Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Nesbo J. - (2013) Policja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
JO NESBØ
POLICJA
(Untertitel)
Tłumaczenie Iwona Zimnicka
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2009
Strona 3
Knutowi Nesbø,
piłkarzowi, gitarzyście, kumplowi, bratu
Dla Mani, dla której czytanie jest wszyskim
Strona 4
Tytuł oryginału
Politi
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Fotografia na okładce
Dimedrol68/shutterstock.com
Redakcja
Iwona Gawryś
Korekta
Urszula Włodarska
Redakcja techniczna
Adam Kolenda
Copyright © Jo Nesbø 2013
Published by agreement with Salomonsson Agency.
Polish editions © Publicat S.A. MMXIII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w
tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
ISBN 978-83-271-5081-3
Wrocław
Wydawnictwo Dolnośląskie
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
Oddział Publicat S.A. w Poznaniu tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail:
[email protected]
www.wydawnictwodolnoslaskie.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Strona 5
Strona 6
CZĘŚĆ I
Strona 7
PROLOG
Spał w środku, za drzwiczkami.
Wnętrze narożnej szafki pachniało starym drewnem, nagarem i sma-
rem do broni. Kiedy słońce wpadało przez okno do pokoju, promień
światła w kształcie klepsydry przeciskał się przez dziurkę od klucza w
drzwiczkach szafki i gdy słońce ustawiało się pod odpowiednim kątem,
pistolet leżący na środkowej półce przez chwilę lekko połyskiwał.
Była to rosyjska odessa, kopia bardziej znanego stieczkina.
Miała za sobą burzliwe życie. Z kułakami z Litwy podróżowała na
Syberię, wędrowała po głównych kwaterach urków na południowej Sy-
berii, znajdowała się w posiadaniu pewnego atamana, przywódcy koza-
ków, który zginął zabity przez policję ze swoją odessą w ręku, nim
wreszcie trafiła do domu kolekcjonera broni, a zarazem dyrektora wię-
zienia w Tagile. W końcu brzydki, kanciasty pistolet maszynowy został
przywieziony do Norwegii przez Rudolfa Asajewa, który przed swoim
zniknięciem zmonopolizował rynek narkotyków w Oslo, wprowadzając
na niego violinę – przypominający heroinę opioid. Broń pozostała w
tym mieście, a konkretnie na Holmenkollveien, w willi Rakel Fauke. W
magazynku odessy mieściło się dwadzieścia naboi kalibru 9X18 mm
Makarowa i można było z niej zarówno oddawać pojedyncze strzały, jak
i strzelać salwami. W magazynku zostało dwanaście kul.
Trzy naboje wystrzelono do Albańczyków z Kosowa stanowiących
konkurencję na rynku narkotyków, przy czym tylko jedna kula wbiła się
w ciało.
Dwa następne strzały zabiły Gusta Hanssena, młodego złodzieja i
dilera, który przywłaszczył sobie pieniądze i narkotyki Asajewa.
Pistolet wciąż było czuć trzema ostatnimi strzałami, które trafiły w
głowę i pierś byłego policjanta, Harry’ego Hole, podczas śledztwa w
sprawie zabójstwa właśnie Gusta Hanssena. A adres tego ostatniego
Strona 8
miejsca zdarzenia był taki sam jak adres poprzedniego: Hausmanns gate
92.
Policja wciąż jeszcze nie rozwiązała sprawy Gusta, a osiemnastoletni
chłopak, którego aresztowano na początku śledztwa, został zwolniony.
Między innymi dlatego, że nie zdołano znaleźć broni, z której zabito
Gusta, ani w żaden sposób go z nią powiązać. Chłopiec nazywał się
Oleg Fauke i budził się co noc, wpatrzony w ciemność i wsłuchany w
odgłos strzałów. Nie tych, którymi zabił Gusta, tylko tych drugich. Tych
oddanych do policjanta, który w okresie jego dorastania był dla niego
jak ojciec i w dawnych marzeniach chłopca miał poślubić jego matkę,
Rakel. Do Harry’ego Hole. Spojrzenie Harry’ego płonęło przed Olegiem
w ciemności, każąc mu myśleć o pistolecie schowanym głęboko w na-
rożnej szafce i mieć nadzieję, że już nigdy więcej go nie zobaczy. Że nikt
więcej go nie zobaczy. Że będzie tam spał przez całą wieczność.
