Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Muza PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Spis treści
Karta redakcyjna Dedykacja Motto I. KAPUSTA I KRÓLOWIE
Czerwiec 1967 Styczeń 1936 II. PRZYNALEŻNOŚĆ Sierpień 1967
Luty 1936 III. DZIEWCZĘTA I LEW Październik 1967 Kwiecień
1936 IV. POŁKNIĘTE STULECIE Listopad 1967 Wrzesień 1936
V. RUFINA I LEW Listopad 1967 VI. CIĘCIWA ODWAGI
EPILOG Bibliografia Podziękowania Przypisy
Strona 4
Tytuł oryginału: MUSE Opieka redakcyjna: JOLANTA KORKUĆ
Redakcja: PAWEŁ CIEMNIEWSKI Korekta: ANETA TKACZYK,
PATRYCJA WOJKOWSKA, AGATA WRÓBEL Projekt okładki i stron
tytułowych na podstawie oryginału: ROBERT KLEEMANN Redakcja
techniczna: ROBERT GĘBUŚ Skład i łamanie: Infomarket Copyright
© Peebo & Pilgrim Ltd 2016
Wszystkie prawa zastrzeżone
Fragment z G za pozwoleniem Bloomsbury Publishing Plc
© John Berger, 2012, G, Bloomsbury Publishing Plc
© Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie,
2016 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-05915-9 Wydawnictwo
Literackie Sp. z o.o.
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
tel. (+48 12) 619 27 70
fax. (+48 12) 430 00 96
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
e-mail:
[email protected]
Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja:
eLitera s.c.
Strona 5
Dla Alice, Teasel i Pipa
Strona 6
Nigdy już żadna historia nie będzie
opowiadana tak, jakby była tą jedyną.
JOHN BERGER
Strona 7
Strona 8
Strona 9
Strona 10
Strona 11
1
Nie każdy z nas otrzymuje to, na co sobie zasłużył. Wiele zdarzeń
zmieniających bieg naszego życia – rozmowa z nieznajomym na statku
na przykład – to zwykły łut szczęścia. A jednak nikt nie pisze do ciebie
listu ani nie wybiera cię na powiernika bez konkretnego powodu. Ona
właśnie tego mnie nauczyła: żeby spotkało nas szczęście, trzeba wyjść
mu naprzeciw. Żeby grać, trzeba rozstawić pionki.
Kiedy nadszedł ten szczególny dzień w moim życiu, panował taki
skwar, że pod pachami mojej bluzki – identycznej jak te, w które sklep
obuwniczy ubierał pozostałe pracownice – pojawiły się wielkie plamy.
– Rozmiar buta obojętny, kochana – powiedziała kobieta, lekko
osuszając czoło chusteczką.
Bolały mnie ramiona, skóra na czubkach palców była podrażniona.
Wpatrywałam się w nowo przybyłą. Pot nadał jej jasnym, opadającym na
czoło włosom barwę zmokłej myszy. Londyński upał, ten to nigdy nie
odpuszcza. Jeszcze o tym nie wiedziałam, ale ta kobieta była moją
ostatnią klientką.
– Słucham?
– Tak jak powiedziałam – westchnęła. – Rozmiar obojętny.
Za chwilę miałyśmy zamykać, zbliżała się pora odkurzania
wykładziny z płatków łuszczącej się skóry, „paprochów”, jak
mawiałyśmy. Cynth wciąż powtarzała, że z tego, co zbierałyśmy
z dywanu, można by uformować całą stopę, monstrum zdolne odtańczyć
z przytupem irlandzką gigę. Cynth kochała swoją pracę w sklepie sieci
obuwniczej Dolcis Shoes i załatwiła mi taką samą, ale już po pierwszej
porannej godzinie zatęskniłam za chłodem mojego pokoju, moimi tanimi
notesami, ołówkiem leżącym przy wąskim łóżku. „Dziewczyno,
rozchmurz się trochę – szeptem upominała mnie wtedy przyjaciółka. –
Nie pracujesz przecież w zakładzie pogrzebowym”.
Ruszyłam na zaplecze, do miejsca, gdzie stała szafa wypełniona
kartonami butów. Lubiłam się tam ukrywać, odkąd udało mi się
uodpornić na dławiącą woń gumowych podeszew. Pomyślałam, że
schowam się na moment i cichutko, w otoczeniu kartonowych pudeł,
Strona 12
dam upust tłumionym emocjom.
– Chwileczkę! Proszę zaczekać! – zawołała kobieta. Kiedy się
zatrzymałam i odwróciłam, nachyliła się i zsunęła z nogi sfatygowany
pantofel, odsłaniając pozbawioną palców stopę. Nie miała nawet
jednego. Tylko gładki kikut, ociosany kawałek ciała spoczywający
niewinnie na spłowiałej wykładzinie.
– Proszę spojrzeć – powiedziała markotnie, zrzucając drugi but
i ukazując podobnie okaleczoną stopę. – Wypycham czubki papierem,
więc rozmiar naprawdę nie gra roli.
Faktycznie był to niezwykły widok i już na zawsze utkwił mi
w pamięci: Angielka ze stopami bez palców. W tamtej chwili może
nawet poczułam odrazę. Mówi się, że młodzi ludzie rzadko obcują
z brzydotą, dlatego nie nauczyli się jeszcze ukrywać swoich
negatywnych emocji. Ale nie byłam taka znowu młoda: dwadzieścia
sześć lat. Nie wiem dokładnie, jak wtedy zareagowałam, ale
przypominam sobie, że opowiedziałam o tym Cynth w drodze powrotnej
do wspólnie wynajmowanego mieszkania na Clapham Common.
Pamiętam jej zachwyt i podszyty grozą okrzyk na myśl o stopie
pozbawionej palców. I zdroworozsądkowy komentarz: „Przynajmniej
nosi, co tam chce, w dowolnym rozmiarze”.
Możliwe, że klientka była wiedźmą, której pojawienie się
zwiastowało przewrót w moim życiu. Nie wierzę w to jednak – zmiany
nastąpiły bowiem za sprawą innej kobiety. Ale wizyta tamtej klientki
była rodzajem makabrycznego zamknięcia pewnego rozdziału. Czyżby
wyczuła u mnie podobną bezbronność i uznała, że znajdzie we mnie
godną powiernicę? Może i ja, i ona mogłyśmy wypełnić ciążącą nam
pustkę papierem? Nie wiem. Poza tym niewykluczone, że nieszczęsna
kobieta po prostu przyszła kupić nowe buty. Ale i tak zawsze myślę
o niej jak o postaci z baśniowej krainy. Bo właśnie tamtego dnia
wszystko się zmieniło.
Przez ostatnie pięć lat, od czasu mojego przypłynięcia do Anglii
z Port-of-Spain, ubiegałam się o pracę w wielu różnych miejscach.
Bezskutecznie. Pamiętam chwilę, gdy po raz pierwszy przyjechałam
pociągiem z Southampton na stację Waterloo. Cynth pomyliła wtedy
kominy domów z kominami fabrycznymi i uznała, że to oznacza
Strona 13
mnóstwo miejsc pracy. Rzeczywistość jednak okazała się inna.
Długo żyłam nadzieją, że lada chwila wyrwę się z Dolcis Shoes.
Dlatego złożyłam podanie o pracę jako pomoc biurowa w redakcji dużej,
ogólnokrajowej gazety. W moim kraju, z dyplomem i silnym poczuciem
własnej wartości, nawet bym nie pomyślała o zajęciu polegającym
głównie na parzeniu herbaty, ale Cynth sprowadziła mnie na ziemię:
„Owszem, taką pracę mogłaby wykonywać ślepa na jedno oko i głucha
jak pień kulawa żaba, ale oni tutaj i tak ci jej nie dadzą, Odelle”.
Cynth, z którą chodziłam do szkoły i z którą przypłynęłam do
Anglii, miała dwie namiętności: jedną były buty, a drugą jej narzeczony
Samuel. Poznała go w kościele w pobliżu Clapham High Street.
