McDonald Ian - Przybywa Zaklinacz Deszczu
Szczegóły |
Tytuł |
McDonald Ian - Przybywa Zaklinacz Deszczu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
McDonald Ian - Przybywa Zaklinacz Deszczu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie McDonald Ian - Przybywa Zaklinacz Deszczu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
McDonald Ian - Przybywa Zaklinacz Deszczu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: IAN McDONALD
Tytul: Przybywa Zaklinacz Deszczu
(Rainmaker Cometh)
Z "NF" 8/98
Siedem suchych lat jest jak siedem białych blizn na
grzbiecie umierającego miasteczka. Chyliło się ku upadkowi już
na długo przed tym, jak przestały padać deszcze; przycupnięte
na pustyni na skrzyżowaniu dróg, ignorowane przez pojazdy
mknące zawsze dokądś dalej. Tylko w upalne noce odsłania
podbrzusze poznaczone neonowymi tatuażami: przystanek
autobusowy, motel, fryzjer, stacja benzynowa - spocone,
drażniące błękity i róże, zionące ci żarem w twarz. Przy końcu
baru, tam gdzie gromadzi się najwięcej marzeń, bo nikt ich
nigdy nie ściera z lady, Kelly Zawsze Przy Oknie gapi się na
neonowe palce muskające boki autobusów. Ludzie zmieniają tu
kierunki podróży tak jak zmieniają gatki. Błękitne Autostrady,
puste pudełka po kanapkach... Wciąż na nowo ogląda odbicie
swojej twarzy w oknach autobusów odjeżdżających w rozgrzaną
sobotnią noc. Na dachu, widoczna nawet z Havapai Point,
Pustynna Róża zachwala jaskrawymi barwami najlepsze hot dogi w
mieście. To prawda, tyle że w tym przypadku "najlepsze" oznacza
również "jedyne". Uśmiecha się. Zawsze jest uśmiechnięta. Ona
stanowi tutaj prawo. To prawo jest wpisane w każdy
sześćdziesięciowatowy, fałszywy brylant jej butów. Każdy, kto tu
wysiądzie, zaraz wsiądzie z powrotem do autobusu.
Jeśli przypadnie mu do gustu twój kapelusz albo kolor
walizki, albo jeśli zapach wody kolońskiej, którą wtarłeś sobie
w policzki w toalecie, przypomni mu o dawno minionych,
oldsmobile'owych dniach, wiszących teraz razem z kurtką na
gwoździu przy drzwiach, Kumpel Sam uraczy cię zaczarowaną, bo
zawsze pełną, filiżanką kawy. Jest sprzedawcą biografii; płaci
mu się od minuty albo od godziny, zależnie od tego, ile minie
czasu, zanim kierowca wywoła cię z powrotem w noc. Kumpel Sam
zgromadził pod barem, razem z pustymi butelkami, stosy
biografii. Już na pierwszy rzut oka potrafi rozpoznać dobry
rocznik. Jeśli z autobusu wysiądą: chłopak w roboczym kasku,
poszarpanych dżinsach do kolan i podkoszulku bez rękawów, para
strudzonych Anglików przemierzających Amerykę z plecakami i
zapasem kawy o konsystencji smoły w termosach oraz
zaawansowany wiekiem mężczyzna ze starannie przystrzyżoną,
centymetrową siwą brodą i skórzaną torbą, jakiej nie widziano w
okolicy od chwili, kiedy tornado porwało profesora Cudaka do
Emerald City, Kelly Zawsze Przy Oknie od razu wie, kogo Sam
zaszczyci filiżanką darmowej kawy.
Kumpel Sam nigdy nie włącza klimatyzacji. Co prawda
twierdzi, że hot dogi z chili lepiej smakują w upale, ale Kelly
wie, iż naprawdę chodzi mu o to, żeby ktoś z gości rzucił jakąś
uwagę na temat temperatury. To mu wystarczy.
- Wszystko przez tę suszę - mówi wówczas. - Wszędzie
dokoła padało, tylko nie tutaj. Uwierzy pan, że może być coś
takiego jak przeklęte miasto?
- Czemu nie - odpowiada stary mężczyzna. - Ile czasu
minęło od ostatniego deszczu?
- Siedem lat - odzywa się Kelly Zawsze Przy Oknie.
Ostatnia kropla spadła dwa dni po jej jedenastych urodzinach.
- Jedzie pan w jakieś konkretne miejsce? - pyta Kumpel
Sam, tak całkiem po prostu, zwyczajnie, jakby znał człowieka co
najmniej od paru lat, nie od kilku sekund. Jest w tym dobry,
trzeba mu to przyznać. Ktoś już dawno temu powinien zrobić z
niego prawnika. Albo gospodarza przedpołudniowego programu
telewizyjnego.
- Na północ, za tamę, odwiedzić kobietę i chłopaka - mówi
podróżny. - Ale mogę zostać tu parę dni, może nawet dłużej.
Chyba wam się przydam.