Spał w środku, za drzwiami.
Strzeżona sala szpitalna pachniała lekarstwami i farbą. Urządzenie
stojące obok rejestrowało uderzenia serca.
Isabelle Skøyen, radna do spraw społecznych w ratuszu Oslo, i Mi-
kael Bellman, świeżo mianowany komendant okręgowy stołecznej poli-
cji, mieli nadzieję, że nigdy więcej go nie zobaczą.
Że nikt więcej go nie zobaczy.
Że będzie spał przez całą wieczność.
Strona 9
1
To był ciepły, długi wrześniowy dzień, pełen tego światła, które
zmienia Oslofjorden w płynne srebro i sprawia, że niskie wzgórza z po-
jawiającymi się na nich pierwszymi oznakami jesieni zaczynają się ża-
rzyć. Jeden z tych dni, które zmuszają mieszkańców Oslo do złożenia
przysięgi, że nigdy, przenigdy się stąd nie wyprowadzą. Słońce zacho-
dziło za wzgórzem Ullern i jego ostatnie promienie przesuwały się pła-
sko po krajobrazie, po niskich, surowych kamienicach, świadczących o
skromnych początkach miasta, po kosztownych loftach z tarasami opo-
wiadającymi baśń o ropie naftowej, za której sprawą kraj stał się jednym
z najbogatszych na świecie, po ćpunach na szczycie wzniesienia w Sten-
sparken w tym małym uporządkowanym mieście, w którym zgonów z
przedawkowania było więcej niż w ośmiokrotnie większych miastach
Europy. Po ogrodach, w których trampoliny zabezpieczała siatka, a ska-
kało na nich najwyżej troje dzieci, tak jak zalecała instrukcja obsługi. Po
wzgórzach i lasach, które w połowie otaczały tak zwaną nieckę Oslo.
Słońce nie chciało rozstawać się z miastem, wyciągało promienie jak pal-
ce ręki wysuwającej się z okna pociągu w przedłużanym pożegnaniu.
Ranek przyniósł chłodne przejrzyste powietrze i ostre światło, takie
jak z lamp na sali operacyjnej. W ciągu dnia temperatura wzrosła, błękit
nieba nabrał intensywności, a powietrze przyjaznej namacalności, dzięki
której wrzesień stawał się najpiękniejszym miesiącem roku. A kiedy
przyszedł zmierzch, miękko i ostrożnie, w dzielnicach willowych na
zboczach ciągnących się w stronę jeziora Maridalsvannet pachniało jabł-
kami i rozgrzanym świerkowym lasem.
Erlend Vennesla zbliżał się do szczytu ostatniego wzgórza. Czuł już
gromadzący się w mięśniach kwas mlekowy, ale koncentrował się na
odpowiednim pionowym nacisku na zatrzaskowe pedały i na lekkim
wygięciu kolan do wewnątrz. Bo właściwa technika była ważna. Szcze-
Strona 10
gólnie wtedy, gdy pojawiało się zmęczenie, a mózg nabierał ochoty na
zmianę pozycji ciała i na obciążenie mniej zmęczonych, lecz przy tym
pracujących mniej skutecznie mięśni. Erlend czuł, jak sztywna rama ro-
weru absorbuje i wykorzystuje każdy wciskany w nią wat energii, jak
nabiera pędu przy przełączeniu na wyższy bieg. Podniósł się z siodełka,
próbując utrzymać tę samą częstotliwość pedałowania, około dziewięć-
dziesięciu obrotów na minutę. Zerknął na pulsometr. Sto sześćdziesiąt
osiem. Skierował czołówkę na przymocowany do kierownicy wyświe-
tlacz GPS-u. W urządzeniu znajdowała się szczegółowa mapa Oslo i
okolic oraz aktywny nadajnik. Rower wraz z dodatkowym wyposaże-
niem kosztował znacznie więcej, niż powinien wydawać świeżo emery-
towany śledczy, ale utrzymanie formy było ważne, zwłaszcza teraz, gdy
życie stawiało przed nim inne wyzwania.
