydawało, że coś najcenniejszego i najistotniejszego kryje się gdzieś poza cnotą... U Goncourta, Greenwooda, Balzaka nie było skończonych łotrów i ludzi bez skazy, byli po prostu ludzie cudownie żywi, co do których nie miało się wątpliwości, ze wszystko, cokolwiek powiedzieli i zrobili, było tak właśnie powiedziane i zrobione i nie mogło być zrobione inaczej. ) W ten sposób zrozumiałem, jaką prawdziwą ucztą jest „dobra, właściwa" książka. Ale jak ją znaleźć? Żona krojczego nie mogła mi w tym dopomóc. — To jest dobra książka — mówiła podsuwając mi Ręce pełne róż, złota i krwi Arsena Gousseta, romanse Bellota, Paul de Kocka czy Paul Feyala,1 czytałem jednak te książki z rezerwą. Jej się podobały powieści Marryata, Wernera, a mnie wydawały się nudne. Nie sprawił mi także przyjemności Spielhagen, ale bardzo mi się podobały opowiadania Auerbacha.2 Sue i Hugo także mnie niezbyt pociągał^ przekładałem nad nich Walter Scotta. Pragnąłem ksią- ' Gousset1 Arsen, ? e 11 o t Pierre, de Kock Paul,. F e v a 1 Paul — drugorzędni pisarze francuscy XIX w. 2 Marryat Fryderyk, Werner Zachariasz, Spielhagen Fryderyk, Auerbach Bertold — powiesciopisarze i poe-???? w. - 457 - żek, które by mnie wzruszały i cieszyły jak cudowny Balzak. Porcelanowa kobieta także coraz mniej mi się podobała. Kiedy szedłem do niej, wkładałem czystą koszulę, czesałem się, starając się,na wszelki sposób wyglądać przyzwoicie. Wątpliwe, czy mi się to udawało, wciąż jednak czekałem, że spostrzegłszy, jaki jestem porządny, przyzwoity, zacznie mówić ze mną prościej, bardziej przyjaźnie, bez tego rybiego uśmiechu na czyściutkiej, zawsze odświętnej twarzy. Ona jednak uśmiechając się pytała znużonym i słodkim głosem: — Przeczytałeś? Podobało ci się? — Nie. Z lekka uniósłszy cienkie brwi patrzyła na mnie i wzdychając mówiła znajomym głosem, przez nos: — Ale dlaczego? — Czytałem już o tym. — O czym mianowicie? — O miłości... Mrużyła oczy i śmiała się cukierkowym śmiechem. — Ach, ale przecież we wszystkich książkach pis2«s .się o miłości! Siedząc w wielkim fotelu wymachuje maleńkimi nóżkami w futrzanych pantoflach, ziewa od czasu do czasu, otula się w niebieski szlafroczek i stuka różowymi palcami po okładce książki leżącej na jej kolanach. Mam ochotę zapytać: „Dlaczego pani nie wyprowadzi się stąd? Przeciei oficerowie nadal piszą liściki i wyśmiewają się z pani..." Brak mi jednak odwagi, aby jej to powiedzieć i odchodzę z grubą książką o „miłości" i smutnym rozczarowaniem w sercu. Na podwórku mówią o niej coraz gorzej, coraz bardziej lekceważąco i zjadliwie. Przykro mi słuchać tych plotek, brudnych i na pewno kłamli- - 458 - wy eh. Gdy nie widzę tej kobiety, żal mi jej, obawiam się o nią, ale kiedy przychodzę do niej i zobaczę jej przenikliwe oczki, kocią giętkość maleńkiego ciała i tę zawsze odświętną twarz — współczucie i troska rozwiewają się jak dym. Wiosną nagle gdzieś wyjechała, a po kilku dniach również i jej mąż zmienił mieszkanie. Kiedy pokoje stały puste w oczekiwaniu na nowych lokatorów, poszedłem popatrzeć na nagie ściany z prostokątnymi plamami w miejsce obrazów, ze zgiętymi gwoździami i ranami po gwoździach. Na malowanej podłodze były rozrzucone różnokolorowe szmatki, strzępki papieru, pogięte pudełeczka po pigułkach, flakoniki od perfum i połyskiwała duża miedziana szpilka. Zrobiło mi się smutno, zapragnąłem raz jeszcze zobaczyć małą żonę krojczego, powiedzieć, jak jej jestem wdzięczny... X Jeszcze przed odjazdem żony krojczego na parterze, pod mieszkaniem moich gospodarzy, zamieszkała czarnooka, młoda dama z dziewczynką i matką, siwiutką staruszką, która bez przerwy paliła papierosy w bursztynowym ustniku. Dama była piękna: wŁdcza, dumna, mówiła niskim, przyjemnym głosem, patrzyła na wszystkich z głową odrzuconą w tył, z lekko zmrużonymi oczami, jak gdyby ludzie byli od niej daleko, jakby widziała ich niewyraźnie. Prawie co dzień przed ganek jej mieszkania czarny żołnierz Tiufiajew podprowadzał smukłonogiego, bułanego konia. Dama wychodziła na ganek w długiej aksamitnej sukni stalowej barwy, w białych rękawiczkach z lejkowatymi mankietami, w żółtych bucikach* Trzymając jedną ręką treft - 459 - sukni i szpicrutę z liliowym kamieniem w rękojeści, gładziła małą rączką pysk konia, przyjaźnie odsłaniającego zęby. Koń patrzył na nią z ukosa okiem pełnym ognia, drżał na całym ciele i lekko uderzał kopytem w ubitą ziemię. — Rober, Ro-ober — mówiła stłumionym głosem i mocno klepała konia po pięknie wygiętej szyi. Potem opierając stopę o kolano Tiufiajewa, zręcznie wskakiwała na siodło, a koń tańcząc dumnie, szedł po grobli; siedziała na siodle tak zgrabnie, jak gdyby do niego przyrosła. Była piękna tą niepospolitą urodą, która zawsze wydaje się nowa, niespotykana i zawsze upaja serce oszałamiającą radością. Patrząc na nią myślałem, że tak wyglądać musiały Diana de Poitiers, królowa Margot, panna de la Yalliere i inne piękności, bohaterki powieści historycznych. Otaczali ją bezustannie oficerowie dywizji stacjonującej w mieście; wieczorami grywano u niej na pianinie i skrzypcach, na gitarze, tańczono i śpiewano. Najczęściej kręcił się koło niej na króciutkich nóżkach major Olesow, o czerwonej twarzy, gruby, siwy i świecący się od tłuszczu niczym maszynista na statku. Major grał pięknie na gitarze i zachowywał się jak pokorny, oddany sługa pięknej damy. Tą samą niezwykłą pięknością co i matka odznaczała się jej pięcioletnia córeczka, kędzierzawa, pulchniutka. Jej wielkie, niebieskie oczy o poważnym wyrazie patrzyły spokojnie i wyczekująco; było w niej jakieś nie-dziecinne zamyślenie. Jej babcia, wraz z ponurym, milczącym Tiufiajewem i grubą, zezowatą pokojówką, zajmowała się od rana do wieczora gospodarstwem, niańki do dziecka nie było; dziewczynka, chowana niemal bez opieki, całymi dnia- 460 - mi bawiła się na ganku lub na stosie belek naprzeciw niego. Często wieczorem wychodziłem pobawić się z nią; bardzo polubiłem dziewczynkę, a ona szybko przyzwyczaiła się do mnie i zasypiała na moich rękach, kiedy jej opowiadałem bajkę. Wtedy odnosiłem ją do łóżka. Wkrótce doszło do tego, że kładąc się spać domagała się koniecznie, abym się przyszedł z nią pożegnać. Przychodziłem, a ona z powagą wyciągała do mnie pulchną rączkę i mówiła: — Żegnaj, do jutra! Babuniu, jak to się mówi?... — Niech cię Bóg strzeże — mówiła babcia wypuszczając przez usta i spiczasty nos błękitne smugi dymu. — Niech cię Bóg strzeże do jutra, a ja już będę spała — powtarzała dziewczynka otulając się kołdrą obszytą koronkami. Babcia ją pouczała: — Nie do jutra, tylko zawsze! — A czy jutro nie będzie zawsze? Dziewczynka lubiła słowo „jutro" i wszystko, co się jej podobało, odkładała na przyszłość: nawtyka w ziemię zerwanych kwiatków, odłamanych gałązek i mówi: — Jutro to będzie ogród... — Kiedyś jutro ja także kupię sobie konia i będę na nim jeździ'a jak mama... Była roztropniutka, ale niezbyt wesoła; często wśród ożywionej zabawy zamyśli się nagle i spyta nieoczekiwanie: — Djaczego popi mają takie w'osy jak u kobietów? Oparzyła się pokrzywą i grożąc jej palcem powiedziała: — Zobaczysz, pomodję się do Boga, to on ci zrobi coś złego. Bóg może każdemu zrobić coś złego; on może nawet mamę ukarać... Niekiedy ogarniał ją cichy, poważny smutek; przytu- - 461 - łając się do mnie i patrząc w niebo błękitnymi, wyczekującymi oczami, mówiła: — Babunia czasem się gniewa, a mama nigdy, ona się tyjko śmieje. Ją wszyscy jubią, djatego że ona nigdy nie ma czasu, wciąż przychodzą i przychodzą goście i patrzą na nią, djatego że ona jest piękna. Ona jest moja kochana mama! Ojesow też tak mówi: kochana mama! Strasznie lubiłem ją słuchać — dziewczynka opowiadała o nie znanym mi świecie. Chętnie i dużo mówiła zawsze o swojej matce — powoli roztaczało się przede mną nowe życie, znów przypominała mi się królowa Margot, jeszcze bardziej pogłębiało się we mnie zaufanie do książek i ciekawość życia. Pewnego razu wieczorem, gdy siedziałem na ganku czekając na szefa, który wraz z rodziną poszedł na spacer na Stoki, a dziewczynka drzemała na moich rękach» nadjechała konno jej matka, zeskoczyła lekko na ziemię i z odrzuconą w tył głową spytała mnie: — Cóż to — zasnęła? — Tak. — Ach, tak... Wybiegł żołnierz Tiufiajew i odebrał konia; dama zatknęła szpicrutę za pasek i powiedziała wyciągająo ręce: — Daj mi ją. — Sam odniosę. — No! — krzyknęła na mnie dama jak na konia i tupnęła nogą o stopień ganku. Dziewczynka obudziła się, mrugając oczami popatrzyła na matkę i także wyciągnęła do niej ręce. Odeszły, Przywykłem już, żeby na mnie krzyczano, ale było mi nieprzyjemnie, że ta dama również krzyczy — każdy usłucha jej, choćby powiedziała jak najciszej. - 462 - Po kilku minutach przyszła do mnie zezowata pokojówka: dziewczynka kaprysi, nie chce iść spać, póki się nie pożegna ze mną. Nie bez uczucia dumy wobec matki wszedłem do salonu; dziewczynka siedziała na jej kolanach, dama rozbierała ją zwinnymi rękami. — No, masz go — powiedziała — masz, przyszła ta poczwara. — To nie poczwara, to mój ch'opiec... — Ach, tak? Bardzo dobrze. A może podarujemy coś twojemu chłopcu? Chcesz? — Tak, chcę! — No to świetnie. Ja to załatwię, a ty idź spać. — Żegnaj, do jutra — powiedziała dziewczynka wyciągając do mnie rękę. — Niech cię Bóg strzeże do jutra... Dama krzyknęła zdziwiona: ??— Kto cię tego nauczył? Babcia? — Ta-ak... Kiedy dziewczynka odeszła, dama skinęła na mnie palcem. — No, co ci podarswać? Powiedziałem, że nic nie chcę w podarunku, tylko ezyby nie mogła mi pożyczyć jakiejś książki. Wzięła mnie pod brodę gorącymi, wonnymi palcami, . pytając z miłym uśmiechem: — Ach tak, więc lubisz czytać? A jakie książki czytałeś? Gdy się uśmiechała, była jeszcze piękniejsza; zmieszany, wymieniłem kilka powieści. — A co ci się w nich podobało? — spytała oparłszy dłonie o stół i lekuchno przebierając palcami. Bił od niej słodki, mocny zapach jakichś kwiatów, s z nim stapiał się dziwnie zapach końskiego potu. Pa- - 463 - trzyła na mnie spod długich rzęs poważnie, w zamyśleniu — nikt jeszcze dotąd nie patrzył tak na mnie. W pokoju zapełnionym mnóstwem wyściełanych, pięknych mebli było ciasno jak w ptasim gnieździe. Gęsta zieleń roślin doniczkowych zasłaniała okna, w półmroku błyszczały śnieżnobiałe kafle pieca, obok niego połyskiwał czarny fortepian, ze ścian wyzierały jakieś ciemne dyplomy w zmatowiałym złocie ram, krzywo usiane wielkimi literami starocerkiewnego pisma; pod każdym dyplomem wisiała na sznurku wielka, ciemna pieczęć. Wszystkie przedmioty patrzyły na tę kobietę tak samo pokornie i nieśmiało jak ja. Wytłumaczyłem jej, jak umiałem, że życie jest bardzo ciężkie i nudne, a kiedy się czyta książki, zapomina się o tym. — Ta-ak, tak myślisz? — powiedziała wstając. — To nieźle powiedziane i to chyba prawda... No cóż? Będę ci pożyczała książki, ale teraz ich nie mam... A zresztą masz o, tę... - Wzięła z kanapy poszarpaną książkę w żółtej okładce. — Jak przeczytasz, dam ci drugi tom, jest ich cztery... Odszedłem unosząc z sobą Tajemnice Petersburga księcia Mieszczerskiego'. Zacząłem czytać tę książkę z wielkim zainteresowaniem, ale już po przeczytaniu pierwszych stron nie miałem wątpliwości, że petersburskie „tajemnice" są znacznie nudniejsze niż madryckie, londyńskie i paryskie. Zabawna wydała mi się tylko bajka o Wolności i Pałce. „Mam przewagę nad tobą — powiedziała Wolność — ponieważ jestem mądrzejsza." 1 Mieszczerski Włodzimierz (1839—1914) — publicysta i powieściopisarz rosyjski. - 464 - Ale Pałka odpowiedziała jej: „Nie, ja mam przewagę nad tobą, ponieważ jestem silniejsza od ciebie." Sprzeczały się, sprzeczały, aż się pobiły. Pałka pobiła Wolność i Wolność — o ile pamiętam — umarła w szpitalu wskutek otrzymanych razów. W książce była mowa o nihiłiście. Pamiętam, że według księcia Mieszczerskiego nihilista to człowiek tak jadowity, że od jego spojrzenia kury zdychają. Doszedłem do przekonania, że słowo nihilista jest obraźliwe i nieprzyzwoite, ale nic więcej nie zrozumiałem i popadłem w rozpacz: widocznie nie jestem w stanie zrozumieć dobrych książek! A o tym, że to jest dobra książka, byłem przekonany; przecież taka godna i piękna dama nie będzie czytała złych książek! — No jak tam, podobała ci się? — spytała, kiedy oddałem jej żółtą książkę Mieszczerskiego. Trudno mi było odpowiedzieć — nie, myślałem, że to ją rozgniewa, ale dama zaśmiała się tylko znikając za portierą, gdzie była jej sypialnia, i wyniosła stamtąd maleńki tomik w niebieskiej safianowej okładce. — To będzie ci się podobało, tylko nie zabrudź! Były to poematy Puszkina. Przeczytałem je wszystkie jednym tchem, ogarnięty tym uczuciem nienasycenia, jakiego się doznaje na widok nieznanej, pięknej miejscowości, kiedy to chce się pobiec wszędzie, wszystko na raz zobaczyć. Podobne uczucie ogarnia, gdy po długim brodzeniu po kępkach mchu w bagnistym lesie zobaczy się nagle suchą polanę, całą w kwiatach i słońcu. Przez chwilę człowiek patrzy na nią, oczarowany, a potem wesoło przemierza ją wzdłuż i wszerz i każde zetknięcie stopy z miękką trawą urodzajnej ziemi napawa go cichą radością. Byłem tak zdumiony prostotą i muzyką wierszy ???? - Gorki ii - |§§ - szkina, że przez długi czas proza wydawała mi się czymś nienaturalnym i wprost trudno było mi ją czytać. Prolog do Rusłana przypominał mi najpiękniejsze bajki opowiadane przez babcię, tylko cudownie zwarł je wszystkie w jedną, a niektóre strofki zdumiewały mnie swoją prawdziwością najwyższej próby. Tam na nieznanych biegnie dróżkach Siad dziwnych zwierząt — pośród pni... • — powtarzałem w myśli cudowne wiersze i widziałem te dobrze mi znane, ledwie widoczne ścieżki, widziałem tajemnicze ślady, które lekko przygięły trawę, pokrytą jeszcze kroplami rosy ciężkimi jak rtęć. Harmonijne zwrotki wierszy zdumiewająco łatwo utrwalały się w pamięci, przyozdabiając odświętnie wszystko, o czym mówiły. One to sprawiły, że czułem się szczęśliwy, że życie moje stało się lekkie i przyjemne; wiersze brzmiały jak zwiastowanie nowego życia. Jakie to szczęście — umieć czytać! Najbliższe i najbardziej dostępne dla mnie były wspaniałe bajki Puszkina. Przeczytałem je kilka razy, w.ęc już umiałem je na pamięć; kładę się spać i zamknąwszy oczy szepczę wiersze, póki nie usnę. Niekiedy mówiłem te bajki ordynansom; słuchając śmieją się i dobrodusznie przygadują. Sidorów głaska mnie po głowie i mówi cichutko: — Piękne, co? Ach, Boże... Podniecenie, które mną owładnęło, nie uszło uwagi moich gospodarzy, a starucha wymyślała mi: — Zaczytał się, postrzeleniec, a samowar czwarty dzień nie czyszczony! Jak wezmę wałek... Co mi tam wałek! Broniłem się przed nim wierszami: Przekł. Wandy Grodzieńskiej. - 466 - Kochając zło swą duszą czarną Starucha wiedźma... Dama jeszcze bardziej urosła w moich oczach: o, jakie to ona czyta książki! To nie porcelanowa żona krojczego... Kiedy odniosłem jej tomik i oddałem go nie bez żalu, powiedziała z przekonaniem: — Podobało ci się! Słyszałeś o Puszkinie? Czytałem już coś o poecie w jednym z dzienników, chciałem jednak, żeby ona mi o nim opowiedziała, odrzekłem więc, że nie słyszałem. Krótko opowiedziała mi o życiu i śmierci Puszkina, a potem spytała uśmiechając się jak dzień wiosenny: — Widzisz, jak to niebezpiecznie kochać kobiety? Z wszystkich książek, które przeczytałem, wynikało, że to jest rzeczywiście niebezpieczne, ale i dobre, powiedziałem więc: — Niebezpiecznie, a mimo to wszyscy kochają! I kobiety także męczą się przecież z tego powodu... Spojrzała na mnie spod rzęs, jak patrzyła na wszystko, i powiedziała poważnie: • — Ach tak? Rozumiesz to? Życzę ci więc, nie zapominaj o tym! I zaczęła wypytywać, które wiersze najbardziej mi się podobały. Mówiłem coś na ten temat wymachując rękami, recytując wiersze z pamięci. Słuchała mnie poważnie, w milczeniu, potem wstała i przeszła się po pokoju mówiąc w zamyśleniu: Należałoby cię uczyć, mój miły zwierzaku! Pomyślę o tym... Czy Sjergiejewowie to twoi krewni? A kiedy odpowiedziałem twierdząco, wykrzyknęła: ----O! — jak gdyby wydawała na mnie wyrok. Dała mi Pieśni Bćrangera, wspaniałe wydanie z ry- dnami, w czerwonej skórzanej oprawie, o złoconych brzegach. Te pieśni do reszty odebrały mi rozum, urzekając dziwnym połączeniem dojmującego smutku i bujnej radości. Z chłodem w sercu czytałem gorzkie słowa Starego żebraka: Robak szkodliwy — wciąż was niepokoję? Więc go zadepczcie! Cóż wam życie moje? Po co żałować? Jedynie wstręt budzi. Gdybym się uczył, to nauki siła Ujęłaby mnie w karby, ujarzmiła, Życie bym spędził w pożytecznym trudzie I umarł, braci trzymając w ramionach! Dziś — żebrak stary — jak włóczęga konam I zemsty wzywam straszliwej na ludzi! A zaraz potem śmiałem się do łez, czytając Płaczącego męża. Dobrze zapamiętałem zwłaszcza słowa Beran-gera: Sztuka wesołego życia — Nietrudna jest dla prostaczków!... Beranger rozbudził we mnie niepohamowaną radość, chęć swawoli, mówienia wszystkim ludziom zuchwałych, ostrych słów i rzeczywiście, w krótkim czasie celowałem pod tym względem. Wierszy jego nauczyłem się także na pamięć i z wielką rozkoszą mówiłem je or-dynansom wpadając do nich do kuchni na kilka minut. Wkrótce jednak musiałem sobie odmówić tej przyjemności, gdyż zwrotka: Czy może w czymś być nie do twarzy Dzieweczce -siedemnastoletniej? wywołała obrzydliwą rozmowę o dziewczynach. Tak mnie to oburzyło, że wpadłem w wściekłość i rąbnąłem żołnierza Jermochina rondlem w głowę. Sidorów i inni żołnierze wyrwali mnie z jego niezgrabnych rąk, ale odtąd nie miałem odwagi zaglądać do oficerskich kuchni. Nie pozwolono mi spacerować po ulicach, zresztą nie było czasu na spacery — roboty wciąż przybywało; teraz, prócz spełniania zwykłych obowiązków pokojówki, stróża i „chłopca na posyłki", musiałem codziennie nabijać gwoździami klejonkę na szerokie deski, naklejać na nią rysunki, przepisywać kosztorysy robót budowlanych szefa, sprawdzać rachunki dostawców. Sjergiejew pracował od rana do nocy jak maszyna. W tym czasie przekazywano rządowe budynki targowe na własność prywatną kupcom; pośpiesznie przebudowywano hale i ńiój szef przyjmował zamówienia na remont starych sklepów oraz na budowę nowych. Kreślił plany „przeróbki wiązadeł", „przebicia w dachu dymnika" itp., a ja odnosiłem te plany staruszkowi architektowi wraz z kopertą, do której wsuwano dwudziesto-pięciorublowy papierek. Architekt brał pieniądze i podpisywał: „Plan zgodny z rzeczywistością. Nadzór nad wykonaniem robót objął Podpisany." „Rzeczywistości" — rzecz jasna — nie widział, a nadzoru nad wykonaniem robót nie mógł objąć, gdyż z powodu choroby w ogóle nie wychodził z domu. Również ja — zanosiłem łapówki nadzorcy targów i jeszcze jakimś tam „potrzebnym ludziom", otrzymując od nich „zezwolenia na wszelkie bezprawie", jak mój szef nazywał te dokumenty. Za to wszystko uzyskałem prawo wyczekiwania na moich gospodarzy przed drzwiami, na ganku, kiedy szli wieczorem w odwiedziny. Zdarzało się to niezbyt często, ale gospodarze wracali do domu po północy, siedziałem więc kilka godzin na progu ganku albo na stosie belek naprzeciw - «9 - domu, patrząc w okno mieszkania mojej damy, chciwie słuchając wesołego gwaru i muzyki. Okna są otwarte. Przez zasłony i siatkę kwiatów widzę, jak w pokojach poruszają się zgrabne postacie oficerów, jak toczy się okrąglutki major i przesuwa się, jakby płynąc, ona, ubrana zadziwiająco skromnie i pięknie. Nazywałem ją w myśli Królową Margot. „To jest właśnie to wesołe życie, o którym piszą w książkach francuskich" — myślałem patrząc w okno. I zawsze było mi trochę smutno; czułem ukłucia dziecinnej zazdrości na widok mężczyzn otaczających Królową Margot; krążyli dokoła niej jak osy nad kwiatkiem. Rzadziej niż inni przychodził do niej wysoki, poważny oficer z blizną na czole i głęboko osadzonymi oczami, zawsze przynosił z sobą skrzypce i cudownie grał; grał tak, że pod oknami zatrzymywali się przechodnie, że schodzili się ludzie z całej ulicy i słuchali siedząc na belkach; nawet moi gospodarze, gdy tylko byli w domu, otwierali okna i przysłuchując się chwalili muzyka. Nie pamiętam, żeby oprócz protodiakona' w cerkwi chwalili jeszcze kogokolwiek, i wiem, że pieróg z tłustą rybą mimo wszystko bardziej przypadał im do gustu niż muzyka. Niekiedy oficer śpiewał i dziwnie się zacinając, jakby mu brakło tchu, i przykładając rękę do czoła mówił wiersze przytłumionym głosem. Pewnego razu, kiedy bawiłem się pod oknem z dziewczynką, usłyszałem, jak Królowa Margot prosiła go, by zaśpiewał; długo się bronił, a potem powiedział dobitnie: 1 Protodiakon — duchowny w kościele prawosławnym, który otrzymał niższe święcenia. 470 - To pieśń tylko — żąda piękności, Pieśni nawet nie żąda uroda...i Bardzo mi się podobał ten wiersz i nie wiem dlaczego, żal mi się zrobiło oficera. Przyjemniej mi było patrzeć na moją królową, kiedy była sama w pokoju i siedziała przy fortepianie. Muzyka oszałamiała mnie, widziałem jedynie to okno, a za nim, w żółtym świetle lampy, kształtną postać kobiety, jej dumny profil i białe ręce latające po klawiaturze jak ptaki. Patrzyłem na nią słuchając smutnej muzyki i marzyłem sobie: znajdę gdzieś skarb i dam go jej w ofierze — niech będzie bogata! Gdybym był Skobielewem -, wypowiedziałbym znów wojnę Turkom, zażądał od nich okupu, potem zbudowałbym dom na Stokach — najpiękniejszej dzielnicy miasta — i podarował go Królowej Margot, żeby tylko wyprowadziła się z tej ulicy, z tego domu, gdzie wszyscy mówią o niej obelżywie, wstrętnie. Zarówno sąsiedzi jak i cała służba z naszego podwórka — a zwłaszcza moi gospodarze — mówili o Królowej Margot tak samo źle i zjadliwie jak o żonie krojczego, mówili jednak ostrożniej, zniżonym głosem, oglądając się za siebie. Bali się jej może dlatego, że była wdową po człowieku znakomitego rodu: dyplomy na ścianach w jej pokoju nadali dziadom jej męża dawni carowie rosyjscy — Godunow, Aleksy i Piotr Wielki. Powiedział mi to żołnierz Tiufiajew, człowiek piśmienny, który stale czytał Ewangelię. A może ludzie bali się, żeby nie oćwiczyła i Zakończenie wiersza A. Feta: „Jeśli uśmiech twój..." (Przekł. S. Pollaka.) 2 Skobielew Michał (1843—1882) — generał; zasłynął w wojnie rosyjsko-tureckiej. - 471 - ich swoją szpicrutą z liliowym kamieniem w rękojeści? ...Mówiono, że wychiostała już nią jakiegoś wysokiego urzędnika. Ale słowa wypowiadane półgłosem nie były lepsze niż słowa wypowiadane głośno; moja Królowa Margot żyła w atmosferze wrogości, wrogości dla mnie niepojętej i dręczącej. Wiktorek opowiadał, że kiedy wracał do domu po północy, zajrzał do okna jej sypialni i zobaczył, że dama w samej tylko koszuli siedzi na kozetce, a major klęcząc obcina jej paznokcie u nóg i zwilża je gąbką. • Starucha klęła spluwając z obrzydzeniem, a młoda gospodyni syczała rozwścieczona: — Pfe, Wiktor! Bezwstydnik! Ach, ci panowie! Co to za rozpustniki! Mój szef milczał i uśmiechał się. Byłem mu bardzo wdzięczny za to, że milczy, ale oczekiwałem ze strachem, że i on przyłączy się zgodnie do ogólnego jazgotu i wrzawy. Piszcząc i wykrzykując z oburzenia, kobiety wypytywały szczegółowo Wiktorka, jak mianowicie siedziała dama, jak klęczał major, a Wiktorek dodawał wciąż nowe szczegóły: — Gęba czerwona, wysunął jęzor... Nie widziałem w tym nic zdrożnego, że major obcinał jej paznokcie, ale nie wierzyłem, żeby wysunął język; zdawało mi się, że jest to obrzydliwe kłamstwo, toteż powiedziałem do Wiktorka: — Jeżeli to coś złego, dlaczego przypatrywałeś się przez okno? Nie jesteś przecież dzieckiem... Zwymyślano mnie oczywiście, ale obelgi nie obrażały mnie, miałem tylko jedno pragnienie — pobiec na dół, klęknąć przed damą, jak klęczał major, i błagać ją: „Błagam panią, niech pani wyprowadzi się z tego domu!" Teraz, kiedy wiedziałem, że istnieje inne życie, inni 9 ludzie, uczucia, myśli, ten dom wraz ze wszystkimi jego mieszkańcami budził we mnie wstręt coraz większy. Był całkowicie oplatany brudną siecią haniebnych plotek, nie było w nim ani jednego człowieka, o którym by nie mówiono źle. Chory, godny pożałowania kapelan pułkowy zasłynął jako rzekomy pijak i rozpustnik; oficerowie i ich żony żyli — według opowiadań moich gospodarzy — w grzechu cudzołóstwa. Przejmowały mnie wstrętem rozmowy żołnierzy o kobietach, wciąż na ten sam temat, a już najbardziej zbrzydli mi moi gospodarze: wiedziałem doskonale, co jest prawdziwą pobudką ich bezlitosnych sądów o ludziach — do czego mieli takie upodobanie. Obserwacja cudzych wad to jedyna zabawa, z której można korzystać bezpłatnie. Moi gospodarze zabawiali się tylko, torturując bliźnich słowami, jak gdyby mścili się na wszystkich za to, że sami żyją tak bogobojnie, tak ciężko i nudno. Kiedy o Królowej Margot mówiono plugawie, miotały mną zupełnie niedziecinne uczucia; serce moje wzbierało nienawiścią do oszczerców, ogarniało mnie niepohamowane pragnienie, by drażnić ich wszystkich, dokuczać im, a niekiedy doznawałem dojmującego uczucia żalu nad sobą i nad wszystkimi ludźmi — ten niemy żal był jeszcze cięższy od nienawiści. Wiedziałem o Królowej więcej niż wszyscy i obawiałem się, aby się nie dowiedzieli o tym, o czym ja wiem. W święta, kiedy gospodarze szli do katedry na późną mszę, szedłem rano do damy mojego serca; wołała mnie do sypialni, gdzie siadałem na foteliku obitym złocistym jedwabiem; dziewczynka wchodziła mi na koiana, a ja opowiadałem matce o przeczytanych książkach. Królowa Margot leżała na szerokim łóżku, podłożywszy pod policzek złożone razem drobne dłonie; ciało jej było ukryte pod kołdrą, równie złocistą jak wszystko w sy- - t?3 - plami, ciemne włosy, splecione w warkocz i przerzucone przez smagłe ramię, leżały na piersiach, a niekiedy zwieszały się z łóżka na podłogę. Słuchając patrzy mi w twarz łagodnymi oczami i z ledwie dostrzegalnym uśmiechem mówi: — Więc tak? Nawet jej życzliwy uśmiech był w moich oczach tyl- -ko pobłażliwym uśmiechem królowej. Mówiła niskim, pieszczotliwym głosem i wydawało mi się, że mówi zawsze to samo: „Wiem, że jestem bez porównania lepsza, czystsza od wszystkich ludzi, i nikt mi nie jest potrzebny." Niekiedy zastawałem ją przed lustrem. Siedziała na niskim foteliku rozczesując włosy; końce ich leżały na jej kolanach, na poręczach fotela, opadały przez jego oparcie prawie do ziemi — miała tak długie i gęste włosy jak babcia. Widziałem w lustrze jej smagłe, jędrne piersi, przy mnie wkładała stanik, pończochy, ale jej czysta nagość nie budziła we mnie uczuć, których musiałbym się wstydzić, tylko radosne uczucie dumy. Unosił się zawsze dokoła niej zapach kwiatów, chroniący ją przed złymi myślami o niej. Byłem zdrowy, silny, dobrze znałem tajemnice stosunków między mężczyzną i kobietą, ale ludzie mówili przy mnie o tych tajemnicach z tak bezlitosnym szyderstwem, z takim okrucieństwem, tak plugawie, że nie mogłem wyobrazić sobie tej kobiety w objęciach mężczyzny. Trudno mi było pomyśleć, że ktoś miałby prawo dotknąć jej zuchwale i bezwstydnie — ręką pana jej ciała. Byłem przekonany, że Królowa Margot nie wie, jaka to miłość kryje się po kuchniach i komórkach, że doznaje jakichś innych, wyższych radości, że zna inną miłość. Pewnego razu, przed wieczorem, kiedy przyszedłem - 474 - do jej salonu, usłyszałem za portierą sypialni dźwięczny śmiech damy mojego serca i męski głos proszący: — No poczekaj... O Boże! Nie wierzę... Powinienem był odejść, rozumiałem to, ale odejść nie mogłem... — Kto tam? — spytała. — Ty? Wejdź... W sypialni było duszno od zapachu kwiatów, panował półmrok, okna były zasłonięte... Królowa Margot leżała na łóżku, przykryta kołdrą po samą szyję, a obok niej, od ściany, siedział w koszuli tylko, z odsłoniętą piersią, oficer skrzypek. Na piersiach miał także bliznę, która czerwoną smugą biegła od prawego ramienia do sutka i była tak jaskrawa, że nawet w mroku widziałem ją wyraźnie. Oficer miał śmiesznie rozwichrzone włosy i po raz pierwszy zobaczyłem uśmiech na jego smutnej, pokiereszowanej twarzy. Uśmiechał się dziwnie, a jego duże, kobiece oczy patrzyły na Królową tak, jak gdyby dopiero po raz pierwszy dostrzegł jej piękność. — To mój przyjaciel — powiedziała Królowa Margot — nie wiadomo czy do mnie, czy do niego. — Czegoś się tak przestraszył? — usłyszałem jej głos, jakby dochodzący z oddali. — Chodź tutaj... Kiedy podszedłem, objęła mnie za szyję nagim, gorącym ramieniem i powiedziała: — Jak urośniesz i ty będziesz szczęśliwy... No, idź już! Położyłem, książkę na półce, wziąłem inną i odszedłem. Coś mi pękło w sercu. Naturalnie ani przez chwilę nie myślałem, żeby moja Królowa mogła kochać jak wszystkie kobiety, oficer także nie dawał powodu, abym tak myślał. Stał mi przed oczami jego uśmiech: oficer uśmiechał się radośnie, jak dziecko nagle czymś zdziwione; jego smutna twarz odmieniła się cudownie. Na - 475 - pewno ją kochał — czyż można było jej nie kochać? I ona również mogła go szczodrze obdarzać swoją miłością — tak cudnie grał, tak od serca umiał mówić wiersze... Ale już sam fakt, że musiałem sziikać takiej pociechy, był wyraźnym dowodem, że nie wszystko jest w porządku, że stosunek mój do tego, co widziałem, i do samej Królowej Margot nie jest całkiem właściwy. Czułem się tak, jakbym coś stracił bezpowrotnie, i żyłem kilka dni w głębokim smutku. ...Pewnego razu nabroiłern bez opamiętania, bez umiaru. Kiedy przyszedłem potem do mojej damy, powiedziała mi surowo: — Słyszałam, że z ciebie straszny łobuz! Nie spodziewałam się tego... Nie wytrzymałem i zacząłem opowiadać, jak mi zbrzydło życie, jak przykro mi słuchać, kiedy źle o niej mówią. Stojąc naprzeciwko mnie, z ręką na moim ramieniu, z początku słuchała moich słów uważnie, z powagą, po chwili jednak roześmiała się i odepchnęła mnie lekko: — Dosyć, wiem o tym wszystkim, rozumiesz? Wiem! Potem wzięła mnie za obie ręce i powiedziała bardzo przyjaźnie: — Im mniej będziesz zwracał uwagi na te wszystkie obrzydliwości, tym lepiej dla ciebie... A rąk porządnie nie myjesz:.. No, tego mogłaby nie mówić: wydaje mi się, że gdyby czyściła miedź, myła podłogi i prała pieluchy, jej ręce także nie wyglądałyby lepiej niż moje. — Jeżeli człowiek umie żyć, złoszczą się na niego, zazdroszczą mu; jeżeli nie umie — gardzą nim... — mówiła zamyślona, przyciągając mnie ku sobie i z uśmiechem patrząc mi w oczy. — Lubisz mnie? - *78 - — Tak. — Bardzo? — Tak. — A — jak? — Nie wiem. — Dziękuję, jesteś bardzo miły! Lubię, żeby mnie kochano... Uśmiechnęła się. chciała coś powiedzieć, ale westchnęła tylkd i długo milczała nie wypuszczając moich rąk ze swych dłoni. — Przychodź do mnie częściej; jeśli tylko możesz — przychodź... Skorzystałem z zaproszenia i doznałem od niej wiele dobrego. Po obiedzie moi gospodarze kładli się spać, a ja biegłem na dół i jeżeli tylko Królowa była w domu, siedziałem u niej godzinkę, a nawet dłużej. — Musisz czytać rosyjskie książki, trzeba poznać swoje, rosyjskie życie — pouczała mnie wpinając zręcznymi, różowymi palcami szpilki w swoje pachnące włosy. I wymieniając nazwiska rosyjskich pisarzy pytała: — Będziesz pamiętał? Często mówiła zamyślona, z lekkim niepokojem: — Powinieneś się uczyć, uczyć... a ja wciąż zapominam o tym! Ach, mój Boże... Po wizycie u niej biegłem na górę z nową książką w ręku, jakby wewnętrznie obmyty. Przeczytałem już Kroniką rodzinną Aksakowa, znany rosyjski poemat V/śród lasów, zdumiewające Zapiski myśliwego"', kilka tomów Griebienki i Sołłoguba, i Zapiski myśliwego — utwór Iwana Turgieniewa (1818—1883). .. 471 . wiersze Wieniewitinowa, Ódojewskiego, Tmtczewa.J Książki te obmyły moją duszę, obrały ją z łupiny doświadczeń nędznej, gorzkiej rzeczywistości; poznałem, co to jest dobra książka, i zrozumiałem, że jest mi niezbędna. Te książki utrwaliły w mojej duszy spokojną, niezachwianą pewność: nie jestem sam na świecie — nie zginę! Kiedy przychodziła babcia, opowiadałem jej z zachwytem o Królowej Margot; smakowicie niuchając tabakę babcia mówiła z przekonaniem: — O, to bardzo, bardzo dobrze! Dużo jest dobrych ludzi na świecie, trzeba tylko poszukać, a znajdzie się ich! Pewnego razu zaproponowała: — A może by tak iść do niej, podziękować za ciebie? — Nie, nie trzeba... — No, to nie... O Boże, Boże, jak jest pięknie na świecie! Rada bym żyć przez wieki wieków! Królowej Margot nie udało się postarać o to, abym się uczył. W Zielone Świątki rozegrała się obrzydliwa historia, która o mało co nie doprowadziła mnie do zguby. Krótko przed świętami spuchły mi straszliwie powieki, tak że oczu nie było widać; moi gospodarze przelękli się, że oślepnę, przeraziłem się również i ja. Zaprowadzono mnie do znajomego lekarza-akuszera, Henryka Rodziewicza, który przeciął mi powieki od wewnątrz. Kilka dni przeleżałem z opaską na oczach w dręczącej, czarnej nudzie. W przeddzień Zielonych Świątek zdjęto mi opaskę; wstałem, jak gdybym po- i Griebienka Eugeniusz (1812—1848) — pisarz ukraiński piszący po rosyjsku. Sołłogub Włodzimierz, Wieniewi-tinow Dymitr, Odojewski Aleksander, Tiutczew Fiodor — pisarze i poeci rosyjscy XIX w. - 478 wstał z grobu, do którego mnie żywcem złożono. Nie może być nic straszniejszego niż utrata wzroku; jest to niewymowna krzywda, która odbiera człowiekowi dziewięć dziesiątych świata. W radosny dzień Zielonych Świątek zostałem — na prawach chorego — zwolniony po południu od wszelkich obowiązków, chodziłem więc z kuchni do kuchni odwiedzając ordynansów. Wszyscy z wyjątkiem wstrzemięźliwego Tiufiajewa byli pijani; nad wieczorem Jer-mochin uderzył Sidorowa polanem w głowę. Sidorów upadł w sieni nieprzytomny, a przerażony Jermochin uciekł do jaru. Po podwórzu szybko rozniosła się trwożna wieść, że Sidorów zabity. Przed gankiem zebrali się ludzie i patrzyli na żołnierza, który leżał nieruchomo w poprzek progu kuchni, z głową w sieni; szeptano, że trzeba wezwać policję, ale nikt się do tego nie kwapił, nikt też nie miał odwagi dotknąć żołnierza. Nagle zjawiła się praczka Natalia Kozłowska w nowej liliowej sukni, w białej chusteczce na ramionach, ze złością rozepchnęła ludzi łokciami, weszła do sieni, przykucnęła i powiedziała donośnie: — Głupcy — przecież on żyje! Prędzej wody... Zaczęto jej doradzać: — Nie wśaibiaj nosa w nie swoje sprawy... — Wody, mówię wam! — krzyknęła, jak gdyby się paliło. Przezornie podkasawszy nową suknię powyżej kolan, obciągnęła halkę i położyła okrwawioną głowę żołnierza na swoich kolanach. Publika, nie pochwalając tego, rozeszła się bojaźliwie. W mroku sieni widziałem, jak w okrągłej, białej twarzy praczki gniewnie błyskają oczy, nabiegłe łzami. Przyniosłem wiadro wody; Natalia kazała mi polewać wodą głowę i piersi Sidorowa, upominając: - 479 - — Tylko mnie nie oblej — mam iść w odwiedziny... Żołnierz ocknął się, otworzył mętne oczy, jęknął. — Podnieś — powiedziała Natalia i wzięła Sidorowa pod pachy, trzymając go z daleka, na wyciągniętych rękach, żeby nie zabrudzić sukni. Wnieśliśmy żołnierza do kuchni i położyliśmy go na posłaniu. Natalia wytarła jego twarz mokrą szmatką i odchodząc powiedziała: — Zwilżaj szmatkę wodą i kładź mu na głowę, a ja pójdę poszukać tamtego durnia. Tylko patrzeć, jak się te diabły przez pijaństwo katorgi doigrają! Zrzuciła przez nogi zaplamioną halkę, cisnęła ją w kąt i odeszła, starannie poprawiając szeleszczącą, zmiętą suknię. Sidorów przeciągając się czkał i jęczał; z jego głowy kapały na moją bosą stopę ciemne krople gęstej krwi. Było to bardzo nieprzyjemne, ale ze strachu nie mogłem się zdobyć na odsunięcie nogi spod tego krwawego okapu. Było mi smutno: na dworze lśni świąteczny dzień, ganek, drzwi i brama przybrane są młodymi brzózkami; do każdego słupa przyczepiono świeżo ścięte gałęzie klonu, jarzębiny; cała ulica zazieleniła się wesoło, wszystko jest takie młode, świeże — rano wydawało mi się, że to wiosenne święto potrwa długo i że od tej chwili zacznie się czystsze, jaśniejsze, weselsze życie. " Żołnierza zemdliło, ciężki odór ciepłej wódki i zielonej cebuli wypełnił kuchnię; do szyb przylepiają się co rusz jakieś mętne, szerokie gęby o rozpłaszczonych nosach; dziwnie je zniekształcają dłonie przyłożone do policzków na kształt olbrzymich uszu. Żołnierz bełkotał przypominając sobie: — Co to się stało? Upadłem? Jermochin? Do-obry towarzysz... - mi - Potem zaczął kasłać, zapłakał pijackimi łzami i za-szlochał: — Siostrzyczko moja... Siostruniu... Po chwili podniósł się — śliski, mokry, cuchnący — zachwiał się i runąwszy na pryczę jęknął, strasznie przewracając oczami: — Ze wszystkim mnie zabili... To mnie rozśmieszyło. — Kto się śmieje, do licha! — spytał żołnierz patrząc na mnie tępo. — Co? Ty się śmiejesz? Zabili mnie na zawsze... Zaczął mnie odpychać obiema rękami i bełkotał: — Pierwszy krok — Ilja-prorok, drugi — święty Jerzy na koniu, trzeci — nie przychodź do mnie, wałko-niu! Precz stąd, wilku... Powiedziałem: — Nie pleć głupstw! Sidorów wpadł w wściekłość, wrzasnął, zaszurał nogami. — Zabili mnie, a ty... I bezwładną, brudną ręką ciężko uderzył mnie po oczach. Oślepiło mnie. Zawyłem z bólu i sam nie wiedząc jak, wybiegłem na podwórze, akurat naprzeciw Natalii, którą prowadziła za rękę Jermochina i pokrzykiwała: — Naprzód, koniu! — Co ci jest? — spytała zatrzymując mnie. — Do bójki się bierze... — Co-o? Do bójki? — spytała Natalia, zdziwiona, i szarpnąwszy Jermochina powiedziała: — No, diable rogaty — podziękuj swojemu bogu! Obmyłem oczy wodą i patrząc z sieni w otwarte drzwi widziałem, że żołnierze pogodzili się, że się obej- 31 — Gorki II - 481 - mują i płaczą; potem obydwaj zaczęli obejmować Natalię, a ona tłukła ich po rękach, krzycząc: — Precz z łapami, psy! Co sobie myślicie? Czy to ja taka z waszej kompanii? Jazda spać, póki waszych państwa w domu nie ma — a nuże, żywo! Bo się doigracie! Ułożyła ich do snu jak małe dzieci — jednego na podłodze, drugiego na pryczy, a kiedy zaczęli chrapać, wyszła do sieni. — Umazałam się cała, a ubrana jestem — do gości! Uderzył cię? Widzicie go, jaki dureń! Patrz, co robi go-rzałeczka! Nie pij, chłopcze, nigdy nie pij... Potem siedziałem z nią na ławeczce przed bramą i dziwiłem się, że też się ona nie boi pijanych. — Ja i trzeźwych się nie boję, mam na nich — ot co! Pokazała mocno zaciśniętą, czerwoną pięść. — Mój mę-żulek nieboszczyk też pił na umór, to ja mu, kiedy przyjdzie czasem pijaniusieńki, wiążę ręce, nogi, a jak się prześpi — spuszczam portki i chłoszczę rózgami, ile wlezie: nie chlaj, nie upijaj się, jak się ożeniłeś — żonę masz do zabawy, a nie wódkę. Ta-ak. Piorę go, ile sił starczy! Potem to był jak wosk, wszystko z nim mogłam zrobić... — SJna z was kobieta — powiedziałem przypominając sobie o Ewie, która samego Boga oszukała. Natalia powiedziała z westchnieniem: — Babie przydałoby się więcej siły niż chłopu — za siebie ją musi mieć i za mego — a Bóg jej poskąpił! Z chłopem różnie bywa. Mówiła spokojnie, bez złości. Siedziała z rękami założonymi na bujnych piersiach, opierając się plecami o płot, patrząc smutno na zaśmieconą, usypaną żwirem groblę. Zasłuchany w jej mądre słowa, zapomniałem o czasie i nagle zobaczyłem na końcu grobli mojego - 482 szefa z żoną; szli powoli, uroczyście, jak indyk z indyczką, i nie spuszczali z nas oka mówiąc coś do siebie. Pobiegłem do drzwi frontowego ganku, otworzyłem je. Wchodząc po schodach młoda gospodyni powiedziała do mnie zjadliwie: — Z praczkami romansujesz? Nauczyłeś się od tej damy z dołu, jak się zabierać do tego? Była to tak głupia zaczepka, że nawet mnie nie dotknęła; większą przykrość sprawiło mi to, że Sjergie-jew powiedział z uśmiechem: — No cóż — czas na niego!... Nazajutrz rano, kiedy poszedłem do komórki po drzewo, znalazłem przy kwadratowym otworze w drzwiach, wyciętym dla kotów, pustą sakiewkę. Setki razy widywałem ją w rękach Sidorowa, więc mu ją natychmiast odniosłem. — A gdzie pieniądze? — spytał badając wnętrze sakiewki. — Rubel i trzydzieści kopiejek. Dawaj tu! Głowę miał okręconą zawojem z ręcznika; żółty, wychudły, gniewnie mrugał opuchniętymi oczami i nie wierzył, że gdy znalazłem sakiewkę, była już pusta. Przyszedł Jermochin i zaczął go przekonywać wskazując na mnie głową: — To on ci ukradł, na pewno on. Prowadź go do gospodarzy! Żołnierz żołnierzowi nie ukradnie! Te słowa nasunęły mi myśl, że to on właśnie ukradł, a potem podrzucił mi sakiewkę do drwalki, krzyknąłem mu więc prosto w oczy: — Kłamiesz, toś ty ukradł! I przekonałem się ostatecznie, że mój domysł był prawdziwy: drewniana twarz Jermochina wykrzywiła się ze strachu i gniewu, zakręcił się niespokojnie i zawył cienkim głosem: — Udowodnij! 31* 483 - Jak mogłem mu udowodnić? Z wrzaskiem wytaszczył mnie na podwórze, Sidorów szedł za nami i także coś krzyczał; z okien wychylali głowy różni ludzie; spokojnie paląc papierosa patrzyła matka Królowej Margot. Zrozumiałem, że jestem stracony w oczach mojej damy, i wpadłem w szał. Pamiętam — żołnierze przytrzymują mnie za ręce, moi gospodarze stoją naprzeciw nich i zgodnie przytakując sobie słuchają oskarżenia, a młoda gospodyni mówi z przekonaniem: — Pewnie, że to jego sprawka! Przecież on wczoraj z praczką czulił się przy bramie, czyli że miał pieniądze. Do niej bez pieniędzy ani przystąp... — Tak, racja! — krzyczał Jermochin. Czułem, że podłoga zapada mi się pod stopami, porwał mnie dziki gniew, nawymyślałem gospodyni; zbito mnie gorliwie. Razy jednak nie bolały mnie tak jak myśl, co sobie teraz o mnie pomyśli Królowa Margot. Jak się przed nią wytłumaczę? Gorzko mi było w te dni, jedne z naj- obrzydliwszych, jakie pamiętam. Na moje szczęście żołnierze szybko roznieśli tę historię po całym podwórzu, po całej ulicy i wieczorem, kiedy leżałem na strychu, doszedł mnie z dołu krzyk Natalii Kozłowskiej: — Nie! Dlaczego mam milczeć? Nie, ptaszku, a nuże, idź, powiedz! Mówię ci, przyznaj się! A nie, to pójdę do twojego pana... Już on znajdzie na ciebie radę... Od razu poczułem, że to mnie dotyczy ta wrzawa. Natalia krzyczała koło naszego ganku, jej głos brzmiał coraz donośniej i dobitniej: — Ileś mi wczoraj pokazywał pieniędzy? Skądeś je wziął — gadaj! - 434 Z radości tracąc oddech słyszałem, jak Sidorów, zgnębiony, mówił przeciągle: — Aj-aj, Jermochin... — A chłopca oczernili, pobili, tak? Chciało mi się skakać z radości, zbiec na dół i z wdzięczności ucałować praczkę, ale w tej właśnie chwili — prawdopodobnie przez okno — krzyknęła młoda gospodyni: — Chłopak dostał w skórę za to, że się awanturował, a że jest złodziej, nikomu nawet przez myśl nie przeszło prócz ciebie, ty wywłoko! — Jeśli chcesz wiedzieć, łaskawa pani, toś ty sama wywłoka, krowo jedna! Słuchałem tej kłótni jak muzyki; bolało serce, do oczu napływały gorące łzy żalu i wdzięczności dla Natalii; powstrzymywałem z całych sił oddech, żeby się tylko nie rozpłakać. Potem powoli wszedł na strych mój szef, usiadł przy mnie na skrzyżowaniu belek i powiedział poprawiając włosy: — No co, bracie Pieszkow, nie wiedzie ci się? Milcząc odwróciłem się od niego. — Ale mimo wszystko wymyślasz szkaradnie — ciągnął dalej. Przerwałem mu jednak oznajmiając cicho: — Jak wstanę, odejdę od was. Posiedział chwilę, pomilczał zaciągając się papierosem i patrząc pilnie na jego koniuszek mruknął półgłosem: — No cóż, to twoja rzecz! Nie jesteś już dzieckiem, sam rozważ, jak będzie dla ciebie lepiej... I odszedł. Było mi go żal — jak zwykle. Na czwarty dzień po tej rozmowie odszedłem od nich. Miałem nieprzepartą chęć pożegnać się z Królową Margot, ale zabrakło mi odwagi, aby pójść do niej, i muszę się przyznać — czekałem, że mnie sama wezwie. Żegnając się z dziewczynką poprosiłem: — Powiedz mamie, że jestem jej bardzo, bardzo wdzięczny! Powiesz? — Powiem — obiecała uśmiechając się tkliwie i przyjaźnie. — Żegnaj, do jutra, tak? Spotkałem.ją po dwudziestu latach jako żonę oficera żandarmerii... XI Znów jestem pomywaczem na parostatku „Perm", białym jak łabędź, przestronnym i szybkim. Jestem teraz „czarnym" pomywaczem, czyli „chłopcem kuchennym", dostaję siedem rubli na miesiąc i do moich obowiązków należy pomaganie kucharzom. Bufetowy jest okrągły, nadęty pychą i łysy jak piłka; z rękami założonymi do tyłu, ciężko stąpając chodzi całymi dniami po pokładzie i szuka cienistego zakątka, jak knur w upalny dzień. Przy bufecie paraduje jego żona, kobieta ponad czterdziestkę, ładna, ale zniszczona i tak mocno upudrowana, że z jej policzków osypuje się na jaskrawą suknię biały, lepki pył. W kuchni rej wodzi kucharz, kochany Iwan Iwano-wicz, zwany Niedźwiadkiem, niski, okrąglutki, z kro-gulczym nosem i drwiącymi oczami. Jest elegantem: nosi wykrochmalone kołnierzyki, codziennie się goli, ma niebieskawe policzki i ciemne wąsy podkręcone do góry; w wolnych chwilach muska bez przerwy wąsy poprawiając je poprzypiekanymi, czerwonymi palcami i wciąż je ogląda w okrągłym ręcznym lusterku. Najbardziej interesującym człowiekiem na statku jest palacz, Jakub Szumów, kanciasty chłop, szeroki w barach. Jego twarz o zadartym nosie jest płaska jak łopata, niedźwiedzie oczki kryją się pod gęstymi brwia- - 486 - mi, policzki są pokryte drobniutkimi pierścioneczkami włosów, podobnych do mchu błotnego. Na głowie włosy te splątały się w szczelną czapę; z trudem przesuwa przez nie palacz swoje krzywe palce. Szumów sprytnie grał w karty na pieniądze i zdumiewał swoim obżarstwem. Jak głodny pjes ocjerał sję wciąż o kuchnię wyłudzając kawałki mięsa, kości a wieczorem pił herbatę z Niedźwiadkiem \ opowiadał o sobie nadzwyczajne historie. Za młodu był pomocnikiem miejskiego pastucha w Riazaniu, potem mnich wędrowny namówił go by wstąpił do klasztoru; był tam w nowicjacie przez cztery lata. — I byłbym mnichem, czarną gwiazdą bożą__żartował, szybko mieląc słowa — ale przyszła d0 naszej pustelni pątniczka z Penzy, okrutnie zabawna no i sprowadziła mnie z drogi cnoty: takiś dziarski, takiś krzepki a ja — powiada — jestem uczciwa wdowa, samotna mógłbyś przyjść do mnie za stróża; mam — powiada__ własny domek i handluję ptasim puchem i pierzem — Zgo-oda! Za stróża mnie chciała, a do łóżka mnie miała; i tak jadłem chleb z jej pieca ze trzy latka... — Kłamiesz, aż się kurzy! — przerywa ?? Niedźwiadek oglądając w lusterku pryszczyki na nosie __ Jakby za kłamstwo płacili, to byś miał tysiąCet Jakub coś żuje; na jego ślepej twarzy chwieją się siwawe pierścioneczki zarostu, poruszają sję kosmate uszy; wysłuchawszy uwagi kucharza ciągme dalej tak samo miarowo i szybko: — Była ode mnie starsza, znudziła mi sję j sprzykrzyła, tom się związał z jej siostrzenicą, a ona się o tym dowiedziała i przepędziła mnie na Cztery wiatry... — Nagroda jak z nieba, że lepszej ?? trzeba__ wtrąca kucharz równie lekko i składnie jak Jakub. - 487 - Palacz mówi dalej, wsunąwszy kawałek cukru do ust pod policzek. — Przez pewien czas goniłem wiatry w polu, aż wreszcie uczepiłem się jednego staruszka z Włodzimierza, kupca wędrownego, i poszliśmy razem w świat. Za góry Bałkany chodziliśmy — do Turków, a takoż do Rumunów, Greków i różnych Austriaków; u wszystkich narodów byliśmy: od jednego kupujesz, drugiemu sprzedajesz... — A kradliście? — pyta z powagą kucharz, — Staruszek — ani krzty! I mnie też powiedział: w obcym kraju musisz żyć uczciwie, tu ponoć taki jest porządek, że za byle co łeb ci ukręcą. Kraść, rozumie się, próbowałem, tylko nic uciesznego z tego nie wyszło: chciałem kupcowi konia ze stajni uprowadzić, ale się nie udało, złapali mnie i zaczęli, rozumie się, bić. Bili, bili i na policję zaciągnęli. A było nas dwóch: jeden był koniokrad prawdziwy, całą gębą, a ja — taki sobie, więcej z ciekawości. A u tego kupca — to ja pracowałem, piec mu stawiałem w nowej łaźni. Aż tu kupiec zaczął chorować i raz zły sen miał o mnie, przestraszył się i daligo prosić władzę: puśćcie go — to znaczy mnie — puśćcie go, bo mi się po całych nocach śni; jak mu nie daruję — powiada — nie wyzdrowieję, to jest widać czarownik... Czarownik — to niby ja! A był to bogaty kupiec — puścili mnie... — Nie trzeba cię było puścić, tylko na trzy dni do wody wpuścić, żeby głupotę z ciebie wyciągnęło — wtrącił kucharz. Jakub natychmiast podchwytuje jego słowa: — Sprawiedliwie powiadasz, głupoty mi nie brakuje; po prawdzie, to by na całą wieś mojej głupoty starczyło... - 488 - Wsadziwszy palec za