Mitchell David - Sen_numer_9

Szczegóły
Tytuł Mitchell David - Sen_numer_9
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Mitchell David - Sen_numer_9 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Mitchell David - Sen_numer_9 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Mitchell David - Sen_numer_9 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 David Mitchell sen_numer_9 Przełożył Janusz Margański Strona 3 O ileż łatwiej pogrzebać rzeczywistość, niż porzucić sny Don DeLillo, Americana Strona 4 Dla Keiko Strona 5 Jeden PANOPTICON – Sprawa jest prosta. Ja znam pani nazwisko, pani dawno temu poznała moje: Eidżi Mijake. Nie inaczej, ten Eidżi Mijake. Oboje, droga pani Kato, należymy do ludzi zajętych, nic więc nie stoi na przeszkodzie, byśmy sobie ucięli małą pogawędkę. Przyjechałem do Tokio, aby odnaleźć ojca. Pani zna jego nazwisko i adres. I jedno, i drugie pani mi da. I to zaraz. – Albo coś w tym stylu. Galaktyka śmietanki rozwija się wstęgą w filiżance kawy i rozmyta w tle paplanina nabiera ostrości. Pierwszy dzień w Tokio i już przechodzę samego siebie. Lunchowy śmiech, piątkowe plany, brzęk talerzyków wypełniają Jupiter Cafe. Trutnie warczą do komórek, trutnice modulują niskie głosy, żeby brzmiały bardziej kobieco. Kawa, kanapki z rybami, detergenty, para. Przez ulicę mam widok na główne wejście do PanOpticonu. Nieźle się przedstawia ten metalizowany, szary gotyk drapacza chmur. Jego wyższe piętra spowijają chmury. Pod ich ściśle przylegającą pokrywą Tokio paruje – w temperaturze 34°C przy wilgotności sięgającej 86%. Tak pokazuje wielki wyświetlacz Panasonica. Ale nie zawsze to widać, tak ścieśnione jest Tokio. Żadnych odległości. Wszystko masz ponad sobą – dentystów, przedszkola, studia tańca. Nawet drogi i chodniki wznoszą się na ponurych palach. Wenecja, z której odsączono wodę. Samoloty zwierciadlanymi odbiciami pną się ponad lustrami budynków. Zawsze myślałem, że Kagoszima jest ogromna, a tymczasem spokojnie zmieściłaby się w jakiejś bocznej alei Szindżuku. Zapalam papierosa – Kool, marka, Strona 6 jaką wybrał stojący przede mną w kolejce biker – i obserwuję ruch uliczny, przechodniów, na skrzyżowaniu alei Omekaido i ulicy Kita. Prążkowane trutnie, fryzjerka z ozdobą w przebitej wardze, pijaczkowie zaczynający w południe, gospodynie domowe objuczone dziećmi. Nikogo, kto stałby w miejscu. Potoki, nawałnice, korowody, bajty, pokolenia, tysiące twarzy na minutę. Jakuszima to tysiąc minut na twarz. A każda wyposażona w szufladkę pamięci opatrzoną tabliczką: „Rodzice”. Migawki, zdjęcia – porządne i spaprane – przeraźliwe wizerunki, delikatne obrazki, niewyraźne ujęcia, porysowane negatywy, nieważne, przecież wiedzą, kto sprowadził ich na Ziemię. Akiko Kato, czekam. Z PanOpticonu na lunch najbliżej jest do Jupiter Cafe. Gdybyś tam właśnie wpadła na kawę, o ileż wszystko byłoby prostsze. Rozpoznam cię, przedstawię się i przekonam, że przyrodzona sprawiedliwość jest po mojej stronie. Czy mrzonki mogą się ziścić? Wzdycham. Nie za bardzo i nieczęsto. Szturmem przyjdzie mi brać tę fortecę, jeżeli mam dopiąć swego. Kiepska sprawa. Takie gmaszysko ma pewnie parę innych wyjść, a do tego własne restauracje. Siedzisz sobie pewnie już jak cesarzowa w otoczeniu usługujących ci niewolników. Zaraz, a kto powiedział, że w ogóle jadasz lunch? Może czysto ludzka słabość do śniadań pomaga ci przetrwać aż do kolacji. Gaszę kolejnego papierosa marki Kool w doczesnych szczątkach jego poprzednika z niezłomnym postanowieniem, że dopijam kawę i kończę czatowanie. Mam cię, Akiko Kato, już ruszam. Trzy kelnerki obsługujące Jupiter Cafe w komplecie. Jedna – szefowa – kruchutka niczym wdowa po cesarskim dygnitarzu, która z niedoli otruła swego małżonka; druga – rycząca oślim głosem; i trzecia – odwrócona tyłem, ale za to błyskająca najdoskonalszą szyją pod Strona 7 słońcem. Wdowa po dygnitarzu opowiada oślicy o ostatnim nieudanym małżeństwie swojego fryzjera. – Jak nie umiała spełniać jego zachcianek, to ją rzucił – serwuje znad zlewu życiowe mądrości kelnerka o nieskazitelnej szyi. Wdowa i oślica olewają ją, a może to ona je olewa? PanOpticon stopniowo znika – chmury zeszły już do osiemnastego piętra. Odwracam na chwile głowę, a mgła opada coraz niżej. Na serwetce liczę, ile dni już przeżyłem – 7290, w tym cztery lata przestępne. Zegar pokazuje za pięć pierwszą i trutnie stopniowo odpływają z Jupiter Cafe. Pewnie się boją, że ich przeszeregują, jeśli o pierwszej znajdą się gdzieś poza biurową kabiną. Moja filiżanka pustoszeje w wianuszku smętnych plam po kawie. Dobra. Kiedy mała wskazówka znajdzie się na pierwszej, ruszam do PanOpticonu. Nie da się ukryć, że jestem podenerwowany. A co do nerwów, to spoko. W zeszłym roku do szkoły przyszedł oficer, żeby werbować do oddziałów samoobrony, i powiedział, że w wojsku nie potrzeba ludzi, którzy nie odczuwają strachu, bo tacy żołnierze, co się nie boją, w ciągu pierwszych pięciu minut walki doprowadzają do wybicia swojego plutonu. Dobry żołnierz panuje nad strachem i wykorzystuje go, żeby zaostrzyć zmysły. Jeszcze jedną kawę? Nie. Papierosa – na zaostrzenie zmysłów. Na zegarze dochodzi pół do drugiej – mój termin mija. A popielniczka przepełniona. Potrząsam paczką papierosów – do ostatniego. Chmury zeszły już do dziewiątego piętra PanOpticonu. Akiko Kato wbija wzrok w mgłę, spoglądając z okna swojego klimatyzowanego biura. Wyczuwa mnie tak jak ja ją? Czy wie, że dzisiejszy dzień należy do tych, które całkowicie odmieniają życie? Jeszcze tylko ostatni, najostatniejszy papieros i zaczynam mój szturm, zanim „nerw” osłabnie. Strona 8 Kiedy wszedłem, w Jupiter Cafe siedział staruszek. Nic go nie rusza i nieprzerwanie gra na vidboyu. Wygląda dokładnie tak samo jak Lao Tse z mojego podręcznika – łysy, brodaty, zwariowany. Inni przychodzą, zamawiają, jedzą, wypijają swoje i wychodzą. W sam raz dziesięć minut. A Lao Tse ani drgnie. Kelnerki pewnie myślą, że odpaliła mnie dziewczyna albo że jestem czubek, który czyha, żeby je śledzić w drodze do domu. Z głośnika dobiega barowa wersja Imagine; John Lennon chyba przewraca się w grobie. Co za bagno. Pewnie nawet ci zdrajcy, którzy to nagrali, nie mogli tego słuchać. Wchodzą dwie ciężarne i zamawiają mrożoną herbatę. Lao Tse kaszle, kaszle kaszlem, któremu nie ma końca, i rękawem koszuli zmazuje flegmę z ekranu swojego vidboya. Zaciągam się głęboko i powoli sączę dym przez nozdrza. Solidna ulewa – oto, czego trzeba, żeby posprzątać Tokio. Gondolierzy grający na mandolinach, sunący łodziami po dzielnicy Ginza. – Do tego – kontynuuje wdowa po dygnitarzu do oślicy – te jego żony to chciwe, mizdrzące się potworki, które zasługują dokładnie na to, co je spotyka. Kiedy sama będziesz wychodziła za mąż, koniecznie wybierz sobie męża, którego marzenia nie będą przerastały twoich. – Sączę piankę z kawy. Na brzegu kubka ślady po szmince. Obmyślam prawne argumenty uzasadniające tezę, że picie z tej strony filiżanki oznacza pocałunek z nieznajomą. To oznaczałoby, że liczba całowanych przeze mnie dziewczyn wzrosła do trzech – i tak mniej, niż wynosi średnia krajowa. Rozglądam się po Jupiter Cafe za ewentualną kandydatką do całowania i w końcu powracam do właścicielki realnej, mądrej, jaśniejącej szyi. Rozwinięty kosmyk włosów muska jej kark. Łaskocze. Różową fuksję z kubka porównuję z różowością jej szminki. Jakkolwiek by patrzeć, pośredni dowód. Kto wie, ile razy myto tę filiżankę, Strona 9 zespajając atomy szminki z cząsteczkami porcelany? A taka zagadkowa tokijka ma tylu adoratorów, że z powodzeniem może wypełnić pamięć kieszonkowego komputera. Sprawa oddalona. Lao Tse warczy przy swoim vidboyu: – Blasted, blasted, przeklęte bioborgi. Za każdym razem blasted. – Łykam swoje fusy i nakładam baseballówkę. Czas ruszyć i znaleźć sprawcę – tego, kto mnie zrobił. *** Hol PanOpticonu – przepastny niczym brzuch kamiennego wieloryba – pochłania mnie jednym haustem. Strzałki w podłodze reagują na moje stopy i prowadzą mnie do pustej kabiny recepcyjnej. Drzwi zamykają się za mną z sykiem, pieczętując grobową ciemność. Promień analizatora omiata mnie od stóp do głów, odczytując z piskiem kod mojego identyfikatora. Rozbłyskuje smuga bursztynowego światła, a ja cofam się w myślach i sprawdzam. Oczywiście wszystko gra. Kombinezon, baseballówka, skrzynka z narzędziami i tabliczka do pisania. Na ekranie rozbłyskuje przede mną lodowatym światłem dziewczyna. Jest nieskazitelnie symetryczna i piękna. OCHRONA – jarzy się napis na plakietce. – Podaj swoje nazwisko i zawód – rozbrzmiewa głos dziewczyny. Ciekawe, na ile jest człowiekiem. Przecież w dzisiejszych czasach komputery uczłowieczają się, a ludzie się komputeryzują. Gram onieśmielonego kmiotka. – Dzień dobry. Nazywam się Ran Sogabe. Reprezentuję Przyjaciela Złotej Rybki. Dziewczyna marszczy brwi. Znakomicie. To tylko człowiek. – Przyjaciela Złotej Rybki? – Nie widziała pani naszej reklamy? – i już śpiewam jej dżingla. Strona 10 – Zaopatrujemy w żywność naszych płetwiastych przyjaciół. – W jakim celu prosi pan o wejście do PanOpticonu? Udaję zakłopotanie. – Obsługuję akwarium w kancelarii Osugi i Kosugi, proszę pani. – Osugi i Bosugi. Dotykam swojej plakietki. – Oto odznaka. – W pana torbie zlokalizowałam jakieś dziwne przedmioty. – Świeżo sprowadzone z Niemiec, proszę pani. Oto jonowa prażarka pigułek fluorokarbonowych – z pewnością pani wie, jak wielkie znaczenie dla optymalizacji warunków w akwarium ma utrzymanie poziomu pH? Chyba jako pierwsi w kraju specjaliści od kultur akwaryjnych będziemy wykorzystywali to cudo. Może zechce pani zapoznać się z krótkim... – Proszę położyć prawą rękę na skanerze dostępu, panie Sogabe. – Mam nadzieję, że tylko załaskocze. – To pańska lewa ręka. – Najmocniej przepraszam. Mija trwająca wieczność chwila, po której migocze zielony napis ZGODNOŚĆ POTWIERDZONA. – A pański kod dostępu? Czujna. Zaciskam oczy. – Zaraz: 313–636–969. Lodowata panna aż zamrugała. – Pański kod dostępu jest ważny. – I tak miało być. Za te dziewięć cyferek zapłaciłem majątek najgenialniejszemu dorywczo działającemu hakerowi w Tokio. – Ważny do lipca. A muszę panu przypomnieć, że mamy sierpień. O wy, hakerzy spod ciemnej gwiazdy. – Hmm, dziwne. – Strona 11 Podrapałem się w krocze, żeby zyskać na czasie. – Ten kod dostępu otrzymałem od pani – jeszcze jedno smętne spojrzenie na tabliczkę – pani Akiko Kato, radcy prawnego w Osugi i Kosugi. – Bosugi. – Na jedno wychodzi. No tak. Skoro mój kod dostępu jest nieważny, to przecież nie mogę wejść, prawda? Szkoda. Kiedy pani Kato będzie chciała dowiedzieć się, jak to się stało, że jej bezcenne srebrne rybki z Okinawy zginęły wskutek zatrucia ekskrementami, odeślę ją do pani. Jak, przepraszam, brzmi pani nazwisko? Lodowata panienka sztywnieje. Gorliwców zawsze łatwo złapać na blagę. – Proszę przyjść jutro, jak pan sprawdzi kody dostępu. Zapieram się i potrząsam głową. – Wykluczone! Czy pani zdaje sobie sprawę, ile rybek mam w swoim rewirze? Dawniej było więcej luzu, ale odkąd dostaliśmy się w tryby całościowej kontroli jakości, działamy w ramach systemu godzinowego. Jeden przegapiony termin i nasi płetwiaści przyjaciele idą na paszę. I nawet teraz, kiedy tak stoję i przez panią tracę czas na bzdury, mam jeszcze dziewięćdziesiąt aniołów morskich w Metropolitan City Office, którym grozi zaduszenie. Proszę się nie gniewać, ale jestem zmuszony prosić o pani nazwisko, żeby legalnie anulować zgłoszenie – dramatycznie zawieszam głos. Lodowata panienka trzepocze powiekami. Mięknę. – A może by zawołać sekretarkę pani Kato? Ona potwierdzi, że miałem przyjść. – Już to zrobiłam. – Teraz ogarnia mnie niepokój, bo jeśli mój haker popaprał do tego z moim pseudonimem, to leżę i kwiczę. – Ale wygląda na to, że termin ma pan dopiero na jutro. – Owszem. Jak najbardziej. Termin miałem na jutro. Ale Ministerstwo Rybołówstwa zeszłej nocy wydało ostrzeżenie Strona 12 dotyczące całego przemysłu. Ze skażonych obszarów Tajwanu przyszła epidemia, yyy, eboli. Przenosi się drogami oddechowymi, lokuje w skrzelach i... co za okropny widok. Ryba dosłownie puchnie, aż pękają jej wnętrzności. Naukowcy pracują nad lekiem, ale tak między nami... Lodowata panienka pęka. – Dodatkowego pozwolenia udziela się na dwie godziny. Z recepcji proszę udać się do turbowindy. Trzymać się strzałek, inaczej uruchomią się urządzenia alarmowe i cała procedura wywołana nielegalnym wejściem. Winda samoczynnie znajdzie się na poziomie osiemdziesiąt jeden, w Osugi i Bosugi. – Poziom osiemdziesiąt jeden, panie Sogabe – oznajmia winda. – Zawsze do pańskich usług. – Drzwi otwierają się na wirtualny las deszczowy, skomponowany z paproci i roślin doniczkowych. Rozbrzmiewają telefoniczne trele. Za hebanowym biurkiem młoda kobieta odstawia rozpylacz do pielęgnacji kwiatów i zdejmuje okulary. – Ochrona poinformowała, że ma przyjść pan Sogabe. – Niech zgadnę! Kazuyo, Kazuyo, nie mylę się? – Nie, ale... – No i jak tu się dziwić, że Ran nazywa panią aniołem PanOpticonu! Recepcjonistka nie daje się na to nabrać. – Pańskie nazwisko? – Praktykant Rana! Dżodżi. Na pewno o mnie wspominał! Zazwyczaj obsługuję Haradżuku, ale w tym miesiącu zajmuję się także jego klientami z Szindżuku – przez tę malarię narządów płciowych, która go dopadła. Recepcjonistce opada szczęka. – Słucham? – Ran nawet o tym nie wspomniał? No cóż, trudno go potępiać. Szef jest przekonany, że to tylko ciężkie przeziębienie, i dlatego Strona 13 właśnie Ran nie wykreślił swojego nazwiska z terminarza... Ale, pst, cicho, sza! – Uśmiecham się ostrożnie rzucając okiem za kamerami wideo. Żadnej na widoku. Przyklękam, otwieram torbę z narzędziami, wnętrze maskując pokrywą i zaczynam montować moją tajną broń. – Kupę czasu straciłem, żeby się tutaj dostać, wie pani. Sztuczna inteligencja! Sztuczna głupota. Do biura pani Kato tym korytarzem, tak? – Tak, ale zaraz, zaraz, niezbędny jest skaning siatkówki. – Czy to łaskocze? – Gotowe. Zamykam torbę z narzędziami i założywszy ręce do tyłu, podchodzę do biurka, głupawo szczerząc zęby. – W co mam spojrzeć? Dziewczyna kieruje skaner w moją stronę. – W ten okular. – Kazuyo – upewniam się, że jesteśmy sami – Ran powiedział mi, no wiesz, to prawda? – Że niby co? – Że masz jedenaście palców u nóg. – Jedenaście czego? – sekretarka kieruje wzrok na swoje stopy, odsłaniając kark, a wtedy ja zasypuję ją takim mnóstwem mikropocisków ze swojego błyskawicznie działającego trankwilizatora, że wystarczyłoby na wybicie całej chińskiej armii. Osuwa się na swój dziennik biurowy. Dla własnej przyjemności robię jeszcze minę w stylu Jamesa Bonda. Pukam. Trzykrotnie. – Przyjaciel Złotej Rybki, proszę pani! Tajemnicza pauza. – Wejść. Upewniam się, że na korytarzu nikogo nie ma i wślizguję się do pomieszczenia. Kryjówka Akiko Kato w wersji realnej niewiele odbiega od tej, którą stworzyłem w wyobraźni. Dywan w kratkę. Łukowate okno z zatroskaną chmurą. Rząd staromodnych szafek. Ściana z Strona 14 malowidłami – zbyt uładzonymi, by przykuć oko. Pomiędzy dwiema kanapami w kształcie półksiężyca bryła ogromnego zbiornika, w którym flota srebrnych rybek z Okinawy plądruje koralowy pałac i zatopiony okręt. Akiko Kato widziałem po raz ostatni dziewięć lat temu, ale nie postarzała się ani o dzień. Jak zawsze tchnąca chłodnym, bezlitosnym pięknem. Spogląda zza biurka. – Nie jest pan zwykłym facetem od ryb. Zamykam drzwi i klucz wrzucam do kieszeni, gdzie spoczywa mój pistolet. Akiko Kato mierzy mnie wzrokiem. – Nie, nie jestem facetem od rybek. Odkłada pióro. – Więc co, u licha... – Sprawa jest prosta. Ja znam pani nazwisko, pani dawno temu poznała moje: Eidżi Mijake. Nie inaczej, ten Eidżi Mijake. Oboje, droga pani Kato, należymy do ludzi zajętych, nic więc nie stoi na przeszkodzie, byśmy sobie ucięli małą pogawędkę. Przyjechałem do Tokio, aby odnaleźć ojca. Pani zna jego nazwisko i adres. I jedno, i drugie pani mi da. I to zaraz. Akiko Kato mruży oczy, usiłując przymierzyć to do faktów. Potem wybucha śmiechem. – Eidżi Mijake? – Nie widzę w tym nic śmiesznego. – A nie Luke Skywalker? Nie Zax Omega? Chyba nie myślisz, że ta rzewna gadka zmusi mnie do posłuszeństwa? „Chłopiec z wysp chce odnaleźć ojca, którego nigdy nie widział, i w tym celu podejmuje niebezpieczną misję”. Czy wiesz, co spotyka chłopców z wysp, kiedy opuszczają krainę swoich fantazji? – kiwa głową, udając rozczulenie. – Nawet przyjaciele nazywają mnie najbardziej jadowitą prawniczką w Tokio. A ty wdzierasz się do mojego biura, bo wydaje ci się, że dam się zastraszyć i przekażę ci poufne Strona 15 informacje o kliencie? No proszę! – Pani Kato. – Wyciągam mojego walthera PK 7,65 mm, robię nim zgrabnego młynka na palcu i wycelowuję. – W tym pokoju przechowuje pani akta mojego ojca. Niech mi pani je odda. Proszę. – To groźba? – udaje oburzenie. – Mam nadzieję, że skuteczna. – Odbezpieczam pistolet. – Ręce do góry, tak żebym je widział. – Wybrałeś niewłaściwy scenariusz, dziecko. – Chwyta za telefon, który wybucha jak supernowa z plastiku. Pocisk ze świstem odbija się od kuloodpornego szkła i wali w upiorne słoneczniki na obrazie. Akiko Kato ze zgrozą patrzy na dziurę. – Ty profanie! Uszkodziłeś mojego van Gogha! Zapłacisz mi za to! – Więcej, niż pani kiedykolwiek za to dała. Akta. Już! – Za trzydzieści sekund wpadnie tu ochrona – warczy Akiko Kato. – Znam system elektroniczny tego biura. Dźwiękoszczelne i nie do podsłuchania. Żadnych informacji – i na wyjściu, i na wejściu. Niech pani sobie daruje groźby i da mi akta. – A tak spokojnie mogłeś sobie żyć, zbierając pomarańcze w Jakuszimie z wujami i z babcią. – Nie będę drugi raz prosił. – Żeby tylko chodziło o takie drobiazgi. Ale, widzisz, twój ojciec ma zbyt wiele do stracenia. Gdyby wyszło na jaw, że jest jakiś potomek z nieprawego łoża, taki sprokurowany z dziwką brzdąc jak ty, ci na górze mogliby dostać apopleksji. Stąd właśnie nasza zaliczka na poczet zachowania przyzwoitego milczenia. – No i? – No, a ty próbujesz rozhuśtać tę naszą spokojną łódeczkę. – Ach, rozumiem. Kiedy odnajdę ojca, pani nie będzie mogła go Strona 16 już szantażować. – „Szantażować” – to słowo zalatuje kodeksem w ustach kogoś, kto jest jeszcze na etapie poszukiwania idealnego środka na trądzik. Jako prawnik twojego ojca apeluję o dyskrecję. Słyszałeś w ogóle o czymś takim jak dyskrecja? To coś, co różni przyzwoitego obywatela od kryminalisty z pistoletem w ręku. – Nie wyjdę z tego biura bez akt. – To się naczekasz. Zamówiłabym jakieś kanapki, ale rozwaliłeś mi telefon. Na to już czasu nie mam. – Dobra, w porządku, może w takim razie rozstrzygniemy to bardziej po dorosłemu. – Opuszczam pistolet, a pani Kato zuchwale pozwala sobie na zwycięski uśmieszek. Ale w jej karku już tkwią trankwilizatory. Akiko Kato osuwa się na krzesło, bez czucia, jakby rozpływała się w błękitnej morskiej toni. Najważniejsze to pośpiech. Nakładam odciski palców Akiko Kato na odciski Rana Sogabe i mam dostęp do jej komputera. Przesuwam jej ciało. Niedobrze – w głowie kołacze myśl, że ona w każdej chwili może odzyskać przytomność. Pliki w kolejnych podkatalogach są zastrzeżone hasłami, ale z zabezpieczeniami na szafkach mogę sobie dać radę. MI jak MIJAKE. W menu pojawia się moje nazwisko. Podwójne kliknięcie. EIDŻI. Podwójne kliknięcie. Słyszę obiecujące mechaniczne głuche stuk i teleskopowa szuflada wysuwa się do połowy ze ściany. Wertuję wąskie metalowe kasety z aktami. MIJAKE – EIDŻI – OJCOSTWO. Kaseta błyszczy złotem. – Zostaw to. Akiko Kato zamyka piętą drzwi i wyciąga Zuvre Lone Eagle Strona 17 440, mierząc w punkt między moimi brwiami. W osłupieniu spoglądam na tę Akiko Kato, która wciąż spoczywa na krześle. Akiko Kato stojąca w drzwiach wybucha śmiechem, szczerząc w grymasie zęby, w których lśnią szmaragdy i rubiny. – Bioborg, głupku! Replikant! Nie oglądało się Łowcy androidów? Widzieliśmy, jak wchodzisz! Nasz szpieg przyuważył cię w Jupiter Cafe – to ten stary, któremu kupiłeś papierosy. Jego vidboy to obiektyw kamery podłączonej do centralnego komputera w PanOpticonie. A teraz na kolanka, powoli, i pistolet, pchnij go po podłodze. Powoli. Zuvre z tej odległości tak ci pokiereszuje facjatę, że cię rodzona matka nie pozna. Zresztą i tak chyba nigdy nie była w tym dobra? Puściłem obelgę mimo uszu. Co za nieostrożność, tak pozwolić się podejść. – Akta twojego ojca to delikatna sprawa. – A więc twój bioborg mówił prawdę. Nie chcesz wypuścić całej tej kasy, jaką mój ojciec daje ci za milczenie. – Daruj sobie tę praktyczną etykę i raczej módl się, żebym cię nie rozkwasiła. – Nie spuszczając mnie z oczu, nachyla się, żeby mi odebrać mojego walthera. Wycelowuję w jej twarz kasetą i otwieram zatrzaski. Zamontowana w pokrywie lśniąca bomba wybucha prosto w jej oczy. Akiko Kato wrzeszczy, daję nura, jej zuvre strzela, szkło pęka; daję susa, kopa w głowę, wyszarpuję z jej ręki pistolet – znowu strzela – obrót, podcinam ją hakiem i rzucam na kanapę w kształcie półksiężyca. Srebrne rybki bryzgają i trzepoczą się na dywanie. Prawdziwa Akiko Kato leży bez ruchu. Upycham w kombinezonie opieczętowaną teczkę z materiałami na mojego ojca, Strona 18 pakuję skrzynkę z narzędziami i wychodzę. Spokojnie zamykam drzwi nad plamą, która rozpływa się z wolna na dywan w korytarzu. Przechodzę do windy, pogwizdując od niechcenia Imagine. Do tej pory to była łatwizna. Teraz muszę jeszcze wydostać się z PanOpticonu, żywy. Recepcjonistka nadal leży w swoim lesie deszczowym, wokół niej krążą podrażnione trutnie. Niesamowite. Gdziekolwiek przejdę, pozostawiam za sobą nieprzytomne kobiety. Przywołuję windę i przybieram odpowiedni wyraz twarzy. Syndrom wywołujących mdłości budynków, jak to nazywa mój wuj. Podobno to samo dzieje się z rybami. Nadjeżdża winda, z której wyładowuje się stara pielęgniara, roztrąca stojących. Wchodzę i naciskam guzik „zamknij”, żeby czmychnąć, zanim ktokolwiek zdąży wejść. – Nie tak szybko! – wyglancowany but wbija się klinem między zamykające się drzwi, ochroniarz rozsuwa je na siłę: postura i nozdrza minotaura. – Parter, synu. Naciskam guzik i zaczynamy zjeżdżać. – Co – odzywa się Minotaur – jesteś szpiegiem przemysłowym czy jak? Krew z adrenaliną dziwnie śmiga mi po całym ciele. – Ehe? Minotaur ma grobową minę. – Chciało się szybko bryknąć, co nie? I dlatego o mały włos nie przyciąłeś mnie tam drzwiami od windy. Uff. Żarcik. – Taaa. – Poklepuję skrzynkę z narzędziami. – Same tajemnice wywiadowcze na temat złotych rybek. Minotaur parska śmiechem. Winda zwalnia i drzwi otwierają się. – Proszę bardzo – Strona 19 wskazuję Minotaurowi, by to on wyszedł pierwszy, choć i tak żadnym gestem nie zdradził się, że zamierza wyjść dopiero po mnie. Wychodzi i znika za bocznymi drzwiami. Mnie strzałki w podłodze kierują z powrotem do kabiny ochrony. Rozpromieniam się na widok Lodowatej Panienki. – Trafiam na panią przy wejściu i wyjściu. To ręka losu. Rzuca okiem na skaner. – Standardowa procedura. – Aha. – Wykonał pan już swoje zadanie? – Co do joty, dziękuję. Wie pani, nasza firma szczyci się tym, że w ciągu osiemnastu lat prowadzenia biznesu nie zdarzyło się, żeby jakaś rybka zginęła wskutek naszego zaniedbania. W każdym przypadku dążymy do ustalenia przyczyny śmierci i dlatego zawsze przeprowadzamy sekcję zwłok. Nawet gdy są to stare osobniki. Albo gdy z winy klienta dochodzi do zatrucia alkoholem w trakcie imprezy na zakończenie roku. Mógłbym jeszcze o tym poopowiadać przy kolacji, jeżeli nie jest pani zajęta. Lodowata Panienka mrozi mnie spojrzeniem. – Nie mamy ze sobą nic wspólnego. – Ależ oboje jesteśmy dziełem chemii organicznej, a tego nie zawsze można być pewnym w dzisiejszych czasach. – Jeżeli usiłuje pan odstręczyć mnie od zapytania, dlaczego w pana skrzynce znajduje się Zuvre 440, to zmuszona jestem poinformować, że pańskie wysiłki idą na marne. Nie czas na strach. Jestem zawodowcem. Jak, no jak mogłem być aż taki głupi? – Ależ to niemożliwe. – Pistolet jest zarejestrowany na nazwisko Akiko Kato. – Aaah! – chichoczę, otwieram skrzynkę i wyjmuję pistolet – to Strona 20 ma pani na myśli? – Owszem. – To? – Tak, to. – To, yyy, jest do... – Do? – Lodowata Panienka sięga po alarm. – ...tego! Pierwszy strzał w szklane kwiaty – alarm wyje – drugi strzał i szkło mętnieje – słyszę syk gazu – po trzecim strzale szkło pęka, a ja rzucam się przez okno – strzelam i ląduję przewracając się na rozbłyskującej strzałkami podłodze holu. Mężczyźni i kobiety kulą się przerażeni. Rozlega się hałas i jazgot. Tak dudnią buty ochrony biegnącej korytarzem. Odbezpieczam zuvre’a, przestawiam go na ciągły ogień plazmowy, walę w stronę ochroniarzy i daję nura do wyjścia. Trzy sekundy na przeładowanie to nie za wiele; następuje wybuch – unosi mnie, wrzuca w obrotowe drzwi i dosłownie ciska korkociągiem po zewnętrznych stopniach. Pistolet, który wysadza w powietrze tego, kto z niego strzela – nic dziwnego, że zuvre’a wycofano dziewięć tygodni po rozpoczęciu produkcji. Za mną już tylko dym, iskry i chaos; wokół mnie uliczny zamęt, wpadające na siebie samochody i wreszcie to, czego potrzebuję najbardziej – zdezorientowany tłum. – Szaleniec! – drę się na całe gardło – Szaleniec grasuje! Z granatami! Ma granaty! Wezwać policję! Z helikopterami! Gdzie się da helikoptery! Ile się da! – kuśtykając oddalam się do najbliższego magazynu handlowego. Wyjmuję teczkę ojca z mojej nowiutkiej aktówki, wciąż opieczętowaną plastikiem, i dla potomności utrwalam w pamięci ten moment. 24 sierpnia, dwadzieścia pięć po drugiej, na tylnym