Mniejsze, szczerze mówiąc.
Zakwasy piekły już i w udach, i w łydkach. Bolało, lecz ten ból był
jednocześnie cudowną obietnicą tego, co wkrótce miało nastąpić: uczty
endorfin. Przyjemnej sztywności mięśni. Zadowolenia z siebie. Piwa z
żoną na balkonie, jeśli temperatura po zachodzie słońca za bardzo nie
spadnie.
I nagle znalazł się na samej górze. Droga stała się płaska, a przed
nim rozciągało się jezioro, Maridalsvannet. Zwolnił. Był na wsi. To wła-
ściwie absurdalne, że po piętnastu minutach ostrej jazdy rowerem z cen-
trum europejskiej stolicy człowieka nagle otaczają wiejskie zagrody,
pola i gęsty las, pełen turystycznych ścieżek znikających powoli w wie-
czornej ciemności. Od potu swędziała go głowa pod antracytowoszarym
kaskiem firmy Bell, który sam kosztował tyle co dziecięcy rowerek dla
wnuczki, Line Marie, kupiony przez Erlenda na jej szóste urodziny. Ale
Erlend Vennesla nie zdjął kasku. Wśród cyklistów przeważającą przy-
czyną zgonów są obrażenia głowy.
Znów spojrzał na pulsometr. Sto siedemdziesiąt pięć. Sto siedem-
dziesiąt dwa. Mile widziany lekki powiew wiatru przyniósł z miasta od-
głosy zbiorowego aplauzu. Musiały dochodzić ze stadionu Ullevaal, na
którym tego wieczoru rozgrywano jakiś międzynarodowy mecz. Ze Sło-
Strona 11
wacją czy Słowenią. Erlend Vennesla przez chwilę wyobrażał sobie, że
te okrzyki podziwu są dla niego. Trochę czasu już minęło, odkąd ktoś
go oklaskiwał. Ostatnie oklaski usłyszał chyba podczas ceremonii poże-
gnalnej w KRIPOS na Bryn. Tort, przemowa szefa, Mikaela Bellmana,
który od tamtej pory podążył wyznaczonym kursem ku stanowisku ko-
mendanta okręgowego. A Erlend przyjmował te oklaski, nie uciekał od
spojrzeń, dziękował i nawet poczuł ściskanie w gardle, kiedy sam miał
wygłosić swoją prostą, krótką i opartą na faktach mowę, jak nakazywała
tradycja w KRIPOS. Jako specjalista od zabójstw miał swoje wzloty i
upadki, ale udało mu się uniknąć wielkich wpadek. Przynajmniej na
tyle, na ile wiedział. Bo takich rzeczy nigdy nie można być pewnym na
sto procent. Zwłaszcza teraz, kiedy technologia analizy DNA zaszła już
tak daleko, a szefostwo policji wysyłało sygnały świadczące o tym, iż
zamierza ponownie przyjrzeć się niektórym starym sprawom, istniało
ryzyko, że pojawią się odpowiedzi. Nowe odpowiedzi. Rozwiązania.
Dopóki chodziło o sprawy niewyjaśnione, Erlend uważał, że to w po-
rządku, ale nie mógł pojąć, dlaczego policja chce poświęcać środki rów-
nież na grzebanie w sprawach od dawna rozwiązanych i zakończonych.
Ciemność już gęstniała i nawet w blasku latarni mało brakowało, a
nie zauważyłby drewnianego drogowskazu kierującego w głąb lasu. Ale
drogowskaz tam był. Tak jak go zapamiętał. Erlend skręcił z szosy na
ścieżkę w miękkim leśnym podszyciu. Jechał najwolniej, jak potrafił, nie
tracąc jednocześnie równowagi. Snop światła zamontowanej na kasku
czołówki omiatał ścieżkę i zatrzymywał się na ciemnej ścianie świerków
po obu jej stronach. Cienie pierzchały przed nim, wystraszone i płochli-
we. Przeobrażały się i znikały w ukryciu. Właśnie tak to sobie wyobra-
żał, gdy usiłował postawić się w jej sytuacji. Biegnąca, uciekająca z latar-
ką w dłoni, zamknięta i gwałcona przez trzy dni.
A kiedy w tej samej chwili ujrzał latarkę zapalającą się w ciemności
przed nim, przez chwilę wydawało mu się, że to jej latarka, że to ona
znów biegnie, a on siedzi na motorze, który ją ściga i dogania. Światło
przed Erlendem zamigotało i skierowało się wprost na niego. Zatrzymał
się i zsiadł z roweru. Czołówką poświecił na pulsometr. Już poniżej stu.
Strona 12
Nieźle.
Rozpiął pasek pod brodą, zdjął kask i podrapał się po głowie. Boże,
co za przyjemność! Zgasił czołówkę, powiesił kask na kierownicy i za-
czął prowadzić rower w stronę światła latarki. Kask chybotał się i ude-
rzał go w przegub.
Zatrzymał się przed latarką, która skierowała się do góry. Ostre
światło zapiekło w oczach. Oślepiony pomyślał, że wciąż słyszy swój
ciężki oddech. I że to dziwne, skoro puls ma już tak niski. Dostrzegł
ruch czegoś, co zostało uniesione ponad wielki, drżący krąg światła,
usłyszał cichy świst w powietrzu i w tej samej chwili przyszła mu do
głowy dziwaczna myśl. Że nie powinien był tego robić. Nie powinien
był zdejmować kasku. Wśród cyklistów większość zgonów…
Myśl jakby się zająknęła, jakby szarpnęło nią w czasie, jakby na mo-
ment zerwał się jej związek z obrazem.
Erlend Vennesla zdumiony patrzył przed siebie, czując gorącą kro-
plę potu spływającą po czole. Mówił, ale słowa nie miały sensu, jakby
zepsuło się połączenie między mózgiem a ustami. Znów usłyszał ten
sam cichy świst. I wszystkie dźwięki zniknęły. Wszystkie. Nie słyszał
już nawet własnego oddechu. Zorientował się, że klęczy, a rower powoli
przewraca się do rowu. Przed nim tańczyło żółte światło, ale zniknęło,
kiedy kropla potu dotarła do nasady nosa i spłynęła do oczu, oślepiając
go. Zrozumiał wtedy, że to nie jest pot.
Trzecie uderzenie było jak sopel lodu wbijany przez głowę i szyję do
wnętrza ciała. Wszystko w nim zamarzło.
Nie chcę umierać, pomyślał, próbując unieść rękę, żeby osłonić gło-
wę, ale ponieważ nie mógł poruszyć żadną kończyną, zrozumiał, że jest
sparaliżowany.
Czwartego uderzenia nie zarejestrował, ale po zapachu mokrej ziemi
poznał, że na niej leży. Kilkakrotnie zamrugał i odzyskał wzrok w jed-
nym oku. Tuż przed sobą ujrzał dwa duże ubłocone buty. Pięty się unio-
sły i w tej samej chwili buty oderwały się od ziemi. I wylądowały. Zaraz
się to powtórzyło. Najpierw uniosły się pięty, a potem buty. Jakby ten,
który uderzał, podskakiwał. Po to, by włożyć w ciosy jeszcze większą
Strona 13
siłę. Ostatnią myślą, jaka przebiegła mu przez głowę, było to, że musi
zapamiętać imię wnuczki, że nie może go zapomnieć.
Strona 14
2
Sierżant policji Anton Mittet z niewielkiego czerwonego ekspresu do
kawy Nespresso D290 wyjął napełniony do połowy plastikowy kubek,
schylił się i odstawił go na podłogę. W pobliżu nie było żadnego mebla,
na którym mógłby go umieścić. Potem odwrócił podłużne pudełko do
góry dnem, tak by w dłoń wpadła świeża kapsułka z kawą, odruchowo
sprawdził, czy wieczko z cienkiej metalowej folii nie jest przedziurawio-
ne, co oznaczało, że kapsułka naprawdę nie była używana, po czym
włożył ją do ekspresu. Pusty kubek podsunął pod kranik i wcisnął jeden
ze świecących guzików.