Obecność Sama okazała się miłą odmianą po tabunach tanties – starych
ciotek odwiedzających nasz sklep, zanudzających nas opowieściami
o dawnych, dobrych czasach. Ponieważ Cynth miała Sama, praca nie
doskwierała jej tak bardzo jak mnie i to mogło być przyczyną pewnych
napięć między nami. Często mówiłam, że dłużej tego nie wytrzymam
i że nie jestem taka jak ona. A wtedy Cynth odparowywała: „Chcesz
powiedzieć, że ze mnie głupia owca, a ty niby jesteś taka zdolna?”.
Regularnie telefonowałam w odpowiedzi na ogłoszenia o pracę
niewymagającą doświadczenia. Ludzie, z którymi rozmawiałam, byli
nad wyraz mili, pojawiałam się więc na miejscu, a tam – co za
niespodzianka! – każda oferta okazywała się już nieaktualna. Możecie to
uznać za głupotę albo za przejaw determinacji w szukaniu
sprawiedliwości dziejowej, ale nie przestawałam szukać. Ostatnie
i jednocześnie najlepsze ogłoszenie, na które natrafiłam, dotyczyło pracy
maszynistki w Instytucie Sztuki Skeltona – same kolumny i portyki.
Nawet byłam tam raz, poświęcając na wyprawę swoją jedyną w miesiącu
wolną sobotę. Cały dzień spędziłam, spacerując od Gainsborougha do
Chagalla, po drodze zahaczając o akwatinty Williama Blake’a. Gdy
wracałam pociągiem do Clapham, pewna dziewczynka zaczęła mi się
przypatrywać, zupełnie jakby studiowała obraz. Po chwili sięgnęła
rączką do mojego ucha, potarła je i zapytała matkę: „Czy to schodzi?”.
Matka jej nie skarciła, miała za to taką minę, jakby była święcie
przekonana, że to moje ucho powinno udzielić dziecku odpowiedzi.
Nie bez powodu rywalizowałam z chłopakami o dyplom
Strona 14
z wyróżnieniem z literatury angielskiej na Uniwersytecie Indii
Zachodnich. Nie bez powodu też znosiłam cierpliwie zachowanie
dziecka w pociągu, pozwalając mu się uszczypnąć. W moim kraju sam
konsul brytyjski w konkursie poetyckim dla studentów z Brytyjskiej
Wspólnoty Narodów przyznał mi pierwszą nagrodę za wiersz Pajęcza
Lilia z Karaibów. Dlatego wybacz, Cynth, ale nie miałam najmniejszego
zamiaru spędzić reszty życia na wkładaniu pantofelków na stopy
zapoconych Kopciuszków.
Nie obyło się, rzecz jasna, bez łez, przeważnie wypłakiwanych
w moją oklapłą poduszkę. Zżerała mnie ambicja i choć bardzo się tego
wstydziłam, czułam, że to niezbywalna cecha mojego charakteru.
Chciałam osiągnąć coś więcej i od pięciu lat na to czekałam. Tymczasem
pisałam mściwe wiersze o angielskiej pogodzie i okłamywałam matkę,
że Londyn to raj.
List leżał na wycieraczce, gdy razem z Cynth dotarłyśmy do domu.
Zrzuciłam buty, po czym stanęłam w holu jak wryta. Zobaczyłam
stempel pocztowy: Londyn W.1, centrum świata. Wiktoriańskie kafelki
pod moimi bosymi stopami były lodowate, podkuliłam palce
w zetknięciu z brązowo-niebieską posadzką. Wsunęłam palec pod klapkę
koperty i podważyłam ją jak opadły liść. Na wierzchu widniał adres
Instytutu Skeltona.
– Co przyszło? – zapytała Cynth.
Nie odpowiedziałam, w oszołomieniu wbiłam paznokieć w białą
tapetę w kwiatowy wzór, tłoczoną jak pismo Braille’a. Z zapartym tchem
chłonęłam tekst, dopóki nie doczytałam go do końca.
Instytut Sztuki Skeltona
Plac Skeltona
Londyn, W.1
16 czerwca 1967
Szanowna Panno Bastien,
dziękuję za nadesłane podanie oraz CV.
Zawsze, bez względu na sytuację życiową, powinniśmy się rozwijać.
Pani jest niewątpliwie bardzo utalentowaną młodą kobietą o świetnych
kwalifikacjach. Dlatego miło mi zaproponować Pani na tygodniowy
okres próbny stanowisko maszynistki.
Strona 15
Będzie się Pani musiała sporo nauczyć i zwykle będzie Pani zdana
na siebie. Jeśli te warunki Pani odpowiadają, proszę nas poinformować
pocztą zwrotną o przyjęciu oferty, wówczas przejdziemy do następnego
etapu. Na początek możemy Pani zaproponować pensję w wysokości
dziesięciu funtów tygodniowo.
Serdecznie pozdrawiam
Marjorie Quick
Dziesięć funtów na tydzień. W Dolcis dostawałam tylko sześć.
Cztery funty robiły wielką różnicę, ale nie chodziło mi nawet
o pieniądze. Raczej o to, że zbliżyłam się o krok do tego, co wpojono mi
jako Sprawy Istotne: do kultury, historii i sztuki. Odręczny podpis
wykonano gęstym czarnym atramentem, a litery „M” i „Q” były
zamaszyste i wyrafinowane jak włoska architektura. List pachniał
delikatnie perfumami o charakterystycznej nucie. Miał pozaginane rogi
i był nieco pognieciony, jakby Marjorie Quick nosiła go w torbie przez
kilka dni, zanim w końcu zdecydowała się go wysłać.
Żegnajcie, sklepie obuwniczy i beznadziejna harówko.
– Przyjęli mnie – szepnęłam do przyjaciółki. – W końcu, do
cholery, się udało.
Cynth krzyknęła z radości i z całej siły mnie przytuliła.
– Nareszcie!
Rozpłakałam się.
– A więc udało ci się! Dałaś radę – mówiła dalej Cynth, a ja
chuchałam jej prosto w szyję. Mój oddech był jak powietrze po burzy
w Port-of-Spain. Cynth wzięła list i zapytała:
– Co to za imię i nazwisko: Marjorie Quick?
Byłam zbyt szczęśliwa, żeby jej odpowiedzieć. Wbijaj głębiej
paznokieć w ścianę, Odelle Bastien, rozerwij ten papierowy kwiat.
Teraz jednak, biorąc pod uwagę to, co się później wydarzyło, te
wszystkie kłopoty, które na mnie spadły, zadaję sobie pytanie, czy
zdecydowałabym się ponownie na ten krok. Czy pojawiłabym się
o ósmej dwadzieścia pięć w poniedziałek 3 lipca 1967 roku w Instytucie
Skeltona, nerwowo poprawiając nowy kapelusik i przebierając stopami
w butach marki Dolcis, żeby starać się o pracę za dziesięć funtów
tygodniowo u kobiety, która nazywała się Marjorie Quick.
Strona 16
Tak, zrobiłabym to jeszcze raz. Ponieważ ja byłam Odelle, a pani
Quick była panią Quick. A ten, kto myśli, że mogłam pójść inną drogą,
jest głupcem.
2
Wyobrażałam sobie, że wyląduję w jakiejś wielkiej sali pełnej
maszynistek stukających w klawisze, ale pracowałam sama. Ponieważ
było lato, przypuszczałam, że wielu pracowników wyjechało na wakacje
do różnych egzotycznych miejsc takich jak Francja. Codziennie
pokonywałam kamienne schodki prowadzące do wielkich drzwi
Instytutu, na których jaśniał wykonany złotymi literami napis: „ARS
VINCIT OMNIA”. Kładłam dłonie na vincit oraz omnia i pchałam
podwoje na oścież. Wewnątrz pachniało starą skórą i politurowanym
drewnem, tuż na prawo mieściła się długa recepcja, a za nią drewniana
ścianka z przegródkami wypełnionymi już poranną pocztą.
Widok z pokoju, który mi przydzielono, był okropny: wysoki
ceglany mur, czarny od sadzy, wrażenie głębokiej studni, kiedy spojrzało
się w dół... Poniżej uliczka, gdzie schodzili się na papierosa portierzy
i sekretarki z sąsiedniego budynku. Nie słyszałam rozmów,
obserwowałam jedynie ich mowę ciała: rytualne poklepywanie się po
kieszeni, zamaszysty ruch ręki z papierosem i głowy nachylające się ku
sobie jak przy pocałunku, gdy w zapalniczce rozbłyskał płomień; noga
ugięta w kolanie ze stopą nonszalancko opartą o mur. Ukryty przed
światem zaułek.
Plac Skeltona wciśnięty był między Piccadilly a rzekę. Ocalały od
bombardowań w czasie Blitzkriegu, pamiętał czasy króla Jerzego III.
Ponad dachami domów od strony Piccadilly Circus słychać było silniki
autobusów, klaksony samochodów i nawoływania dostawców mleka.
W miejscu takim jak to, w samym sercu londyńskiego West Endu, miało
się fałszywe poczucie bezpieczeństwa.
Przez prawie cały pierwszy tydzień rozmawiałam tylko z jedną
osobą, niejaką Pamelą Rudge. Pracowała jako recepcjonistka i gdy
przychodziłam rano, ona zawsze była już na posterunku, pochłonięta
czytaniem „Expressu”, z łokciami na drewnianym blacie, robiąc balony
z gumy do żucia, która lądowała w koszu, kiedy pojawiali się ważniacy.
Strona 17
Z cierpiętniczą miną, jak gdyby właśnie przerwano jej wykonywanie
jakiegoś niezwykle ważnego zadania, Pamela zaczynała zwijać gazetę
niczym misterną koronkę i podnosiła na mnie wzrok. „Dzień dobry,
Adele” – mówiła na powitanie.
Dwudziestojednoletnia Pam Rudge wyglądała tak, jakby właśnie
zeszła z planu opery mydlanej EastEnders: z nieruchomym,
przylakierowanym do głowy tapirowanym kokiem i taką ilością czarnej
kredki na oczach, że wystarczyłoby jej do pomalowania pięciu faraonów.
Rudge była modnie ubrana i epatowała seksem. Sama chętnie
nosiłabym się jak ona – zakładała minispódniczki w kolorze mięty
i ciemnopomarańczowe bluzki z kokardą, brakowało mi jednak odwagi,
by w ten sposób eksponować swoje wdzięki. Mój urok i klasa mieszkały
w głowie. Lubiłam odcienie szminek i różu, których używała Pamela, ale
angielskie pudry i kremy nadawały mi dość specyficzny wygląd
i zamieniały mnie w upiora. W dziale kosmetyków do makijażu w domu
towarowym Arding & Hobbs przy stacji Clapham Junction była cała
masa produktów o pseudopoetyckich nazwach, takich jak „Maślankowy
beż”, „Pszeniczna biel”, „Kwiat moreli”, „Seledynowa lilia” i innych
w tym stylu.
Uznałam, że Pamela jest osobą, dla której szczytem
wyrafinowania, jeśli chodzi o spędzanie wolnego czasu, jest obżeranie
się wieprzowymi kiełbaskami na Leicester Square. Podejrzewałam, że
całą pensję przeznacza na lakiery do włosów i marne powieści, których
nawet nie czyta, bo jest na to za głupia. Być może w jakiś pozawerbalny
sposób komunikowałam jej swoje przemyślenia, bo na mój widok
szeroko otwierała oczy, jakby zdumiona, że oto mam czelność znowu się
tutaj pojawić, albo przybierała wyraz bezbrzeżnego znudzenia. Czasami
nawet na mnie nie spojrzała, gdy przechodząc na drugą stronę,
podnosiłam blat, by za chwilę pozwolić mu opaść z lekkim trzaskiem tuż
obok jej prawego ucha. Cynth powiedziała mi kiedyś, że lepiej
wyglądam z profilu. Odparłam wtedy, że chyba pomyliła mnie z monetą.
Teraz jednak często rozmyślam o swoich dwóch stronach, o tym, że
pewnie Pameli wydawałam się bardzo wyniosła, choć sama czułam się
jak bilon, którego nikt nie chciał schować do kieszeni. Prawdę mówiąc,
przy dziewczynach pokroju Pameli Rudge stawałam się przesadnie
Strona 18
poważna i usztywniona.
Oznajmiła mi, dokładnie w czwartek pierwszego tygodnia mojej
pracy, że nie zna innych c z a r n y c h. Gdy odrzekłam, że dopóki tu nie
trafiłam, ja również nie znałam nikogo, o kim mówiono by w ten sposób,
spojrzała na mnie kompletnie zaskoczona.
Pomimo że moje relacje z Pamelą nie układały się najlepiej, byłam
zachwycona, że wylądowałam w Instytucie. To były Eden, Mekka
i Pemberley[1] w jednym – spełniły się moje największe marzenia. Pokój,
biurko, maszyna do pisania, Pall Mall rankiem, gdy szłam z dworca
Charing Cross, bulwar skąpany w złotym blasku.
Do moich zadań należało między innymi przepisywanie tekstów
akademików, których nigdy nie miałam okazji spotkać. Znałam jedynie
ich z trudem dające się odcyfrować pismo, prawie nieczytelne bazgroły
o rzeźbach z brązu albo o zbiorach linorytów. Lubiłam to robić, jednak
moje główne obowiązki dotyczyły pozostawianych na tacce listów, które
miałam przepisywać na maszynie i zanosić Pameli. Większość
korespondencji była dość nudna, ale od czasu do czasu pojawiały się
naprawdę smakowite kąski, na przykład list z prośbą o wsparcie
adresowany do jakiegoś starego milionera albo do zniedołężniałej Lady
Jakiejśtam będącej u kresu życia. „Wielce szanowny Panie Peter,
z ogromną przyjemnością dokonaliśmy w 1957 roku identyfikacji obrazu
Rembrandta przechowywanego u Pana na strychu. Czy zechciałby Pan
powierzyć Instytutowi Skeltona skatalogowanie pozostałej części
Pańskiej wspaniałej kolekcji?”, i tak dalej w podobnym stylu. Bywały
też listy do finansistów i potentatów z branży filmowej informujące, że
na rynku pojawił się nowy Matisse, albo zawierające propozycję
nazwania ich imieniem nowo otwartego skrzydła Instytutu, jeśli zechcą
eksponować tam swoją kolekcję dzieł sztuki.
Większość z nich pisał dyrektor Instytutu Skeltona, który nazywał
się Edmund Reede. Od Pameli dowiedziałam się, że jest po
sześćdziesiątce, ma wybuchowy charakter, a w czasie wojny zajmował
się odzyskiwaniem dzieł skonfiskowanych przez Niemców, jednak moja
informatorka nie znała żadnych związanych z tym szczegółów.
Nazwisko „Edmund Reede” było dla mnie kwintesencją onieśmielającej
angielskości, przywodziło na myśl bywalców elitarnych klubów przy
Strona 19
Whitehall, ubierających się u krawców przy Savile Row. Kojarzyło się
ze stekami, polowaniem na lisy, trzyczęściowym garniturem,
wypomadowanymi włosami i złotym zegarkiem odziedziczonym po
stryjecznym dziadku Henrym. Dyrektora widywałam na korytarzu – za
każdym razem był zdumiony, że mnie spotyka, jakbym wtargnęła do
budynku zupełnie naga. Uczyliśmy się o takich jak on w szkole – biali
dżentelmeni, bezpieczni i bogaci, którzy chwytają za pióra, żeby
tłumaczyć nam świat.
Instytut Skeltona trochę ten świat przypominał – świat, do którego,
jak mi wpajano, powinnam aspirować. Już samo przepisywanie listów
mnie do niego przybliżało, miałam wrażenie, że moja pomoc jest
bezcenna, jakbym została wybrana z jakiegoś szczególnego powodu.
Na szczęście umiałam szybko pisać. Dlatego gdy tylko się
uporałam z listami, mogłam w wygospodarowanym w ten sposób czasie
pisać na maszynie swoje własne teksty, zaczynając wciąż od początku,
zgniatając kartki i pilnując, by lądowały w mojej torebce, a nie w koszu,
żeby nie zostawiać śladów. Czasami wracałam do domu z torbą
wypchaną po brzegi kulkami zmiętego papieru.
Powiedziałam Cynth, że zapomniałam już, jak w Dolcis pachniała
szafa wypełniona kartonami butów. „Jakbym w ciągu tygodnia
wykasowała z pamięci pięć minionych lat” – oświadczyłam
z przekonaniem, zachwycona zmianą, jaka się dokonała w moim życiu.
Opowiedziałam przyjaciółce o Pameli i zażartowałam sobie z jej
sztywnego, tapirowanego koka. Cynth nie zareagowała od razu, tylko
zmarszczyła czoło, bo kuchenka w naszym malutkim mieszkaniu dawała
nierówny płomień, a ona akurat smażyła dla mnie jajko. „Jak się cieszę
z ciebie, Delly. Aleś se poradziła” – powiedziała.
W piątek pierwszego tygodnia pracy, kiedy skończyłam
przepisywać listy Reede’a i zostało mi wolne pół godziny, zaczęłam
pracować nad wierszem. Cynth powiedziała, że w prezencie ślubnym
chciałaby dostać ode mnie jedynie „jakiś tekst”, bo w gronie jej
znajomych tylko ja potrafiłam coś napisać. Wzruszona tym wyznaniem,
ale i przejęta misją, wpatrywałam się w skeltonowską maszynę do
pisania i myślałam, jak wspaniale Sam i Cynth do siebie pasują. To
skłoniło mnie do refleksji nad własnymi niedostatkami w tym
Strona 20
względzie – jest wprawdzie stopa, ale brak szklanego pantofelka.
Uświadomiłam też sobie, że od miesięcy zmagam się z napisaniem
czegokolwiek. Nie znosiłam słów, które wychodziły spod mojego pióra.
Nie potrafiłam tchnąć w nie życia.
Akurat w chwili, gdy udało mi się uchwycić pewną myśl, do
pokoju weszła jakaś kobieta.
– Dzień dobry, panno Bastien – powiedziała, a fraza, której tak
długo szukałam, ulotniła się. – Radzi sobie pani? Pozwoli pani, że się
przedstawię. Nazywam się Marjorie Quick.
Natychmiast się poderwałam, przy okazji potrącając maszynę do
pisania. Kobieta roześmiała się.
– Nie jesteśmy w armii. Niech pani usiądzie.
Mój wzrok pomknął w stronę kartki z wierszem wystającej zza
wałka maszyny do pisania. Poczułam skurcz żołądka na myśl o tym, że
przełożona może obejść biurko i stanąć za moimi plecami.
Rzeczywiście ruszyła z wyciągniętą ręką w moją stronę,
jednocześnie zerkając na maszynę do pisania. Chwyciłam dłoń Marjorie,
pragnąc odwieść ją od okrążenia biurka. Udało się. Poczułam od niej
woń papierosów zmieszaną z piżmową nutą męskich perfum, tych
samych, którymi pachniał wysłany przez nią list. Później dowiedziałam
się, że to Eau Sauvage.
Marjorie była filigranowej budowy, trzymała się prosto i chodziła
ubrana tak, że Pamela wyglądała przy niej jak kopciuszek. Szerokie
czarne spodnie, które w ruchu wydymały się z lekka jak żagle.
Bladoróżowa jedwabna bluzka i luźno wsunięta pod nią szara satynowa
apaszka. Marjorie roztaczała wokół siebie aurę Hollywoodu, z krótkimi
srebrzącymi się lokami i policzkami tak gładkimi, jakby wyrzeźbiono je
ze szlachetnego drewna miodowej barwy. Mogła mieć niewiele ponad
pięćdziesiąt lat, ale nie przypominała w najmniejszym stopniu żadnej ze
znanych mi kobiet w tym wieku. Miała mocno zarysowany podbródek,
emanowała wdziękiem i elegancją.
– Dzień dobry – powiedziałam, nie mogąc oderwać od niej wzroku.
– Jakiś problem? – zapytała. Quick musiała być tak samo
poruszona moim wyglądem, bo również uporczywie się we mnie
wpatrywała ciemnymi lśniącymi oczami, czekając na odpowiedź.