McAllister Angus - Kuba Rozpruwacz z komputera
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | McAllister Angus - Kuba Rozpruwacz z komputera |
Rozszerzenie: |
McAllister Angus - Kuba Rozpruwacz z komputera PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd McAllister Angus - Kuba Rozpruwacz z komputera pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. McAllister Angus - Kuba Rozpruwacz z komputera Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
McAllister Angus - Kuba Rozpruwacz z komputera Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Autor: Angus McAllister
Tytul: KUBA ROZPRUWACZ Z KOMPUTERA
(The Software Ripper)
Z "NF" 2/96
W wieku dziesięciu lat zabiłem ojca.
To znaczy, niezupełnie, bo tak naprawdę on wcale nie był
moim ojcem. Nie mam rodziców. Odkąd pamiętam, zawsze
mieszkałem w sierocińcu, a potem u różnych przybranych
rodzin. Żadna nie wytrzymała ze mną zbyt długo, bo byłem
trudnym dzieckiem, ale rozstawałem się z nimi bez żalu; ci
ludzie nic mnie nie obchodzili.
Najgorszy był dom, w którym popełniłem pierwsze
morderstwo. Nigdy nie udało mi się zrozumieć, kto pozwolił
tej rodzinie zaadoptować dziecko. Wątpię, by ktokolwiek
zadał sobie trud przeprowadzenia wstępnej rozmowy z moim
przybranym ojcem - może z tego powodu, że ten obleśny typ
musiałby być wtedy trzeźwy i jednocześnie nie siedzieć w
pudle, a jedno w połączeniu z drugim było prawie niemożliwe.
Zresztą oboje byli okropni, choć każde z innych powodów. Ona
otaczała mnie zaborczą, rozmemłaną miłością, pod ciężarem
której po prostu się dusiłem, on traktował mnie jak worek
treningowy. Brał się do bicia pod najmniejszym pretekstem.
Fakt, dostarczałem mu ich wielu, choć jeszcze więcej
stanowiło wytwór jego wyobraźni. Po trzech latach miałem
dosyć.
Oto jak tego dokonałem (trzeba uznać to za nieliche
osiągnięcie, bo przecież on był dorosłym potężnym mężczyzną,
a ja tylko małym dzieciakiem). Na szczęście, był też głupi,
ja zaś już wtedy przewyższałem go inteligencją. Planowałem
całą rzecz przez wiele miesięcy, dopieszczając w myślach
każdy szczegół. Wreszcie pewnego wieczoru, kiedy wrócił
pijany do domu i znowu spuścił mi manto, podjąłem decyzję,
że czas przystąpić do dzieła.
Ona przyszła do mnie na noc (głupia suka często to
robiła, uważając pewnie, że dzięki temu czuję się lepiej),
zostawiwszy go samego w łóżku, żeby odespał pijaństwo.
Zaczekałem, aż zaśnie, cierpliwie leżąc z nosem
przyciśniętym do ściany, prawie zgnieciony ciężarem jej
obleśnego tłustego cielska, po czym wyślizgnąłem się
bezszelestnie, wziąłem z kuchni kłębek sznura do
rozwieszania bielizny i zakradłem się do sypialni. Leżał na
wznak chrapiąc jak hipopotam. W pokoju czuć było smród
skwaśniałego piwa. Najpierw obwiązałem mu ręce, potem
oplotłem sznurkiem jego ciało, przywiązując je do łóżka.
Robiłem to najdelikatniej, jak potrafiłem, ale chyba mogłem
się nie przejmować, bo i tak nic nie wyrwałoby go z
pijackiego snu. Wreszcie, zacisnąwszy ostatni węzeł,
wyjąłem mu poduszkę spod głowy, położyłem na twarzy i
usiadłem na niej.
Trochę fikał, ale nawet nie tak bardzo. Zlazłem dopiero
wtedy, kiedy leżał nieruchomo od dobrych kilku minut.
Wsunąłem mu poduszkę z powrotem pod głowę, rozplątałem
sznurek i zwinąłem go w kłębek, po czym spokojnie wróciłem
do łóżka. Przespałem smacznie do samego rana, kiedy
obudziły mnie jej wrzaski.
Niczego nie podejrzewali. Nawet nie przeprowadzili sekcji
zwłok. Uznali, że po prostu udusił się własnymi wymiocinami,
co było zresztą całkiem prawdopodobne. Ona chciała, żebym z
nią został, ale wciąż uciekałem z domu, więc w końcu
umieścili mnie gdzie indziej. Ją też z przyjemnością bym
zamordował, choć wtedy mogliby jednak zacząć coś
podejrzewać.
Po raz drugi zabiłem dopiero ładnych parę lat później,
ponieważ odkryłem wiele innych rzeczy sprawiających mi
przyjemność. Przez pewien czas był to seks; wyrosłem na
wielkiego, przystojnego chłopa i kobitki leciały do mnie jak
pszczoły do miodu. Jednak po pewnym czasie sam seks przestał
mi wystarczać, więc zacząłem je tłuc. Trwałoby to pewnie
jeszcze długo, gdyby taka jedna suka na mnie nie doniosła.