ciasny kołnierzyk kucharz odciąga go ze złością i potrząsając głową, pomstuje: — Jakie to głupie! Żyje na świecie taki kajdaniarz, żre, pije, wałęsa się — a po co? No, powiedz, po co ty żyjesz? Palacz odpowiada czkając: — Tego to nie wiem. Żyję, bo żyję. Jeden leży, drugi chodzi, urzędnik siedzi kamieniem, a jeść — każdy musi. Kucharz złości się jeszcze bardziej: — Jeść! Taka z ciebie świnia, że nawet powiedzieć się nie da! Po prostu świński ryj... — Czego mi wymyślasz? — dziwi się Jakub. — Chłopi — to żołędzie z jednego dębu. Ty mi tu nie wymyślaj, lepszy się przez to nie zrobię. Coś mnie od razu mocno pociągnęło do tego człowieka; patrzyłem na niego z niesłabnącym podziwem, słuchałem z otwartymi ustami. Miał, jak mi się zdawało, jakąś osobliwą, trzeźwą znajomość życia. Mówił wszystkim „ty", na wszystkich patrzył jednakowo spod swoich kosmatych brwi — prosto i śmiało — i wszystkich: kapitana, bufetowego, ważnych pasażerów z pierwszej klasy, jak gdyby stawiał w jednym rzędzie z sobą, z marynarzami, obsługą bufetu i pasażerami z pokładu. Niekiedy stoi przed kapitanem czy maszynistą, z długimi jak u małpy rękami założonymi do tyłu, i w milczeniu słucha, jak mu wymyślają za lenistwo czy za to, że niefrasobliwie ograł kogoś w karty. Stoi sobie i widać, że wymyślanie nie działa na niego, groźba wysadzenia na ląd w najbliższej przystani — nie przeraża. Jest w nim coś, co jest obce wszystkim, podobnie jak to było u Dobrej Sprawy, i palacz widocznie zdaje sobie sprawę z tej swojej odmienności, z tego, że ludzie nie mogą go zrozumieć. Nigdy nie widziałem, żeby ten człowiek o coś się obra- - 489 ził, nie pamiętam, aby kiedykolwiek zamyślił się albo milczał dłużej; z jego kosmatych ust zawsze, zdaje się nawet wbrew jego woli, płynęły nieprzerwanym potokiem słowa. Kiedy mu wymyślają lub kiedy słucha czyjegoś zajmującego opowiadania, usta jego poruszają się, jak gdyby powtarzał sobie to, co słyszy, albo jak gdyby po cichu mówił dalej swoje. Co dzień po skończeniu służby palacz wyłazi z luku kotłowni, bosy, spocony, umazany ropą naftową, w mokrej koszuli, bez paska, z odsłoniętą piersią, całą w kłaczkach gęstej, kędzierzawej sierści, i natychmiast na pokładzie rozlegał się jego równy, monotonny, chrapliwy głos, padały słowa jak krople deszczu: — Jak się macie, matko! Dokąd jedziecie? Do Czy-stopola? Wiem, bywałem tam, u bogatego Tatara służyłem za parobka. A tego Tatara zwali Usan Hubajdu-lin; trzy żony miał, był stary, ale zdrowy jak chrzan i czerwony na gębie. A jedna młódka, okrutnie zabawna Tatareczka — w grzechu z nią żyłem... Był wszędzie, ze wszystkimi kobietami „żył w grzechu", opowiadał o wszystkim beznamiętnie, spokojnie, jak gdyby nigdy w życiu nie doznał krzywdy ani zniewagi. Po chwili jego słowa dolatywały już gdzieś z rufy: — Hej, mądre te ludzie, co w karty grają! W stukuł-kę, w oczko, w baczka! Karty to ucieszna robota: siedzi sobie człek i pieniądze zgarnia... Kupieckie zajęcie. Zauważyłem, że Szumów rzadko mówi: dobrze, źle, obrzydliwie, tylko prawie zawsze: zabawnie, uciesznie, ciekawie. Piękna kobieta to dla niego — zabawna babinka, ładny, słoneczny dzień — ucieszny dzionek. Najczęściej jednak mówił: — Napluć na to wszystko! Wszyscy uważali go za próżniaka, mnie się jednak - 490 - wydawało, że palacz wykonuje swoją ciężką pracę przy palenisku — w piekielnym, dusznym i cuchnącym upale — niemniej sumiennie niż inni, tylko nie przypominam sobie, żeby skarżył się kiedy na zmęczenie, jak się skarżyli inni palacze na statku. Pewnego razu ktoś wyciągnął staruszce pasażerce sakiewkę z pieniędzmi. Był jasny, cichy wieczór, "wszyscy byli w pogodnym usposobieniu, kapitan dał babulce pięć rubli, pasażerowie też zebrali między sobą coś niecoś; kiedy wręczono pieniądze staruszce, przeżegnała się i kłaniając się ludziom do ziemi, powiedziała: — Najmilejsi! Tu mi zbywa trzy ruble i dwadzieścia groszy, moich było mniej! Ktoś krzyknął wesoło: — Bierz wszystko, babko, po co< bić w dzwony po próżnicy! Mieć trzy ruble — nikomu nie zawadzi... Ktoś inny dodał: — Pieniądze nie ludzie; nigdy ich nie za dużo... A Jakub podszedł do staruszki i zaproponował jej poważnie: — Mnie daj, co ci zbywa, pogram w karty. Publika zaśmiała się myśląc, że palacz żartuje, ale on zaczął natarczywie namawiać zmieszaną staruszkę: — Daj mi, babko! Na co ci pieniądze? Jutro, pojutrze na cmentarz cię wyniosą... Wypędzono go i zwymyślano. Potrząsając głową mówił do mnie, zdumiony:. — Dziwne ludzie! Po co się wtrącać do nie swoich rzeczy? Przecie sama powiedziała — że ma za dużo! A mnie by się trzy rubelki przydały... Cieszył go, zdaje się, sam wygląd pieniędzy: podczas rozmowy lubił czyścić srebro i miedziaki o spodnie, a kiedy wyczyścił aż do blasku, trzymał monetę w krzywych palcach tuż przed płaską twarzą i przyglądał się - mi ~ jej poruszając brwiami. Nie był jednak chciwy na pieniądze. Pewnego razu zaproponował, żebym zagrał z nim w stukułkę; nie umiałem. — Nie umiesz? — zdziwił się. — Jakże to? A" prze-cieżeś człowiek piśmienny! Musowo trza się nauczyć. Daligo, zagrajmy na niby, na cukier... Wygrał ode mnie pół funta cukru w kawałkach, po każdej wygranej wsuwając kostkę do ust pod kosmaty policzek. Kiedy uznał, że już umiem grać, zaproponował mi: — No, teraz zagrajmy na pieniądze! Masz pieniądze? — Mam pięć rubli. — A ja mam dwa z okładem. Oczywiście szybko mnie ograł. Chcąc się odegrać postawiłem na stawkę swój kaftan za pięć rubli i przegrałem, postawiłem nowe buty za trzy ruble — też przegrałem. Wtedy Jakub powiedział z niechęcią, niemal ze złością: — Nie, ty grać nie możesz, zanadtoś gorący — zaraz kaftan z siebie, buty! To mi niepotrzebne. Na-masz, weź z powrotem ubranie i pieniądze weź — cztery ruble, a rubel — dla mnie za naukę... Zgoda? Byłem mu bardzo wdzięczny. — Napluć na to wszystko! — zaśmiał się w odpowiedzi na moje podziękowanie. — Gra to gra, to znaczy zabawa, a ty jakbyś się za łeb z kim wodził. Nawet w bójce nie trza się gorączkować, ino bić z pomyślunkiem! Po co się gorączkować? Młody jesteś, musisz się mocno trzymać w garści. Raz się nie uda, pięć razy się nie uda, siedem razy — to pluń na wszystko! Odejdź! Jak ostygniesz — jazda na nowo! To się nazywa gra! Coraz bardziej mi się podobał i nie podobał zarazem. Niekiedy sposobem opowiadania przypominał mi babcię. - 492 - Było w nim coś, co mnie pociągało, ale jednocześnie ostro odpychała od niego głęboka obojętność dla ludzi, obojętność, która najwyraźniej ugruntowała się w nim na całe życie. Pewnego razu o zachodzie słońca pijany pasażer drugiej klasy, dorodny kupiec z Permu, wypadł za burtę i przebierając bezładnie rękami i nogami popłynął czerwonozłotym szlakiem wodnym. Szybko unieruchomiono maszynę, statek zatrzymał się wyrzucając spod kół obłok piany; czerwone promienie zachodu rzuciły na nią krwawy odblask. W tej krwawej kipieli, już daleko za rufą, kotłowało się ciemne ciało, dziki, wstrząsający krzyk przeszywał powietrze. Pasażerowie też krzyczeli, tłocząc się i popychając obiegli burtę, stanęli murem na rufie. Towarzysz tonącego — rudy, łysy i także pijany, tłukł wszystkich pięściami i przeciskając się do burty ryczał: — Z drogi! Ja go zaraz wyciągnę... Już dwaj marynarze rzucili się do wody i szybkimi wyrzutami rąk podpływali do tonącego, już z rufy spuszczano szalupę; wśród okrzyków komendy i pisku kobiet spokojnym, równym nurtem płynął chrapliwy głos Jakuba: — Uto-onie! I tak utonie, bo ma na sobie kaftan! W długiej odzieży każdy utonie. Baby na ten przykład dlaczego prędzej toną od chłopów? Bo są w kieckach. Baba jak wpadnie do wody, to migiem, jak gwicht pudowy, idzie na dno... Widzicie, no i utonął! Ja po próżnicy gadać nie będę... Kupiec rzeczywiście utonął; szukano go przez dwie godziny i nie znaleziono. Jego towarzysz wytrzeźwiał i siedząc na rufie ciężko sapał i wyrzekał żałośnie: — Tośmy dojechali! Co tu teraz robić? Co powiem rodzinie? Przecież on ma krewnych... - 493 - Jakub stanął przed nim z założonymi do tyłu rękami i zaczął go pocieszać: — Co tam, panie kupcze! Nikt przecie nie wie, gdzie mu umrzeć sądzono. Zje człowiek, na ten przykład, grzybów i ani się obejrzy — już nie żyje! Tysiąc ludzi je grzyby na zdrowie, a jeden — na śmierć... No, a co to są grzyby? Stał przed kupcem, szeroki, mocny niby kamień młyński, i sypał na niego słowa — jak otręby. Z początku kupiec nic nie mówił, tylko płakał ocierając łzy z brody szerokimi dłońmi i słuchał, co mówi palacz, nagle jednak ryknął: — Diable rogaty! Czego ze mnie duszę wywlekasz? Ludzie prawosławni, zabierzcie go, bo grzech będzie! Spokojnie odchodząc Jakub powiedział: — Dziwne ludzie! Ja do niego jak do brata, a on na mnie kołem z płota... Niekiedy wydawało mi się, że palacz to ciemny prostaczek, ale częściej przychodziło mi na myśl, że tylko udaje głupiego. Miałem nieprzepartą chęć dowiedzieć się od niego, jak wędrował po świecie, co widział, ale mi się to nie udawało. Z głową zadartą do góry, ledwie odemknąwszy niedźwiedzie, ciemne oczy, palacz głaskał się po omszałej twarzy i wspominając wędrówkę mówił: — Ludzisków, bratku, wszędzie pełno — jak mrówek! I tam są ludzie, i tu — aż się od nich roi, mówię ci! A najwięcej, rozumie się, chłopów. Ziemia jest po prostu zasypana chłopami, rzec by można, jak tymi liściami jesienią... Bułgary? Widziałem Bułgarów i Greków widziałem, a i Serbów, Rumunów i rozmaitych Cyganów — kto by ich tam spamiętał!... Jakie to są ludzie? A jakie mieliby być? W miastach — miejskie, po wsiach — wiejskie, tak samo jak u nas. Duże jest - 4?4 - podobieństwo. Są takie, co mówią po naszemu, ino źle, na ten przykład Tatary abo i Mordwa. Greki nie potrafią po naszemu, szwargoczą jak popadnie; niby mówią słowa, a co do czego — zmiarkować niesposób. Trza z nimi mówić na palcach. A mój starowina udawał, że to Greków niby rozumie i mamrotał: karamara, kalimera. Sprytny to był staruszek, zdrowo się do nich dobierał!... Znowu się pytasz — jakie są Greki? Cudak z ciebie! Jakie mają być? No, wiadomo, Grek jest czarny i Rumun też jest czarny — to jedna wiara. Bułgary też są czarne, ale wierzą po naszemu. A Greki są w rodzaju Turków... Wydawało mi się, że palacz nie mówi wszystkiego, że wie jeszcze coś, czego nie chce powiedzieć. Z obrazków w książkach wiedziałem, że stolica Grecji, Ateny, to starożytne i bardzo piękne miasto, ale Jakub, kiwając z powątpiewaniem głową, zawyrokował, że Ateny nie istnieją. — To ci nakłamali, bracie, żadnych Atenów tam nie ma; jest Atos ', ale to nie miasto, ino góra, a na niej — same monastery i nic więcej. Nazywa się: Święta Góra Atos; są takie obrazki, mój staruszek handlował nimi. Jest miasto Białogród, leży nad rzeką Dunaj, coś w rodzaju Jarosławia albo też Niżniego. Miasta są u nich do niczego, co innego wsie! Baby też... no, baby są tam okrutnie zabawne. Przez jedną tom o mały włos tam nie został. Jakże to ją zwali? Mocno pociera dłońmi ślepą twarz, sztywne włosy chrzęszczą cichutko, gdzieś głęboko w gardle dźwięczy głucho jego śmiech przypominając klekot pękniętego dzwonka. 1 Atos — święta góra w Macedonii, otoczona licznymi monasterami; siedziba dawnej „republiki zakonników", w której zamieszkiwało 10 tysięcy mnichów prawosławnych. - 495 - *— Jak też to człowiek zapomina! A przecie takeśmy ze sobą blisko byli... Jak się żegnała ze mną — płakała i ja nawet płakałem. Jak mi Bóg miły... Ze spokojnym bezwstydem zaczynał mnie pouczać, jak się trzeba obchodzić z kobietami. Siedzimy na rufie, ciepła, księżycowa noc płynie nam na spotkanie, niski łąkowy brzeg — ledwie widoczny za srebrną wodą, z wysokiego brzegu mrugają żółte światełka, jak gwiazdy uwięzione przez ziemię. Wszystko dokoła porusza się, drży i czuwa, żyje cicho, ale w napięciu. W przyjemną, smutną ciszę padają chrapliwe słowa: — Czasami rozłoży ręce, wypręży się... Opowiadanie Jakuba jest bezwstydne, ale nie przejmuje wstrętem, nie ma w nim przechwałek, nie ma okrucieństwa, jego słowa brzmią szczerze i trochę smutno. Księżyc na niebie jest także bezwstydnie nagi i także budzi w sercu niepokój i nieokreśloną tęsknotę. W pamięci przesuwają się tylko najlepsze, tylko najpiękniejsze wspomnienia: Królowa Margot i niezapomniany w swej prawdzie wiersz: To pieśń tylko żąda piękności, Pieśni nawet nie żąda uroda... Otrząsając się z marzycielskiego nastroju jak z lekkiej drzemki, enów wypytuję palacza o jego życie, o to, co widział. — Cudak z ciebie— mówi Jakub — co by ci tu opowiedzieć? Wszystko widziałem. Zapytasz: klasztory widziałeś? Widziałem. A karczmy? Też widziałem. Widziałem życie pańskie i chłopskie. Żyłem w dostatku, żyłem i o głodzie... Powoli, jak gdyby przechodził przez głęboki strumień po chwiejnym, niebezpiecznym mostku, Szumów wspomina: - 496 t — No, na ten przykład, siedzę w areszcie za kradzież koni — pójdę na Sybir, ani chybi, myślę sobie. A rewirowy przeklina — dymią piece w jego nowym domu. Ja mu powiadam: „Ja to, proszę wielmożnego pana, mogę naprawić." A on do mnie: „Milczeć! Tu — powiada — jeden z najlepszych majstrów nie mógł sobie dać rady..." A ja na to: „Czasem pastuch jest mądrzejszy od generała" — nabrałem wtedy dużej śmiałości do wszystkiego: tak czy owak, myślę sobie, Sybir mnie nie minie! A on do mnie: „Jazda do roboty, ale — powiada — jak się jeszcze gorzej będzie paliło, wszystkie kości ci połamię!" Przez dwa dni naprawiłem jak się patrzy. Rewirowy dziwi się, krzyczy na mnie: „Ach ty durniu, bałwanie! Jakże to? Taki majster z ciebie, a konie kradniesz?" — A ja jemu: „To, proszę wielmożnego pana, po prostu z głupoty." — „Słusznie — mówi — z głupoty, żal — mówi — mi ciebie!" Tak. Żal mu było, mimo wszystko. Słyszałeś coś podobnego? Człowiek policyjny, z urzędu — bez litości, a jednak ulitował się nade mną... — No i co? — pytam. — Ano nic. Ulitował się i tyle. A co więcej miał zrobić? — Nie ma co litować się nad tobą, ty jesteś taki kamień! Jakub śmieje się dobrodusznie: — A to cudak! Czy kamień mówi, co? Ale i nad kamieniem trzeba się ulitować, i kamień ma swoje przeznaczenie, kamieniem ulice się brukuje. Wszelaką rzecz trzeba uszanować, po próżnicy nic nie leży. Co to jest piasek? A i na nim trawki rosną... Kiedy mówi w ten sposób, szczególnie jasno zdaję sobie sprawę, że Szumów wie coś, co jest jemu tylko wiadome, dla mnie niedostępne. 32 — Gorki ? - 497 - — Co myślisz o kucharzu? — pytam go. — Niby o Niedźwiadku? — mówi dobrodusznie Jakub. — Co mam o nim myśleć? Tu nie ma nic do myślenia. To jest słuszne. Iwan Iwanowicz jest taki poprawny, taki jak się należy, gładki, że myśl się nie ma o co zahaczyć. Zaciekawia w nim tylko jedno: mimo że nie lubi palacza i wciąż mu wymyśla, zawsze prosi go na herbatę. Kiedyś powiedział mu: — Jakby to jeszcze były czasy poddaństwa i jakbym był twoim panem, to bym cię, darmozjadzie, siedem razy na tydzień batożył! Jakub odpowiedział rzeczowo: — Siedem razy... Oo, to za dużo! Wymyślając palaczowi kucharz, nie wiadomo dlaczego wciąż częstuje go różnymi różnościami; wsunie mu kawałek mięsa do ręki i powie brutalnie: — Zryj! Jakub żuje bez pośpiechu i mówi: — Dużo siły w sobie nagromadzę przez ciebie, Iwanie Iwanyczu! — A na co ci siła, ty próżniaku? — Jak to na co? Będę żył długo... — A po co masz żyć, ty diable rogaty? — I diabeł żyje. A może powiesz, że życie nie jest zabawne? Życie, Iwanie Iwanyczu, jest bardzo ucie-szne... — Co za jediota! — Co takiego? — Je-di-ota. — Patrzcie, jakie to słowo — dziwi się Jakub, a Niedźwiadek mówi do mnie: — Pomyśl tylko: my krew z siebie wytaczamy, kości - ? - suszymy w piekielnym żarze przy płycie, a on — widzisz go — żre sobie jak knur! — Każdy żyje, jak mu sądzono — mówi palacz żując pokarm. Wiem, że przy palenisku trudniej pracować i że jest tam większy żar niż przy płycie kuchennej -— kilka razy nocą próbowałem „szurować" ' razem z Jakubem — i dziwi mnie, czemu z jakiegoś powodu palacz nie mówi o tym kucharzowi, jaka ciężka jest jego praca. Tak, ten człowiek wie oczywiście coś niezwykłego... Wszyscy mu wymyślali: kapitan, maszynista, bosman, — wszyscy, komu tylko przyszła ochota, i aż dziw brał, dlaczego go nie odprawią. Palacze odnosili się do niego znacznie lepiej niż inni, chociaż wyśmiewali się z niego, że jest gaduła i karciarz. Pytałem ich: — Czy Jakub to dobry człowiek? — Jakub, powiadasz? Niczego sobie. Spokojny, nikogo nie skrzywdzi; możesz z nim zrobić, co tylko chcesz, choćby rozżarzonych węgli za pazuchę mu nasypać... Palacz ciężko pracował w kotłowni, miał koński apetyt, ale sypiał mało; kiedy tylko skończy się jego zmiana, wychodzi na pokład, często nawet nie przebierając się, i spocony, brudny, sterczy całą noc na rufie gwarząc z pasażerami lub grając w karty. Był dla mnie jak zamknięty kufer, w którym — czułem to — kryje się coś, co jest mi niezbędne; z uporem szukałem klucza, który by go otworzył. — Nie mogę zrozumieć, o co ci chodzi, bratku? — dziwił się Jakub patrząc na mnie niewidocznymi spod brwi oczami. — Jest ziemia, no i rzeczywiście dużo po niej wędrowałem. A co chcesz jeszcze? Cudak z ciebie! 1 „Szurować"' — przegarniać w palenisku żarzące się paliwo i stopniowo dorzucać nowe. «• - 499 - Posłuchaj lepiej, to ci opowiem, co mi się przytrafiło jednego razu. I opowiada: — Żył sobie w powiatowym mieście młody sędzia, suchotnik, i miał żonę Niemkę — zdrową, bezdzietną. I zakochała się ta Niemka w kupcu, co w halach suknem handlował; kupiec był żonaty, żonę miał urodziwą i troje dzieci. Jak ten kupiec zmiarkował, że Niemka się w nim zakochała, to umyślił sobie z niej zażartować. Umówił się z nią, że przyjdzie do niego w nocy do ogrodu, a sam zaprosił dwóch swoich przyjaciół i ukrył ich w krzakach. Ła-adnie! No i przyszła ta Niemka, tak i tak, ja — mówi — no, niby że jest tego! A kupiec jej na to: „Ja ci, moja pani, nie mogę wygodzie, jestem człowiek żonaty, ale mam tu w pogotowiu dla ciebie dwóch moich przyjaciół: jeden — wdowiec, drugi — kawaler." Niemka — „ach!" — i jak go nie praśnie w pysk! Kupiec fiknął kozła przez ławkę, a ona go w mordę trzewikiem i obcasem! A to ja ją tam odprowadziłem — byłem u sędziego za stróża; patrzę przez szparę w płocie — widzę, gotuje się jak w garnku. Wpadli na nią ci dwaj przyjaciele i za warkocze ją, a ja — hyc przez płot, rozepchnąłem ich: „Tak, powiadam, nie można, panowie kupcy! Pani do niego — z sercem kochającym, a on jej sromotę taką zgotował?" Zabrałem ją, a oni mi cegłą głowę rozbili... Posmutniała moja pani, chodzi po podwórku sama, nieswoja, i mówi: „Odjadę do swoich, Jakubie, do Niemców; jak tylko mąż umrze, odjadę." A ja jej powiadam: „Rozumie się, musi pani odjechać!" Sędzia umarł i Niemka odjechała. Dobra była. mądra taka! I sędzia też był dobry, świeć, Panie, nad jego duszą... Zdziwiony, nie rozumiejąc sensu tej historii, milczę. - 500 - Czuję w tym coś znajomego mi, coś okrutnego, niedorzecznego, ale co na to powiedzieć? — Ładna historia? — pyta Jakub. Coś mu odpowiadam, jestem oburzony, pomstuję na ludzi, a on mi spokojnie tłumaczy: — Ludzie są syci, na niczym im nie zbywa, no to czasem przyjdzie im ochota pożartować, a żart się nie udaje, jakoś nie umieją żartować: ludzie stateczni, rozumie się, kupcy. Handel rozumu wymaga, a samym rozumem żyć — pewnie, że nudno... no to i zabawić im się zachciewa. Za rufą szybko mknie spieniona rzeka, słychać bulgot rwącej wody, czarny brzeg podąża za nią zwolna. Na pokładzie chrapią pasażerowie, między ławkami — między ciałami śpiących — cicho przesuwa się zbliżając się ku nam wysoka, zasuszona kobieta w czarnej sukni, z odkrytą siwą głową. Szturchając mnie ramieniem, palacz mówi cichutko: — Popatrz — smutno jej... A mnie się wydaje, że cudzy smutek go bawi. Opowiadał chętnie, a ja słuchałem go chciwie i doskonale pamiętam wszystkie jego opowiadania, ale nie przypominam sobie, by kiedyś opowiadał coś wesołego. Mówił o wszystkim spokojniej niż książki, w książkach często dawało się uchwycić uczucie pisarza: jego gniew, radość, jego smutek, ironia... Palacz nie śmiał się, nie wydawał sądów, nie było widać, żeby go coś oburzało albo cieszyło wyraźnie; mówił jak obojętny świadek przed sędzią, jak człowiek, dla którego oskarżyciele, oskarżeni i sędziowie są równie obojętni... Ta obojętność wywoływała we mnie coraz ostrzejszą niechęć, budziła uczucie gniewnej wrogości w stosunku do Jakuba. Dla niego — życie płynęło jak ogień pod kotłami, a on stał przed paleniskiem z drewnianym młotkiem w wy- - 501 - krzywionej, niedźwiedziej łapie i lekko uderzał po kurku dyszy, ujmując lub dorzucając paliwa. — Krzywdzili cię? — Kto by tam mógł mnie krzywdzić? Przecieżem silny! Jak łupnę... — Nie mówię o biciu, czy cię na duszy skrzywdzono? — Na duszy nikogo skrzywdzić nie można, krzywda się duszy nie ima — mówił. — Duszy ludzkiej niczym dotknąć nie można, niczym... Pasażerowie z pokładu, marynarze, wszyscy ludzie mówili o duszy równie dużo i często jak o ziemi, pracy, chlebie i kobietach. Dusza — to co dziesiąte słowo w ustach prostych ludzi, wytarte jak grosz. Sprawia mi przykrość, że to słowo tak przylgnęło do śliskich języków ludzkich; kiedy chłopi — to w gniewie, to po dobroci — brukają duszę obrzucając się najplugawszymi przekleństwami, serce mi się kraje. Dobrze pamiętam, jak delikatnie mówiła babcia o duszy, tajemniczym siedlisku miłości, piękna, wesela; wierzyłem, że gdy umiera sprawiedliwy człowiek, biali aniołowie unoszą jego duszę do błękitnego nieba, do dobrego Boga mojej babci, a Bóg ją wita łaskawie: — No co, moja miła, no co, moja duszyczko czysta, nacierpiałaś się, namordowałaś? I daje jej skrzydła serafina, sześć białych skrzydeł. Jakub Szumów mówi o duszy równie delikatnie, mało i niechętnie jak babcia. Kiedy złorzeczył, zostawiał ją w spokoju, a kiedy inni o niej mówili, milczał zgiąwszy czerwony, byczy kark. Kiedy go pytam: co to jest dusza? — odpowiada: — Duch, tchnienie boże... To mi nie wystarcza, pytam o różne szczegóły; wówczas palacz pochyliwszy głowę mówi: - 50i2 - — O duszy, bratku, nawet popi niewiele wiedzą, to sprawy niezbadane... Stale krążę myślami dokoła niego w uporczywym wysiłku, aby go zrozumieć, ale ten wysiłek nie daje wyników. Oprócz niego nie widzę nic; Szumów przesłania mi wszystko swoją szeroką postacią. Żona bufetowego okazuje mi dziwnie podejrzaną życzliwość: co rano muszę jej usługiwać podczas mycia, chociaż należy to do obowiązków Łuszy, pokojówki z drugiej klasy, czyściutkiej i wesołej dziewczyny. Kiedy stoję w ciasnej kajucie obok żony bufetowego, nagiej do pasa, i widzę jej żółte ciało, zwiędłe jak przero-śnięte ciasto, przypomina rni się jędrne, smagłe ciało Królowej Margot i chwyta mnie obrzydzenie. A żona bufetowego wciąż o czymś mówi, to żałośnie i gderliwie, to ze złością i kpinami. Treść jej słów nie dochodzi do mojej świadomości, chociaż niejasno domyślam się, o co chodzi: są to słowa nędzne, żebracze, zawstydzające. Nie oburza mnie to jednak, żyję z dala od żony bufetowego i od wszystkiego, co się dzieje na statku; tkwię za wielkim, omszonym głazem, który przesłania mi ten cały świat, płynący dniem i nocą gdzieś w nieznane. — Zakochała się w tobie po uszy nasza Gawriłowa — słyszę jak przez sen kpiny pokojówki. — Rozdziaw gębę i chwytaj szczęście... Nie tylko Łusza wyśmiewa się ze mnie, cała obsługa bufetu wie, że gospodyni ma do mnie słabość, a kucharz krzywiąc się mówi: — Najadła się baba wszystkiego do syta, deseru jej się zachciało — beżów! To są ludzie... Patrz, Pieszkow, na oba oczy, a oglądaj się trzecim. Jakub także mi doradza rzeczowo, po ojcowsku: — Jakbyś był choć ze dwa lata starszy, no to, rozumie się, inaczej bym z tobą pogadał, ale tak, w twoich - 503 - latach — lepiej, myślę, nie folguj sobie! A zresztą — jak chcesz... — Przestań — mówię — to paskudztwo... ?— Rozumie się... Za chwilę jednak, próbując rozczesać palcami splątane włosy na głowie, sieje swoje okrąglutkie słowa: — Trzeba takoż zrozumieć jej dolę, to smutna dola, zimna... Nawet pies lubi, żeby go pogłaskać, a co dopiero człowiek! Baba żyje pieszczotą jak grzyb wilgocią. Pewnie się sama tego wstydzi, ale — co na to poradzić? Ciało lubi, jak się je przyhołubi... Patrząc z natężeniem w jego nieuchwytne oczy pytam: — Żal ci jej? — Mnie? Abo to moja matka czy co? Nad matkami się nie litują, a ty... Ech, cudaku! Śmieje się z cicha jak pęknięty dzwonek. Niekiedy, gdy patrzę na niego, wydaje mi się, że staczam się w niemą pustkę, w bezdenną otchłań i mrok. — Wszyscy się żenią, a dlaczego ty, Jakubie, się nie żenisz? — A po co? Babę i tak będę miał, kiedy chcę — o to, chwalić Boga, nie trudno... Żonaty musi żyć na jednym miejscu, gospodarować, a ja — ziemię mam kiepską i mało, a i tę wujek mi odebrał. Powrócił jego bratanek z wojska i daligo z wujem się wadzić, po sądach prowadzać i — kołem go po głowie. Krew przelał. Za to do twierdzy poszedł na półtora roku, a z twierdzy — jedna droga — znowu do twierdzy. A żona jego zabawna była młódka... Ale co tu gadać! Jak się ożeniłeś, człowieku, to pilnuj swojej budy jak gospodarz, a żołnierz nie jest gospodarzem swojego życia. — Czy modlisz się do Boga? — Cudak z ciebie! Pewnie, że się modlę... - 504 - — A jak? — Rozmaicie. — Jakie modlitwy odmawiasz? — Modlitwów nie umiem. Ja bratku — po prostu: Panie Jezu, zmiłuj się nad żywymi, daj wieczny odpoczynek zmarłym i od choroby zachowaj nas, Panie... No i jeszcze coś tam powiem... — Co? — A co bądź! Do Niego i tak wszystko dojdzie, co tylko powiesz! Palacz odnosi się do mnie życzliwie, z ciekawością, jak do zmyślnego szczeniaka, który umie zabawne sztuczki. Bywało, siedzę z nim nocą, zalatuje od niego naftą, czadem, cebulą — Jakub lubił cebulę i zajadał ją na surowo jak jabłka — nagle palacz odezwie się: — Daligo, Alocha, kudłaczu-wszaczu, powiedz wierszyk! Umiem dużo wierszy na pamięć, a prócz tego mam gruby zeszyt, gdzie jest zapisane wszystko, co mi przypadło do serca. Mówię z pamięci Rusłana; słucha nieruchomy, ślepy i niemy, wstrzymując chrapliwie oddech, a potem mówi z cicha: — Ucieszna, składna bajeczka! Sam ją wymyśliłeś czy jak? Puszkin? Jest taki pan Muchin-Puszkin, widziałem go. — To nie ten, tamtego dawno zabili! — A za co? Streszczam mu pokrótce to, co mi opowiedziała Królowa Margot. Jakub słucha, potem mówi spokojnie: — Dużo chłopów ginie z powodu bab... Często opowiadam mu różne historie wyczytane w książkach; wszystkie splątały się, stopiły w jedną niezmiernie długą opowieść o burzliwym, pięknym życiu, przepojonym płomienną namiętnością i szaloną od- - 505 - wagą, pełnym królewskich gestów, bajecznych fortun, pojedynków i zgonów, wzniosłych słów i podłych czynów. Rocambole przybierał w moich opowiadaniach rycerską postać La Mola, Hannibala, ???????'?. Ludwik XI miał rysy ojca Grandet; podchorąży Otletajew ! utożsamiał się z Henrykiem IV. Historia ta, w której zależnie od natchnienia zmieniałem charaktery ludzi, przestawiałem zdarzenia, stała się dla mnie światem, w którym byłem niczym nie skrępowany, podobnie jak Bóg dziadka: On także rządzi wszystkim według własnej woli. Nie przesłaniając mi rzeczywistości, nie tłumiąc we mnie żądzy zrozumienia ludzi żywych — ten książkowy chaos osłaniał mnie przezroczystym, lecz nieprzeniknionym obłokiem, chroniąc od zaraźliwego brudu, od tylu jadowitych trucizn życia. Książki uodporniły mnie na wiele rzeczy: ten, kto wie, jak ludzie kochają i cierpią, nie pójdzie do domu publicznego; brudne uciechy, kupowane za pieniądze, przejmowały mnie odrazą, a ludzie, którzy w nich smakowali, budzili we mnie litość. Rocambole uczył mnie, abym był wytrwały i nie ustępował wobec trudności życia, bohaterowie Dumasa rozpalali we mnie pragnienie poświęcenia się dla jakiejś ważnej, wielkiej sprawy. Moim ulubionym bohaterem był wesoły król, Henryk IV; zdawało mi się, że właśnie o nim mówi znana piosenka Berangera: Kmiotkom dostatek dał niemały I lubił sam wesoło żyć; i Rocambole — bohater powieści pisarza francuskiego Ponson du Terraila. La Mol, Coconne — bohaterowie powieści Dumasa-ojca: Królowa Margot. Lud w i ? XI (1423— 1483) — król francuski, bohater jednej z powieści Walter Scotta. Otletajew — tytułowy bohater powieści Kuguszewa. - 506 - Kiedy szczęśliwy naród cały, Dlaczego król nie miałby pić? W powieściach Henryk IV był przedstawiony jako dobry król, bliski ludowi; to on, jasny jak słońce, sprawił, iż nabrałem przekonania, że Francja to najpiękniejszy kraj na świecie, kraj rycerzy jednakowo szlachetnych bez względu na to, czy noszą płaszcz królewski, czy chłopską sukmanę; Ange Pitou był takim samym rycerzem jak d d^rtagnan.1 Kiedy Henryka zabito, rozpłakałem się z żalu i zgrzytałem zębami z nienawiści do Ravaillaca2. Król ten prawie zawsze był głównym bohaterem moich opowiadań; zdawało mi się, że Jakub także pokochał Francję i „Hendryka". 1— Dobry człowiek był ten król Hendryk; z nim to by nawet można razem jazgarze łowić i robić wszystko, co się żywnie podoba — mówił palacz. Nie zachwycał się, nie zadawał mi pytań, słuchał w rmlczeniu, z opuszczonymi brwiami i nieruchomą twarzą — prastary głaz, pokryty pleśnią. Jeżeli jednak z jakiegoś powodu przerywałem opowiadanie, dopytywał się natychmiast: — Koniec? — Jeszcze nie. — To nie przerywaj! O Francuzach mówił z westchnieniem: — W chłodzie sobie żyją... — Jak powiadasz? • Ange Pitou — tytułowy bohater powieści Aleksandra Dumasa-ojca, której akcja rozgrywa się w początkach rewolucji 1789. D'Artagnan — jeden z bohaterów powieści Trzej muszkieterowie Dumasa-ojca. 2 Havaillac — fanatyczny katolik, zabójca Henryka IV, który zapewnił wolność wyznania protestantom francuskim, hugonotom. - 507 - — Ano, my z tobą w spiekocie żyjemy, w pracy, a oni — w chłodzie. I nic nie mają do roboty, tylko piją i hulają — ucięszne życie! — Pracują także. — Nie widać tego z twoich historiów — słusznie zauważył palacz i nagle stało się dla mnie jasne, że niemal we wszystkich książkach, które przeczytałem, nie ma mowy o tym, czym się zajmują, z jakiej pracy żyją szlachetni bohaterowie. — Ano, pośpię sobie ździebełko — mówił Jakub kładąc się na wznak tam, gdzie siedział, i po chwili już oddychał miarowo, świszcząc przez nos. Jesienią, kiedy brzegi Kamy zrudziały i gdy ozłociły się drzewa, a skośne promienie słońca stawały się coraz bielsze, Jakub nieoczekiwanie odszedł ze statku. Jeszcze w wigilię tego dnia mówił do mnie: — Pojutrze przyjedziemy razem z tobą, kudłaczu-wszaczu, do Permu, pójdziemy do łaźni, wyparzymy się, że aż miło, a stamtąd — do szynku, gdzie rżnie muzyka... Uciesznie będzie! Lubię patrzeć, jak maszyna gra. W Sarapule jednak wsiadł na statek gruby mężczyzna o zwiędłej, babskiej twarzy, bez brody i wąsów. Ciepła, długa burka i czapka z nausznikami zwiększały jeszcze to podobieństwo do kobiety. Natychmiast zajął stolik koło kuchni, gdzie było najcieplej, poprosił o porcję herbaty i nie rozpinając burki ani nie zdejmując czapki zaczął pić żółty wrzątek pocąc się przy tym obficie. Z jesiennych chmur sączył się nieustannie drobny deszcz i zdawało się, że kiedy ten człowiek kraciastą chustką ociera pot z twarzy — deszcz słabnie, a w miarę jak znów zaczyna się pocić — deszcz przybiera na sile. Wkrótce około nowego pasażera znalazł się Jakub ? - 508 - i obaj pochylili się nad kartką kalendarza; pasażer wodził po niej palcem, a palacz mówił spokojnie: — No cóż! Nie szkodzi. Napluć na to wszystko... — To dobrze — powiedział cieniutkim głosem pasażer wsuwając kalendarz do na wpół otwartej skórzanej torby, która stała u jego nóg. Rozmawiając po cichu, zaczęli pić herbatę. Zanim Jakub poszedł do kotłowni, spytałem go, co to za człowiek. Odpowiedział z uśmiechem: — Widzi mi się, że to będzie gołąb, znaczy się sko-piec. Z daleka, z Syberii! Okrutnie pocieszny! Według planu żyje... Poszedł uderzając o pokład czarnymi piętami, twardymi jak kopyta, ale znów przystanął drapiąc się w bok. — Nająłem się do niego za robotnika; jak do Permu zajedziemy, zejdę ze statku i — bywaj zdrów, kudła-czu-wszaczu! Koleją jechał będę, potem rzeką, a potem jeszcze końmi; pięć tygodni podobno jechać trzeba — widzisz, gdzie to się człowiek zaszył... — Znasz go? — spytałem, zdziwiony nieoczekiwanym postanowieniem Jakuba. — A skąd? Nie widziałem go na oczy, nie mieszkałem przecie w jego stronach... Rano Jakub, w krótkim, zatłuszczonym kożuszku, w przydeptanych, starych butach na bose nogi, w słomkowym kapeluszu Niedźwiadka, pogiętym, bez ronda, ściskał mi rękę swymi żelaznymi palcami i mówił: — Zabierz się ze mną, no? On ciebie też przyjmie... — ten gołąb, trzeba mu tylko powiedzieć; chcesz — powiem! Obetną ci, co niepotrzebne, pieniędzy ci dadzą. Dla nich — okaleczyć człowieka to wielkie święto, wynagrodzą cię za to... Skopiec stał przy burcie z białym węzełkiem pod pachą i uporczywie patrzył na Jakuba martwymi oczami, - 509 - ociężały, opuchły jak topielec. Powiedziałem cicho parę brzydkich słów pod jego adresem. Palacz jeszcze raz uścisnął mi rękę: — A niech go tam! Napluć na to wszystko! Każdy służy swojemu bogu, co nam do tego? No, bywaj zdrów! Niech ci szczęście służy! I odszedł Jakub Szumów przewalając się z nogi na nogę, jak niedźwiedź; zostały mi w sercu niewesołe, skłócone z sobą uczucia: i żal mi było palacza, i złość mnie brała na niego, zazdrościłem mu także trochę, i trwogą przejmowała mnie myśl: dlaczego ten człowiek poszedł nie wiadomo dokąd? I co to za człowiek był ten Jakub Szumów? XII Późną jesienią, kiedy statek przestał odbywać swoje rejsy, wstąpiłem jako uczeń do pracowni, gdzie malowano święte obrazy, ale zaraz nazajutrz moja nowa gospodyni, łagodna, wiecznie pijaniusieńka starowina, oświadczyła mi włodzimierską gwarą: — Dni są teraz króciutkie, wieczory długie, więc rano będziesz chodził do sklepu za chłopca do posług, a wieczorami — ucz się! I oddała mnie pod opiekę niskiego, szybkonogiego subiekta, młodego wyrostka z ładniutką, cukierkowatą twarzą. Rano, w zimnym mroku świtu, idę z nim przez całe miasto senną, handlową ulicą Iljinką na Dolny Rynek; tam na drugim piętrze Hal Targowych mieści się sklep. Przerobiony ze składu, ciemny, z żelaznymi drzwiami i maleńkim, zakratowanym oknem, wychodzącym na taras, pokryty blachą — sklep był ciasno zapchany ikonami różnej wielkości, kiotami, gładkimi i zdobnymi w „winogrona", księgami eerkiewno-sło- - 510 wiańskimi w oprawach z żółtej skóry. W sąsiedztwie naszego sklepu znajdował się drugi: handlował w nim — również ikonami i książkami — czarnobrody kupiec, krewny uczonego w księgach świętych starowiercy, sławnego za Wołgą, w Kierżeńskich stronach '. Przy kupcu uwijał się zasuszony, rezolutny jego syn, chłopiec w moim wieku, o drobnej, szarej twarzyczce starca i niespokojnych oczach myszki. Do moich obowiązków należało: po otwarciu sklepu pobiec do szynku po wrzątek, po herbacie sprzątnąć sklep, pościerać kurz z towaru, a wreszcie sterczeć na tarasie i czujnie wypatrywać, żeby klienci nie wchodzili do sklepu sąsiada. — Klient to głupiec — mówił z przekonaniem subiekt. — Wszystko mu jedno, gdzie kupi, byle tanio; a na towarze się nie zna! Szybko przekładając deseczki obrazów, pyszniąc się doskonałym znawstwem rzemiosła, pouczał mnie: — Robota co się zowie — towar tani; ten ma — trzy werszki na cztery, a ten liczy sobie — sześć werszków na siedem... Świętych znasz? Zapamiętaj sobie: Bonifacy — od opilstwa, Barbara Męczenniczka — od bólu zębów i od nagłej a niespodziewanej śmierci, Wasilij Błogosławiony — od febry, gorączki... Matki Boskie znasz? Popatrz: Bolesna, Szkaplerzna, Me płacz po mnie, Matko, Ukój moje smutki, Kazańska, Pokrowska, Siedmiu Boleści... Szybko zapamiętałem ceny obrazów zależnie od ich rozmiarów i wykonania, zapamiętałem różnice między rozmaitymi obrazami Bogurodzicy, ale zapamiętać, od czego jest który święty, było mi trudno. 1 Kierżeńskie strony — okolice nad rzeką Kierże-niec; centrum działalności sekty starowierców. - SU - Zamyślę się czasem stojąc przed drzwiami sklepu, a subiekt ni stąd, ni zowąd zaczyna sprawdzać moje wiadomości: — Przy ciężkich porodach — który święty pomocny? Jeżeli się pomylę, pyta lekceważąco: — Od czego masz głowę? Jeszcze trudniejsze było zwabianie klientów; pokracznie namalowane obrazy nie podobały mi się, przykro było je sprzedawać. Na podstawie opowiadań babci wyobrażałem sobie, że Matka Boska jest młoda, piękna, dobra — tak właśnie wyglądała na rycinach w czasopismach — tymczasem na świętych obrazach przedstawiano ją jako starą, o surowym wyrazie twarzy, o długim, krzywym nosie i drewnianych rączkach. W targowe dni — w środy i piątki — handel był ożywiony, na tarasie ukazywali się coraz to nowi chłopi i baby, niekiedy całe rodziny — wszystko starowiercy z Zawołża, nieufni i posępni ludzie leśni. Zobaczę czasem, jak idzie przez galeryjkę powoli, jak gdyby bojąc się przewrócić, ociężały mężczyzna, zakutany w owczy tułub i grube sukno domowej roboty — i ogarnia mnie onieśmielenie i wstyd. Przemagając się zagradzam mu drogę, wiercę się pod jego nogami w pudowych butach i brzęczę jak komar: — Czym mogę służyć, szanowny panie? Psałterze z przypisami i komentarzami, księgi Jefrema Sirina, pisma Cyryla, Kanony, Czasosłowy • — pozwólcie do środka, popatrzcie! Przeróżne obrazy święte, jakie tylko chcecie — i tańsze, i droższe, najlepszej roboty, w ciemnych kolorach! Na zamówienie malujemy — według 1 Kanony — tablice zawierające wyjątki z Ewangelii, modlitwy odmawiane przez kapłana, wyjątki z prawa kościelnego. Czasosłów — książka do nabożeństwa u prawosławnych. - 512 - życzenia — wszelakich świętych, wszelakie Matki Boskie! A może chcecie zamówić podobiznę swego patrona? Najlepsza pracownia w Rosji! Pierwszy sklep w mieście! Nieprzenikniony, zagadkowy klient długo milczy patrząc na mnie niczym na psa i nagle, odsunąwszy mnie na bok ręką jak kłoda, idzie do sklepu sąsiada, a mój subiekt skrobiąc się po odstających uszach, burczy ze złością: — Wypuścił! A to kupiec!... W sklepie sąsiada rozbrzmiewa miękki, słodki głos, płyną odurzające słowa: — My, bracie, nie owczą skórą, nie butami handluj e-'my, ale błogosławieństwem bożym, które cenniejsze jest nad srebro i złoto, na które nie ma ceny... — A to czort! — szepcze mój subiekt z zazdrością i zachwytem. — Ale mydli chłopu oczy! Ucz się, ucz! Uczyłem się okazując wiele dobrej woli — skoro się człowiek podjął jakiejś roboty, niech ją wykona jak należy. Nie zrob.łem jednak wielkich postępów ani w zwabianiu klientów, ani w handlu. Ci posępni chłopi, skąpi w słowa, te pochylone staruchy, podobne do szczurów, zawsze czymś zastraszone — budzili we mnie litość; brała ochota cichutko podać kupującemu prawdziwą cenę obrazu bez wyłudzania dodatkowego dwu-dziestaka. Wydawało mi s.ę, że wszyscy oni są biedni, głodni, i zdumiewało mnie, że płacą po trzy i pół rubla za psałterz — książkę, którą najczęściej kupowali. Zadziwiali mnie znajomością książek, oceną zalet obrazu. Pewnego razu siwiutki staruszek, którego naganiałem do naszego sklepu, powiedział mi krótko: — To nieprawda, mój mały, że wasza pracownia 33 — Gorki II _ 5X3 _ obrazów jest najlepsza w Rosji; najlepsza jest pracownia Rogożyna w Moskwie! Zmieszany, usunąłem się na bok, a on wolniutko poszedł dalej, nie zaglądając także do sklepu sąsiada. — Zjadł cię? — spytał mnie subiekt zjadliwie. — Nie mówiliście mi o pracowni Rogożyna... Subiekt zaczął wymyślać: — Włóczą się takie milczki i wszystko wiedzą, przeklęci, wszystko rozumieją, stare psy... Ładniutki, syty, zadowolony z siebie subiekt nienawidził chłopów i w chwilach szczerości skarżył mi się: — Jestem mądry, lubię czystość, piękne zapachy: kadzidło, wodę kolońską, i mimo takich zalet muszę się kłaniać do ziemi śmierdzącemu chłopu, żeby dał' starej zarobić piątaka! Czy to przyjemne? Co to jest chłop? Skisła sierść, wesz ziemska, a jednak... Milkł rozżalony. Mnie się podobali chłopi; w każdym z nich było coś tajemniczego — jak w Jakubie. Niekiedy wejdzie do sklepu zwalista postać w czapa-nie ' nałożonym na kożuszek, zdejmie kudłatą czapę, przeżegna się dwoma palcami, patrząc w kąt, gdzie migocze lampka oliwna, i starając się wymijać wzrokiem nie poświęcone ikony — potem w milczeniu pomaca oczami dokoła siebie i powie: — Ano, daj tam psałterz z komentarzami! Podwinąwszy rękawy czapana długo czyta kartę tytułową, poruszając ziemistymi, spękanymi do krwi wargami. — Starszego nie masz? — Stare są w cenie po tysiąc rubli, jak wam wiadomo. i ? z a p a n — rodzaj sukmany, wierzchnie ubranie chłopów nadwołżanskich. - 514 - — Wiem. Pośliniwszy palec chłop odwraca kartkę; w miejscw którego dotknął zostaje ciemny odcisk palca. Subiekt, ze złym spojrzeniem, wbitym w ciemię kupującego, mówi: — Pismo święte — to czy tamto, każde jest jednakowo stare. Pan Bóg słów swoich nie zmieniał... — Wiemy, słyszeliśmy! Pan Bóg nie zmieniał, ale Nikon ' zmienił. I zamknąwszy książkę odchodzi bez słowa. Niekiedy ci leśni ludzie dyskutowali z subiektem i jasne było dla mnie, że lepiej niżson znają się na obrazach. -i— Pogany plugawe — burczał subiekt. Spostrzegłem także,-że nowa książka, chociażby nawet nie przypadała chłopu do serca, wzbudza większy szacunek; dotyka jej ostrożnie, jak gdyby mogła niczym ptak wyfrunąć z jego rąk. Sprawiało mi to przyjemność, gdyż i dla mnie książka — to cud; zaklęta jest w niej dusza tego, co ją napisał; kiedy otwieram książkę,, wyzwalam tę duszę, a ona prowadzi ze mną tajemnicze rozmowy. Bardzo często starcy i staruchy przynosili na sprzedaż starodawne książki religijne, pisane przed Nikonem, czy też spisy takich książek, pięknie wykaligrafowane przez pustelników z Irgiza i Kierżeńca; przynosili spisy nie poprawionych przez Dymitra Rostowskiego żywotów świętych, ikony starodawne, krzyże, obrazy emaliowane, dwu- i trój skrzydłowe, srebrne czerpaki z nadmorskich odlewni, jakimi moskiewscy kniaziowie obda- 1 Nikon (1605—1681) — patriarcha moskiewski, przeprowadził reformę cerkiewną, podjętą w celu umocnienia absolu-tystyezno-pańszczyźnianego ustroju Rosji. ? 