Stawia na ladzie torbę profesora Cudaka, a Kumpel Sam
odruchowo cofa się o krok, bo torba wygląda jakoś tak...
dziwnie. Nawet Kelly Zawsze Przy Oknie czuje, jak to coś
dziwnego przesuwa się po jej długich gładkich włosach i niżej,
po kręgosłupie. Mężczyzna otwiera torbę, wyciąga przedmiot,
który przypomina skrzyżowanie piorunochronu z anteną
satelitarną i gotycką kratą z kutego żelaza, a może jeszcze coś
innego. Później Sam będzie przysięgał na wszystkich świętych,
że widział błękitne ogniki pełzające po prętach, ale wszyscy
wiedzą, że dla Sama znacznie ważniejsza od prawdy jest barwność
opowieści.
- Chcecie deszczu? - pyta stary człowiek. - Dostaniecie go.
Jeśli naprawdę wam na tym zależy, sprowadzę Zaklinacza Deszczu.
Nie pada żadne z pytań, które powinny się posypać,
ponieważ z mroku wyłania się srebrzysty kadłub osadzony na
trzech parach kół: kolejne siedemdziesiąt dusz w drodze skądś
dokądś. Kierowca ociera rękawem pot z czoła i ogłasza:
- Pół godziny przerwy!
Do roboty, Sam. Włącz ekspres z kawą. Ocknij się, Kelly, i
pomaszeruj do kuchni. Trzeba przyrządzić sadzone jajka.
Zza Gór Męki Pańskiej wypełzają pierwsze bladości świtu,
zapowiedź końca niepodzielnego panowania Pustynnej Róży, lecz
ona wciąż się uśmiecha. Ponieważ ona stanowi tu prawo, wolno
jej więc również je łamać, szczególnie w te noce, kiedy gwiazdy
wiszą nisko na niebie, a wiatr niesie zapach czegoś, o czym
lepiej od razu zapomnieć, zanim kolejny podmuch pozostawi
nieusuwalną bliznę na sercu i zanim złociste neonowe lasso
zaciśnie się na szyi obcego.
Zastanówcie się, bracia z asfaltowych szos i siostry z
całodobowych barów szybkiej obsługi, zastanówcie się dobrze:
czy widzieliście go już kiedyś, tego starego człowieka deszczu
ze skórzaną torbą profesora Cudaka i starannie przystrzyżoną
siwą brodą? Zastanówcie się, czy zauważyliście go o trzeciej
nad ranem na twardym plastykowym krzesełku w kącie przydrożnego
Burger Kinga albo przy maszynie z czekoladowymi batonami na
dworcu autobusowym, albo suszącego ręce w toalecie, albo
walczącego z zamkiem schowka na bagaż? Czy przypadkiem
zerknęliście na niego zza otwartej gazety, nad krawędzią
plastykowego kubka z kawą? Jak się wam wydaje? Czy nie
poświęciliście mu ani chwili uwagi, ponieważ uznaliście go za
jeszcze jedną z niezliczonych istot ludzkich, które
napotkaliście na swojej drodze, czy może zaintrygował was na
tyle, że zaprzestaliście pogoni za snem w niewygodnym
autobusowym fotelu i pozwoliliście, by połączyły was nici
nocnej, prowadzonej przyciszonymi głosami rozmowy? Czy o
bladym świcie otworzył torbę profesora Cudaka i pokazał wam
tajemnicze przemioty okolone błękitną poświatą, czy powiedział
wam, że potrafi sprowadzać deszcz? Czy przedstawił się jako
Zwiastun Zaklinacza Deszczu? Uwierzyliście mu, czy raczej
pomyśleliście: "Zwariowany staruch, łgarz, oszust"? A może
sięgnęliście pamięcią do tych miejsc i czasów, gdzie niebo było
stalowobłękitne i bez jednej chmurki, ale wasze modlitwy
zostały wysłuchane i nagle, nie wiadomo skąd, pojawiły się
chmury - najpierw zaledwie cień na horyzoncie, potem plama
wielkości dłoni, potem wielki mroczny młot zawieszony nad
dachami miasteczka? Kiedy nieprzenikniona czerń wypełniła niebo
od horyzontu po horyzont, pobiegliście do ogrodu wyłączyć
zraszarkę, bo tym razem miało padać naprawdę. Czy wówczas,
patrząc w górę, wyszeptaliście "Zaklinacz Deszczu", czy
obracaliście te dwa słowa na języku tak długo, aż wreszcie
udało wam się wyssać z nich ostatnią kroplę tajemnicy?
Zaklinacz Deszczu...
Ostatnią osobą, która spędziła noc w Motelu U Wandy, był
agent poszukujący odpowiedniej lokalizacji dla nakręcenia
reklamówki Levisa. Spodziewając się przybycia gromady
siorbiących colę realizatorów oraz nadmiernie umięśnionych
osobników w olśniewająco białych bokserkach, Wanda dobudowała
koktajl bar i zainstalowała w "luksusowych" domkach telewizję
kablową. Goście, którzy zdecydowaliby się na domki
"standardowe", musieliby sami zapewnić sobie rozrywkę, ale
przecież chyba na tym to polega, prawda? Ekipa filmowa wybrała
odległą o trzysta kilometrów, opuszczoną stację benzynową
położoną na granicy poligonu bombowego Sił Powietrznych Stanów
Zjednoczonych. Bar wciąż cieszy się popularnością, ale z
kablówki korzysta wyłącznie Wanda. Uważa, że w ten sposób
nadaje sens poniesionym wydatkom. Ogląda wszystkie tasiemcowe
seriale.