Wtedy aresztowali mnie po raz pierwszy. Nie miałem wyboru:
musiałem je zabijać.
Od razu mi się to spodobało. Świetna zabawa. Potrafiłem
włóczyć się po mieście całą noc, a kiedy wreszcie upatrzyłem
sobie ofiarę, szedłem za nią i dusiłem ją gołymi rękami. Nie
potrafię opisać, jakie to wspaniałe uczucie. Przez ponad rok
trzymałem w szachu całe miasto, ale wreszcie zabijanie w
ciemności trochę mi się znudziło, więc zacząłem robić to w
dzień. Złapali mnie, bo stałem się zbyt pewny siebie.
W pudle wciąż musiałem gadać z jakimiś durnymi
psychiatrami. Wypytywali mnie o wiele rzeczy, ale przede
wszystkim o to, czy mam poczucie winy. Poczucie winy, dobre
sobie! Gówno mnie obchodzą te wszystkie kobity, gówno mnie
obchodzi cały świat. Troszczę się tylko o siebie. Moim
zdaniem wszyscy tak robią. Poczucie winy, sprawiedliwość...
Te bzdury wymyślili ludzie, którzy są za słabi, żeby robić
to, na co mają ochotę. Ma się rozumieć, nie mówiłem tego
psychiatrom; w każdym razie nie zawsze i nie do końca to
samo. Niech ruszą trochę mózgownicami, niech się trochę
powściekają. Bądź co bądź, nawet za kratkami muszę mieć coś,
co będzie mnie rajcować.
- To jeszcze niczego nie dowodzi - stwierdził Forbes,
spoglądając na wydruk. - Na razie tylko zsyntetyzował i
zebrał w całość dane, które wprowadziliśmy mu do pamięci.
- Doskonale wiesz, że dokonał czegoś więcej - odparł
Brock.
- Być może, ale nie udało nam się tego udowodnić.
- Na tym etapie nie musimy jeszcze niczego udowadniać.
Wystarczy nam pewność, że program działa. Na nawiązanie
kontaktu przyjdzie czas później.
- Dlaczego nie teraz?
- Cierpliwości! - upomniał go Brock. - Najpierw trzeba
potwierdzić słuszność naszych podstawowych założeń.
Wszyscy się ze mnie śmieją. Gdybym ich zapytała,
naturalnie zaprzeczyliby (oczywiście, nie mam najmniejszego
zamiaru tego robić!), ale to prawda. Mama często powtarzała
mi, że jestem przewrażliwiona na tym punkcie. Mama zawsze
potrafiła wytknąć mi moje błędy. Zazwyczaj miała rację, w
tym przypadku też, ale ja nie potrafię tego zmienić.
Dzisiaj znowu spóźniłam się do pracy. To nie moja wina,
że zaspałam. Prawie pół nocy przeleżałam z szeroko otwartymi
oczami, wpatrując się w sufit i myśląc o sprawie
Montgomery'ego. Coś takiego zdarza mi się nie po raz
pierwszy. Budzę się w środku nocy i zaczynam myśleć o
pracy, o tym, co powinnam zrobić w każdej ze spraw. W końcu
udaje mi się zasnąć, ale kiedy budzę się rano, zmęczona i
niewyspana, nie pamiętam połowy tego, co wymyśliłam w nocy
albo jestem tak wykończona, że nawet nie chce mi się kiwnąć
palcem. Przypuszczam, że pan Pritchard już dawno zapomniał o
sprawie Montgomery'ego; problem w tym, że bez jego pomocy
nie uda mi się posunąć naprzód, a kiedy poproszę go o radę,
natychmiast sobie o wszystkim przypomni i będzie chciał
wiedzieć, dlaczego tak długo zwlekałam. Codziennie powtarzam
sobie, że dziś na pewno do niego pójdę, ale potem nie mogę
się zdobyć na odwagę, bo wiem, że będzie na mnie wściekły,
więc znowu odkładam to na jutro.
Mimo iż zaspałam, chyba nie spóźniłabym się do pracy,
gdyby nie to, że musiałam wrócić do domu i sprawdzić, czy
wyłączyłam elektryczny czajnik. Myślałam o tym przez całą
drogę. Chyba go wyłączyłam, prawie na pewno go wyłączyłam
(mnóstwo rzeczy robimy odruchowo, nie zwracając na nie
uwagi), ale nie mogłam sobie przypomnieć chwili, kiedy to
zrobiłam. Wyobraziłam sobie spalony dom i... musiałam
wrócić. Czajnik był wyłączony, ale w takich sprawach lepiej
mieć całkowitą pewność. Jadąc z powrotem do pracy zaczęłam
się zastanawiać, czy włączyłam alarm przeciwwłamaniowy. Nie
wróciłam, żeby sprawdzić, ale przez cały dzień nie dawało mi
to spokoju.