515 - rzali sprzedawców wina w gospodach. Wszystko to ofiarowywali tajemniczo, wyciągając spod poły czapana, rozglądając się nieufnie. Zarówno nasz subiekt jak i sąsiad bystro wypatrywali takich sprzedawców starając się wydrzeć ich sobie nawzajem; kupując różne starożytności za ruble i za dziesiątki rubli, sprzedawali je potem na jarmarku za setki bogatym starowiercom. Subiekt pouczał mnie: — Miej oko na tych diabłów leśnych, na te czarownice. Wypatruj ich dobrze! Szczęście przynoszą. Kiedy zjawiał się taki sprzedawca, subiekt posyłał mnie po uczonego starowiercę, Piotra Wasiliewicza, znawcę dawnych ksiąg, obrazów i wszelkich starożytności. Był to wysoki starzec z długą brodą, jak na obrazie Was.lija Błogosławionego, i mądrymi oczami w milej twarzy. Miał odciętą część stopy aż po piętę, chodził z lekka utykając, z długim kijem w ręce, zimą i latem w lekkiej, cienkiej odzieży, podobnej do sutanny, w dziwnego kształtu aksamitnej czapce, przypominającej rondelek. Krzepki i prosty — gdy wchodził do sklepu, kulił ramiona, zginał plecy, cichutko wzdychał, często żegnając się dwoma palcami i przez cały czas mamrotał modlitwy i psalmy. Ta pobożność i starcza słabość od razu wzbudzały w sprzedawcy zaufanie do świątobliwego znawcy starych ksiąg. — Z czymże tam rady dać sobie nie możecie? — pytał staruszek. — Jest ikona do sprzedania; przyniósł ją człowiek i mów., że to stroganows-ca. — Co? — Stroganowska. - 516 - — Aha... Słabo słyszę, odgrodził Pan ucho moje od nikczemności słów nikoniańskich... Zdjąwszy czapkę, trzyma ikonę poziomo, ogląda szczegółowo malowidło z boku, na wprost, bada rowek w desce mrużąc oczy i mamrocząc: — Kiedy bezbożnicy, nikonianie, spostrzegli, że się kochamy w starodawnej sztuce, nauczeni przez diabłów różnych podstępnych sztuczek, zaczęli często nawet święte obrazy sprytnie podrabiać. Ho, ho, jak sprytnie! Na oko — obraz, ani chybi, stroganowskiej czy też ustiużskiej roboty albo i nawet suzdalskiej, ale jak spojrzeć na niego wewnętrznym okiem, widać, że to falsyfikat. Jeżeli mówi: „falsyfikat", to znaczy, że obraz jest cenny i rzadki. Szereg umownych wyrażeń wskazuje subiektowi, ile może dać za ikonę, za książkę; wiem, że słowa „smutek i boleść" oznaczają — dziesięć rubli, „Nikon-tygrys" — dwadzieścia pięć. Wstyd mi patrzeć, jak się oszukuje sprzedawcę, pociąga mnie jednak zręczna gra uczonego starowiercy. — Nikonianie, czarne plemię Nikona-tygrysa, wszystko zrobić mogą przy d.abelskiej pomocy; zdaje się, że deska jest zagruntowana jak się należy i że wszystko — nie tylko święte oblicze, ale także tło i szaty — ta sama ręka malowała, a jak się przyjrzeć — oblicze jest innego pędzla... innego! W dawnych czasach mistrz, choćby i sam Szymon Uszakow — choć to heretyk był — sam cały obraz malował: i tło, i szaty, i oblicze święte; sam nawet deskę heblował i grunt zaciągał, a za naszych czasów nie chce się tego robić niemiłym Bogu ludziom. Dawniej malowanie ikon to była święta rzecz, a dzisiaj — to tylko sztuka... Tak to, sługo boży. Wreszcie kładzie ostrożnie obraz na kontuar i wkładając czapkę mówi: - 517 - — Grzech... Znaczy to — kupuj! Ogłuszony powodzią miłych jego uchu słów, oszołomiony znawstwem staruszka, sprzedawca pyta z uszanowaniem: — No co powiecie, czcigodny, o ikonie? — Ikona jest nikoniańskiego pędzla. — To być nie może! Dziady, pradziady się do niej modliły... — Cóż, Nikon żył wcześniej niż twój pradziadek. Starzec podnosił ikonę do twarzy sprzedającego i już surowym głosem przekonuje go: — Spójrz tylko, jaka ona wesoła... Czy to jest ikona? To obrazek, ślepa sztuka tylko, nikoniańska zabawka — duszy nie ma w tym malowidle! Miałbym mówić nieprawdę? Jestem człowiek stary, za prawdę prześladowania znosiłem, niedługo mi już przed Bogiem stanąć przyjdzie, co za pożytek dla mnie duszę swoją kalać? Wychodzi ze sklepu na taras, umierający ze starczej słabości, urażony nieufnością do jego oceny. Subiekt płaci za obraz kilka rubli, a sprzedawca odchodzi kłaniając się nisko Piotrowi Wasiliewiczowi. Posyłają mnie do szynku po wrzątek na herbatę: po powrocie zastaję świątobliwego starca w sklepie; jest znów dziarski i wesoły; z upodobaniem oglądając nabytek poucza subiekta: — Popatrz: ikona jest surowa, malowana misternie, w bo jaźni bożej; nie ma w niej nic cielesnego, nic z człowieka... — A kto ją malował? — pyta subiekt, rozpromieniony, cały w podrygach. — Jeszcze ci nie czas o tym wiedzieć. — A ile dadzą za nią znawcy? — Tego nie wiem. Daj, pokażę ją temu i owemu... - 519 - — Och, Piotrze Wasiliewiczu... — Jeżeli sprzedam — dostaniesz pół setki, a co nadto — moje. — Och... — Nie masz czego wzdychać... Popijają herbatę targując się z sobą bezwstydnie, patrząc jeden na drugiego oczami szachrajów. Rzecz jasna, że starzec ma subiekta całkowicie w rękach. Po odejściu Piotra Wasiliewicza subiekt powie do mnie: — Tylko pamiętaj, żebyś nie wypaplał przed starą o tym zakupie. Porozumieli się wreszcie co do warunków sprzedaży ikony i subiekt pyta: — A co tam nowego w mieście, Piotrze Wasiliewiczu? Starzec gładzi brodę pożółkłą ręką, odsłaniając grube wargi, i opowiada o życiu bogatych kupców: o świetnych transakcjach handlowych, o hulankach, o chorobach, o weselach, o zdradach mężów i żon. Jak dobra kucharka bliny, tak on smaży szybko i zręcznie te tłuste opowiadania podlewając je skwierczącym śmiechem. Okrąglutka twarz subiekta szarzeje z zazdrości i zachwytu, oczy powlekają się mgłą rozmarzenia; wzdychając mówi ponuro: f— Ot, jak ludzie żyją! A ja... — Każdy żyje, jak mu sądzono — huczy bas świątobliwego starca. — Dla jednego wykuwają los anioły srebrnymi młoteczkami, dla drugiego — diabeł obuchem topora... Ten krzepki, muskularny starzec o wszystkim wie — zna życie całego miasta, wszystkie tajemnice kupców, urzędników, popów, mieszczan. Patrzy przenikliwie jak drapieżny ptak, ma w sobie coś z wilka i z lisa. Zawsze bierze mnie ochota, by go rozzłościć, ale starzec patrzy - 520 - na mnie z daleka i jakby przez mgłę. Wydaje mi się, że jest otoczony bezdenną pustką; gdy podejdziesz do niego bliżej — gdzieś się zapadniesz. I to sprawia, że dostrzegam jakieś pokrewieństwo między nim a palaczem Szumowem. Chociaż subiekt w oczy i poza oczy zachwyca się rozumem starca, są chwile, k.edy i on, podobnie jak ja, ma ochotę rozzłościć go, obrazić. — A jednak oszukujesz ludzi — mówi nagle i patrzy zaczepnie w twarz Piotra Wasiliewicza. Starzec, uśmiechając się leniwie, odpowiada: — Jeden Bóg tylko jest samą prawdą, a my — wśród głupców żyjemy; jaka korzyść z durnia, jeżeli by go nie można oszukać/ Subiekt denerwuje się: — Nie wszyscy chłopi są durni, przecież z chłopów kupcy się wywodzą. — Tu nie o kupcach mowa. Głupcy się do złodziejskich sprawek nie nadają. Głupiec to święta dusza, głupiec mózgiem nie rusza... Starzec mówi głosem coraz bardziej leniwym, co jest strasznie denerwujące. Wydaje mi się, że stoi sobie na kępce, a dokoła niego— moczary. Nie można go rozzłościć, gniew się go nie ima albo też starzec dobrze go ukrywa. Zdarzało się jednak niekiedy, że on sam zaczynał się ze mną przekomarzać; podejdzie mi pod sam nos i uśmiechając się pod wąsem pyta: — Jak ty nazywasz tego francuskiego pisarza? Ponoś? Doprowadza mnie do wściekłości ten jego przebrzydły nawyk przekręcania nazwisk, ale opanowuję się jak mogę i mówię: — Ponson du Terrail. - 521 Co on tera? Nie ma się co wygłupiać, nie jesteście dzieckiem. ? Słusznie, nie jestem dzieckiem. Co tam czytasz? ' Jefrema Sirina. A kto lepiej pisze: ci twoi świeccy czy też ten? Milczę. O czym najczęściej piszą ci świeccy? — pyta, nie-arażony. O wszystkim, co się w życiu dzieje: komu się w czym powiedzie, kto się na czym sparzy... Czyli że o psach, o koniach — bo to one się parzą. Subiekt chichocze, ja się złoszczę. Jest mi ciężko, nieprzyjemnie, ale gdy tylko próbuję odejść, subiekt mnie zatrzymuje: — Dokąd? A starzec pyta: — Ano ty, uczony, rozgryź taką zagadkę: stoi przed tobą tysiąc gołych ludzi, pięćset bab i pięciuset chłopów, a pośród nich Adam i Ewa. Jak rozpoznasz Adama i Ewę? Długo się dopytuje, chcąc mnie naprowadzić na właściwą odpowiedź, aż wreszcie oznajmia z tryumfem: — Och, ty głuptasie, przecież Adam i Ewa nie urodzili się, tylko byli stworzeni, czyli że pępków nie mają! Starzec zna nieskończoną ilość takich „zagadek", może nimi zamęczyć człowieka. Podczas pierwszych dni dyżurowania w sklepie opowiedziałem subiektowi treść kilku książek, które przeczytałem, teraz opowieści te obróciły się przeciwko mnie: subiekt powtarzał je z kolei Piotrowi Wasilewiczowi, przebaczając umyślnie i wypaczając wszystko w plugawy sposób. Starzec sprytnie mu w tym pomagał podbechtując go bezwstydnymi pytaniami; ich sprc- 522 śne języki obrzucały błotem wyuzdanych słów Eugenię Grandet, Ludmiłę, Henryka IV. Rozumiałem, że robią to z nudów, a nie dlatego, że są źli — mimo to nie było mi lżej. Sami stwarzali błotko brudnych wymysłów, a potem tarzali się w nim jak świnie i kwiczeli z rozkoszy, że mogą kalać i brukać piękno — obce, niepojęte dla nich i śmieszne. Całe Hale Targowe, wszyscy ich mieszkańcy — kupcy i subiekci — prowadzili życie dziwne, pełne po dziecinnemu głupich, ale zawsze złośliwych zabaw. Gdy przejezdny chłop pytał, którędy najbliżej do tej czy innej dzielnicy miasta, wskazywano mu zawsze niewłaściwy kierunek; weszło to u wszystkich w nałóg tak dalece, że nie sprawiało już przyjemności. Kiedy schwycili parę szczurów, związywali je za ogony i puszczali na drogę przyglądając się z lubością, jak szczury szamoczą się biegnąc każdy w inną stronę, jak się gryzą nawzajem; niekiedy — obleją szczura naftą i podpalą. Albo znów przywiązywali psu do ogona dziurawe wiadro blaszane; pies biegł przed siebie na oślep w dzikim przestrachu, piszcząc i grzechocząc wiadrem, a oni przyglądali się i śmiali. Wiele było podobnych rozrywek; zdawało się, że wszyscy ludzie, a zwłaszcza wieśniacy, są stworzeni wyłącznie dla zabawy kramarzy; w ich stosunku do człowieka wyczuwało się nieustanną chęć wyśmiania, dokuczenia mu, zrobienia przykrości. Dziwiło mnie, że książki, które przeczytałem, milczą o tym bezustannym, usilnym dążeniu człowieka do znęcania się nad bliźnim. Jedna z tych zabaw wydawała mi się szczególnie poniżająca i obrzydliwa. Na dole pod naszym sklepem, u handlarza wełną i filcowymi butami, był subiekt, który zdumiewał cały Dolny Rynek swoim obżarstwem. Jego pryncypał prze- - 523 chwalał się tymi zdolnościami swojego pracownika, jak się chwalą ludzie, że mają złego psa czy mocnego koma. Często szedł z sąsiadami o zakład: — Kto się chce założyć o dziesięć rubli? Idę o zakład, że Miszka zeżre dziesięć funtów szynki w ciągu dwóch godzin! Ale wszyscy wiedzieli, że Miszka potrafi to zrobić, i mówili: — Zakładać się nie będziemy, ale szynki kupić można; niech żre, popatrzymy sobie. — Tylko dać mu czyste mięso, bez kości! Posprzeczają się parę chwil ospale i oto z ciemnego sklepu wychodzi chudy dryblas o wydatnych kościach policzkowych, bez "zarostu, w długim sukiennym palcie, podpasany czerwonym pasem, cały oblepiony kłaczkami sierści. Z uszanowaniem zdjąwszy czapkę z małej głowy, w m Jeżeniu patrzy mętnym wzrokiem głęboko zapadniętych oczu na okrągłą twarz pryncypała, purpurową od nabiegłej krwi, obrośniętą gęstymi, szczecinia-stymi włosami. — Zeżresz batman ' szynki? — W jakim czasie? — rzeczowo pyta Miszka cienkim głosem. — W dwie godziny. — Trudno będzie. — A tam — trudno! — Postawcie dwa piwa. — Zgoda — mówi kupiec i przechwala się: — Nie myślcie, że on jest na czczo. Gdzie tam: rano wciął dwa funty placka, a w połudme zjadł obiad jak się patrzy... Przynoszą szynkę, zbierają się widzowie — jeden w drugiego — zażywni kupcy, szczelnie zakutani w cięż- i Batman — miara wagi; tu: 4,5 kg. - 524 - kie 'szuby, podobni do ogromnych odważników; wszystko to ludzie o wielkich brzuchach, a oczy mają maleńkie, opuchnięte, zarosłe tłuszczem, zasnute senną mgiełką nieprzepartej nudy. Wsuwają ręce w rękawy i ciasnym pierścieniem otaczają żarłoka, trzymającego nóż i wielką pajdę żytniego chleba. Miszka żegna się żarliwie, siada na worze sierści, kładzie połeć szynki na skrzyni obok siebie i mierzy go pustymi oczami. Odkroiwszy cienki plasterek chleba i gruby mięsa, starannie składa je razem, podnosi oburącz do ust — wargi mu drżą, oblizuje je długim, psim językiem, ukazując drobne, ostre zęby — i na psi sposób przechyla głowę nad mięsem. — Zaczął! — Patrzcie na zegarek! Oczy wszystkich skierowane są ze znawstwem na twarz żarłoka, na jego dolną szczękę, na okrągłe guzy koło uszu; wszyscy patrzą, jak ostry podbródek równomiernie to opuszcza się, to podnosi, i ospale dzielą się myślami: — Miele niczym niedźwiedź! — A widziałeś niedźwiedzia, kiedy sobie zajada? — A czy to ja w lesie mieszkam? To się tak mówi — żre jak niedźwiedź. — Mówi się — żre jak świnia, -?— Świnia świni nie zje... Śmieją się bez zbytmego zapału, a ktoś ze znajomością rzeczy poprawia: — Świnia wszystko zeżre — i własne prosięta, i własną siostrę... Twarz żarłoka stopniowo szarzeje, uszy nabierają błękitnej barwy, oczy wychodzą na wierzch; oddycha - 525 - z trudem, ale jego podbródek nadal porusza się miarowo. — Nuże, Michał, wcinaj, już czas! — podjudza go publika. Miszka niespokojnie waży wzrokiem resztki mięsa, pije piwo i znów mlaska językiem. Wszyscy ożywiają się coraz częściej spoglądając na zegarek, który trzyma w ręku pryncypał Miszki, i jeden drugiego ostrzega: — Żeby czasem wskazówki nie cofnął... Lepiej zabrać mu zegarek. — Miej Miszkę na oku, żeby nie schował kawałków mięsa do rękawa! — Nie zeżre na czas! Pryncypał Miszki pokrzykuje zaczepnie: — Zakład o dwadzieścia pięć rubL! Miszka, trzymaj się! Publika podjudza gospodarza, ale nikt nie idzie o zakład. A Miszka wciąż żuje i żuje, twarz jego stała się podobna do szynki, którą je, spiczasty, chrząstkowaty nos wydaje żałosny świst. Strach patrzeć na niego; wydaje mi się, że lada chwila krzyknie, zapłacze: „Zlitujcie się..." Albo też — zapcha się mięsem po same gardło, runie głową do nóg gapiów i wyzionie ducha. Wreszcie zjadł wszystko, wybałuszył pijane oczy i rzęzi z trudem: — Dajcie się napić... A jego gospodarz patrząc na zegarek pomstuje: — Spóźnił się, podlec, o cztery minuty... Publika podjudza: — Szkoda, że .się nie założyliśmy, przegrałbyś! — Mówcie, co chcecie, ale to człowiek-zwierzę! — Pewnie... Do cyrku by go oddać... - 526 — Co też to za potwora może Pan Bóg zrobić z człowieka! ^— Na herbatę by pójść czy co? I jak barki płyną do szynku. Usiłuję zrozumieć, co stłoczyło tych ociężałych, jakby z żelaza ulanych ludzi dokoła nieszczęsnego chłopaka, dlaczego bawi ich jego chorobliwe obżarstwo. W wąskiej galerii, ciasno zawalonej sierścią, owczymi skórami, włóknem konopnym, powrozami, filcowym obuwiem, rymarskimi wyrobami, było mroczno i nudno. Galerię od chodnika odgradzają ceglane słupy — niezgrabne, grube, wyżarte przez czas, ochlapane błotem ulicznym. Wszystkie cegły i szpary między nimi policzyłem w myśli po tysiąc razy, na zawsze utkwiła mi w pamięci ponura siatka ich potwornych wzorów. Chodnikiem, nie spiesząc się, idą przechodnie; jezdnią powoli ciągną wozy i sanie z towarem: w końcu ulicy, w czerwonym czworoboku murowanych jednopiętrowych sklepów widać rynek, zawalony skrzyniami, słomą, zmiętym papierem do pakowania, pokryty brudnym, rozdeptanym śniegiem. Wszystko to razem z ludźmi, końmi, mimo że jest w ciągłym ruchu, wydaje się nieruchome, kręci się le- > niwie w jednym miejscu, przykute do niego niewidzialnym łańcuchem. Nagle czuje się, że to życie jest niemal bezdźwięczne, ubogie w dźwięki jak niemowa. Skrzypią płozy sań, trzaskają drzwi sklepów, krzyczą handlarze pierożków, drobiu, ale głosy ludzi brzmią niewesoło, niechętnie, są jednostajne, przywyka się do nich szybko i przestaje się je rozróżniać. Pogrzebowo huczą dzwony w cerkwiach; ten ponury dźwięk utkwił na zawsze w moim uchu. Wydaje mi się, że bezustannie płynie w powietrzu nad bazarem, od rana do wieczora, wplata się we wszystkie myśli, uczucia, 527 - kładzie się jak ciężki, miedziany nalot na wszystkie przeżycia. Zewsząd zionie ckliwa, zimna nuda: z ziemi pokrytej brudnym śniegiem, z szarych zwałów śnieżnych na dachach, z krwistych cegieł budynków; wije się szarym dymem z kominów i pełznie pod szare, niskie, puste niebo; nudą parują konie, nudą oddychają ludzie. Ma ona swój zapach — ciężki i gęsty zapach potu, tłuszczu, oleju konopnego, pierogów p.eczonych na blasze i dymu. Ten zapach uciska głowę jak ciepła, ciasna czapka i sącząc się do piersi wywołuje dziwne zamroczenie, niejasną chęć, by zamknąć oczy, biec gdzieś przed siebie, krzycząc z przerażenia, i z rozpędu uderzyć głową o pierwszy napotkany mur. Wpatruję s.ę w twarze kupców, wypasione, nalane gęstą, tłustą krwią, wyszczypane mrozem i nieruchome jak twarze śpiących. Ludzie często ziewają rozdziawiając usta jak ryby wyrzucone na suchy piasek. Zimą handel przygasa; w oczach sprzedawców nie widać tej natężonej uwagi, tego drapieżnego błysku, który latem upiększa je nieco i ożywia. Ciężkie szuby, krępując ruchy, pochylają ludzi ku ziemi; kupcy mówią ospale, a kiedy są źli — kłócą się. Myślę, że robią to dla pozoru, byle pokazać jeden drugiemu — oto żyjemy! Jest dla mnie rzeczą jasną, że ich przygniata, że ich pożera nuda, i tylko beznadz.ejną walką przeciw jej wszechogarniającej potędze mogę sobie wytłumaczyć okrutne, bezmyślne zabawy tych ludzi. Niekiedy rozmawiam na ten temat z Piotrem Wasi-liewiczem. Chociaż na ogół starzec traktuje mnie lekceważąco, z drwiną, podoba mu się jednak moja pasja do ks.ązek i od czasu do czasu pozwala sobie na poważną, pouczającą rozmowę ze mną. — N.e podoba mi się to życie kupców — mówię. - 528 - Mota pasmo brody na długi palec i pyta: — A skąd ci wiadomo, jak oni żyją? Czy często jesteś gościem w ich domu? Tu, chłopcze, jest ulica, a na ulicy ludzie nie żyją, na ulicy handlują, byleby przejść po niej prędziutko i — do domu! Na ulicę ludzie wychodzą ubrani, a jacy oni są pod ubraniem, któż to wie? Prawdziwie człowiek żyje u siebie w domu, w swoich czterech ścianach, a jak on tam żyje — tego nie wiesz! — Ale przecież myśli mają jednakie, czy tu, czy w domu. — A kto może wiedzieć, co jego sąsiad myśli? — mówi głębokim basem, surowo patrząc na mnie okrągłymi oczami. — Myśli są jak wszy, nie zliczysz ich — mówią starzy. A może człowiek po przyjściu do domu pada na kolana i płacze, i błaga Boga: „Przebacz mi, Panie, zgrzeszyłem w dzień Twój święty!" Może dom dla niego — to klasztor, może żyje tam z Bogiem jedynie? Tak to bywa! Niech każdy pajączek zna swój własny kącik, niech plecie pajęczynę i miarkuje wagę ciała, żeby go sieć utrzymała... Kiedy Piotr Wasiliewicz mówi poważnie, głos jego brzmi niższym niż zwykle basem, jak gdyby starzec powierzał mi głębokie tajemnice. — Ty rozmyślasz, a na rozmyślania jeszcze ci za wcześnie: w twoich latach nie rozumem się żyje, tylko oczami. Czyli że — patrz, zapamiętuj i dużo nie gadaj. Rozum — dla głowy, wiara — dla duszy. Że książki czytasz — to dobrze, ale we wszystkim umiar być musi: niektórzy zaczytują się aż do ogłupienia, aż do utraty wiary... Wydawało mi się, że Piotr Wasiliewicz jest nieśmiertelny, że nie może się zestarzeć, zmienić. Lubił opowiadać historie o kupcach, o rozbójnikach, o fałszerzach pieniędzy, którzy stali się znakomitościami. Wiele takich 34 - Gorki II - 529 historii słyszałem już od dziadka i chociaż dziadek opowiadał ładniej niż starowierca, sens opowiadań był ten sam: bogactwo zawsze było zdobywane w drodze grzechu przeciwko Bogu i ludziom. Piotr Wasiliewicz nie miał współczucia dla ludzi, za to o Bogu mówił z ciepłym uczuciem, spuszczając oczy i wzdychając: — Tak to oszukują Boga, a On, nasz ojczulek Jezus, wszystko widzi i płacze: ludzie moi, ludzie, nieszczęśni ludzie, piekło was czeka! Kiedyś ośmieliłem się przypomnieć mu: — Przecież wy także oszukujecie chłopów... Nie uraziło go to. — Dużo mam z tego? — powiedział. — Uszczknę trzy rubelki, pięć rubelków — i tyle. Kiedy mnie zastawał przy czytaniu, wyjmował mi książkę z rąk, zaczepnie wypytywał, co przeczytałem, i nieufnie, wydziwiając zwracał się do subiekta: — Popatrz no, na książkach się rozumie, szelma! I pouczał mnie rzeczowo, dobitnie: — Słuchaj słów moich, to ci się przyda! Dwóch było Cyrylów, obydwaj biskupi — jeden Aleksandryjski, drugi Jerozolimski. Pierwszy toczył boje przeciwko opętanemu heretykowi Nestoriuszowi, który nauczał plugawie, jakoby Bogurodzica była człowiekiem, czyli że miałby się z niej narodzić nie Bóg, tylko człowiek imieniem Chrystus, onże Zbawiciel świata. Wynikałoby z tego, że należałoby ją nazywać nie Matką Boską, tylko Matką Chrystusową, rozumiesz? To się nazywa — herezja! A Cyryl Jerozolimski walczył przeciwko Ariu-szowi, heretykowi... Ta znajomość historii Kościoła wzbudzała we mnie zachwyt, a on muskając brodę ręką, wypieszczoną jak u popa, przechwalał się: — W tych rzeczach tom pierwszy generał. Do Mo- - 530 - skwy do Troickiej Ławry jeździłem na dysputy z jadowitymi uczonymi nikonianami — popami i świeckimi! Ja, maluczki, z profesorami rozprawiałem! Ta-ak... Jednego popa to tak biczem słów schlastałem, że aż mu krew poszła z nosa — tak, widzisz! Policzki powlekały mu się rumieńcem, oczy płonęły. Fakt, że krew pociekła z nosa jego przeciwnikowi, uważał widocznie za szczyt powodzenia, za najszlachetniejszy rubin w złotym wieńcu swej sławy; opowiadał o tym z lubością: — Pię-ękne to było popisko! Zdrowiuśki jak rydz! Stoi przy pulpicie, a z nosa mu ???-???! ? nie widzi sromoty swojej. Srogi był pop jak lew na pustyni, a głos miał — jak dzwon! A ja go pomaleńku w samą duszę a między żebra słowami swoimi jak szydłem!... A on się jak piec do gorąca tą swoją złością heretycką rozpala... E-ech, to były czasy! Niekiedy przychodzili inni uczeni starowiercy: Pa-chomiusz — człowiek o wielkim brzuchu, w zatłusz-czonym kaftanie, ślepy na jedno oko, obrzękły i po- chrząkujący; Łukasz — drobny staruszek, gładki jak mysz, łagodny i rezolutny a z nim — wielki, ponury mężczyzna podobny do woźnicy, o czarnej brodzie, martwej twarzy, nieprzyjemnej, ale pięknej, i o nieruchomych oczach. Prawie zawsze przynosili na sprzedaż starodawne księgi, ikony, kadzielnice, kielichy dziwnego kształtu; niekiedy przyprowadzali sprzedawców: staruchę czy starca zza Wołgi. Po załatwieniu kupna siadali za kontuarem, jak gawrony na miedzy, pili herbatę z plackami, przygryzali cukier lodowaty i opowiadali sobie wzajemnie o prześladowaniach ze strony cerkwi niko-niańskiej: tam — zrobiono rewizję, zabrano księgi liturgiczne, tu — policja zamknęła dom modlitwy i pociąg- »** - 531 - * nęła gospodarzy do odpowiedzialności sądowej według paragrafu 103 '. Ten paragraf 103 coraz częściej był te-, matem ich rozmów, ale mówili o nim spokojnie, jak o czymś, co jest nieuniknione jak mrozy w zimie. Słowa: policja, rewizja, więzienie, sąd, Sybir — słowa, które bezustannie dźwięczały w ich rozmowach na temat prześladowań za wiarę, jak rozżarzone węgle zapadały mi do serca, wzniecając sympatię i współczucie dla tych starców. Książki, które przeczytałem, nauczyły mnie szanować ludzi nieustępliwie walczących o osiągnięcie swych celów, nauczyły mnie cenić ich hart ducha. Zapominałem o wszystkim, co widziałem złego w tych nauczycielach życia, dostrzegałem tylko ich spokojną zaciętość, za którą, jak mi się zdawało, kryła się ich niezachwiana wiara w swoją prawdę, gotowość pójścia za nią na najstraszliwsze męki. Później, kiedy już poznałem wielu takich i im podobnych wyznawców starej wiary — i wśród ludu, i wśród inteligencji — zrozumiałem, że ta zaciętość, ten upór to wynik bierności ludzi, którzy nie mają dokąd pójść z miejsca, gdzie stoją, i którzy zresztą nigdzie pójść nie chcą: ciasno spętani więzami starych słów, zużytych pojęć, odrętwieli w uwięzi tych słów i pojęć. Niezdolni do rozwoju, tkwią w przeszłości, ich wola jakby znieruchomiała i jeżeli jakiś cios z zewnątrz spycha ich ze zwykłego miejsca, toczą się mechanicznie w dół jak kamień z góry. Trzyma ich na posterunku, na cmentarzyskach obumarłych prawd, martwa siła wspomnień o przeszłości i chorobliwe umiłowanie cierpienia i prześladowań; jeśli odebrać im możność cierpienia, opustoszali, nikną jak chmury w świeży, wietrzny dzień. Wiara, za którą z rozkoszą, z poświęceniem gotowi są 'Paragraf 103 — paragraf 103 carskiego Kodeksu Karnego przewidywał kary dla starowierców. • - 532 - pójść na męki, to bezsprzecznie mocna wiara, przypomina jednak znoszoną odzież, której tylko dlatego nie rusza ząb czasu, że jest przesycona tłuszczem i brudem wszelakim. Ich myśli i uczucia przywykły.do grubych, ciasnych powijaków przesądu i dogmatów a choć pozbawione skrzydeł, okaleczone, czują się w nich wygodnie, zacisznie. Ta wiara z nawyku — to jedno z najsmutniejszych i najszkodliwszych zjawisk naszego życia; w kręgu tej wiary, jak w cieniu kamiennego muru, wszystko, co nowe, rośnie powoli, wykrzywione, cherlawe. W tej ponurej wierze jest za mało- promieni miłości, a zbyt wiele urazy, gniewu, zawiści idącej zawsze w parze z nienawiścią. Ogień tej wiary — to fosforyczny blask próchna. Aby się o tym przekonać, musiałem jednak przeżyć wiele ciężkich lat, wiele w sobie przełamać, wyrzucić z pamięci. A w czasie, kiedy po raz pierwszy spotkałem tych nauczycieli życia wśród jałowej, pozbawionej sumienia rzeczywistości, uważałem ich za ludzi o wielkiej sile duchowej, za najlepszych ludzi na świecie. Prawie każdy z nich stawał przed sądem, siedział w więzieniu, tułał się na zesłaniu po różnych miastach, szedł etapem z areśztantami; każdy z nich żył w ustawicznej niepewności, w ukryciu. Widziałem jednak, że skarżąc się na „ucisk duchowy" ze strony nikonianów, starcy sami z wielką ochotą, nawet z przyjemnością, uciskają jeden drugiego. Kiedy jednooki Pachomiusz podpił sobie, lubił popisywać się swoją zaiste zdumiewającą pamięcią. Niektóre księgi znał „na wyrywki", jak uczeń jeszybotu ' Tal- 1 Uczeń jeszybotu — uczeń hebrajskiej szkoły duchownej. 533 mud: przyłoży palec do którejkolwiek stronicy i od słowa, na którym go zatrzymał, zaczyna mówić ciąg dalszy z pamięci delikatnym głosikiem, przez nos. Zawsze patrzy w podłogę, przy czym jego jedyne oko ślizga się po niej z takim niepokojem, jak gdyby szukało jakiejś cennej zguby. Najczęściej popisywał się Pachomiusz tą swoją isztuką na książce księcia Myszeckiego Rosyjska winnica i szczególnie dobrze znał „męczeństwa cierpliwych bez granic i mężnych bez granic, dziwnych i nieustraszonych męczenników". Piotr Wasiliewicz wciąż starał się go przychwycić na błędach. Łżesz! To nie dotyczy Cypriana Nawiedzonego przez Boga, tylko Denisa Cnotliwego. v — Jaki tam Denis? Dionizy — rzecze Pismo... — Nie czepiaj się słów! — A ty mnie nie ucz! Po chwili obydwaj, odęci z gniewu, patrząc na siebie bez zmrużenia powiek, mówią: — Ty żarłoku, bezwstydna mordo, jakiś to sobie kał-dun wyhodował... Pachomiusz odpowiada, jak gdyby liczył na liczydłach: — A tyś rozpustnik, kozioł, babiarz! Subiekt stoi z rękami zasuniętymi w rękawy, zjadliwie się uśmiecha i podjudza bogobojnych obrońców dawnej wiary jak uczniaków: — A dobrze mu! Nuże go! Pewnego razu starcy się pobili. Piotr Wasiliewicz z niespodziewaną zręcznością wytrzaskał towarzysza po twarzy, zmuszając go do ucieczki, i zmęczony, ocierając spoconą twarz, krzyknął w ślad za uciekającym: — A wiedz, że grzech mój na ciebie padnie! To ty, przeklętniku, dłoń moją do grzechu przywiodłeś... Tfu, tfu! - 534 - Najbardziej lubił Pachomiusz upominać wszystkich swoich towarzyszy, że nie dość silnie są umocnieni w wierze i że popadają w „nietowszczyznę" '. — Wciąż wam ten Aleksasza mąci w głowie. Wiadomo, który to kogut zapiał! Nietowszczyzna drażniła go i widocznie przerażała, ale na pytanie: na czym polega istota tej nauki — odpowiadał niezbyt jasno: — Nietowszczyzna — to herezja najjadowitsza: tylko rozum w niej jest, a Boga nie ma! U Kozaków — na ten przykład — już nic więcej nie czytają, tylko Biblię, a Biblia od Niemców saratowskich się wzięła, od Lutra, o-którym powiedziano: „Nazwę sobievprzybrał właściwą zaprawdę, albowiem Luter od słowa luty, czyli okrutny, się wywodzi!" Nietowców nazywają szałaputami a także sztundą2. A wszystko to przyszło z Zachodu od heretyków tamtejszych. Przytupując zniekształconą stopą mówił zimno, z naciskiem: — Oto kogo powinna prześladować cerkiew nowego obrzędu, oto kogo winna tępić i palić! A nie nas! My — Ruś. Od niepamiętnych czasów nasza wiara to wiara prawdziwa, wschodniego obrządku, rdzenna wiara rosyjska, a to wszystko — to Zachód, to szpetne wolno-myślicielstwo! Od Niemców, od Francuzów — co może być dobrego? Oni to przecież w dwunastym roku... 1 Nietowszczyzna — nauka jednej z sekt starowier-ców; nietowcy nie uznawali cerkwi, sakramentów itp. Nazwa utworzona od słowa niet, co znaczy „nie". 2 Szałaput (z ir. chenapan) — rabuś, opryszek, nicpoń. Sztunda — sekta rosyjska, swoiste połączenie prawosławia z baptyzmem; powstała w połowie XIX w. w Rosji pod wpływem kolonistów niemieckich. Zebrania wyznawców nosiły nazwą Erbauungsstunden — godziny budujące, stąd nazwa sekty. - 535 Zapalając się zapominał, że ma przed sobą małego chłopca, chwytał mnie mocno dłonią za pasek i to pociągając ku sobie, to odpychając, wzburzony i przejęty, mówił pięknie, gorąco, młodzieńczo: — Błądzi rozum ludzki w matecznikach wymysłów swoich na podobieństwo wilka lutego, błądzi — we władzy diabła — torturując duszyczkę ludzką, dar boży! I co też to wymyśliły te wysłanniki diabła? Bohomiły, od których cała nietowszczyzna się wywodzi, uczyli: szatan — to syn boży, to starszy brat Jezusa Chrystusa... Widzisz, do czego doszło! A nauczali takoż, żeby władzy nie słuchać, roboty nie robić, żony, dzieci porzucić... Nic, powiadali, nie jest ludziom potrzebne, żaden porządek ustanowiony. Niech tam człowiek żyje, jak chce, jak się diabłu będzie podobało... Znów się tu pojawił ten Aleksaszka. O, robactwo nieczyste... Zdarzało się, że w trakcie jego mowy subiekt kazał mi coś zrobić, odchodziłem więc od starca, ale on zostawszy sam na galeryjce mówił dalej w otaczającej go pustce: — O, dusze bez skrzydeł, o, kocięta, co ślepe na świat przychodzicie — jaka przed wami ucieczka? A potem odrzuciwszy w tył głowę, opierając się rękami o kolana, długo milczał, uporczywie, nieruchomo patrząc w szare, zimne niebo. Do mnie zaczął się odnosić z większym zainteresowaniem i życzliwością; gdy zastawał mnie przy czytaniu książki, gładził mnie po ramieniu i mówił: — Czytaj, chłopcze, czytaj, to ci na dobre wyjdzie! Rozumek, zdaje mi się, masz, szkoda tylko, że nie szanujesz starszych, że się z każdym tniesz ząb za ząb. Wiesz, dokąd cię ta zuchwałość zaprowadzi? To cię, malcze, nie gdzie indziej zaprowadzi — jak na katorgę! Czytaj książki, ale pamiętaj: książka — książką, a swój rozum - 536 - mieć trzeba!... U biczowników był niejaki Daniło, ich nauczyciel; to ten Daniło doszedł do wniosku, że ani stare, ani nowe książki nie są potrzebne i zebrał je w stos, i — do wody! Tak... To, rozumie się, także jest głupota! A i Aleksasza, psie nasienie, wciąż mąci... Coraz częściej wspominał o tym Aleksaszy, aż pewnego razu przyszedł do sklepu poważny, zakłopotany, i powiedział do subiekta: — Aleksander Wasiliew jest tu, w mieście, wczoraj przybył! Szukałem go, szukałem — nie znalazłem. Ukrywa się! Posiedzę, a nuż tu zajrzy... Subiekt odburknął: — Ja nic nie wiem, nikogo nie znam! Skinąwszy głową, starzec powiedział: — To dobrze: dla ciebie każdy człowiek — albo przychodzi kupić, albo sprzedać, innych nie ma! Poczęstuj mnie herbatką... Kiedy przyniosłem wielki miedziany imbryk z wrzątkiem, w sklepie byli goście: staruszek Łukasz, uśmiechający się wesoło, i siedzący w ciemnym kąciku za drzwiami — nowy człowiek, ubrany w ciepłe palto podpasane zielonym pasem i wysokie filcowe buty, w czapce niezdarnie nasuniętej na brwi. Twarz miał pospolitą, wyglądał na cichego, skromnego poczciwca, był podobny do subiekta, który dopiero co stracił posadę i jest tym bardzo zmartwiony. Piotr Wasiliewicz, nie patrząc w jego stronę, mówił coś surowo, z namaszczeniem, a nieznajomy nerwowym ruchem prawej ręki wciąż zsuwał czapkę z głowy: podniesie rękę, jak gdyby chciał się przeżegnać, i popchnie czapkę do góry, potem drugi raz i trzeci, a kiedy zsunie ją aż na ciemię, znów ją mocno i niezdarnie naciąga aż do brwi. Ten nerwowy ruch przypominał mi głupiego Igoszę — Śmierć w Kieszeni. - 537 - — Pływają w naszej mętnej rzeczułce rozmaite mię-"tusy i coraz bardziej mącą wodę — mówił Piotr Wasi-liewicz. Mężczyzna wyglądający na subiekta spytał cicho i spokojnie: — Mnie masz na myśli czy jak? — Chociażby i ciebie... Wtedy nieznajomy znów spytał cicho, ale tkliwie, od serca: — No, a o sobie co powiesz, człowiecze? O sobie Bogu tylko powiem — to moja sprawa... — Nie, człowiecze, moja także — powiedział nieznajomy uroczyście, z mocą. — Nie odwracaj głowy swojej od prawdy, nie bądź ślepcem z własnej woli, bo to straszny grzech wobec Boga i ludzi! Podobało mi się, że nazywa Piotra Wasiliewicza człowiekiem, i wzruszał mnie jego cichy, uroczysty głos. Mówił tak jak dobrzy popi, kiedy recytują: „Panie, władco żywota mojego", i wciąż pochylał się naprzód, -zsuwając się z krzesła i wymachując ręką przed swoją twarzą... — Nie sądź mnie, nie jestem bardziej niż ty grzechem skalany... — Zawrzało w samowarze, zabulgotało... — lekceważąco wycedził uczony starowierca, a tamten ciągnął dalej nie zważając na jego słowa: — Jeden Bóg wie, kto bardziej mąci wodę w źródle Ducha Świętego; może to jest wasz grzech, książkowi, papierowi ludzie; ja nie jestem książkowy, nie jestem papierowy, jestem prosty, żywy człowiek... — Znam ja twoją prostotę, dosyć się o niej nasłuchałem! — To wy sprowadzacie ludzi na manowce i wykośla- - 538 - wiacie ich prawe myśli, wy, książkowcy, faryzeusze... Co ja głoszę? No, powiedz! — Herezję! — powiedział Piotr Wasiliewicz, a nieznajomy poruszając dłonią przed oczyma, jakby z niej czytał, mówił żarliwie: — Myślicie, że przeganiając ludzi z jednego chlewa do drugiego dobrodziejstwo im wyświadczacie? A ja mówię — nie! Ja mówię — wyzwól się, człowiecze! Na co ci dom, żona i wszystko doczesne — w obliczu Boga? Uwolnij się, człowiecze, od wszystkiego, za co ludzie katują i zarzynają jeden drugiego, uwolnij się od złota, srebra i wszelakiego mienia, bo to wszystko — proch i zgnilizna! Nie na ziemskich równinach zbawienie duszy, ale w rajskich dolinach! Rzućcie wszystko, powiadam wam, zerwijcie wszystkie więzy, powrozy, rozerwijcie sieci świata doczesnego, to Antychryst je wiązał... Ja idę prostą drogą, duszą swoją nie frymarczę, świat ciemności — odrzucam... — A chleb, wodę, odzież — przyjmujesz? Przecież to także ziemskie! — wtrącił starzec zjadliwie. Ale i tych słów Aleksander jak gdyby nie słyszał, tylko mówił z coraz większym przejęciem i chociaż głos jego nie brzmiał zbyt donośnie, wydawało się, jak gdyby dął w trąbę miedzianą. — Co jest dla ciebie najdroższe, człowiecze? Jedynie Bóg jest ci najdroższy! Stań więc przed nim czysty, wolny od wszystkiego, zerwij ziemskie okowy z duszy twojej! I zobaczy Pan: tyś — sam, On — sam! Tak Bbliżysz się do Boga, to jedyna droga do Niego! Oto, gdzie twoje zbawienie — rzecze Pismo — rzuć ojca, matkę, rzuć wszystko — rzecze Pismo — wykol sobie nawet oko, które cię wiedzie na pokuszenie! Dla Boga pozbądź się wszystkiego, co materialne, zachowaj, co duchowe, a zajaśnieje dusza twoja na wieki wieków... - 539 - — Wynoś się do tych psów śmierdzących! — powiedział Piotr Wasiliewicz wstając. — Myślałem, żeś zmądrzał od przeszłego roku, a z tobą coraz gorzej... I kołysząc się starzec wyszedł ze sklepu na taras. Zatrwożyło to Aleksandra; ze zdziwieniem zapytał skwapliwie: — Odchodzisz? A... jakże to? Ale łagodny Łukasz, mrugnąwszy na niego porozumiewawczo, uspokoił go: — Nie szkodzi... nie szkodzi... Wtedy Aleksander natarł na niego: A i ty, więźniu doczesności, ty także siejesz bałamutne słowa, a co w nich do rzeczy? Wszystko jedno —-po trzykroć alleluja czy po dwakroć... Łukasz uśmiechnął się do niego i także wyszedł na taras, Aleksander zaś zwracając się do subiekta powiedział z przekonaniem: — Nie mogą znieść ducha mojego, nie mogą! Pierzchają jak dym przed obliczem ognia... Subiekt spojrzał na niego spode łba i zauważył obojętnie: — Ja tam w te sprawy nie wnikam. Aleksander jak gdyby się zmieszał, nasunął czapkę na czoło i bąknął: — Jakże to można nie wnikać? To są takie sprawy... wymagają tego, żeby w nie wnikać... Posiedział chwilę w milczeniu, ze spuszczoną głową; potem przywołali go do siebie starcy i wszyscy trzej odeszli bez pożegnania. Ten człowiek rozbłysnął przede mną jak ognisko w ciemnościach nocy, jasno płonął przez krótki czas i zgasł; poczułem, że jakaś prawda tkwi w jego negacji życia. Wieczorem, w wolnej chwili, z wielkim przejęciem 540 - opowiedziałem o nim starszemu majstrowi w pracowni ikon, cichemu, dobrotliwemu Iwanowi Łarionowiczowi; wysłuchał mnie i powiedział: — To biegacz widocznie... Są tacy sekciarze — nic nie uznają. — Jakże więc żyją? — W ciągłym biegu, wciąż wędrują po świecie, toteż dano im nazwę — „biegacze". Ziemia i wszystko, co na niej, obce jest nam — powiadają; policja uważa ich za szkodliwych, ściga ich... Chociaż gorzkie było moje życie, nie rozumiałem, jak można wyrzekać się wszystkiego. W życiu, które mnie wówczas otaczało, było tyle ciekawych, drogich mi rzeczy... I Aleksander Wasiliew zatarł się w mojej pamięci. Od czasu do czasu jednak, w ciężkich chwilach życia, stawał mi znów przed oczami: oto idzie przez pole, szarą drogą, w stronę lasu, nerwowym ruchem białej, odwykłej od pracy ręki, podpiera się kijkiem, "podrzucając go i mamrocząc: — Ja idę właściwą drogą, wszystko odrzucam! Więzy ziemskie zerwij... I równocześnie stawał mi w pamięci ojciec taki, jakim go babcia widziała we śnie: idzie z leszczynowym kijkiem w ręku, a w ślad za ??? biegnie łaciaty pies z wywieszonym językiem... XIII Pracownia ikon mieściła się w dwóch pokojach dużego domu o kamiennym podmurowaniu. Jeden pokój ma trzy okna wychodzące na podwórze i dwa na ogród, w drugim — jedno okno wychodzi na ogród, drugie na ulicę. Okna są małe, kwadratowe; tęczowe od starości - 541 - szyby niechętnie przepuszczają do pracowni skąpe, rozproszone światło zimowych dni. Oba pokoje są ciasno zastawione stołami. Przy każdym stole siedzi zgięty malarz ikon, przy niektórych stołach — po dwóch. Z pułapu opuszczają się na sznurach szklane kule, wypełnione wodą; skupiają w sobie światło lampy, rzucając na kwadratową deseczkę obrazu biały, chłodny promień. W pracowni jest gorąco i duszno; pracuje tu około dwudziestu ludzi, malarzy świętych obrazów z Palecha, Chołuja, Mstieru'. Wszyscy siedzą w perkalowych koszulach z rozpiętymi kołnierzykami, w drelichowych gaciach, bosi lub w rozdeptanych kapciach. Nad głowami majstrów zawisła błękitnawa zasłona dymu z wypalonej machorki, w powietrzu unosi się gęsty zapach pokostu, lakieru, stęchłych jaj. Powoli, jak smoła, płynie rzewna pieśń włodzimierska: Jakiż to teraz naród bez sumienia — Na oczach wszystkich chłopiec zwiódł dziewczynę... Śpiewają również inne pieśni, także niewesołe, ale tę słychać najczęściej. Jej przeciągła nuta nie przeszkadza myśleć, nie przeszkadza wodzić cieniutkim pędzelkiem z sierści gronostaja po rysunku ikony, barwić fałd jej szat, nakładać na kościane twarze świętych cieniutkich zmarszczek cierpienia. Pod oknami uderza młoteczkiem cyzeler Gogolew, pijany starzec z olbrzymim fioletowym nosem; w leniwą falę pieśni wdziera się bezustannie suchy stuk młotka, jak gdyby robak toczył drewno. Malowanie ikon nikomu nie sprawia przyjemności. 1 Palec h, Chołuj, Mstier — słynne wsie w okręgu Iwanowskim, które zawdzięczały swój rozgłos artystom ludowym, malarzom świętych obrazów. - 542 - Jakiś złośliwy mędrzec rozdzielił tę pracę na długi szereg czynności pozbawionych piękna, niezdolnych wzbudzić w człowieku zamiłowania do dzieła jego rąk, zainteresowania się nim. Zezowaty stolarz, Panfil, zły i zjadliwy, przynosi wyheblowane przez siebie i posklejane cyprysowe i lipowe deseczki różnych wymiarów; suchotniczy wyrostek, Dawidów, je gruntuje, Sorokin, jego towarzysz, nakłada biel-kredę zmieszaną z klejem; Miiaszyn przerysowuje ołówkiem rysunek z oryginału; stary Gogolew złoci i cyzeluje w złocie ornamenty; malarze tła malują pejzaż i szaty — po czym ikona bez twarzy i rąk stoi przy ścianie, oczekując na pracę malarzy świętego oblicza. Bardzo nieprzyjemnie jest patrzeć na wielkie ikony do ikonostasów i carskich wrót, kiedy tak stoją pod ścianą, bez twarzy, rąk i nóg — same tylko szaty czy też zbroja i króciutkie koszulki archaniołów. Od tych różnobarwnie malowanych desek wieje martwota, tego, co je powinno ożywiać — nie ma, zdaje się jednak, że już było i w jakiś cudowny sposób znikło* pozostawiając jedynie swoje ciężkie szaty. Kiedy „ciało" jest już namalowane przez malarza „od twarzy", ikonę oddaje się majstrowi, który nakłada na wytłoczony wzór szklistą emalię. Napisy robi także specjalny majster, a pokrywa ikonę lakierem sam kierownik pracowni, Iwan Łarionycz, spokojny, skromny człowiek. Łarionycz ma twarz szarą, bródkę także szarą, z cienkich jedwabistych włosów, i szare oczy, jakieś niezwykle głębokie i smutne. Mile się uśmiecha, ale uśmiechnąć się do niego człowiek nie śmie, coś na to nie pozwala. Podobny jest do ikony Szymona Słupnika; jest równie suchy, chudy i jego nieruchome oczy tak samo, - 543 - w niewidzący sposób, patrzą gdzieś w dal skroś ludzi i ściany. W kilka dni potem, jak mnie oddano do pracowni, majster od robienia chorągwi, doński Kozak Kapien-diuchin, piękny mężczyzna i siłacz, przyszedł pijany i mocno zacisnąwszy zęby, zmrużywszy słodkie, babskie oczy zaczął bez słowa okładać wszystkich żelaznymi kułakami. Niewysoki i zgrabny, miotał się po pracowni ]ak kot w piwnicy pośród szczurów. Wszyscy potracili głowy, pochowali się przed nim po kątach i stamtąd przynaglali jeden drugiego: — Bij go! Malarz oblicza świętych, Eugeniusz Sitanow, uderzeniem taboretu w głowę zdołał oszołomić rozszalałego zawadiakę. Kozak siadł na podłodze; natychmiast go przewrócono i związano ręcznikami; Kozak zaczął je gryźć i szarpać zębami jak dziki zwierz. Wtedy Sitanow wpadł w wściekłość, wskoczył na stół i przycisnąwszy łokcie do boków gotował się do skoku na Kozaka. Wysoki, muskularny, z pewnością zmiażdżyłby swoim ciężarem klatkę piersiową Kapiendiuchina, ale w tejże chwili stanął obok niego Łarionycz — w palcie i w czapce pogroził palcem Sitanowowi i powiedział do majstrów cicho i rzeczowo: Wynieście go do sieni, niech otrzeźwieje... Kozaka wytaszczono z pracowni, ustawiono poprzewracane stoły i krzesła i znów wszyscy siedli do pracy wymieniając między sobą krótkie uwagi o sile Kapiendiuchina, przepowiadając, że go kiedyś w bójce zabiją. Trudno go zabić — powiedział Sitanow zupełnie spokojnie, jak się mówi o rzeczy dobrze znanej. Patrzyłem na Łarionycza i myślałem sobie ze zdumieniem, dlaczego ci silni, kipiący życiem ludzie tak łatwo podporządkowują się jego woli - 544 - Łarionycz pokazywał wszystkim, jak należy pracować, nawet najlepsi majstrowie chętnie słuchali jego rad. Kapiendiuchina pouczał częściej i wymowniej niż innych: — Jesteś przecież malarzem, Kapiendiuchin, powinieneś więc malować żywo ', barwnie, na sposób włoski. Malarstwo olejne wymaga harmonii ciepłych kolorów, a tyś tu podłożył za wiele bieli, wskutek czego oczka Matki Boskiej są takie chłodne, zimne. Policzki — rumiane jak jabłuszka, a oczka — jakby jakieś obce. W dodatku są nieprawidłowo ustawione — jedno spoziera ku nasadzie nosa, drugie zwrócone jest ku skroni, dlatego twarzyczka nie ma świętego, czystego wyrazu, tylko przebiegły, ziemski. Nie zastanawiasz się, Kapiendiuchin, nad swoją robotą. Kozak słucha, krzywi się, potem bezwstydnie uśmiechając się babimi oczami, mówi przyjemnym, nieco ochrypłym od przepicia głosem: — Ech, ojczulku, Iwanie Łarionyczu, to nie dla mnie robota. Urodziłem się na muzykanta, a zrobili ze mnie — mnicha. — Gorliwą pracą wszystkie trudności przezwyciężyć można. — O, nie... Wiecie, do czegom zdatny? Na woźnicę by mi iść, trójkę śmigłych koni dostać. Ach... Przegina szyję z wystającą grdyką i śpiewa zawadiacko: A-ach, zaprzęgnę trójkę mocnych Ciemnokarych koni, hej! 1 W oryginale nie dająca się przetłumaczyć gra słów: „Ty... żiwopisjec, eto znaczit, ty dolżen żiwo pisat'." Ziwopisjec — malarz. 35 - Gorki ii . 545 _ Och, i pomknę w mroźną nockę Prosto — oj, prościutko do najmilszej mej! I Uśmiechając się pokornie Iwan Łarionycz poprawia okulary na szarym, smętnym nosie i odchodzi, a kilkanaście głosów podchwytuje zgodnie pieśń, łączy się w jeden potężny nurt i jak gdyby unosząc w powietrze całą pracownię, kołysze ją rytmicznie: Już z nawyku konie wiedzą, Kędy do panienki droga... Terminator, Paszka Odincow, zaprzestawszy wybijać żółtka jaj, z połówką skorupki w każdej ręce wtóruje wspaniałym dyszkantem. Upojeni dźwiękami, wszyscy zapamiętali się w śpiewie, wszyscy oddychają jedną piersią, żyją jednym uczuciem, obserwując z ukosa Kozaka. Gdy Kapiendiu-chin śpiewał, cała pracownia uważała go za swego władcę; wszyscy skupiali s.ę dokoła niego, nie spuszczając z oka szerokiego rozmachu jego rąk — Kozak poruszał nimi, jak gdyby chciał wzbić się w powietrze. Jestem przekonany, że gdyby w takiej chwili nagle przerwał pieśń i krzyknął: „Bij, łam, co popadnie!" — wszyscy, nawet najpoważniejsi majstrowie, w kilka sekund rozbiliby w drzazgi całą pracownię. Kapiendiuchin śpiewał rzadko, ale władza jego żywiołowych pieśni była zawsze jednako zwycięska, nie do pokonania. Chociażby ludzie byli w stanie najgorszego przygnębienia, porywał ich i zapalał; wszyscy podnosili się na duchu i w żarliwym stopieniu sił huczeli jak potężne organy. We mnie pieśni te budziły uczucie gorącej zawiści do śpiewaka, do jego cudownej władzy nad ludźmi; coś i Przekł. Leopolda Lewina. - 548 - dziwnie niepokojącego chwytało za serce rozszerzając je do bólu; chciało się płakać i krzyczeć do śpiewających ludzi: „Kocham was!" Suchotniczy, żółty Dawidów, porośnięty kłaczkami włosów, także otwierał usta, dziwnie podobny do pisklęcia wrony, które dopiero co wykluło się z jajka. Wesołe, bujne pieśni śpiewano tylko wtedy, gdy je rozpoczynał Kozak, zazwyczaj śpiewano pieśni tęskne, rozwlekłe o „narodzie bez sumienia": Oj, pod tym laskiem zielonym i o śmierci Aleksandra I: Jak pojechał nasz Leksander na armię swoją popatrzeć. Niekiedy na propozycję najlepszego malarza „świętych twarzy", Żychariewa, próbowano śpiewać pieśni kościelne, ale to się najczęściej nie udawało. Żychariew domagał się wciąż jakiejś szczególnej, jemu tylko znanej harmonii i przeszkadzał wszystkim śpiewać. Był to człowiek czterdziestopięcioletni, suchy, o łysej czaszce, ujętej z tyłu w półkole czarnych, kędzierzawych jak u Cygana włosów, z wielkimi niczym wąsy, czarnymi brwiami. Spiczasta, gęsta bródka bardzo upiększała jego delikatną, pociągłą, nierosyjską twarz, ale sztywne wąsy, sterczące pod garbatym nosem, były zbyteczne przy tych wielkich brwiach. Niebieskie jego oczy były niejednakowe: lewe — wyraźnie większe niż prawe. — Paszka! — wołał tenorem na terminatora, mojego towarzysza: — Nuże, zaczynaj! „Chwalcie..." Uwaga, ludzie! Wycierając ręce w fartuch Paszka zawodził: „Chwa-alcie..." „I-imię Pa-ana" — podchwytywało kilka głosów, a Żychariew niespokojnie upominał: — Eugeniuszu! Niżej! Z samego dna duszy... 3S» - 547 - Sitanow głucho, jakby uderzał w pustą beczkę, grzmi: „Sługi twoje, Panie..." — Nie ta-ak! Tu trzeba takim głosem, żeby się ziemia zatrzęsła, żeby okna i drzwi stanęły otworem! Żychariew drży cały w niepojętym porywie: jego zdumiewające brwi przesuwają się do góry i w dół, głos mu się łamie, palce błądzą po strunach niewidzialnej gęśli. — Sługi Pana — rozumiesz? — mówił ze znaczącym naciskiem. — To trzeba odczuć aż do samego jądra, na wskroś przez łupinę. Słu-ugi, chwalcie Pana! Jakże to, ludzie z ciałem i duszą, nie rozumiecie tego?! — To się nam nigdy nie udaje, jak wiecie — uprzejmie wyjaśnia Sitanow. — No, dajmy temu spokój! Urażony Żychariew zabiera się do roboty. Jest to najlepszy majster, umie malować święte oblicza na sposób bizantyjski, francuski i „po malarsku", według włoskiej maniery. Przyjmując zamówienia na ikonostasy Łarionycz naradza się z nim — Żychariew jest świetnym znawcą oryginalnego malarstwa religijnego. Wszystkie cenne kopie cudownych obrazów — Matki Boskiej Teodorowskiej, Smoleńskiej, Kazańskiej i innych — przechodzą przez jego ręce. Ale gmerząc w kopiach oryginałów, burczy głośno: — Spętały nam ręce te oryginalne wzorki... Co tu ukrywać — spętały!... Mimo że ma tak ważne stanowisko w pracowni, Żychariew jest mniej zarozumiały od innych, jest przychylny dla uczniów — dla mnie, Pawła — chce nas nauczyć rzemiosła; nikomu prócz niego na tym nie zależy. Trudno go zrozumieć: jest to na ogół niewesoły człowiek, niekiedy przez cały tydzień pracuje w milczeniu - W« - jak niemowa. Patrzy na wszystkich obco, ze zdziwieniem, jak gdyby po raz pierwszy zobaczył znanych mu od dawna ludzi. Chociaż bardzo lubi śpiew, nie śpiewa wtedy, wydaje się nawet, że nie słyszy pieśni. Wszyscy go obserwują mrugając do siebie porozumiewawczo. Żychariew pochylił się nad skośnie ustawioną ikoną; deskę obrazu trzyma na kolanach opierając ją w połowie długości o stół; jego cienki pędzel starannie maluje ciemną, obcą wszystkiemu, co ziemskie, twarz. On sam także jest ciemny i obcy wszystkiemu. Nagle mówi dobitnie, urażonym głosem: — Zwiastun — cóż to znaczy? Wieść oznajmujący, a nie co innego... W pracowni robi się cicho, wszyscy uśmiechając się zerkają w stronę Żychariewa, a w ciszy brzmią dziwne słowa: — Ze skrzydłami trzeba by go namalować, a nie w owczej skórze... — Z kim ty rozmawiasz? — pytają go. Milczy, nie słyszy pytania albo też nie chce odpowiedzieć — potem znów w wyczekującą ciszę padają jego słowa: — Żywoty świętych trzeba znać, a kto je zna? Co my wiemy? Żyjemy przyziemnie, bez skrzydeł... Gdzie jest dusza? Dusza gdzie? Wzorki — owszem są! Ale serca — nie ma... Te głośne rozważania wywołują u wszystkich, z wyjątkiem Sitanowa, ironiczne uśmiechy; prawie zawsze ktoś szepnie złośliwie: — W sobotę — zaleje robaka... Długi, muskularny Sitanow, dwudziestodwuletni młodzieniec, z okrągłą twarzą, bez wąsów i brwi, smutno i poważnie patrzy w kąt. Pamiętam, że po skończeniu kopii Matki Boskiej Teodorowskiej, zamówionej zdaje się do Kunguru, Żychariew położył ikonę na stół i powiedział głośno, niezwykle wzruszony: — Ukończona Mateczka! Tyś jest jako czara, czara bezdenna, w którą poleją się teraz gorzkie łzy serdecznej ludzkiej niedoli... I narzuciwszy na plecy czyjeś palto poszedł — do szynku. Młodzi zaśmiali się, zagwizdali, starsi z zazdrości westchnęli w ślad za nim; Sitanow podszedł do obrazu, uważnie popatrzył na niego i wyjaśnił: — Pewno, że sobie podpije, bo żal jest oddawać swoją robotę. Ten żal nie wszyscy rozumieją... Żychariew zaczynał zwykle pić w sobotę. Nie był to właściwie zwykły nałóg rzemieślnika, alkoholika. Rozpoczynało się to zazwyczaj tak: rano Żychariew pisał liścik i posyłał z nim dokądś Pawła, a przed obiadem mówił do Łarionycza: — Idę dziś do łaźni! — Na długo? • — No, mój Boże... — Już tylko, proszę cię, nie dłużej niż do wtorku! Żychariew kiwał na zgodę łysą czaszką, brwi mu drgały. Po powrocie z łaźni ubierał się elegancko, wkładał półkoszulek, zawiązywał na szyi chustkę, wykładał na atłasową kamizelkę długi, srebrny łańcuszek od zegarka i w milczeniu wyjeżdżał poleciwszy mnie i Pawłowi: — Na wieczór wyprzątnijcie czysto pracownię: duży stół — wymyć, wyszorować! Wszyscy wpadali w świąteczny nastrój, wszyscy poprawiali i czyścili ubrania, biegli do łaźni, naprędce jedli kolację, a po kolacji zjawiał się Żychariew z paczuszkami zakąsek, z piwem i wódką, a za nim kobieta, wprost karykaturalnie rozrośnięta we wszystkich kie- runkach. Miała ze dwanaście werszków ponad dwa arszyny wzrostu'. Wszystkie nasze krzesła i taborety wyglądały przy niej jak zabawki, nawet długi Sitanow sięgał jej zaledwie do rarmenia. Kobieta jest zgrabna, lecz jej piersi wznoszą się jak pagórek aż do podbródka, ruchy są powolne, niezdarne. Ma ponad czterdziestkę, ale jej okrągła, nieruchoma twarz o wielkich końskich oczach jest świeża i gładka; maleńkie usta są jakby namalowane niczym u groszowej lalki. Uśmiechając się sztucznie, podaje wszystkim szeroką, ciepłą dłoń i mówi zbędne słowa: — Dzień dobry! Ale dzisiaj mróz! Jak u was czymś mocno pachnie... To farba. Przyjemnie popatrzeć na tę kobietę, spokojną i silną jak wielka, obfita w wodę rzeka, ale w jej słowach jest coś usypiającego, wszystkie są niepotrzebne, nużą. Nim wypowie słowo, wydyma i tak już okrągłe, niemal purpurowe policzki. Młodzież patrząc na nią z upodobaniem, szepcze: — To ci dopiero maszyna! — Dzwonnica! Ściągnąwszy usta w ciup, z rękami założonymi pod piersiami, kobieta siada do nakrytego stołu, do samowara, i patrzy na wszystkich po kolei dobrym spojrzeniem końskich oczu. Wszyscy okazują jej szacunek, młodzież boi się jej trochę. Patrzy młodzieniec łakomymi oczami na to ogromne ciało, ale gdy jego wzrok napotka jej szczelnie obejmujące spojrzenie — zmieszany, opuszcza rzęsy. Żychariew także jest pełen szacunku dla swojego gościa, mówi do niej „wy", nazywa ją kumcią; kiedy ją częstuje — zgina się w niskim ukłonie. 1 Dwa arszyny dwanaście werszków = 195 cm. 551 - — Nie róbcie sobie kłopotu — mówi kobieta słodkim głosem — doprawdy niepotrzebnie się kłopoczecie! Sama zachowuje s^ę flegmatycznie, jej ręce poruszają się tylko od łokci począwszy, a łokcie szczelnie przylegają do boków. Bije od niej zapach gorącego chleba. Stary Gogolew, zachłystując się z zachwytu, wychwala jej urodę — jak diaczek wygłaszający hymn pochwalny; ona słucha, uprzejmie się uśmiechając, a kiedy stary gmatwa się w słowach, mówi sama o sobie: — A przed zamęściem byliśmy całkiem nieładni, dopiero życie małżeńskie tak nam dobrze zrobiło. Jak nam się na trzydziesty rok obróciło, tośmy tak niezwykłe wypięknieli, że nawet szlachcice się nami interesowali: jeden urzędnik powiatowy bryczkę w parę koni nam przyobiecał... Kapiendiuchin, podchmielony, rozczochrany, patrzy na nią nienawistnym spojrzeniem i pyta brutalnie: — A za cóż to obiecał? — Za miłość naszą, rozumie się — wyjaśnia nasz gość. — Miłość — bełkocze Kapiendiuchin zasępiwszy się. — Jaka tam miłość! — Taki piękny z was młodzian, sami dobrze wiecie, jaka miłość — mówi po prostu kobieta. Pracownia trzęsie się od śmiechu, a Sitanow mamrocze do ucha Kapiendiuchinowi: — Głupia, jeśli nie coś gorszego! Taką można pokochać tylko z wielkiej rozpaczy, jak wszystkim wiadomo... Pobladł od wódki, na jego skroniach perlą się krople potu, mądre oczy płoną niespokojnie. A stary Gogolew, kiwając pokracznym nosem, wyciera palcami załzawione oczy i pyta: - 552 - — Dużo miałaś dzieci? — Mieliśmy jedno dziecko... Nad stołem wisi jedna lampa, za węgłem pieca — druga. Obie rzucają słabe światło; w kątach pracowni zaległy gęste cienie, z których wyzierają niedokończone postacie bez głów. Na płaskich, szarych plamach, widniejących na miejscu rąk i głów, majaczy coś strasznego: bardziej niż kiedykolwiek wydaje mi się, że ciała świętych w tajemniczy sposób znikły z tych malowanych szat, z tej piwnicy. Szklane kule podciągnięte są do samego sufitu: wiszą tam na haczykach, w obłoku dymu i pobłyskują błękitnawo. Żychariew niespokojnie krąży dookoła stołu częstując wszystkich; jego łysa czaszka nachyla się to do tego, to do tamtego, cienkie pałce poruszają się przez cały czas. Schudł, drapieżny nos zaostrzył mu się bardziej: kiedy stoi zwrócony bokiem do światła, na policzku kładzie się czarny cień nosa. — Jedzcie, pijcie, przyjaciele — zaprasza dźwięcznym tenorem. A kobieta mówi przeciągle, dobrodusznie: — Czego się, kumie, kłopoczecie? Każdy ma swoją rękę, swój apetyt; nikt nie może zjeść więcej, niźli mu się chce! — Precz, troski! — krzyczy podniecony Żychariew. — Przyjaciele moi, wszyscyśmy sługi boże, dalejże, zaśpiewajmy: „Chwalcie imię..." Śpiew się nie udaje: wszyscy oklapnęli, ociężali od jadła i wódki. Kapiendiuchin trzyma w rękach dwurzędową harmonię; młody Wiktor Sałautin, czarny i poważny niczym gawron, wziął bęben i wodzi palcem po jego napiętej skórze; skóra głucho dudni, pobrzękują brząkadełka. - 8§$ R-rosyjski! — komenderuje Żychariew. — Kum-ciu, pozwólcie! — Ach! — wzdycha wstając — po co tyle zachodu! Wychodzi na wolne miejsce i stoi ńa nim niewzruszenie jak kaplica. Ma na sobie szeroką, brązową spódnicę, żółtą, batystową bluzkę i czerwoną chustkę na głowie. Zawadiacko gra harmonia, podzwaniają dzwoneczki, pobrzękują brząkadełka; skóra bębna wydaje dźwięk ciężki jak głuche westchnienie, nieprzyjemnie go słuchać, wydaje się, jak gdyby ktoś zmysły postradał i z jękiem i łkaniem tłukł głową o ścianę. Żychariew nie umie tańczyć, tylko po prostu przebiera nogami przytupując obcasami wyczyszczonych na glanc butów i skacze jak kozioł, całkiem nie w takt niepokojącej muzyki. Nogi ma jak gdyby nie swoje, kręci się niezdarnie, szamocze się jak osa w pajęczynie lub ryba w sieci - robi to przykre wrażenie. Ale wszyscy nawet pijani, patrzą na te jego podrygi z zainteresowaniem, wszyscy w milczeniu obserwują jego twarz i ręce Twarz Zychariewa wciąż się zmienia w zdumiewający sposób: to przybiera dobrotliwy i zawstydzony wyraz, to znów dumny i pewny siebie, to chmurzy się ponuro. Oto nagle coś go zadziwiło, wydał okrzyk zdumienia, zamknął na chwilę oczy, a kiedy je otworzył -posmutniał. Zacisnąwszy pieści podkrada się do kobiety i nagle tupnąwszy nogą pada przed nią na kolana: ręce rozłożył szeroko, uniósł do góry brwi, uśmiecha się serdecznie. Ona patrzy na niego z góry na dół i z życzliwym uśmiechem upomina go: — Zmęczycie się, kumie! . I stara się przymknąć czule oczy, ale te oczy, wielkie jak trzykopiejkowa moneta, nie dają się zamknąć i twarz jej wykrzywia się, nabiera nieprzyjemnego wy- - 554 - Ona także nie umie tańczyć, tylko kołysze powoli swym olbrzymim ciałem i bezszelestnie przesuwa je z miejsca na miejsce. W lewej ręce trzyma chusteczkę i powiewa nią leniwie; prawą ręką ujęła się w bok, co czyni ją podobną do olbrzymiego dzbana. A Żychariew krąży dokoła tej kamiennej baby i twarz jego przybiera coraz to nowy wyraz. Wydaje się, że tańczy nie jeden człowiek, lecz dziesięciu, każdy inny: jeden cichy, pokorny, drugi — zły, budzący postrach, trzeci — sam się czegoś boi i cichutko wzdychając chce czmychnąć niepostrzeżenie od tej wielkiej, nieprzyjemnej kobiety. A oto zjawił się jeszcze ktoś mny: wyszczerzył zęby i kurczowo wygina się jak zraniony pies. Ten nudny, brzydki taniec wywołuje we mnie głęboki smutek, budzi niedobre wspomnienia o żołnierzach, praczkach i kucharkach, o psich weselach. W pamięci brzmią ciche słowa Sidorowa: „Wszyscy, kiedy o tę sprawę chodzi, kłamią... To już tak jest, inaczej nie można; wszyscy się wstydzą, nikt nikogo nie kocha, to tylko po prostu — zbytki..." Nie chce mi się wierzyć, że „wszyscy kłamią, gdy o tę sprawę chodzi"; jakże to było wtedy z Królową Margot? I Żychariew, oczywiście, też nie kłamie. Wiem, że Sitanow pokochał „wesołą dziewczynkę", która go zaraziła wstydliwą chorobą, ale on nie bije jej za to, jak mu doradzają koledzy, tylko wynajął dla niej pokój, leczy ją i zawsze mówi o niej z jakąś szczególną tkliwością, z zakłopotaniem. Wielka kobieta wciąż się kołysze uśmiechając się martwo, powiewając chusteczką; Żychariew konwulsyj-nie podryguje dokoła niej, ja patrzę i myślę: czyżby Ewa, która oszukała Boga, była podobna do tej kobyły? Budzi się we mnie uczucie nienawiści do niej. Ikony bez twarzy spoglądają z ciemnych ścian, do » §§§ * szyb okiennych przywarła ciemna noc. Lampy płoną matowo w zaduchu pracowni. Nasłuchuję i poprzez ciężki tupot wyróżniam we wrzawie głosów szybkie spadanie kropel wody skapującej z miedzianej umywalni do szaflika z pomyj ami. Jakie to wszystko niepodobne do życia, o którym czytałem w książkach! Aż strach bierze, jakie niepodobne. Nareszcie wszyscy się znudzili. Kapiendiuchm wsuwa harmonię do rąk Sałautma i krzyczy: — Rżnij! Od ucha! I tańczy jak Wańka Cyganek, jakby fruwał w powietrzu. Potem zawadiacko, zwinnie tańczy Paweł Odincow i Sorokin. Suchotniczy Dawidów także przebiera nogami po podłodze i kaszle od kurzu, dymu, ostrego zapachu wódki i wędzonej kiełbasy, która pachnie jak"garbowana skóra. Tańczą, śpiewają, krzyczą, ale każdy pamięta, że to zabawa, i wszyscy zachowują się tak, jakby jeden przed drugim zdawał egzamin zręczności i wytrzymałości. Podchmielony Sitanow pyta to tego, to owego: — Czyż można pokochać taką kobietę? I zdaje się, że lada chwila zapłacze. Uniósłszy do góry kościste ramiona Łarionycz odpowiada mu: — Kobieta jak kobieta, czego chcesz od niej? Ci, o których mówią, znikli niepostrzeżenie. Ży-chariew zjawi się w pracowni po dwóch, trzech dniach, pójdzie do łaźni i przez jakieś dwa tygodnie będzie w milczeniu pracował w swoim kącie, obcy wszystkim, niedostępny. ?— Poszli? — pyta Sitanow sam siebie, obrzucając pracownię spojrzeniem smutnych, szaroniebieskich oczu. Twarz ma nieładną, starczą, ale oczy jego są jasne - 586 - i dobre. Do mnie odnosi się przyjaźnie; zawdzięczam to grubemu zeszytowi, w którym mam zapisane wiersze. Sitanow nie wierzy w Boga, ale trudno pojąć, kto w pracowni oprócz Łarionycza kocha Boga i wierzy w niego. Wszyscy mówią o nim żartobliwie, drwiąco, jak zwykli mówić o starej właścicielce pracowni, jednakże kiedy siadają do obiadu czy kolacji, żegnają się, przed pójściem spać — modlą się, a w dni świąteczne chodzą do cerkwi. Sitanow nie robi tego wszystkiego, uważają go więc za bezbożnika. — Boga nie ma —? mówi. — A skąd się to wszystko wzięło? — Nie wiem... Kiedy go spytałem: jak to Boga nie ma? — wytłumaczył mi: — Bóg, widzisz,to — Wysokość! I wyciągnął długą rękę nad głową, a potem opuścił ją na arszyn od podłogi i powiedział: — Człowiek — Niskość! Czy tak? Powiedziane jest, jak ci wiadomo: „Człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo boskie." A do czego jest podobny Go~ golew? To mnie zbija z tropu: brudny, pijany Gogolew mimo podeszłych lat popełnia grzech Onana; przypomina mi się żołnierzyk z Wiatki, Jermochin, siostra babci — jakież jest ich podobieństwo do Boga? — Ludzie to świnie, jak wiadomo — mówi Sitanow i zaraz zaczyna mnie pocieszać: — To nic, Maksymiczu, są i dobrzy, są! Było mi z nim lekko, prosto. Jeżeli czegoś nie wiedział, mówił otwarcie: — Nie wiem, nie myślałem o tym! To było niezwykłe: dopóki go nie spotkałem, znałem - 557 ~ tylko ludzi, którzy wszystko wiedzieli, o wszystkim rozprawiali. Przykro mi było, że obok wierszy dobrych, chwytających za serce, widziałem w jego zeszycie mnóstwo plugawych wierszyków, które jedynie przejmowały wstydem. Kiedy mówiłem o Puszkinie, pokazywał mi Gabryliadą, przepisaną w swoim zeszycie. — Któż to jest Puszkin? Po prostu zbytnik. Bienie-diktow1, Maksymiczu, ten jest godny uwagi. I przymknąwszy oczy recytował powoli: Spójrz na kobiety urodziwej Piersi przedziwnie czarujące. I nie wiadomo dlaczego szczególnie wyróżniał trzy wiersze, recytując je z radosną dumą: Lecz nawet bystry wzrok sokoła Do serca przedrzeć się nie zdoła Poprzez zapory te palące...2 — Rozumiesz? Nie wypadało mi przyznać się, że nie rozumiem, co go napełnia taką radością. XIV Moje obowiązki w pracowni były bardzo proste: rano, kiedy wszyscy jeszcze spali, musiałem nastawić samowar dla majstrów; kiedy jedli śniadanie w kuchni, sprzątałem wraz z Pawłem przez ten czas pracownię i wybijałem potrzebne do farb żółtka, oddzielając je od białek; potem szedłem do sklepu. Wieczorem polecano 1 Bieniediktow Włodzimierz — rosyjski poeta XIX wieku, którego wiersze cieszyły się popularnością wśród mieszczaństwa. 2 Przekł. Seweryna Pollaka. - 558 - mi rozcierać farby i „przyglądać się" rzemiosłu. 2 początku „przyglądałem się" z wielkim zainteresowaniem, wkrótce jednak zrozumiałem, że prawie wszyscy, którzy zajmują się tym rozkawałkowanym rzemiosłem, nie lubią go, że dręczy ich śmiertelna nuda. Wieczory miałem wolne; zwykle opowiadałem wtedy w pracowni o życiu na statku, opowiadałem różne historie z książek i niepostrzeżenie dla samego siebie zacząłem pełnić jakąś szczególną funkcję — bajarza i lektora. Szybko zrozumiałem, że ci wszyscy ludzie mniej widzieli ode mnie i mniej ode mnie wiedzą; prawie każdego z nich od wczesnego dzieciństwa wsadzono do ciasnej klatki rzemiosła, w której siedzi aż po dziś dzień. Spośród wszystkich w pracowni tylko Żychariew był w Moskwie, o której mówił ponuro i przejmująco: — Moskwa nie jest czuła na łzy, tam trzeba patrzeć na oba oczy! Pozostali byli tylko w Szui, Włodzimierzu; kiedy była mowa o Kazaniu, pytali mnie: — A dużo tam Rosjan? A cerkwie są? Perm był według nich na Syberii; nie wierzyli, że Syberia jest za Uralem. — Sandacze i jesiotry uralskie stamtąd przecie przywożą, z Morza Kaspijskiego, tak? Czyli że Ural jest na morzu! Niekiedy przychodziło mi na myśl, że żarty sobie ze mnie stroją utrzymując, że Anglia leży hen, za oceanem, a Bonaparte jest szlachcicem z Kaługi. Gdy im opowiadałem o tym, co widziałem na własne oczy, nie dowierzali mi, wszyscy jednak lubili straszne baśnie, zawiłe historie; nawet ludzie w podeszłym wieku przekładali zmyślenie nad prawdę. Widziałem doskonale, że im bardziej nieprawdopodobne były zdarzenia, im wię- - 559 - cej było w opowiadaniu fantazji, z tym większą mnie słuchali uwagą. W ogóle rzeczywistość nie zajmowała ich; wszyscy marzycielsko spoglądali w przyszłość, nie chcąc widzieć ubóstwa i brzydoty teraźniejszości. Zadziwiało mnie to tym bardziej, że sam już dość ostro odczuwałem sprzeczność między życiem a książką. Oto mam przed sobą żywych ludzi, a w książkach takich nie ma: nie ma Smurego, palacza Jakuba, „biegacza" Aleksandra Wasiliewa, Żychariewa, praczki Natalii... W kuferku Dawidowa znalazły się postrzępione opowiadania Golicyńskiego, Iwan Wyżygin Bułharina, tomik barona Brambeusa '. Przeczytałem to wszystko na głos, wszystkim się podobało, a Łarionycz pow edział: — Czytanie usuwa kłótnie i wrzawę — to dobrze. Zacząłem gorliwie szukać książek, znajdowałem je i prawie co wieczór czytałem. Piękne to były wieczory. W pracowni cicho, jak nocą; nad stołami wiszą szklane kule — białe, zimne gwiazdy; promienie ich oświetlają i zwichrzone czupryny, i łyse głowy, pochylone nad stołami. Widzę spokojne, zamyślone twarze, od czasu do czasu ktoś wypowiada pochwałę autora książki lub jej bohatera. Wszyscy są zasłuchani i łagodni jak nigdy; bardzo ich lubię w takich chwilach, oni także są mi życzliwi. Czułem, że jestem na swoim miejscu. — Przez te książki — powiedział pewnego razu Silanów — tak się zrobiło u nas, jak to bywa wiosną, kiedy się wyjmie podwójne ramy i po raz pierwszy otworzy okna na świat. Trudno było o książki; nie przyszło nam na myśl, żeby zapisać się do czytelni, zawsze jednak jakoś sobie 1 Golicyński, Bułharyn, baron Brambeus (pseudonim Sienkowskiego) — reakcyjni pisarze i dziennikarze XIX wieku. - 56? - radziłem i zdobywałem książki wypraszając je niczym jałmużnę, gdzie się tylko dało. Pewnego razu naczelnik straży ogniowej dał mi tom Lermontowa; teraz dopiero poczułem siłę poezji, jej potężne oddziaływanie na człowieka. Przypominam sobie, że kiedy przeczytałem kilka pierwszych strofek Demona, Sitanow zerknął do książki, potem spojrzał mi w twarz, położył pędzel na stole i wsunąwszy długie ręce między kolana, zakołysał się, uśmiechnął. Zaskrzypiało pod nim krzesło. — Ciszej, chłopcy — powiedział Łarionycz i także odkładając robotę podszedł do stołu Sitanowa, przy którym czytałem. Poemat napełniał mnie słodkim i bolesnym wzruszeniem; głos mi się załamywał, słabo widziałem linijki wiersza, łzy mi napływały do oczu. Najbardziej jednak przejmował mnie głuchy szmer ostrożnego stąpania: cała pracownia była w ruchu, jak gdyby magnes przyciągał ludzi do mnie. Kiedy skończyłem pierwszą księgę, prawie wszyscy stali dokoła stołu, przytuleni do siebie, obejmując się nawzajem, to uśmiechając się, to marszcząc brwi. — Czytaj, czytaj — powiedział Żychariew pochylając moją głowę nad książką. Kiedy skończyłem, wziął książkę do ręki, popatrzył na tytuł i wsunął ją pod pachę mówiąc: — Trzeba to przeczytać jeszcze raz! Jutro znowu przeczytasz. Schowam tę ks.ążkę. Odszedł, zamknął Lermontowa do szuflady w swoim stole i zabrał się do roboty. W pracowni było cicho; stąpając ostrożnie ludzie powracali do swoich stołów. Sitanow podszedł do okna, przyłożył czoło do szyby i znieruchomiał, a Żychariew znów odłożył pędzel i powiedział surowym głosem: 36 — Gorki II _ gul _ — To się nazywa życie, sługi boże!... Tak! Wsunął głowę w ramiona i ciągnął dalej: — Demona mogę nawet namalować: na ciele — czarny i kosmaty, skrzydła ognistoczerwone — jak minia, a liczko, rączki i nóżki — tuaie aż do siności jak, na ten przykład, śnieg w noc księżycową. Aż do samej kolacji kręcił się niespokojnie na taborecie, jak nigdy, bębnił palcami po stole i rozprawiał niezrozumiale o demonie, o kobietach i Ewie, o raju i o tym, jak grzeszyli święci. — To wszystko prawda! — zapalał się. — Jeżeli święci grzeszą z grzesznymi kobietami, to ma się rozumieć demon jest dumny, kiedy zgrzeszy z. duszą czystą... Słuchali go w milczeniu; zapewne wszystkim, podobnie jak mnie, nie chciało się rozmawiać. Wszyscy pracowali bez zapału, spoglądali na zegar, a kiedy wybiła dziewiąta, zgodnie rzucili robotę. Sitanow i Żychariew wyszli na podwórze; poszedłem za nimi. Patrząc na gwiazdy Sitanow powiedział: ...błędne karawany W przestrzeni rozrzuconych gwiazd '... — tego nie wymyślisz;! — Nie pamiętam ani słowa — wtrącił Żychariew drżąc z z.mna. — Nic nie pamiętam, ale jego widzę! Jakie to dziwne — człowiek sprawił, że trzeba użalić się nad szatanem! Przecież go żal, prawda? — Żal — potwierdził Sitanow. — Oto, co może człowiek! — powiedział Żychariew pamiętne słowa. W sieni ostrzegł mnie: 1 Z poematu Lermontowa Demon. Przekł. Eugeniusza Morskiego. ~ S52 - — Ty, Maksimyczu, nikomu w sklepie nie mów o tej książce; to, rozumie się, książka zakazana! Ucieszyłem się: więc to o takie książki pytał mnie duchowny przy spowiedzi! Jedli kolację apatycznie, bez zwykłego gwaru i rozmów, jak gdyby każdemu zdarzyło się coś ważnego, nad czym się trzeba głęboko zastanowić. A po kolacji, kiedy wszyscy położyli się spać,v Żychariew wyjął książkę i powiedział do mnie: — No, jazda, przeczytaj to jeszcze raz! Tylko wolniej, nie śpiesz się... Kilka osób wstało z łóżek; w milczeniu podeszli do stołu i siedli dokoła niego, w bieliźnie, kuląc pod siebie nogi. I znowu, gdy skończyłem, Żychariew powiedział postukując palcem po stole: — To jest życie! Ach, demonie, demonie... Tak to jest, bracie, co? Sitanow przechylił się przez moje ramię, coś tam przeczytał, zaśmiał się i powiedział: — Przepiszę sobie do zeszytu... Żychariew wstał, by schować książkę do szuflady, ale zatrzymał się i nagłe, pełen gniewu i żalu, zaczął mówić drżącym głosem: — Żyjemy jak ślepe szczenięta; nic nie rozumiemy, aniśmy Bogu, ani demonowi niepotrzebni! Jakie tam z nas sługi Pańskie! Hiob — był sługą bożym, a Pan z nim rozmawiał! Z Mojżeszem także! Mojżeszowi nawet nadał imię: Moj-żesz, to znaczy mój — boży człowiek. A my — czyiśmy? Zamknął książkę i zaczął się ubierać pytając Sita-nowa: — Pójdziesz do szynku? — Idę do swojej — cicho odpowiedział Sitanow. 36' - 563 - Kiedy wyszli, położyłem się na podłodze obok Pawła Odincowa. Towarzysz mój długo przewracał się z boku na bok, sapał i nagle zapłakał cichutko. — Co ci jest? — Okrutnie mi wszystkich żal — powiedział — przecież czwarty rok z nimi żyję, wszystkich dobrze znam.» Mnie także było żal tych ludzi. Długo nie spaliśmy, potem rozmawialiśmy o nich szeptem, znajdując w każdym dobre, piękne cechy, ale także coś takiego, co jeszcze bardziej pogłębiało nasze dziecinne rozżalenie. Żyłem w wielkiej przyjaźni z Pawłem Odincowem. Wyrósł potem na dobrego rzemieślnika, ale nie na długo go starczyło: pod trzydziestkę zaczął pić do upadłego, potem spotkałem go w Moskwie na Chitrowym Rynku jako włóczęgę, a niedawno doszła mnie wieść, że umarł na tyfus. Strach wspomnieć, ile dobrych ludzi zginęło niedorzecznie w c.ągu mojego życia! Wszyscy zużywają się i giną, to rzecz naturalna, nigdzie jednak ludzie nie zużywają się tak strasznie szybko, tak bezmyślnie jak u nas w Rosji... Paweł był wówczas chłopaczkiem o okrągłej głowie, o dwa lata starszym ode mnie. Był roztropny, mądry, uczciwy i okazywał uzdolnienie do malarstwa. Pięknie rysował ptaki, koty, psy i robił zdumiewająco trafne karykatury majstrów, przedstawiając ich zawsze jako upierzonych: Sitanowa — w postaci smutnego kulika na jednej nodze, Żychariewa — jako koguta z oderwanym grzebieniem, bez piór na ciemieniu, chorego Dawidowa — w postaci niesamowitej czajki. Najlepiej jednak ze wszystkich udawał mu się stary cyzeler Gogolew — rysował go jako nietoperza z wielkimi uszami, ironicznym nosem i maleńkimi nóżkami o sześciu pazurkach. Z okrągłej, ciemnej twarzy patrzyły białe krążki - 564 - oczu, źrenice były podobne do ziarn soczewicy i szły w poprzek oka, co nadawało twarzy żywy i wybitnie nikczemny wyraz. Majstrowie nie obrażali się, kiedy Paweł pokazywał karykatury, ale karykatura Gogolewa wywarła na wszystkich nieprzyjemne wrażenia; poważnie doradzali malarzowi: — Lepiej podrzyj to, nuż stary zobaczy, to ci kości porachuje! Brudny, cuchnący, wiecznie pijany starzec był natrętnie pobożny i bezgranicznie zły. Subiektowi, za którego gospodyni chciała wydać swoją siostrzenicę i który z tego powodu czuł się już gospodarzem całego domu i ludzi, donosił o wszystkim, co się działo w pracowni. Wszyscy nienawidzili go, ale się go bali, dlatego bali się również Gegolewa. Paweł broił bez umiaru, starając się wszelkimi sposobami wyprowadzić cyzelera z równowagi, jak gdyby postawił sobie za cel nie dawać mu ani chwili spokoju. Ja mu dzielnie sekundowałem, a pracownia zabawiała się naszymi wybrykami, prawie zawsze bezlitośnie brutalnymi. Uprzedzano nas jednak: — Dostanie się wam za to, smyki! Kuźma-skarżypyta złoi wam skórę! Kuźma-skarżypyta — to przezwisko nadane Gogole-wowi w pracowni. Wszelkie ostrzeżenia puszczaliśmy mimo uszu. Malowaliśmy cyzelerowi twarz podczas snu, a pewnego razu, kiedy spał pijany, uzłociliśmy mu nos. Przez trzy dni nie mógł wydobyć złota z porów gąbczastego nosa. Za każdym jednak razem, gdy się nam udawało rozzłościć starca, przypominał mi się statek, żołnierzyk z Wiatki i robiło mi się niewyraźme na duszy. Mimo podeszłego wieku Gogolew był jeszcze tak silny, że często dawał - 565 - nam w skórę zaskakując nas znienacka; obije nas; a po~ tem użala się przed gospodynią. Gospodyni — także dzień w dzień pijana i dlatego zawsze dobra, wesoła — starała się napędzić nam strachu, uderzała opuchłymi rękami w stół i krzyczała: — Znowu łobuzujecie, zbereźniki! On jest starusień-ki, szanować go trzeba! Kto mu do kieliszka nalał nafty zamiast wódki? — To my... Gospodyni dziwiła się: — Patrzcie ich, jeszcze się przyznają do tego! Ach, przeklętniki... Starców trzeba szanować! Przeganiała nas na cztery wiatry i wieczorem skarżyła się subiektowi, on zaś upomniał mnie surowo: — Jakże tak można!... Książki czytasz, nawet Pismo święte, i takie się brzydkie figle ciebie trzymają? Uważaj, bracie! Gospodyni była samotna i wzruszająco żałosna; nieraz wypije sobie słodkich nalewek, siądzie u okna i śpiewa: Nikt mnie na świecie nie żałuje Ni ja kogoś pocieszę w rozterce, Nikt moich tęsknot nie odczuje, Przed kim otworzę swe serce... I pochlipując wyciąga starczym, trzęsącym się głosem: — Otwo-o-orzę... Pewnego razu zobaczyłem, jak wziąwszy do rąk garn-czek przegotowanego mleka podeszła do schodów, ale nagle nogi się pod nią ugięły, siadła i zjechała w dół, ciężko obsuwając się ze stopnia na stopień i nie wypuszczając z rąk garnczka. Mleko rozpryskiwało się jej na suknię, a ona wyciągnąwszy przed siebie ręce, rozgniewana, krzyczała na garnek: - 568 - — Co ty, diable? Gdzie cię niesie? Niegruba, ale miękka, zwiotczała, była podobna do starej kocicy, która już nie może łowić myszy, tylko syta i ociężała, mruczy słodko, wspominając o swoich tryumfach i rozkoszach. — Cóż — mówił Sitanow w zamyśleniu, chmurząc czoło — było wielkie przedsiębiorstwo, dobra pracownia, mądry człowiek włożył w tę sprawę dużo trudu, a teraz wszystko idzie na marne, wszystko dostało się w łapy Kuźmowe! Pracowaliśmy — a zawsze dla obcych! Pomyśli się o tym i nagle pęka w głowie jakaś sprężynka — i odchodzi ochota do wszystkiego. Napluć by na całą robotę, położyć się na dachu i przeleżeć całe lato patrząc w niebo... Paweł Odincow także przejął te myśli Sitanowa i paląc papierosa, jak to robią dorośli, filozofował o Bogu, o pijaństwie, o kobietach i o tym, że każda robota idzie na marne, gdyż jedni coś robią, a inni niszczą ich dzieło nie doceniając i nie rozumiejąc go. W takich chwilach jego miła twarz o ostrych rysach marszczyła się jak u starca; siadłszy na posłaniu na podłodze obejmował kolana rękami i długo patrzył w niebieskie kwadraty okien, na dach szopy przywalony zwałami śniegu, na gwiazdy zimowego nieba. Majstrowie chrapią, krzyczą przez sen, ktoś tam bełkocze krztusząc się słowami, na wyżce Dawidów wyka-słuje z siebie resztki życia. W kącie ciało obok ciała zlegli skuci snem i wódką Kapiendiuchin, Sorokin, Pierszyn — „sługi boże", ze ścian spoglądają ikony bez twarzy, bez rąk i nóg. Dusi dławiący zapach pokostu, stęchłych jaj, brudu zakisłego w szparach podłogi. — Jakże mi wszystkich żal — szepcze Paweł, —-O, Boże! Ta litość nad ludźmi i mnie coraz częściej nie daje - 567 - spokoju. Nam obu, jak już wspomniałem, wydawało się, że ci wszyscy majstrowie to dobrzy ludzie, a życie jest złe, niegodne ich, nudne nie do zniesienia. W czasie zimowych zamieci, kiedy wszystko na ziemi — domy, drzewa — trzęsło się, wyło, płakało, gdy dzwoniły ponuro wielkopostne dzwony, do pracowni wlewała się nuda falą ciężką jak ołów, przytłaczała ludzi zabijając w nich wszystko, co żywe, ciągnąc ich do szynku, do kobiet; były one takim samym środkiem zapomnienia jak wódka. W takie wieczory książki nie pomagały; wtedy razem z Pawłem staraliśmy się rozweselać ludzi własnym kosztem: smarowaliśmy sobie gęby sadzami, farbami, przyozdabialiśmy się włóknem konopnym i odgrywając różne komedie, które sami wymyślaliśmy, bohatersko walczyliśmy z nudą, pobudzając ludzi do śmiechu. Przypomniałem sobie Podanie o tym, jak żołnierz ocalił życie Piotrowi Wielkiemu, odtworzyłem treść książeczki w postaci dialogu, potem właziliśmy do Dawidowa na wyżkę i stamtąd — występując jako aktorzy — dziarsko odrąbywaliśmy głowy domniemanym Szwedom. PubLczność śmiała się. Wszystkim podobała się szczególnie legenda o chińskim diable Cyng-Ju-tongu '. Paszka grał nieszczęsnego diabła, któremu zachciało się być siewcą dobra, a ja — wszystko pozostałe: ludzi obojga płci, przedmioty, dobrego ducha, nawet kamień, na którym odpoczywał chiński diabeł w wielkiej rozpaczy po każdej nieudanej próbie dokonania dobrego uczynku. Publiczność wybuchała śmiechem, a ja dziwiłem się, 1 Legenda osnuta na tle powieści A. Zotowa: Cyng-Ju-tong, czyli Trzy dobre uczynki ducha ciemności. - 568 - że tak łatwo można ją było rozśmieszyć, i ta łatwość urażała mnie do żywego. — Ach, wy pajace! — krzyczeli na nas — ach, wy pogany! Im lepiej ich jednak poznawałem, tym natrętniej męczyła mnie myśl, że smutek bliższy jest sercu tych ludzi niż radość. Radość nie żyje u nas nigdy samoistnie, nie jest ceniona sama dla siebie, tylko sztucznie wyciąga się ją spod korca, by uśmierzyć rosyjską, senną nudę. Wątpliwa jest siła Wewnętrzna radości, która żyje nie samoistnie, nie dlatego, że chce żyć, lecz zjawia się tylko na wezwanie smutnych dni. A przy tym nazbyt często radość Rosjan nagle, w nieuchwytny sposób przeradza się w okrutny dramat. Kiedy człowiek tańczy, to tak jakby rozrywał więzy, które go spętały, i nagle oswobadzając w sobie najdrapieżnie j-sze zwierzę, w zwierzęcym szale rzuca się na wszystkich i na wszystko, rwie, gryzie, druzgocze... Ta sztuczna radość, wzniecana zewnętrznymi bodźcami, tak bardzo - mnie drażniła, tak gorąco pragnąłem wywołać prawdziwą, swobodną i niewymuszoną radość w ludziach, że podniecony do ostatnich granic zaczynałem opowiadać i odgrywać rodzące się nagie w myśli fantazje. Coś niecoś osiągałem: chwalono mnie, dziwiono się, ale tęsknota, którą udawało mi się jak gdyby nieco rozproszyć, znów zwolna zagęszczała się i krzepła przytłaczając ludzi. Szary Łarionycz mówił przyjaźnie: — Zbytnik z ciebie! Niech cię Bóg kocha... — Pocieszny chłopak! — podtrzymywał go Życha-riew. — Ty, Maksimyczu, idź do cyrku albo do teatru. Na dobrego pajaca wyrośniesz! Z całej pracowni chodziło do teatru — w ostatki - 569 - i karnawale — tylko dwóch: Kapiendiuchin i Sitanow. Starsi majstrowie radzili im serio, aby zmyli ten grzech Przez kąpiel w przeręblu w święto Trzech Króli. Sita-now przekonywał mnie bardzo często: — Rzuć wszystko, ucz się na aktora! I z przejęciem opowiadał smutną historię: Zycie akto-ro. Jakowlewa '. — Widzisz, co się może w życiu wydarzyć! Lubił opowiadać o królowej Marii Stuart nazywając Ją „szelmą", a najbardziej zachwycał się Hiszpańskim szlachcicem2. — Don Cesar de Basan to jest, Maksimyczu, najszlachetniejszy człowiek! Zdumiewający! W nim samym było coś z „hiszpańskiego szlachcica". Pewnego razu na rynku przed wartownią strażacką trzech strażaków biło chłopa — dla zabawy; tłum ludzi, °koło czterdziestu osób, patrzył na to znęcanie się 1 przyklaskiwał strażakom. Sitanow — rzucił się między bijących, celnymi ciosami długich rąk poprzewracał strażaków, podniósł chłopa i popchnął go między ludzi krzycząc: ' — Zabierajcie go! A sam został — jeden przeciwko trzem. Remiza strażacka była o dziesięć kroków, strażacy mogli zawezwać ??-moc i poturbować Sitanowa, ale na jego szczęście stchórzyli i uciekli do remizy. ?— Psy! — krzyknął w ślad za nimi. W niedziele młodzież chodziła na Leśne Polany za 1 Życie aktora Jakowlewa — biografia wybitnego rosyjskiego aktora A. Jakowlewa (1777—1817). 2 Hiszpański szlachcic don Cesar de Basan — bohater dramatu Wiktora Hugo pt. Ruy Blas i sztuki drugorzędnych francuskich dramaturgów Dumanoira i Deguerta, pt. Hisz-Pa,fiski szlachcic. - 570 - Pietropawłowskim Cmentarzem na zapasy pięściarskie z robotnikami taboru asenizacyjnego i z chłopami z okolicznych wiosek. Tabor wystawiał przeciw miastu znakomitego zapaśnika, Mordwina, olbrzyma o małej głowie i chorych, zawsze załzawionych oczach. Wycierając łzy brudnym rękawem krótkiego kaftana Mordwin stał na czele swoich, szeroko rozstawiwszy nogi, i nawoływał dobrodusznie: — Zaczynacie czy jak — bo mróz mi po kościach chodzi! ' ? - Z naszej strony występował przeciwko niemu Kapiendiuchin i za każdym razem Mordwin przewracał go na ziemię. Ale Kozak, zakrwawiony, prawie bez tchu, mówił: • — Życiem-przypłacę, ale pokonam Mordwę! Stało się to wreszcie celem jego życia; zaprzestał nawet pić wódkę, przed snem nacierał ciało śniegiem, jadł dużo mięsa i ćwicząc mięśnie żegnał się wielokrotnie co wieczór dwupudowym odważnikiem. Ale i to mu nie pomogło. Wtedy zaszył w rękawice kawałki ołowiu i pochwalił się przed Sitanowem: — Teraz zrobię koniec z Mordwą! Sitanow uprzedził go surowo: — Daj spokój, bo cię wydam przed rozpoczęciem walki! Kapiendiuchin nie wierzył mu, ale kiedy przyszli na boisko, Sitanow nagle powiedział do Mordwina: — Na bok, Wasiliju Iwanyczu, najpierw ja się zmierzę z Kapiendiuchłneim. Kozak spąsowiał i wrzasnął: — Z drogi! Z tobą bić się nie będę! — Będziesz — powiedział Sitanow i rzucił się na niego patrząc w twarz Kozaka przeszywającym wzrokiem, - 571 - Kapiendiuchin eadreptał w miejscu, zdarł rękawice z rąk, wsunął je za pazuchę i szybko odszedł z boiska. I my, i strona przeciwna byliśmy niemile zdziwieni, a jakiś czcigodny jegomość powiedział z gniewem do Sitanowa: — Nie godzi się, bracie, domowe porachunki załatwiać na gromadzkim boisku! Nacierano na niego ze wszystkich stron, wymyślając mu; Sitanow długo milczał, ale wreszcie powiedział do czcigodnego jegomościa: — A jeżeli ja zapobiegłem zabójstwu, to co? Czcigodny jegomość zaraz się domyślił, o co chodzi, i nawet zdjął czapkę mówiąc: — W takim razie należy ci się wdzięczność z naszej strony! — Tylko ty, ojcze, nie roztrąb o tym! — A po co? Kapiendiuchin — to nie byle jaki zapaśnik, wiadomo, że porażki złoszczą człowieka! Ale rękawice jego będziemy już teraz sprawdzali przed rozpoczęciem zapasów. — To już wasza rzecz! Kiedy czcigodny jegomość odszedł, nasi zaczęli wymyślać Sitanowowi: —. Podkusiło cię licho! Pobiłby ich nasz Kozak, a teraz my wciąż będziemy bici... Wymyślali mu długo, napastliwie, znajdując w tym przyjemność. Sitanow westchnął i powiedział: — Ech, wy, hołota... I nieoczekiwanie dla wszystkich wezwał Mordwina do walki na pięści. Tamten stanął w pozycji do boju, wesoło wymachując kułakami i żartując: — Pobijemy się, rozgrzejemy się... Kilku mężczyzn, chwyciwszy się za ręce, oparło się - 572 - plecami o tych, co stali za nimi; utworzyli w ten sposób obszerne, puste koło. Zapaśnicy bystro przypatrując się jeden 'drugiemu przestępowali z nogi na nogę, z prawą ręką wyciągniętą w przód, z lewą — przy piersi. Bardziej doświadczeni spośród widzów zaraz zauważyli, że Sitanow ma dłuższe ręce niż Mordwin. Zrobiło się cicho, śnieg po-skrzypywał pod nogami zapaśników. Ktoś nie wytrzymał tego napięcia i wymamrotał żałośnie i łakomie: ' — Moglibyście już zacząć... Sitanow zamachnął się prawą ręką, Mordwin zasłonił się lewą i otrzymał prosto w dołek cios, wymierzony przez Sitanowa lewą ręką. Mordwin chrząknął, cofnął się i powiedział z uznaniem: — Młody, ale niegłupi! Zaczęli skakać dokoła siebie, z rozmachem waląc się wzajemnie w piersi ciężkimi kułakami. Po kilku minutach jedna i druga strona krzyczała w podnieceniu: — Szybciej, bohomazie! Łupnij go, zamaluj! Mordwin był-znacznie silniejszy niż Sitanow, ale bez porównania bardziej ociężały, nie mógł tak szybko nacierać i dostawał dwa "i trzy ciosy za jeden. Ale jego przywykłe do ciosów ciało widocznie było niezbyt czubie na te uderzenia. Wciąż pokrzykiwał: „uch", śrmał się i nagle ciężkim ciosem z dołu pod pachę wybił Sitanowowi prawą rękę ze stawu. — Rozdzielić ich — nierozegrana! — krzyknęło na raz kilka głosów i przerywając koło ludzie rozłączyli zapaśników. Mordwin mówił dobrodusznie: — Nie bardzo silny, ale zwinny bohomaz! Dobry będzie z niego zapaśnik, ja wam to mówię! Podrostki chwyciły się za bary d zaczęła się ogólna walka, a ja zaprowadziłem Sitanowa do felczera, który - 573 - zestawiał kości. Ten postępek jeszcze bardziej podniósł go w moich oczach, zwiększając sympatię i poważanie idla niego. Sitanow, chłopiec bardzo rzetelny, uczciwy, uważał to jak gdyby za swój obowiązek, ale pełen temperamentu Kapiendiuchin wyśmiewał się z niego dowcipnie: i— Ech, Żenią, żyjesz na pokaz! Wyczyściłeś duszę niczym samowar na święto i przechwalasz się — błyszczy jak słońce! Ale miedziana jest twoja dusza i strasznie nudno jest z tobą... Sitanow milczał niewzruszony, pracując gorliwie lub przepisując do zeszycika wiersze Lermontowa; na to przepisywanie zużywał cały wolny od pracy czas, a kiedy mu zwróciłem uwagę: „Przecież macie pieniądze, moglibyście sobie kupić książkę!" — odpowiedział: — Nie, lepiej jest przepisać własną ręką! Po zapisaniu stronicy pięknym, drobnym pismem z zamaszystymi zakrętasami, czekając aż wyschnie atrament, czytał cichutko: Tam bez współczucia i udziału Spojrzysz na znany ziemski szlak, Gdzie piękno nie jest długotrwałe, Gdzie prawdziwego szczęścia brak l. m I mówił zmrużywszy oczy: — To jest prawda! Ech! Jak on dobrze zna prawdę! Zadziwiały mnie bardzo stosunki, jakie łączyły Sita- nowa z Kapiendiuchinern; po wypiciu Kozak zawsze szukał zwady z przyjacielem. Sitanow długo opędzał się od niego: — Odczep się, nie zadzieraj ze mną... A potem zaczynał okrutnie bić pijanego, tak okrutnie, 1 Strofka z poematu Lermontowa Demon. Przekł. Eugeniusza Morskiego. - 854 - te majstrowie, którzy zwykle traktowali te domowe porachunki jak widowisko, wdawali się w ich bójkę i rozłączali przyjaciół. — Jakby nie powstrzymać w porę Eugeniusza, na śmierć zatłucze i siebie nie oszczędzi — mówili. Kapiendiuchin niestrudzenie, nawet wtedy, kiedy był trzeźwy, znęcał się nad Sitanowem wyszydzając jego namiętność do wierszy i jego nieszczęsną miłość i usiłując plugawie, ale bezskutecznie rozniecić w nim zazdrość. Sitanow w milczeniu, bez urazy, wysłuchiwał drwin Kozaka, a niekiedy nawet sam się śmiał razem z nim. Spali obok siebie i po nocach długo o czymś z sobą szeptali. Te ich nocne gawędy nie dawały mi spokoju — korciło mnie: o czym mogą tak przyjaźnie rozmawiać ludzie tak do siebie niepodobni? Kiedy jednak zbliżałem się do nich, Kozak pytał opryskliwie: — Czego chcesz? A Sitanow jakby .mnie nie widział. Ale pewnego razu przywołali mnie i Kozak spytał: — Gdybyś był bogaty, Maksimyczu, co byś zrobił? — Książek bym nakupił. — A jeszcze co? ?— Nie wiem. — Ech! — ze złością odwrócił się ode mnie Kapiendiuchin, a Sitanow powiedział spokojnie: — Widzisz — nikt nie wie: ani stary, ani młody! Ja ci powiadam: samo bogactwo na nic się nie zda. Wszystko wymaga jakiegoś dodatku... Spytałem: — O czym rozmawiacie? — Spać się nie chce, to tak sobie gadamy — odpowiedział Kozak. - 573 - Później, przysłuchawszy się ich rozmowom, przekonałem się, że mówią po nocach o tym samym, o czym ludzie lubią rozmawiać także i za dnia: o Bogu, prawdzie, szczęściu, o głupocie i przebiegłości kobiet, o zachłanności bogaczy i o tym, że życie jest zawiłe, niepojęte. Chciwie przysłuchiwałem się tym rozmowom — wzruszały mnie; podobało mi się, że prawie wszyscy ludzie mówią to samo: życie jest złe, trzeba żyć lepiej! Jednocześnie widziałem jednak, że tęsknota do lepszego życia do niczego ich nie zobowiązuje, nic nie zmienia w życiu pracowni, we wzajemnych stosunkach majstrów. Te wszystkie rozmowy rzucając snop światła na życie, które miałem przed oczami, odsłaniały mi poza nim jakąś rozpaczliwą pustkę. W tej pustce, niczym śmieci na powierzchni stawu, kiedy wiatr zawieje, pływają ludzie, bezmyślni, rozdrażnieni — ci sami ludzie, którzy mówią, że takie obijanie się nie ma sensu i że ubliża ich godności. Rozprawiając wiele i chętnie, zawsze kogoś potępiali, kajali się, przechwalali, rozpoczynając o byle głupstwo zażarte kłótnie i ciężko obrażając się wzajemnie. Próbowali dociec, co się stanie z nimi po śmierci — a tymczasem na progu pracowni, gdzie stał szaflik do pomyj, zgniła deska i spod podłogi zionęło przez tę wilgotną, zatęchłą dziurę chłodem i skisła ziemią; marzły nogi. Wraz z Pawłem zatykaliśmy tę dziurę sianem i szmatami. Często rozprawiali o tym, że trzeba zmienić deskę, a tymczasem dziura robiła się coraz szersza, w czacie zadymki wiało z niej jak z komina, ludzie przezię-biali się, kasłali. Blaszane zawiasy lufcika zgrzytały obrzydliwie, obrzucano je wymysłami, ale kiedy je nasmarowałem oliwą, Żychariew nasłuchując powiedział: 576 - — Lufcik przestał skrzypieć i zrobiło się jeszcze nudniej! Po powrocie z łaźni kładli się na zakurzone, brudne posłania; brud i obrzydliwe zapachy nie mierziły nikogo. Było mnóstwo wstrętnych drobiazgów, które obrzydzały życie; łatwo można je było usunąć, nikt jednak nie robił tego. Mawiali często: — Nikt nie ma litości nad ludźmi; ani Bóg, ani oni sami nad sobą... Kiedy jednak wraz z Pawłem wymyliśmy umierającego Dawidowa, zżartego przez brud i wszy, urządzili sobie z nas pośmiewisko, zdejmowali koszule proponując, byśmy je obrali z wszy, nazywali nas łaziennymi i w ogóle tak się pastwili nad nami, jak gdybyśmy zrobili coś haniebnego i niezwykle śmiesznego. Od Bożego Narodzenia aż do wielkiego postu Dawidów leżał na wyżce, kaszlał zachłystując się i wypluwał na dół skrzepy cuchnącej krwi; nie trafiając do szaflika z pomyj ami, plaskała na podłogę. Po nocach chory majaczył i budził wszystkich swoimi krzykami. Prawie co dzień mówili: — Trzeba by go zawieźć do szpitala! Najpierw jednak okazało się, że Dawidów ma przedawniony paszport, potem polepszyło mu się na zdrowiu, a w końcu postanowili: — I tak niedługo umrze! On również obiecywał: ? — To prędko pójdzie! Był z natury humorystą i usiłował zawsze rozpraszać żarcikami nienawistny smutek pracowni. Zwiesi w dół ciemną, kościstą twarz i nawołuje świszczącym głosem: 37 — Gorki II - 577 - — Słuchajcie, ludzie, głosu człowieka uniesionego pod sam sufit... I potoczyście plótł smutne bzdury: Pod sufitem mieszkam skromnie, Nie śpię w nocy prawie, Karaluchy chodzą po mnie We śnie i na jawie... — Nie daje się! — zachwycała się publika. Niekiedy właziliśmy z Pawłem do niego na górę; Dawidów żartował wymuszenie: — Czym mam was poczęstować, drodzy goście? Może pajączka świeżutkiego? Umierał powoli, dokuczało mu to bardzo i mówił ze szczerym oburzeniem: — W żaden sposób nie mogę umrzeć... Prawdziwe nieszczęście! Ten brak lęku przed śmiercią przerażał Pawła; budził mnie po nocach i szeptał: — Maksimyczu — on zdaje się umarł... Umrze w nocy, a my będziemy leżeli tu pod nim... Ach, Boże! Boję się nieboszczyków... Albo mówił: — No i po co żył, na co? Jeszcze dwudziestu lat nie skończył, a już umiera... Pewnego razu w noc księżycową obudził mnie i powiedział z przestrachem, patrząc na mnie wytrzeszczonymi oczami: — Słuchaj! Na pryczy rzęził Dawidów mówiąc szybko i wyraźnie: — Daj, tutaj, da-aj... Potem chwyciła go czkawka. — Umiera, jak Boga kocham, zobaczysz! — denerwował się Paweł. Przez cały dzień wynosiłem na plecach śnieg z po- - 578 - dwórza na pole, byłem bardzo zmęczony, chciało mi się spać, ale Paweł prosił mnie: — Nie śpij, błagam cię, na litość boską, nie śpij! I nagle padł na kolana i krzyknął rozdzierającym głosem: — Wstawajcie, Dawidów umarł! Ten i ów przebudził się, kilka postaci podniosło się na posłaniach, rozległy się gniewne pytania. Kapiendiuchin wlazł na piec, zajrzał na pryczę i powiedział zdumiony: — Dalibóg, umarł jak gdyby, chociaż — jeszcze cieplutki... Zaległa cisza. Żychariew przeżegnał się i zawijając się w koc, powiedział: — No cóż... Światłość wiekuista niechaj mu świeci. Ktoś zaproponował: — Może by go wynieść do sieni... Kapiendiuchin zlazł z pieca i popatrzył w okno. — A niech poleży do rana, i za życia nie zawadzał nikomu. Paweł skrył głowę pod poduszkę i płakał. A Sitanow w ogóle się nie przebudził. XV Topniały śniegi na polach, topniały chmury zimowe na niebie i spadały na ziemię w postaci mokrego śniegu i deszczu; słońce coraz wolniej odbywało swą dzienną drogę, powietrze było coraz cieplejsze. Zdawało się, że już nadeszła wiosenna radość, że dla żartu chowa się gdzieś tam za miastem, w polu i wkrótce wtargnie do miasta. Na ulicach — rude błoto, wzdłuż chodników płyną strumyki, na placu Aresztanckim, na czerniejących wśród śniegu łysinkach, wesoło skaczą wróble. sr - i?! - I ludzi ogarnia wróbla zapobiegliwość. Ponad wiosennym rozgwarem prawie bezustannie, od rana do wieczora, płynie dźwięk dzwonu wielkopostnego kołysząc serce miękkimi uderzeniami. W tyrn dźwięku, jak w słowach starca, kryje się jakaś krzywda i wydaje się, że dzwony mówią o wszystkim z chłodną rozpaczą: „By-y-yb, to by-y-yło, by-y-yło..." W dniu moich imienin pracownia podarowała mi mały, pięknie namalowany obrazek Aleksego, męża bożego, a Żychariew wygłosił długie, pouczające przemówienie, które zapadło mi głęboko w pamięć. — Ktoś ty taki? — mówił Żychariew bębniąc palcami i podnosząc wysoko brwi. — Chłopaczek zaledwie, sierota, co przeżył dopiero lat trzynaście... a ja, prawie cztery razy starszy od ciebie, szanuję cię i pochwalam, że nie odwracasz się od wszystkiego bokiem, lecz stajesz twarzą w twarz! Dobrze robisz, postępuj tak zawsze! Mówił potem o sługach i wybrańcach bożych, jednak różnica między wybrańcami a sługami pozostała dla mnie niezrozumiała, ale i dla niego zapewne nie była jasna. Mówił nudno, wszyscy podśmiewali się z niego, ja zaś stałem z ikoną w rękach, bardzo wzruszony i zakłopotany, nie wiedząc, co mam począć. Wreszcie Ka- piendiuchin bezceremonialnie krzyknął do mówcy: — Przestań nad nim egzekwie odprawiać, przecież już mu uszy pośmiały! Potem poklepał mnie po ramieniu i także pochwalił: — Podoba mi się w tobie to, żeś jest dla każdego jak brat — ot, co mi się podoba! Ciebie nie tylko zbić, ale zwymyślać trudno, chociaż nawet czasem jest za co! Wszyscy patrzyli na mnie życzliwie, śmiejąc się przyjaźnie z mojego zakłopotania. Niewiele brakowało, - sso - a rozpłakałbym się z nieoczekiwanej radości, iż jestem tym ludziom potrzebny. Ą dziś, właśnie tego ranka, subiekt powiedział w sklepie do Piotra Wasiliewicza wskazując na mnie głową: — Nieprzyjemne chłopaczysko i do niczego niezdatne! Rano, jak zwykle, poszedłem do sklepu, ale po południu subiekt powiedział:- — Idź do domu, zrzuć śnieg z dachu szopy i zwal go do piwnicy... O tym, że są moje imieniny, nie wiedział; byłem zresztą przekonany, że nikt o tym nie wie. Kiedy w pracowni skończyła się ceremonia składania życzeń, przebrałem się, wybiegłem na podwórze i wlazłem na dach szopy, by zrzucić obfity tej zimy, zbity, ciężki śnieg. Ze wzruszenia jednak zapomniałem otworzyć drzwi do piwnicy i przywaliłem je śniegiem. Gdy zeskoczyłem na ziemię i spostrzegłem swą pomyłkę, zabrałem się natychmiast do odrzucania śniegu od drzwi; ponieważ był wilgotny, zbił się w grudy i trudno go było nabierać drewnianą łopatą, a żelaznej nie było; i właśnie w chwili kiedy w furtce ukazał się subiekt — złamałem łopatę. Sprawdziło się rosyjskie przysłowie: „Trop w trop za radością idzie nieszczęście." — Ta-ak — powiedział ironicznie subiekt podchodząc do mnie. — A to robotnik! Ech, ty! Niech cię dia--bli!... Jak ci dam po tym zakutym łbie!... Zamierzył się na mnie trzonkiem łopaty; odskoczyłem i odciąłem się hardo: — Przecież nie nająłem się do was za stróża... Chlasnął mnie po nogach; wtedy schwyciłem bryłę śniegu i cisnąłem mu w twarz. Subiekt uciekł prychając, a ja rzuciwszy w połowie robotę odszedłem do pracowni. Za kilka chwil zbiegła z góry narzeczona su- - 581 - biekta, swawolna panna z pryszczami na bezmyślnej twarzy. — Maksimycz ma iść na gorę! — Nie pójdę — powiedziałem. Łarionycz spytał cicho, ze zdziwieniem: — Jak to — nie pójdziesz? Powiedziałem mu, o co chodzi; zasępił się i zatroskany, sam poszedł na górę, mruknąwszy do mnie półgłosem: — Aleś ty, bracie, zuchwały... W pracowni zahuczało, wszyscy pomstowali na subiekta, a Kapiendiuchin powiedział: — No, teraz cię wyrzucą! Nie bałem się tego wcale. Moje stosunki z subiektem już od dawna stały się nie do zniesienia; nienawidził mnie uparcie, coraz zacieklej, ja także patrzeć na niego nie mogłem, chciałem jednak zrozumieć, dlaczego odnosi się do mnie tak idiotycznie. ?W sklepie subiekt rozrzucał po podłodze drobne monety; znajdując je podczas zamiatania, odkładałem je na ladę do kubka, w którym leżały kopiejki i grosze dla żebraków. Kiedy się domyśliłem, co znaczą te częste znaleziny, powiedziałem mu: — Na próżno podrzucacie mi pieniądze! Poderwał się i krzyknął nieostrożnie: — Nie waż się mnie uczyć, sam wiem, co robię! Natychmiast jednak poprawił się: — Jak to — na próżno podrzucam? Same upadają... Zabronił mi czytać w sklepie książki mówiąc: — To nie na twój rozum! Cóż to — książkowcem zachciewa ci się zostać, darmozjadzie? Nie zaniechał swoich prób zastawiania na mnie przynęty w postaci dwudziestaków. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli podczas zamiatania podłogi moneta poto- - 982 - czy się do szczeliny między deskami, subiekt będzie przekonany, że ją ukradłem. Jeszcze raz więc zaproponowałem, aby zaprzestał tej gry, ale tego samego dnia, kiedy wracałem z wrzątkiem z szynku, usłyszałem, jak uczy niedawno przyjętego subiekta z sąsiedniego sklepu: — Namów go, żeby ukradł psałterz — niedługo dostaniemy trzy pudła psałterzy... Domyśliłem się, że to o mnie mowa, bo kiedy wszedłem do sklepu, zmieszali się obydwaj; miałem oprócz tego inne podstawy do podejrzeń, że knują idiotyczny spisek przeciwko mnie. Nowy subiekt nie po raz pierwszy służył u sąsiada. Miał opinię sprytnego kupca, ale był nałogowym pijakiem. Na okres pijaństwa pryncypał przepędzał go, a potem znów przyjmował tego cherlawego, wątłego mężczyznę o przebiegłych oczach. Pozornie potulny, uległy na każde skinienie pryncypała, zwykle uśmiechał się pod wąsem mądrym uśmieszkiem i lubił wtrącić ciętą uwagę. Z ust jego zalatywał nieprzyjemny zapach, właściwy ludziom o zepsutych zębach, chociaż zęby jego były białe i mocne. Pewnego razu straszliwie mnie zadziwił: podszedł do mnie z przyjaznym uśmiechem, ale nagle strącił mi czapkę i chwycił mnie za włosy. Zaczęliśmy się bić; z galeryjki, wepchnął mnie do sklepu i koniecznie chciał mnie przewrócić na wielkie kioty stojące na podłodze; gdyby mu się to udało, potłukłbym szkła, połamał rzeźby i prawdopodobnie uszkodziłbym drogie ikony. Był bardzo słaby i udało mi się go pokonać, ale wtedy ku mojemu wielkiemu zdumieniu brodaty mężczyzna gorzko zapłakał siedząc na podłodze i wycierając rozbity nos. Na drugi dzień, kiedy i jego, i mój pryncypał dokądś - 583 - wyszli i kiedy zostaliśmy sami, zagadnął mnie po przyjacielsku, rozcierając palcem opuchlinę u nasady nosa pod okiem: — Myślisz, że ja z własnej woli i ochoty rzuciłem się na ciebie? Nie jestem głupi, wiedziałem przecież, że mnie pobijesz: jestem człowiek słaby, pijący. To stary mi kazał. „Wytarmoś go — powiada — porządnie za włosy i postaraj się, żeby w czasie bitki jak najwięcej szkód u siebie w sklepie narobił — tak czy owak będą mieli stratę!..." Sam bym przecie nie zaczynał. Widzisz, jakeś mi to gębę ustroił... Uwierzyłem i żal mi się go zrobiło; wiedziałem, że żyje przymierając głodem z kobietą, która łoi mu skórę. Spytałem go jednak: — A jeżeli cię namówi, żebyś otruł człowieka — otrujesz? — On namówi... — powiedział subiekt cichutko, z żałosnym uśmieszkiem — on to potrafi... Zaraz potem poprosił mnie: •*- trzy godziny w norze, przesyconej zapachem kleju, śledząc, jak po brudnej ścianie pełzają stonogi. Pewnego razu nasz przewodnik duchowy nie przyszedł o zwykłej porze, a my sądząc, że już nie przyjdzie, kupiliśmy butelkę wódki, chleb, ogórki i urządziliśmy sobie małą ucztę. Nagle przed oknem szybko mignęły szare nogawice naszego nauczyciela i zaledwie zdążyliśmy schować wódkę pod stół, już był wśród nas i zaczęło się roztrząsanie mądrych wywodów Czernyszew-skiego. Siedzieliśmy wszyscy nieruchomo jak bożki kamienne, oczekując ze strachem, że lada chwila któryś z nas przewróci nogą butelkę. Przewrócił ją sam mistrz; przewrócił, zajrzał pod stół i nie powiedział ani słowa. Och, niechby już lepiej nawymyślał nam porządnie! Przytłaczało mnie jego milczenie i ta jego surowa twarz z pogardliwie zmrużonymi oczami. Spoglądając spode łba na purpurowe ze wstydu twarze moich towarzyszy czułem się, jakbym popełnił przestępstwo w ste- - 716 - sunku do naszego duszpasterza, i było mi go serdecznie żal, chociaż to nie ja zaproponowałem kupno wódki. Nudne były te zebrania spędzane na czytaniu; chciało mi się iść do Tatarskiej Słobody, gdzie dobroduszni, pełni życzliwości ludzie wiodą jakieś niezwykłe, cnotliwe życie; mówią śmiesznie okaleczonym rosyjskim językiem; wieczorami z wysokich minaretów przywołują ich na modlitwy dziwne głosy muezinów. Wydawało mi się, że życie Tatarów jest inne, osobliwe, odmienne od tego, co znam i co nie daje mi radości. Ciągnęło mnie na Wołgę, urzekała mnie muzyka czynnego, pracowitego życia; ta muzyka do dziś przyjemnie odurza moje serce; dobrze pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy odczułem poezję bohaterstwa pracy. Pod Kazaniem przedziurawiła dno o skałę i osiadła na niej wielka barka z ładunkiem towaru z Persji; tragarze z artelu, którzy mieli przeładować towar, wzięli mnie do pomocy. Był wrzesień, dął zimny wiatr, po szarej rzece przelewały się z gniewem fale, wiatr zrywał z wściekłością ich grzbiety i siekł rzekę zimnym deszczem. Blisko pół setki tragarzy roboczego artelu usadowiło się ponuro na pokładzie pustej barki otulając się rogożami i brezentem; barkę ciągnął mały holownik sapiąc i wyrzucając snopy czerwonych iskier w mokre, przeszywane deszczem powietrze. Zapadał wieczór. Ołowiane, mokre niebo ciemniało i opuszczało się coraz niżej. Tragarze szemrali i pomstowali przeklinając deszcz, wiatr, życie i leniwie łazili po pokładzie usiłując skryć się przed chłodem i wilgocią. Wydawało mi się, że ci na wpół śpiący ludzie niezdolni są do wysiłku, że nie uratują tonącego ładunku. Około północy dopłynęliśmy na miejsce przeładunku i przycumowaliśmy pustą barkę — burta przy burcie — do barki, która osiadła na skale. Starosta artelu — ką- - 717 - śliwy dziadyga, kuty na cztery nogi, rozwiązły w pysku, dziobaty, o nosie i oczach sępa —'? zerwał z łysej czaszki mokry kaszkiet i krzyknął wysokim, kobiecym, głosem: • — Modlić się, wiara! W ciemnościach tragarze zbili się w czarną masę na pokładzie barki i zamamrotali jak niedźwiedzie, a starosta skończywszy modlitwę wcześniej od innych, krzyknął przenikliwie: — Latarnie! No, zuchy, pokażcie, co umiecie! Rzetelnie pracować! W imię boże — do roboty! I ociężali, leniwi, przemoknięci ludzie zaczęli „pokazywać, co umieją". Jak do bitwy rzucili się na pokład i do ładowni zatopionej barki z bojowym okrzykiem, z wrzawą, sypiąc pogaduszkami. Dokoła mnie, lekko jak puchowe poduszki, latały worki ryżu, paki rodzynków, skór, karakułów, biegały krępe postacie zagrzewając się wzajemnie do pracy wyciem, gwizdaniem, soczystymi przekleństwami. Trudno było uwierzyć, że tak wesoło, lekko i sprawnie pracują ci sami ociężali, posępni ludzie, którzy dopiero co wyrzekali ponuro na życie, na deszcz i chłód. Deszcz był coraz zimniejszy, siekł coraz silniej, wiatr się wzmagał, szarpał koszulami zarzucając ich podołki na głowy tragarzom, obnażając im brzuchy. W wilgotnym mroku przy słabym świetle sześciu latarń miotali się czarni ludzie głucho tupocząc nogami o pokłady bark. Pracowali tak, jak gdyby poganiał ich głód pracy, jak gdyby od dawna czekali na przyjemność przerzucania z rąk do rąk czteropudowych worków, biegania kłusem z belami towaru na grzbiecie. Pracowali jak dla zabawy, z wesołym, dziecinnym uniesieniem, z tą oszałamiającą radością czynu, od której słodszy jest tylko uścisk kobiety. - 718 - Rosły, brodaty mężczyzna w długiej kapocie, mokry,, oślizgły — zapewne właściciel ładownej barki albo jego, pełnomocnik — wrzasnął nagle: — Hej, zuchy — wiadereczko stawiam! Żywiej, zbój-, niki!... I dwóch nie pożałuję! Do roboty! Kilkanaście głosów na raz huknęło w ciemnościach zą wszystkich stron. — Trzy wiadra! — Stawiam trzy! Nie żałuję! Do roboty! I huragan pracy wzmógł się jeszcze. Wraz z innymi chwytałem worki, dźwigałem, rzucam łem, znów biegłem i znów chwytałem i zdawało mi się, że ja sam i wszystko dokoła zawirowało w zapamięta-, łym tańcu, że ci ludzie mogą pracować tak straszliwie i wesoło — bez wytchnienia, nie szczędząc sił — mie-. siące, lata; że chwyciwszy miasto za czuby dzwonnic i minaretów mogą je zawlec, gdzie im się będzie podo-bało. W tę noc rozsadzała mi piersi radość, jakiej nigdy jeszcze nie doznałem; duszę moją opromieniało pragnienie — by całe życie przeżyć w tym na wpół szaleńczym upojeniu pracą, działaniem. Za burtami piętrzyły się fale, siekł deszcz w pokłady bark, wiatr świszczał naci rzeką, a w szarej mgle świtu pośpiesznie, bez wytchnienia biegali na wpół nadzy, przemoknięci ludzie i krzyczeli, i śmiali się, upojeni swą siłą, swoją pracą. A kiedy jeszcze wiatr rozdarł zbitą masę chmur i na błękit-, nym, roziskrzonym skrawku nieba błysnął różowawy promień słońca — tragarze powitali go zgodnym rykiem, jak wesołe zwierzęta, potrząsając mokrą sierścią kudłatych, miłych łbów. Chciało się wziąć w ramiona, i całować te dwunogie zwierzęta, takie mądre i zręcz--ne w pracy, tak zapamiętale pochłonięte nią i tak jej, całkowicie oddane. - 719 - Zdawało się, że nic nie zdoła się oprzeć temu radosnemu napięciu rozpętanej siły, że jest ona zdolna dokonać cudów, że w ciągu jednej nocy może pokryć całą ziemię siecią przepięknych pałaców i miast, jak to się dzieje w czarodziejskich baśniach. Promień słońca popatrzył na pracę ludzką jedną chwilkę, drugą — i nie mogąc podołać naporowi skłębionych zwałów chmur utonął w nich jak dziecko w morzu, a deszcz przeszedł w ulewę. — Kończyć! — krzyknął ktoś tam, ale ktoś inny ofuknął go z wściekłością: — Ja ci dam kończyć! I do drugiej po południu, dopóki nie przeładowano wszystkiego towaru, na wpół nadzy ludzie pracowali bez wytchnienia pod ulewnym deszczem, w przeszywającym na wylot wichrze; patrząc na nich pełen czci i pokory, zrozumiałem, jakimi potężnymi siłami rozporządza ziemia ujarzmiona przez człowieka. Potem wszyscy poszli na statek i tam zasnęli jak pijani, a po przyjeździe do Kazania wytoczyli się na piaszczysty brzeg, jak potok szarego błota, i poszli do szynku pić swoje trzy wiadra wódki. Podszedł tam do mnie złodziej Baszkin, obejrzał mnie od stóp do głów i spytał: — Do czego cię zaprzęgli? Z zachwytem opowiedziałem mu o pracy; wysłuchał mnie, westchnął i mruknął z pogardą: — Głupi! Gorzej jeszcze — idy jot a! Pogwizdując i wyginając tułów, jak ryba, dał nurka między ciasno zestawione stoły, przy których hucznie ucztowali tragarze; w kącie ktoś podśpiewywał tenorem sprośną piosenkę: Hej, była to nocka ciemna, ciemniusieńka, Wyszła pani do ogródka — samiusieńka... - 720 - Kilkanaście głosów ryknęło ogłuszająco, uderzając do taktu dłońmi o stoły: Nocny stróż oczom nie wierzy, Patrzy — pani w krzakach leży... Śmiechy, ryki — i grzmią słowa, którym pod względem zuchwałego cynizmu nie ma chyba równych -w świecie. Ktoś zapoznał mnie z Andrzejem Dierienkowem, właścicielem małego sklepiku spożywczego, ukrytego przy końcu ubogiej, wąziutkiej uliczki nad parowem zawalonym śmieciami. Dierienkow, poczciwina o uschniętej ręce, o dobrej, okolonej jasną bródką twarzy i mądrych oczach miał najlepszą w mieście bibliotekę zakazanych i rzadkich książek; korzystali z nich studenci licznych zakładów naukowych Kazania i różni ludzie o rewolucyjnych przekonaniach. Sklepik D.erienkowa mieścił się w niziutkiej przybudówce przy domu należącym do skopca, wekslarza. Drzwi ze sklepu prowadziły do dużego pokoju, do którego sączyło się skąpe światło przez okno wychodzące na podwórze; za tym pokojem — w jego przedłużeniu — mieściła się ciasna kuchnia, a za kuchnią, w kącie ciemnej sionki łączącej przybudówkę z domem, kryła się niewidoczna komórka, która służyła za schowek dla „podstępnej" biblioteki. Część książek stanowiły odręcznie przepisane, grube zeszyty; były wśród nich Pisma historyczne Ławrowa, Co robić Czernyszewskiego, niektóre artykuły Pisariewa, Car-Glód,1 Przemyślna 4S — Gorki II - 721 - mechanika. Wszystkie te rękopisy przeszły przez wiele rąk, były postrzępione, zmięte. Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do sklepu, Die-rienkow, zajęty klientami, wskazał mi głową na drzwi do pokoju; wszedłem tam i widzę — w półmroku klęczy drobny staruszek, podobny do portretu Serafima Sa-rowskiego2, i modli się w roztkliwieniu. Patrząc na niego poczułem, że coś tu jest nie w porządku, nie tak, jak być powinno. Mówiono mi, że Dierienkow jest „narodnikiem"s; w moim pojęciu — narodnik to rewolucjonista, a rewolucjonista nie powinien wierzyć w Boga, uważałem więc, że pobożny staruszek jest kimś niestosownym w tym domu. Po skończonej modlitwie starzec przygładził starannie białe włosy na głowie i brodzie, przyjrzał mi się i powiedział: — Jestem ojciec Andrzeja. A pan?... Ach, tak? A ja myślałem, że pan jest — przebrany student. — Po co student miałby się przebierać? — spytałem. — Pewnie — cicho przytaknął starzec — choćby się 1 Ł a w r o w Piotr (1823—1900) — teoretyk narodnictwa i publicysta. (Narodnictwo, zob. przyp. 3.) P i s a r i e w Dymitr (1840—1868) wybitny rosyjski krytyk i publicysta. ? a r - G ł ó d — szkice ekonomiczne; książka drukowana przez podziemną drukarnię; jej autorem był A. N. Bach (1857—1946), uczony rosyjski (chemik) i działacz polityczny. 2 Sarowski Serafim — pustelnik. 3 Narodnik — uczestnik ruchu rewolucyjnego w Rosji, tzw. narodnictwa, zapoczątkowanego w latach sześćdziesiątych XIX w. Narodnicy głosili błędnie, że kapitalizm w Rosji jest czymś przypadkowym i nie ma szans rozwoju; za główną siłę rewolucyjną uważali nie proletariat, lecz chłopstwo, i dążyli do zaprowadzenia socjalizmu w Rosji nie poprzez dyktaturę proletariatu, lecz w oparciu o chłopską wspólnotę, obszczinę. 722 - człowiek nie wiem jak przebrał, Pan Bóg i tak go pozna! Wyszedł do kuchni, a ja siedząc przy oknie zamyśliłem się i nagle usłyszałem okrzyk: — To on jest taki! Przy futrynie drzwi od kuchni stała biało ubrana dziewczyna; miała krótko ostrzyżone jasne włosy; na bladej, pulchnej twarzy promieniały uśmiechem niebieskie oczy. Była bardzo podobna do anioła, jakich widuje się na tanich oleodrukach. — Czemu pan się tak przeraził? Czyż jestem taka straszna? — mówiła cienkim, drżącym głosem i ostrożnie, zwolna posuwała się ku mnie trzymając się ściany, jak gdyby szła nie po twardej podłodze, lecz po chwiejnej linie przeciągniętej w powietrzu. Ta nieumiejętność chodzenia jeszcze bardziej upodobniała ją do istoty nie z tego świata. Idąc podskakiwała co chwila, jak gdyby w stopy jej wbijały się igły, a ściana parzyła jej dziecinne, pulchne dłonie. Palce jej rąk były dziwnie nieruchome. Stałem przed nią w milczeniu, doznając uczucia dziwnego zmieszania i przejmującego rozczulenia. Jakie niezwykłe jest wszystko w tym ciemnym pokoju! Dziewczyna usiadła na krześle tak ostrożnie, jak gdyby się bała, że krzesło usunie się spod niej. Z niespotykaną prostotą opowiedziała mi, że dopiero od pięciu dni zaczęła chodzić, a przedtem prawie trzy miesiące leżała w łóżku — odjęło jej ręce i nogi. — To taka nerwowa choroba — powiedziała z uśmiechem. Przypominam sobie, że pragnąłem wówczas, aby jej wygląd i zachowanie miały jakieś inne przyczyny; nerwowa choroba — to zbyt proste dla takiej dziewczyny, 46« 723 - w takim dziwnym pokoju, gdzie wszystkie sprzęty nieśmiało przytuliły się do ścian, a w kącie przed ikonami zbyt jasno płonie płomyczek lampki oliwnej i po białym obrusie wielkiego stołu pełza, poruszając się bez powodu, cień jej miedzianych łańcuszków. — Wiele mi mówiono o panu, więc chciałam zobaczyć, jaki też pan jest — dochodził mnie jej głos cienki jak głos dziecka. Przyglądała mi się niepokojącym wzrokiem, który niesposób było znieść: wydawało mi się, że jej niebieskie oczy widzą na wskroś. Nie mogłem, nie umiałem mówić z taką dziewczyną. Milczałem więc oglądając portrety Hercena, Darwina, Garibaldiego. Ze sklepu wyskoczył wyrostek w moim wieku, o płowych włosach i zuchwałych oczach z białymi rzęsami i brwiami, i znikł w kuchni, krzyknąwszy załamującym się głosem: — Po co wylazłaś, Mario? ?— To mój młodszy brat, Aleksy — powiedziała dziewczyna. — A ja uczę się na kursach akuszeryjnych, ale właśnie zachorowałam... Dlaczego pan milczy? Jest pan nieśmiały? Przyszedł Andrzej Dierienkow wsunąwszy za pazuchę uschniętą rękę; w milczeniu pogłaskał siostrę po miękkich włosach, rozwichrzył je i zaczął mnie wypytywać, jakiej szukam pracy. Potem weszła rudowłosa, smukła panna o zielonkawych oczach, popatrzyła na mnie surowo i wziąwszy pod rękę białą dziewczynę wyprowadziła ją z pokoju mówiąc: — Dość już, Mario! To imię nie pasowało do niej, było zbyt surowe. Ja także wyszedłem, dziwnie wzburzony, ale nazajutrz wieczorem znów siedziałem w tym pokoju usJu- - 724 jąc zrozumieć, jak żyją jego mieszkańcy i co stanowi treść ich życia. A żyli dziwnie... Miły, łagodny staruszek, Stiepan Iwanowicz, bielu-sieńki i jakby przeźroczysty, spoglądał na nas z kącika., poruszając ciemnymi wargami i z lekka się uśmiechając, jak gdyby prosił: „Nie rustzajcie mnie!" Czaiła się w nim zajęcza trwoga, bojaźliwe przeczucie nieszczęścia — to było dla mnie oczywiste. Andrzej o uschniętej ręce, ubrany w szarą kurtkę, tak grubo wysmarowaną na piersiach tłuszczem i mąką, że aż stwardniała jak kora na drzewie — chodził po pokoju jakoś boczkiem, uśmiechając się jak dziecko poczuwające się do winy, któremu dopiero co przebaczono jakąś psotę. Pomagał mu w sklepie Aleksy, leniwy, ordynarny młokos. Trzeci brat, Iwan, kształcił się w instytucie nauczycielskim i mieszkał tam w internacie zaglądając do domu jedynie w święta; był to mały człeczyna, schludnie ubrany, o gładko ulizanych włosach, przypominający starego urzędnika. Chora Maria zajmowała pokoik gdzieś na poddaszu i rzadko schodziła na dół, a kiedy się zjawiała, czułem się nieswojo, jak gdyby mnie ktoś spętał niewidzialnymi więzami. Gospodarstwo D^erienkowów prowadziła współlokatorka właściciela domu, skopca, wysoka, szczupła kobieta o twarzy drewnianej kukły i surowym wejrzeniu złej mniszki. Kręciła się tam również jej córka, ruda Nastia; kiedy patrzyła na mężczyzn zielonymi oczami, nozdrza jej spiczastego nosa drgały. Rzeczywistymi jednak gospodarzami w mieszkaniu Dierienkowów byli studenci uniwersytetu, akademii duchownej i instytutu weterynarii — zgiełkliwe zbiorowisko ludzi, którzy żyli troską o naród rosyjski, nieustanną trwogą o przyszłość Rosji. Zawsze przejęci artykułami z gazet, problematyką świeżo przeczytanych - 725 - książek, wydarzeniami z życia miasta i uniwersytetu, schodzili się wieczorami z wszystkich ulic Kazania do sklepiku Dierienkowa, by prowadzić tu zaciekłe dyskusje albo cicho szeptać po kątach. Przynosili z sobą grube księgi i stukając palcami w ich stronice krzycztli na siebie wzajemnie, a każdy z nich stawał w obronie prawdy, jaka mu najbardziej odpowiadała. Oczywiście słabo rozumiałem te dyskusje; głoszone tu prawdy gubiły się w powodzi słów, niczym gwiazdeczki tłuszczu w rzadziutkiej zupie biedaków. Niektórzy ze studentów przypominali mi uczonych starców-sekcia-rzy z Powołża, ale rozumiałem, że mam przed sobą ludzi, którzy chcą zmienić życie na lepsze, i choć ich szczerość nurzała się w burzliwym potoku słów, nie tonęła w nim jednak. Zagadnienia, które próbowali rozwiązać, były mi bliskie i czułem się osobiście zainteresowany, aby zostały pomyślnie rozwiązane. Często wydawało mi się, że w słowach studentów dźwięczą moje własne, nie wypowiedziane myśli, odnosiłem się więc do tych ludzi niemal z uwielbieniem, jak jeniec, któremu obiecują wolność. Oni znów patrzyli na mnie, jak patrzy stolarz na kawałek drzewa, z którego można zrobić coś osobliwego. — Samorodny talent! — rekomendował mnie jeden drugiemu z taką dumą, z jaką ulicznicy pokazują sobie nawzajem miedziaka znalezionego na jezdni. Nie podobało mi się, kiedy mnie nazywali „samorodnym talentem" i „synem ludu" — uważałem się za pasierba życia i niekiedy mocno ciążyło mi brzemię siły, która kierowała rozwojem mojego umysłu. Tak na przykład, kiedy zobaczyłem w oknie księgarni książkę, zatytułowaną nie znanymi mi słowami: Aforyzmy i maksymy, zapragnąłem gorąco przeczytać tę książkę i poprosiłem studenta akademii duchownej, aby mi ją pożyczył. - 726 - __ Patrzcie, państwo! — krzyknął ironicznie przyszły archijerej, mężczyzna o kędzierzawej głowie Murzyna, grubych wargach i wystających zębach. — To bzdura, bracie! Czytaj to, co ci dają, a od rzeczy, do których nie dorosłeś — wara! Ordynarny ton tych słów bardzo mnie uraził. Książkę oczywiście kupiłem za pieniądze częściowo zarobione na przystaniach, częściowo pożyczone od Andrzeja Dierienkowa. To była pierwsza poważna książka, którą nabyłem; zachowałem ją po dziś dzień. W ogóle obchodzono się ze mną niezbyt łaskawie. Gdy przeczytałem Abecadło nauk społecznych, odniosłem wrażenie, że autor przypisuje zbyt wielkie znaczenie roli plemion pasterskich w kształtowaniu życia kulturalnego — na niekorzyść przedsiębiorczych włóczęgów, myśliwców. Podzieliłem się moimi wątpliwościami ? pewnym filologiem, on zaś starając się nadać swej babskiej twarzy wyraz powagi rozwodził się przez całą godzinę o „prawie do krytyki". — Aby mieć prawo do krytyki, trzeba wierzyć w jakąś prawdę, a wy — w co wierzycie? — spytał mnie. Filolog ów czytał książki nawet na ulicy: idzie chodnikiem, zasłoni twarz książką i potrąca ludzi. Zwalony z nóg przez tyfus głodowy, leżąc w gorączce na poddaszu, krzyczał: — W moralności powinny być harmonijnie stopione elementy wolności i przymusu — harmonijnie, har-har-harm... Wrażliwy, na wpół chory wskutek chronicznego niedojadania, wyczerpany uporczywym poszukiwaniem niewzruszonej prawdy, nie miał żadnej radości życia prócz czytania książek i kiedy wydawało mu się, że pogodził sprzeczności dwóch tęgich umysłów, jego miłe, ciemne oczy zapalały się dziecinnym, szczęśliwym - 727 ? uśmiechem. W jakieś dziesięć lat od czasu mojego pobytu w Kazaniu spotkałem go w Charkowie; po powrocie z Kemu, gdzie przebywał pięć lat na zesłaniu, znów studiował na uniwersytecie. Wydawało mi się, że żyje on w mrowisku sprzecznych myśli; pożerany przez gruźlicę, próbował pogodzić Nietzschego ' z Marksem; chwytając mnie za ręce zimnymi, lepkimi palcami, pluł krwią i charczał: — Niesposób żyć bez syntezy! Umarł w tramwaju w drodze na uniwersytet. Niemało spotkałem takich nieulękłych męczenników rozumu; pamięć o nich jest dla mnie święta. Ze dwudziestu ludzi tego rodzaju zbierało się w mieszkaniu Dierienkowa; był wśród nich nawet Japończyk, student akademii duchownej, Pantielejmon Sato. Od czasu do czasu przychodził barczysty mężczyzna o gęstej, rozłożystej brodzie, z głową ogoloną na sposób tatarski. Ubrany był w szary kazakin, zapięty na haftki pod samą brodę; wydawało się, że jest weń szczelnie zaszyty. Siedział zazwyczaj gdzieś w kącie, ćmiąc krótką fajeczkę, i spoglądał na wszystkich spokojnym, badawczym spojrzeniem szarych oczu. Wzrok jego często, uporczywie zatrzymywał się na mej twarzy; czułem, że ten skupiony człowiek ocenia mnie w myślach, i nie wiem dlaczego, bałem się go. Zadziwiała mnie jego ma-łomówność; wszyscy dokoła rozprawiali głośno, dużo, stanowczo, a im donośniej brzmiały ich słowa, tym bardziej, oczywiście, podobały mi się. Bardzo długo nie domyślałem się, jak często pod osłoną gromkich słów kryją i Nietzsche Fryderyk (1844—1900) — niemiecki filozof-idealista, ideolog reakcji obszarniczo-burżuazyjnej w okresie formującego się imperializmu. Filozofia Nietzschego, przesycona mistyką i nienawiścią do ludzi, stała się pożywką dla niemieckiego faszyzmu. - 728 - się myśli nędzne i obłudne. O czym duma w milczeniu ten brodaty kolos? Zwano go Chochoł i zdaje się nikt prócz Andrzeja nie znał jego nazwiska. Wkrótce dowiedziałem się, że człowiek ten wrócił niedawno z jakuckiego obwodu, gdzie przeżył dziesięć lat na zesłaniu. To wzmogło moje zainteresowanie jego osobą, ale nie natchnęło odwagą zawarcia z nim znajomości, mimo że nie chorowałem ani na nieśmiałość, ani na wstydliwość, przeciwnie — pożerała mnie jakaś chorobliwa, niespokojna ciekawość, chęć poznania wszystkiego, i to możliwie jak najprędzej. Przez całe życie właściwość ta nie pozwalała mi oddać się bez reszty jakiejś jednej tylko sprawie. Kiedy przedmiotem rozmowy stawał się lud, ze zdumieniem, nie dowierzając samemu sobie, czułem, że na ten temat nie mogę myśleć tak, jak myślą ci ludzie. Dla nich lud był wcieleniem mądrości, piękna duchowego i dobroci, istotą o jednolitej naturze, niemal boską, siedliskiem najwznioślejszych uczuć, źródłem piękna i sprawiedliwości. Ja nie znałem takiego ludu. Widziałem cieśli, tragarzy, murarzy, znałem Jakuba, Osipa, Grzegorza, a tu wszyscy mówili o ludzie jednolitym w swej naturze, stawiając siebie znacznie niżej, podporządkowując się jego woli. A mnie się zdawało, że oni właśnie są wcieleniem piękna i potęgi myśli, że ta w nich ześrodkowała się i płonie szlachetna, przepojona miłością bliźniego żądza życia i walki o prawo budowania go na jakichś nowych, opartych na ukochaniu człowieka zasadach. Właśnie umiłowania człowieka brak było tym małym ludziom, wśród których żyłem dotychczas, a tu dźwięczało ono w każdym słowie, płonęło w każdym spojrzeniu. Jak deszcz orzeźwiający padały na moje serce słowa - 729 - wielbicieli ludu, bardzo wiele mi dała naiwna literatura o ponurym życiu wsi, o chłopie-męczenniku. Zrozumiałem, że tylko głęboka, namiętna miłość do człowieka jest źródłem siły niezbędnej do tego, by znaleźć i zrozumieć sens życia. Przestałem zajmować się sobą i zacząłem z większym zainteresowaniem odnosić się do ludzi. Andrzej Dierienkow powiedział mi w zaufaniu, że skromne dochody z jego sklepiku idą w całości na pomoc dla ludzi, którzy wierzą, że „szczęście ludu — to rzecz najważniejsza". Jak głęboko wierzący diaczek w czasie odprawiania nabożeństwa przez archijereja, kręcił się dokoła nich nie ukrywając zachwytu dla roztropnej mądrości pożeraczy ksiąg; z radosnym uśmiechem, wsunąwszy za pazuchę uschłą rękę, a drugą szarpiąc na wszystkie strony swą miękką bródkę, pytał mnie: — Dobrze mówią? No widzisz! I kiedy narodników gromił weterynarz Ławrow, heretyk — posiadacz dziwnego głosu, przypominającego gęganie gęsi — Dierienkow z przestrachem zamykał oczy i szeptał: — A to mąciwoda! Jego stosunek do narodników był podobny do mojego, wydawało mi się jednak, że zachowanie się studen-terii wobec Dierienkowa przypomina gburowaty i lekceważący stosunek panów do robotnika czy kelnera w restauracji. On sam nie dostrzegał tego. Często po odprowadzeniu gości zatrzymywał mnie na nocleg; sprzątaliśmy pokój, a potem leżąc na podłodze, na wojłokach, długo, po przyjacielsku szeptaliśmy w ciemnościach, ledwie rozświetlonych płomykiem lampki oliwnej. Z błogą radością człowieka wierzącego Dierienkow mówił mi: 730 - — Nagromadzą się setki, tysiące takich szlachetnych łudzi, obejmą w Rosji wszystkie najważniejsze stanowiska i za jednym zamachem odmienia całe życie! Był o jakieś dziesięć lat starszy ode mnie; widziałem, że bardzo mu się podoba rudowłosa Nastia, bo starał się nie patrzeć w jej zaczepne oczy i przy ludziach mówił .z nią oschle, komenderującym głosem zwierzchnika, wodził jednak za nią tęsknym spojrzeniem i kiedy rozmawiał z nią na osobności, uśmiechał się, zmieszany i onieśmielony, szarpiąc w zakłopotaniu bródkę. Toczącym się bitwom słownym przysłuchiwała się także z kącika jego mała siostrzyczka; jej dziecięca twarzyczka śmiesznie się wydymała z natężenia uwagi, oczy otwierały się coraz szerzej, a kiedy padały szczególnie ostre słowa, wzdychała głośno, jak gdyby ktoś chlusnął na nią lodowatą wodą. Niczym stateczny kogut krążył dokoła niej rudawy medyk i rozmawiał z nią tajemniczo, półgłosem, z namaszczeniem ściągając brwi. Wszystko to było niebywale interesujące. Ale nadeszła jesień i życie bez stałego zajęcia stało się dla mnie niemożliwe. Pochłonięty tym wszystkim, co się dokonywało wokół mnie, pracowałem coraz mniej, żyjąc na łaskawym chlebie, który zawsze z trudem przechodzi przez gardło. Trzeba było poszukać sobie „miejsca" na zimę; znalazłem je w piekarni bułek Wasilija Sjemionowa. Ten okres życia opisałem w opowiadaniach: Pryncy-pał, Konowałow, Dwudziestu sześciu i jedna. Ciężki to okres! Ale — pouczający! Ciężko mi było pod względem fizycznym, ale jeszcze ciężej — pod względem moralnym. Od chwili gdy zszedłem do sutereny, gdzie się mieściła piekarnia, między mną a ludźmi, których widzenie i słuchanie stało się już dla mnie koniecznością, - 731 wyrósł „mur zapomienia". Nikt z nich nie zaglądał do mnie do piekarni, a ja, pracując po czternaście godzin ca dobę, nie mogłem w powszedni dzień chodzić do Dierienkowa, w świąteczne zaś dni albo spałem, albo przebywałem z towarzyszami pracy. Niektórzy z nich od pierwszej chwili zaczęli traktować mnie jak zabawnego wesołka, inni patrzyli na mnie z naiwnym uwielbieniem, jak dzieci — na kogoś, kto umie opowiadać ciekawe bajki. Gadałem im diabli wiedzą co, ale zawsze coś takiego, co mogło rozbudzić w nich nadzieję na możliwość innego życia, łatwiejszego i rozumniejszego. I to mi się niekiedy udawało; widząc, jak ich obrzękłe twarze rozświetlają się ludzką tęsknotą, jak w oczach ich płonie poczucie krzywdy i gniew — wpadałem w nastrój świąteczny i myślałem z dumą, że „pracuję wśród ludu", że go „uświadamiam". Ale częściej, rzecz jasna, odczuwałem swą bezsilność, brak wiadomości, niemożność rozwiązania nawet najprostszych zagadnień życia, bytu. Wtedy czułem się, jak gdyby mnie wtrącono do ciemnej jamy, gdzie ludzie mrowią się jak ślepe robactwo, starając się jedynie zapomnieć o rzeczywistości, i znajdują to zapomnienie w szynku czy w zimnych objęciach prostytutek. Odwiedzanie domów publicznych było niemal obowiązujące raz na miesiąc w dzień wypłaty; o tej przyjemności marzyli wszyscy na głos już na tydzień przed upragnionym dniem, a kiedy minął — długo opowiadali sobie wzajemnie o doznanych rozkoszach. W czasie tych pogwarek cynicznie przechwalali się swą jurnością, naigrawali się okrutnie z kobiet i mówiąc o nich spluwała z obrzydzeniem. Ale — dziwna rzecz! — majaczyło mi się, że za tym wszystkim kryje się smutek i wstyd. Widziałem, że w „domach pocieszenia", gdzie za rubla można było ku- 732 pić kobietę na całą noc, moi koledzy z piekarni czuli się zakłopotani jak winowajcy, i wydawało mi się, że jest to zjawisko naturalne. A niektórzy z nich zachowywali się nazbyt rozwiąźle, zawadiacko i w tym ich zachowaniu odczuwałem pozę i fałsz. Niepokojąco interesował mnie wzajemny stosunek płci i sprawy te obserwowałem ze szczególną bacznością. Nie znałem jeszcze pieszczot kobiety i to stawiało mnie w przykrym położeniu, szydzili ze mnie okrutnie i współtowarzysze, i kobiety. Wkrótce też przestali zabierać mnie z sobą do „domów pocieszenia", mówiąc otwarpie: — Ty, bracie, nie chodź z nami. — Dlaczego? — Bo nie! Niedobrze nam z tobą. Uczepiłem się tych słów czując, że jest w nich coś ważnego dla mnie, ale nie otrzymałem rozsądniejszego wyjaśnienia. — Co też z ciebie za człowiek! Powiedziano ci nie — to nie! Nudno jest z tobą... I tylko Artiom dodał uśmiechając się: — Niby jak przy popie albo przy ojcu. Kobiety z początku natrząsały się z mojej wstrzemięźliwości, potem zaczęły się dopytywać z urazą: — Brzydzisz się? Czterdziestoletnia „dziewuszka", wspaniała, piękna Polka- Teresa Boruta, ich zarządzająca, patrząc na mnie mądrymi oczami rasowego psa powiedziała: — Dajmy mu spokój, koleżanki, on — ma się rozumieć — ma narzeczoną... Prawda? Taki siłacz trzyma sięj tylko dlatego, że ma narzeczoną. Nic innego! Była to alkoholiczka, piła do upadłego i pijana, była niewymownie odrażająca, ale w trzeźwym stanie zdu-m.ewała mnie wnikliwym stosunkiem do ludzi i spokojnym doszukiwaniem się sensu w ich postępowaniu. - 733 - — Najdziwniejsi ludzie to, ma się rozumieć, studenci akademii — opowiadała moim kolegom. — Oni takie na przykład rzeczy wyprawiają z dziewczętami: każą wysmarować podłogę mydłem, postawią na czworakach nagą dziewczynę, rękami i nogami na talerzach, i popychają ją w zadek — czy daleko zajedzie po podłodze? I tak jedną po drugiej. No i po co to? — Kłamiesz! — powiedziałem. — O, nie! — zaprzeczyła Teresa bez urazy, ze spokojem, i w tym spokoju było coś przygnębiającego. — Sama to wymyśliłaś! — Jakże dziewczyna mogłaby wymyślić coś takiego? Wariatka jestem czy co? — spytała wytrzeszczając oczy. Wszyscy przysłuchiwali się chciwie naszej kłótnia a Teresa opowiadała dalej o zbytkach gości beznamiętnym głosem człowieka, któremu zależy tylko na jednej rzeczy: zrozumieć — dlaczego? Słuchacze spluwali z obrzydzeniem, obrzucali studentów dzikimi wyzwiskami, a ja widząc, że Teresa wzbudza nienawiść do ludzi, których już pokochałem, mówiłem, że studenci miłują lud i pragną jego dobra. — No tak, ale to studenci z ulicy Woskriesieńskiej, świeccy, z uniwersytetu, a ja mówię przecież o duchownych, z Arskiego Pola! Ci duchowni — to same sieroty, a sierota wyrasta, ma się rozumieć, na złodzieja albo łobuza, na złego człowieka; przecież taki sierota do niczego nie jest przywiązany! Spokojne opowiadanie zarządzającej i pełne oburzenia skargi dziewcząt na studentów, urzędników i w ogóle na „lepszych klientów" wzbudzały w moich kolegach nie tylko wstręt i nienawiść, ale niemal radość, która wyrażała się w słowach: — Czyli że ci wykształceni są gorsi od nas! - 734 Ciężko i gorzko było mi słuchać tych słów. Widziałem, że do na wpół ciemnych, małych pokoików spływa, niczym do ścieków, cały brud miasta, wre i kipi na czadzącym ogniu i przesycony nienawiścią i gniewem, znów się wylewa na miasto. Obserwowałem, jak w tych norach, do których wpycha ludzi instynkt i nuda życiowa, powstają z bzdurnych słów wzruszające pieśni o tęsknotach i udrękach miłości, jak tworzą się potworne legendy o życiu „wykształconych ludzi" i rodzi się pogardliwy i wrogi stosunek do wszystkiego, co niepojęte. Widziałem, że „domy pocieszenia" — to uniwersytety, z których moi współtowarzysze wynoszą wiedzę o niezwykle trujących właściwościach. Patrzyłem, jak po brudnej podłodze poruszają się, leniwie szurając nogami, „dziewczynki dla uciechy", jak odrażająco podrygują ich zwiędłe ciaia przy natrętnym dźwięku harmonii albo denerwującym brzęku strun rozklekotanego pianina — patrzyłem i rodziły się we mnie jakieś niejasne, ale niepokojące myśli. Ze wszystkiego dokoła sączyła się nuda zatruwając duszę bezsilnym pragnieniem ucieczki dokądkolwiek. Kiedy w piekarni zaczynałem mówić o tym, że są bezinteresowni, szlachetni ludzie, którzy szukają dróg do wolności i szczęścia ludu, zaprzeczano mi: — A dziewki mówią o nich co innego! I bezlitośnie, z cyniczną złością wyśmiewano się ze mnie, a że byłem zadziornym szczeniakiem, nie uważałem się za głupszego i mniej śmiałego od dużych psów — i także się złościłem. Zaczynałem pojmować, że rozmyślania o życiu są niemniej ciężkie niż samo życie i doznawałem niekiedy uczucia gwałtownej nienawiści do bezgranicznie cierpliwych ludzi, z którymi pracowałem. Szczególnie oburzała mnie ich zdolność znoszenia cierpień i beznadziejna pokora, z jaką podda- 735 wali się niemal szaleńczemu znęcaniu się pijanego pryncypała. I — jakby naumyślnie! — właśnie w tym ciężkim dla mnie okresie przypadło mi w udziale zapoznanie się z ideą zupełnie nową, która, choć organicznie mi nienawistna, wprowadziła wiele zamętu do mej głowy. Nocą, podczas jednej z tych zamieci, kiedy to wydaje się, że wyjący z wściekłością wicher rozszarpał szare niebo na najdrobniejsze kłaczki, które sypią się na ziemię grzebiąc ją pod zaspami lodowego pyłu i kiedy zdaje się, że ustało życie na ziemi, słońce zgasło i już nigdy nie wzejdzie — w taką noc, w czasie zapustów, wracałem od Dierienkowów do piekarni. Szedłem z zamkniętymi oczami, pod wiatr, przedzierając się przez mętną kipiel szarego chaosu, i nagle upadłem potknąwszy się o człowieka leżącego w poprzek chodnika. Obrzuciliśmy się nawzajem wyzwiskami, ja — po rosyjsku, on — po francusku. — Do diabła... Wzbudziło to we mnie ciekawość; podniosłem go i postawiłem na nogi — był małego wzrostu, lekki. Popychając mnie krzyczał rozgniewany: — Gdzie moja czapka, do stu diabłów! Oddaj mi pan czapkę! Bo zamarznę! Znalazłem ją, strzepnąłem z niej śnieg, wdziałem mu na szczeciniastą głowę, ale on zerwał czapkę i wymachując nią, wymyślał mi w obu językach i krzyczał: — Precz! Nagle rzucił się naprzód i utonął w kłębiącej się kurzawie. Idąc dalej zobaczyłem go znowu; stał obejmując drewniany słup zgaszonej latarni i mówił z przekonaniem: — Leno, ja ginę... Och, Leno... Najwidoczniej był pijany i kto wie, czyby nie za- - 736 - marzł, gdybym go zostawił na ulicy. Spytałem, gdzie mieszka. — Co to za ulica? — krzyknął nabrzmiałym łzami głosem. — Nie wiem, dokąd iść. Objąłem go wpół i poprowadziłem dopytując się, gdzie mieszka. — Na Bułaku — wybełkotał drżąc. — Na Bułaku... Tam — łaźnie, dom... Stawiał niepewnie kroki, nogi mu się plątały i przeszkadzał mi iść; słychać było, jak dzwoni zębami. f — Si tu savais — mamrotał potrącając mnie. —: Co pan mówi? Zatrzymał się, podniósł rękę i powiedział dobitnie ? — jak mi się wydawało — z dumą: — Si tu savais ?? je te ????...1 Nagle jednak wsadził palce do ust i ruszył naprzód zataczając się i ledwie trzymając na nogach. Przykucnąłem, zarzuciłem go sobie na plecy i podniosłem, a on wpierając się podbródkiem w moją głowę, bełkotał: — Si tu savais... Ale ja zamarzam, o Boże... Na Bułaku z trudem dowiedziałem się od niego, w którym domu mieszka, i wreszcie weszliśmy do sieni małej oficynki w głębi podwórza, prawie niewidocznej w zadymce śnieżhej. Nieznajomy namacał drzwi, delikatnie zapukał i syknął: — Tss! Ciszej... Drzwi otworzyła kobieta w czerwonym szlafroku, z zapaloną, świecą w ręku; ustąpiwszy nam z drogi, odeszła w milczeniu na bok i wyjąwszy skądsiś lorgnon zaczęła mi się przyglądać. Powiedziałem jej, że człowiek, którego przyprowadzi- 1 Gdybyś wiedział, gdzie cię prowadzą... (fr.) 47 — Gorki II _ 737 _ lem, zdaje się, odmroził sobie ręce i trzeba4 go koniecznie rozebrać i położyć do łóżka. — Tak? — spytała głosem dźwięcznym i młodym — Trzeba mu zanurzyć ręce w zimnej wodzie... Ręką, w której trzymała lorgnon, wskazała bez słowa na róg pokoju, gdzie na sztalugach stał obraz — rzeka, drzewa. Spojrzałem ze zdziwieniem w twarz kobiety, dziwnie nieruchomą, ona zaś odeszła w kąt pokoju, do stołu, na którym paliła się lampa pod różowym abażurem, usiadła i wziąwszy ze stołu waleta kierowego zaczęła mu się przyglądać. — Nie ma pani wódki? — spytałem głośno. Nie odpowiedziała rozkładając karty na stole. Mężczyzna, którego przyprowadziłem, siedział na krześle z nisko opuszczoną głową i zwieszonymi wzdłuż ciała czerwonymi rękami. Położyłem go na kanapie i zacząłem rozbierać nic nie rozumiejąc; czułem się jak we śnie. Ściana nad kanapą, na wprost mnie, była gęsto zawieszona fotografiami, wśród których matowo połyskiwał złoty wieniec w kokardach z białej wstążki; na jej końcu był napis złotymi literami: ..Niezrównanej Gildzie." — Do diabła, nie tak. mocno! — jęknął mężczyzna, kiedy zacząłem rozcierać mu ręce. Z wyrazem troski w oczach kobieta w milczeniu rozkładała karty. Miała ptasią twarz z ostrym nosem; roz-świeilały ją wielkie, nieruchome oczy. Rękami dziew- czynki-podlotka poprawiła siwe włosy, bujne jak ??-????, i spytała cicho, ale dźwięcznie: — Widziałeś Misze, George? George odepchnął mnie, szybko usiadł i powiedział skwapliwie: — Przecież on wyjechał do Kijowa... — Tak, do Kijowa — powtórzyła kobieta nie odry- wając oczu od kart; zauważyłem, że głos jej brzmi mo-HOtonnie, bez wyrazu. — Wkrótce przyjedzie... — Tak? — O tak! Wkrótce. — Tak? — powtórzyła. Na wpół rozebrany George zeskoczył na podłogę i v/ dwóch susach znalazł się u stóp kobiety mówiąc coś do niej po francusku. — Jestem spokojna — odpowiedziała po rosyjsku. — Zabłądziłem, wiesz? Zamieć, straszny wicher, myślałem, że zamarznę — opowiadał pośpiesznie, gładząc jej rękę spoczywającą na kolanie. Miał około czterdziestki, na jego czerwonej twarzy o grubych wrargach, przysłoniętych czarnymi wąsami, malował się wyraz przestrachu i niepokoju; pocierał mocno siwą szczecinę włosów na okrągłej czaszce i mówił coraz przytomniej. — Jutro jedziemy do Kijowa — powiedziała kobieta ni to pytającym, ni to twierdzącym tonem. — Tak, jutro! Musisz więc wypocząć. Dlaczego się nie kładziesz? Już bardzo późno... — A Misza dziś nie przyjedzie? — O nie! Taka zamieć... Chodź, połóż się... Zniknął z nią w małych drzwiczkach za szafą z książkami, wziąwszy ze stołu lampę. Długo siedziałem sam, 0 niczym nie myśląc, i wsłuchiwałem się w jego cichy, chrapliwy głos. Kosmate łapy szurały po szybach. W kałuży roztopionego śniegu niepewnie odbijał się płomień świecy. Pokój był szczelnie zastawiony meblami; napełniała go ciepła, dziwna woń usypiająca myśli. Wszedł George z lekka chwiejąc się na nogach, z lampą w dłoni; jej abażur podzwaniał miarowo o szkło. — Położyła się... !?« - 7S9 - Postawił lampę na stole, w zamyśleniu zatrzymał się pośrodku pokoju i zaczął mówić nie patrząc na mnie: — No i cóż? Gdyby nie ty, zginąłbym prawdopodobnie... Dziękuję! A ktoś ty taki? Przechylił na bok głowę przysłuchując się szmerowi w sąsiednim pokoju; od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze. — To pana żona? — spytałem cichutko. — Żona. Wszystko. Całe życie! — powiedział półgłosem, zatrzymując się po każdym słowie i patrząc w podłogę znów zaczął mocno rozcierać głowę dłońmi. — Może by się napić herbaty? W roztargnieniu podszedł do drzwi, ale zatrzymał się przypomniawszy sobie, że służąca objadła się ryby i odwieziono ją do szpitala. Zaproponowałem, że nastawię samowar; skinął potakująco giową i widocznie me pamiętając, że jest na wpół rozebrany, plaskając bosymi stopami po mokrej podłodze, zaprowadził mnie do maleńkiej kuchni. Tam oparłszy się plecami o piec powtórzył: — Gdyby nie ty, zamarzłbym — dziękuję! I nagle drgnął i wpił się we mme rozszerzonymi z przestrachu oczami. — Co by się wtedy z nią stało? O, Boże... Szybko, szeptem, patrząc w ciemną lukę drzwi, powiedział: — Widzisz, ona jest chora. Jej syn, muzyk, zastrzelił się w Moskwie, a ona wciąż go oczekuje; już dwa lata prawie... Potem, kiedy pJiśmy herbatę, opowiedział mi bezład nie, w niezwykłych słowach, że jego żona jest ziemian ką, a on nauczycielem historii, że był korepetytore: jej syna, zakochał się w niej i że ona odeszła od męża, niemieckiego barona, została śpiewaczką operową i było - 740 - \ im bardzo dobrze, chociaż pierwszy mąż na wszelki sposób starał się zatruć jej życie. Opowiadał z przymrużonymi oczami, wypatrując czegoś usilnie w półmroku brudnej kuchni z przegniłą przy piecu podłogą. Parzył sob.e usta popijając herbatę, krzywił się, okrągłe oczy mrugały bojaźliwie. — Ktoś ty taki? — spytał raz jeszcze. — Aha, piekarz bułek, robotnik. Dziwne... Nie wyglądasz na to. Coś w tym jest. W słowach jego dźwięczał niepokój, patrzył na mnie nieufnie spojrzeniem zaszczutego człowieka. Opowiedziałem mu krótko o sobie. ?— Ach tak? — zawołał cicho. — Więc to tak... ? nagle ożywał się pytając: — Znasz bajkę o Brzydkim kaczątku '? Czytałeś? , Twarz mu się wykrzywiła, zaczął mówić z gniewem; zdumiewały mnie nienaturalne zmiany w jego chrapliwym głosie, który to obniżał się, to podnosił przechodząc chwilami w pisk. — Ta bajka sprowadza na manowce! Gdy byłem w twoim wieku, także pomyślałem sob.e: a może jestem łabędziem? No i cóż... Miałem iść do akademii duchownej, a poszedłem na uniwersytet. Ojciec — duchowny — wyrzekł się mnie. Studiowałem w Paryżu historię nieszczęść ludzkich, historię postępu. Pisałem... Tak. O. jakie to wszystko... Poderwał się z krzesła, nasłuchiwał chwilę, a potem powiedział: — Postęp — to wymysł dla pocieszenia ludzi! Życie jest niemądre, pozbawione sensu. Bez niewolnictwa nie ma postępu; bez podporządkowania większości woli 1 Brzydkie kaczątko — tytuł bajki Hansa Andersena, sławnego poety i bajkopisarza duńskiego. W bajce tej rzekome kaczątko wyrasta na pięknego łabędzia. - 741 - mniejszości ludzkość zatrzyma się na drodze rozwoju. Chcąc ułatwić sobie pracę, życie, tylko je komplikujemy, zwiększamy wysiłek. Fabryki i maszyny są po to. aby wytwarzać wciąż nowe i nowe maszyny — to nie ma sensu! Jest coraz więcej robotników, a potrzebny jest tylko chłop, producent chleba. Chleb — to wszystko, co pracą trzeba wydrzeć przyrodzie. Im mniej czło-%viek pragnie, tym jest szczęśliwszy, im więcej ma potrzeb — tym mniej wolności. Mówił to może innymi słowami, ale te właśnie oszałamiające myśli usłyszałem po raz pierwszy, i to w takiej ostrej, nagiej postaci. Pisnąwszy z podniecenia George bojaźliwie zatrzymał wzrok na drzwiach otwartych do sąsiednich pokojów, chwilę wsłuchiwał się w ciszę i znów zaczął szeptać niemal z wściekłością: — Zrozum — człowiekowi niewiele potrzeba: kawałek chleba i kobieta... Kiedy zaczął mówić o kobiecie tajemniczym szeptem, słowami, których nie znałem, wierszami, których nie czytałem — nagle stał się podobny do złodzieja Basz-kina. — Beatrycze, Fiammetta, Laura, Ninon ! — szeptaj nie znane mi imiona i opowiadał o jakichś zakochanych królach i poetach, deklamował francuskie wiersze wybijając rytm cienką, obnażoną do łokcia ręką. — Miłość i głód rządzą światem — dochodził mnie jego gorący szept i przypomniałem sobie, że te słowa są wydrukowane pod nagłówkiem rewolucyjnej broszu- ' Beatrice, Fiammetta, Laura — imiona kobiet opiewanych przez wielkich poetów włoskich: Dantego (1265— 1321), Boccacia (1313—1375) i Petrarkę (1304—1374). Ninon — Ninon de Lenclos (1620—1705), znana w sferach arystokratycznych i literackich piękność, prowadziła „salon literacki", w którym zbierali się pisarze, artyści i uczeni. - 742 - ry ???-Głód, co nadawało im w moich myślach szczególnie ważne znaczenie. — Ludzie szukają zapomnienia, pociechy, a nie wiedzy! Ta myśl przybiła mnie do reszty. Wyszedłem z kuchni nad ranem: mały zegar wiszący na ścianie wskazywał szóstą z minutami. Szedłem w szarej mgle przez zaspy śnieżne, słuchając wycia zamieci, i kiedy przypominałem sobie wściekłe okrzyki złamanego przez życie człowieka, czułem, że jego s,ło-wa uwięzły mi gdzieś w gardle, że mnie duszą. Nie chciało mi się iść do piekarni, patrzeć na ludzi; dźwigając na sobie grubą powłokę śniegu włóczyłem się po ulicach Tatarskiej Słobody, dopóki się zupełnie nie rozwidniło i spośród fal śniegu nie zaczęły się wynurzać postacie mieszkańców miasta. Nigdy już nie spotkałem nauczyciela historii i nie chciałem go spotkać. Później jednak niejednokrotnie słyszałem sentencje o bezsensie życia i bezużyteczności pracy — wypowiadali je niepiśmienni wędrowcy, bezdomni włóczędzy, „tołstojowcy" i ludzie o wysokiej kulturze. Mówił tak mnich wyświęcony na kapłana, magister teologii, chemik pracujący nad materiałami wybuchowymi, biolog-neowitalista i wielu innych. Ale idee te nie działały już na mnie tak oszałamiająco jak wtedy > gdy po raz pierwszy zaznajomiłem się z nimi. Dopiero dwa lata temu — przeszło trzydzieści lat od chwili pierwszej rozmowy na ten temat — usłyszałem niespodzianie te same myśli, wypowiedziane niemal tymi samymi słowami przez mojego starego znajomego, robotnika. Pewnego razu zawiązała się między nami rozmowa „od serca" i ów znajomy — „kołowrotek polityczny", jak niewesoło się uśmiechając nazywał sam siebie —- - 743 - powiedział z tą nieustraszoną szczerością, która cechuje chyba tylko Rosjan: — Drogi mój A. M., nic mi nie trzeba, po diabła to wszystko — te akademie, nauki, aeroplany — wszystko to zbyteczne! Potrzebny mi tylko spokojny kąt i baba, którą bym mógł całować, kiedy zechcę, i która by mi szczerze, duszą i ciałem, była oddana — to wszystko! Wy rozumujecie jak inteligent, jesteście już nie nasz człowiek — zatrutą macie duszę; dla was idea jest ważniejsza niż to ludzkie mrowie... Czy myślicie, jak te Żydy, że człowiek jest stworzony dla soboty? — Żydzi tak nie myślą... — Diabli wiedzą, co oni myślą... To ciemny ludek —• odpowiedział rzuciwszy niedopałek papierosa do rzeki i śledząc za nim. Siedzieliśmy na bulwarze nad Newą, na granitowej ławie, w jesienną noc księżycową, obaj znękani dniem, spędzonym na daremnej szarpaninie wewnętrznej, przepojonej upartym, ale bezowocnym pragnieniem dokonania czegoś dobrego, pożytecznego. — Jesteście z nami, ale nie jesteście nasz człowiek, to wam powiadam — ciągnął cicho, w zamyśleniu. — Inteligenci lubią się burzyć, już od niepamiętnych czasów przyłączali się do buntów. Jak Chrystus był idealistą i podniósł bunt w imię nieziemskich celów, podobnie cała inteligencja buntuje s^ę w imię utopii. Podnosi bunt idealista, a idą za nim nikczemnicy, łajdaki, dranie... A wszystko to — ze złości: widzą, że nie ma dla nich miejsca w życiu. Robotnik zrywa się do buntu w imię rewolucji, żeby wywalczyć sprawiedliwy podział narzędzi pracy i jej produktów. A kiedy wreszcie zdobędzie władzę, myślicie, że zgodzi się zachować państwo? Za nic! Wszyscy się rozejdą i każdy na własny rachunek urządzi sobie spokojny kącik... - 744 - Mówicie — rozwój techniki? Przecież wskutek tego jeszcze ciaśniej zaciska się nam pętla na szyi, jeszcze mocniejsze krępują nas pęta. Nie, trzeba się uwolnić od niepotrzebnej pracy. Człowiek pragnie spokoju. Fabryki i nauka spokoju mu nie przyniosą. Dla jednego — niewiele potrzeba. Po co mam wznosić miasta, kiedy mi potrzebny mały domek! Gdzie ludzie żyją w gromadzie,, tam muszą być i wodociągi, i kanalizacja, i elektryczność. A spróbujcie żyć bez tego wszystkiego — o ileż to lepiej! Tak, wiele niepotrzebnego jest u nas, a wszystko to wymyśliła inteligencja, dlatego też mówię: inteligencja — to szkodliwa kategoria ludzi. Powiedziałem, że nikt nie umie tak gruntownie, tak-bez zastrzeżeń obrać życia z sensu, jak to czynimy my. Rosjanie. — Jesteśmy narodem miłującym nade wszystko wolność ducha — uśmiechnął się mój rozmówca. — Nie gniewajcie się, ale ja słusznie rozumuję; tak myślą miliony spośród nas, tylko nie umieją tego wyrazić... Życie powinno być prostsze, wtedy będzie miłosierniejsze dla ludzi... Człowiek ten nigdy nie był „tołstojowcem" ', nie okazywał skłonności do anarchizmu — dobrze znam drogę jego duchowego rozwoju. Po rozmowie z nim pomyślałem mimo woli: a jeżeli naprawdę miliony ludzi w Rosji tylko dlatego znoszą 1 Tołstojowiec — zwolennik poglądów Lwa Tołstoja (1838—1910), znakomitego pisarza rosyjskiego, realisty, autora Wojny i pokoju, Anny Kareniny, arcydzieł rosyjskiej i światowej literatury. W utworach swoich zwalczał on system poli- cyjno-pańszczyźniany carskiej Rosji, demaskował fałsz i zakłamanie, nie rozumiał jednak znaczenia walki politycznej, nie wierzył w możliwość zmian drogą rewolucji socjalnej i reform. Tołstoj głosił utopijne hasła samodoskonalenia wewnętrznego,, „niesprzeciwiania się złu", powrotu do natury. - 745 - trudy i męki rewolucji, że w głębi duszy żywią nadzieję wyzwolenia się od pracy? Minimum pracy, maksimum zadowolenia — to rzecz bardzo ponętna, urze-feająea, jak wszystko, co nieosiągalne, jak każda utopia. I przypomniałem sobie wiersz Henryka Ibsena *. Mówicie, żem konserwatysta? Gdzie tam! Taki sam jestem, jaki byłem zawsze. Nie lubię przestawiać figur na szachownicy, Wolałbym pokrzyżować całą grę od razu. Znam tylko jedną rewolucję... Była ona Znacznie mądrzejsza od wszystkich następnych I mogła zburzyć świat cały — Mam, oczywiście, potop bibli ny na myśli. Chociaż — i wtedy Szatan dał się wywieść w pole! Jak wiadomo — Noe został dyktatorem. O, jeśli tylko można to zrobić gruntowniej, Nie odmówię wam swojej pomocy, Wy zajmiecie się powszechnym potopem, A ja z radością rzucę torpedę pod arkę! Sklepik Dierienkowa przynosił znikomy dochód, a ilość ludzi i różnych spraw wymagających materialnej pomocy wciąż wzrastała. — Trzeba coś wymyślić — mówił Andrzej skubiąc w zakłopotaniu bródkę i uśmiechał się jak winowajca, dężko wzdychając. Wydawało mi się, że ten człowiek zanego na dożywotnią katorgę pomagania ludziom i choć pogodził się z wyrokiem, niekiedy odczuwa jego ciężar. Zapytywałem go niejednokrotnie na różne sposoby: — Dlaczego to robicie? 1 Ibsen Henryk (1828—1906) dramaturg norweski. - 740 - Nie rozumiejąc widocznie moich pytań odpowiadał na pytanie — po co? — mówią'c zawile jak z książki. o ciężkiej doli ludu, o konieczności szerzenia oświaty, wiedzy. — A czy ludzie pragną, poszukują wiedzy? — Co za pytanie! Oczywiście! A wy — czyż nie pragniecie? Tak, ja pragnąłem. Pamiętałem jednak słowa nauczyciela historii! ,,Ludzie szukają zapomnienia, pociechy — a nie wiedzy." ? Kiedy chodzi o takie skrajne idee — obustronnie agubne jest ich zetknięcie się z ludźmi w siedemnastej wiośnie życia: idee stępiają się na skutek tego, młodzi ludzie również nic na tym nie zyskują. Zaczęło mi się wydawać, że zawsze dostrzegałem to .sarno: ludziom podobają się ciekawe historie jedynie dlatego, że pozwalają im zapomnieć na chwilę o ciężkim życiu, z którym się pogodzili. Im więcej „zmyślenia" w opowieści, tym chciwiej słuchają jej ludzie. Najciekawsza jest ta książka, w której jest dużo pięknego ,,zmyślenia". Krótko mówiąc — pławiłem się w odurzających oparach. Dierienkow postanowił otworzyć piekarnię bułek, Przypominam sobie, że według najskrupulatniejszych obliczeń każdy rubel włożony w przedsiębiorstwo miał przynosić co najmniej trzydzieści pięć procent zysku. Miałem tam pracować za „podręcznego" piekarza i — jako „swój człowiek" — dawać baczenie, aby ów piekarz nie kradł mąki, jajek, masła i pieczywa. Przeniosłem się więc z wielkiej, brudnej sutereny do małej, czystszej — utrzymywanie jej w czystości należało do moich obowiązków. Zamiast pracy w artelu, złożonym z czterdziestu ludzi, miałem teraz do czynienia - 747 - tylko z jednym człowiekiem. Miał on siwe skronie, spiczastą bródkę, suchą, jakby uwędzoną twarz, ciemne, zamyślone oczy i dziwne usta: małe jak u okonia, o wargach pełnych, grubych, jakby złożonych do dokonywanego w myśli pocałunku. A w głębi jego oczu igrał jakiś drwiący ognik. Ma się rozumieć — piekarz kradł; w pierwszą zaraz noc wspólnej pracy odłożył na bok dziesięć jaj, ze trzy funty mąki i spory kawał masła. — A to na co przeznaczone? — Przeznaczone to dla jednej dziewczynki — odpowiedział przyjaźnie, marszcząc nos, i dodał: — Pie-ękna dziewczynka! Spróbowałem przekonać go, że kradzież — to przestępstwo. Ale czy to nie dopisała mi wymowa, czy też sam nie byłem dostatecznie mocno przekonany o tym, czego usiłowałem dowieść — dość, że słowa moje nie odniosły skutku. Leżąc na skrzyni z ciastem i patrząc w okno na gwiazdy piekarz mruknął zdziwiony: — Będzie mi tu nauczki dawał! Pierwszy raz mnie widzi i — patrzcie go — już mi nauczki daje! A jest trzy razy młodszy ode mnie. Śmiech bierze... Rozejrzał się po rozgwieżdżonym niebie i spytał: — Tak mi się zdaje, jakbym cię gdzieś już widział.., U kogoś ty pracował? U Sjemionowa? To tam, gdzie się buntowali?... Ach, tak... No to cię chyba we śnie widziałem... Po kilku dniach zauważyłem, że człowiek ten może spać w każdej chwili i w dowolnej pozycji, nawet gdy stoi oparty o łopatę. Kiedy zasypiał, unosił w górę brwi i twarz jego dziwnie się zmieniała przybierając wyraz ironicznego zdumienia. Ulubionym jego tematem były - 748 - opowiadania o ukrytych skarbach i snach... Mówił z głębokim przekonaniem: — Ziemię to ja widzę na wylot; jest ona jak pieróg skarbami nadziana; wszędzie są zakopane: kotły, kufry i żelazne garnki pełne pieniędzy. Zdarzało mi się nieraz — widzę we śnie znajome mi miejsce, na ten przykład łaźnię, a pod węgłem tej łaźni zakopany kufer ze srebrnymi naczyniami. Budzę się i idę nocą kopać; wykopałem dół na półtora arszyna, patrzę — a tu węgielki i psia czaszka. A tom ci znalazł!... Nagle — trach! — szyba rozpryskuje się w kawałeczki i jakaś baba drze się wniebogłosy: „Na pomoc, złodzieje!" Uciekłem, rozumie się, boby mnie obili. Śmiech bierze. Często słyszę te słówka „śmiech bierze", ale Iwan Kuźmicz Łutonin nie śmieje s.ę, tylko mrużąc w uśmiechu oczy, marszczy nasadę nosa i rozdyma nozdrza. Sny jego są niewymyślne, równie nudne i bzdurne jak jego życie na jawie, nie rozumiem więc, dlaczego Kuźmicz opowiada swoje sny z taką przyjemnością, a o tym,' co się dzieje dokoła niego, mówić nie lubi.1 Całe miasto jest poruszone: zastrzeliła się, bezpośrednio po powrocie z cerkwi, córka bogatego handlarza herbaty, przemocą wydana za mąż. Za jej trumną szły tłumy młodzieży — kilka tysięcy osób — nad grobem studenci wygłaszali przemówienia, policja ich rozpędzała. W ciasnym sklepiku obok piekarni wszyscy rozprawiają o tym dramacie, pokój za sklepem zatłoczony jest studentami, do nas, do sutereny, dolatują wzburzone głosy, ostre słowa. 1 W końcu dziewiątego dziesiątka ubiegłego stulecia przeczytałem w pewnym piśmie archeologicznym, że Łutonin-Koro-wiakow znalazł gdzieś w powiecie czystopolskim ukryty skarb: kociołek arabskich monet. (Przyp. aut.) - 749 - — Za mało pannę za włosy targano —? mówi Łutonin i zaraz potem baj durzy: — Niby to łowię sobie karasie w stawie, a tu nagle — policjant: „Stój, jak śmiesz?" Uciekać nie ma dokąd, daję więc nurka do wody i — obudziłem się... Chociaż rzeczywistość przepływała gdzieś poza zasięgiem jego uwagi, Łutonin zorientował się jednak prędko, że w piekarni dzieje się coś niezwykłego. W sklepie sprzedają panny niezdatne do tej pracy, czytające książki; siostra właściciela piekarni i jej przyjaciółka, rosła dziewczyna o rumianych policzkach i łagodnym spojrzeniu. Przychodzą studenci, długo przesiadują w pokoju za sklepem i głośno rozprawiają lub o czymś tam szepczą. Właściciel zagląda rzadko, a ja — „podręczny" — jestem czymś w rodzaju kierownika piekarni. — Czyś ty krewniak starego? — pyta Łutonin. — A może upatrzył cię na swojego szwagra? Nie? Śmiecił bierze... A po co się tu studenci szwendają? Do panienek.., N-no tak. Może być i tak... Chociaż te panny nie takie znów apetyczne ani ładne... Studenciki na pewno-wolą jeść bułki aniżeli nadskakiwać panienkom... Prawie co dzień o piątej, szóstej rano na ulicy, przed oknem naszej sutereny, zjawia się krótkonoga dziewczyna; jest zbudowana jakby z półkul różnej wielkości i przypomina worek z arbuzami. Zwiesiwszy gołe nogi do wnęki przed oknem, woła ziewając: — Wania! Ma na głowie pstrokatą chusteczkę, spod której wymykają się jasne, kędzierzawe włosy, obsypując drobnymi pierścioneczkami jej niziutkie czoło i czerwone, wydęte jak piłka policzki, łaskocząc ją po zaspanych oczach. Leniwym ruchem odgarnia włosy z twarzy małymi rękami o zabawnie, jak u noworodka, rozcapse- - 75» - rzonych palcach. Ciekawa rzecz, o czym można mówić z taką dziewoją? Budzę piekarza, który ją pyta: — Przyszłaś? — Widzisz przecie. — Spałaś? — Jakżeby nie? — Co ci się przyśniło? — Nie pamiętam... W mieście — cisza. Chociaż już gdzieś tam szurga* miotła dozorcy i ćwierkają wróble, które dopiero co się ocknęły. Przez szyby przenikają cieplutkie promienie wschodzącego słońca. Bardzo lubię te zadumane świtania. Wyciągnąwszy przez okno włochatą rękę piekarz obmacuje dziewczynie nogi, ona zaś poddaje się tej operacji obojętnie, bez uśmiechu, mrugając oczami owcy. — Pieszkow, wyjmuj pieczywo, już czas! Wyciągam z pieca blachy, piekarz chwyta z nich kilkanaście maślanych „pluszek", przekładańców, oba-rzanków i rzuca je dziewczynie w podołek spódnicy, ona zaś, przerzucając gorącą pluszkę z ręki do ręki, gryzie ją żółtymi zębami owcy, parzy się i zagniewana, popiskuje, pobekuje. Piekarz patrzy na nią z upodobaniem i mówi: — Opuść spódnicę, bezwstydnie©... A po odejściu dziewczyny przechwala się przede mną: — Widziałeś? Jak owieczka, cała w kędziorkach. Ja, bracie, jestem obyczajny, z babami nie żyję, tylko z dziewczynami. To trzynasta z kolei! To chrzestniacz-ka Nikiforycza. Słuchając j-ego zachwytów, myślę: „I ja miałbym żyć w ten sposób?" Wyjąwszy z pieca biały chleb, sprzedawany na wagę, kładę na długiej desce dziesięć, dwanaście bochnów i niosę je pośpiesznie do sklepiku Dierienkowa, a pa - 751 - powrocie ładuję dwupudowy kosz bułkami i maślanymi bułeczkami i biegnę do akademii duchownej, żeby zdążyć na śniadanie studentów. Tam stoję w przestronnej jadalni przy drzwiach, zaopatrując studentów w bułki „na książeczkę" i „za gotówkę" — stoję i słucham ich dyskusji o Tołstoju: jeden z profesorów akademii, Gu-sjew. jest zaciekłym wrogiem Lwa Tołstoja. Niekiedy w koszu pod bułkami leżą książki, które mam niepostrzeżenie wsunąć w rękę tego czy innego studenta, niekiedy znów studenci chowają książki i liściki do mojego kosza. Raz na tydzień musiałem biec jeszcze dalej — do „domu wariatów", gdzie miał wykłady psychiatra Bech-tieriew demonstrując chorych. Kiedyś pokazywał studentom chorego na manię wielkości; kiedy w drzwiach audytorium ukazał się ów mężczyzna — wysoki, szczupły, w białym kitlu, w kołpaku podobnym do naciągniętej na głowę pończochy — uśmiechnąłem się mimo woli, ale chory zatrzymał się przy mnie na chwilę i spojrzał mi w twarz tak, że odskoczyłem, jak gdyby pchnął mnie w serce czarnym, ale płomiennym ostrzem swego wzroku. I przez cały czas, kiedy Bechtieriew, szarpiąc brodę, z uszanowaniem rozmawiał z chorym, nieznacznie gładziłem dłonią twarz, jak gdyby ją osmalił gorący podmuch. Chory mówił głuchym basem i czegoś żądał, groźnie wyciągając z rękawa wysmukłą dłoń o długich palcach; wydawało mi się, że jego ciało wydłuża się nienaturalnie, rośnie w nieskończoność, że nie ruszając się z miejsca szaleniec dosięgnie mnie tą ciemną ręką i chwyci za gardło. Z ciemnych oczodołów jego kościstej twarzy groźnie i władczo błyska przeszywające spojrzenie czarnych oczu. Ze dwudziestu studentów przygląda się człowiekowi w śmiesznym kołpaku, nie- - 752 - którzy — z uśmiechem, większość — w skupieniu, ze smutkiem; ich oczy są uderzająco normalne w porównaniu z jego palącymi oczami. Jest on straszny i jest w nim coś majestatycznego, tak — majestatycznego! Studenci milczą jak ryby, w ciszy zalegającej dokoła dobitnie brzmi głos profesora; każde jego pytanie wywołuje groźne okrzyki, wydobywające się z głuchym pomrukiem jak gdyby gdzieś spod podłogi, z martwych, ^ białych ścian; ruchy chorego są hieratycznie powolne i dostojne. W nocy pisałem wiersze o maniaku nazywając go „władcą nad władcami, druhem i doradcą Boga" i długo obraz jego żył w mojej pamięci, zakłócając mi życie. Ponieważ pracowałem od szóstej wieczorem prawie do samego południa, w dzień spałem i mogłem czytać tylko w przerwach między jedną a drugą robotą: gdy zagniotłem ciasto i czekałem, nim się drugie zakwasi, albo gdy wsadziłem chleb do pieca. W miarę jak opa-ncwywałem tajniki rzemiosła, piekarz pracował coraz mniej, natomiast „uczył" mnie mówiąc z życzliwym podziwem: — Pojętny z ciebie chłopak, za rok, dwa będziesz pie- -karzem. Śmiech bierze... Takiś młody, nie będziesz miał posłuchu, szanować cię nie będą... Mojego zamiłowania do książek nie pochwalał. — Lepiej byś nie czytał, tylko spał — doradzał mi troskliwie, nigdy jednak nie spytał, jakie czytam książki. Sny, marzenia o skarbach i okrąglutka, krótkonoga dziewuszka pochłaniały go bez reszty. Od czasu do czasu dziewczyna przychodziła nocą, a wtedy Iwan Kuź-micz albo uprowadzał ją do sieni, na worki z mąką, albo, jeśli było zimno, mówił do mnie marszcząc nos: — Wyjdź no gdzie na jakie pół godzinki! 48 — Gorki II _ 753 ,. Wychodziłem myśląc: „Jak bardzo ta miłosc jest niepodobna do miłości, o której piszą w książkach..." W małym pokoiku za sklepem mieszkała siostra Die-rienkowa; nastawiałem dla niej samowar, ale starałem się widywać ją jak najrzadziej — nieswojo czułem się w jej towarzystwie. Jej dziecięce oczy patrzyły na mnie nadal tym niepokojącym spojrzeniem, jak w czasie pierwszych spotkań, w ich głębi migotał nieuchwytny uśmiech i wydawało mi się, że ten uśmiech jest drwiący. Wskutek nadmiaru siły byłem okropnie niezdarny; obserwując, jak zarzucam na plecy i taszczę pięciopu-dowe worki, piekarz mówił ze współczuciem: — Siły masz za trzech, ale zręczności ci brak. I cóż z tego, żeś taki drągal, kiedyś i tak — wół... Chociaż przeczytałem już wiele książek, choć lubiłem deklamować wiersze i sam je próbowałem pisać, mówiłem „swoimi słowami". Czułem, że te słowa są ciężkie, szorstkie, ale wydawało mi się, że tylko one mogą wyrazić każdą, najgłębszą nawet, zawiłość moich myśli. A niekiedy umyślnie używałem ordynarnych słów wyrażając w ten sposób protest przeciw czemuś, co było mi obce, co mnie drażniło. Jeden z moich nauczycieli, student matematyki, oburzał się na mnie: — Diabli wiedzą, jak wy mówicie. Nie słowami, tylko gwichtami... W ogóle nie byłem z siebie zadowolony, jak to się często zdarza młodym chłopcom. Uważałem, że jestem śmieszny, ordynarny: mam kałmucką twarz o wydatnych kościach policzkowych, głos — nie jest mi posłuszny. A siostra Dierienkowa poruszała się szybko, zwinnie» jak jaskółka w locie; wydawało mi się, że ta lekkość 754 - ruchów jest w niezgodzie z jej krągłą, miękką postacią. Zarówno jej gesty jak jej chód mają w sobie coś sztucznego, jak gdyby były wyuczone. Głos jej brzmi wesoło, Maria śmieje się często; kiedy słyszę ten dźwięczny śmiech, myślę sobie: chciałaby, żebym zapomniał, w jakim stanie zobaczyłem ją po raz pierwszy. Ale ja — nie chciałem o tym zapomnieć; całą duszą lgnąłem do rzeczy niezwykłych, nie mogłem obejść się bez myśli, że są one możliwe, że istnieją. Niekiedy Maria pytała mnie: — Co pan czyta? Zbywałem ją krótką odpowiedzią i miałem ochotę spytać: „A po co pani chce to wiedzieć?" Kiedyś piekarz tuląc swoją krótkonogą wybrankę powiedział mi podpitym głosem: — Wyjdź no na chwilkę... Ech, poszedłbyś tak do siostry naszego starego... Na co czekasz, ślamazaro? Przecież studenci... Krzyknąłem, że jozbiję mu głowę gwichtem, jeżeli odważy się powiedzieć jeszcze słówko, i wyszedłem do sieni, na worki. Przez szczelinę niedomkniętych drzwi doleciał mnie głos Łutonina: — Co się mam gniewać na niego? Nałykał się książek i teraz żyje niby ten wariat... W sieni piszczą i harcują szczury, w piekarni pobekuje, pojękuje dziewucha. Wychodzę na podwórze: leniwie, prawie bezszelestnie mży drobny deszczyk, ale mimo to jest duszno; w powietrzu unosi się zapach spalenizny — palą się lasy. Już dawno minęła północ. W domu naprzeciwko piekarni otwarte są okna; z pokojów o przyćmionym świetle dochodzi śpiew: A z góry, uśmiechnięty, Patrzy Warłamij święty, Złota głowa mu płonie Z zachwytu... 4,' - 755 - Próbuję wyobrazić sobie, że Maria Dierienkowa leży mi na kolanach podobnie jak na kolanach piekarza — jego wybrana, i całą swoją istotą czuję, że to jest niemożliwe, a nawet przerażające. Pije z nimi, swawoli, Och!... czymś jeszcze do woli Się zabawia od zmierzchu Do świtu... Zawadiacko wybija się z chóru głosów głuche, basowe „och". Pochylony, rękami wsparty o kolana, patrzę w okno pokoiku za sklepem: przez koronkę firanki widać kwadratową klitkę; mała lampka z niebieskim abażurem oświetla jej szare ściany; przy lampce, zwrócona twarzą do okna, siedzi dziewczyna i pisze. Podniosła właśnie głowę i czerwoną obsadką poprawia pasmo włosów na skroni. Oczy ma przymrużone, twarz uśmiechniętą. Powoli składa arkusik, zakleja kopertę dotykając jej brzegu językiem i rzuciwszy list na stół grozi mu maleńkim paluszkiem, mniejszym niż mój mały palec. Znów jednak bierze list do ręki, chmurzy się, rozdziera kopertę, czyta, wkłada do nowej koperty, pisze adres pochyliwszy się nad stołem i wymachuje listem w powietrzu jak białą chorągiewką. Potem kręcąc się w kółko i klaszcząc w dłonie idzie do kąta, gdzie stoi jej łóżko; za chwilę ukazuje się bez bluzki — ramiona ma krąglutkie jak bułeczki — bierze ze stołu lampkę i znika w,kącie'pokoju. Gdy obserwujemy, jak się zachowuje człowiek, kiedy jest sam, wydaje się nam, że to wariat. Chodzę po podwórzu myśląc o tym, jakie dziwne życie prowadzi ta dziewczyna, kiedy jest sama w swojej klitce. A gdy przychodził do niej rudawy student i mówił jej coś przyciszonym głosem, niemal szeptem, kuliła się, - 756 - stawała się jeszcze mniejsza, patrzyła na niego nieśmiało i chowała ręce za siebie albo pod stół. N*e podobał mi się ten rudzielec. Bardzo mi się nie podobał. Chwiejąc się na nogach i otulając chustką idzie krót-konoga i burczy: — Idź do piekarni... Piekarz wyrzuca ciasto ze skrzyni i opowiada mi, jaka rozkoszna i niezmordowana jest jego najmilejsza, ja zaś myślę sobie: „Jak się ułoży moje życie?" I zdaje mi się, że gdzieś blisko, tuż za rogiem, czyha na mnie nieszczęście. Piekarnia prosperuje tak dobrze, że Dierienkow szuka już nowego, większego lokalu i postanawia przyjąć jeszcze jednego „podręcznego". To dobrze — mam za dużo roboty, pracuję aż do otępienia. — W nowej piekarni będziesz starszym podręcznym — obiecuje mi piekarz. — Powiem, żeby ci dali dziesięć rubli na miesiąc. Ta-ak. Zdaję sobie sprawę, że taki pomocnik jak ja to czysty zysk dla niego. Łutonin pracować nie lubi, a ja pracuję z ochotą; zmęczenie wychodzi mi na dobre, gasi duchowe niepokoje, poskramia natarczywy głos instynktu płciowego. Ale — nie pozwala mi czytać. — Dobrze, żeś skończył z tymi książkami... Niech je tam myszy jedzą! — mówi piekarz. — A powiedz, czy ci się nic nie śni?... Na pewno tak, tylko jesteś skryty. Śmiech bierze... Przecież opowiadanie snów to rzecz całkiem nieszkodliwa; bać się tu nie ma czego... Jest mi bardzo życzliwy, zdaje się, że mnie nawet szanuje. Albo też — boi się jako zaufanego Dierienkowa, chociaż to mu nie przeszkadza w systematycznej kradzieży produktów. - 757 - Umarła moja babcia. O jej śmierci dowiedziałem się w siedem tygodni po pogrzebie, z listu, który napisał do mnie stryjeczny brat. W krótkim liście — bez przecinków — donosił mi, że babciai zbierając jałmużnę przed cerkwią, upadła i złamała nogę. Ósmego dnia „przyplątał się ogień św. Antoniego" 1. Później dowiedziałem się, że dwaj moi bracia stryjeczni a także stryjeczna siostra z dziećmi — zdrowi, młodzi ludzie — siedzieli na karku staruszki żyjąc z jałmużny, którą użebrała. Nikomu z nich nie przyszło nawet do głowy, że trzeba było wezwać doktora. W liście pisano mi: „Pochowano ją na Pietropawłowskim gdzie spoczywają wszyscy nasi odprowadziliśmy ją my i żebracy oni kochali ją i płakali. Dziadek także płakał nas ode-gnał a sam został na grobie patrzeliśmy zza krzaków jak płakał on także niedługo umrze." Nie płakałem, tylko — pamiętam — czułem, jak gdyby mnie owionął wiatr lodowaty. Nocą, siedząc na podwórku na stosie polan, poczułem nieprzeparte pragnienie, by opowiadać komuś o babci, o tym, jaka była mądra, serdeczna dla wszystkich — jak matka. Długo nosiłem w duszy to dręczące pragnienie, ale nie było komu opowiedzieć. Nie wypowiedziane — spopieliło się we mnie. Przypomniały mi się te dni po wielu latach, kiedy przeczytałem zdumiewająco prawdziwe opowiadanie Czechowa o dorożkarzu, który gwarzył z koniem o śmierci swego syna. I żal mi się zrobiło, że wtedy, w chwilach dojmującego smutku, nie miałem przy sobie ani konia, ani psa i że nie przyszło mi na myśl, by podzielić się swym bólem ze szczurami — było ich 'Ogień św. Antoniego — ogień piekielny; tu: gangrena. - 758 - wiele w piekarni i żyłem z nimi na przyjacielskiej stopie. Dokoła mnie zaczął krążyć jak sęp stójkowy Nikifo-rycz. Postawny, krzepki, o srebrnej szczecinie na głowie, z rozłożystą, starannie przystrzyżoną bródką, patrzył na mnie, mlaskając smakowicie językiem, jak na widok gęsi zabitej na Boże Narodzenie. — Słyszałem, że podobno lubisz czytać — pytał mnie. —• A jakie na przykład książki? No, powiedzmy, żywoty świętych czy Biblię? I Biblię czytałem, i żywoty świętych — co wprawiało w zdumienie Nikiforycza, najwidoczniej zbijając go z tropu. — Hm... tak? Czytanie to rzecz dozwolona i pożyteczna! A czy pisma hrabiego Tołstoja nie wpadły ci czasem do ręki? Czytałem także Tołstoja, ale jak się okazało nie te utwory, które interesowały policjanta. — To są, powiedzmy, zwyczajne książki, jakie piszą wszyscy. Ale mówią, że w niektórych to on popów gromi... Te warto by poczytać! Te „niektóre", odbite na hektografie, również czytałem, ale wydały mi się nudne, no i wiedziałem, że nie należy o nich rozprawiać z policją.- Po kilku pogawędkach w przejściu, na ulicy, stary zaczął mnie zapraszać do siebie: — Wpadnij kiedy do mnie do budki, na herbatkę. Wiedziałem oczywiście, czego chce ode mnie, mimo to coś mnie kusiło, aby iść do niego. Poradziłem się mądrych ludzi i zdecydowano, że jeżeli nie odniosę się przychylnie do prośby stójkowego, może to umocnić jego podejrzenie w stosunku do piekarni. I oto jestem u Nikiforycza. Trzecią część małej klitki zajmuje piec rosyjski, tyleż — dwuosobowe łóżko za - 759 - perkalową zasłoną, z mnóstwem poduszek w purpurowych powłoczkach, resztę miejsca zajmuje szafka, stół, dwa krzesła i ława stojąca pod oknem. Nikiforycz w rozpiętym mundurze rozsiadł się na ławie zasłaniając sobą jedyne małe okienko, a obok mnie siedzi jego żona, rumianolica, wysokopierśna dwudziestolatka, o szelmowskich, złych oczach, dziwnego szarobłękitnego koloru; kapryśnie wydęła jaskrawo czerwone wargi, jej głosik brzmi gniewnie, nieco oschle. — Wiadomo mi — mówi policjant — że do was do piekarni chodzi moja chrzestniaczka Sjekletieja, podła, rozpustna dziewucha. A zresztą — wszystkie baby są podłe. — Wszystkie? — pyta jego żona. — Co do jednej! — stanowczym głosem potwierdza Nikiforycz pobrzękując medalami jak koń uprzężą. I siorbnąwszy łyk herbaty ze spodeczka powtarza z lubością: — Podłe i rozpustne, od ostatniej ulicznicy... aż do carowej! Królowa Saba dwa tysiące wiorst przez pustynię jechała — do króla Salomona na rozpustę. A także samo caryca Katarzyna, choć to ją Wielką nazwali... Opowiada szczegółowo historię jakiegoś palacza pałacowego, który w ciągu jednej nocy spędzonej z carycą „dosłużył się" wszystkich stopni — od sierżanta do generała. Jego żona przysłuchuje się uważnie, oblizuje wargi i nogą trąca mnie pod stołem w nogę. Nikiforycz mówi bardzo płynnie, dobiera smakowicie słowa i jakoś niepostrzeżenie przechodzi na inny temat. — Jest tu na przykład student z pierwszego roku, Pletniew. Małżonka Nikiforycza dodaje z westchnieniem: — Nieładny, a taki sympatyczny! — Kto? - 760 — Pan Pletniew. — Po pierwsze — nie pan; panem będzie, jak się wyedukuje, a na razie to po prostu student, jakich mamy tysiące. Po drugie, co to znaczy — sympatyczny? — Wesoły. Młody. — Po pierwsze — pajac z budy jarmarcznej też jest wesoły... — Pajac rozwesela za pieniądze. — Cicho-sza!... Po drugie — każdy pies jest najpierw szczeniakiem... — Pajac to coś w rodzaju małpy... — Cicho-sza, powiedziałem ci już raz! Słyszałaś? — No, słyszałam. — A więc... Ukróciwszy żonę Nikiforycz radzi mi: — Poznaj się z tym Pletniewem, to zajmujący człowiek! Ponieważ na pewno niejeden raz widział nas razem na ulicy, mówię więc: — My się znamy. — Tak? No to... W jego słowach dźwięczy złość; gwałtownym ruchem zrywa się z ławy, pobrzękują jego medale. A we mnie budzi się czujność: wiem, że Pletniew odbija na hekto- grafie pewne broszurki. Kobieta, trącając mnie nogą, szelmowsko podjudza starego, on zaś nadyma się jak paw i roztacza wspaniały ogon swej wymowy. Figle jego małżonki przeszkadzają mi słuchać i znów nie spostrzegam, kiedy zmienił się jego głos, teraz jakiś cichszy, poufniejszy. — Niewidzialna nić... rozumiesz? — pyta i patrzy mi w twarz zaokrąglonymi oczami, jak gdyby się czegoś przestraszył. — Wyobraź sobie, że najjaśniejszy pan jest pająkiem... - 762 - — Och, coś ty? — krzyknęła jego żona. — A ty — milcz! To się mówi, durna babo, dla jasności, a nie żeby ubliżyć, kobyło jedna! Sprzątnij samowar... Mruży oczy i ściągnąwszy brwi mówi dalej z naci--skiem: — Niewidzialna nić, niczym pajęczynka, wychodzi z serca najjaśniejszego pana, imperatora Aleksandra Trzeciego i tak dalej, i tak dalej — przenika przez panów ministrów, przez jego ekscelencję pana gubernatora i poprzez wszystkich urzędników od najwyższej do najniższej rangi nie wyłączając i.mnie, a nawet naj- ostatniejszego z żołnierzy. Ta nić wszystko omotuje, wszystko jest nią związane; to właśnie jej niewidzialna siła utrzymuje w całości cesarstwo najjaśniejszego pana teraz i po wiek wieków. A Polaczki, Żydy i Rosjanie — przekupieni przez chytrą królową angielską — usiłują tę nić zerwać, gdzie się tylko da, niby to w obronie ludu! Nachyliwszy się do mnie poprzez stół pyta groźnym szeptem: — Zrozumiałeś? Otóż to... A po co ci to mówię? Piekarz chwali cię, żeś podobno chłopak mądry, uczciwy i z nikim się nie wdajesz. A do was do piekarni złażą się studenci i siedzą u Dierienkowej po nocach. Jakby przyszedł jeden, no to nic dziwnego. Ale — kiedy ich dużo przychodzi? Co ty na to?... Ja tam nic nie mówię na studentów, dziś to student, jutro — wiceprokurator. Studenci to porządni ludzie, tylko że za prędko chcieliby odgrywać wielką rolę, a wrogowie cara — podbechtują ich! Ptozumiesz? I to ci jeszcze powiem... Nie zdążył jednak powiedzieć, bo drzwi się otwarły na oścież i wszedł drobny staruszek o czerwonym nosie - 763 - i kędzierzawych włosach, przepasanych rzemykiem; w ręku trzymał butelkę wódki i był już podchmielony. — Zagramy sobie w warcaby? — zagadnął wesoło i w jednej chwili rozbłysnął cały, tryskając iskierkami przypowiastek, pogaduszek. — Mój teść, ojciec żony — powiedział Nikiforycz ponuro, ze złością. Po kilku minutach pożegnałem się i wyszedłem. Fi-lut-baba zamykając za mną drzwi budki stójkowego uszczypnęła mnie mówiąc: — Ale też czerwone dziś obłoki!.. Jak ogień! Na niebie dogasała jedna maleńka, złocista chmurka. Nie chcąc uchybić moim nauczycielom powiem mimo wszystko, że stójkowy gruntowniej i bardziej poglądowo niż oni zaznajomił mnie z mechanizmem ustroju państwowego. Gdzieś tam siedzi pająk, a od niego biegnie „niewidzialna nić" oplątując i mocno wiążąc całe życie. Prędko nauczyłem się wyczuwać zaciśnięte silnie pętelki tej nici. , Późno wieczorem, po zamknięciu sklepu, Dierienkowa zawołała mnie do siebie i' oznajmiła mi rzeczowo, że polecono jej dowiedzieć się, o czym mówił ze mną stójkowy. — Ach, Boże! — krzyknęła trwożnie, wysłuchawszy szczegółowego sprawozdania, i potrząsając głową zaczęła biegać jak mysz z kąta w kąt. — No a piekarz nie wypytuje pana o nic? Przecież jego kochanka to krewna Nikiforycza, prawda? Trzeba go przepędzić. Stałem oparty o futrynę drzwi patrząc na nią spode łba. Zbyt łatwo jakoś wypowiedziała słowo „kochanka" — to mi się nie podobało. Również nie podobała mi się jej decyzja, by wygnać piekarza. — Niech pan będzie bardzo ostrożny — mówiła i jak zwykle czułem się zmieszany pod natarczywym spojrze- - 764 - niem jej oczu, które jak gdyby pytały mnie o coś, czego nie mogę zrozumieć. Stanęła właśnie przede mną z założonymi do tyłu rękami. — Dlaczego pan jest zawsze taki ponury? — Niedawno umarła mi babcia. Wydało się jej to zabawne; uśmiechając się spytała: — Bardzo ją pan kochał? — Tak... Czy jestem jeszcze pani potrzebny? — Nie. Wyszedłem i w nocy napisałem wiersz, w którym — pamiętam — uparcie powtarzała się strofa: Inna jesteś, niż mówią pozory. Postanowiono, że studenci mają przychodzić do piekarni możliwie jak najrzadziej. Nie widując się z nimi straciłem niemal możność wyjaśniania sobie rzeczy niezrozumiałych, na które natrafiałem przy czytaniu książek, zacząłem więc zapisywać w zeszycie interesujące mnie pytania. Kiedyś zmęczony zasnąłem nad zeszytem i piekarz przeczytał moje zapiski. Obudziwszy mnie spytał: — Co ty wypisujesz? „Dlaczego Garibaldi nie wygnał króla?..." Kto to jest ten Garibaldi? I czyż to można wyganiać królów? Ze złością rzucił zeszyt na skrzynię, zaszył się we wnęce przy oknie i tam mamrotał: — Patrzcie go! Wyganiać króli mu się zachciało. Śmiech bierze... Wybij sobie z głowy te fanaberie! W czytaka się zabawia! Pięć lat temu w Saratowie żandarmi takich czytaków łowili jak myszy — wiesz?... I tak już Nikiforycz mocno się tobą interesuje. Nie zabieraj się do przeganiania króli, to nie to, co gołębie! Mówił to z życzliwości, a ja nie mogłem odpowiedzieć, jakbym chciał, gdyż zabroniono mi rozmawiać z piekarzem na „niebezpieczne tematy". - 765 W mieście krążyła z rąk do rąk jakaś niepokojąca książka; czytano ją i spierano się o nią zaciekle. Prosiłem weterynarza Ławrowa, żeby mi się o nią wystarał, ale machnął beznadziejnie ręką: — O nie, dobrodziejku, nie ma co się łudzić! Chociaż, zdaje mi się, w tych dniach czytać ją będą w pewnym miejscu, to może was tam zaprowadzę. O północy, w dzień Wniebowzięcia, maszeruję przez Arskie Pole wypatrując w ciemnościach postać Ławrowa, który idzie o jakieś sto kroków przede mną. Na polu jest pusto, mimo to idę „z zachowaniem ostrożności", jak mi doradził Ławrow: pogwizduję, podśpiewuję, udając „podchmielonego czeladnika". Nade mną płyną leniwie czarne strzępy obłoków, wśród nich toczy się księżyc niczym złota piłka; ziemię osnuły cienie, kałuże połyskują srebrem i stalą. Poza mną gniewnie huczy miasto. Mój przewodnik zatrzymuje się przy płocie jakiegoś ogrodu za akademią duchowną, doganiam go więc pospiesznie. W milczeniu przełazimy przez płot, idziemy przez gęsto zarosły ogród potrącając gałęzie drzew: spadają na nas ciężkie krople rosy. Zatrzymujemy się przy ścianie domu i cicho stukamy w okiennice szczelnie zamkniętego okna; otwiera je jakiś brodaty mężczyzna, widzę za nim tylko mrok, nie słyszę najlżejszego szmeru. — Kto? — Od Jakuba. — Właźcie. W nieprzeniknionych ciemnościach czuje się obecność wielu osób; słychać szelest ubrań, szurgot nóg, ciche pokasływanie, szepty. Błyska zapałka oświetlając mi twarz; na podłodze przy ścianach widzę kilka ciemnych postaci. - 766 - —? Już wszyscy? — Tak. — Zasłońcie okna, żeby nie było widać światła przez szpary w okiennicach. Ktoś rozgniewany mówi podniesionym głosem: — Co to za mądrala wpadł na pomysł, żeby nas zebrać w niezamieszkałym domu? — Ciszej! W kącie zapalono małą lampkę. Pokój jest pusty, bez mebli; są tylko dwie skrzynie, na nich leży deska, a na tej desce siedzi pięciu mężczyzn niczym kawki na płocie. Lampka stoi również na skrzyni ustawionej „sztorcem". Na podłodze przy ścianach jest jeszcze trzech mężczyzn, a na parapecie okna jeden — młodzieniec o długich włosach, bardzo delikatny i blady. Prócz niego i brodacza znam wszystkich. Brodacz zapowiada basem, że będzie czytał broszurę Rozbieżności ?? naszych poglądach, którą napisał Jerzy Plechanow, „były naro-dowolec". W mroku na podłodze ktoś ryczy: — Wiemy! Tajemniczość otoczenia podnieca mnie: poezja tajemnicy — to najwyższa poezja. Czuję się jak wierzący na mszy porannej w świątyni i przychodzą mi na myśl katakumby, pierwsi chrześcijanie. Pokój wypełnia się przygłuszonym basem dobitnie brzmiących słów. — Bz-zdura! — ryczy znów ktoś z kąta. Gdzieś w mroku blado i tajemniczo połyskuje jakiś przedmiot miedziany przywodząc na myśl hełm rzymskiego wojownika. Domyślam się, że to wentyl pieca. W pokoju dudnią przytłumione głosy, splątane w mroczny chaos namiętnych słów, trudno się połapać, co kto mówi. Z parapetu nad moją głową pada głośne, ironiczne pytanie: - 787 - — Będziemy czytać czy nie? Mówi to długowłosy, blady młodzieniec. Wszyscy zamilkli, słychać tylko bas czytającego. Rozbłyskują zapałki, żarzą się czerwone ogniki papierosów ukazując na chwilę zamyślone twarze, zmrużone lub szeroko otwarte oczy. Czytanie trwa nużąco długo, słucham z trudem, choć podobają mi się cięte, zaczepne słowa, które tak lekko i prosto układają się w jasne, przekonywające myśli. I nagle głos czytającego urywa się n.espodzianie i w tej samej chwili pokój napełnia się okrzykami oburzenia: — Renegat! — Miedź brzęcząca!... — To splunięcie na krew przelaną przez bohaterów. — Po straceniu Generałowa, Ulianowa...' I znów z parapetu rozlega się głos młodzieńca: — Panowie, czy nie można by zastąpić przekleństw poważnymi, rzeczowymi argumentami? Nie lubię dyskusji, nie umiem się im przysłuchiwać, trudno mi podążać za kapryśnymi skokami niespokojnych myśli i zawsze drażni mnie odarta z osłonek ambicja dyskutujących. Młodzieniec nachyla się ku mnie z parapetu i pyta: — Jesteście' Pieszkow, piekarz? Ja jestem Fiedosje-jew. Musimy się poznać. Właściwie — nie ma tu co robić; będzie dużo gadania, a korzyści z tego mało. Idziemy? Słyszałem już o Fiedosjejewie jako o organizatorze i Generałów Wasilij (1867—1887) i U 1 i a n o w Aleksander (1866—1887), starszy brat Lenina — członkowie terrorystycznej grupy partii Narodnaja Wola, która przygotowywała zamach na cara Aleksandra III. 49 — Gorki ? - 769 - » bardzo poważnego kółka młodzieży i podobała mi się jego blada, nerwowa twarz o głębokich oczach. Idąc ze mną przez pole pytał, czy mam znajomości wśród- robotników, co czytam, czy mam dużo wolnego czasu i między innymi powiedział: — Słyszałem o tej waszej piekarni; dziwi mnie, że zajmujecie się bzdurami. Po co to wam? Od pewnego.czasu sam czułem, że mi to wszystko niepotrzebne, co mu też powiedziałem. Ucieszyły go moje słowa; mocno uścisnął mi rękę i przyjaźnie się uśmiechając powiedział, że nazajutrz wyjeżdża na trzy tygodnie, ale po powrocie da mi znać, gdzie i kiedy się spotkamy. Interesy piekarni szły bardzo dobrze, a moje osobiste — coraz gorzej. Przeprowadziliśmy się do nowego lokalu i ilość moich obowiązków zwiększyła się jeszcze. Musiałem pracować w piekarni, roznosić bułki po mieszkaniach, do akademii i do „instytutu szlachetnie urodzonych panien". 'Wybierając z kosza maślane bułeczki panny podrzucały mi liściki i nieraz na pięknych arkusikach papieru czytałem ze zdumieniem cyniczne słowa, pisane na wpół dziecinnym charakterem pisma. Dziwnie się czułem, kiedy czyściutkie, jasnookie panienki otaczały mój kosz wesołą gromadką i kaprysząc zabaw-wnie, przebierały w stosie bułek maleńkimi, różowymi łapkami. Patrzyłem na nie i starałem się odgadnąć, która z nich pisze do mnie bezwstydne liściki nie rozumiejąc być może ich haniebnego sensu. I przypominając sobie brudne „domy pocieszenia" myślałem: „Czyżby z tych domów aż tu sięgała niewidzialna nić?" Jedna z panienek, brunetka o wydatnych piersiach i grubym warkoczu, zatrzymała mnie na korytarzu i powiedziała cicho, pospiesznie: 770 - •*? Dam ci dziesięć kopiejek, jeżeli odniesiesz tę kartkę pod wskazanym adresem. Jej ciemne, łagodne oczy wypełniły się łzami; patrzyła na mnie przygryzając mocno wargi, a jej policzki i uszy nabiegły krwią. Z godnością odmówiłem przyjęcia dziesięciu kopiejek, ale liścik wziąłem i wręczyłem synowi jednego z członków sądu apelacyjnego, wysokiemu studentowi z suchotniczym rumieńcem na policzkach. Chciał mi dać pół rubla, w milczeniu i zamyśleniu odliczywszy pieniądze samymi miedziakami; kiedy powiedziałem, że mi to niepotrzebne, sięgnął ręką do kieszeni spodni, by wsypać pieniądze z powrotem, nie trafił jednak i miedziaki rozsypały się po podłodze. Patrząc z zakłopotaniem, jak dwu- i pięciokopiejków-ki toczą się na wszystkie strony, zacierał ręce tak mocno, aż palce trzeszczały w stawach i mamrotał ciężko wzdychając: — Co teraz począć?... No, żegnaj! Muszę pomyśleć... Nie wiem, co wymyślił, ale bardzo mi było żal panienki. Wkrótce znikła z instytutu. Po piętnastu latach spotkałem ją jako nauczycielkę w jednym z gimnazjów na Krymie; była chora na gruźlicę i mówiła o wszystkim w świecie z bezlitosną nienawiścią człowieka skrzywdzonego przez życie. Ukończywszy roznoszenie bułek kładłem się spać, a wieczorem pracowałem w piekarni, żeby na dwunastą w nocy wypiec wyborowe pieczywo; sklep znajdował się koło miejskiego teatru i po przedstawieniu publiczność wstępowała do nas na gorące obarzanki i przekładance. Potem szedłem miesić ciasto na chleb i francuskie bułki — a wymiesić rękami piętnaście, dwadzieścia pudów to nie byle co — znów spałem dwie, trzy godziny i znów szedłem roznosić bułki. I tak. dzień w dzień. •A tymczasem trudno mi było usiedzieć, tak mnie korciło, żeby s.ać między ludźmi „to, co mądre, dobre, wieczne". Byłem towarzyski i umiałem żywo opowiadać; własne przeżycia " i lektura rozbudziły we mnie fantazję. Niewiele mi było potrzeba, żeby z codziennego wydarzenia utkać ciekawą historię, w której osnow.e przewijała się kapryśnie „niewidzialna nić". Miałem znajomości z robotnikami fabryk Kriestownikowa i Ała-fuzcwa; szczególn.e bliski był mi stary tkacz Nikita Rubcow, który pracował prawie we wszystkich tkalniach Rosji, człowiek mądry, niespokojna dusza. — Pięćdziesiąt siedem lat chodzę po tym świecie, Aleksiejku ty mój, Maksymiczu, ty mój pędraczku młody, czółenko nowiutkie! — mówił przytłumionym głosem, uśmiechając się chorymi, szarymi oczami w ciemnych okularach; ich oprawka, sklecona własnoręcznie z miedzianego drutu, zostawiała u nasady jego nosa i za uszami zielone plamy śniedzi. Tkacze nazywali go Niemcem za to, że golił brodę, zostawiając tylko sztywne wąsy i gęstą kępkę siwych włosów pod dolną wargą. Był średniego wzrostu, barczysty, zawsze pełen jakiejś żałosnej wesołości. — Lubię chodzić do cyrku — mówił przechylając na lewe ramię łysą, guzowatą czaszkę. — Jak to potrafią ' wytresować konie, bydlątka, hę?... To dodaje otuchy... Z szacunkiem patrzę na bydlęta i myślę sobie: no, to i ludzi nauczyć można, żeby się posługiwali rozumem. Cyrkowcy podkupują zwierzęta cukrem, my, rozumie się, możemy kupić sobie cukier w sklepiku. Nam potrzebny jest cukier dla duszy, a takim cukrem jest życzliwość! Czyli że, chłopcze, z życzliwością trzeba podchodzić do ludzi, a nie z pałką, jak to jest u nas w zwyczaju — racja? Sam Rubcow nie był serdeczny względem ludzi, roz- - 772 - mawiał z nimi niemal z pogardą, drwiąco, w sporach odcinał się jednosylabowymi okrzykami, najwyraźniej usiłując zadrasnąć przeciwnika. Poznałem się z nim w piwiarni, kiedy zamierzano go obić, a nawet już dwukrotnie uderzono; ująłem się za nim i wyprowadziłem go. — Czy mocno pana uderzyli? — spytałem idąc z nim w ciemności, pod drobnym deszczem jesieni. — Ech, co to za bicie! — pow.edział obojętnie. — Ale zaraz... dlaczego rni mówisz „pan"? Od tego właśnie zaczęła się nasza znajomość. Z początku Rubcow pokpiwał ze mnie dowcipnie i zręcznie, ale kiedy mu opowiedziałem, jaką rolę odgrywa w naszym życiu „niewidzialna nić", zawołał w zamyśleniu: — Niegłupi z ciebie chłopak, niegłupi! Patrzcie go!... — I zaczął odnosić się do mnie z ojcowską serdecznością, nazywając mnie grzecznie Aleksym Maksimy-czem. — Myśli twoje, mój ty Aleksy Makslmyczu, moje ty szydło kochane, są słuszne, tylko że nikt ci nie da wiary, bo co za korzyść będzie miał z tego... — A wy wierzycie? — Ja — to taki pies bezdomny z króciutkim ogonem, a naród składa się z psów łańcuchowych; każdemu uczepi-ł się niejeden rzep do ogona — żona, dzieci, łaszki, fatałaszki. No i każdy piesek uwielbia swoją budę. Nie uwierzą ci... U nas — w fabryce Morozowa — próbowano! Kto idzie na przedzie, ten po łbie bierze, a łeb — to nie zadek przecie, długo się jątrzy i piecze. Zaczął mówić trochę inaczej, kiedy poznał ślusarza Szaposznikowa, robotnika z fabryki Kriestownikowa. Chory na suchoty Jakub Szaposznikow, gitarzysta, znawca Biblii, wprawił go w zdumienie swoim zaciekłym negowaniem Boga. Wypluwając na prawo i na - 773 - lewo krwawe strzępy przegniłych płuc, Jakub argumentował namiętnie, z mocą: — Po pierwsze: nie jestem wcale stworzony „na obraz i podobieństwo boskie" — nic nie wiem, niczego nie mogę dokonać, a ponadto nie jestem dobry, tak, nie jestem dobry! Po drugie: albo Pan Bóg nie wie, jak mi jest ciężko, albo wie i nie może pomóc, albo może pomóc, ale nie chce. A więc: Bóg nie jest ani wszechwiedzący, ani wszechmocny, ani miłosierny, a najprostszy wniosek — że go nie ma wcale! To jest wymysł, wszystko to wymyślono, całe życie jest wymysłem, ale mnie — nie tak łatwo oszukać! Rubcow oniemiał ze zdumienia, potem poszarzał na twarzy ze złości i zaczął miotać dzikie przekleństwa, ale Jakub przygwoździł go uroczystymi cytatami z Biblii i zmusił do milczenia. Rubcow nachmurzył się, skulił i pogrążył się w zadumie. Szaposznikow był niemal straszny, gdy mówił. Twarz miał smagłą, delikatną, włosy kędzierzawe i czarne — jak Cygan; spoza sinawych warg błyskały wilcze zęby. Ciemne jego oczy wpatrywały się nieruchomo w twarz przeciwnika; trudno było wytrzymać to ciężkie, przytłaczające spojrzenie, podobne do wzroku owego obłąkańca chorego na manię wielkości. Idąc ze mną od Jakuba Rubcow mówił ponuro: — Dotąd nikt przy mnie nie występował przeciw Bogu. Takich rzeczy nigdy nie słyszałem. Różne rzeczy słyszałem, ale czegoś podobnego — nigdy! To prawda, że on już jakby nie z tego świata.* No cóż — żal mi go. Ale się rozpalił — do białości... To ciekawe rzeczy, bracie, bardzo ciekawe. Szybko zaprzyjaźnił się z Jakubem i odtąd jakby zawrzał cały i wzburzył się do głębi; co rusz przecierając palcem chore oczy mówił z uśmieszkiem: » TT* - — A więc Pan Bóg ma iść na zieloną trawkę? Hmm! Bo co do cara, mój ty szpikulcu, to takie moje słowa: mnie tam car nie przeszkadza. Nde o carów chodzi, tylko o panów, właścicieli. Ja z każdym carem dojdę do ładu, choćby z Iwanem Groźnym: siedź sobie na tronie, rządź, jak masz ochotę, tylko daj mi ukrócić pana — ot co... Da — to go złotymi łańcuchami do tronu przykuję, modlić się do niego będę... Kiedy przeczytał broszurę ???-Głód, powiedział: — Wszystko to najprawdziwsza prawda! Widząc po raz pierwszy litografowaną broszurę pytał mnie: — Kto ci to napisał? Wyraźnie pisze. Warto, żebyś mu podziękował.' Rubcowa pożerała nienasycona żądza wiedzy. Z najwyższym napięciem wysłuchiwał druzgocących bluź-nierstw Szaposznikowa, godzinami słuchał moich opowiadań o książkach i śmiejąc się wesoło odrzucał głowę w tył, mocno przeginając szyję z wystającą grdyką, i zachwycał się: —- Rozumek ludzki to zmyślna sztuczka, oj, zmyślna! Trudno mu było czytać, gdyż przeszkadzały mu chore oczy — ale miał sporo wiadomości i nieraz wprowadzał mnie tym w zdumienie. — Niemcy mają jednego cieślę, nadzwyczaj mądrego; sam król go zaprasza na narady. Po krótkiej rozmowie wyjaśniło się, że chodzi o Be-bla2. — Skąd o tym wiecie? 1 Dzięki ci, Aleksy Nikołajewiczu Bach. (Przyp. aut.) 2 ? e b e 1 August (1840—1913) — jeden z głównych przywódców socjaldemokracji niemieckiej, świetny mówca, w młodości był stolarzem. - 775 - — A wiem — uciął krótko, drapiąc się małym palcem po guzowatej głowie. Szaposznikow był daleki od przytłaczającego zgiełku życia, pochłaniała go całkowicie sprawa unicestwiania Boga i ośmieszania duchowieństwa; nienawidził zwłaszcza mnichów. Pewnego razu Rubcow spytał go pojednawczo: — Dlaczegóż to, Jakubie, wciąż tylko przeciw Bogu pomstujesz? Szaposznikow warknął, jeszcze bardziej rozjątrzony: — A co mi stoi na przeszkodzie, hę? Prawie przez dwadzieścia lat wierzyłem, żyłem w bo jaźni bożej. Cierpiałem... Wątpić — nie wolno. Wszystko jest ustanowione z woli nieba. Żyłem w okowach. Aż zacząłem rozczytywać się w Biblii i widzę: to wymysł! Wymysł ludzki, Nikito! I wymachując ręką, jak gdyby rozrywał „niewidzialną nić", płakał niemal: — Dlatego umieram przedwcześnie! Miałem jeszcze kilka interesujących znajomości; od czasu do czasu zaglądałem do piekarni Sjemionowa do starych znajomych, którzy przyjmowali mnie z radością i chętnie mnie słuchali. Ale Rubcow mieszkał w Admi-rałtiejskiej Słobodzie, Szaposznikow — w Tatarskiej, daleko za Kabanem, w odległości bez mała pięciu wiorst jeden od drugiego, bardzo więc rzadko mogłem się z nimi widywać. A do mnie przyjść nikt nie mógł, nie było gdzie przyjąć gości, w dodatku nowy p.ekarz, wysłużony żołnierz, utrzymywał znajomości z żandarmami; tyły podwórza komendy żandarmerii stykały się z naszym podwórzem i solidne „granatowe mundury" przełaziły do nas przez płot — po bułki dla pułkownika Ganhardta i po chleb dla siebie. I jeszcze jedno: zalecono mi, bym nie za bardzo „nawijał s.ę ludziom na - 776 oczy", żeby niepotrzebnie nie ściągać uwagi na piekarnię. Widziałem, że moja praca traci sens. Zdarzało się coraz częściej, że nasi ludzie nie Leząc się z interesem przedsiębiorstwa wybierali z kasy pieniądze tak nie- oględnie, że niekiedy nie było czym zapłacić za mąkę. Dierienkow tarmosząc bródkę uśmiechał się smutnie: — Zbankrutujemy. Jemu także się nie powodziło: rudowłosa Nastia chodziła „przy nadziei" i prychała jak rozgniewana kotka, rzucając na wszystko i na wszystkich urażone spojrzenie zielonych oczu. Szła zwykle wprost na Andrzeja, jak gdyby go nie widząc, a on uśmiechał się, skruszony, ustępował jej z drogi i wzdychał. Niekiedy użalał się przede mną: — Niepoważne to wszystko. Wszyscy wszystko zabierają — bez ładu i składu. Kupiłem sobie pół tuzina skarpetek — w mig zniknęły! Śmieszna była ta historia ze skarpetkami, ale ja się nie śmiałem: widziałem, jak boryka się skromny, bezinteresowny człowiek, żeby wytrwać przy pożytecznym zamierzeniu, a wszyscy dekoła odnoszą się do tej sprawy lekkomyślnie i beztrosko, podważając jej podstawy. Dierienkow me liczył na wdzięczność ludzi, którym oddawał przysługi, miał jednak prawo oczekiwać, że stosunek do niego będzie bardziej życzliwy, przyjazny; tymczasem traktowano go inaczej, niż się spodziewał. Rodzona jego szybko się rozpadała: u ojca występowały coraz bardziej objawy obłąkania na tle religijnym, młodszy brat zaczynał pić i hulać z dziewczętami, siostra czuła się w domu jak obca i według wszelkich oznak przeżywała niewesoły romans z rudym medy- - 777 - kiem; widziałem często, że ma oczy zapuchnięte od płaczu, toteż znienawidziłem studenta. Wydawało mi się, że jestem zakochany w Marii Die-rienkowej. Byłem również zakochany w sprzedawczyni z naszej piekarni, Nadieżdie Szczerbato we j, dorodnej, rumianej dziewczynie o nieodłącznym, uprzejmym uśmiechu na purpurowych wargach. Byłem zakochany w ogóle. Wiek, charakter, całe moje zagmatwane życie — wszystko to domagało się obcowania z kobietą i to pragnienie wystąpiło raczej za późno niż przedwcześnie. Odczuwałem potrzebę kobiecej pieszczoty lub przynajmniej przyjaznego zainteresowania się moją osobą, chciałem mówić szczerze o sobie, zorientować się w gmatwaninie bezładnych myśli, w chaosie wrażeń. Przyjaciół nie miałem. Ludzie, którzy patrzyli na mnie jako na „materiał do obróbki", nie budzili we mnie sympatii, nie usposabiali do szczerości. Kiedy zaczynałem mówić nie o tym, co ich zajmowało, radzili mi: — Dajcie spokój! Pletniewa aresztowano i odwieziono do Petersburga do więzienia Kriesty. Pierwszy powiedział mi o tym Nikiforycz, kiedy mnie spotkał wczesnym rankiem na ulicy. Krocząc na moje spotkanie w uroczystej zadumie, obwieszony wszystkimi medalami, jak gdyby wracał z defilady, podniósł rękę do czapki i wyminął mnie w milczeniu, ale natychmiast zatrzymał się i mruknął za moimi plecasmi rozdrażnionym głosem: — Gurij Aleksandrowicz został dziś w nocy aresztowany. I machnąwszy ręką dodał ciszej, oglądając się: — Przepadł chłopak! Wydało mi się, że w jego przebiegłych oczach błyszczą łzy. - 778 - Wiedziałem, że Pletniew spodziewa się aresztowana sam mnie o tym uprzedził i radził, abym się z ni^j me spotykał; to samo doradzał Rubcowowi, z który^ sję zaprzyjaźnił równie serdecznie jak i ja. Patrząc sobie na czubki butów Nikiforycz zapytaj smętnie: i — Dlaczego nie przychodzisz do mnie?... Wieczorem wstąpiłem do niego; właśnie dopiero eo się obudził i siedząc na łóżku pił kwas; żona jego, pochylona przy oknie, reperowała mu spodnie. — Taka to historia — przerwał ciszę Nikiforycz drapiąc się po piersi obrośniętej sierścią, gęstą jak u szopa i patrząc na mnie w zamyśleniu. — Aresztowali g0 Znaleźli rondel, w którym gotował farbę na proklamacje przeciw cesarzowi. I splunąwszy na podłogę krzyknął ze złością na żonę: — Dawaj spodnie! — Zaraz — odpowiedziała nie podnosząc głowy, -— Żałuje go, płacze — powiedział wskazując oczami na żonę. — I mnie go żal. Przecież — co może zrobić nędzny student przeciw cesarzowi? Zaczął się ubierać mówiąc: — Wyjdę na minutkę... Nastaw no samowar! Żona jego nieruchomo patrzyła przez okno, kiedy jednak starzec znikł za drzwiami budki, odwrócila sję szybko, wyciągnęła ku drzwiom mocno zaciśniętą pięść i syknęła ze straszną nienawiścią przez zaciśnięte zęby: — Uch, stare ścierwo! Twarz jej zapuchła od łez, lewe oko gubiło się w wielkim siniaku. Zerwała się, podeszła do pieca i pochyiiw_ szy się nad samowarem wybuchnęła: — Zdradzę go, tak go zdradzę — że aż zawyje! jak wilk zawyje. A ty nie wierz mu, ani jednemu ieg0 słowu nie wierz! On chce cię złowić. Łże. ścierwo -- ?