Nie bardzo wie, co myśleć o tym gościu. Chodzi nie tyle o
niego, co o rzeczy w jego torbie. Ogląda je przy okazji
sprzątania pokoju. Dziwne, tajemnicze, zagadkowe rzeczy, takie,
które same w sobie nie wyglądają na rzeczy, tylko na
części większej całości. Takie, które niczego nie robią, tylko
po prostu są. Nie ma pojęcia, co on z nimi robi, ale ludzie,
którzy wpadają na drinka, mówią, że wędruje po całym
miasteczku, przykłada te rzeczy do oka i kieruje je w dół, w
górę, na Góry Męki Pańskiej. Niektórzy twierdzą, że słyszeli
jak rzeczy wydają zabawne piskliwe odgłosy, inni powiadają, że
zauważyli pojawiające się na nich małe szare cyferki.
Przypuszczalnie to znowu ktoś z agencji reklamowej, uważa
Wanda. Ma nadzieję, że tym razem dopisze jej szczęście i do
motelu zjadą nadmiernie umięśnieni mężczyźni w olśniewająco
białych bokserkach. Niebawem docierają do niej opowieści o
jeszcze dziwniejszych rzeczach, podobnych do anten
telewizyjnych i powbijanych w ziemię dokoła miasteczka,
podobnych do fosforyzujących latawców wypuszczanych w środku
nocy, podobnych do skrzyżowania ogromnego przenośnego
radiomagnetofonu z potężnymi głośnikami i wielkiego karalucha,
pozostawionych przy drodze albo przypiętych do płotu, aż
wreszcie Wanda dochodzi do wniosku, że tak dalej być nie może.
- Do czego to służy? - powtarza za nią z niedowierzaniem,
jakby zapytała go o przeznaczenie pilota do telewizora albo
lampki w lodówce. - To mój sprzęt badawczy. Zanim Zaklinacz
Deszczu przystąpi do pracy, muszę przeprowadzić precyzyjne
pomiary geomantyczne. Stopień dyfrakcji fali stojącej w górnym
płaszczu skorupy, oktawy ziemi, wiatru i wody, anomalie
geomantycznych linii przepływowych... Czeka mnie mnóstwo pracy,
a czasu mam niewiele. Bez tego interfejsowego analizatora oktaw
nie byłbym w stanie skontrolować gęstości przepływu. Ten
przyrząd, który przypomina trójnóg z czarnymi żaluzjami na
szczycie, to lokalizator punktów węzłowych. Gdybym go nie miał,
mógłbym się od razu spakować i wracać do domu. To ciężka praca.
Precyzyjna. Delikatna. Trzeba być niezwykle dokładnym. Dostanę
może piwo?
Wanda jest już niemal pewna, że będzie kręcony film
reklamowy.
Znowu te dwa słowa: Zaklinacz Deszczu. Przesuń je językiem
po podniebieniu. Czy twoja wyobraźnia ma z nimi jakieś
problemy? Tak? W takim razie powiedz mi: o czym myślisz, kiedy
je słyszysz? Czy wyobrażasz sobie Burta Lancastera w czarnym
kapturze? Ścigającą chmury eskadrę dwupłatowców pilotowanych
przez blondynki w skórzanych kombinezonach? Tańczące ku czci
bogów stopy twoich przodków? A może coś znacznie bardziej
niezwykłego i skomplikowanego, jakiś cudowny, napędzany parą
twór, najeżony wirnikami i ruchomymi trąbkami? Jeśli tak, to
zastanów się raz jeszcze. Zaklinacz Deszczu, ten Zaklinacz
Deszczu, nie jest ani osobą, ani rzeczą. Zaklinacz Deszczu jest
miejscem. Miastem.
Nikt nie wie, jak to się stało, że liczące sobie dwieście
dusz miasto-państwo uniosło się w niebo. Jak każda tajemnica,
ta również zaowocowała mnóstwem hipotez. Ponieważ miasto
najbardziej przypomina monstrualny latawiec (albo latającą
płaszczkę, albo gigantyczną szklaną ozdobę, albo...), rozsądne
wydaje się przypuszczenie, iż zostało wyniesione w powietrze za
pomocą jakichś naturalnych środków, choć trzeba nie lada
imaginacji, aby wyobrazić sobie twór zdolny uciągnąć z
wystarczającą siłą latawiec o średnicy półtora kilometra.
Niemal równocześnie jednak pojawia się inny obraz: miasta
złożonego z mnóstwa niebotycznie wysokich szklanych igieł, na
szczycie których mieszkańcy zbudowali delikatne skrzydlate
habitaty, brzęczące i rozchwiane, niczym szklane trzciny, w
podmuchach powietrza. Budowniczowie, dążąc do pobicia wszelkich
rekordów, wznosili budowle coraz lżejsze, coraz delikatniejsze,
aż wreszcie zerwali wszelkie połączenia z ziemią i wypchnęli je
w niebo.