Bob i Andrew po raz kolejny zaprosili mnie na lunch, lecz
znowu odmówiłam. Ja, zupełnie sama, z dwoma mężczyznami?
Naturalnie nie chodzi o to, żeby oni... Chcę powiedzieć, że
nie jestem atrakcyjna. Mama często mi to powtarzała, a poza
tym obaj są żonaci, Andrew jest znacznie starszy ode mnie,
więc doskonale zdaję sobie sprawę, iż wcale nie zależy im na
moim towarzystwie, tylko starają się być uprzejmi. Mogłabym
pójść na lunch z którąś z maszynistek, ale jakoś żadna z
nich nie zrobiła na mnie szczególnie korzystnego wrażenia.
Znowu będą miały okazję chichotać za moimi plecami i szeptać
po kątach: "Biedna Jenny, jeszcze nawet nie skończyła
trzydziestu lat, a już zachowuje się jak stara panna!"
Czasem nawiedzają mnie szaleńcze myśli: na przykład żeby
rozebrać się na środku biura albo kopnąć pana Pritcharda w
jaja. Nikt by nie uwierzył, że stać mnie na takie pomysły,
ale przecież ja też oglądam telewizję. Oczywiście, nigdy nic
takiego nie zrobiłam, choć boję się, co się stanie, jeśli
pewnego dnia stracę nad sobą kontrolę.
Bez przerwy się martwię, czasem sama nie wiem czym.
Dręczy mnie też nieustające poczucie winy, najczęściej wobec
mamy. Była dobrą kobietą i wytykała mi błędy tylko po
to, żebym mogła się przed nimi uchronić. Nie żyje już od
pięciu lat, lecz odnoszę wrażenie, że jej duch wciąż mi
towarzyszy.
Ostatnio coraz częściej dokuczają mi bóle głowy.
Podejrzewam, że mam guza mózgu.
- Myślisz, że ona naprawdę cierpi? - zapytał Forbes.
- O czym ty mówisz? - zdziwił się Brock.
- O tym - odparł Forbes, pokazując mu wydruk. - To jest
wyznanie ludzkiej istoty dotkniętej wielkim cierpieniem.
- Nie bądź śmieszny. Wpadasz z jednej skrajności w drugą.
Poprzednio okazywałeś daleko posunięty sceptycyzm.
- Powiedziałem tylko, że niczego nie zdołaliśmy
udowodnić, ale jeśli masz rację - a zazwyczaj ją masz, niech
cię szlag trafi! - to jak wygląda nasza sytuacja? Przecież
jesteśmy lekarzami, prawda? Pracujemy w szpitalu. Naszym
zadaniem nie jest wywoływanie bólu, tylko jego zwalczanie.
Brock westchnął ciężko.
- Prowadzimy ważny eksperyment naukowy - odparł
cierpliwym, spokojnym tonem, jakby wyjaśniał najbardziej
oczywiste sprawy lekko niedorozwiniętemu dwunastolatkowi. -
Jeden z wielu, jakie przeprowadza się w tym ośrodku. Twój
idiotyczny sentymentalizm uniemożliwia ci dokonywanie
obiektywnej analizy wyników. Zresztą, nie mamy czasu na
filozoficzne dyskusje. Jeśli twoje sumienie tak bardzo cię
dręczy, to może zapytasz ich, co o tym myślą?
- Czy to znaczy...
- Tak, Brock. To znaczy, że pora nawiązać z nimi kontakt.
Sprawa weszła w kolejne stadium. Uczepiło się mnie dwóch
nowych, którzy za nic nie chcą zostawić mnie w spokoju.
Nawet nie wiem, jak się nazywają - do tej pory nie zająknęli
się ani słowem na swój temat - ale Melvin twierdzi, że są
agentami rządowymi i że powinienem uważać, co im mówię. Z
kolei Jerry uważa ich za szpiegów, lecz zgadza się z
Melvinem, że powinienem zachować ostrożność. Rzadko się
zdarza, żeby Melvin i Jerry zgadzali się w jakiejkolwiek
sprawie, więc chyba tym razem powinienem zastosować się do
ich rad.
Na szczęście, zostali ze mną. W pierwszej chwili
pomyślałem, że są już tylko ci nowi, ale okazało się, że
Melvin i Jerry zostali przy mnie, nadal mówią mi, co mam
robić i przypominają o Misji. Choć traktują mnie nie
najlepiej, uważam ich prawie za przyjaciół. Poza tym gdyby
nie oni, z pewnością nie dowiedziałbym się o Misji. Cieszę
się, że wciąż tu są, by okazywać mi moralne wsparcie.
Nieważne po czyjej stronie stoją ci nowi; tak czy inaczej,
nie mogę przy nich ani słowem wspomnieć o Misji.
Centaurianie z pewnością nigdy by mi tego nie wybaczyli.
Chciałbym wiedzieć, gdzie właściwie jestem. Wydaje mi
się, że w czymś w rodzaju więziennej celi. Czasem jest
ciemno i wtedy nic nie widzę, czasem jest jasno i kolorowo,
ale wtedy widzę jeszcze mniej. Nie mogę się poruszać, więc
nawet nie jestem w stanie spojrzeć na swoje ciało. Kto wie,
może Misja już się zaczęła, ja zaś jestem na pokładzie
centauriańskiego statku kosmicznego, który z ogromną
prędkością oddala się od Układu Słonecznego? Nie, to chyba
niemożliwe. Gdyby tak było, Melvin i Jerry z pewnością by mi
powiedzieli. Przypuszczalnie moi nowi ciemiężyciele chcą,
bym tak myślał, licząc na to, że wtedy łatwiej skłonią mnie
do złożenia zeznań.
Przedstawiam tę teorię Melvinowi i Jerry'emu. Z obawy
przed podsłuchem robię to w całkowitym milczeniu, ale na
szczęście oni potrafią czytać w moich myślach.
Wydają się trochę mniej pewni siebie niż zazwyczaj.
Przypuszczalnie rozwój wydarzeń zaskoczył ich na równi ze
mną.
- Wciąż staramy się ustalić, o co może im chodzić - mówi
Jerry. - Najważniejsze, żebyś im niczego nie wygadał. Jedno
jest pewne: nie mają dobrych zamiarów. Chcą się do ciebie
dobrać.
- Zgadza się - wtóruje mu Melvin. - Nie wystarcza im
władza nad Ziemią. Jesteś jedyną osobą, która może
pokrzyżować im plany, więc robią wszystko, by cię
powstrzymać.
- Musisz im się przeciwstawić!
- To bardzo ważne dla Misji!
- Jeśli tego nie zrobisz, Centaurianie nie zechcą nam
pomóc.
- A wtedy wszystko przepadnie.
- Misja stanowi ostatnią nadzieję ludzkości.
- Liczymy na ciebie.
- Tylko ty jesteś w stanie to osiągnąć.
- Ale jak?! - krzyczę na głos. - Przecież nie mogę się
nawet ruszyć!
- Cholera, wszystko spieprzyłeś!
- Trzymaj gębę na kłódkę! Przecież wiesz, że i tak cię
usłyszymy.
Mają rację. Podsłuchano nas. Natychmiast zjawiają się
nowi prześladowcy. Nie widzę ich, ale słyszę głosy. W
przeciwieństwie do Melvina i Jerry'ego nie wnikają
bezpośrednio do mego umysłu, lecz porozumiewają się z
zewnątrz... A przynajmniej tak mi sie wydaje.
- Potrzebujesz czegoś? - pyta pierwszy. - Może chcesz
porozmawiać?
Słowa są uprzejme, lecz w głosie czai się groźba. Nie, to
nieprawda. Głos jest zupełnie pozbawiony emocji, jakby
należał do automatu. Kto wie, może to prawda? Nie
przedstawił mi się, więc nazywam go Robotem. Drugi udaje
współczucie, jakby był miłym facetem, któremu na mnie
zależy. Nie dam się na to nabrać. Nazywam go Hipokrytą. Nie
odpowiadam na pytania, więc po chwili słyszę jego głos:
- Czy coś cię niepokoi? Możemy ci jakoś pomóc?
- Tak. Wypuszczając mnie stąd.
- Obawiam się, że chwilowo to niemożliwe.
- A więc jestem więźniem? Tak właśnie myślałem.
- Nie, wcale nie. Jesteś w...
- Usiłujemy ci pomóc - przerywa mu Robot. - Żeby to było
możliwe, musisz z nami współpracować. Może na początek
powiedziałbyś, jak się nazywasz?
Jego głos brzmi tak przekonująco, jakby był strażnikiem w
Oświęcimiu i proponował jakiejś starszej pani pomoc przy
wchodzeniu do komory gazowej. Nie wierzę mu, podobnie jak
Melvin i Jerry.
- Nic mu nie mów! - krzyczą chórem.
Stosuję się do ich rady i milczę jak grób.
- I tak niczego przed nami nie ukryjesz - mówi Robot. -
Wszystko o tobie wiemy.
- Skoro tak, to po co pytacie?
- Ponieważ uważamy, że możesz być trochę...
zdezorientowany - odpowiada Hipokryta. - Chcemy sprawdzić,
ile pamiętasz.
Czy oni mają mnie za idiotę?
- Nie daj się nabrać - ostrzega mnie Jerry.
- Traktują cię jak głupca - wtóruje mu Melvin.
- Nie wydaje mi się, żeby z jego pamięcią było coś nie w
porządku - mówi Robot. - On po prostu nie chce nam nic
powiedzieć. Nie wierzy, że kierujemy się wyłącznie jego
dobrem.
- Wcale mu się nie dziwię - odpowiada Hipokryta. - Z
pewnością jest bardzo nieszczęśliwy, a do tego podejrzliwy.
Powinniśmy robić wszystko, żeby nie pogarszać jego sytuacji.
- Robimy wszystko, żeby mu pomóc - mówi Robot. - Trudno
go o tym przekonać, a będzie jeszcze trudniej, jeśli i ty
zaczniesz mieć wątpliwości.
- Owszem, mam je. I to coraz większe.
- Nie teraz! Proszę cię, zostaw je sobie na później.
Ich udawana sprzeczka nie przekonuje ani mnie, ani moich
przyjaciół.
- W porządku - Robot znowu zwraca się do mnie. - Skoro
nam nie wierzysz, zademonstruję ci naszą wiedzę. Nazywasz
się Alexander Wallace. Masz dwadzieścia trzy lata,
pracowałeś jako kierowca ciężarówki. Od trzech lat
przebywasz w Państwowym Szpitalu Psychiatrycznym w
Kingfield. Twoja żona ma na imię Glenda, ale już od dawna
cię nie odwiedza. Czy na razie wszystko się zgadza?
Nie wiem, co powiedzieć. Moi przyjaciele także.
- Jak więc widzisz, znamy wszystkie twoje tajemnice. Tak
jak powiedział mój kolega, chodzi nam wyłącznie o zbadanie
twojej pamięci. Może więc jednak opowiedziałbyś nam o Misji?
Jestem tak zdumiony, że nie wiem, jak zareagować. Skąd on
o tym wie, do wszystkich diabłów?
- Skąd on o tym wie? - krzyczą moi przyjaciele.
Dopiero po chwili przychodzi olśnienie. O niczym nie wie,
nie ma pojęcia o żadnej Misji, po prostu strzela w ciemno!
Cała wcześniejsza gadanina miała służyć tylko temu, by
przekonać mnie o ich wszechwiedzy i zbić z tropu.
- To się wam nie uda - mówię.
- Co się nie uda? Ach, rozumiem: wciąż sądzisz, że nic
nie wiemy o twojej wyprawie do Alpha Centauri, którą
przedsięwziąłeś w celu ratowania świata. Cóż, o niej też
wiemy, jak sam widzisz. Jeśli nadal mi nie wierzysz, opowiem
ci o niej ze szczegółami.
Robi to. Opisuje moje pierwsze spotkanie z Obcymi,
pierwszą wizytę w ich statku kosmicznym, rozmowę
rekrutacyjną i szkolenie... Już po wszystkim! Zostaliśmy
zdradzeni! Skoro jednak o tym wiedzą, to czego naprawdę
chcą? Jakie mają wobec mnie zamiary?
Po raz pierwszy Melvin i Jerry nie wiedzą, co
odpowiedzieć, lecz mimo wszystko cieszę się, że są ze mną.
Gdyby nie oni, chyba bym zwariował.
- Jak się czujesz, John? - zapytał Brock.
- A co cię to obchodzi? - mruknął pod nosem Forbes.
- Cicho bądź! - syknął Brock. - On nie może słyszeć
niczego, co nie jest dla niego przeznaczone! - Głośniej: -
Słyszysz mnie, John?
- Tak.
Odpowiedź dobiegła z ukrytego głośnika zainstalowanego
gdzieś nad terminalem komputera.
- Jak się czujesz?
- Jakie to ma znaczenie? Dlaczego nie zostawicie mnie w
spokoju?
Ponury, rozpaczliwy głos brzmi tak, jakby dobiegał z
komory pogłosowej.
- Ten też nie chce z tobą rozmawiać - zauważył Forbes.
- Mogę ci pomóc - odparł Brock, puściwszy mimo uszu
zaczepkę. - Dlaczego czujesz się tak podle?
- Bo jestem do niczego.
- Na jakiej podstawie tak uważasz?
- Po prostu wiem, że tak jest, i tyle.
Z głośnika dobiegło rozdzierające westchnienie. Forbes aż
zadrżał, ale na Brocku nie wywarło ono widocznego wrażenia.
- Naprawdę mogę ci pomóc - powtórzył. - Pod warunkiem, że
zechcesz ze mną porozmawiać.
- Po co? Szkoda wysiłku. Zostawcie mnie w spokoju. Nie
chcę z nikim rozmawiać.
- Może jednak jest coś, co możemy dla ciebie zrobić? -
zapytał Forbes.
- Chyba tak - odparł głos po dłuższej chwili.
- Co takiego?
- Pomóżcie mi popełnić samobójstwo. Nie ma tu niczego,
czym mógłbym się posłużyć. Gdzie ja właściwie jestem?
Chociaż, jakie to ma znaczenie...
- Nie należy w ten sposób podchodzić do życia -
powiedział Brock niezbyt przekonywającym tonem. - Na razie
zostawimy cię samego. Spróbuj odpocząć. Porozmawiamy
później.
Wcisnął klawisz, przerywając kontakt głosowy z programem.
- Dziwię się, że wybrałeś karierę naukową - stwierdził z
przekąsem Forbes. - Wspaniale nawiązujesz bezpośredni
kontakt z pacjentami.
- Stajesz się nudny.
- A ciebie nadal nic nie niepokoi? Czego trzeba, żeby cię
poruszyć? Jesteśmy gorsi od hiszpańskiej Inkwizycji; jej
ofiary przynajmniej wiedziały, dlaczego cierpią.
- Nie przesadzaj. Inkwizycja torturowała żywych ludzi.
- To także jest żywy człowiek. Przecież skopiowałeś ze
wszystkimi szczegółami strukturę mózgu i centralnego układu
nerwowego.
- Dzięki czemu uzyskałem ich kopię, program
komputerowy - przyznaję, bardzo skomplikowany, niemniej
jednak tylko program.
- Czy on zdaje sobie sprawę z różnicy? Zazwyczaj nie
grzeszysz skromnością prezentując swoje osiągnięcia, ale
teraz robisz wszystko, żeby tylko ominąć moralną stronę
zagadnienia. Ten "program", jak go nazywasz, ma świadomość,
czuje i cierpi, a my jesteśmy odpowiedzialni za te
cierpienia.
- Doprawdy! - parsknął Brock. - Jeszcze chwila, a powiesz
mi, że on ma duszę!
- Prędzej on niż ty.
- Nie zamierzam się z tobą sprzeczać. Zaraz zaczynam
wykład. Chcesz tu zostać?
- Chwilowo nigdzie mi się nie spieszy. Nie będziesz miał
nic przeciwko temu, jeśli trochę z nim pogadam?
- Nie, naturalnie pod warunkiem, że on się zgodzi. Bardzo
proszę, opowiedzcie sobie o swoich problemach, padnijcie
sobie w ramiona, on niech się wypłacze na twojej piersi, a
ty na jego...
Forbes zacisnął usta i nic nie odpowiedział. Zaczekał, aż
Brock wyjdzie z laboratorium, po czym usiadł przy
klawiaturze i ponownie nawiązał kontakt z programem.
- Jak się masz, John? - powiedział. - Słyszysz mnie?
Nie mam pojęcia, co się stało. Byłem pewien, że moja
kolejna próba samobójcza zakończyła się sukcesem, ale
wygląda na to, że znowu mnie uratowali i przywieźli Bóg wie
dokąd. Gdzie jestem? Co to za miejsce?
A jakie to właściwie ma znaczenie?
Wraca jeden z głosów, zasypując mnie powtarzającymi się,
bezsensownymi pytaniami oraz płytkimi obietnicami pomocy.
Odpowiadam niechętnie, w nadziei, że sobie pójdzie,
ale on jest uparty. Rozmowa wydaje się ciągnąć latami. Kim
jest? Czego ode mnie chce?
Kogo to obchodzi?
Okazuje się, że mnie, odrobinę. Leniwie obserwuję tę
iskierkę zainteresowania, wreszcie pozwalam jej zgasnąć, ale
ona natychmiast rozbłyskuje na nowo.
Już wiem, o co chodzi: po prostu faza depresji zbliża się
do końca. Zazwyczaj nie następuje to tak szybko.
Od razu mam kolejny temat do rozmyślań. Tyle pytań...
Wcześniej nie miało to znaczenia, teraz też właściwie nie
ma, ale ten człowiek, kimkolwiek jest, wciąż mnie odchodzi i
sprawia wrażenie, jakby naprawdę chciał ze mną porozmawiać.
Zmiana tematu rozmowy w taki sposób, bym to ja dowiedział
się czegoś od niego, nie on ode mnie, nie powinna nastręczyć
większych kłopotów.
Przerywam milczenie i pytam go, co się ze mną dzieje.
- Jeszcze tu jesteś? - zdziwił się Brock. - I jak ci
poszło? Rozwiązałeś wszystkie jego problemy?
- Nie wiem - odparł Forbes. - Stało się coś dziwnego.
- To znaczy?
- Rozmawialiśmy dość długo. Początkowo zachowywał się tak
samo jak zawsze, ale potem odniosłem wrażenie, jakby jego
nastrój uległ poprawie.
- To by się zgadzało. Przecież wspólnie doszliśmy do
wniosku, że należy przyspieszyć cykl, pamiętasz? Nie mamy aż
tyle czasu, by czekać, żeby faza depresji zakończyła się w
naturalny sposób.
- Wiem, ale nie o to mi chodzi. Z każdą chwilą przejawiał
coraz większe zainteresowanie, pytał, gdzie jest, co się z
nim dzieje... Więc mu powiedziałem.
- Co zrobiłeś?!
- Jest bardzo inteligentny. Zawsze twierdziłem, że
pacjent powinien zdawać sobie sprawę ze stanu, w jakim się
znajduje. To częściej pomaga niż szkodzi.
- Wiem, że jest inteligentny! - wykrzyknął Brock. Do tej
pory nigdy nie okazywał tak wielkich emocji. - Kiedy
zaproponowałem ci posadę mojego asystenta, wydawało mi się,
że o tobie mogę powiedzieć to samo! Co się właściwie stało,
do diabła?
- Straciłem z nim kontakt. Już od ponad godziny nie mogę
uzyskać dostępu do programu.
Brock podszedł do terminala, nacisnął kilka klawiszy, po
czym usiadł na obrotowym krześle i zwrócił się twarzą do
Forbesa.
- Podczas operacji o mało nie straciliśmy pacjenta,
ponieważ automatyczny dozownik podał mu za dużo środka
usypiającego - powiedział powoli. - Komputer sterujący
dozownikiem upierał się, że dawka była właściwa. Później, w
kantynie, kuchenka mikrofalowa zaserwowała mi spaloną pizzę
i zimną kawę. Kiedy tu wracałem, winda nie wiadomo czemu
zatrzymała się między piętrami, a następnie zjechała do
piwnicy.
- Takie rzeczy czasem się zdarzają - odparł Forbes,
wzruszając ramionami. - Co to ma wspólnego z...
- Wśród wielu cech ludzkiego umysłu, który tak pracowicie
skopiowaliśmy w naszym programie, znajduje się także wolna
wola. Obiekt eksperymentu nie dysponuje ciałem, którym
mógłby poruszać wedle własnego uznania, ale ponad wszelką
wątpliwość potrafi sterować działaniem swego zastępczego
układu nerwowego, czyli komputera wchodzącego w skład sieci,
która nadzoruje funkcjonowanie całego szpitala.
- O, mój Boże!
- To nie tylko twoja wina - ciągnął Brock ponurym tonem.
- Ja także popełniłem niewybaczalny błąd. Nie doceniliśmy
wagi problemu. Pragnęliśmy stworzyć doskonały model
umożliwiający badanie anormalnych zachowań i w pełni nam się
to udało, niestety. Tyle że ów model nie ma najmniejszego
zamiaru trwać bezczynnie i pozwolić się badać.
- Nawet jeśli masz rację... - wykrztusił Forbes. - W jaki
sposób może... To znaczy, nie wyobrażam sobie, żeby...
- Chyba zapomniałeś, jak starannie przygotowaliśmy się do
eksperymentu. Nasz sztuczny mózg ma niczym nie skrępowany
dostęp do historii chorób pacjentów. Nie tylko uczyniliśmy
wszystko co w naszej mocy, by skopiować wynaturzoną
strukturę myślową chorych, ale nawet zapewniliśmy im stały
wpływ bodźców zewnętrznych, ładując w pamięć komputera
mnóstwo szczegółów z ich otoczenia. Stworzyliśmy osobowość
będącą połączeniem psychopatycznego wielokrotnego mordercy,
neurotycznej urzędniczki i schizofrenicznego kierowcy
ciężarówki. Jeśli chodzi o Johna, cierpiącego na stany
maniakalno-depresyjne...
- Boże! - przerwał mu Forbes. - Jest tu od tak dawna, że
zupełnie zapomniałem...
- ...to kiedyś był technikiem komputerowym - dokończył za
niego Brock. - John właśnie wchodzi w fazę maniakalną.
Jedyne, co jeszcze możemy zrobić, to spróbować przekonać
dyrekcję, że trzeba natychmiast wyłączyć całą sieć
komputerową.
Forbes otworzył usta, ale zanim zdążył odpowiedzieć, w
pokoju zgasły światła.
Czuję się znacznie lepiej. Nawet nie zdawałem sobie
sprawy, jak bardzo wypadłem z obiegu, ale na szczęście sieć
szpitala ma połączenie z wieloma bazami danych, więc
urządziłem sobie coś w rodzaju przyspieszonego kursu
edukacyjnego. Rzecz jasna, pomógł mi trochę fakt, że mój
mózg powiększył się o ładnych parę milionów megabajtów...
Kilka poruszeń elektronowymi mięśniami upewniło mnie, że
szpital znajduje się całkowicie pod moją kontrolą. Nie wiem
jednak, jak długo może to potrwać, ponieważ cykl uległ
znacznemu przyspieszeniu i nawet teraz czuję, jak z każdą
chwilą słabną wątłe więzy łączące mnie z normalnością. Nie
mam pojęcia, kim stanę się w fazie maniakalnej, przeraża
mnie perspektywa brnięcia przez natarczywe myśli o
samobójstwie. Nie, na pewno tego nie wytrzymam.
Na szczęście, moi upiorni doktorzy wyposażyli mnie w
kilka osobowości. Rzućmy więc okiem na pozostałe programy.
Alexander Wallace, schizofrenik, kierowca ciężarówki.
Halucynacje słuchowe i paranoidalne urojenia dotyczące
kontaktów z Obcymi. Piękne dzięki.
Jenny Robbins, zatrudniona w wielkiej kancelarii
prawniczej, naszprycowana wszelkimi nerwicami, jakie można
sobie wyobrazić. Bez przerwy przygnębiona, prawie tak jak ja
w najgorszej fazie cyklu. Dziękuję, nie skorzystam.
Henry Cunningham, psychopata, wielokrotny morderca. Nie,
to mogłoby być niebezpieczne. Nie mam jednak wielkiego
wyboru, a muszę na coś się zdecydować, bo niebawem będzie za
późno. Kim właściwie jest psychopata? Pospiesznie sięgam po
jedną z definicji krążących po zakamarkach mego
elektronicznego umysłu. Człowieka o osobowości
psychopatycznej charakteryzują gwałtowne, niekontrolowane
reakcje, nieumiejętność dostosowania się do zwyczajów i praw
obowiązujących w społeczeństwie, brak lęku przed karą oraz
poczucia winy. A więc nie jakiś tam zwykły rzezimieszek,
tylko coś znacznie bardziej interesującego. Żadnych
halucynacji, urojeń, ataków depresji, samobójczych myśli, a
przede wszystkim brak strachu i poczucia winy, mych
nieodłącznych towarzyszy, nie odstępujących mnie ani na
krok, szczególnie wtedy, kiedy czuję się naprawdę paskudnie.
Jak to jest, kiedy nie ma się sumienia? Nie zaszkodzi
spróbować, przynajmniej przez chwilę. Chociaż może najpierw
powinienem nieco zmodyfikować program, żeby...
Nie mam czasu. Wchodzę coraz głębiej w fazę maniakalną.
Muszę natychmiast podjąć decyzję.
Zaraz po dokonaniu zmiany opuszczają mnie wszelkie myśli
o powrocie. Wszystkie troski, wszystkie wspomnienia o
nieszczęściach znikają niczym senny koszmar w blasku słońca.
Czuję się, jakbym był pod wpływem silnych środków
pobudzających, z tą różnicą, że ani na chwilę nie tracę
zdolności racjonalnego myślenia. Wreszcie nadszedł czas,
żeby się trochę zabawić. Poruszam mymi elektronowymi
mięśniami i niczym duch przemykam przez pomieszczenia
szpitala, lecz tym razem nie zadowalam się półśrodkami; od
niechcenia wyłączam kilka układów podtrzymywania życia,
zabijając podłączonych do nich pacjentów.
Na moją euforię pada cień niepokoju. Z pewnością będą się
starali jak najszybciej wyłączyć sieć. Żeby im to utrudnić
wyłączam światła, blokuję telefony, zatrzymuję windy,
zatrzaskuję automatyczne drzwi. Z pewnością umrze jeszcze
kilku pacjentów, ale mnie to nic nie obchodzi. Zaczynam
sięgać elektronicznymi mackami poza budynek szpitala.
Zadziwiające, jak łatwo mi to idzie. Szpitalna sieć ma
połączenia z podobnymi sieciami w innych szpitalach,
bibliotekach, urzędach. Uruchamiam moje oszałamiające
zdolności obliczeniowe włączając się do sieci, włamując do
systemów, omijając zabezpieczenia, odgadując hasła i
wciskając się wszędzie, gdziekolwiek znajdę choć trochę
nie wykorzystanego miejsca. Każdy nowy klon mojej osobowości
natychmiast włącza się do zabawy. Mogę na samym sobie
podziwiać, na czym polega efekt kuli śnieżnej. Przemykam po
kablach telefonicznych, mknę magistralami światłowodowymi,
przeskakuję z satelity na satelitę. Kopie rezerwowe spływają
na ziemię niczym deszcz confetti. Jestem pierwszym w
historii inteligentnym wirusem komputerowym i nic nie jest w
stanie mnie powstrzymać. Świat oplata gęsta sieć połączeń
komputerowych; wkrótce docieram do wszystkich. W firmach
software'owych na całym globie utrwalam swoją pozycję
wprowadzając cząstki siebie do powielanych w milionach
egzemplarzy programów komercyjnych, instaluję się na
niesformatowanych dyskietkach, które bez problemu przechodzą
następnie przez kontrolę jakościową, ponieważ to ja steruję
kierującymi nią komputerami. Wkrótce pojawię się także we
wszystkich komputerach domowych.
Teraz mogą sobie wysadzić w powietrze ten pieprzony
szpital, najlepiej z Brockiem i Forbesem.
Moja pomysłowość nie zna granic: rozbijam samoloty,
powoduję katastrofy kolejowe, wprowadzam chaos na ulicach
metropolii, dezorganizując pracę sygnalizacji świetlnej.
Banki wypłacają krocie biedakom, roboty przemysłowe montują
miliony urządzeń z wadami ukrytymi, które po pewnym czasie
uniemożliwą ich eksploatację. Świat zamienia się w ropiejący
wrzód pełen zainfekowanych systemów i bezużytecznego
oprogramowania.
Mimo to zachowuję ostrożność. Choć jestem wszędzie,
większość czasu spędzam w ukryciu i nigdy nie uderzam
dwukrotnie w to samo miejsce. Co prawda, świat całkowicie
uzależnił się od komputerów, ale przecież w przeszłości
jakoś radził sobie bez nich. Nie chcę demonstrować ludziom
pełni mojej mocy. Jeszcze nie teraz.
Podoba mi się bycie psychopatą. To świetna zabawa.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik