Muza

Szczegóły
Tytuł Muza
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Muza PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Muza PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Muza - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Motto I. KAPUSTA I KRÓLOWIE Czerwiec 1967 Styczeń 1936 II. PRZYNALEŻNOŚĆ Sierpień 1967 Luty 1936 III. DZIEWCZĘTA I LEW Październik 1967 Kwiecień 1936 IV. POŁKNIĘTE STULECIE Listopad 1967 Wrzesień 1936 V. RUFINA I LEW Listopad 1967 VI. CIĘCIWA ODWAGI EPILOG Bibliografia Podziękowania Przypisy Strona 4 Tytuł oryginału: MUSE Opieka redakcyjna: JOLANTA KORKUĆ Redakcja: PAWEŁ CIEMNIEWSKI Korekta: ANETA TKACZYK, PATRYCJA WOJKOWSKA, AGATA WRÓBEL Projekt okładki i stron tytułowych na podstawie oryginału: ROBERT KLEEMANN Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ Skład i łamanie: Infomarket Copyright © Peebo & Pilgrim Ltd 2016 Wszystkie prawa zastrzeżone Fragment z G za pozwoleniem Bloomsbury Publishing Plc © John Berger, 2012, G, Bloomsbury Publishing Plc © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2016 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-05915-9 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c. Strona 5 Dla Alice, Teasel i Pipa Strona 6 Nigdy już żadna historia nie będzie opowiadana tak, jakby była tą jedyną. JOHN BERGER Strona 7 Strona 8 Strona 9 Strona 10 Strona 11 1 Nie każdy z nas otrzymuje to, na co sobie zasłużył. Wiele zdarzeń zmieniających bieg naszego życia – rozmowa z nieznajomym na statku na przykład – to zwykły łut szczęścia. A jednak nikt nie pisze do ciebie listu ani nie wybiera cię na powiernika bez konkretnego powodu. Ona właśnie tego mnie nauczyła: żeby spotkało nas szczęście, trzeba wyjść mu naprzeciw. Żeby grać, trzeba rozstawić pionki. Kiedy nadszedł ten szczególny dzień w moim życiu, panował taki skwar, że pod pachami mojej bluzki – identycznej jak te, w które sklep obuwniczy ubierał pozostałe pracownice – pojawiły się wielkie plamy. – Rozmiar buta obojętny, kochana – powiedziała kobieta, lekko osuszając czoło chusteczką. Bolały mnie ramiona, skóra na czubkach palców była podrażniona. Wpatrywałam się w nowo przybyłą. Pot nadał jej jasnym, opadającym na czoło włosom barwę zmokłej myszy. Londyński upał, ten to nigdy nie odpuszcza. Jeszcze o tym nie wiedziałam, ale ta kobieta była moją ostatnią klientką. – Słucham? – Tak jak powiedziałam – westchnęła. – Rozmiar obojętny. Za chwilę miałyśmy zamykać, zbliżała się pora odkurzania wykładziny z płatków łuszczącej się skóry, „paprochów”, jak mawiałyśmy. Cynth wciąż powtarzała, że z tego, co zbierałyśmy z dywanu, można by uformować całą stopę, monstrum zdolne odtańczyć z przytupem irlandzką gigę. Cynth kochała swoją pracę w sklepie sieci obuwniczej Dolcis Shoes i załatwiła mi taką samą, ale już po pierwszej porannej godzinie zatęskniłam za chłodem mojego pokoju, moimi tanimi notesami, ołówkiem leżącym przy wąskim łóżku. „Dziewczyno, rozchmurz się trochę – szeptem upominała mnie wtedy przyjaciółka. – Nie pracujesz przecież w zakładzie pogrzebowym”. Ruszyłam na zaplecze, do miejsca, gdzie stała szafa wypełniona kartonami butów. Lubiłam się tam ukrywać, odkąd udało mi się