Kiedy maszyna zaczęła dyszeć i parskać, spojrzał na zegarek. Nie-
długo północ. Zmiana dyżuru. W domu na niego czekali, ale uważał, że
i tak będzie musiał wprowadzić swoją zmienniczkę w obowiązki, bo
była przecież jedynie studentką szkoły policyjnej. Silje, chyba tak miała
na imię. Anton Mittet spojrzał na kranik. Czy poszedłby po kawę, gdy-
by to był mężczyzna? Nie wiedział. Zresztą wszystko jedno, przestał już
szukać odpowiedzi na takie pytania. Zrobiło się tak cicho, że słyszał, jak
do kubka wpadają ostatnie, niemal przezroczyste krople. Z kapsułki nie
dało się już wycisnąć więcej koloru ani smaku, ale ważne było, by nie
zmarnować najmniejszej drobiny, bo dziewczynę czekał długi nocny dy-
żur. Bez towarzystwa, bez żadnych wydarzeń, bez żadnego innego zaję-
cia niż wpatrywanie się w niepomalowane gołe betonowe ściany Szpita-
la Centralnego. Dlatego postanowił przed odejściem wypić z nią kawę.
Wziął oba kubki i ruszył z powrotem. Echo jego kroków odbijało się od
ścian. Mijał pozamykane na klucz drzwi. Wiedział, że za nimi nie ma nic
ani nikogo, tylko kolejne gołe ściany. Podczas budowy Szpitala Central-
nego Norwegowie wyjątkowo patrzyli w przyszłość, świadomi tego, że
będzie nas więcej, będziemy starsi, bardziej chorzy i bardziej wymagają-
cy. Myśleli dalekowzrocznie. Tak jak Niemcy budujący swoje autostra-
Strona 15
dy, a Szwedzi lotniska. Ale czy nieliczni kierowcy mknący przez nie-
miecką wieś w samotnym majestacie betonowych mastodontów w la-
tach trzydziestych albo szwedzcy pasażerowie przemierzający ogromne
hale na lotnisku Arlanda w latach sześćdziesiątych też uważali, że tam
straszy? Że straszyło tam, chociaż wszystko było nowe, nietknięte, dzie-
wicze, a jeszcze nikt nie zginął w wypadku samochodowym czy lotni-
czym? Czy już wtedy myśleli, że reflektory samochodowe w każdej
chwili mogą wyłowić z ciemności rodzinę na skraju drogi, skamieniałe
twarze, zakrwawione i blade, wpatrujące się w światło, ojca przebitego
drążkiem, matkę z głową obróconą tyłem do przodu, dziecko z kończy-
nami tylko po jednej stronie? Że zza plastikowej zasłony na taśmie baga-
żowej w hali przylotów na Arlandzie nagle mogą zacząć się wyłaniać
spalone zwłoki, które wciąż jeszcze się żarzą, wtapiają w gumę, z otwar-
tymi dymiącymi ustami zastygłymi w niemym krzyku? Żaden z lekarzy
nie potrafił mu powiedzieć, do czego z czasem miało zostać przeznaczo-
ne to skrzydło. Pewne było jedynie, że za tymi drzwiami będą umierać
ludzie. To już dawało się wyczuć w powietrzu. Niewidzialne ciała z nie-
mogącymi zaznać spokoju duszami już zostały przyjęte na ten oddział.
Anton skręcił za róg i otworzył się przed nim nowy korytarz,
oszczędnie oświetlony, pusty i tak symetrycznie prostokątny, że wywo-
łał dziwne złudzenie optyczne: dziewczyna w mundurze siedząca na
krześle na samym jego końcu wyglądała jak obrazek powieszony na
przeciwległej ścianie.
– Proszę, tobie też przyniosłem – powiedział Anton, stając przed nią.
Ile mogła mieć lat? Dwadzieścia? Trochę więcej. Może dwadzieścia dwa.
– Dziękuję, ale mam własną – odparła i wyjęła termos z plecaczka,
który postawiła przy krześle. W jej akcentowaniu słów dało się wy-
chwycić ledwie słyszalny wznoszący się ton, może resztki dialektu z
północy.
– Ta jest lepsza. – Wciąż trzymał rękę wyciągniętą przed siebie.
Zawahała się, w końcu wzięła kubek.
– I nic nie kosztuje. – Anton dyskretnie schował rękę za plecy, potarł
poparzone czubki palców o chłodny materiał kurtki. – Mamy ten eks-
Strona 16
pres tylko dla siebie. Stoi w korytarzu przy…
– Zauważyłam go, gdy tu szłam – przerwała mu. – Ale w instrukcji
jest napisane, że nawet na moment nie możemy spuścić z oczu drzwi do
sali pacjenta, więc przyniosłam własną kawę z domu.
Anton Mittet wypił łyk z plastikowego kubka.
– Nieźle wykombinowałaś, ale tu prowadzi tylko ten jeden korytarz.
Jesteśmy na czwartym piętrze i między tymi drzwiami a ekspresem do
kawy nie ma żadnych drzwi, które prowadziłyby do jakichś innych
schodów czy przejść. Nie da się nas minąć niezauważenie, nawet jeśli
pójdziemy po kawę.
– Rzeczywiście mnie uspokoiłeś, ale chyba raczej będę się trzymała
instrukcji. – Posłała mu krótki uśmiech. A potem, może dla zrównowa-
żenia pośredniej przygany, też wypiła łyk kawy.
Anton poczuł lekkie ukłucie irytacji i już chciał powiedzieć coś o sa-
modzielnym myśleniu, którego nabywa się wraz z doświadczeniem, ale
nie zdołał sformułować tej myśli do końca, ponieważ nagle zauważył ja-
kiś ruch na końcu korytarza. Biała postać zdawała się unosić nad podło-
gą. Usłyszał, że Silje wstaje. Postać przybrała konkretniejszą formę.
Zmieniła się w pulchną blondynkę w luźnym stroju pielęgniarki. Anton
wiedział, że kobieta ma nocny dyżur. I że jutro wieczorem ma wolne.
– Dobry wieczór. – Pielęgniarka uśmiechnęła się wesoło, pokazała
dwie strzykawki, podeszła do drzwi i położyła rękę na klamce.
– Chwileczkę. – Silje zrobiła krok do przodu. – Muszę jednak panią
prosić o okazanie identyfikatora. Zna pani hasło na dzisiaj?
Pielęgniarka zdumiona popatrzyła na Antona.
– Chyba że mój kolega może za panią poręczyć – dodała Silje.
Anton kiwnął głową.
– Wchodź, wchodź, Mona.
Pielęgniarka otworzyła drzwi, a Anton zajrzał do środka. W słabo
oświetlonej sali dostrzegł urządzenia stojące wokół łóżka i palce stóp
wystające spod kołdry. Pacjent był tak wysoki, że trzeba było zamawiać
specjalne łóżko. Drzwi zaraz się zamknęły.
– Świetnie. – Anton uśmiechnął się do Silje. I od razu spostrzegł, że
Strona 17
wcale jej się to nie spodobało. Że uznała go za męskiego szowinistę, któ-
ry właśnie wystawił szkolną ocenę młodszej koleżance, kobiecie.
Ale przecież ona była studentką, do diabła ciężkiego! I podczas roku
praktyki miała się uczyć od starszych doświadczonych policjantów. Sta-
nął, kołysząc się na piętach, niepewny, jak podejść do tej sytuacji. Silje
go uprzedziła:
– Przeczytałam instrukcję, tak jak mówiłam. A na ciebie pewnie cze-
ka rodzina…
Podniósł kubek z kawą do ust. Co ona mogła wiedzieć o jego stanie
cywilnym? Czyżby coś insynuowała? Na przykład w związku z Moną?
Wiedziała, że parę razy po dyżurze odwiózł ją do domu i że na tym się
nie skończyło?
– Nalepka z misiem na twojej torbie – wyjaśniła z uśmiechem.
Wypił duży łyk. Chrząknął.
– Mam czas. Ponieważ to jest twój pierwszy dyżur, powinnaś sko-
rzystać z okazji, jeśli się nad czymś zastanawiasz. Nie zawsze wszystko
da się znaleźć w instrukcji. – Przestąpił z nogi na nogę. Miał nadzieję, że
zrozumiała podtekst.
– Jak sobie chcesz – odparła z irytującą pewnością siebie, na jaką
można sobie pozwolić tylko wtedy, gdy nie ma się jeszcze skończonych
dwudziestu pięciu lat. – Ten pacjent, który tam leży. Kim on jest?
– Tego nie wiem. I to również napisano w instrukcji. Jest anonimo-
wy i taki ma pozostać.
– Ale ty coś wiesz.
– Tak sądzisz?
– Mona. Nie przechodzi się z ludźmi na ty bez wcześniejszej rozmo-
wy na jakiś temat. Co ci powiedziała?
Anton Mittet przyjrzał jej się uważnie. Była raczej ładna, ale nie mia-
ła w sobie ciepła ani wdzięku. Trochę za chuda jak na jego gust. Zanie-
dbane włosy i lekko uniesiona przez nieco zbyt napięte wędzidełko gór-
na warga, odsłaniająca przez to nierówne przednie zęby. Ale dziewczy-
na miała młodość. I jędrne wytrenowane ciało skryte pod mundurem,
po prostu był tego pewien. Gdyby więc przekazał jej to, co wiedział, czy
Strona 18
zrobiłby to, ponieważ podświadomie wykalkulowałby, że dzięki jego
dobrej woli szanse na przespanie się z nią zwiększyłyby się o zero prze-
cinek zero jeden procent? A może raczej ponieważ dziewczyny takie jak
Silje w ciągu pięciu lat zostawały komisarzami lub śledczymi specjalny-
mi i mogły mu szefować, gdyż sam miał pozostać sierżantem, nędznym
sierżantem tylko dlatego, że tamta sprawa z Drammen miała nigdy się
od niego nie odkleić i być jak ściana, jak plama, której nie da się usunąć?
– Usiłowanie zabójstwa – powiedział Anton. – Stracił mnóstwo krwi.
Podobno kiedy go tu przywieźli, puls miał prawie niewyczuwalny. Od
tej pory cały czas w śpiączce.
– A dlaczego ochrona policyjna?
Anton wzruszył ramionami.
– Potencjalny świadek. Jeśli przeżyje.
– A co on takiego wie?
– Coś o narkotykach. Na wysokim szczeblu. Jeśli się ocknie, to naj-
prawdopodobniej przekaże informacje, które mogą zniszczyć grube
ryby na rynku narkotykowym w Oslo. No i oczywiście będzie mógł po-
wiedzieć, kto próbował go zabić.
– Czyli uważają, że zabójcy wrócą i dokończą dzieła?
– Jeśli się dowiedzą, że żyje i gdzie jest, to tak. Właśnie dlatego tu je-
steśmy.
– Przeżyje?
Anton pokręcił głową.
– Lekarze sądzą, że zdołają utrzymać go przy życiu przez kilka mie-
sięcy, jednak szanse na to, żeby się wybudził ze śpiączki, są raczej nie-
wielkie. Ale i tak… – Znów przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, bo ba-
dawcze spojrzenie Silje było na dłuższą metę wręcz nieprzyjemne. – Ale
i tak do tej pory trzeba go pilnować.
Anton Mittet opuszczał Silje z poczuciem klęski. Minął recepcję i
wyszedł na jesienny wieczór. Dopiero kiedy na parkingu wsiadł do sa-
mochodu, zorientował się, że brzęczy komórka.
Dzwonili z Centrali Operacyjnej.
– Maridalen. Zabójstwo – poinformował Zero Jeden. – Wiem, że
Strona 19
skończyłeś służbę na dzisiaj, ale potrzebne jest wsparcie do zabezpiecze-
nia miejsca zdarzenia. A ponieważ już jesteś w mundurze…
– Na jak długo?
– Ktoś cię zmieni w ciągu maksymalnie trzech godzin.
Anton nie posiadał się ze zdziwienia. Ostatnio robiono wszystko,
byle tylko nie dopuścić do nadgodzin. Kombinacja sztywnych zasad z
okrojonym budżetem nie pozwalała nawet na stosowanie praktycznych
rozwiązań. Domyślił się, że to musi być jakieś specjalne zabójstwo. Miał
tylko nadzieję, że nie chodzi o dziecko.
– W porządku – powiedział.
– Prześlę ci współrzędne GPS.
To była nowość – GPS ze szczegółową mapą Oslo i okolic oraz ak-
tywnym nadajnikiem umożliwiającym Centrali Operacyjnej lokalizację
funkcjonariuszy. Pewnie właśnie dlatego do niego zadzwonili. Był naj-
bliżej.
– Dobrze – zgodził się Anton. – Trzy godziny.
Laura już się położyła, ale i tak lubiła, żeby po pracy prędko wracał
do domu, więc wysłał jej SMS-a, a dopiero potem wrzucił bieg i ruszył
w stronę Maridalsvannet.
Anton nie musiał korzystać z GPS-u. Przy wjeździe na Ullevålsete-
rveien stały zaparkowane cztery policyjne radiowozy, a nieco dalej dro-
gę wskazywały biało-pomarańczowe taśmy.
Wyjął latarkę ze schowka i podszedł do funkcjonariusza stojącego
przed taśmami. Widział błyski latarek w lesie i reflektory techników,
które zawsze kojarzyły mu się z planem filmowym. Zresztą nie było to
takie dalekie od prawdy, bo teraz nie tylko robiło się zdjęcia, lecz rów-
nież filmowało w jakości HD zarówno ofiary, jak i całe miejsce zdarze-
nia. Umożliwiało to ponowne obejrzenie całości i powiększenie na stop-
klatce szczegółów, które początkowo wydały się nieistotne.
– Co się dzieje? – spytał policjanta, który trząsł się ze skrzyżowany-
mi na piersi rękami.
– Zabójstwo – odparł mężczyzna niewyraźnym głosem. Oczy miał
zaczerwienione, a twarz nienaturalnie bladą.
Strona 20
– To już słyszałem. Kto tu rządzi?
– Technicy. Lønn.
Anton słyszał szum głosów dobiegający z lasu. Było ich wiele.
– Nie ma jeszcze nikogo z KRIPOS? Ani z Wydziału Zabójstw?
– Z czasem przyjedzie więcej ludzi. Ciało dopiero co znaleziono. To
ty masz mnie zastąpić?
Jeszcze więcej ludzi. A jemu mimo wszystko dali nadgodziny. An-
ton przyjrzał się funkcjonariuszowi. Policjant miał na sobie gruby
płaszcz, ale trząsł się coraz bardziej, chociaż wcale nie było tak zimno.
– Byłeś na miejscu pierwszy?
W milczeniu kiwnął głową i spuścił wzrok. Szerzej rozstawił nogi.
Do diabła, pomyślał Anton. Dziecko. Przełknął ślinę.
– O, Anton! Zero Jeden cię przysłał?
Mittet podniósł głowę. Nie usłyszał tych dwojga, chociaż wyłonili
się z gęstych zarośli. Już wcześniej miał okazję obserwować, jak technicy
poruszają się w miejscu zdarzenia, trochę jak niezdarni tancerze, pochy-
lają się i wyginają tak, by niczego nie dotknąć, a stopy stawiają, jakby
byli astronautami na Księżycu. A może to po prostu ich białe stroje na-
sunęły mu takie skojarzenie.
– Tak, mam tu kogoś zastąpić – odpowiedział Anton kobiecie. Do-
brze wiedział, kim jest, wszyscy ją znali. Beate Lønn, szefowa Wydziału
Techniki Kryminalistycznej, była sławna jako ktoś w rodzaju Rain Mana
z powodu swojej zdolności rozpoznawania twarzy, którą wykorzysty-
wano do identyfikowania rabusiów na ziarnistych, skaczących nagra-
niach z monitoringu. Mówiło się, że jest w stanie rozpoznać nawet do-
brze zamaskowanych bandytów, jeśli tylko byli wcześniej skazani. I że
ma w swojej jasnowłosej główce bazę danych z wieloma tysiącami poli-
cyjnych fotografii przestępców. To zabójstwo musiało więc być szcze-
gólne. Przecież szefów nie zrywa się z łóżka w środku nocy.
Przy bladej, niemal przezroczystej twarzy delikatnej kobiety oblicze
jej kolegi zdawało się niemal płonąć. Jego piegowate policzki zdobiły jak
dwa półwyspy jaskraworude bokobrody. Mężczyzna miał lekko wyłu-
piaste oczy, jakby w głowie panowało zbyt wysokie ciśnienie, i przez to