- «? 179 - kogo mu nie żal... Rybak... On wszystko o was wie. Tym żyje. To jego cała przyjemność — polować na ludzi... Przysunęła się do mnie bliziutko i głosem żebraczki powiedziała: — Nie popieściłbyś mnie, co? Nie budziła we mnie sympatii ta kobieta, ale jej zdrowe oko patrzyło na mnie z taką złą, dojmującą tęsknotą, że objąłem ją i zacząłem głaskać jej potargane włosy, sztywne i tłuste. — Kogo on teraz śledzi? — Jakichś tam ludzi przy ulicy Hal Rybnych, w umeblowanych pokojach. — Nie znasz ich nazwisk?... Uśmiechając się odpowiedziała: — Czekaj! Powiem mu, o co mnie wypytujesz! Idzie!... Guroczkę — to on wytropił... I odskoczyła pod piec. Nikiforycz przyniósł butelkę wódki, konfitury, chleb. ZasiedLśmy do herbaty. Maryna siedząc obok częstowała mnie z ostentacyjną serdecznością, zaglądając mi w twarz zdrowym okiem, a jej małżonek pouczał mnie: — Ta niewidzialna nić jest w sercach, w kościach... Ano — niech ktoś spróbuje wypruć ją, wyrwać! Car to Bóg dla narodu! I nieoczekiwanie zapytał: — Tyle się książek naczytałeś, toś i Ewangelię pewnie czytał? No i co według ciebie — wszystko tam jest w porządku? — Nie wiem. — Według mnie — podopisywano tam różne niepotrzebne rzeczy. I to niemało. Na przykład — co do ubogich: „Błogosławieni ubodzy..." A dlaczegóż to ubodzy mieliby być błogosławieni?.. Trochę to bez zastanowienia powiedziane. I w ogóle o biedakach jest tam wiele - 780 - niezrozumiałych rzeczy. Należy rozróżniać ubogiego od takiego, co zubożał. Ubogi — to to samo co zły! A ten, co zubożał — to być może tylko nieszczęśliwy. Tali trzeba rozumować. To jest słuszniejsze. — Dlaczego? Milczał chwilę patrząc na mnie badawczo, a potem zaczął mówić dobitnie, z namaszczeniem, wypowiadając sentencje widocznie dobrze przemyślane: — Dużo jest w Ewangelii o miłosierdziu, a miłosierdzie to rzecz szkodliwa. Tak.e jest moje zdanie. Miłosierdzie wymaga olbrzymich wydatków na niepotrzebnych, a nawet szkodliwych ludzi. Przytułki, więzienia, domy wariatów. Pomagać należy ludziom mocnym, zdrowym, żeby nie trwonili sił nadaremnie. A my pomagamy słabym — no, a czy słabego można zrobić silnym? Wskutek tej mitręgi mocni słabną, a słabi siedzą im na karku. Tym trzeba by się zająć! Przemyśleć na nowo wiele rzeczy! Trzeba zrozumieć, że życie dawno już odwróciło się od Ewangelii i idzie własną drogą. Jak ci się zdaje, dlaczego zginął Pletmew? Z powodu miłosierdzia... Żebraków wspomagaimy, a studenci — giną. Gdzież tu rozum, hę? Pó raz pierwszy usłyszałem te myśli wyrażone w tak brutalnej formie, chociaż już wcześniej stykałem się z nimi; są one bardziej rozpowszechnione i głębiej zakorzenione, niż się na ogół sądzi. Po siedmiu latach, kiedy czytałem coś o Nietzschem, przypomniała mi się żywo filozofia kazańskiego policjanta. Nadmieniam przy sposobności, że rzadko natrafiałem w książkach na myśli, z którymi bym wcześniej nie spotykał się w życiu. A stary „łowca ludzi" prawił dalej, postukując palcami o brzeg tacy w takt swoich słów. Jego zasuszona twarz surowo się nachmurzyła, Nikiforycz patrzył - 781 - jednak nie na mnie, lecz w miedziane zwierciadło wyczyszczonego do glancu samowara. — Już pora ci iśćv— dwukrotnie przypominała mu żona, ale jej nie odpowiadał, tylko nanizywał słowo po słowie na rdzeń swej myśli i nagle — w nieuchwytny sposób skierował ją w inne łożysko. — Chłopak z ciebie niegłupi, umiesz czytać i pisać, czy to ci przystoi być piekarzem? Mógłbyś nie mniej pieniędzy zarobić na innej służbie dla dobra cesarstwa najjaśniejszego pana... Słuchając go myślałem, jak uprzedzić nieznajomych mi ludzi z ulicy Hal Rybnych, że Nikiforycz ich śledzi. Tam w odnajętym pokoju mieszkał Sergiusz Somow, który niedawno powrócił z zesłania z Jałutorowska' i o którym opowiadano mi wiele ciekawych rzeczy. — Ludzie mądrzy powinni żyć w gromadzie, jak na ten przykład pszczoły w ulu albo osy w gniazdach. Cesarstwo najjaśniejszego pana... — Patrz, już dziewiąta — przerwała mu żona. — Niech to diabli! Nikiforycz wstał zapinając mundur. — No, nie szkodzi, pojadę dorożką. Żegnaj, bracie! Zaglądaj do mnie, nie krępuj się... Wychodząc z budki stójkowego powziąłem mocne postanowienie, że już nigdy me przyjdę „w odwiedziny" do Nikiforycza: cóś odpychało mnie od niego, mimo że był to interesujący starowina. Jego słowa o szkodliwości miłosierdzia bardzo mnie wzburzyły i głęboko wryły mi się w pamięć. Wyczuwałem w nich jakąś prawdę, irytowało mnie jednak, że naprowadził mnie na nią policjant. ' Jałutorowsk — miasto w Syberii zachodniej, w pobliżu rzeki Tobol. - im - Często toczyły się dyskusje na ten temat i jedna z nich wzburzyła mnie do głębi. V/ mieście zjawił się tołstoj owiec — pierwszy, jakiego napotkałem, wysoki, muskularny mężczyzna, o śniadej twarzy z czarną kozią bródką i grubymi murzyńskimi wargami. Garbiąc się patrzył w ziemię, ale od czasu do czasu gwałtownym ruchem podrywał łysiejącą głowę i obrzucał rozmówcę namiętnym, palącym spojrzeniem ciemnych, wilgotnych oczu; coś nienawistnego płonęło w tym przenikliwym spojrzeniu. Dyskutowano w mieszkaniu jednego z profesorów, było dużo młodzieży, a między innymi szczuplutki, wytworny pop, magister teologii, w czarnej jedwabnej sutannie; na jej tle odcinała się niezwykle korzystnie jego blada, piękna twarz, prześwietlona powściągliwym uśmiechem szarych, zimnych oczu. Tołstojowiec rozprawiał długo o wieczystej, niewzruszonej prawdzie głębokich słów Ewangelii. Mówił przytłumionym głosem, krótkimi zdaniami, ale słowa jego brzmiały dobitnie, czuło się w nich siłę prawdziwej wiary; towarzyszył im jednostajny, jakby koszący gest włochatej lewej ręki; prawą trzymał w kieszeni. — Aktor — szeptano w kącie obok mnie. — Tak, strasznie teatralny... A ja niedawno właśnie przeczytałem książkę, zdaje się Drapera ', o walce katolicyzmu z nauką i wydawało mi się — oto przemawia jeden z tych fanatyków wierzących, że świat można zbawić potęgą miłości, którzy z miłosierdzia dla ludzi gotowi są ich rżnąć i palić na stosach. i Draper John (1811—1882) — historyk i filozof amerykański (z wykształcenia chemik i fizjolog), autor pracy Dzieje stosunku wiary do rozumu. ~ 783 - Mówca miał na sobie białą bluzę z szerokimi rękawami i jakąś wyszarzałą, starą kapotę — co go również wyodrębniało spośród wszystkich. Na zakończenie swego kazania zawołał: ' — A więc jesteście za Chrystusem czy za Darwinem? Rzucił to pytanie — niczym kamień — w kąt pokoju, gdzie stłoczyła s*ę młodzież i skąd wpatrywały się w niego ze strachem i zachwytem oczy młodzieńców i dziewcząt. Słowa jego najwidoczniej wstrząsnęły ludźmi; wszyscy milczeli pochyliwszy w zamyśleniu głowy. Kaznodzieja obrzucił wszystkich płonącym spojrzeniem i dodał: , — Tylko faryzeusze mogą podejmować próby połączenia tych dwóch nie dających się z sobą pogodzić elementów, a łącząc je okłamują haniebnie samych siebie i kłamstwem deprawują innych... Młody pop wstał z miejsca, starannie odrzucił na ramiona szerokie rękawy sutanny i przemówił płynnie, z jadowitą grzecznością i pobłażliwym uśmieszkiem: — Podziela pan, widocznie, wulgarne mniemanie o faryzeuszach, aczkolwiek jest ono nie tylko prostackie, ale i na wskroś fałszywe... I ku mojemu wielkiemu zdumieniu zaczął udowadniać, że faryzeusze byli prawdziwymi i rzetelnymi obrońcami tradycyj Judejczyków, a lud w swej walce z wrogiem szedł zawsze za nimi. — Proszę przeczytać na przykład Józefa Flawiu-sza...Ł Tołstojowiec porwał się z miejsca i podcinając Fla-wiusza szerokim, unicestwiającym gestem, zawołał: — I dzisiaj ludy idą za swymi wrogami przeciw przyjaciołom, czynią to jednak nie z własnej woli, lecz i Flawiusz Józef (37—100) — historyk żydowski, autor dzieła pt. Wojna żydowska. - 784 - pod naciskiem prześladowań i przemocy. Co mi tam pański Flawiusz! Pop i inni rozkawałkowali dysputę na najdrobniejsze cząsteczki — podstawowy temat rozpłynął się. — Prawda — to miłość — wykrzykiwał tołstojowiec, a jego oczy błyskały nienawiścią i pogardą. Słowa mówców oszałamiały mnie, nie chwytałem ich sensu, ziemia kołysała się pode mną w wichrze słów i co rusz myślałem z rozpaczą, że nie ma na świecie większego głupca i matołka niż ja. A tołstojowiec ocierając pot z purpurowej twarzy krzyknął z wściekłością: — Wyrzućcie Ewangelię, zapomnijcie o niej, żeby nie łgać! Ukrzyżujcie Chrystusa po raz drugi — to będzie uczciwsze! Jak mur stanęło przede mną pytanie: Jakże to jest? Jeżeli życie jest nieustanną walką o szczęście na ziemi, to czy miłosierdzie, i miłość nie stanowią jedynie przeszkody na drodze do zwycięstwa w tej walce? Dowiedziałem się, że tołstojowiec nazywa się Kłopski, powiedziano mi, gdzie mieszka i następnego dnia wieczorem poszedłem do niego. Mieszkał w domu dwóch panien, ziemianek, i siedział właśnie z nimi w ogrodzie przy stole w cieniu olbrzymiej, starej lipy. Był w białych spodniach i białej koszuli, rozchylonej na piersi ciemnej i włochatej; wysoki, kanciasty, suchy — doskonale odpowiadał mojemu wyobrażeniu o bezdomnym apostole, głosicielu prawdy. Nabierając z talerza srebrną łyżką malin z mlekiem, Kłopski połykał je smakowicie, cmokał grubymi wargami i po każdym łyku zdmuchiwał białe kropelki z wąsów rzadkich jak wąsy kota. Jedna z panien stała przy stole usługując mu, druga — oparła się o pień lipy i skrzyżowawszy ręce na piersiach w rozmarzeniu 80 - GorK U - 785 patrzyła w niebo, zamglone, upalne. Obie miały na sobie powiewne, liliowe sukienki i były tak do siebie podobne, że trudno je było rozróżnić. Kłopski rozmawiał ze mną życzLwie i chętnie, mówił o twórczej potędze mdłości, o tym, że należy rozwijać w swej duszy to uczucie, gdyż jedynie ono jest zdolne „powiązać człowieka z duszą świata", z miłością rozpyloną wszędzie, przenikającą całe życie. — Tylko miłość może utrzymać w karbach człowieka! Bez miłości nie można zrozumieć życia. Ci, co głoszą, że prawem życia jest walka — to ślepcy duchowi, skazani na zagładę. Ognia nie można pokonać ogniem, podobnie zła nie można pokonać siłą zła! Kiedy dziewczęta objąwszy się poszły w głąb ogrodu, ku domowi, człowiek ów, patrząc w ślad za nimi przymrużonymi oczami, spytał: — A ktoś ty taki? I wysłuchawszy mnie zaczął mówić, bębniąc palcami po stole, o tym, że człowiek jest zawsze człowiekiem i że należy starać się nie o zmianę swej pozycji w życiu, lecz o kształcenie ducha w miłości dla ludzi. — Im niżej stoi człowiek, tym bliżej jest najistotniejszej prawdy życia, jego świętej mądrości... Wątpiłem nieco w jego znajomość tej „świętej mądrości", ale milczałem czując, że mu nudno ze mną; popatrzył na mnie odpychającym wzrokiem, ziewnął, splótł ręce na karku, wyciągnął nogi i z wyrazem znużenia, przymknąwszy oczy, wymamrotał jak przez sen: — Pokora miłości... prawo życia... Nagle drgnął, zamachał rękami, jak gdyby chwytał się czegoś v/ powietrzu, i wlepił we mnie przerażone oczy: — Co? Zmęczony jestem... Wybacz! Znów zamknął oczy i odsłonił zęby zaciskając je - 783 - mocno, jakby z bólu; warga dolna opadła mu, górna się uniosła, granatowoczarne włosy rzadkich wąsów zje-żyły się. Odszedłem z uczuciem niechęci do niego i z niespre-cyzowanymi wątpliwościami co do jego szczerości. Po kilku dniach przyniosłem wczesnym rankiem bułki znajomemu docentowi — był to człowiek nieżonaty,-pijanica — i tam jeszcze raz spotkałem Kłopskiego. Nie spał zapewne całą noc, bo twarz miał szarą, oczy zaczerwienione i zapuchnięte; wydawało mi się, że jest pijany. Tłuściutki docent, spity do cna, siedział w samej bieliźnie, z gitarą w ręku, na podłodze pośród chaosu poprzesuwanych mebli, butelek po piwie, rozrzuconej wierzchniej odzieży i kołysząc się ryczał w pijackim rozrzewnieniu: — Miłosier-rdzia... Kłopski krzyczał ostro, z gniewem: — Nie ma miłosierdzia! Zginiemy z miłości albo zostaniemy zdławieni w walce o miłość — tak czy owak sądzona nam jest zagłada... Chwycił mnie za ramię i wprowadził do pokoju zwracając się do docenta: — Proszę, spytaj: czego on pragnie? Spytaj, czy mu potrzebna miłość do ludzi? Tamten popatrzył na mnie załzawionymi oczami i roześmiał się: — To piekarczyk! Jestem mu winien za bułki. Wsunął rękę do kieszeni, zachwiał się na nogach, wyjął kluez i wyciągnął go w moją stronę: — Masz, bierz wszystko! Ale tołstoj owiec odebrał mu klucz i machnął na mnie ręką: — Ruszaj stąd! Dostaniesz kiedy indziej. w - 787 - I cisnął przyniesione przeze mnie bułki na kanapę w rogu pokoju. Nie poznał mnie, z czego byłem zadowolony. Odchodząc uniosłem w pamięci jego słowa o zagładzie z powodu miłości, a w sercu — obrzydzenie do niego. Wkrótce potem powiedziano mi, że Kłopski wyznał miłość jednej z panien, u których mieszkał, i tego samego dnia wyznał miłość drugiej. Siostry podzieliły się z sobą radością i radość zmieniła się w wściekłość na zakochanego; za pośrednictwem stróża powiedziały apostołowi miłości, aby niezwłocznie wyniósł się z ich domu. Kłopski znikł z miasta. Zagadnienie roli miłości i miłosierdzia w życiu ludzkim — straszne i skomplikowane — wcześnie stanęło przede mną; z,początku w postaci nieokreślonego, ale dojmującego poczucia rozdźwięku w mojej duszy, potem wyraźnie sformułowane w jasno określonych słowach: „Jaka jest rola miłości?" Wszystko, co czytałem, było przepojone ideami chry-stianizmu, humanitaryzmu, błagalnym nawoływaniem do miłości bliźniego; głosili to również w wymownych i płomiennych słowach najlepsi ludzie, jakich wówczas znałem. Wszystko, co zaobserwowałem sam, bezpośrednio, było niemal zupełnie wyzute z uczucia miłosierdzia. Życie przewijało się przede mną jak nieskończony łańcuch zawiści i okrucieństwa, jak nieustanna, brudna walka o zdobywanie rzeczy błahych, nieistotnych. Mnie osobiście potrzebne były jedynie książki, wszystko pozostałe nie miało w moich oczach najmniejszego znaczenia. Dość było wyjść na ulicę i posiedzieć z godzinkę przed bramą, aby zrozumieć, że wszyscy ci dorożkarze, stróże, - W •• robotnicy, urzędnicy, kupcy — żyją inaczej niż ja i ludzie, których sobie umiłowałem, że czego innego pragną, do czego innego dążą. Ci zaś, których ceniłem, którym ufałem, są dziwnie samotni, obcy i niepotrzebni wśród większości, która swą mrówczą, przyziemną, zmyślną pracą wznosi z mozołem mrowisko życia; wydawało mi się, że życie to jest na wskroś głupie i zabójczo nudne. Nieraz widziałem również, że ludzie są miłosierni i pełni miłości bliźniego tylko w słowach, a w czynach podporządkowują się niepostrzeżenie dla samych siebie powszechnemu porządkowi rzeczy. Było mi bardzo ciężko. Pewnego razu weterynarz Ławrow, żółty i obrzękły z powodu wodnej puchliny, powiedział mi, z trudem chwytając oddech: — Trzeba spotęgować okrucieństwo do tego stopnia, żeby wszyscy ludzie nie mieli już sił znosić go dłużej, żeby obrzydło wszystkim razem i każdemu z osobna jak na przykład ta przeklęta jesień! Była to wczesna jesień, dżdżysta i zimna, obfitująca w choroby i samobójstwa. Ławrow również otruł się cyjankiem potasu nie chcąc czekać, aż go zadusi wodna puchlina. — Leczył bydlęta i sam zdechł jak bydlę! — pożegnał zwłoki weterynarza krawiec Miednikow, chudziutki, bogobojny człeczyna umiejący na pamięć wszystkie hymny na cześć Matki Boskiej; Ławrow odnajmował pokój od niego. Swoje dzieci — siedmioletnią dziewczynkę i jedenastoletniego uczniaka gimnazjalnego — krawiec chłostał skórzanym batem o trzech rzemykach, a żonę bił po łydkach bambusową laską i skarżył się: — Sędzia pokoju skazał mnie za to, jakobym zapożyczył ten systemik od Chińczyków, a ja nigdy w życiu - 783 - nie widziałem Chińczyka, chyba że na szyldzie albo na obrazku. Jeden z jego robotników, posępny, krzywonogi mężczyzna o przezwisku Duńkowy Mąż, mówił o swoim pracodawcy: — Boję się ludzi potulnych, takich bogobojnych! Gwałtowny człowiek od razu się zdradzi i zawsze jest dość czasu, żeby się ukryć przed nim, a potulny pod-pełza ku tobie niewidocznie, niczym podstępna żmija w trawie, i nagle ukąsi cię w serce, w najczulsze miejsce. Boję się potulnych... W słowach Duńkowego Męża — potulnego, ale przebiegłego zausznika i ulubieńca Miednikowa — było dużo prawdy. Niekiedy zdawało mi się, że ludzie potulni, spulchniając, niczym porosty skałę, kamienne serce życia, zmiękczają to serce i czynią je bardziej płodnym, częściej jednak obserwując obfitość potulnych, ich umiejętność łatwego przystosowywania się do podłości, nieuchwytną zmienność i giętkość postawy duchowej, ich płaczliwe wyrzekania, nieznośne jak brzęczenie komara — czułem się jak spętany koń pośród chmary gzów. O tym właśnie myślałem wracając od policjanta. Wzdychał wiatr i drżały światła latarń, a zdawało się, że to drży ciemnoszare niebo rozsiewając po ziemi drobniutki jak pył październikowy deszcz. Przemoknięta prostytutka taszczyła pod górę pijaka trzymając go pod rękę i poszturchując, a on coś tam bełkotał i pochlipywał. Kobieta powiedziała głuchym, znużonym głosem: — Taki już twój los... „A i mnie — pomyślałem sobie — ktoś taszczy i wpycha do różnych przykrych kątów pokazując mi brudy, - 790 - niedole i dziwną pstrokaciznę ludzką. Zmęczyło mnie to." Może nie te słowa, ale ta właśnie myśl zaświtała mi w mózgu; w ów to smutny wieczór po raz p.erwszy poczułem znużenie duszy i żrącą pleśń w sercu. Od tej chwili zacząłem czuć się gorzej, zacząłem patrzeć na samego siebie jakby z ubocza, na zimno, obcymi i nieprzyjaznymi oczami. Widziałem, że niemal w każdym człowieku, kanciasto i byle jak obok siebie stłoczone, tkwią sprzeczności nie tylko słów i czynów, ale i uczuć; ich kapryśna zmienność szczególnie ciążyła mi na sercu. Dostrzegałem tę zmienność rówmeż w samym sobie i to było jeszcze cięższe do zniesienia. Pociągało mnie wszystko na raz — kobiety i książki, robotnicy i wesoła studenteria — ale nigdzie nie mogłem nadążyć i żyłem „m tu, ni owdzie", kręcąc się jak bąk, a czyjaś niewidzialna, ale mocna ręka dotkliwie podcinała mnie niewidzialnym biczykiem. Dowiedziawszy się, że Jakub Szaposznikow leży w szpitalu, poszedłem go odwiedzić, ale tam otyła kobieta o krzywych ustach, w okularach i w białej chusteczce, spod której zwisały czerwone, jakby ugotowane uszy, powiedziała sucho: — Umarł. I widząc, że nie odchodzę, lecz sterczę przed nią w milczeniu, rozzłościła się i krzyknęła: — No? Czego jeszcze? Rozzłościłem się także i powiedziałem: — Głupia babo! — Mikołaj, przegnaj go stąd! Mikołaj, który czyścił ściereczką jakieś miedziane pręty, chrząknął i chlasnął mnie prętem przez plecy. Wtedy chwyciłem go wpół, wyniosłem na uLcę i p„sa- - 791 - dziłem w kałuży przed gankiem szpitala. Zniósł to spokojnie, posiedział chwilę w milczeniu, wybałuszywszy na mnie oczy, a potem wstał złorzecząc: — Ech, ty psie! Poszedłem do parku Dierżawina, siadłem tam na ławce przy pomniku poety, czując nieprzepartą chęć zrobienia czegoś złego, skandalicznego, żeby rzuciła się na mnie chmara ludzi i dała mi w ten sposób prawo do ich pobicia. Ale mimo świątecznego dnia park świecił pustkami, a i w pobliżu nie było żywej duszy, tylko hulał wiatr pędząc przed sobą zeschłe liście, szeleszcząc odklejonym od słupa latarni afiszem. Przezroczystobłękitny, chłodny zmierzch gęstniał nad parkiem. Przede mną wznosiło się olbrzymie bożyszcze wykute z brązu; patrzyłem na nie i myślałem:, „Żył na świecie samotny człowiek Jakub, całą potęgą duszy unicestwiał Boga i umarł zwykłą śmiercią... Zwykłą." Było w tym coś przygnębiającego i strasznie przykrego. „A Mikołaj to idiota; powinien był bić się ze mną albo wezwać policję, żeby zabrano mnie do komisariatu..." - Poszedłem do Rubcowa; siedział w swojej norze przy stole, na którym stała mała lampka, i naprawiał kurtkę. — Jakub umarł. Starzec podniósł dłoń z igłą, jak gdyby chciał się przeżegnać, ale tylko machnął ręką i zaczepiwszy o coś nitką, zaklął po cichu na czym świat stoi. Potem zamamro-tał: — No cóż, wszyscy pomrzemy, takie już mamy głupie przyzwyczajenie... Tak, bracie! Jakub zmarł, a tu mieszkał jeden kotlarz i też go skreślili z rachunku. Żandarmi — w tamtą niedzielę. Guroczka mnie z nim zetknął. Mądry kotlarz! Ze studentami po trosze się wdawał. A czy słyszałeś, że się studenci buntują? Czy - 792 to prawda? Masz, zszyj mi kurtkę. Nic, u diabła, nie widzę... Podał mi swoje łachmany i igłę z nitką, a sam założył ręce do tyłu i zaczął chodzić po pokoju kaszląc i mamrocząc: — To tu, to owdzie zabłyśnie płomyk, ale diabeł zdmuchnie go i znowu nuda! Nieszczęsne to miasto... Wyjadę stąd, póki jeszcze statki kursują. Przystanął i drapiąc się w głowę spytał: — Ale dokąd pojechać? Wszędzie byłem. Tak. Wszędzie jeździłem, no i co? — tylko siebie zajeździłem. Splunąwszy dodał: — Ech, parszywe życie! Wojowałem, wojowałem i nic nie wywojowałem ani dla ciała, ani dla duszy... Zamilkł i stanął w kącie przy drzwiach, jak gdyby czegoś nasłuchując, potem podszedł do mnie stanowczym krokiem i przysiadł na brzegu stołu. — A ja ci powiadam, mój ty Aleksy Maksimyczu, na próżno Jakub zmarnował swoje szlachetne serce na zwalczanie Boga. Ani Bóg, ani car nie staną się lepsi przez to, że się ich wyrzeknę; trzeba, żeby ludzie rozzłościli się na samych siebie i obalili to swoje podłe życie — tak! Ech, stary jestem, spóźniłem się, niedługo do cna oślepnę — źle ze mną, bracie! Zszyłeś? Dzięki ci... Chodźmy do szynku na herbatę... Po drodze, potykając się w ciemnościach, chwytał mnie za ramię i mamrotał: — Wspomnij moje słowa: stracą ludzie cierpliwość, rozzłoszczą się kiedyś, zaczną wszystko rozwalać i na proch zetrą te wszystkie marności! Wyczerpie się ich cierpliwość... Nie doszliśmy do szynku natknąwszy się po drodze na marynarzy, którzy przypuścili szturm do domu pu- - 783 - blicznego; bramy jego bronili robotnicy z fabryki Ała-fuzowa. — Nie ma święta, żeby tu nie doszło do bójki! — powiedział z uznaniem Rubcow zdejmując okulary, a rozpoznawszy wśród obrońców domu swoich znajomych, wmieszał się niezwłocznie w szeregi walczących pod-szczuwając ich, judząc: , — Trzymać się, fabryka! Zdeptać te żabska! Tępić płotki! I — hajda-a! Śmiech brał i aż dziw było patrzeć, z jakim zapałem i zręcznością lawirował sprytny staruszek przedzierając się przez ciżbę marynarzy, jak odparowywał ciosy ich pięści i zbijał z nóg pchnięciami ramienia. Bili się bez złości, na wesoło, dla fantazji, z nadmiaru sił; ciemna masa ciał stłoczyła się przy bramce przyparłszy do niej robotników fabrycznych; trzeszczały deski, rozlegały się podjudzające okrzyki: — Bij łysego wojewodę! Dwaj marynarze wdrapali się na dach i śpiewali składnie, od ucha: Nie oszuści, nie złodzieje ani rozbójnicy, Myśmy zuchy, jakich mało — wołżańscy rybacy! Gwizdał policjant, błyszczały w ciemności jego miedziane guziki, pod nogami chlupotało błoto, a z dachu niosła się pieśń: Zarzucamy nasze sieci nie w rzecznych głębinach, Tylko w pełnych spichrzach kupców, w ich kufrach i skrzyniach», — Stój! Kto już leży, tego się nie bije!... — Dziadku — trzymaj się ostro! Potem Rubcowa, mn.e i jeszcze pięciu innych — wrogów czy też przyjaciół — zaprowadzono do cyrkułu, - 7?4 a uciszone mroki jesiennej nocy odprowadzały nas zadziorną piosenką: Wpadł nam w sieci szczupak gruby, Będą z jego skóry — szuby! — Nie masz to jak nasza brać na Wołdze! — mówił z zachwytem Rubcow, co rusz wycierając nos i spluwając. — A ty, zmykaj! — szepnął mi. — Upatrz właściwą chwilę — i w nogi! Po co cię mają wlec do cyrkułu! Rzuciłem się w boczną uliczkę, a w ślad za mną jakiś dryblas, marynarz; przeskoczyliśmy przez jeden płot, przez drugi — i od tej pamiętnej nocy już nie spotkałem nigdy przemiłego mądrali i kpiarza, Nikity Rubcowa. Wytworzyła się dokoła mnie pustka. Rozpoczęły się rozruchy studenckie — nie rozumiałem sensu tych wystąpień, niejasne były dla mnie ich motywy. Dostrzegłem tylko wesołą ruchawkę nie wyczuwając w tym dramatu i myślałem, że za to szczęście, jakim jest możność studiów na uniwersytecie, warto znieść choćby tortury. Gdyby mi zaproponowano: „Idź, ucz się, ale za to co niedziela bić c^ę będziemy pałkami na placu Mikołajewskim!" — z pewnością przyjąłbym ten warunek. Wstąpiłem do piekarni Sjemionowa,'gdzie dowiedziałem się, że piekarczyki wybierają się na uniwersytet bić studentów. — Gwichtami tłuc ich będziemy! — zmawiali się wesoło, ale pełni zaciekłości. Zacząłem się kłócić z nimi i wymyślać im, nagle jednak poczułem niemal z przerażeniem, że nie mam chęci bronić studentów, że brak mi słów na ich obronę. Pamiętam, że wyszedłem z sutereny jak z krzyża zdjęty, z nieprzemożoną, śmiertelną rozpaczą w sercu. - 795 - Nocą siedziałem nad brzegiem Kubami, ciskając kamyki do czarnej wody i w myśli wirowały mi dwa słowa, które powtarzałem nieustannie: „Co począć?" Z rozpaczy zacząłem się uczyć gry na skrzypcach; rzępoliłem po nocach w sklepie, dając się we znaki nocnemu stróżowi i myszom. Lubiłem muzykę i zabrałem się do niej z wielkim zapałem, lecz kiedyś w czasie lekcji — gdy wyszedłem ze sklepu — rnój nauczyciel, skrzypek orkiestry teatralnej, otworzył nie zamkniętą na klucz szufladę kasy i po powrocie zastałem go, jak napychał sobie kieszenie pieniędzmi. Kiedy mnie zobaczył w drzwiach, wyciągnął szyję, nadstawił wygoloną twarz bez wyrazu i ^powiedział cicho: — No, bij! Wargi mu drżały, z bezbarwnych oczu toczyły się na kształt kropel oliwy dziwnie wielkie łzy. Miałem ochotę go uderzyć; żeby tego nie zrobić, usiadłem na podłodze podłożywszy pod siebie pięści, a jemu kazałem włożyć pieniądze do kasy. Skrzypek rozładował kieszenie i skierował się ku drzwiom, przystanął jednak i idiotycznie wysokim, groźnym głosem powiedział: — Daj dziesięć rubli! Pieniądze mu dałem, przestałem się jednak uczyć gry na skrzypcach. W grudniu postanowiłem się zabić. Próbowałem opisać motywy tej decyzji w opowiadaniu Zdarzenie z życia Makarego, ale mi się to nie udało — opowiadanie, które napisałem, było nieporadne, nieprzyjemne, pozbawione wewnętrznej prawdy. Wydaje mi się, że właśnie całkowity brak tej prawdy stanowi jedną z zalet utworu. Fakty są prawdziwe, ale ich naświetlenia dokonał jak gdyby ktoś inny, nie ja, i opowiadanie też nie - T66 - jest o mnie. Nie biorąc pod uwagę literackiej wartości opowiadania, jest w nim coś przyjemnego dla mnie — jak gdybym wyszedł poza siebie. Kupiłem na bazarze od dobosza rewolwer nabity czterema kulami i strzeliłem sobie w pierś, mierząc w serce, ale przestrzeliłem tylko płuco i po miesiącu, bardzo zawstydzony, czując, że jestem bezgranicznie głupi, znów pracowałem w piekarni bułek. Niedługo jednak. W końcu marca wieczorem, kiedy przyszedłem z piekarni do sklepu, zobaczyłem w pokoiku sprzedawczyni Chochła. Siedział na krześle przy oknie, ćmiąc w zamyśleniu grubego papierosa i wpatrując się z uwagą w obłoki dymu. — Jesteście wolni? — spytał nie witając się ze mną, — Na dwadzieścia minut. ?— Siądźcie, pogadamy. Jest, jak zwykle, szczelnie opięty w kortowy kazakin; na jego szerokiej piersi ściele się jasna broda, nad upartym czołem sterczy szczecina sztywnych, krótko przystrzyżonych włosów; na nogach ma ciężkie, chłopskie buty, od których mocno zalatuje dziegciem. — Ano-o — zagadnął spokojnie, półgłosem — nie chcielibyście to pojechać do mnie? Mieszkam we wsi Krasnowidowo, czterdzieści pięć wiorst w dół Wołgi, mam tam sklep; dopomagać będziecie mi w handlu, zajmie to wam niewiele czasu, mam dobre książki, pomogę wam w nauce — zgoda? — Tak. — W piątek przyjdźcie o szóstej rano na przystań Kurbatowa, spytajcie o barkę z Krasnowidowa -— właściciel Wasilij Panków — ja tam już będę i was zobaczę. Do widzenia! - 797 - Wstał, wyciągnął do mnie szorstką dłoń, drugą ręką wyjął zza pazuchy ciężką, srebrną „cebulę" i powiedział: — W sześć minut doszliśmy do ładu! A, prawda — nazywam się Michajło Antonów Romaś. Tak... Wyszedł nie obejrzawszy się, pewnie stawiając nogi i lekko niosąc swoje masywne, jakby z brązu ulane ciało. W dwa dni potem płynąłem do Krasnowidowa. Wołga dopiero co ruszyła; z prądem rzeki, po mętnej wodzie płynie kołysząc się szara, krucha kra; barka przegania ją, a kra ociera się o burty poskrzypując i przy zderzeniu rozpryskuje się na ostre kryształki. Igra wiosenny wiatr popędzając fale ku brzegom; oślepiająco lśni słońce, jaskrawobiałe wiązki promieni odbijają się od błękitnych, szklistych krawędzi kry. Barka ciężko naładowana beczkami, worami i skrzyniami płynie pod żaglem; u steru — młody chłop Panków, elegant w kurtce z garbowanej skóry baraniej, bogato wyszywanej na piersiach różnokolorowymi sznureczkami. Twarz ma spokojną, oczy zimne, jest milczący i niezbyt podobny do chłopa. Na dziobie barki, rozkraczywszy nogi, stoi z bosakiem w rękach parobek Pan-kowa, Kukuszkin, kostropaty chłopina w dziurawej, podpasanej sznurkiem kapocie, w zmiętym kapeluszu, jaki noszą popi, z twarzą w siniakach i szramach. Rozpychając kry długim bosakiem, złorzeczy pogardliwie: — Na bok... Gdzie się pchasz... Siedzę pod żaglem, na skrzyniach, obok Romasia, który mówi półgłosem: — Chłopi mnie nie lubią, szczególnie bogaci! Ta niechęć do mnie i na was się skrupi. Kukuszkin kładzie bosak w poprzek burt, u swoich » 791 - nóg, i mówi z lubością, zwracając ku nam okaleczoną twarz: — A już najbardziej, Antonyczu, to pop cię nie lubi... ?— To prawda — potwierdza Panków. — Kością w gardle stoisz temu psu parszywemu! ?— Ale mam również przyjaciół i wy ich będziecie mieli — dochodzi mnie głos Chochla. Zimno. Marcowe słońce jeszcze słabo grzeje. Na brzegu chwieją się ciemne gałęzie nagich drzew, gdzieniegdzie w szczelinach i pod krzewami na wysokim brzegu leżą płaty śniegu niczym aksamitne kobierczyki. Wszędzie na rzece — kra, jak gdyby pasło się stado owiec. Czuję się, jakbym śnił. Upychając w fajce tytoń Kukuszkin filozofuje: — Prawda, żeś ty popowi nie żona, ale z racji swego urzędu powinien by miłować wszelakie stworzenie boskie, jak napisano w świętych księgach. — Kto cię tak pobił? — pyta Romaś uśmiechając sdę. — A taka tam hołota spod ciemnej gwiazdy, pewno jakieś złodziejaszki — mówi pogardliwie Kukuszkin. I dodaje z dumą: — Jak mnie j e d.n ą rażą anty-1 e r z ? ś ? i bili — to było bicie! Po prostu nie do pojęcia, jak z życiem uszedłem. — Ża co cię bili? — pyta Panków. — Wczoraj? Czy też a n t ? 1 er z ? ś ? i? — No... wczoraj. — A bo to można wiedzieć, za co biją? Nasz naród jest jak ten kozioł, niech tylko coś — a już bodzie. Bójkę za swoją powinność uważa! — A mnie się zdaje — mówi Romaś — że biją cię za jęzor, gadasz bez zastanowienia... — A może i tak! Ja jestem człowiek ciekawy, mam zwyczaj pytać się o wszystko. Wielka to dla mnie radość, jak coś nowego usłyszę. 799 - Dziób barki uderzył mocno o krę, lodowa bryła groźnie szurgnęła o burtę. Kukuszkin zachwiał się i chwycił za bosak. Panków mówi z wyrzutem: — A ty, Stiepan, pilnuj swojej roboty! — A ty nie ciągnij mnie za język! — mamrocze Kukuszkin odpychając kry. — Nie mogę za jedną rażą i czynność swoją spełniać, i z tobą gawędzić... Przekomarzają się dobrodusznie, a Romaś mówi do mnie: — Grunta tu gorsze niż u nas na Ukrainie, a ludzie — lepsi. Bardzo zdolny naród! Słucham go uważnie i wierzę mu. Podoba mi się jego spokój i miarowo płynące słowa, proste, pełne treści. Czuje się, że ten człowiek dużo wie i ma własną miarę rzeczy i ludzi. Jestem mu szczególnie wdzięczny, że nie pyta, dlaczego chciałem się zastrzelić. Każdy na jego miejscu dawno by już to zrobił, a tak mi obrzydło to pytanie. Trudno zresztą dać odpowiedź. Diabli wiedzą, dlaczego postanowiłem się zabić. Chochłowi tłumaczyłbym na pewno długo i głupio. Zresztą w ogóle nie chce mi się o tym wspominać — na Wołdze jest tak dobrze, swobodnie, jasno. Barka płynie pod wysokim brzegiem; na lewo — szeroko rozpostarła się rzeka wtargnąwszy na piaszczysty łąkowy brzeg. Woda przybiera w oczach, opluskuje nadbrzeżne zarośla i kołysze nimi, na jej spotkanie rozpadlinami i szczelinkami gruntu toczą się z szumem jasne potoki wiosennych wód. Uśmiecha się słońce, żółtodziobe gawrony połyskują w jego promieniach czarną stalą upierzenia i zaaferowane kraczą budując gniazda. Na polankach, gdzie przypieka słońce, wzruszająco przebija się skroś ziemi, ku światłu, jasnozielona szczecinka traw. Ciału chłodno, ale w duszy — pogodna radość; i w niej również kiełkują delikatne - 800 źdźbła świetlanych nadziei. Tak przytulnie jest wiosną na ziemi. Około południa dopłynęliśmy do Krasnowidowa; na wysokiej, stromo ściętej górze stoi cerkiew o błękitnych kopułach, a od niej w dół, gęsiego wzdłuż grzbietu góry, ciągną się porządne, masywne chaty lśniące żółtymi tarcicami dachów i złotolitymi strzechami. Proste to i piękne. Ileż to razy cieszyłem oczy widokiem tej wsi przejeżdżając obok niej na parostatkach. Kiedy wspólnie z Kukuszkinem zacząłem rozładowywać barkę, Romaś stojąc u burty i podając mi worki powiedział: — Ale macie siłę! I nie patrząc na mnie spytał: — A nie boli was w piersiach? — Ani trochę. Byłem bardzo wzruszony delikatnością jego pytania — niezwykle mi zależało, żeby chłopi nie dowiedzieli się o mojej próbie samobójstwa. — Siła w was, można powiedzieć, aż kipi — paplał Kukuszkin. — Z jakiej jesteś guberni, zuchu? Z niże-gorodzkiej? „Wodożłopami" was przezywają. A i to także o was ułożono: „Gap się dobrze, gapo, skąd gapy lecą." Z góry, po zjeździe, grzęznąc w rozmiękłej glinie, wśród mnóstwa połyskujących srebrem strumyków, zamaszyście kroczył poślizgując się i kołysząc wysoki, chudy chłop o kędzierzawej brodzie i gęstej czapie rudawych włosów; był boso, w samej tylko koszuli i portkach. Gdy podszedł do brzegu, powiedział dźwięcznie i przyjaźnie: — Dzień dobry! Potem obejrzał się, podniósł grubą żerdź — jedną, SI — Gorki II _ 801 - drugą — oparł je końcami o burtę i lekko wskoczywszy do barki zakomenderował: — Weprzeć się nogami w końce żerdzi, żeby się nie zsunęły z burty, i odbierać beczki! Chodź tu, chłopcze, pomagaj! Był piękny jak na obrazku i na oko — bardzo silny. Na jego rumianej twarzy o prostym, dużym nosie surowo błyszczały błękitnawe oczy. — Przeziębisz się, Izot — powiedział Romaś. — Niby ja? Nie bój się o mnie. Wytoczyliśmy beczkę nafty na brzeg. Izot zmierzył mnie wzrokiem i spytał: — Subiekt? — Spróbuj się, z nim pomocować — zaproponował Kukuszkin. — A cóż to, znów ci pokiereszowali gębę? — Co z nimi zrobić? — Z kim niby? — Az tymi, co biją... — Ech, ty! — powiedział Izot z westchnieniem, i zwrócił się do Romasia. — Wozy zaraz tu będą. Zobaczyłem was z daleka — widzę, płyniecie. Pięknie płynęliście... Idź, Antonyczu, odpocznij, ja już tu dopilnuję. Widać było, że człowiek ten traktuje Romasia po przyjacielsku, z troskliwością, nawet nieco protekcjonalnie, chociaż Romaś był o jakieś dziesięć lat starszy od niego. Nie minęło pół godziny, gdy już siedziałem w czystym, przytulnym pokoju w nowiutkiej chacie, której ściany pachniały jeszcze smołą i pakułami. Żwawa baba o przenikliwym spojrzeniu nakrywała stół do obiadu, Chochoł wyjmował książki z walizy, układając je na półce przy piecu. 51* - 803 - — Wasz pokój jest na poddaszu — powiedział. Z mojego okna widać część wsi i parów naprzeciw naszej chaty, a w nim dachy łaźni, ukrytych wśród krzaków. Za parowem ciągną się ogrody i czarne pola, miękkimi pochyłościami uchodzące ku granatowej ścianie lasu na horyzoncie. Na szczycie dachu łaźni siedział okrakiem granatowo ubrany chłop; w jednej ręce trzymał siekierę, a drugą przyłożył do czoła patrząc na Wołgę, w dół rzeki. Skrzypiał wóz, ryczała krowa ze wszystkich sił, szumiały strumyki. Z chaty wyszła starucha, cała w czerni, i odwróciwszy się ku wrotom powiedziała z pasją: — A żebyśta pozdychały! Dwaj malcy, którzy kamieniami i błotem skrzętnie zagradzali drogę strumykowi, na głos staruchy zaczęli uciekać co sił, a ona podniosła z ziemi patyczek, plunęła na niego i rzuciła do strumyka. Potem nogą w chłopskim bucie rozwaliła budowlę dzieci i poszła w dół ku rzece. Jak ułoży się tu moje życie? Zawołano mnie na obiad. Na dole siedział za stołem Izot wyciągnąwszy długie nogi o purpurowych stopach i coś mówił, zamilkł jednak na mój widok. — Cóż to? — spytał go chmurnie Romaś. — Mów dalej. — Kiedy już nie mam co, wszystko powiedziałem. A więc stanęło na tym, że sami chyba damy sobie radę. Noś przy sobie pistolet, a jak nie, to choćby grubszy kij. Przy Barinowie nie można mówić o wszystkim: on i Kukuszkin mają babskie języki... A ty, chłopcze, czy lubisz łowić ryby? — Nie. Romaś zaczął mówić o konieczności zorganizowania - 804 chłopów, drobnych właścicieli sadów, w celu wyrwania ich z rąk bogaczy wiejskich skupujących grunty. Izot wysłuchał go z uwagą i powiedział: — No to już te pijawki całkiem ci żyć nie dadzą. — Zobaczymy. — Ani chybi! Patrzyłem na Izota i myślałem: „Z pewnością takich właśnie chłopów biorą za bohaterów swoich opowiadań Karonin i Złatowratski..." ' Czyżby udało mi się zbliżyć do czegoś poważnego, czy zacznę wreszcie pracować z ludźmi oddanymi rzetelnej sprawie? Po obiedzie Izot zwrócił się do Romasia: — Nie spiesz się zanadto, Michajło Antonyczu. Co nagle — to po diable. Lepiej powolutku! Po jego odejściu Romaś powiedział w zamyśleniu: — Mądry człowiek, uczciwy. Szkoda tylko, że prawie niepiśmienny — ledwie czyta. Ale uczy się zapamiętale. Dobrze byłoby, żebyście mu w tym dopomogli. Do samego wieczora zaznajamiał mnie z cenami towarów w sklepie i wyjaśniał mi: — Sprzedaję taniej niż dwaj inni sklepikarze we wsi, więc nic dziwnego, że się to im nie podoba. Robią mi różne świństwa, chcą mnie obić. Nie mieszkam tu dla własnej przyjemności czy też dla korzyści z handlu. Ten sklep to przedsięwzięcie w rodzaju waszej piekarni... Powiedziałem, że domyślam się, o co chodzi. 1 Karonin — pseudonim Mikołaja Pietropawłowskiego (1857—1892), pisarza rosyjskiego, „narodnika", który przy właściwej ocenie wsi nie rozumie zagadnień środowiska robotniczego i rewolucyjnej roli proletariatu. Złatowratski Mikołaj (1845—1911) — pisarz rosyjski, idealizujący życie chłopów. - 805 - — No tak... Trzeba przecież uczyć ludzi rozumu, prawda? Sklep był zamknięty, chodziliśmy po nim z lampą w ręku, a na ulicy również ktoś chodził, ostrożnie człapiąc po błocie, i od czasu do czasu ciężko właził na stopnie ganku. — O, słyszycie? Chodzi!... To Migun, odludek, złośliwe zwierzę; tak lubi krzywdę siać, jak urodziwa dziewczyna — kokietować. Bądźcie z nim ostrożni w rozmowie, no i w ogóle... Potem, już w pokoju, zapalił fajkę i oparł się szerokimi plecami o piec; mrużąc oczy puszczał sobie w brodę smużki dymu i powoli układając słowa w proste, jasne zdania mówił, że dawno już zauważył, jak bezużytecznie trwonię lata młodości. — Zdolny z was człowiek, z natury uparty i jak widać nie brak wam dobrych chęci. Musicie się uczyć, ale tak, żeby książka nie przesłaniała wam człowieka. Pewien sekciarz, staruszek, powiedział bardzo trafnie: „Wszelka nauka z człowieka bierze początek." Ludzie uczą boleśniej, można powiedzieć — po grubiańsku — ale ich nauka mocniej się wżera w pamięć. Mówił rzeczy mi znane, o tym, że przede wszystkim trzeba rozbudzić życie umysłowe na wsi, ale nawet znane słowa nabierały dla mnie nowego, głębszego znaczenia. - — Tam u was studenci wiele prawią o miłości do ludu, a ja im na to powiadam: ludu kochać nie można. Miłość do ludu — to tylko słowa... Uśmiechnął się nieznacznie, patrząc na mnie badawczo, i zaczął spacerować po pokoju mówiąc dalej z siłą i przekonaniem: — Kochać — to znaczy: zgadzać się, być pobłażliwym, nie dostrzegać wad, przebaczać. Z takim uczu- - 806 - ciem można podchodzić do kobiety. A czyż można nie dostrzegać ciemnoty ludu, godzić się z błędnymi pojęciami, które zachwaszczają jego umysł, pobłażać wszelkim jego podłościom, wybaczać mu zezwierzęcenie? Czy można? — Nie. — A więc widzicie! U was tam wciąż czytają i śpiewają Niekrasowa, ale wierzcie mi: z Niekrasowem daleko się nie zajedzie! Chłopu należy kłaść łopatą do głowy: „Chociażeś ty, bracie, z natury może i niezły, ale żyjesz źle i nic nie umiesz zrobić, żeby twoje życie stało się lżejsze, lepsze. Bodaj czy nie zwierzę zabiega rozumniej niż ty o swoje sprawy i skuteczniej się broni. Przecież to z ciebie, chłopa, wszystko wyrosło; szlachta, duchowieństwo, uczeni, carowie — wszystko to dawniejsi chłopi. Widzisz? Rozumiesz? A więc ucz się żyć tak, żeby cię nie dręczono..." Poszedł do kuchni i kazał kucharce nastawić samowar, a potem zaczął mi pokazywać swoje książki, prawie wszystkie o charakterze naukowym: Buckie, Lyell, Hartpole Lecky, Lubbock, Tylor, Mili, Spencer, Darwin, a z rosyjskich — Pisariew, Dobrolubow,1 Czer-nyszewski, Puszkin, Fregata Pallada Gonczarowa, Niekrasow. i Buckie Henry (1821—1862) — liberalno-burżuazyjny historyk i socjolog angielski, autor dzieia pt. Historia cywilizacji W Anglii. Lyell Charles (1797—1875) — geolog angielski. Lecky William Hartpole (1838—1903) — historyk angielski. Lubbock John (1834—1913) — angielski przyrodnik, etnolog i mąż stanu, autor dzieia pt. Początki cywilizacji. Tylor Edward Burnett (1832—1917) — antropolog angielski. Spencer Herbert (1820—1903) — angielski burżuazyjny filozof i socjolog. Dobrolubow Mikola.i (1836—1861) — krytyk rosyjski, publicysta, rewolucyjny demokrata. - 807 - Głaskał je szeroką dłonią, czule, jak kocięta, i pomrukiwał niemal z rozrzewnieniem: — Piękne książki! A to — niezwykle rzadka, cenzura kazała ją spalić. Chcecie wiedzieć, co to jest państwo, to ją właśnie przeczytajcie! Podał mi książkę Hobbesa Lewiatan l. — Ta jest również o państwie, ale lżejsza, weselsza! Okazało się, że ta wesoła książka to Książa Machia-vellego 2. Przy herbacie opowiedział mi krótko o sobie: był synem kowala z Czernihowa. a on sam — smarowozem kolejowym w Kijowie; tam zetknął się z rewolucjonistami, zorganizował robotnicze kółko samokształceniowe, został aresztowany, około dwóch lat przesiedział w więzieniu, a potem zesłano go na dziesięć lat do jakuckiego okręgu. — Żyłem tak tz Jakutami w ułusie3 i z początku myślałem, że nie wytrzymam. Zima tam — niech to diabli — taka, wiecie, że mózg człowiekowi drętwieje. Zresztą na nic się tam rozum nie przyda. Potem widzę: to tu, to tam tkwi Rosjanin; nawtykano ich niegęsto, ale mimo wszystko są! I z troskliwości, żeby się im nie nudziło, wciąż im tam nowych przysyłają. Porządni to byli ludzie! Był tam student Włodzimierz Korolenko 4, teraz również powrócił z zesłania. Żyłem z nim dobrze, 1 H o b b ? s Thomas (1588—1679) — burżuazyjny filozof angielski, autor książki pt. Lewiatan. 2Machiavelli Mikoiaj (1469—1527) — historyk włoski i mąż stanu; w swej książce pt. Książę wyłożył system polityczny opierający się na zasadzie absolutnej władzy monar-chicznej. ? U ł u s (mong.) — tabor albo osada, wieś. * Korolenko Włodzimierz (1853—1921) — postępowy pisarz rosyjski, publicysta i działacz społeczny. - 808 - ale potem się rozeszliśmy. Byliśmy do siebie podobni pod wielu względami, a wzajemne podobieństwo nie sprzyja przyjaźni. Ale jest to poważny, stanowczy człowiek, wszechstronnie uzdolniony. Nawet obrazy święte malował, co mi się nie podobało. Teraz podobno pisuje dobre rzeczy w czasopismach. Mówił ze mną długo, do północy, wyraźnie chcąc od razu postawić mnie na równej stopie z sobą. Po raz pierwszy było mi z kimś tak naprawdę dobrze. Po próbie samobójstwa owładnęło mną poczucie niższości, czułem, że jestem nędzny, słaby, że zawiniłem przeciw komuś i wstyd mi było żyć. Romaś rozumiał to z pewnością i tak po ludzku, z prostotą, otwierając przede mną drzwi do swego życia — wyprostował mnie moralnie. Niezapomniany to dzień. W niedzielę po nabożeństwie otworzyliśmy sklep i zaraz przy naszym ganku zaczęli się zbierać chłopi. Pierwszy przyszedł Mateusz Barinow, brudny, rozczochrany mężczyzna o długich, małpich rękach i roztargnionym spojrzeniu pięknych, kobiecych oczu. — Co słychać w mieście? — spytał przywitawszy się z nami i nie czekając na odpowiedź krzyknął na powitanie Kukuszkinowi: — Stiepan! Twoje koty znów zeżarły koguta! I zaraz opowiedział, że gubernator pojechał z Kazania do Petersburga wyjednać u cara, żeby wszystkich Tatarów wysiedlono na Kaukaz i do Turkiestanu. — Mądra głowa! Zna się na rzeczy... — pochwalił gubernatora. — Sam to wszystko wymyśliłeś — spokojnie zauważył Romaś. — Ja? Kiedy? — Nie wiem... — Jakiś ty nieufny względem ludzi, Antonyczu — - 809 - powiedział Barinow z wyrzutem, współczująco kiwając głową. — A mnie żal Tatarów. Do Kaukazu trzeba się przyzwyczaić. Ukradkiem podszedł do nas mały, szczupły mężczyzna w podartej, za dużej kapocie; szarą twarz wykrzywiał mu skurcz rozciągając ciemne wargi w chorobliwy uśmiech; bystre lewe oko mrugało bezustannie, nad nim drgała siwa brew przecięta szramami. — Uszanowanie Migunowi! — powiedział ironicznie Barinow. —• Co tam nocą ukradłeś? — Twoje pieniądze — odciął się Migun dźwięcznym tenorem, zdejmując czapkę przed Romasiem. Z podwórza wyszedł gospodarz naszej chaty i nasz sąsiad, Panków, w marynarce, w czerwonej chusteczce na szyi, w kaloszach i z długim jak lejce, srebrnym łańcuszkiem na piersiach. Zmierzył Miguna gniewnym wzrokiem: — Jak mi będziesz, stary czorcie, przyłaził do ogrodu, to ci nogi kołem przetrącę! — Zaczyna swoje kazanie! — spokojnie zauważył Migun i wzdychając dodał: — Bez bicia nie ma życia. Panków zaczął mu wymyślać, a Migun dodał: — I gdzie ja tam stary? Mam czterdzieści sześć lat... — Przecież w karnawale minęło ci pięćdziesiąt trzy! — krzyknął Barinow. — Sam mówiłeś, że pięćdziesiąt trzy! Dlaczego łżesz? Przyszedł jeszcze solidny, brodaty starzec, Susłow' i rybak Izot, tak że się zebrało z dziesięciu ludzi. Chochoł siedział na ganku przy drzwiach sklepu pykając z fajki i w milczeniu przysłuchiwał się gawędzie chłopów, którzy rozsiedli się na schodkach ganku i na ławeczkach po obu jego stronach. i Nie pamiętam dobrze nazwisk chłopów i prawdopodobnie pomyliłem je lub przekręciłem. (Przyp. aut.) - 810 - Dzień był chłodny, mieniący się wszystkimi barwami; po błękitnym, wymrożonym w czasie zimy niebie mknęły obłoki; plamy światła i cienia kąpały się w strumyczkach i kałużach to oślepiając rażącym blaskiem, to pieszcząc oko aksamitną miękkością. Wystrojone dziewczęta sunęły jak pawie w dół ulicy ku Wołdze i przeskakując przez kałuże podkasywały spódnice, ukazując trzewiki jakby odlane z żelaza. Biegli chłopcy z długachnymi wędkami na ramionach, szli stateczni chłopi, z ukosa obrzucając spojrzeniem grupkę przed naszym sklepem i zdejmując w milczeniu czapki i filcowe kapelusze. Migun i Kukuszkin zgodnie roztrząsali sporne zagadnienie: kto dotkliwiej bije — kupiec czy też dziedzic? Kukuszkin dowodził, że kupiec, Migun trzymał stronę dziedzica i dźwięczny jego tenorek górował nad chaotyczną mową Kukuszkina. — Pana Fingerowa ojczulek, Napoleon, Bonapar-ta za brodę targał. A pan Fingerow, bywało, jak nie chwyci dwu chłopa z *yłu za kudły baranie, jak nie rozprostuje swoich rączek, a potem trzaśnie obu łbami — gotowe! Leżą oba, ani drgną. — Tak to każdy będzie leżał! — deliberował Kukuszkin, dodał jednak: — Ale za to kupiec je więcej niż pan... Stateczny Susłow, siedząc na najwyższym schodku ganku, wyrzekał: — Chłop coraz mniej jest przywiązany do ziemi, Mi-chajło Antonyczu. Za panów nie wolno było żyć luzem, każdy człowiek musiał odrabiać pańszczyznę... — To złóż podanie, żeby przywrócono poddaństwo — ofuknął go Izot. Romaś zerknął na niego w milczeniu i zaczął wytrząsać fajkę postukując nią o poręcz ganku. Czekałem, kiedy wreszcie się odezwie. I przysłuchu- - 812 jąc się z uwagą bezładnej rozmowie chłopów próbowałem wyobrazić sobie, co mianowicie powie Chochoł. Wydawało mi się, że pominął już niejeden stosowny moment, kiedy można się było włączyć do ich rozmowy. On jednak milczał obojętnie i siedział nieruchomy niczym posąg, śledząc jak wiatr marszczy wodę w kałużach i goni obłoki zbijając je w ciemnoszarą chmurę. Na rzece huczał parostatek, z dołu dolatywał piskliwy śpiew dziewcząt, grała z cicha harmonia. Czkając i rycząc szedł w dół ulicy pijak wymachując rękami; nogi uginały mu się nienaturalnie, trafiając w kałuże. Chłopi mówili coraz wolniej, w ich słowach brzmiała smutna rezygnacja; mnie również niepostrzeżenie ogarniał smutek, bo zimne niebo groziło deszczem i odżywał w pamięci nieustanny gwar miasta, różnorodność jego odgłosów, wartki potok ludzki na ulicach, żywe, bystre rozmowy, bogactwo słów pobudzających do myślenia. Wieczorem przy kolacji spytałem Chochla, kiedy właściwie rozmawia z chłopami. — O czym? — Aha — powiedział wysłuchawszy mnie uważnie — no, wiecie, gdybym mówił o tym z nimi, w dodatku na ulicy, znów by mnie wysłano do Jakutów... Nabił tytoniem fajkę, zapalił ją, w jednej chwili otoczył się kłębami dymu i ze spokojem zaczął mówić o tym, że chłop jest z natury ostrożny, nieufny. Słowa jego wbijały mi się w pamięć. Chłop boi się samego siebie, boi się sąsiada, a już najbardziej — każdego obcego człowieka. Nie minęło jeszcze trzydzieści lat od czasu, gdy chłopów obdarzono wolnością; każdy czterdziestoletni chłop urodził się jako niewolnik i pamięta o tym.'Co to jest wolność — trudno zrozumieć. Na zdrowy rozum — wolność to znaczy: żyję, jak chcę, według własnej woli. Ale wszędzie jest władza, która nie - 813 pozwala żyć, jakby się chciało. Obszarnikom odebrał chłopów car, wydawałoby się więc, że teraz car jest jedynym panem nad całym chłopstwem. I znów powstaje pytanie: czymże więc jest ta wolność? Nagle przyjdzie dzień, kiedy car wytłumaczy, co znaczy wolność. Chłop mocno wierzy w cara, jedynego włodarza całej ziemi i wszystkich jej bogactw: skoro odebrał chłopstwo obszarnikom, może również odebrać kupcom ich sklepy i parostatki. Chłop jest za carem, bo tak rozumuje: wielu panów — źle, jeden — lepiej. Chłop czeka, że nadejdzie dzień, kiedy car wyjaśni mu sens wolności. Wtedy — niech każdy chwyta, co się da. Wszyscy pragną nadejścia tego dnia, ale każdy się go boi, każdy żyje w stanie wewnętrznego pogotowia: żeby nie przegapić decydującej chwili powszechnego podziału dóbr. I każdy boi się samego siebie: chciałby dużo i byłoby co brać, ale jak tu wziąć? Wszyscy ostrzą sobie zęby na to samo. A w dodatku wszędzie niezliczone mrowie urzędników, jawnie wrogich zarówno chłopu jak i carowi. Ale i bez nich, bez władzy, obejść się nie można: wszyscy chwycą się za łby i pozabijają nawzajem. Wiatr chlastał z gniewem w szyby ulewnym wiosennym deszczem, szara mgła wypełniała ulicę; duszę moją również zaległa szarość i nuda. W ciszę padały słowa wypowiadane z namysłem, spokojnym, przyciszonym głosem: — Trzeba przekonywać chłopa, żeby stopniowo przyuczał się zagarniać władzę w swoje ręce wydzierając ją carowi, trzeba go uświadamiać, że lud powinien mieć prawo wybierania władz spośród siebie: i naczelnika policji, i gubernatora, i cara... — Można czekać sto lat! — A wy byście chcieli zrobić wszystko na Zielone Świątki? — spytał poważnie Chochoł. - 814 - Wieczorem gdzieś wyszedł, a około jedenastej usłyszałem na ulicy wystrzał: huknął tuż w pobliżu. Wyskoczyłem na dwór — w ciemność i w deszcz — i zobaczyłem, że Michajło Antonowicz, wielki i czarny, idzie bez pośpiechu ku bramie, starannie omijając strumienie wody. — No co? To ja wystrzeliłem... — Do kogo? — A jakieś tam draby napadły mnie z drągami. Mówię im: „Odczepcie się, bo będę strzelał" — nie słuchają. No to wypaliłem., w niebo — niebu to nie zaszkodzi... Stał w sieni rozbierając się i wyżymając dłonią mokrą brodę i parskał jak koń. — A te przeklęte buty, jak się okazało, diabła warte! Muszę się przeżuć. Umiecie wyczyścić rewolwer?... Proszę, bo zardzewieje. Nasmarujcie naftą... Jego niewzruszony spokój i skupiony wyraz uporu w spojrzeniu szarych oczu — wprawiały mnie w zachwyt. W pokoju, rozczesując przed lustrem brodę, przestrzegał mnie: — Chodźcie po wsi ostrożnie, szczególnie w dni świąteczne i wieczorami; z pewnością spróbują również i was poturbować. Nie noście jednak kija, to drażni zabijaków i może im nasunąć myśl, że się boicie. A bać się nie ma czego! Oni sami są tchórzem podszyci... Zaczęło się dla mnie dobre życie, każdy dzień przynosił mi coś nowego i ważnego. Zacząłem chciwie pochłaniać książki z dziedziny przyrodoznawstwa. Romaś pouczał mnie: — To, Maksimyczu, należy poznać przede wszystkim i ze wszystkiego najlepiej; nauka ta gromadzi w sobie największe skarby rozumu ludzkiego. Trzy razy na tydzień przychodził wieczorem Izot; uczyłem go czytać i pisać. Z początku był nieufny i pa- - 815 - trzył na mnie z lekkim uśmieszkiem, ale po kilku lekcjach powiedział dobrodusznie: — Dobrze objaśniasz! Ty, chłopcze, powinieneś zostać nauczycielem... I nagle zaproponował: — Podobno jesteś silny? No to jazda, chodźmy przeciągać się na kiju. Wzięliśmy z kuchni kij i usiedliśmy na podłodze opierając się stopami o stopy; długo mocowaliśmy się usiłując podnieść się nawzajem z podłogi; a Chochoł uśmiechając się błogo, podjudzał nas: — A żywo! Nie daj się! Izot podniósł mnie i to zdaje się usposobiło go do mnie jeszcze przychylniej. — To nic — krzepkiś, bracie! — pocieszał mnie. — Szkoda, że nie lubisz łowić ryb, chodziłbyś ze mną na Wołgę. Nocą na Wołdze — królestwo niebieskie! Uczył się gorliwie, robił dość dobre postępy i w sposób bardzo przyjemny dziwił się temu; bywało — nagle wstanie w czasie lekcji, weźmie z półki książkę, wysoko uniósłszy brwi przeczyta z wysiłkiem dwa, trzy wiersze i zarumieniony spojrzy na mnie mówiąc ze zdumieniem: — Czytam już przecie, niech to gęś kopnie! I powtarza z zamkniętymi oczami: Niczym matka nad mogiłą syna Jęczy kulik nad smutną równiną... — Widzisz? Kilka razy zapytywał nieśmiało, półgłosem: — Objaśnij mi, bracie, jak to wszystko wychodzi? Patrzy człowiek na te kreseczki, a one same składają się w słowa, które znam — słowa żywe, nasze! Skąd się one biorą? Nikt mi ich nie podpowiada. Gdyby to były - 816 - obrazki — no to nic dziwnego. Ale tu są jakby same myśli wydrukowane. Jakże to się dzieje? Cóż mogłem mu odpowiedzieć? I to moje „nie wiem" sprawiało mu przykrość. — Czary! — mówił wzdychając i oglądał stronice książki pod światło. Odznaczał się przyjemną i wzruszającą naiwnością; było w nim coś przezroczystego, dziecinnego; coraz bardziej przypominał mi owego dobrego chłopa, o którym pisze się w książkach. Jak prawie wszyscy rybacy był poetą, kochał Wołgę, ciche noce, samotność, życie kontemplacyjne. Patrzył na gwiazdy i pytał: — Chochoł mówi, że i tam, być może, są jacyś mieszkańcy do nas podobni... Jak myślisz, czy to możliwe? Dać by im jakiś znak, spytać — jak żyją? Kto wie, może lepiej od nas, weselej... W gruncie rzeczy Izot był zadowolony ze swego życia; sierota, samotny jak kołek, bez roli i bez rodziny, od nikogo niezależny wiódł swe ciche, ulubione życie rybaka. Do chłopów jednak odnosił się nieprzyjaźnie i przestrzegał mnie: •— Nie daj się zwieść ich życzliwości — to przechery, ludzie fałszywi, nie wierz im! Dziś oni z tobą tak, a jutro — owak. Każdy z nich nie widzi dalej swojego nosa, a sprawy społeczne — to dla nich katorga. I z nienawiścią, jakiej nikt by się nie spodziewał po człowieku o tak łagodnym sercu, mówił o bogaczach wiejskich, „pijawkach": — Dlaczego oni są bogatsi od innych?... Bo są mądrzejsi. No to pamiętaj, łajdaku, skoroś mądry, że chłopi powinni żyć w gromadzie, zgodnie — w tym ich siła! A oni co robią, rozszczepiają wieś, niczym polano ns drzazgi — nie inaczej! Sami sobie szkodzą. To nikczemne plemię! Ile to Chochoł musi się naużerać z nimi... 32 —, Gorki II - 817 - Dorodny, krzepki Izot bardzo się podobał kobietom i sam z kolei nie mógł się im oprzeć. — Ma się rozumieć, co do tego jestem rozbałamuco-ny — kajał się dobrodusznie. — Pewnie, że to przykre dla mężów; ja sam czułbym się urażony na ich miejscu. Ale jak tu się nie użalić nad babą — baba to przecież jakby druga nasza dusza. A żyje bez pieszczoty, pracuje jak koń — i na tym koniec. Mąż nie ma czasu na kochanie, a ja jestem człowiek wolny... Niejedną zaraz w pierwszym roku po ślubie mąż kułakami częstuje. Tak, grzeszny jestem w tych sprawach, zabawiam się z babami. O jedno tylko je proszę: wy, baby, nie gniewajcie się jedna na drugą, starczy mnie na was wszystkie! Nie bądźcie o siebie zazdrosne, wszystkieście dla mnie jednakie, wszystkich mi was żal... I skonfundowany, uśmiecha się nieznacznie i opowiada: — Raz nawet to niewiele brakowało, a z jedną panią bym się zabawił — na letnisko przyjechała z miasta ta pani. Nadobna, biała jak mleko, a włosy — czysty len. Oczka miała nieb.eściuchne, dobre. Sprzedawałem jej ryby i wciąż, bywało, patrzę na nią. „Co .się tak patrzysz?" — pyta. „Sama pani wie" — powiadam. „No dobrze —? mówi —- przyjdę do ciebie w nocy, czekaj na mnie!" I — prawdę powiedziała — przyszła. Tylko komary jej przeszkadzały; uwzięły się na nią komary, no i do niczego między nami nie doszło. „Nie mogę — powiada — strasznie kąsają", a sama o mało co nie płacze. Ledwie minęła doba mąż do niej przyjechał, jakiś tam sędzia. Ot, jakie to są te panie — zakończył ze smutkiem i wyrzutem. — Komary im żyć nie dają... Izot bardzo chwalił Kukuszkina: — Jak kto go dobrze pozna — widzi, że to dusza człowiek! Nie lubią go, ale bez powodu. Długi ozór to 818 on ma, ale co tu gadać — nie ma ryby bez ości ani człowieka bez złości. Kukuszkin był chłopem bezrolnym, miał za żonę wyrobnicę, pijaczkę, drobną, ale bardzo zręczną, silną i złą babę. Chatę swoją odnajął kowalowi, a sam mieszkał w łaźni; pracował u Pankowa. Bardzo lubił wszelkie nowiny, a kiedy ich było brak, sam wymyślał różne historie, zawsze na jedno kopyto. — Słyszeliście to, Michajło Antonyezu? Urzędnik z Tińkowa rzuca służbę i idzie do klasztoru. „Nie chcę — powiada — dręczyć chłopów... Dość mam tego!" Chochoł odpowiada poważnie: — Niedługo wszystkie wasze władze się rozlecą. Wyciągając ze skołtunionych, płowych włosów źdźbła słomy, siano i kurze piórka Kukuszkin deliberuje: — Wszyscy nie uciekną, tylko ci, co mają sumienie; tym, rozumie się, ciężko na urzędach... Widzę, że ty, Antonyezu, w sumienie nie wierzysz. A przecież — człowiekowi bez suimenia największy rozum na nic się nie zda! Ot, posłuchaj o takim zdarzeniu... I opowiada o jakiejś „przemądrej" dziedziczce. — Taka była z niej szelma, że sam gubernator, nie bacząc na swoje wysokie stanowisko, przyjechał do niej w odwiedziny i powiada: „Łaskawa pani, bądź na wszelki wypadek ostrożniejsza; słuchy — powiada — o twojej podłości nikczemnej doszły do samego Petersburga!" Dziedziczka, ma się rozumieć, uraczyła go nalewką i mówi: „Niech pan jedzie z Bogiem, me mogę przełamać swego charakteru!" Minęły trzy lata i cztery tygodnie, a dziedziczka nagle każe się zebrać chłopom. „Macie — powiada •— całą moją ziemię i żegnajcie mi, i przebaczcie, a ja..." — Idę do klasztoru — podpowiada Chochoł. Kukuszkin bacznie spogląda na niego i potwierdza: S2S 819 - — A tak... na przeoryszę! Toś i ty o niej słyszał? — Nigdy nie słyszałem. — A skąd wiesz? j — Bo wiem, coś ty za jeden.;. Fantasta mamrocze kiwając głową: — Jakże to można tak nie wierzyć ludziom... I zawsze tak samo: marni, źli ludzie w jego opowiadaniach czują się znużeni ciągłym wyrządzaniem zła i „giną bez wieści", ale jeszcze częściej Kukuszkm wysyła ich do klasztoru jak śmiecie na „zsypisko odpadków". Kukuszkinowi przychodzą nieoczekiwane i dziwne myśli do głowy — nagle pochmurnieje i oświadcza ni stąd, ni zowąd: — Niepotrzebnie zwyciężyliśmy Tatarów — Tatarzy są lepsi od nas! A tu w ogóle nie było mowy o Tatarach, tylko mówiono o zorganizowaniu artelu drobnych właścicieli sadów. Romaś opowiada o Syberii, o bogatym chłopie syberyjskim, a Kukuszkin nagle mruczy pod nosem w zamyśleniu: — Jakby tak nie łowić śledzi ze dwa, trzy lata, te mogą się rozmnożyć do tego stopnia, że morze z brzegów wystąpi i będzie drugi potop. Nad podziw plenma ryba! We wsi uważają, że Kukuszkin to wiatrogłów, a jego / opowiadania i dziwaczne myśli drażnią chłopów i ściągają na niego wyzwiska i drwiny; zawsze jednak słuchają go z zainteresowaniem, uważnie, jak gdyby spodziewali się odnaleźć prawdę pośród tych jego wymysłów. — Pleciuga — wyrażają się. o nim solidni ludzie. i tylko elegant Panków mówi pomrażnie: - 820 - — Stiepan — to trudny orzech do zgryzienia... Kukuszkin to bardzo, zdolny robotnik; jest i bednarzem, i zdunem, zna się na pszczelarstwie, uczy ????? jak hodować drób, jest zręcznym cieślą — wszystko mu się udaje, do czego się tylko weźmie, chociaż guzdra się przy robocie i pracuje niechętnie. Lubi koty, trzyma u siebie w łaźni z dziesięć sytych sztuk: starych i mło-_ dych; karmi je wronami, kawkami, a że przyuczył koty do chwytania ptactwa, ściągnął przez to na siebie jeszcze większą niechęć sąsiadów: jego koty duszą kury i kurczęta, a baby polują na zwierzaki Stiepana i tłuką je niemiłosiernie. Koło łaźni Kukuszkina często słychać wściekłe piski rozżalonych gospodyń, ale Kukuszkin się tym nie przejmuje. — Wy durne baby! Kot — to zwierzę łowne i zręczniejsze od psa. Jak go przyuczę do polowania na ptactwo, wyhodujemy setki takich kotów, sprzedawać je będziemy i dochód to wam przyniesie, łby kapuściane! Umiał czytać i pisać, ale zapomniał, a przypomnieó sobie nie chce. Mądry z natury, najszybciej ze wszystkich wyławia to, co jest najistotniejsze w opowiadaniach Chochla. — Tak, tak — mówi mrużąc oczy jak dziecko, co przełyka gorzkie lekarstwo — czyli że Iwan Groźny prostych ludzi nie krzywdził... Kukuszkin, Izot i Panków przychodzą do nas wieczorami i często siedzą do północy słuchając opowiadań Chochla o budowie świata, o życiu w cudzoziemskich krajach, o rewolucyjnych drgawkach wstrząsających narodami. Pankowowi podoba się rewolucja francuska. — No tak — to prawdziwy przewrót w życiu — mówi o niej z uznaniem. 821 - Dwa lata temu Panków odszedł „na swoje" od ojca, bogatego chłopa o ogromnym wolu i staszliwie wytrzeszczonych oczach; pojął „z miłości" za żonę sierotę, siostrzenicę Izo ta, trzyma ją krótko, ale ubiera w miejskie stroje. Ojciec przeklął go za krnąbrność i przechodząc obok nowiutkiej chaty syna spluwa na nią z pasją. Panków wynajął chatę Romasiowd i przybudował do niej sklep wbrew życzeniu bogaczy wiejskich, którzy go za to nienawidzą; on sam odnosi się do nich na pozór obojętnie, wyraża się o nich lekceważąco, a w rozmowie z nimi jest bezceremonialny i ironiczny. Ciąży mu życie na wsi. — Gdybym znał jakieś rzemiosło, zamieszkałbym w mieście... Zgrabny, zawsze czysto ubrany, zachowuje się solidnie i jest bardzo ambitny; ma umysł ostrożny, nieufny. — Z serca czy też z wyrachowania wziąłeś się do tego interesu? — pyta Romasia. — A jak myślisz? — Nie, ty mi powiedz. — Według ciebie, co lepiej? — Nie wiem! A według ciebie? Chochoł jest uparty i koniec końców zmusza chłopa, by powiedział swoje zdanie. — Lepiej, rozumie się, z rozmysłu! Rozum szuka korzyści, a gdzie korzyść — tam interes pewny. Serce — to zły doradca. Jakbym się sercem kierował, takiej bym sobie biedy napytał, że strach! Ani chybd popa bym podpalił — a nie wścibiaj nosa w nieswoje sprawy! Pop, złośliwy starowina z mordką kreta, zaszedł za paznokcie Pankowowi wtrąciwszy się do jego kłótni z ojcem. Z początku Panków odnosił się do mnie nieprzychylnie, niemal wrogo, pokrzykiwał nawet na mnie z góry, - 822 - prędko jednak wyzbył się tego, chociaż — czułem to — zachował do mnie ukrytą nieufność; zresztą i ja nie czułem sympatii do Pankowa. Mocno wbiły mi się w pamięć wieczory w małym, czystym pokoiku o ścianach z bierwion. Okna są szczelnie zamknięte okiennicami, na stole, w kącie, pali się lampa, przed nią stoi gładko ostrzyżony mężczyzna o wysokim, prostym czole i bujnej brodzie i mówi: — Istota życia polega na tym, żeby się człowiek coraz bardziej oddalał od stanu bydlęcia... Trzech chłopów słucha z uwagą, wszyscy mają dobre oczy, mądre twarze. Izot siedzi zawsze nieruchomo, jak gdyby nasłuchując czegoś w oddali, co słyszy tylko on jeden. Kukuszkin wierci się, jakby go kąsały komary, a Panków skubiąc jasne wąsiki snuje półgłosem swoje rozważania: — A więc jednak naród musiał rozbić się na stany. Podobało mi się bardzo, że Panków nigdy nie odezwie się ordynarnie do Kukuszkina i z uwagą wysłuchuje zabawnych fantazji tego marzyciela. Po skończeniu pogawędki idę do siebie na strych i siedzę tam przy otwartym oknie patrząc na uśpioną wieś, na pola, gdzie niepodzielnie panuje milczenie. Nocną mgłę przeszywa migotanie gwiazd, tym bliższych ziemi, im są dalej ode mnie. Niema cisza przejmująco ściska mi serce, a myśl rozpływa się w bezkresnej przestrzeni: widzę tysiące wiosek przytulonych w milczeniu do płaskiej ziemi, podobnie jak przypadła do niej nasza wioska. Bezruch i cisza. Mglista pustka, otulając mnie ciepło, wpija się tysiącami niewidzialnych pijawek w moją duszę; stopniowo ogarnia mnie senne znużenie, niejasna trwoga wypełnia mi serce. Czuję się mały i nędzny na tej ziemi... - 823 Niewesoło rysuje się przed mymi oczami życie wsi. Słyszałem i czytałem po wielekroć, że na wsi ludzie żyją zdrowiej i jakoś serdeczniej niż w mieście. Widzę jednak, że chłopi gną bez przerwy grzbiety w katorżniczym trudzie, że jest wśród nich wielu schorowanych, zniszczonych pracą ponad siły, a prawie wcałe nie ma ludzi wesołych. Rzemieślnicy i robotnicy w mieście, choć nie pracują mniej, żyją weselej i nie utyskują na życie tak nudno, dokuczliwie, jak ci ponurzy ludzie. Życie chłopa nie wydaje mi się proste, wymaga od niego nieustannej troski o ziemię i nie byle jakiej czujności i przebiegłości w stosunkach z ludźmi. I nie jest bynajmniej pogodne to życie, tak ubogie w rozum; widać, że wszyscy we wsi żyją po omacku, jak ślepcy, wciąż się czegoś boją, nie wierzą sobie nawzajem, jest w nich coś z wilków. Trudno mi zrozumieć, dlaczego tak zapamiętale nie lubią Chochla, Pankowa i wszystkich „naszych" ludzi, którzy chcą prowadzić rozumne życie. Widzę wyraźnie przewagę miasta nad wsią, jego żądzą szczęścia, zuchwałą przenikliwość rozumu, różnorodność jego celów i zadań. I zawsze w takie noce przypominają mi się dwaj mieszczanie: „F. Kaługin i Z. Niebiej — zegarmistrze Przyjmują także do naprawy różne aparaty, instrumenty chirurgiczne, maszyny do szycia, grające mechanizmy wszelkich systemów itp.'" Szyld ten figuruje nad wąziutkimi drzwiami małego sklepiku; po obu stronach drzwi są zakurzone .okna; przy jednym z nich siedzi F. Kaługin, łysy mężczyzna, z guzem na żółtej czaszce i z lupą w oku; jest zażywny, o okrągłej twarzy i prawie bez przerwy się uśmiecha dłubiąc delikatnymi szczypczykami w mechanizmie zegarka lub wyśpiewuje otwierając okrągłe usta ukryte - 824 - pod siwą szczotką wąsów. Przy drugim oknie siedzi Z. Niebiej, czarny, kędzierzawy, o dużym zakrzywionym nosie, wielkich jak śliwki oczach i spiczastej bródce; suchy, chudy, podobny jest do diabła. Również i on rozbiera i składa jakieś delikatne części mechanizmów i od czasu do czasu pokrzykuje basem: — ???-ta-tam, tam, tam! Za ich plecami widać chaotycznie nagromadzone skrzynki, maszyny, jakieś koła, pozytywki, globusy; wszędzie na półkach piętrzą się metalowe przedmioty różnych kształtów, a na ścianach mnóstwo zegarów kołysze wahadłami. Gotów jestem cały dzień patrzeć, jak pracują ci ludzie, ale moja wy dłużona postać przesłania im światło, stroją więc do mnie straszne miny, machają rękami i odganiają mnie od okna. Odchodząc myślę z zawiścią: „Jakie to szczęście umieć wszystko robić!" Mam szacunek dla tych ludzi, wierzę, że znają sekrety wszelakich maszyn i inotrumentów i potrafią naprawić wszystko na świecie. To są ludzie! A wieś nie podoba mi się: chłopów nie mogę rozgryźć, baby niemal ciągle skarżą się na choroby: to im coś „podchodzi pod serce", to je „spiera w dołku" i ustawicznie coś je „rżnie -w brzuchu"; rozmawiają o tym najczęściej i najchętniej, wysiadując w święta na przyzbach albo nad brzegiem Wołgi. Wszystkie niezwykle łatwo wpadają w rozdrażnienie, niesamowicie wymyślając sobie nawzajem. O rozbitą glinianą dzieżkę za dwanaście kopiejek trzy rodziny biły się kołami z płotów; złamano rękę staruszce i rozbito głowę parobcza-kowi. Takie bijatyki zdarzają się prawie co tydzień. Wiejskie parobczaki odnoszą się do dziewcząt z jawnym cynizmem i płatają im nieprzystojne figle: przy-łapią dziewuchy w polu, zadrą im kiecki do góry - 825 i zwiążą mocno łykiem nad głowami Nazywa się to „puścić dziewkę jako kwiatek". Aż po pas obnażone dziewczyny piszczą, pomstują, ale zdaje się — przypada im do smaku ta zabawa; widać, że rozsupłują spódnice wolniej, niżby to mogły uczynić. W cerkwi, w czasie nocnego nabożeństwa, parobczaki szczypią dziewki w pośladki i zdaje się, tylko po to chodzą do cerkwi. W niedzielę pop gromił ich z ambony: — Bydlęta! Czy nie ma już innego miejsca na te wasze bezeceństwa? — Na Ukrainie lud jest bodaj poetyczniejszy w sprawach religii — mówi Romaś — a tu pod przykrywką wiary w Boga widzę tylko najniższe instynkty strachu i chciwości. Takiej, wiecie, szczerej miłości do Boga, zachwycenia jego pięknem i siłą — brak tutejszym ludziom. Może to nawet lepiej: łatwiej się wyzwolą z więzów religii, a religia — mówię wam — to najszkodliw-szy zabobon. Parobczaki — to butne samochwały, ale tchórze. Już ze trzy razy próbowali mnie pobić zaskoczywszy nocą na drodze, ale im się to nie udało, tylko razu jednego uderzyli mnie kijem w nogę. Oczywiście, nie mówiłem Romasiowi o takich potyczkach, ale zauważył, że kuleję, i sam się domyślił, o co chodzi. — Ehe-he, dostał się wam jednak podarek? A ostrzegałem was! Chociaż Romaś odradza mi nocne spacery, mimo to chodzą czasem przez ogrody na brzeg Wołgi i siedzą tam pod wierzbami patrząc poprzez przezroczystą zasłonę nocy w dół, za rzekę, na łąki. Wołga płynie z majestatyczną powolnością, tocząc swe nurty rozzłocone bogato promieniami niewidzialnego słońca, odbitymi od martwej powierzchni księżyca. Nie lubię księżyca* jest w nim coś złowieszczego d jak w psie budzi on we - 826 - mnie smutek; chce mi się zawyć ponuro. Byłem bardzo zadowolony, kiedy się dowiedziałem, że księżyc nie świeci własnym światłem, tylko odbitym, że jest martwy i że nie ma na nim życia ani też być go nie może. Przedtem wyobrażałem sobie, że zaludniają go jacyś miedziani ludzie: zbudowani są z trójkątów, poruszają się jak cyrkle, podzwaniając przy tym grobowo jak dzwony wielkopostne. Wszystko jest tam miedziane: rośliny d zwierzęta — wszystko bez ustanku pobrzękuje głucho, złowróżbnie, knując coś złego przeciw ziemi. Kiedy się dowiedziałem, że księżyc — to pustynia w niebiosach, ucieszyło mnie to bardzo; mimo wszystko jednak chciałoby się, żeby spadł na niego olbrzymi meteor i uderzył z taką siłą, by księżyc zapłonął od tego ciosu i zaświecił nad ziemią własnym światłem. Patrząc, jak nurt Wołgi kołysze złotolitą smugę światła i poczęty gdzieś daleko w mroku, znika w czarnym cieniu wysokiego brzegu, czuję, że myśl moja staje się śmielsza, wyrazistsza. Lekko dumam sobie o czymś niewyrażalnym w słowach, dalekim od wszystkiego, co przeżyłem za dnia. Władczy ruch mas wodnych jest prawie bezszelestny. Ciemną, szeroką drogą sunie parostatek niczym upiorny ptak o ognistych piórach; w ślad za nim płynie miękki szum niby trzepotanie ciężkich skrzydeł. Przy łąkowym brzegu pływa ognik; pada od niego na wodę wyraźny, czerwony promień. To przy świetle łuczywa rybak łowi ryby ościeniem, a można by pomyśleć, że to na rzekę upadła z nieba jedna z błędnych gwiazd i unosi się na falach jak kwiat ognisty. Rzeczy wyczytane w książkach układają się w dziwne fantazje, wyobraźnia tka bezustannie obrazy niezrównanej piękności i wydaje mi się, jak gdybym w ślad za rzeką płynął w łagodnym nocnym powietrzu. - 827 Odnajduje mnie Izot; nocą wydaje się jeszcze masyw-niejszy, jeszcze milszy. — Znów tu jesteś? — pyta i przysiadłszy obok mnie długo milczy w skupieniu, patrząc na rzekę i w niebo, gładząc zwolna miękki jedwab złocistej brody. Potem głośno marzy: — Jak się poduczę, naczytam — pójdę z biegiem wszystkich rzek i wszystko będę rozumiał! Będę uczył ludzi! Tak... Dobrze jest, bracie, podzielić się myślą ? sercem z człowiekiem! Nawet niektóre baby — jak z nimi pogadać od serca — to i one rozumieją. Niedawno siedzi jedna ze mną w łódce i pyta: „Co się z nami stanie po śmierci? Nie wierzę — powiada — ani w piekło, ani w tamten świat." Co ty na to? I one, bracie, także... Nie mogąc znaleźć słowa zamilkł, a po chwili dodał: — Mają duszę... Izot wiódł życie nocne. Głęboko odczuwał piękno, ślicznie mówił o nim cichymi słowami rozmarzonego dziecka. W Boga wierzył, ale bez bojaźni bożej, chociaż zgodnie z nauką cerkiewną; wyobrażał go sobie w postaci olbrzymiego, pięknego starca, dobrego i mądrego włodarza świata, który nie pokonał zła jedynie dlatego, że „nie może nadążyć: strasznie dużo ludzi się namnożyło. Ale nie bój się — zdąży, zobaczysz!... Tylko Chrystusa — to już w żaden sposób pojąć nie mogę! Na nic mi nieprzydatny. Jest Bóg — no, zgoda. A tu, masz ci, jeszcze jeden! Syn — powiadają. Co z tego, że syn? Bóg przecież nie umarł..." Częściej jednak Izot siedzi w milczeniu, dumając nad Czymś, i tylko z rzadka odezwie się westchnąwszy: — Tak to bywa... — Co? — Ja tak, do siebie... - 828 - I znów wzdycha patrząc w mętną dal. — Dobra to rzecz — życie! Zgadzam się z nim: — Tak, dobra! Potężna, nieprzemożona, sunie zwolna aksamitna smuga ciemnej wody, nad nią — zgięty w łuk — srebrny pas Drogi Mlecznej; wielkie gwiazdy migoczą niczym złote skowronki i serce cicho śpiewa swoje nieuczone dumki o tajemnicach życia. Daleko nad łąkami wy trysku ją spośród czerwonych obłoków pierwsze promienie i oto — słońce już roztoczyło na niebiosach swój pawi ogon. — Zadziwiająca rzecz to słońce! — mamrocze Izot, błogo się uśmiechając. Kwitną jabłonie, wieś nurza się w różowawych zaspach sadów, w gorzkim zapachu, który przenika wszędzie tłumiąc woń dziegciu i nawozu. Setki kwitnących drzew, odświętnie przybranych w różowawy atłas płatków, biegną w regularnych szeregach od wsi ku polom, W księżycowe noce, przy lekkim wietrze, kołysały się z ledwie dosłyszalnym szelestem motylki kwiatów i zdawało się, że całą wieś zalewają złocistobłękitne, ciężkie fale. Bez wytchnienia namiętnie śpiewały słowiki. Za dnia czupurnie przekomarzały się szpaki i spływał na ziemię bezustanny, delikatny śpiew dzwoniących w przestworzach niewidzialnych skowronków. W świąteczne wieczory drogą wiejską przechadzały się dziewczęta i młódki wyśpiewując pieśni z otwartymi jak u piskląt ustami i odurzone, uśmiechały się tęsknie, upojnie. Izot także się uśmiechał jak pijany; schudł, oczy mu zapadły w ciemną głąb oczodołów, twarz przybrała wyraz jeszcze surowszy, piękniejszy, i — świętszy. Całymi dniami spał i dopiero pod wieczór wychodził z domu, zafrasowany, w cichej zadumie. - 829 - Kukuszkin po prostacku, ale przyjaźnie podrwiwał sobie z niego, a Izot uśmiechając się w zakłopotaniu,, mamrotał: — Lepiej milcz... Co człek na to poradzi? I mówił 7 zachwytem: — Och, słodko jest żyć! I jak to czule żyć można, jakie to są słowa spod serca! Niektórych — do śmierci człowiek nie zapomni, a jak zmartwychwstanie, pierwsze mu staną w pamięci. — Uważaj, obiją cię mężowie — przestrzegał go Chochoł i również uśmiechał się dobrotliwie. — I jest za co — zgadzał się Izot. Prawie co noc razem z pieśniami słowików rozlegał sdę w ogrodach, w polu, na brzegu rzeki chwytający za serce głos Miguna; zdumiewająco pięknie śpiewał śliczne pieśni, za co chłopi wiele mu wybaczali. W sobotnie wieczory zbierało się przed naszym sklepem coraz więcej ludzi, a niezawodnie — stary Susłow, Barinow, kowal Krotow, M.gun. Siedzą i gwarzą w zamyśleniu. Odejdą jedni, przychodzą drudzy i tak prawie do północy. Niekiedy awanturują się pijacy, a najczęściej żołnierz Kostin, jednooki mężczyzna bez dwóch palców u lewej ręki. Zakasuje rękawy, wymachując pięściami podchodzi do sklepu krokiem koguta-zapaśni-ka i wrzeszczy, klnie ochrypłym, naderwanym głosem: — Ej, Chochle, zdradzieckie plemię, wiaro tureckat Odpowiadaj — dlaczego do cerkwi nie chodzisz, co? Ty heretyku! Podżegaczu! Odpowiadaj — coś ty za jeden? Drażnią go: — Miszka, dlaczego sobie palce odstrzeliłeś? Turka się zląkłeś? Żołnierz porywa się do bójki, ale chwytają go i ze» śmiechem spychają do parowu. Koziołkując po zboczu Kostin drze się wniebogłosy: - 830 - — Ratunku! Zabili mnie... Potem gramoli się pod górę, cały unurzany w kurzu,. i prosi Chochla, żeby mu dał na ćwiartkę wódki. — Za co? — Że was ubawiłem — odpowiada Kostin. Chłopi śmieją się zgodnym chórem. Pewnego razu, w świąteczny poranek, kiedy kucharka podpaliła w piecu i wyszła na podwórze, a ja byłem w sklepie, w kuchni rozległo się jakby silne westchnienie, sklep zatrząsł się, z półek pospadały puszki z karmelkami, zabrzęczały rozbite szyby, zadudniło po podłodze. Rzuciłem się do kuchni; z jej drzwi waliły do pokoju czarne kłęby dymu, za nimi coś syczało i trzeszczało. Chochoł schwycił mnie za ramię: —? Stójcie... W sieni wrzasnęła kucharka. — Ech, głupia... Romaś zanurzył się w obłoku dymu, czymś tam zagrzechotał, zaklął siarczyście i krzyknął: — Uspokój się!... 'Wody! Na podłodze kuchni dymiły polana, paliło się łuczywo, leżały cegły, w czarnej gardzieli pieca było pusto jak wymiótł. Namacawszy w dymie wiadro wody, zalałem ogień na podłodze i zacząłem wrzucać polana z powrotem do pieca. — Ostrożnie! — powiedział Chochoł; prowadził za rękę kucharkę i wepchnąwszy ją do pokoju zakomenderował: — Zamknij sklep! Ostrożnie, Maksimyczu — zwrócił się do mnie — może znów wybuchnąć... I przykucnąwszy zaczął oglądać jodłowe okrąglaki, a potem wyciągać z pieca i te, które już tam wrzuciłem. — Co robicie? - 831 - — O, jest! Wyciągnął w moją stronę dziwnie poszarpany okrąglak; zobaczyłem, że wnętrze jego jest wydrążone świdrem i dziwnie zakopcone. — Rozumiecie? Nabiły, łajdaki, polano prochem.,. Dziecinada! Cóż to można zrobić funtem prochu? I odłożywszy polano na bok zaczął myć ręce mówiąc: — Dobrze, że Aksinia wyszła, było by ją poraniło... Kwaskowaty dym rozwiał się i można już było dojrzeć, że na półce są potłuczone naczynia, że z ramy okiennej wysadziło wszystkie szyby, a u wylotu pieca wyrwane są cegły. Spokój Chochła w takiej chwili nie podobał mi się; Romaś zachowywał się tak, jak gdyby głupi wybryk nie oburzył go wcale. A po ulicy biegali chłopcy, dźwięczały ich głosy: — Pożar u Chochła! Gore! Jakaś baba lamentowała wniebogłosy, a z pokoju dochodził trwożny krzyk Aksinii: — Włamują się do sklepu, Michajło Antonyezu! — Cicho, cicho! — mitygował ją wycierając ręcznikiem mokrą brodę. Przez otwarte okna zaglądały do pokoju jakieś włochate mordy, wykrzywione strachem i gniewem, mrużyły oczy przed gryzącym dymem i ktoś krzyczał piskliwie, z zacietrzewieniem: — Wygnać ich ze wsi! Skandale się tu dzieją bez ustanku! Co to takiego, na Boga! Drobny, rudy chłop, żegnając się i poruszając wargami, próbował wdrapać się na okno. ale nie mógł; w prawej ręce miał siekierę, lewa chwytała się kurczowo okna i wciąż się zsuwała. Romaś trzymając w ręku polano spytał go: — Dokąd to? - 832 - i— Gasić, ojczulku... — Przecież się nigdzie nie pali... Chłop rozdziawił z przestrachu usta i znikł, a Romaś wyszedł na ganek sklepu i pokazując polano mówił do tłumu ludzi: — Ktoś z was nabił ten okrąglak prochem i wsunął go między nasze drwa. Ale prochu było za mało, toteż nie stało się nic złego... Stałem z tyłu za Chochłem, patrzyłem na zbitych w gromadę ludzi i usłyszałem, jak chłop z siekierą opowiada wystraszony: — A on jak się nie zamachnie na mnie polanem... Żołnierz Kostin, już podpity, krzyczał: — Wygnać tego potwora! Pod sąd go... Większość jednak ludzi milczała, uporczywie wpatrując się w Romasia i z niedowierzaniem słuchając jego słów: — Żeby chatę wysadzić w powietrze, trzeba dużo prochu, powiedzmy — pud! No rozejdźcież się, ludzie... Ktoś spytał: — Gdzie starosta? — Trzeba wezwać władzę! Ludzie rozchodzili się z ociąganiem, niechętnie, jak gdyby czegoś żałowali. Zasiedliśmy do herbaty; nalewała nam Aksinia, czuła i dobra jak nigdy, i patrząc ze współczuciem na Romasia mówiła: — Nie wnosicie na nich skargi, Antonyezu, no to łobuzują. — Nie gniewa to was? — spytałem. — Czasu by nie starczyło, jakby się człowiek chciał gniewać z powodu każdego głupstwa. Pomyślałem sobie: „Gdybyż to każdy z takim spokojem robił to, co do niego należy!" 53 — Gorki II - 833 - A Romaś już mówił, że wkrótce pojedzie do Kazania, i pytał, jakie ma przywieźć książki. Niekiedy wydawało mi się, że ten człowiek zamiast duszy ma — jak zegarek — jakiś mechanizm, nakręcony raz na całe życie. Lubiłem Chochla, bardzo go poważałem, ale chciałbym już, żeby się kiedyś rozgniewał na mnie albo na kogokolwiek innego, żeby krzyczał i tupał nogami. On jednak nie umiał albo nie chciał się gniewać. Kiedy go drażniła głupota czy podłość ludzka, mrużył tylko pogardliwie szare oczy i urywanymi, zimnymi słowami mówił coś zazwyczaj bardzo prostego, bezlitosnego. Spytał na przykład Susłowa: — Jesteście już starym człowiekiem, po co wam ta obłuda? Żółte czoło i policzki starca powlekły się zwolna purpurą; zdawało się, że i biała jego broda zaróżowiła się u korzeni włosów. — Nie macie przecież z tego pożytku, a stracicie poważanie u ludzi. Susłow spuścił głowę i przyznał: — Słusznie, pożytku z tego nie ma! A potem mówił do Izota: — To przewodnik duchowy! Takich ludzi trzeba by podobierać na urzędy... ... Zwięźle, rzeczowo poucza mnie Romaś, co i jak mam robić w czasie jego nieobecności; wydaje mi się, że już zapomniał o próbie nastraszenia go wybuchem, jak się zapomina o ukąszeniu muchy. Przyszedł Panków, obejrzał piec i spytał zachmurzony: — Nie przestraszyliście się? — No, a czego? — .Wojna! — Siądź, napijemy się herbaty... - 834 - .— Żona czeka. — Gdzieś był? — Na rybach. Z Izotem. Wyszedł, ale w kuchni raz jeszcze powtórzył w zamyśleniu: — Wojna... Zazwyczaj mówił z Chochłem krótko, jak gdyby dawno już przedyskutowali z sobą wszystkie ważne i skomplikowane zagadnienia. Pamiętam, że po wysłuchaniu historii panowania Iwana Groźnego, opowiedzianej przez Romasia, Izot zauważył: — Nudny to car! — Rzeźnik — dodał Kukuszkin, a Panków oświadczył stanowczo: — Nie widać, żeby miał szczególny rozum. Cóż, przetrzebił kniaziów, ale na ich miejsce rozplenił drobnych szlachetków. A do tego nasprowadzał jeszcze obcych, cudzoziemców. Rozumu w tym za grosz! Drobny ziemianin jest gorszy niż wielki obszarnik. Mucha to nie wilk, ze strzelby się jej nie zabije, a dokucza gorzej niż wilk. Nadszedł Kukuszkin z wiadrem rozrobionej gliny i wlepiając cegły do pieca, mówił: — A to sobie umyślili, łobuzy! Wszy swoje wytępić — za trudno im, ale zadręczyć człowieka — w to im graj!... Nie przywoź, Antonyczu, za dużo towaru na raz. Lepiej mniej a częściej, inaczej — pilnuj się, bo cię podpalą. Teraz, jak zmajstrujesz tę sztuczkę — możesz się spodziewać najgorszego! „Ta sztuczka" — to rzecz bardzo nieprzyjemna dla wiejskich bogaczy; to artel właścicieli sadów. Z pomocą Pankowa, Susłowa i jeszcze dwóch, trzech rozumnych chłopów Chochoł prawie już ją puścił w ruch. Większość gospodarzy zaczęła traktować Romasia przychylniej, w sklepie zwiększyła się wyraźnie ilość kupują- 53* - 835 - ?? eh, a nawet „nikczemni" chłopi-----Barinow i Migun — czym tylko mogli, starali się dopomóc zamierzeniu Chochla. Bardzo mi się podobał Migun; lubiłem jego piękne, smutne pieśni. Gdy śpiewał, zamykał oczy i wtedy jego boleściwej twarzy nie szarpały drgawki. Prawdziwe |ego życie rozpoczynało się w ciemne noce, kiedy nie świeci księżyc lub gdy niebo zasnute jest gęstą tkaniną chmur. Bywało, pod wieczór woła mnie cichutko: Ł— Przyjdź nad Wołgę... Tam, przygotowując niedozwolony sprzęt rybacki na sterlety, siedzi okrakiem na rufie swego czółna i opuściwszy krzywe, ciemne nogi do ciemnej wody, mówi półgłosem: — Jak się dziedzic nade mną znęca — no, zgoda, mogę to ścierpieć, pies go trącał; on jest nie byle kto, wie to, o czym ja nie mam pojęcia. Ale kiedy mnie uciska chłop, własny mój brat — jakże ja mogę przystać na to? Jaka jest między nami różnica? On liczy na ruble,, a ja na kopiejki — i tyle! Twarz Miguna drga chorobliwie, brew mu skacze, szybko poruszają się palce rąk przebierając haczyki i ostrząc je pilnikiem; cicho brzmi jego głos spod serca: — Uważają mnie za złodzieja. Prawda — grzeszny jestem! Ale wszyscy przecie żyją z grabieży, jeden gryzie drugiego i krew z niego wysysa. Tak... Bóg nas nie lubi, a diabeł — kusi! Czarna rzeka pełznie obok nas, nad nią przesuwają się czarne chmury, niski łąkowy brzeg ginie w mroku. Fale szurają delikatnie o piasek wybrzeża i zalewają mi stopy, jakby pociągając mnie za sobą w bezkresną, nie wiadomo dokąd odpływającą ciemność. — Żyć przecież trzeba, nie? — pyta Migun wzdychając. - 836 - Nad nami, na górze, ponuro wyje pies. Jak przez sen myślę sobie: „A po co mają żyć tacy jak ty i tak jak ty?" Na rzece jest niezwykle cicho, niezwykle czarno i straszno. I ten ciepły mrok nie ma granic. — Zabiją Chochla... A i ty pilnuj się, bo cię zabiją — mruczy Migun, a potem z nagła zaczyna cicho nucić piosenkę: Oj, kochała mnie mateńka, hołubiła-a I radziła: Hej-ha, Jaszeńko, hej, ty moje serdeńko, Żyj cichuteńko-o... Przymyka oczy, głos jego dźwięczy silniej i smutniej, palce rozplątujące sznur na sterlety poruszają się wolniej. Nie słuchałem mej mateńki — Oj, nie słuchałem... Doznaję strasznego uczucia — jak gdyby ziemia, podmyta ciężkim ruchem ciemnej, płynnej masy przewalała się w jej czarną głąb, a ja zjeżdżam, ześlizguje się w ciemność, w której na zawsze zatonęło słońce. Migun urywa pieśń tak samo niespodzianie, jak ją zaczął, w milczeniu ściąga czółno do wody, siada w nim i prawie bez szelestu znika w głębokim mroku. Patrzę w ślad za nim i myślę: „Po co żyją tacy ludzie?..." Do moich przyjaciół należy również Barinow, niedba-luch, samochwał, leń, plotkarz i nie mogący nigdzie zagrzać miejsca włóczęga. Mieszkał kiedyś w Moskwie i mówi o niej spluwając: — Piekło, nie miasto! Bezhołowie! Cerkwi — czternaście tysięcy i sześć sztuk, a ludzie — złodziejaszki - 837 - jeden w drugiego! A wszyscy mają świerzb niczym konie — jak mi Bóg miły! Kupcy, wojskowi, mieszczanie — wszyscy co do jednego — chodzą i wciąż się drapią. To prawda, że jest tam car-harmata; wielgachny to jenstrument! Sam Piotr Wielki ją odlewał, żeby z niej strzelać do buntowników; jedna baba, szlachcianka, podniosła bunt przeciwko niemu — z miłości do niego. Żył on z nią dzień w dzień równo siedem lat, a potem rzucił ją z trojgiem dziatek. Rozsierdziła się baba i daligo — bunt! A on, bracie ty mój, jak nie łupnie z tej harmaty do tego buntu!... Dziewięć tysięcy trzysta osiem ludzi za jedną rażą położył! Nawet sam się przestraszył. „Nie — powiada do metropolity Filareta — trzeba ją, ścierwę, zagwoździć, żeby nie było pokusy!" No d zagwoździli... Mówię mu, że to wszystko bzdury. Barinow złości się: — Święty Boże! Jaki ty masz paskudny charakter! Mnie tę historię jeden uczony człowiek szczegółowo opowiadał, a ty... Chodził też do Kijowa, „do świętych", i opowiadał: — Jest to miasto w rodzaju naszej wsi, także samo stoi na górze, i rzeka tam jest, ale zapomniałem jaka. W porównaniu z Wołgą — kałuża! Jest to miasto zagmatwane, co tu dużo gadać. Wszystkie ulice są krzywe i lezą pod górę. Naród tamtejszy — to chochły, ale nie tej krwi co Michajło Antonów, ino półpolskiej, pół-tatarskiej. Nie mówią, ino bałakają. Naród to brudny, nie czesany. Jedzą żaby — a żaby tam ważą po dziesięć funtów. Jeżdżą wołami, a także samo orzą nimi. Woły są tam, jakich mało: najmniejszy trzy pudy wagi!... Jest tam pięćdziesiąt siedem tysięcy mnichów i dwustu siedemdziesięciu trzech archijerejów... No, cudaku? Jakże ty możesz spierać się ze mną? Sam widziałem to wszystko na własne oczy, a ty — czyś tam .był? Nie by- 838 - łeś. No to siedź cicho! Ja, bracie, nade wszystko lubię ścisłość... Lubił liczby, nauczył się ode mnie dodawać je i mnożyć, ale nie znosił dzielenia. Mnożył zapamiętale wielo-cyfrowe liczby, mylił się przy tym bohatersko i wypisawszy kijkiem na piasku długi sznur cyfr patrzył na nie zdumiony, wytrzeszczając dziecinne oczy i wydziwiając: — Czegoś takiego to nikt nawet wymówić nie może! Jest to nieforemny mężczyzna, rozczochrany, obdarty, ale twarz ma niemal piękną, w okolu wesołej, kędzierzawej bródki; jego błękitne oczy uśmiechają się dziecięcym uśmiechem. On i Kukuszkin mają w sobie coś wspólnego d prawdopodobnie dlatego stronią od siebie. Barinow dwukrotnie jeździł na połów ryb na Morze Kaspijskie i bajdurzy: — Morze, bracie mój, do niczego nie jest podobne. Człowiek przy nim — to niby ta muszka! Patrzysz na nie i — nie ma cię! A życie tam — słodkie!... Zjeżdżają się najprzeróżniejsi ludzie, był tam. nawet kiedyś jeden archimandryta': niczego sobie — pracował! Była też jedna kucharka; miał ją przedtem prokurator za kochankę — myślałby kto — czego jej więcej potrzeba? A jednak — me wytrzymała. „Bardzo mi jesteś miły, prokuratorze — powiada — ale mimo to, żegnaj!" Dlatego że kto choć raz zobaczył morze, znów go tam ciągnie. Przestwór tani jest. Jak w niebie — nie ma żadnego ścisku, popychania! Ja też tam pójdę, już na zawsze. Nie lubię ludzi — tak! Najlepiej byłoby md pustelnikiem zostać, w pustyni żyć — cóż, kiedy nie słyszałem jakoś o porządnych pustyniach... i Archimandryta — przełożony klasztoru obrządku wschodniego. - 839 - Obijał sdę po wsi jak pies bezdomny, wszyscy nim gardzili, ale słuchali jego opowiadań z takim samym upodobaniem jak pieśni Miguna. — Zmyślnie kłamie! Zajmująco! Jego fantazje zaćmiewały niekiedy rozum takim trzeźwym ludziom jak Panków; kiedyś ten nieufny chłop powiedział do Chochla: — Barinow dowodzi, że o Groźnym nie wszystko jest w książkach napisane; wiele rzeczy zatajono. Podobno był to odmieniec, w orła się przemieniał, toteż od czasu Iwana Groźnego orły sią wytłacza na pieniądzach — na jego cześć... Zauważyłem — który to już raz? — że wszystko, co niezwykłe, fantastyczne, zmyślenie najoczywistsze, niekiedy całkiem kiepskie — podoba się ludziom znacznie więcej niż poważne opowiadania o prawdzie życia. Kiedy jednak podzieliłem się tą myślą z Chochłem, powiedział uśmiechając się: — To minie! Niech no tylko ludzie nauczą się myśleć, a sami dojdą do prawdy. Nawet tych dziwaków — Ba-rinowa i Kukuszkina — też trzeba zrozumieć. To są, wiecie, artyści, twórcy. Zapewne takim samym dziwakiem był Chrystus. A przyznacie chyba, że przecież to i owo wymyślił nienajgorzej... Dziwiło mnie, że ci wszyscy ludzie mało i niechętnie mówią o Bogu, tylko stary Susłow powtarza często z przekonaniem: — Wszystko jest w ręku Boga! I zawsze słyszałem w tych słowach nutę beznadziejności. Bardzo dobrze żyło mi się z tymi ludźmi i wiele się nauczyłem od nich w czasie nocnych pogawędek. Wydawało mi się, że każde zagadnienie postawione przez Romasia zapuściło — niczym potężne drzewo — korzenie w miąższ życia i tam, w jego wnętrzu, splotło - 840 - je z korzeniami innego, równie odwiecznego drzewa i na każdej ich gałęzi zakwitają barwne kwiaty myśli, bujnie rozwijają się liście dźwięcznych słów. Czułem, że rosnę; nassawszy się podniecającego miodu książek mówiłem o wszystkim z coraz większą pewnością i już nieraz Chochoł mnde pochwalił uśmiechając się: — Dobrze sobie radzicie, Maksimyczu! Jakże mu byłem wdzięczny za te słowa! Czasami Panków przyprowadzał swoją żonę, drobną kobietkę o dobrotliwej twarzy i mądrym spojrzeniu niebieskich oczu, ubraną „po miejsku". Siadała cichutko w kącie, skromnie zacisnąwszy wargi, ale po pewnym czasie usta otwierały się jej ze zdziwienia, a oczy rozszerzały się bojaźliwie. Niekiedy, słysząc cięte, jędrne słówka, śmiała się. zmieszana, zasłaniając twarz rękami, a Panków mrugał porozumiewawczo na Romasia i mówił: ?«— Rozumie! Do Chochla przyjeżdżali ukradkiem jacyś ludzie; szedł z nimi do mnie na strych i przesiadywał tam całymi go,dzinami. Tam Aksinia podawała im jedzenie, picie, tam spali,, niewidoczni dla nikogo oprócz mnie i kucharki, wiernej jak pies i oddanej Romasiowi, niemal modlącej się do niego. Wśród nocy Izot i Panków odwozili tych gości łódką na przejeżdżający obok statek lub do przystani w Łobyszkach. Patrzyłem z góry, jak na czarnej lub posrebrzonej księżycem rzece migocze łódka, podobna do ziarnka soczewicy, a nad nią unosi się płomyczek latarki przyciągający uwagę kapitana statku — patrzyłem i czułem się uczestnikiem wielkiej, tajemniczej sprawy. Przyjeżdżała do nas z miasta Maria Dierienkowa, ale nie odnalazłem już w jej wzroku tego, co mnie tak da- - 841 - stał zażywny sklepikarz Kuźmin patrząc na przemian to na mnie, to na Kukuszkina. Groźnie nachmurzył brwi, ale wypłowiałe oczy nabiegły mu łzami; jego dziobata twarz wydała mi się żałosna. — Och, łotry! — lamentował starosta przebierając krzywymi nogami. — Oj, niedobrze, chłopcy! Dorodna młódka, jego synowa, siedząc na kamieniu tępo patrzyła w wodę i żegnała się drżącą ręką; wargi jej poruszały się, a dolna — gruba i czerwona — obwisła jakoś nieprzyjemnie, jak u psa, odsłaniając żółte, owcze zęby. Z góry toczyły się, niczym kolorowe kamyki, dziewczęta i dzieciarnia, z pośpiechem, zamaszyście szli zakurzeni chłopi. Tłum pomrukiwał z cicha, niepewnie: — Zadziorny był z niego chłop. — On? Gdzie tam... — Kukuszkin — ten to jest zadziorny... — Bez potrzeby uśmiercili człowieka... — Izot żył cicho, spokojnie... — Spokojnie? — ryknął Kukuszkin przyskakując do chłopów. — To za coście go zabili, co? Dranie! Jakaś baba nagle zaśmiała się histerycznie i ten jej śmiech jakby batogiem chlasnął po tłumie: chłopi zaczęli wrzeszczeć tłocząc się, rycząc, obrzucając się wzajemnie przekleństwami, a Kukuszkin przyskoczył do sklepikarza i trzasnął go z rozmachem w chropowaty policzek. i— Masz, bydlaku! Wymachując pięściami przedarł się w jednej sekundzie przez zbity tłum i niemal wesoło krzyknął do mnie: — Zmykaj, bić się będą! Już go nawet ktoś uderzył; pluł krwią z rozciętej W^argi, ale twarz mu promieniała zadowoleniem... — Widziałeś, jak zamalowałem Kuźmina? - 844 - Podbiegł do nas Barinow oglądając się bojaźliwie na tłum zbity przy barce w zwartą gromadę; dolatywał stamtąd cienki głos starosty: — O, nie! Udowodnij mi — komu to ja pobłażam? Udowodnij mi! — Muszę stąd uciekać — mruczał Barinow wspinając się pod górę. Wieczór był upalny, nieznośne, duszne powietrze nie pozwalało oddychać. Szkarłatne słońce zapadało w gęste, sinawe chmury, czerwone odblaski migotały na liściach krzewów; w dali huczał grom. Przede mną poruszało się ciało Izota; wyprostowane przez prąd włosy jak gdyby stanęły dęba na jego rozbitej czaszce. Przypomniałem sobie jego przytłumiony głos, jego dobre słowa: „Każdy ma w sobie coś z dziecka — trzeba opierać się na tym, co jest dziecinne w człowieku. Weź na przykład Chochła: na pozór — jest jak z żelaza, a ma duszę dziecka!" Kukuszkin kroczył obok mnie, mówiąc z rozdrażnieniem: — Wszystkich nas tak samo... Boże, jakie to głupie! Chochoł przyjechał w dwa dni potem, późną nocą, najwyraźniej bardzo z czegoś zadowolony, niezwykle pogodny. Kiedy wpuściłem go do chaty, klepnął mnie po ramieniu. — Mało śpicie, Maksimyczu! — Izota zabili. — Co-o? Kości policzkowe zarysowały mu się ostro jak guzy, broda zadrżała spływając niby strumyczek na piersi. Nie zdejmując czapki zatrzymał się pośrodku pokoju zmrużywszy oczy i potrząsając głową. — Ta-ak. I nie wiadomo kto? No tak... Powoli podszedł do okna i usiadł wyciągając nogi. - 845 - 1 3 ? ??- ? fD O- S' ? - ?? ? B'* ? sr" ?? ?. ? r-h 3 &• 4 ?? ?2. ? ?* ? V) ?-? ?? r-f- «< w •? ?—? ? ? w» ? ?? co to ID Ci ,, ? Ul O P