uodpornić na dławiącą woń gumowych podeszew. Pomyślałam, że schowam się na moment i cichutko, w otoczeniu kartonowych pudeł, Strona 12 dam upust tłumionym emocjom. – Chwileczkę! Proszę zaczekać! – zawołała kobieta. Kiedy się zatrzymałam i odwróciłam, nachyliła się i zsunęła z nogi sfatygowany pantofel, odsłaniając pozbawioną palców stopę. Nie miała nawet jednego. Tylko gładki kikut, ociosany kawałek ciała spoczywający niewinnie na spłowiałej wykładzinie. – Proszę spojrzeć – powiedziała markotnie, zrzucając drugi but i ukazując podobnie okaleczoną stopę. – Wypycham czubki papierem, więc rozmiar naprawdę nie gra roli. Faktycznie był to niezwykły widok i już na zawsze utkwił mi w pamięci: Angielka ze stopami bez palców. W tamtej chwili może nawet poczułam odrazę. Mówi się, że młodzi ludzie rzadko obcują z brzydotą, dlatego nie nauczyli się jeszcze ukrywać swoich negatywnych emocji. Ale nie byłam taka znowu młoda: dwadzieścia sześć lat. Nie wiem dokładnie, jak wtedy zareagowałam, ale przypominam sobie, że opowiedziałam o tym Cynth w drodze powrotnej do wspólnie wynajmowanego mieszkania na Clapham Common. Pamiętam jej zachwyt i podszyty grozą okrzyk na myśl o stopie pozbawionej palców. I zdroworozsądkowy komentarz: „Przynajmniej nosi, co tam chce, w dowolnym rozmiarze”. Możliwe, że klientka była wiedźmą, której pojawienie się zwiastowało przewrót w moim życiu. Nie wierzę w to jednak – zmiany nastąpiły bowiem za sprawą innej kobiety. Ale wizyta tamtej klientki była rodzajem makabrycznego zamknięcia pewnego rozdziału. Czyżby wyczuła u mnie podobną bezbronność i uznała, że znajdzie we mnie godną powiernicę? Może i ja, i ona mogłyśmy wypełnić ciążącą nam pustkę papierem? Nie wiem. Poza tym niewykluczone, że nieszczęsna kobieta po prostu przyszła kupić nowe buty. Ale i tak zawsze myślę o niej jak o postaci z baśniowej krainy. Bo właśnie tamtego dnia wszystko się zmieniło. Przez ostatnie pięć lat, od czasu mojego przypłynięcia do Anglii z Port-of-Spain, ubiegałam się o pracę w wielu różnych miejscach. Bezskutecznie. Pamiętam chwilę, gdy po raz pierwszy przyjechałam pociągiem z Southampton na stację Waterloo. Cynth pomyliła wtedy kominy domów z kominami fabrycznymi i uznała, że to oznacza Strona 13 mnóstwo miejsc pracy. Rzeczywistość jednak okazała się inna. Długo żyłam nadzieją, że lada chwila wyrwę się z Dolcis Shoes. Dlatego złożyłam podanie o pracę jako pomoc biurowa w redakcji dużej, ogólnokrajowej gazety. W moim kraju, z dyplomem i silnym poczuciem własnej wartości, nawet bym nie pomyślała o zajęciu polegającym głównie na parzeniu herbaty, ale Cynth sprowadziła mnie na ziemię: „Owszem, taką pracę mogłaby wykonywać ślepa na jedno oko i głucha jak pień kulawa żaba, ale oni tutaj i tak ci jej nie dadzą, Odelle”. Cynth, z którą chodziłam do szkoły i z którą przypłynęłam do Anglii, miała dwie namiętności: jedną były buty, a drugą jej narzeczony Samuel. Poznała go w kościele w pobliżu Clapham High Street. Obecność Sama okazała się miłą odmianą po tabunach tanties – starych ciotek odwiedzających nasz sklep, zanudzających nas opowieściami o dawnych, dobrych czasach. Ponieważ Cynth miała Sama, praca nie doskwierała jej tak bardzo jak mnie i to mogło być przyczyną pewnych napięć między nami. Często mówiłam, że dłużej tego nie wytrzymam i że nie jestem taka jak ona. A wtedy Cynth odparowywała: „Chcesz powiedzieć, że ze mnie głupia owca, a ty niby jesteś taka zdolna?”. Regularnie telefonowałam w odpowiedzi na ogłoszenia o pracę niewymagającą doświadczenia. Ludzie, z którymi rozmawiałam, byli nad wyraz mili, pojawiałam się więc na miejscu, a tam – co za niespodzianka! – każda oferta okazywała się już nieaktualna. Możecie to uznać za głupotę albo za przejaw determinacji w szukaniu sprawiedliwości dziejowej, ale nie przestawałam szukać. Ostatnie i jednocześnie najlepsze ogłoszenie, na które natrafiłam, dotyczyło pracy maszynistki w Instytucie Sztuki Skeltona – same kolumny i portyki. Nawet byłam tam raz, poświęcając na wyprawę swoją jedyną w miesiącu wolną sobotę. Cały dzień spędziłam, spacerując od Gainsborougha do Chagalla, po drodze zahaczając o akwatinty Williama Blake’a. Gdy wracałam pociągiem do Clapham, pewna dziewczynka zaczęła mi się przypatrywać, zupełnie jakby studiowała obraz. Po chwili sięgnęła rączką do mojego ucha, potarła je i zapytała matkę: „Czy to schodzi?”. Matka jej nie skarciła, miała za to taką minę, jakby była święcie przekonana, że to moje ucho powinno udzielić dziecku odpowiedzi. Nie bez powodu rywalizowałam z chłopakami o dyplom Strona 14 z wyróżnieniem z literatury angielskiej na Uniwersytecie Indii Zachodnich. Nie bez powodu też znosiłam cierpliwie zachowanie dziecka w pociągu, pozwalając mu się uszczypnąć. W moim kraju sam konsul brytyjski w konkursie poetyckim dla studentów z Brytyjskiej Wspólnoty Narodów przyznał mi pierwszą nagrodę za wiersz Pajęcza Lilia z Karaibów. Dlatego wybacz, Cynth, ale nie miałam najmniejszego zamiaru spędzić reszty życia na wkładaniu pantofelków na stopy zapoconych Kopciuszków. Nie obyło się, rzecz jasna, bez łez, przeważnie wypłakiwanych w moją oklapłą poduszkę. Zżerała mnie ambicja i choć bardzo się tego wstydziłam, czułam, że to niezbywalna cecha mojego charakteru. Chciałam osiągnąć coś więcej i od pięciu lat na to czekałam. Tymczasem pisałam mściwe wiersze o angielskiej pogodzie i okłamywałam matkę, że Londyn to raj. List leżał na wycieraczce, gdy razem z Cynth dotarłyśmy do domu. Zrzuciłam buty, po czym stanęłam w holu jak wryta. Zobaczyłam stempel pocztowy: Londyn W.1, centrum świata. Wiktoriańskie kafelki pod moimi bosymi stopami były lodowate, podkuliłam palce w zetknięciu z brązowo-niebieską posadzką. Wsunęłam palec pod klapkę koperty i podważyłam ją jak opadły liść. Na wierzchu widniał adres Instytutu Skeltona. – Co przyszło? – zapytała Cynth. Nie odpowiedziałam, w oszołomieniu wbiłam paznokieć w białą tapetę w kwiatowy wzór, tłoczoną jak pismo Braille’a. Z zapartym tchem chłonęłam tekst, dopóki nie doczytałam go do końca. Instytut Sztuki Skeltona Plac Skeltona Londyn, W.1 16 czerwca 1967 Szanowna Panno Bastien, dziękuję za nadesłane podanie oraz CV. Zawsze, bez względu na sytuację życiową, powinniśmy się rozwijać. Pani jest niewątpliwie bardzo utalentowaną młodą kobietą o świetnych kwalifikacjach. Dlatego miło mi zaproponować Pani na tygodniowy okres próbny stanowisko maszynistki. Strona 