Urząd ds. Zagrożonych Autochtonów przydzielił wodzowi
Blumbergowi, ostatniemu z Nohopów, rezerwat w postaci
jednego bujanego fotela na werandzie przed lokalem
fryzjera. Możecie go tam zobaczyć o dowolnej porze, jak
rozgniata biegunem fotela szyjki butelek z piwem, ale
szczególnie obecny jest w te noce, kiedy gwiazdy świecą
na niebie jasno i wyraźnie jak dźwięki gitary. W te
noce, kiedy w powietrzu czuć woń kurzu i minionego
czasu, wódz i jego kot, czarny Mineloushe, obserwują
meteory mknące po niebie za Górami Męki Pańskiej.
Nikt, nawet szeryf Middleton, nie wie, co robi Blumberg.
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że nic, ale w
rzeczywistości wódz Blumberg ma bardzo ważne zajęcie. Modli się
za miasteczko. Nigdy nie lekceważcie tych, którzy kontemplują i
milcząco orędują. Nie macie pojęcia, o ile gorzej żyłoby się
bez nich. Nawet jeśli samo miasteczko usiłuje zagrzebać się w
piaskach pustyni, to dopóki zostanie w nim choć jedna dusza,
która będzie przypominać o jego istnieniu Niebiańskiemu
Duchowi, Bóg nie zapomni o zapomnianej przez wszystkich
osadzie.
Niektórzy mężczyźni nie czują potrzeby rozmowy, kiedy się
spotkają. Wiedzą, że znacznie lepiej niż słowami porozumieją
się za pomocą milczenia. Święty Dominik przewędrował pieszo
Apeniny, żeby odwiedzić Franciszka z Asyżu, lecz podczas
spotkania żaden z nich nie odezwał się ani słowem.
Wódz Blumberg kołysze się w swoim przenośnym rezerwacie.
Człowiek, który przyszedł do niego z wizytą, przysiadł na
ławeczce pod oknem zakładu fryzjerskiego. W oczach Mineloushe
odbijają się błyski meteorów. W tle pieni się kolejna reklama
kremu do golenia, a radio podaje kursy akcji.
Gdyby Święty Franciszek poczęstował Świętego Dominika
elegancko zdekapitowaną butelką piwa, historia być może
potoczyłaby się innymi torami. Milczenie podkreśla
podobieństwa; po to, żeby ustalić różnice, musimy posłużyć się
słowami.
- A więc przybyłeś, Deszczowy Psie. Od siedmiu lat modlę
się o deszcz, od siedmiu lat siłuję się z Bogiem, i wreszcie
ogłoszono wyrok. Siedem lat modlitw to bardzo dużo, szczególnie
kiedy Bóg chce zmazać to miejsce z powierzchi ziemi, ale wiesz,
co ci powiem? Modlitwa nigdy nie idzie na marne. Tak jak
deszcz, każda modlitwa musi dokądś dotrzeć. Deszcz spada na
ziemię, rośnie i rośnie, aż w końcu staje się tak wielki, że
ziemia nie jest w stanie go zatrzymać, wypycha więc go z
siebie, a on się zmienia w coś innego, ale zawsze pamięta czym
był kiedyś i pragnie stać się tym ponownie. Czymś takim jak ty.
Czy masz imię, Deszczowy Psie?
- Może być na przykład Eliasz.
Wiuuu! Ogromny! Na pół uśpiony Mineloushe podrywa głowę,
mruży oczy. Biała kokarda przy kapeluszu Pustynnej Róży... i
już po nim.
- I Eliasz modlił się o suszę, i w całym kraju nie było
deszczu przez trzy i pół roku. Potem modlił się o deszcz i
niebiosa otworzyły się na jego wezwanie.
- To miło, że w tych zgniłych czasach można jeszcze
spotkać kogoś, kto czytuje Pismo Święte.
- Kiedy byłem mały, Deszczowy Psie, do snu kołysały mnie
misyjne śpiewy.
- Co więc myślisz o mnie?
- Myślę, że modliłem się przez siedem lat, aż wreszcie
moje modlitwy zgromadziły się gdzieś na samej granicy nieba i
stworzyły ciebie. - Kelly Zawsze Przy Oknie staje w drzwiach,
pod rozgwieżdżonym niebem, i gapi się na wschodzący księżyc.
Rytmicznie porusza głową; mężczyźni i kot słyszą metaliczne
pobrzękiwanie walkmana. - Powiem ci coś, Deszczowy Psie: lepiej
spraw, żeby deszcz zaczął padać już wkrótce, dopóki ona ma
jeszcze jakąś szansę. Susza wniknęła już głęboko w nasze serca,
ale ona wciąż jeszcze ma sny.
- Znaczniki oktaw są już na swoich miejscach, sygnał
został wysłany. Zaklinacz Deszczu wkrótce tu będzie.
Mineloushe ponownie mruży oczy. Na tle księżycowej tarczy
pojawił się na krótko mały obłok, nie większy od dłoni.
