Osikowicz-Wolff Marcin - Ludzie i upiory

Szczegóły
Tytuł Osikowicz-Wolff Marcin - Ludzie i upiory
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Osikowicz-Wolff Marcin - Ludzie i upiory PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Osikowicz-Wolff Marcin - Ludzie i upiory PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Osikowicz-Wolff Marcin - Ludzie i upiory - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Marcin Osikowicz-Wolff Tytul: Ludzie i upiory Z "NF" 3/94 Sezon miał się ku końcowi. Przekonał się o tym, idąc główną ulicą między zamykanymi straganami, opustoszałymi sklepami i budkami lodziarzy, w których już nie sprzedawano lodów. Było pogodnie. Ostatnie ciepłe dni tego lata właśnie się zaczęły. W łagodnym świetle popołudnia otoczone betonowym kordonem wejście do portu nabierało nowych barw. Ona sprzedawała bursztyny. Jej mikroskopijny straganik był otwarty jako jedyny na całej opustoszałej ulicy, więc trudno było go nie zauważyć. - Ile za to? - pochylił się i podniósł jeden z wisiorków. - Sto. Oboje patrzyli na kołyszący się na rzemyku kawałek żółtego kamienia. Podniósł się, by wyciągnąć z kieszeni spodni zmięty banknot. Sklep spożywczy zamknięto dziś wcześniej, więc i tak nie miałby go gdzie wydać. - Osiemdziesiąt - powiedziała, myśląc, że chce odejść. Uśmiechnął się. Nie chciał, żeby była na siebie zła. Podał jej pieniądze i z wisiorkiem w ręce ruszył z powrotem. A oczy miała niebieskie. Przeszedł pomiędzy ławkami i usiadł za biurkiem. Siedział tak przez chwilę pozwalając, by przyzwyczaili się do jego obecności i zdążyli wymienić wstępne uwagi na jego temat. - Nazywam się Świerszcz. Będę was uczył - przedstawił się. - Jeżeli już mi się przyjrzeliście, to w zasadzie możecie iść na plażę. Mówię poważnie - potwierdził, gdy nikt się nie ruszył. - Będę miał z wami ostatnie lekcje. Nie będą obowiązkowe. Możecie się w tym czasie kąpać. Szkoda dnia. Spojrzał za okno. Dzień był rzeczywiście piękny. Kiedy się odwrócił ponownie, drzwi zamknęły się już za ostatnim wychodzącym. W klasie zostało pięć osób. Uśmiechnął się. Wstał i włożył ręce do kieszeni spodni, bo tak lepiej mu się myślało. - Czy wiecie, co to jest dipilion...? Ona siedziała w ostatniej ławce. Morze było wzburzone i wiał silny wiatr niosący ze sobą chmury i zapowiedź sztormu. Starał się tak zwinąć linkę latawca, by do końca utrzymać go w powietrzu. Nie było to łatwe. Im żyłka była krótsza, tym trudniejszy do poskromienia był ten kawałek plastyku i drewna. W końcu latawiec wbił się w piasek, nie zdoławszy wyjść z ostatniego wirażu. - Co robisz? - jej kurtka powiewała na wietrze. Kolejny nieposkromiony przedmiot. - Puszczanie latawca nie wymaga komentarzy - zwinął żyłkę do końca i z latawcem wyrywającym mu się z ręki jak żywe zwierzę maszerował w kierunku wydm. - Tutaj. Co robisz tutaj? - Szła za nim. Milczał. Kiedy dochodzili do jego przyczepy, zatrzymał się i odwrócił. - Życie także nie wymaga komentarzy, przynajmniej tak było dotąd. Uraził ją. Nie chciał. - Wejdziesz na kawę? - zapytał cieplejszym tonem. - A nie masz herbaty? - Nie mam. - No to nic z tego - wydęła wargi. Potem odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę miasta. Zdążył zagotować wodę i nasypać kawy do dwóch kubków, zanim wróciła. Potem siedzieli przy stoliku, obserwując siebie nawzajem i sącząc gorący płyn. Nie smakował jej, ale nie dała tego po sobie poznać. Ściemniało się. - Powinnaś już iść do domu - powiedział w końcu. - Powinnam - uśmiechnęła się. - Ale zostaniesz na noc. Została. - To nie jest dobra dziewczyna. Siedział w piwiarni. O tej porze było tu pełno miejscowych rybaków, których zapach i głosy otaczały go całkowicie. Dlatego sądził, że się przesłyszał. - To nie jest dobra dziewczyna - powtórzyła kobieta wycierająca blat. Miała obwisłe piersi. - To czarownica. - Nic nie jest tym, czym się wydaje - mruknął zza okularów. Kobieta odeszła mamrocząc do siebie. Pochylił się nad stołem i wrócił do poprawiania zadań. ,..Nic nie jest tym, czym się wydaje. Czasami myślę, że jestem zupełnie inną osobą. Moja matka mówi, że to brak ojca spowodował u mnie wahnięcia osobowości. Tej nocy wydawało mi się, że jestem zwierzęciem. Nie chciałem Cię podrapać. Przepraszam. Dzisiaj nie przyjdę. Matka zakazała mi wychodzić. Chyba Cię nie lubi. Ale z drugiej strony zaprasza Cię na obiad w niedzielę. Czytam Freuda, którego mi dałeś rano. Dlatego już kończę. Za to zadanie daj mi "4+". PS. Kawa jest okropna. Kup herbatę. Zatrzymał się na środku mostu. Tym razem nie myślał o niczym. Czuł się spokojny i jakby pusty w środku. Patrzył na ludzi, wychodzących z kościoła. Mijali go milknąc nagle i odwracając głowy. Kiedy ulica opustoszała, zawrócił i wszedł do ciemnego wnętrza. Kościół był pusty i cichy. Tylko z zakrystii dobiegały przytłumione głosy. Usiadł przy konfesjonale i zamknął oczy. Czekał. - Chcesz się wyspowiadać, synu? - głos zza drewnianej kraty krył w sobie obietnicę przebaczenia. Ale on nie oczekiwał przebaczenia. - Nie. - A powinieneś. Żyjesz w grzechu. - Ksiądz podburza ludzi. - Ja nie podburzam, ja uświadamiam zło. - Co jest w niej złego? - Ona sama jest złem. Nie słuchałeś uważnie kazania. - Słuchałem - skrzywił się. - Więc je rozważ. A potem wróć się wyspowiadać. - Wrócę. A jeżeli ktoś ją skrzywdzi, wrócę na pewno. - Grozisz kapłanowi - głos zza kraty niczego już nie obiecywał. - Ja nie grożę - ja uświadamiam. Kiedy wychodził, oślepił go blask porannego słońca. Były bardzo podobne. Tak bardzo, że siedząc przy stole między matką i córką, zaczynał popadać w lekką schizofrenię. - ...Wychowywała się bez ojca. Do niczego nie był nam potrzebny - matka uśmiechnęła się lekko, dokładając mu jeszcze jeden kawałek ciasta. - Wie pan, myślę nawet czasem, że nie miała żadnego ojca. Może dlatego jest taka do mnie podobna. - Mamo! - Przepraszam, nie powinnam pana zanudzać. Jest pan miłym człowiekiem i moja córka może się z panem spotykać, kiedy chce, nawet jeśli miałoby to oznaczać niewracanie na noc do domu. Ale muszę pana ostrzec. Ludzie jej... nas tutaj nie lubią. I jeszcze ten ksiądz... Pan rozumie - samotna matka wychowująca córkę. Nie wiadomo, z czego żyje, na msze nie chodzi... - Mamo! - Chcę tylko powiedzieć, żeby pan uważał na siebie, przechodząc przez ulicę. I na nią również. Uśmiechnął się do nich obu. Odprowadziła go do drzwi i pocałowała w przedpokoju. - Masz dobrą matkę. - Przyjdę wieczorem - szepnęła, zamykając za nim drzwi. Kiedy przechodził przez ulicę, rozejrzał się. Nie dość dokładnie. Ciśnięty nie wiadomo skąd kamień trafił go w łopatkę. Siedział w ciemnościach paląc papierosa. Działo się coś złego, ale jeszcze nie wiedział co. Noc była wietrzna i zimna. Zbliżała się jesień. Na stoliku stały przygotowane dwa kubki z herbacianymi wiórkami. Nie przychodziła. Muszą stąd wyjechać. Powinien jej to powiedzieć już dawno. Powinny znaleźć jakieś dobre miejsce, gdzie można żyć bez oglądania się za siebie. Tylko czy dla nich są jeszcze takie miejsca? Czy kiedykolwiek były? Weszła nagle. Jej oczy były ogromne i przerażone. Podbiegł do niej i obejmując ją wpół, kopniakiem zamknął drzwi do przyczepy. Wziął ją na ręce i przeciskając się w ciasnym wnętrzu, położył na łóżku. Drżała. - Ciii, już dobrze - szepnął przykrywając ją kocem. Dopiero teraz zauważył krew na jej ustach. Tyle że to nie była jej krew. Podszedł do szafki i wyjął stamtąd małą butelkę z ciemnego szkła. Wysypał wiórki z kubka na podłogę i wlał do niego jej zawartość. Rozcieńczył wodą. - Wypij - powiedział unosząc jej głowę. Skrzywiła się, ale nie zaprotestowała. Potem znowu opadła na poduszkę. - Ja nie zrobiłam nic złego. Nic złego - powtarzała płacząc. Jej głos był coraz cichszy. - Nie, nie zrobiłaś. Siedział tuż przy niej i trzymał ją mocno za rękę. Już od dłuższej chwili słyszał dobiegające z zewnątrz głosy. Nie miał wiele czasu. Upewnił się, że nie oddycha. Potem wydobył spod łóżka zaostrzony, drewniany kołek i z całej siły wbił go w jej serce. I to było wszystko. Drzwi otworzyły się z trzaskiem wyrywanego skobla i do przyczepy wpadło kilku mężczyzn uzbrojonych w pałki i rybackie sieci. Inni z pochodniami tłoczyli się na zewnątrz. Widział ich pełne nienawiści twarze i widział, jak ta wściekłość zamienia się w obrzydzenie i strach. - Wynoście się - powiedział wycierając ręce w kawałek gazety, który natychmiast zrobił się czerwony. - Wynoście się stąd. Kiedy przyjechał policyjny radiowóz, siedział w drzwiach. Patrzył na morze i na wstający dzień niosący fałszywą obietnicę przebaczenia. - Major Świerszcz z Wydziału Do Spraw Upiorów - powiedział do wychodzącego z samochodu policjanta. - Proszę okazać dokumenty. Okazał dokumenty. - To pan jest tym agentem, o którego prosiliśmy. Skinął głową. - No to sprawa załatwiona. Czy pan wie, że ta mała zdążyła wczoraj załatwić jeszcze dwóch ludzi? - Bezbronnych, jak sądzę. - No, nie całkiem. To byli jedni z tych, którzy urządzili sobie na nią polowanie. Licząc z poprzednimi przypadkami, to już będzie sześć ofiar. - Co z jej matką? - podniósł nagle wzrok. - Po nią przyszli najpierw. Wyskoczyła oknem. Nic nie powiedział. - Zostawiła list dla pana - policjant podał mu rozdartą kopertę. Nic nie jest tym, czym się wydaje. Zmiął kartkę. - Niech pan uważa, to dowód rzeczowy. Patrzył na radiowóz odjeżdżający z jego przyczepą. Kiedy samochód zniknął za zakręte leśnej drogi, pochylił się i podniósł wygładzony przez wodę kawałek drewna. Ostrząc go wyciągniętym z kieszeni scyzorykiem, ruszył wolno w stronę kościoła. wrzesień 1993 Marcin Osikowicz-Wolff MARCIN OSIKOWICZ-WOLFF Urodzony 23 XII 1974 r. w Krakowie. Student I roku prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. "Ludzie i upiory" są jego pierwszym opublikowanym opowiadaniem. A że "Fantastykę" zaczął Marcin czytać na długo przedtem, zanim jeszcze przestał prenumerować "Świat Młodych", druk w "NF" traktuje jako spełnienie szczenięcych marzeń. (mp)