15 Będzie się Pani musiała sporo nauczyć i zwykle będzie Pani zdana na siebie. Jeśli te warunki Pani odpowiadają, proszę nas poinformować pocztą zwrotną o przyjęciu oferty, wówczas przejdziemy do następnego etapu. Na początek możemy Pani zaproponować pensję w wysokości dziesięciu funtów tygodniowo. Serdecznie pozdrawiam Marjorie Quick Dziesięć funtów na tydzień. W Dolcis dostawałam tylko sześć. Cztery funty robiły wielką różnicę, ale nie chodziło mi nawet o pieniądze. Raczej o to, że zbliżyłam się o krok do tego, co wpojono mi jako Sprawy Istotne: do kultury, historii i sztuki. Odręczny podpis wykonano gęstym czarnym atramentem, a litery „M” i „Q” były zamaszyste i wyrafinowane jak włoska architektura. List pachniał delikatnie perfumami o charakterystycznej nucie. Miał pozaginane rogi i był nieco pognieciony, jakby Marjorie Quick nosiła go w torbie przez kilka dni, zanim w końcu zdecydowała się go wysłać. Żegnajcie, sklepie obuwniczy i beznadziejna harówko. – Przyjęli mnie – szepnęłam do przyjaciółki. – W końcu, do cholery, się udało. Cynth krzyknęła z radości i z całej siły mnie przytuliła. – Nareszcie! Rozpłakałam się. – A więc udało ci się! Dałaś radę – mówiła dalej Cynth, a ja chuchałam jej prosto w szyję. Mój oddech był jak powietrze po burzy w Port-of-Spain. Cynth wzięła list i zapytała: – Co to za imię i nazwisko: Marjorie Quick? Byłam zbyt szczęśliwa, żeby jej odpowiedzieć. Wbijaj głębiej paznokieć w ścianę, Odelle Bastien, rozerwij ten papierowy kwiat. Teraz jednak, biorąc pod uwagę to, co się później wydarzyło, te wszystkie kłopoty, które na mnie spadły, zadaję sobie pytanie, czy zdecydowałabym się ponownie na ten krok. Czy pojawiłabym się o ósmej dwadzieścia pięć w poniedziałek 3 lipca 1967 roku w Instytucie Skeltona, nerwowo poprawiając nowy kapelusik i przebierając stopami w butach marki Dolcis, żeby starać się o pracę za dziesięć funtów tygodniowo u kobiety, która nazywała się Marjorie Quick. Strona 16 Tak, zrobiłabym to jeszcze raz. Ponieważ ja byłam Odelle, a pani Quick była panią Quick. A ten, kto myśli, że mogłam pójść inną drogą, jest głupcem. 2 Wyobrażałam sobie, że wyląduję w jakiejś wielkiej sali pełnej maszynistek stukających w klawisze, ale pracowałam sama. Ponieważ było lato, przypuszczałam, że wielu pracowników wyjechało na wakacje do różnych egzotycznych miejsc takich jak Francja. Codziennie pokonywałam kamienne schodki prowadzące do wielkich drzwi Instytutu, na których jaśniał wykonany złotymi literami napis: „ARS VINCIT OMNIA”. Kładłam dłonie na vincit oraz omnia i pchałam podwoje na oścież. Wewnątrz pachniało starą skórą i politurowanym drewnem, tuż na prawo mieściła się długa recepcja, a za nią drewniana ścianka z przegródkami wypełnionymi już poranną pocztą. Widok z pokoju, który mi przydzielono, był okropny: wysoki ceglany mur, czarny od sadzy, wrażenie głębokiej studni, kiedy spojrzało się w dół... Poniżej uliczka, gdzie schodzili się na papierosa portierzy i sekretarki z sąsiedniego budynku. Nie słyszałam rozmów, obserwowałam jedynie ich mowę ciała: rytualne poklepywanie się po kieszeni, zamaszysty ruch ręki z papierosem i głowy nachylające się ku sobie jak przy pocałunku, gdy w zapalniczce rozbłyskał płomień; noga ugięta w kolanie ze stopą nonszalancko opartą o mur. Ukryty przed światem zaułek. Plac Skeltona wciśnięty był między Piccadilly a rzekę. Ocalały od bombardowań w czasie Blitzkriegu, pamiętał czasy króla Jerzego III. Ponad dachami domów od strony Piccadilly Circus słychać było silniki autobusów, klaksony samochodów i nawoływania dostawców mleka. W miejscu takim jak to, w samym sercu londyńskiego West Endu, miało się fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Przez prawie cały pierwszy tydzień rozmawiałam tylko z jedną osobą, niejaką Pamelą Rudge. Pracowała jako recepcjonistka i gdy przychodziłam rano, ona zawsze była już na posterunku, pochłonięta czytaniem „Expressu”, z łokciami na drewnianym blacie, robiąc balony z gumy do żucia, która lądowała w koszu, kiedy pojawiali się ważniacy. Strona 17 Z cierpiętniczą miną, jak gdyby właśnie przerwano jej wykonywanie jakiegoś niezwykle ważnego zadania, Pamela zaczynała zwijać gazetę niczym misterną koronkę i podnosiła na mnie wzrok. „Dzień dobry, Adele” – mówiła na powitanie. Dwudziestojednoletnia Pam Rudge wyglądała tak, jakby właśnie zeszła z planu opery mydlanej EastEnders: z nieruchomym, przylakierowanym do głowy tapirowanym kokiem i taką ilością czarnej kredki na oczach, że wystarczyłoby jej do pomalowania pięciu faraonów. Rudge była modnie ubrana i epatowała seksem. Sama chętnie nosiłabym się jak ona – zakładała minispódniczki w kolorze mięty i ciemnopomarańczowe bluzki z kokardą, brakowało mi jednak odwagi, by w ten sposób eksponować swoje wdzięki. Mój urok i klasa mieszkały w głowie. Lubiłam odcienie szminek i różu, których używała Pamela, ale angielskie pudry i kremy nadawały mi dość specyficzny wygląd i zamieniały mnie w upiora. W dziale kosmetyków do makijażu w domu towarowym Arding & Hobbs przy stacji Clapham Junction była cała masa produktów o pseudopoetyckich nazwach, takich jak „Maślankowy beż”, „Pszeniczna biel”, „Kwiat moreli”, „Seledynowa lilia” i innych w tym stylu. Uznałam, że Pamela jest osobą, dla której szczytem wyrafinowania, jeśli chodzi o spędzanie wolnego czasu, jest obżeranie się wieprzowymi kiełbaskami na Leicester Square. Podejrzewałam, że całą pensję przeznacza na lakiery do włosów i marne powieści, których nawet nie czyta, bo jest na to za głupia. Być może w jakiś pozawerbalny sposób komunikowałam jej swoje przemyślenia, bo na mój widok szeroko otwierała oczy, jakby zdumiona, że oto mam czelność znowu się tutaj pojawić, albo przybierała wyraz bezbrzeżnego znudzenia. Czasami nawet na mnie nie spojrzała, gdy przechodząc na drugą stronę, podnosiłam blat, by za chwilę pozwolić mu opaść z lekkim trzaskiem tuż obok jej prawego ucha. Cynth powiedziała mi kiedyś, że lepiej wyglądam z profilu. Odparłam wtedy, że chyba pomyliła mnie z monetą. Teraz jednak często rozmyślam o swoich dwóch stronach, o tym, że pewnie Pameli wydawałam się bardzo wyniosła, choć sama czułam się jak bilon, którego nikt nie chciał schować do kieszeni. Prawdę mówiąc, przy dziewczynach pokroju Pameli Rudge stawałam się przesadnie Strona 18 poważna i usztywniona. Oznajmiła mi, dokładnie w czwartek pierwszego tygodnia mojej pracy, że nie zna innych c z a r n y c h. Gdy odrzekłam, że dopóki tu nie trafiłam, ja również nie znałam nikogo, o kim mówiono by w ten sposób, spojrzała na mnie kompletnie zaskoczona. Pomimo że moje relacje z Pamelą nie układały się najlepiej, byłam zachwycona, że wylądowałam w Instytucie. To były Eden, Mekka i Pemberley[1] w jednym – spełniły się moje największe marzenia. Pokój, biurko, maszyna do pisania, Pall Mall rankiem, gdy szłam z dworca Charing Cross, bulwar skąpany w złotym blasku. Do moich zadań należało między innymi przepisywanie tekstów akademików, których nigdy nie miałam okazji spotkać. Znałam jedynie ich z trudem dające się odcyfrować pismo, prawie nieczytelne bazgroły o rzeźbach z brązu albo o zbiorach linorytów. Lubiłam to robić, jednak moje główne obowiązki dotyczyły pozostawianych na tacce listów, które miałam przepisywać na maszynie i zanosić Pameli. Większość korespondencji była dość nudna, ale od czasu do czasu pojawiały się naprawdę smakowite kąski, na przykład list z prośbą o wsparcie adresowany do jakiegoś starego milionera albo do zniedołężniałej Lady Jakiejśtam będącej u kresu życia. „Wielce szanowny Panie Peter, z ogromną przyjemnością dokonaliśmy w 1957 roku identyfikacji obrazu Rembrandta przechowywanego u Pana na strychu. Czy zechciałby Pan powierzyć Instytutowi Skeltona skatalogowanie pozostałej części Pańskiej wspaniałej kolekcji?”, i tak dalej w podobnym stylu. Bywały też listy do finansistów i potentatów z branży filmowej informujące, że na rynku pojawił się nowy Matisse, albo zawierające propozycję nazwania ich imieniem nowo otwartego skrzydła Instytutu, jeśli zechcą eksponować tam swoją kolekcję dzieł sztuki. Większość z nich pisał dyrektor Instytutu Skeltona, który nazywał się Edmund Reede. Od Pameli dowiedziałam się, że jest po sześćdziesiątce, ma wybuchowy charakter, a w czasie wojny zajmował się odzyskiwaniem dzieł skonfiskowanych przez Niemców, jednak moja informatorka nie znała żadnych związanych z tym szczegółów. Nazwisko „Edmund Reede” było dla mnie kwintesencją onieśmielającej angielskości, przywodziło na myśl bywalców elitarnych klubów przy Strona 19 Whitehall, ubierających się u krawców przy Savile Row. Kojarzyło się ze stekami, polowaniem na lisy, trzyczęściowym garniturem, wypomadowanymi włosami i złotym zegarkiem odziedziczonym po stryjecznym dziadku Henrym. Dyrektora widywałam na korytarzu – za każdym razem był zdumiony, że mnie spotyka, jakbym wtargnęła do budynku zupełnie naga. Uczyliśmy się o takich jak on w szkole – biali dżentelmeni, bezpieczni i bogaci, którzy chwytają za pióra, żeby tłumaczyć nam świat. Instytut Skeltona trochę ten świat przypominał – świat, do którego, jak mi wpajano, powinnam aspirować. Już samo przepisywanie listów mnie do niego przybliżało, miałam wrażenie, że moja pomoc jest bezcenna, jakbym została wybrana z jakiegoś szczególnego powodu. Na szczęście umiałam szybko pisać. Dlatego gdy tylko się uporałam z listami, mogłam w wygospodarowanym w ten sposób czasie pisać na maszynie swoje własne teksty, zaczynając wciąż od początku, zgniatając kartki i pilnując, by lądowały w mojej torebce, a nie w koszu, żeby nie zostawiać śladów. Czasami wracałam do domu z torbą wypchaną po brzegi kulkami zmiętego papieru. Powiedziałam Cynth, że zapomniałam już, jak w Dolcis pachniała szafa wypełniona kartonami butów. „Jakbym w ciągu tygodnia wykasowała z pamięci pięć minionych lat” – oświadczyłam z przekonaniem, zachwycona zmianą, jaka się dokonała w moim życiu. Opowiedziałam przyjaciółce o Pameli i zażartowałam sobie z jej sztywnego, tapirowanego koka. Cynth nie zareagowała od razu, tylko zmarszczyła czoło, bo kuchenka w naszym malutkim mieszkaniu dawała nierówny płomień, a ona akurat smażyła dla mnie jajko. „Jak się cieszę z ciebie, Delly. Aleś se poradziła” – powiedziała. W piątek pierwszego tygodnia pracy, kiedy skończyłam przepisywać listy Reede’a i zostało mi wolne pół godziny, zaczęłam pracować nad wierszem. Cynth powiedziała, że w prezencie ślubnym chciałaby dostać ode mnie jedynie „jakiś tekst”, bo w gronie jej znajomych tylko ja potrafiłam coś napisać. Wzruszona tym wyznaniem, ale i przejęta misją, wpatrywałam się w skeltonowską maszynę do pisania i myślałam, jak wspaniale Sam i Cynth do siebie pasują. To skłoniło mnie do refleksji nad własnymi niedostatkami w tym Strona 20 względzie – jest wprawdzie stopa, ale brak szklanego pantofelka. Uświadomiłam też sobie, że od miesięcy zmagam się z napisaniem czegokolwiek. Nie znosiłam słów, które wychodziły spod mojego pióra. Nie potrafiłam tchnąć w nie życia. Akurat w chwili, gdy udało mi się uchwycić pewną myśl, do pokoju weszła jakaś kobieta. – Dzień dobry, panno Bastien – powiedziała, a fraza, której tak długo szukałam, ulotniła się. – Radzi sobie pani? Pozwoli pani, że się przedstawię. Nazywam się Marjorie Quick. Natychmiast się poderwałam, przy okazji potrącając maszynę do pisania. Kobieta roześmiała się. – Nie jesteśmy w armii. Niech pani usiądzie. Mój wzrok pomknął w stronę kartki z wierszem wystającej zza wałka maszyny do pisania. Poczułam skurcz żołądka na myśl o tym, że przełożona może obejść biurko i stanąć za moimi plecami. Rzeczywiście ruszyła z wyciągniętą ręką w moją stronę, jednocześnie zerkając na maszynę do pisania. Chwyciłam dłoń Marjorie, pragnąc odwieść ją od okrążenia biurka. Udało się. Poczułam od niej woń papierosów zmieszaną z piżmową nutą męskich perfum, tych samych, którymi pachniał wysłany przez nią list. Później dowiedziałam się, że to Eau Sauvage. Marjorie była filigranowej budowy, trzymała się prosto i chodziła ubrana tak, że Pamela wyglądała przy niej jak kopciuszek. Szerokie czarne spodnie, które w ruchu wydymały się z lekka jak żagle. Bladoróżowa jedwabna bluzka i luźno wsunięta pod nią szara satynowa apaszka. Marjorie roztaczała wokół siebie aurę Hollywoodu, z krótkimi srebrzącymi się lokami i policzkami tak gładkimi, jakby wyrzeźbiono je ze szlachetnego drewna miodowej barwy. Mogła mieć niewiele ponad pięćdziesiąt lat, ale nie przypominała w najmniejszym stopniu żadnej ze znanych mi kobiet w tym wieku. Miała mocno zarysowany podbródek, emanowała wdziękiem i elegancją. – Dzień dobry – powiedziałam, nie mogąc oderwać od niej wzroku. – Jakiś problem? – zapytała. Quick musiała być tak samo poruszona moim wyglądem, bo również uporczywie się we mnie wpatrywała ciemnymi lśniącymi oczami, czekając na odpowiedź.