Najpierw był Czas Wież, potem Czas Holowania, a teraz, od
niezliczonych pokoleń, Zaklinacz Deszczu jest mieszkańcem
frontów atmosferycznych, wyżów i niżów, wspina się na szczyty i
zagłębia w powietrzne doliny. Tylko jeden jedyny raz w roku
zbliża się do ziemi; w porze letniego przesilenia czyni to w
odległym miejscu w zapomnianej części największego oceanu, by
oddać falom swoich zmarłych i uzupełnić zapasy wody do
odparowywania. Na ten dzień przypada najważniejsze święto;
kiedy miasto spływa w dół ku falom, na barierkach trzepoczą
różnobarwne wstążki, ze szczytów wież wzbijają się w niebo
niezliczone modlitewne latawce, nad głowami rozradowanych
mieszkańców wybuchają sztuczne ognie. Może się wydawać dziwne,
że ci, którzy zdecydowali się żyć na niebie, świętują dzień
największego zbliżenia do ziemi, ale ci z was, którzy
kiedykolwiek widzieli ważkę schwytaną w pułapkę napięcia
powierzchniowego wody, bez trudu zrozumieją, iż przyczyną
radości jest nie bliskość planety, lecz świadomość, że niebawem
znowu będzie można od niej uciec.
Szeryf Middleton i jego brzuch są ze sobą od tak dawna, że
zostali najlepszymi przyjaciółmi. Obaj są zadowoleni z tego
układu: człowiek zapewnia brzuchowi ciepło, pożywienie oraz
szacunek obywateli, wypychając nim koszulę zapinaną na guziki
ze sztucznej masy perłowej, brzuch zaś odwdzięcza się
imponującym wyglądem oraz bogatym repertuarem burczenia
umilającego chwile samotności. Brzuch jest opięty pasem, przy
którym wisi służbowe magnum, a także, na wszelki wypadek,
obejrzał wszystkie filmy z Brudnym Harrym.
Brzuchowi od razu nie spodobał się ten obcy, który wysiadł
z autobusu z torbą pełną różnych dziwnych rzeczy i głową
wypełnioną jeszcze dziwniejszymi historiami, i, nie wiadomo
dlaczego, nie wsiadł do następnego. Brzuch wielokrotnie słyszał
o takich jak on w wieczornych wiadomościach: przybyszach z
wybrzeża, gotowych na wszystko, a co gorsza, Ludzie zaczynają
już gadać na ten temat (i to ci, których głos się liczy, Ludzie
przez duże L), więc chyba warto wreszcie posłuchać starego
kumpla, szeryfa Middletona, który od tygodnia raczy cię zgagą i
czkawką, i Wziąć Się Do Roboty.
Brzuch nigdzie nie rusza się sam, toteż szeryf zawozi go
na skraj miasteczka, gdzie człowiek zwany Eliaszem właśnie
montuje na płocie pastora Drew McDowella coś przypominającego
trochę antenę CB, a trochę chromowany toster.
Takich spraw nigdy nie da się załatwić grzecznie i
elegancko, więc nawet nie warto próbować.
- Może mi pan powiedzieć, co pan robi?
- Instaluję ostatni z sieci wzmacniaczy geomantycznych,
które pozwolą Zaklinaczowi Deszczu odnaleźć cel. Z powodu
zachmurzenia musimy zrezygnować z naprowadzania wizualnego,
więc wiązka geomantyczna będzie jedyną wskazówką dla
Nawigatorów.
Szeryf Middleton jest jeszcze większym fanem Brudnego
Harry'ego niż jego brzuch. Niektóre filmy oglądał ponad
dziesięć razy. Małym palcem prawej ręki podnosi okulary na
czoło; w ciemnych szkłach odbijają się stalowoszare zwały chmur
wiszących nad Górami Męki Pańskiej.
- Mam wrażenie, że powinien pan to zdjąć.
- Dlaczego? Czy ktoś złożył na mnie skargę?
- Nie, proszę pana. Jak ile wiem, posiadanie dziwnych
przedmiotów nie jest przestępstwem, ale jednak wolałbym, żeby
pan zdemontował to urządzenie, a przy okazji wszystkie inne
geomanjakieśtam cuda. I to zaraz, jeśli pan taki łaskaw.
- Pan chyba nie rozumie...
- To pan nie rozumie. Życzę sobie, żebyście pan, pańska
torba i wszystko, co w niej jest, najpóźniej o ósmej wieczorem
wsiedli do autobusu i zniknęli stąd na zawsze. Słyszałem, że
wybierał się pan na północ, za tamę, w kierunku Neonville. Będę
panu bardzo zobowiązany, jeśli zechce pan tam bawić się w
Zaklinacza Deszczu.
- Zaklinacz Deszczu przybędzie niezależnie od tego, gdzie
się znajdę. Nikt go już nie powstrzyma. Członkowie Bractwa
Żaglowego od kilku dni rozpinają płótna, żeby wykorzystać wiatr
wywołany przez Rzeźbiarzy Pogody. Ten wiatr przygna tu
Zaklinacza.
Obłoki przemykają przez bliźniacze lusterka nad oczami
szeryfa Middletona, gwałtowny wiatr wiejący z zupełnie
niezwykłego, jak na tę porę roku, kierunku, chłoszcze jego
skórę. Ma smak podpłomyków pieczonych w węglach dogasającego
ogniska, brzmi jak samotna gitara łkająca do żółtego jak
grejpfrut księżyca. Widzi go, ten szalony wiatr, wlokący
chmury po ciemnych szkłach okularów, nadlatujący gdzieś znad
meksykańskiego wybrzeża z ładunkiem ciepłych, wilgotnych chmur.
A tam, daleko, w samym środku, coś błyszczy i migocze,
delikatne i półprzezroczyste niczym anielska dusza. Szeryf
widzi to... a potem zdejmuje okulary, wyciera je, i wszystko
znika, rozmazane brudnymi palcami.
- Jeśli zechce pan wsiąść do samochodu, chętnie odwiozę
pana na dworzec. Ktoś przywiezie pańskie rzeczy z motelu. Dam
też panu radę: lepiej, żeby już się pan tu nie pokazywał.
Zaklinacze Deszczu... Latające miasta... Middleton
postanawia, że zaraz po powrocie do biura sprawdzi w
komputerze, czy ostatnio nie zgłoszono jakiejś ucieczki ze
szpitala psychiatrycznego.
Z głośnym sapaniem mija ich błękitnosrebrzysty autobus,
ciągnąc za sobą obłok kurzu i spalin. Na horyzoncie, tam gdzie
granie Gór Męki Pańskiej stykają się z niebem, rozkwitają pęki
błyskawic.
Rzeźbiarze Pogody? Bractwo Żaglowe? Czyżby to jakiś
średniowieczny gród wzbił się w stratosferę, razem ze swymi
gildiami i tajemnicami? Bractwa są, bo być muszą: pielęgnują
hydroponiczne ogrody w głównym bąblu mieszkalnym, troszczą się
o stan ogromnych wiatraków produkujących prąd, uczą, leczą,
służą poradami prawnymi, przeprowadzają pochówki i usuwają
nieczystości. Czy zwyczajność tych działań czyni istnienie
latającego miasta bardziej prawdopodobnym? Słuchajcie, bo to
jeszcze nie wszystko.
Najważniejsi spośród wszystkich Dziesięciu Bractw Dużych i
Małych są sami Zaklinacze Deszczu, czyli Rzeźbiarze Pogody,
kasta wyniesiona dzięki jednemu jedynemu, dominującemu genowi,
na szczyt społecznej drabiny. Bezpośrednio pod nimi są
odwieczni rywale, gildie Nawigatorów i Żaglomistrzów; pierwsi
wyznaczają kurs na trójwymiarowym oceanie powietrza i utrzymują
na nim latające miasto, drudzy dokonują aktów niesłychanej
odwagi wśród cienkiego jak jedwabne nici olinowania, niekiedy
wiele kilometrów nad ziemią, napinając, rozwijając i refując
gigantyczne żagle. Najmniej ważnym ze wszystkich gildii jest
Bractwo Zwiastunów, ponieważ wyłącznie jej członkowie kalają
się bezpośrednim kontaktem z ziemią. Jednak, choć ostatnia w
hierarchii, ta właśnie gildia ma najpoważniejsze zadanie do
wykonania, gdyż bez Zwiastuna kroczącego po ziemi i wskazującego
cele, Zaklinacz Deszczu szybowałby bezradnie po niebie niczym
dziecięcy balonik.
Dlaczego Zaklinacz Deszczu przybrał właśnie taką nazwę i
wyznaczył sobie taki a nie inny cel, pozostaje Główną
Tajemnicą. Wyjaśnienia zagadki nie znajdziecie ani w Wielkiej
Księdze Pokładowej przechowywanej w Centralnej Sterowni, ani w
pamięci najstarszych członków gildii, kształtujących wiatry i
rozpinających skrzydła żagli na nieważkich wieżycach. Nie
znajdziecie odpowiedzi, ponieważ nigdy nie padło pytanie.
"Dlaczego" to dzikie, nieujarzmione słowo. Szlak, który
wyznacza, nieuchronnie prowadzi na skraj przepaści. Obywatele
Zaklinacza Deszczu nie pytają "dlaczego", ponieważ wiedzą, iż w
odpowiedzi mogą usłyszeć, że nie ma odpowiedzi. Zaklinacz
Deszczu sprowadza deszcz dlatego, że sprowadza deszcz. To
wszystko.
Tobie, wysuszony gorącym pustynnym powietrzem zjadaczu
hot dogów, taka odpowiedź w zupełności wystarczy. Zaklinacz
Deszczu sprowadza deszcz, który spływa zarówno na dobrych, jak
i na złych, i nawadnia ziemię jak słowo Boga, które nie wraca
do niego pustym echem.
Siódma trzydzieści. Ciemno jak w grobie, gorąco jak w
piekle. Atmosfera napięta niczym u Hitchcocka. Albo dręczy cię
migrena, albo myślisz o morderstwie. A może jednak ludzie
głoszący nadejście Apokalipsy mają rację, może to właśnie
teraz, w okresie najlepszej oglądalności, Prastary Jahwe
nadjeżdża w rydwanie chmur i błyskawic, by osądzić ludzkie
dusze?
Spektakl, który rozgrywa się nad górami, odbija się w
ciemnych okularach jadącej do pracy Kelly Zawsze Przy Oknie.
Mieszka zaledwie dwie przecznice stąd, ale nigdy nie chodzi
pieszo, nawet wtedy, kiedy Bóg przybywa, by osądzić jej duszę.
Mały czerwony kabriolet jest jedynym zbawieniem, jakiego jej
trzeba. Co za upał! Chociaż jedzie z otwartym dachem, pot
spływa jej strużkami po skroniach.
Przybysz siedzi na ławeczce przy drzwiach, na tle
migającego motylka Budweisera, z torbą przy nodze. Wygląda na
to, że wiatr porwie kolejnego profesora Cudaka i poniesie go
z rozwianymi połami płaszcza wysoko nad pustynią, nad
nielicznymi światełkami pustynnych miasteczek i autobusów.
- Szeryf pana wyrzucił?
- Tak.
- Jest taki sam jak wszyscy. Boi się tego, co nie jest
takie jak zawsze.
- Nie on jeden, siostro. Ale zmian nikt nie zdoła
powstrzymać.
- Dokąd teraz pojedziesz, Zaklinaczu Deszczu?
- Na północ. Odwiedzić kobietę i chłopca. Mojego chłopca.
Mojego następcę. Za każdym razem jest tylko jeden Zwiastun,
który samotnie przemierza ziemię tak długo, aż wreszcie spotka
kobietę gotową pokochać go na tyle mocno, by oddać gildii ich
syna. Służymy Zaklinaczowi Deszczu, lecz nigdy nie postawimy
stopy na jego powierzchni. Co będzie dalej - nie wiem. Udam się
tam, gdzie będę potrzebny, gdzie są konieczne zmiany.
- Ja też tam jadę. Wsiadaj.
Uśmiecha się do niej, wrzuca na tył torbę wypełnioną
geomanjakimiśtam cudami, wskakuje na miejsce pasażera i
samochód odjeżdża środkiem ulicy, mija srebrzystobłękitne
autobusy oraz tabliczkę z napisem: LUDNOŚĆ...- i WYSOKOŚĆ
N.P.M...
- Jak masz na imię, siostro? - pyta stary mężczyzna.
- Kelly. Nie znoszę tego imienia. Jest takie niepoważne.
Wyobrażasz sobie osiemdziesięcioletnią babcię o imieniu Kelly?
- Nie znam wielu osiemdziesięcioletnich babć.
Potrząsa głową, żeby włosy rozwiały się w gorącym
powietrzu. Karminowe paznokcie badają rozgrzany wiatr, noc
połyka mały czerwony kabriolet.
- Dlaczego mnie zabrałaś? - pyta pod niebem rozświetlonym
szalonymi błyskawicami.
- Bo pomogłeś mi wreszcie podjąć decyzję. Tam, na ulicy,
przed Pustynną Różą. Właściwie zdecydowałeś za mnie. Gdyby nie
ty, zostałabym już na zawsze za tym barem, gapiłabym się przez
okno na ludzi jadących skądś dokądś, aż wreszcie zestarzałabym
się jak oni wszyscy, bez celu, bez sensu, bez ruchu i bez
zmian.
Kolejna błyskawica uderza w horyzont. W promieniu kilkuset
kilometrów pustynię oświetla upiorny błękitny blask. Do
miasteczka zmierza ciasno nabity autobus. Snop światła z
reflektorów wyławia z ciemności znak, nieruchomy jak struchlały
ze strachu lis: HAVAPAI POINT, 3 km.
- Możesz się zatrzymać? - pyta stary mężczyzna. Dźwięki z
głośników galopują dalej po asfalcie, reflektory oświetlają
fragment stupięćdziesięciokilometrowego pobocza zasłanego
pustymi puszkami po coli. - Chciałbym tam pojechać. Wiem, że
nigdy nie postawię stopy na Zaklinaczu Deszczu, ale chciałbym
zobaczyć, jak się zbliża. Czy to możliwe?
Już wrzuciła wsteczny bieg.
To tu właśnie przybył Koczis, żeby zbadać przyszłość
czerwonoskórych, i ujrzał Jeffa Chandlera. Jeff Chandler zjawił
się tutaj otoczony ekipą filmową, kamerami, klimatyzowanymi
przyczepami mieszkalnymi i samochodami z aprowizacją, żeby
zagrać Koczisa wpatrzonego w panoramiczny obiektyw. Wódz
Blumberg, ostatni z Nohopów, przyjechał tu i zobaczył bujany
fotel na werandzie przed salonem fryzjerskim. A teraz stoją tu
Kelly Zawsze Przy Oknie i Zwiastun Zaklinacza Deszczu i patrzą
na ziemię, skuloną pod niebem czarnym i ciężkim jak Młot Boga.
- W niedzielne wieczory, kiedy nie byłam
potrzebna Samowi, przyjeżdżałam tu z Mariem z warsztatu
samochodowego. Bywało, że nie mogłam już wytrzymać, że wydawało
mi się, jakby czaszka za chwilę miała mi eksplodować, tak dużo
było w niej niczego, i wtedy wsiadaliśmy do samochodu i
jechaliśmy na oślep przed siebie, ale bez względu na to, jak
długo to trwało, w końcu zawsze docieraliśmy tutaj. Baliśmy się
tak samo jak wszyscy. Mario włączał światła i radio, i
tańczyliśmy zupełnie jak na parkiecie w blasku reflektorów. W
radio szły wtedy stare przeboje - Motown, Doobie Brothers, a
czasem Nat King Cole - a my tańczylismy przytuleni, powoli, i
wyobrażaliśmy sobie, że wygraliśmy na loterii milion dolarów i
teraz przepuszczamy je w najdroższym lokalu w Neonville.
Marzyliśmy o tym, żeby jechać przez całą noc, aż do Meksyku. -
Potężna kolumna jaskrawobłękitnej plazmy łączy na chwilę ziemię
z niebem. - O rety! - wykrzykuje Kelly Zawsze Przy Oknie. - Ale
wielka!
Podoba jej się, że może krzyczeć na burzę.
- Całkiem blisko - mówi Eljasz, wsłuchany w niebo. - Czuję
go w pobliżu. Zaklinacz Deszczu już tu jest. - Łoskot gromu
rozbrzmiewa z siłą dziesięciu tysięcy pękających trumien. -
Przechwytuje wyładowania atmosferyczne i gromadzi je w rufowych
koncentratorach. Dzięki temu później można uzyskać napięcie
nawet stu milionów woltów!
Dziewczyna drży, obejmuje się ramionami.
- Jesteś szalony, starcze. Zupełnie szalony! I wiesz co?
To wspaniale być szalonym!
Zaraz potem słyszą.
Słyszą wszyscy: autobusy na dworcu i Kumpel Sam szykujący
się do kolejnej pracowitej nocy, i Wanda otoczono kręgiem
telewizyjnych rodzin, i wódz Blumberg z butelką w ręce, i
szeryf Middleton, podejmujący swego starego przyjaciela paroma
hot dogami, i wszystkie wyschnięte twarze i wysuszone zakamarki
pustynnego miasteczka, i nawet sama Pustynna Róża, trzaskająca
biczem w powodzi neonowych iskier. Słyszą. Zamierają w
bezruchu. Ze zdumieniem spoglądają w niebo.
Chmury się otwierają, deszcz spada na miasteczko. Stary,
ciężki deszcz, trzymany w zamknięciu przez siedem lat i
nareszcie uwolniony. Okrutny deszcz, silny i bezwzględny.
Grzmią gromy, błyskają błyskawice, luksusowe kable w Motelu U
Wandy pęcznieją od szumów i trzasków. W lokalu Kumpla Sama
twarze przyklejają się do szyb, usta otwierają się ze
zdumienia. Na werandzie przed salonem fryzjerskim wódz Blumberg
kołysze się w przód i w tył, w tył i w przód, i ryczy ze śmiechu
jak stary postrzelony Indianin.
Młoda kobieta i stary mężczyzna w ułamku sekundy są
przemoczeni do suchej nitki. Ani trochę im to nie przeszkadza.
Kelly Zawsze Przy Oknie tańczy w blasku reflektorów swego
małego czerwonego kabrioletu, z włosami pozlepianymi w strąki,
z sukienką z cieniutkiej bawełny przylepioną do niedużych
płaskich piersi. Odchyla głowę do tyłu, łapie w usta ciężkie,
twarde krople deszczu. Mają smak pocałunków i zimnego
meksykańskiego piwa.
- Spójrz - mówi Zwiastun Zaklinacza Deszczu tonem, jakiego
jeszcze nie słyszała.
Kelly spogląda we wskazanym kierunku i w blasku błyskawicy
widzi... Nie bardzo wie co. Coś. Częściowo ukryte za chmurami,
delikatne jak skrzydło ważki, mocne jak diament, coś co mieszka
w sercu burzy i wisi nad miasteczkiem i pustynią niczym Ptak
Gromu. Coś, czego wspomnienie już nigdy jej nie opuści,
ponieważ to coś nie jest tylko czymś, co może być Zaklinaczem
Deszczu, ale także czymś, co może być światem takim, jakim
powinien być, w którym miasta latają, żeglują, przechadzają się
i nurkują, w którym miasta mogą być ptakami, kwiatami,
kryształami, dymem albo snami.
Widzi to coś i wie, że dana jej jest tylko ta jedna,
jedyna chwila. Nigdy więcej już tego nie ujrzy, choć chętnie
poświęciłaby całe życie na poszukiwania.
Kiedy wreszcie odjeżdża z Havapai Point w oczekującą noc,
twarz ma mokrą nie tylko od deszczu, ale i od łez.
Samochód leży w rowie pięć kilometrów od rogatek
Neonville. Przebił przydrożną tablicę reklamową dokładnie w
miejscu, gdzie powinno się znajdować serce republikańskiego
kandydata. Załoga karetki nie może wyjść z podziwu nad precyzją
trafienia. Radio jest włączone, sukienka zupełnie przemoczona,
dziewczyna ma na twarzy ciemne okulary. Wyciągają ją z wraku,
kładą przy drodze i zastanawiają się, co z nią zrobić. Ktoś
proponuje, żeby zawiadomić szeryfa Middletona. Wydaje im się,
że już kiedyś widzieli ten mały czerwony kabriolet, sunący z
otwartym dachem po bulwarze porzuconych marzeń.
Ktoś mówi, że w samochodzie przypuszczalnie była jeszcze
jedna osoba. Wskazują na to niewyraźne ślady, niepewne dowody.
Po wypadku najwidoczniej po prostu odeszła.
Ktoś inny mówi, że poprzedniego wieczoru na południe od
tamy podobno spadł deszcz. Po raz pierwszy od siedmiu lat.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik