11294
Szczegóły |
Tytuł |
11294 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11294 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11294 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11294 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARIA RODZIEWICZÓWNA
PLEŚŃ
PLEŚŃ
Była zima, do parterowej izby ojca Wincentego cisnęło się biedactwo z całej kamienicy. Izba
była obszerna i ciepła w długim podwórzu otoczona wkoło mieszkaniami ubogimi, w których
stale panował niedostatek, choroba, występek i ponurość złej doli.
Wincenty Jakuszyk stanowił wyjątek. Z zawodu stolarz; gdy się zestarzał, oddał warsztat
synowi, a sam nie mogąc żyć bezczynnie, założył w tej izbie pracownię reperatorską. Był
prawdziwym mistrzem w odświeżaniu antyków, w łataniu i klejeniu starych gratów, i miał do
tego żmudnego fachu prawdziwe amatorstwo.
Pracował nie tyle z potrzeby, bo posiadał mały kapitalik, ile z zamiłowania do zajęcia i miał
już taką naturę, że go wszystko cieszyło, zajmowało — i już tak dane mu było w duszy, że ludzie
lgnęli do niego, jakby czuli, że ich lubi. W dzień było jeszcze w izbie jako tako przestronnie, ale
byle wieczorem zapalił lampę, jak te ćmy ściągało wszystko do ojca Wincentego.
Juści nie było to towarzystwo z frontu ani z pierwszego piętra: przychodziło dwóch druciarzy i
piekli w piecyku kartofle, przychodził niemy Franek, syn praczki, przychodził Żydek krawiec,
Mendel, i grzał się w kącie przy kuchence, przychodził pan Wyszyński, żyjący z przepisywania
akt, i Wojciechowa, wdowa, matka trojga dzieci, utrzymująca się z posługi, i grubas Szynkiel,
sprzedający za Żelazną Bramą wybrakowaną porcelanę, a już rej wodziła, i prawie się czuła
sublokatorką panna Katarzyna Jeleniewicz, hafciarka, mieszkająca w przybudówce na podwórku
obok śmietnika. Druciarze, Mendel, Wojciechowa przychodzili do kuchenki jak do własnej.
Grzali się, piekli kartofle, gotowali herbatę — ojciec Wincenty już zwykł wieczorem ogień
rozpalać dla nich, choć dowodził, że to do kleju mu potrzebne.
Reszta gości cisnęła się do stołu i do lampy. Wyszyński rozkładał swe papiery, panna
Katarzyna haft, Szynkiel kleił porcelanę, niemy Franek sadowił się naprzeciw gospodarza,
przypatrywał się robocie i pomagał.
Oprócz tych stałych gości zdarzali się przejściowi. Wstępował każdy, kto czegoś potrzebował
pożyczyć, dostać, poskarżyć się, opowiedzieć, poradzić się — czasem byle się pośmiać, bo ojciec
Wincenty wesół był i żartobliwy. Było w tej izbie jasno, ciepło i jakoś tak każdemu swojsko.
Otóż pewnego wieczoru w październiku kompania była w komplecie i panna Katarzyna
wchodząc ostatnia oznajmiła, że do grajka poszli goście, bo ją pytało jakichś dwóch panów, czy
pan Sulima zawsze tu mieszka.
Grajek zajmował pokój nad ojcem Wincentym od trzech lat i dużo o nim było gadania w
kamienicy. Naprzód się ożenił, potem umarło mu malutkie dziecko, wreszcie przed rokiem żona
go porzuciła. Tyle tematów na języki kumoszek z panną Katarzyną na czele.
— Może to od żony nowe swaty. Warto, żeby ją nazad wziął, ona podobno śpiewa w
teatrzyku.
— Słyszała ją panna Katarzyna. Winszuję! To panna Katarzyna tam bywa? — zaśmiał się
gospodarz.
— Takie żarty! Wcale na ten przykład nie byłam w Paryżu, a wiem, że tam jest Marsylianka.
— Aha — to racja. A co to, Marsylianka?
— Co się pan Wincenty ze mną droczy. Myśli, że nie wiem. Oho! Marsylianka, to taka
kobieta co po ulicach śpiewa!
Pan Wyszyński nawet się uśmiechnął i zmylił w przepisywaniu — zaczął skrobać
scyzorykiem.
— Leciwa ta kobieta, bo już sto lat w Paryżu śpiewa. No, a o Sulimowej kto mówił?
— Kelner jeden, co ją tam widział! Pan Wincenty to jeden tylko upiera się, że ten grajek to
jakieś cudo!
— A pannie Katarzynie co on złego zrobił! Chyba to jedno, że się z panią nie ożenił.
— Och — nie bardzo wielkie szczęście to zamążpójście.
Ja to wcale za tym nie płaczę. Ale ja spytam co grajek komu zrobił dobrego? Czy kto słyszał
od niego choć dobre słowo.
— Ja u niego nocowałem cały miesiąc! — odezwał się Mendel ze swego kąta.
— No, to może on żydowski dobrodziej! — mruknęła.
Na górze dał się słyszeć hałas przewracanych mebli, po chwili szybkie kroki na schodach.
— Ot i poszli sobie goście — niedługo bawili! — ozwał się Szynkiel. Co on ma być wesół
albo szukać kompanii. Wstyd mu za tę żonę.
— Dobry musiał być — kiedy od niego uciekła!
— Oj i ten kobiecy naród jak się uda, to bez pory zamęczy! — rzekł flegmatycznie starszy
druciarz. U nas była jedna baba…
Trza lubić jak duszę, a trząść jak gruszę, — przerwał Wincenty.
— Pan Sulima dobry człowiek — szepnął Mendel. — Tamtej zimy to on mnie na świecie
utrzymał.
Panna Katarzyna zagadała o innych podwórzowych sprawach — upłynęła dobra godzina —
nagle niemy Franek coś zabełkotał — patrząc w sufit. Mimo woli wszyscy spojrzeli — na suficie
była ciemna plama.
— Co to? — spytała panna Katarzyna.
— Krew! — krzyknął Wincenty. — Ludzie — tam na górze — zamordowali Sulimę!…
Rzucili się wszyscy bezładnie do drzwi i na schody. Druciarze dopadli pierwsi. Drzwi były
tylko przymknięte — w pokoju paliła się lampka, leżało przewrócone krzesło — a przy łóżku,
twarzą do ziemi skurczony — grajek. W jednej chwili stancja była pełna ludzi i wrzawy.
Mężczyźni podnieśli rannego. Miał całe piersi i ręce, którymi ranę snąć cisnął, lepkie i czerwone
— kałuża krwi na ziemi, twarz śmiertelna.
— To ci dwaj, co byli! To ci dwaj! — krzyczała panna Katarzyna.
— Wody, bandaży! — wołał ojciec Wincenty.
Z całej kamienicy ludzie biegli, rósł hałas i bezładne opowiadania. Zjawił się stróż z
policjantem, wezwano pogotowie.
Zanim przybył lekarz, obnażono i przewiązano jako tako ranę. Grajek żył, był dźgnięty nożem
w piersi, krwi zeszło masę, ale dyszał.
Oczy miał zamknięte i milczał. Policjant rozpoczął badanie świadków i zapisywał:
Grajek nazywał się Michał Sulima, był skrzypkiem w orkiestrze — mieszkał w kamienicy od
trzech lat — dwa lata z żoną — od roku sam, spokojny człowiek, nietowarzyski — wieczory
spędzał w domu, płacił komorne akuratnie — nikt mu nie usługiwał, jadał na mieście — gości
nie miewał. Tyle o nim wiedział stróż i rządca. Potem panna Katarzyna opowiedziała swe
spotkanie z dwoma porządnie ubranymi panami, którzy ją spytali czy pan Sulima tu mieszka i
poszli na górę. Mroczno było — twarzy nie zauważyła — jeden był kulawy, drugi miał na sobie
palto z peleryną — tyle pamięta.
Przybyło pogotowie, lekarz obejrzał chorego i potwierdził, że cios był zadany długim wąskim
nożem zapewne, że skierowany w serce ośliznął się — i przebił płuca. Rana nie była śmiertelną,
ale upływ krwi znaczny i stan wielkiego osłabienia. Sanitariusze dźwignęli chorego i unieśli go
do karetki — policjant opróżnił pokój z ludzi i opieczętował. Publika poczęła się powoli
rozpływać, snując tysiące komentarzy. Nazajutrz brukowa gazetka umieściła krótkie
sprawozdanie o wypadku i na tym się historia mordu Michała Sulimy dla szerszej publiczności
zaczęła i skończyła.
On sam ocknął się w sali szpitalnej. Ocucił go przeciągły głuchy jęk sąsiada. Spojrzał, sala
była wielka, mroczna, pełna ciężkich dyszeń, stękań westchnień — na dworze była noc.
Sulima spróbował się nieco dźwignąć — i osłupiałym wzrokiem przeszedł po tych mrokach.
— Szpital! Śmierć! — pomyślał. — Ot i taki kres.
Na silniejszy jęk sąsiada poruszyła się w głębi szara postać, zabielał kornet szarytki.
Zbliżyła się — pochyliła nad jęczącym.
— Oj, dobrodziko, mnie już koniec! — zaszemrał.
— Módl się, módl! Pan Bóg łaskaw! — odszepnęła.
— Jeśli łaskaw, niech rychlej śmierć da! Nie mogę już wytrzymać! Dobrodziko, jak umrę,
dajcie wiadomość matce. Pamiętacie adres: Wołyńska gubernia, Zasławce — wdowa Ubyszowa
— na plebanii u księdza Świrki — ja już tam nie wrócę. Mój Boże, a matka czeka, o głodzie i
chłodzie — wszystko na mnie oddała — teraz chyba żebrać.
— Bóg jej nie opuści. Módl się — chcesz — ze mną. I poczęła powoli, słowo po słowie,
gorącym szeptem.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje.
— Przyjdź królestwo Twoje, domówił chory — i ucichł. Jakieś rzężenie chrapliwe już tylko
wychodziło z krtani, rozpoczęła się agonia.
Zakonnica uklękła, zaczęła modlitwy przy skonaniu, kilku chorych podniosło się na posłaniu,
Sulima patrzył — ale obejmowała go gorączka, wzrok się zasnuwał jakąś mgłą, pamięć mętniała
— myśli kłębiły się bezładnie, ogarniała niemoc straszna, najdłużej wracało w mózgu: Zasławce,
wdowa Ubyszowa — przyjdź królestwo Twoje — i wreszcie nic.
Potem, ale już długo potem, gdy mu wróciła przytomność i wyszedł z „niebezpieczeństwa,
oznajmiono mu, że ma składać zeznanie przed sędzią śledczym.
— Nic nie mogę objaśnić! Nic nie pamiętam! — rzekł spokojnie. — Nie znam tych ludzi!
— Tak! Dlaczego jednak świadkowie twierdzą, że zastali lampę zapaloną?
Sulima popatrzał na papiery, które sędzia przeglądał i zamyślił się.
— I znaleziono was daleko od łóżka, przy komodzie, szuflada w niej była otwarta i rzeczy
rozburzone.
— Musieli ograbić, gdym padł — nie pamiętam.
— Ale pamiętacie, co było w komodzie?
— Trochę gratów, bielizny, odzież, książki.
— Oto spis — co znaleziono w szufladzie.
Sulima spojrzał na papier — czytał powoli.
— Nic nie brak?
— Nic!
Spojrzał spokojnie w oczy sędziego.
— Nie macie na nikogo podejrzenia?
— Nie.
— Mieliście może niechętnych, wrogów?
— Nigdy nikogo nie skrzywdziłem.
— To nie racja.
— Z mojej strony to racja. Za innych nie odpowiadam. Myślę, że byli to jacyś rabusie
przygodni, zastali drzwi otwarte — weszli, myśleli się obłowić. Nie wzbogacą się z tego, co
wzięli.
— Więc coś wzięli?
— No — moją krew, prawie życie. Co ja więcej mieć mogę — odparł żywo. Nikogo nie
posądzam, ludzi tych nie znam, jeśli się niejasno tłumaczę, to dlatego, że sam szczegółowo nie
pamiętam. Mam jeszcze bardzo osłabioną głowę. Zresztą po co sprawa, panie! Ja do nikogo
pretensji nie mam.
— Sprawiedliwość i prawo nie może na mord pozwolić.
Sulima uśmiechnął się blado.
— Czy to dopiero mord, jak krew przelano! — rzekł.
Kazano mu podpisać protokół i wrócił na salę.
Leżał zwykle dnie całe bez ruchu i głosu, jakby spał — odwiedził go raz tylko ojciec
Wincenty stolarz — i krawiec Mendel. Stary mu opowiadał, że wziął do siebie jego szczygła z
klatką, a Żyd jakby zawstydzony, gdy już odchodzić miał, położył na łóżku dwa jabłka. Zresztą
nikt się nie zgłosił. Zrazu, gdy była godzina odwiedzin patrzał na wchodzących — potem nie
podnosił oczu. I tak powoli zdrowiał, aż dnia pewnego doktor kazał go wypisać.
Pożegnał tedy serdecznie siostrę Józefę — i spytał, czy już napisała do owych Zasławic — do
wdowy Ubyszowej o śmierci syna.
Dawno napisała i odesłano węzełek szmat. Sulima pomyślał chwilę, wreszcie spytał o
szczegóły choroby Ubysza. Dowiedział się, że umarł po operacji odjęcia nogi — z gangreny. Nic
zresztą o nim zakonnica nie wiedziała.
Gdy Sulima wyszedł ze szpitala, była późna, szara jesień. Powlókł się, trzęsąc, do domu.
Dowiedział się od stróża, że gospodarz żąda komornego za ubiegłe dwa miesiące, a w
przeciwnym razie zafantuje rzeczy. Stancja była nieopalona, z zaduchem wilgoci, pusta prawie.
Sulima spojrzał na komodę i przede wszystkim otworzył wierzchnią szufladę.
Obojętnie odgarnął odzienie i bieliznę, sięgnął w głąb pod papier, osłaniający deski i wydobył
zwitek papierów, związany nitką. Nitkę tę zerwał, z papierów wybrał kilka — wsunął do kieszeni
surduta, resztę odłożył na powrót — potem przewrócił całą zawartość szuflady i uśmiechnął się.
— Pugilares wzięli! — szepnął. Usiadł na łóżku i zamyślił się. Dzień się kończył, w pokoju
wtopionym między ścianami kamienic było już zupełnie mroczno. Ktoś do drzwi zapukał i
wszedł stary Wincent.
— Dowiaduję się, że pan wrócił! Ależ tu chłód — chodź pan do mnie szczygła zobaczyć.
Bestia tak śpiewa, że aż miło słuchać. No, jakże się pan czuje? Słabo jeszcze?
— Ot, znośnie. Nie ma czasu się pieścić. Trzeba żyć.
— No i nie złapali hyclów? Okradli pana?
— Wzięli, ile było w komodzie. Teraz za zaległe komorne trzeba graty zbyć. Żeby choć
starczyło.
— Nie oddawaj pan Żydom — ja nastręczę kupca. To warte ze trzydzieści rubli.
Sulima spojrzał po gratach, wspomniał, jak je zbierał sztuka po sztuce całe cztery lata.
— To i wystarczy dla gospodarza! — rzekł spokojnie. Stary się roześmiał.
— W panu to nijakiej żółci nie ma. A toć by pan choć nasobaczył, żeby sobie ulżyć!
— Już kląłem kiedyś!
— A to bym też do upadłego tych zbójów szukał, pomsty i sprawiedliwości dochodził.
— Już i tego kiedyś próbowałem. Nie będę więcej.
— Iii, — niecierpliwie fuknął stary — bo też z pana cały pantofel. Aż złość patrzeć. Wszystko
się panu rozłazi.
— Nie umiem swojego ni trzymać, ni bronić. Ja to sam czuję — i ustąpię ludziom z drogi,
wszystko oddawszy.
— Ale, spróbuj pan! A co jeść będziesz jutro?
Sulima ramionami ruszył. Stary splunął ze złością.
— No, chodź pan tymczasem do mojej izby, do ciepła, do światła. Juści, że w takim
położeniu, to może z człowieka cała moc opaść.
Ale Sulima się nie poruszył.
— Dziękuję, ojcze Wincenty, ale zaraz wyjść muszę na miasto i późno wrócę. Trzeba o jutrze
pomyśleć. Jeśli wasza łaska, to bym chciał co rychlej graty zbyć, choćby jutro.
— Dobrze — dobrze — to się zrobi. Ale rozumniej by było, żebyście nie latali tak zaraz ze
szpitala.
— Aha, a co jutro jeść będę — odparł z uśmiechem bladym Sulima.
Stary mrucząc wyszedł. Tedy grajek się ubrał w palto i wysłuchawszy, że na schodach cicho,
wysunął się na podwórko.
W bramie rzekł do stróża:
— Ojciec Wincenty obiecał mi na jutro kupca na graty. Niech się gospodarz o tę zaległość
uspokoi.
— No to gospodarz mówił, co by pan i za miesiąc z góry zapłacił, bo bez gratów, to
zabezpieczenia nijakiego nie będzie.
— Ha, no — to się wyprowadzę!
II
Ze zwieszoną głową poszedł przed siebie, zda się bez celu. Ale on pomimo osłabienia
wiedział, że tam dojść musi, gdzie postanowił, choćby potem padł bez ducha. Daleko od środka
miasta w dzielnicy fabrycznej — zadzwonił do furtki w murze. Za murem w głębi podwórza był
gmach fabryczny, huczący jeszcze robotą i oświetlony — z boku elegancka oficyna.
— Pan w fabryce? — spytał stróża.
— Wyjechał na miasto przed chwilą.
— Pani u siebie? Sama?
— Tak jest.
Sulima dalej nie pytając, poszedł ku oficynie i zadzwonił. Otworzył elegancki lokaj i groźnie
spojrzał na wynędzniałego człowieka.
— Po wsparcie? To do kantoru — naprzeciwko.
— Nie — powiedzcie, pani, że Sulima chce się widzieć w ważnym interesie.
Lokaj coś mrucząc poszedł w głąb mieszkania, zostawiając go u drzwi — po chwili do
przedpokoju weszła spiesznie kobieta już nie młoda, szeleszcząca jedwabiami, z twarzą pełną
niepokoju i trwogi.
— Co to? Skąd ty? Co się stało? — rzekła szeptem, wprowadzając go do gabinetu i zamykając
drzwi. Spojrzała nań.
— Co z tobą? Takiś zmieniony?
— Dziś wyszedłem ze szpitala. Matka przecie wie, co ze mną było.
— Nie wiem. Co? Popatrzał na nią przejmująco.
— Nie wie, matka. Ano, to chwała Bogu.
Już by było za ohydne! No to powiem. Dwa miesiące temu mordowano mnie.
— Ciebie! Boże! Kto? Za co?
— Za złoto. A kto, matka się nie domyśla? Mam powiedzieć?
— Mąż matki z Feliksem Zielezińskim.
Kobieta krzyknęła, chwyciła się za głowę.
— To nie może być, — wyjąkała.
— Dlaczego? Przecie już zabili starego Zielezińskiego. A teraz wiecie, kto będzie trzecią
ofiarą: stary Turan! Czy matce jeszcze bielmo z oczu nie spadło przez dziesięć lat. Czy matka
dotąd wierzy i kocha tego człowieka.
— Michale milcz. Ciebie zaślepia nienawiść!
— Mniejsza — nie przychodzę tu po pomstę — żebym jej pragnął — już by dawno byli w
kryminale. Nie ja ich ześlę na katorgę. Niech żyją długo krzywdą, potem roboczym — i sytością
grabieży i krwi. Przyszedłem, bo jutro stąd odejdę daleko i zniknę już na zawsze —
rozpoczynając nowe życie, chcę wszelkie wspomnienie minionego zostawić — wam. Był w
moim posiadaniu oblig pana Westermanna na sześćdziesiąt tysięcy — mojej części po ojcu.
Matka cały nasz fundusz oddała temu człowiekowi i potem, gdym dorósł, dostała od niego ten
papier i dała mi. Mam go już pięć lat, nie tknąłem grosza procentu, chowałem go na ratunek dla
nas, gdy katastrofa przyjdzie. Bo przyjść musi — ruina, nędza i hańba, i wstyd. Tego skryptu
zażądali ode mnie ci dwaj zbóje — zapłaciłem zań krwią, a nie dałem i nie znaleźli go w
ukradzionym pugilaresie. Oto jest — oddaję go matce i błagam w waszym interesie zamilczcie,
że go macie — do pory. Miałem też jeszcze inny dokument — zeznanie przedśmiertne starego
Zielezińskiego — podpisane ostatniej nocy, gdym nad nim czuwał w szpitalu. Dał mi to,
błagając, bym ratował córkę. Wydarłem ją z rąk tych łotrów groźbą, że wszystko odkryję.
Musieli mi ją dać. No — nie na długo — opętana już przez nich była, stoczona gangreną złota i
błota. Wróciła do nich. Teraz jest ich narzędziem na Turana — dla mnie stracona. Ale i ona może
być kiedyś odrzucona, gdy stanie się bezużyteczną — pogrążona w hańbie i nędzy. I ten
dokument składam w ręce matki dla jej ratunku — gdy pora przyjdzie. Niech mi matka
poprzysięgnie — na krzyż Pański — że moje polecenie spełni. Więcej nic nie żądam — i nie
stanę nigdy na drodze waszej. Kobieta osunęła się na fotel i patrzała nań z jakimś osłupieniem, i
zgrozą. On był bardzo podniecony, jakby w gorączce.
— Straszna ta droga wasza, ludzie na wyżynach. Idziecie jak ślepi na wszystko co was otacza,
na wszystko co depczecie, miażdżycie, spychacie! Oszaleliście w pogoni za zbytkiem,
dobrobytem, rublem, osłupieliście w egoizmie, ogłuchliście na wszystko, na to co wkoło was
jęczy, zgrzyta i klnie — ogłuchliście nawet na głos sumienia. To co otworzy wam oczy i uszy, co
wróci wam rozum i sumienie — to będzie krew i ogień, i ryk rozpętanych bestii — w które
wyście zamienili ludzi. Poznacie ich wtedy, tych wszystkich co wam dają to, coście ukochali —
wygodę, dobrobyt, zbytek, złoto, rozpustę, wszystkie rozkosze i ułatwienia cywilizacji. Ani
przeczuwacie ile tych milionów będzie i ani w malignie gorączkowej nie widujecie takich istot.
Wy miewacie przesyt zbytku i wygód, ale nie myślicie, że może przyjść przesyt trudu tym,
którzy życie całe czyszczą wasze klocki, ślepną nad wyrobem waszych koronek, gniją i duszą się
po podziemiach i fabrykach, zamierają powoli robiąc wam zwierciadła, i tworząc zbytek — całe
życie są niedojedzeni, brudni, niewyspani, i wtedy tylko weseli, gdy nietrzeźwi. Zobaczycie ich
kiedyś — wszystkich, gdy i oni oszaleją, i syci tworzenia przyjdą niszczyć.
I oto wasza pomyślność, szczęście, sława, świetne położenie. Za to i dlatego matka zdradziła
pamięć ojca zmarłego, za to i dlatego odtrąciła matka mnie — na to — poszły pieniądze ojca
marzyciela — za to tych dwóch morduje ludzi, za to i dlatego pozbawiono mnie żony — a ją czci
i sumienia. — A teraz patrzy matka na mnie jak na szaleńca i słucha jak obłąkanego. Prawda, po
co ja wam to mówię! Czas mi odejść. Oto są te dokumenty. Spełni matka — moje polecenie?
— Michale, opamiętaj się! Co tobie! — wyjąkała załamując ręce. Nie możesz mi wybaczyć,
żem słaba kobieta potrzebowała opieki. Nienawidzisz człowieka, który ci niczym nie zawinił,
miał zrazu najlepsze do ciebie chęci.
— Dosyć! — przerwał Sulima. — Pytam, czy matka spełni moje polecenie?
— Ależ mój drogi, schowam te papiery, jeśli tak chcesz, nikomu o tym nie wspomnę — i
mam nadzieję, że sam po nie przyjdziesz, gdy wrócisz do rozsądku. Ale — czy nie może być
inaczej — czy ty nie zechcesz wrócić do matki.
— Idę do niej! — rzekł, kładąc na stole papiery, a kierując się do drzwi.
Tedy zrozumiała, że był zupełnie obłąkany i poczęła trząść się ze zgrozy, i wrażenia, i czuła,
że omdlewa.
Sulima otworzył sobie sam drzwi na schody — i zszedł na podwórze. W fabryce grał właśnie
sygnał skończenia pracy. Stanął za furtą, na ulicy i czekał wyjścia robotników.
Po chwili poczęli płynąć obok niego szarą, leniwą falą: mężczyźni, kobiety, wyrostki, dzieci
prawie. Zalali ulicę pogwarem, stukiem ociężałych kroków; w świetle latarni mignęli bladością i
brzydotą twarzy o rysach tępych lub dzikich. Mijając go rzucali niektórzy spojrzenie obojętne,
bezmyślne lub nieufne i rozpełzali się do swych nor mieszkalnych lub szynków.
Kobiety były gadatliwsze, głośniejsze, kłóciły się i lżyły lub rzucały cyniczne zaczepki i żarty.
Parę młodszych zajrzało mu zuchwale w oczy:
— Na kogo to pan czeka? — spytała jedna.
— I — po proszonym łazi! — burknęła inna.
— Szpicel może.
W tej chwili w ulicy rozległ się tupot podków końskich i szmer gumowych kół powozu.
— O — stary! — przeszło pomrukiem wśród robotników. Powóz stanął u furty.
— Brama! — krzyknął stangret.
Sulima zbliżył się spokojnie i otworzył drzwiczki.
— Co tam! — rozległ się ostry, rozdrażniony głos i natychmiast, jakby poznawszy go pan
Westerman dodał:
— To pan? Czym mogę służyć?
Gromadka robotników zatrzymała się, gapiąc. Sulima rzekł z cicha, spokojnie, ale z jakąś
straszną siłą:
— Mam u pana pugilares i dwadzieścia pięć rubli. Proszę o zwrot.
— Co — ryknął głucho fabrykant.
— Proszę o zwrot i zapowiadam, że jeśli w tej chwili nie otrzymam — będziemy zaraz obaj w
cyrkule. Nie radzę czynić skandalu!
Westerman spojrzał na gromadkę robotników, na otwierającą się bramę, sekundę się tylko
zawahał, sięgnął do kieszeni — podał asygnatę. Nie rzekł słowa, Sulima się usunął, konie wpadły
w bramę, wszystko to trwało minutę.
Dwóch robotników przyjrzało się uważniej Sulimie. On też podniósł na nich oczy i zdawał się
na coś czekać. Poznał ich, mało się zmienili: tępe ich rysy — jakby zaśniedziały tylko przez czas.
Ale i on musiał być już w niczym do swego młodego ja niepodobny, bo po chwili uwagi —
odwrócili oczy i odeszli za innymi.
Na uliczce opustoszałej stawało się coraz ciszej, Sulima powoli powlókł się do pierwszej
spotkanej garkuchni, wszedł, usiadł w kącie i zażądał piwa. Bardzo był osłabiony i zapewne
głodny ale przełykał z takim trudem, że nie próbował nawet stałych pokarmów. Oparł głowę o
ścianę f patrzał tępym wzrokiem przed siebie.
Garkuchnia zrazu pełna ponurej wrzawy głodnych robotników opróżniła się też — wreszcie
posługacz trącił go — wzywając by sobie szedł precz. Zwlókł się tedy i poszedł. Kurs był długi
do śródmieścia — odpoczywał kilka razy pod bramami, na schodkach sklepów — i wreszcie
dobrnął celu. Stróż, który mu otworzył, nie otrzymawszy napiwku, zawarczał przekleństwo i
Sulima, zobojętniały, nieprzytomny — dopełzł po schodach do swej stancji.
Rano ocuciło go targanie za rękę. Nad nim stał ojciec Wincenty i jakiś drugi jegomość.
— Wstawaj no pan — przyprowadziłem kupca na graty, wołał stolarz. Trafia się wyśmienicie:
ten pan, dopiero się zaręczył, i szuka gniazda.
Kupiłby wszystko hurtem i zostałby w miejscu; a pan tymczasem — u mnie by kątem pobył,
za nim do siebie przyjdzie.
Sulima zebrał siły i wolę — wstał i rozpoczęto targ. Właściwie targowali się nowy nabywca z
ojcem Wincentym — skrzypek zebrał tylko do płóciennego, ręcznego kuferka swe szmaty, w
koszyk złożył: trochę nut, książek, papierów, na wierzchu umieścił skrzypce i siedział
apatycznie, patrząc po ścianach i sprzętach.
Nowy nabywca, zecer, zwrócił się wreszcie do niego.
— No, jakże. Weźmie pan za te rupiecie czterdzieści rubli? Daję, bo muszę, to i połowy nie
warte, ino, że ma pan faktora — jak węża i nie chce mi się zbierać i szukać gratów.
— Bierz pan! — odparł Sulima, nie zważając na protestujący wzrok starego stolarza.
Zecer skwapliwie podał rękę na zgodę, wyliczył pieniądze, i snąć rad z interesu, zaproponował
zapić sprawę w knajpce, ale Sulima odmówił,
— Ledwie żyję, jak pan widzisz. Niewesoła ze mnie kompania. Ojciec Wincenty opowiedział
szeroko zajście, a zecer rzekł z przechwałką.
— No niech by ze mną we dwóch spróbowali.
Juści, że pan patrzy na księżą oborę. No — więc kiedy targ ubity, to ja się już tu wieczorem
sprowadzę.
— A pan niech no się do mnie zabiera na noc. Ot zaraz przeniesiemy garderobę! — rzekł
stary.
Sulima nie miał siły oporu, dał ze sobą robić co chciano.
W izbie u stolarza objęło go ciepło i senność. Ułożył się na ławeczce przy piecu i zasnął raz
pierwszy od dawna kamiennym snem.
Gdy się ocknął paliła się już lampa i zwykłe towarzystwo napełniało lokal. Rozmawiano po
cichu. Zerwał się na nogi, jakby przerażony i zawstydzony. Przede wszystkim odczuł głód — i
pokrzepieniem i pierwszą twarz, która mu wpadła w oczy — był Mendel krawiec.
— Nu, pan, dzięki Bogu, już poprawił się! — szepnął Żyd życzliwie. Może pan głodny?
On właśnie pożywał swą wieczerzę — suchą bułkę z odrobiną śledzia.
— Juści, że głodny! — zawołał ojciec Wincenty. A co — wyspał się pan uczciwie! No to
weźcie, tam w piecyku, com dla was przygotował.
— Daj wam Boże zdrowie, ale co zanadto to za wiele. Jest parę groszy w kieszeni, no i należy
się ode mnie gościna, na pożegnanie sąsiadów.
— To się pan od nas wyprowadza? — spytała panna Katarzyna.
— Zamówił mnie jeden znajomy do Łodzi.
Szepnął coś do Mendla i Żyd po chwili przyniósł piwa i kilka paczek wiktuałów.
— Co się pan rujnuje! Zaprotestowano przez grzeczność, ale każdy uprzątał ze stołu swą
robotę. W mig znalazły się różne szklanki i czarki — niemy Franek nastawił samowar, z paczek
wyjrzały serdelki, ser, bułki. Ludzie się wzdrygali niby, ale byli wszyscy głodni, a ojciec
Wincenty skrupuły przeciął.
— Słusznie. Każdy rad funduje przyjaciołom i w kompanii godzi się poweselić. Juści nasz
grajek — jakby z tamtego świata wrócił. Niechże żyje zdrów i niech zapomni o przebytej biedzie.
— Daj Boże! — potwierdzili wszyscy.
— Zagrałby też nam pan co niebądź! — rzekła panna Katarzyna. Już to kunszt swój to pan
posiada akuratnie. Czasem słuchając pana, to aż za serce coś ściskało.
— U panny wedle serca zawsze jakiś defekt jest! — zaśmiał się ojciec Wincenty.
— Czy, aby mnie skrzypce jeszcze nie zapomniały — rzekł Sulima.
— Dobył instrument i spróbował strun — potem począł grać jakąś popularną melodię — ku
uciesze publiki. Zaczęto nawet podśpiewywać.
Wtem drzwi się gwałtownie otworzyły i wpadła Wojciechowa praczka, krzycząc.
— Nie słyszycie, ludzie. A toć tam w tym przeklętym pokoju znowu kogoś mordują. Zerwali
się wszyscy — wybiegli na schody — wtedy posłyszano z góry jęki kobiety.
Sulima roztrącił ludzi — wbiegł na schody, pchnął drzwi — były zamknięte.
— Otwierać tam! — krzyknął.
Jęk kobiety ucichł, jakby zduszony — a głos zecera, zły, zuchwały odpowiedział.
— Kto tam? Czego?
— Otwierać!
— Jakim prawem się dobijacie! Ja u siebie!
— Kobietę w tej chwili puść, bo policję zawołam.
— A cóż to — gwałtem ją tu przywlokłem — czy co? Sama przyszła.
Zaśmiał się zuchwale zecer — odzyskując przytomność, i czując, że ustąpić musi przed
jawnością skandalu.
Otworzył drzwi — wypchnął z izby kobietę — i z powrotem się zaryglował.
Kobieta wpadła wprost na stróża, który ją porwał za ramię.
— Ja ci ta, ścierko, pokażę, awantury wszczynać w kamienicy. Chodź ino!
— Nie ruszać jej! — rzekł twardo Sulima. Do mnie była przyszła nie wiedząc, żem się
wyprowadził. Chodź — dodał zwracając się do kobiety.
Szepty, śmiechy, pomruk towarzyszył, gdy schodzili. Na podwórku gwizdano — z okien
wychylały się głowy kumoszek — kobieta, trzęsąc się, ukrywając twarz — szła, cisnąc się do
Sulimy — tak minęli podwórze, wydostali się na ulicę. Sulima skinął na dorożkę.
— Michale — szepnęła kobieta.
Zdawał się nie słyszeć, cofnął się do bramy. Chwyciła go za ramię.
— Michale — ja do ciebie przyszłam.
— Po co? Feliks cię przysłał? Miałaś mnie otruć czy tylko okraść?
— Ty jesteś potwór!
— Ja. A ty zatem co? Ofiara moja?
— Tyś mnie zgubił.
— Żmijo! — mruknął. — Przyszłaś po te papiery!
Nie udało się! Wracaj — powiedz im, że nie dostaną, nie zniszczą. Niech czekają sądu. Idź!
— Ty nie masz prawa mnie wypędzać. Wrócę kiedy zechcę, musisz mnie przyjąć,
utrzymywać. Ja mam prawo — zobaczysz — przekonasz się. Jesteś mój mąż — zapomniałeś! No
to ja ci się przypomnę.
Stała przed nim jak furia, konwulsyjnie trzymając się ramienia. Znał jej histeryczne ataki i
wiedział, że lada chwila nadejdzie. Popatrzył na nią, wstrząsnął się i rzekł głucho.
— No — to chodź.
Zaśmiała się dziko, nieprzytomnie i uchwyciła go za rękę, czuł jej paznokcie w ciele, i gorący
oddech pełen wyziewów eteru palił mu twarz. Tak szli, a ona szeptała:
— Pozbyłeś się mnie i myślisz, żeś zdolny. Nigdy, nigdy. Żona jestem prawnie poślubiona.
Kiedy zechcę, wrócę. Twój dom — mój dom. Spytaj kogo chcesz — księdza, prawa. Kochać
mnie musisz, opiekować się, karmić, utrzymywać. Przyszłam teraz do ciebie i pozostanę. Nie
potrzebuję siedzieć na karku rodzinie — mam męża. Dokąd ty mnie prowadzisz?
Nie odpowiedział nic, poczęła mu paznokciami drapać rękę, dyszeć dziko i nagle poczuł
dojmujący ból — ugryzła go w ucho.
Przyspieszył tylko kroku i wszedł w bramę. Były w tym domu umeblowane pokoje.
W paru słowach załatwił najem w kantorze, brudny fagas otworzył im jakieś drzwi, zapalił
świecę — i wyszedł. Kobieta rozejrzała się błędnie, śmiała się dziko, z jakimś szatańskim
triumfem i poczęła zdzierać odzież z siebie. Sulima zdmuchnął świecę.
Była godzina trzecia po północy, gdy ojciec Wincenty posłyszał nieśmiałe skrobanie do drzwi
— i wpuścił grajka. Zapalił przy tym lampkę i przeraził się twarzy wchodzącego.
— Co, panu? — zawołał. Krew macie na twarzy, Sulima usiadł i machinalnie dotknął ręką
policzka, potem oparł łokcie na kolanach, ukrył głowę w dłonie i tak bez ruchu pozostał.
— Czego ta kobieta chciała? — spytał stolarz.
Sulima podniósł głowę.
— To moja żona!
— Poznałem — ale skądże jej przyszło. Toć was porzuciła?
— A teraz chce wrócić — ma prawo.
— No — i cóż będzie. Przyjmiecie z powrotem?
— Widzieliście to pożycie?
— Ba. Widziałem może więcej niż wy.
— Nie — ja niedługo byłem ślepy — wiem wszystko. Niedawno mnie mordowali — a ot,
boję się — że, gdy tu jeszcze zostanę — sam mord popełnię. Muszę iść stąd — muszę — muszę
— bo krew przeleję. Ojciec Wincenty pokiwał głową.
— No, juści — idźcie. Was tu zagryzą. Nie macie w sobie mocy na złe. Nie dacie rady!
Zostawił płonącą lampkę i położył się.
Sulima zapatrzony w próżnię, straszny wyrazem tępej rozpaczy przesiedział do rana. Ledwie
świt zerwał się — opanował go gorączkowy pośpiech. Trochę swych gratów zebrał w jeden
tłumok z kołdry — załatwił rachunek u gospodarza, rozpłacił się co do grosza i przyszedł się
pożegnać.
— Dokąd pan jedzie? — spytał stary stolarz.
— Ot, przed siebie — byle najdalej.
— No, a jakby kto pytał?
— Powiedzcie, że do nowego świata pojechał, albo że umarł. Ucieszą się. Dziękuję wam za
dobre serce. Aż mi dziw, że tacy jak wy, ojcze, są na świecie!
Uścisnęli sobie dłonie twardo.
— A szczygieł wasz? — zawołał stolarz za odchodzącym.
— Dajcie mu wiosną wolność! — odparł Sulima.
III
Późnym wieczorem, w sobotę — na tydzień przed Bożym Narodzeniem Sulima wysiadł z
wagonu trzeciej klasy, na stacji małej i pustej w zapadłym kącie Wołynia. Obstąpili go Żydzi
woźnice i po upartym targu jeden zgodził się dostawić go do Zastawia za rubla. Okazało się
jednak, że i ta cena była wygórowaną, bo gdy minęli długą groblę i most — znaleźli się w
miasteczku. Przynajmniej tak nazywano ulicę niebrukowaną, zabudowaną dwoma rzędami
zagród, w których z niskich okienek świeciło światło. Innego oświetlenia nie było — dopiero na
wielkim placu zabudowanym w środku kramami na rogu kopciła latarnia.
— A dokąd wy? — spytał woźnica.
— Do kościoła!
Tedy Żyd minął plac, skręcił w boczną uliczkę i stanął przed furtką w parkanie.
Naprzeciw stały jakieś konie, świeciły latarnie powozowe i gromki głos stangreta fuknął.
— A nie zaczep no, tam psia mać!
Sulima wysiadł, zapłacił i wziąwszy swój tłumok wszedł za ogrodzenie. Kościół czerniał
wśród cmentarza i był pomimo spóźnionej pory otwarty. Sulima rzucił tłumok przy parkanie i
poszedł do środka.
Wewnątrz było ciemno — w głębi tylko migotała lampka — i snuł się ze świeczką posługacz.
W pustce rozlegały się donośne stąpania jego butów i szedł echem przeciągłym czyjś kaszel. To
stara kobieta siedziała w ławkach skulona i mamrocząc pacierze, stękała i kaszlała. Sulima
uklęknął obok niej i czekał aż się posługacz zbliży.
Ale nagle przy wejściu rozległa się rozmowa: gruby, zirytowany głos męski i dźwięczny,
wesoły kobiecy.
— Spiło się bydle, a jakże. Klnę się na dalibóg, że huncwota wygonię jutro! — huczał bas.
— No, ale w takim razie; któż mi zaakompaniuje zaśmiała się srebrnie kobieta. Nie wierzę w
kunszt Musiałka — ale jeszcze mniej w swój!
No, no, spróbujemy. Fabian — a świeć że, gamoniu. Rozległy się kroki na drewnianych
schodach do chóru, potem przy organach błysnęło światło. Sulima podniósł oczy.
Niewprawna ręka dotknęła organów, potem rozległ się czysty, piękny śpiew. Próżnia kościoła
i mrok wchłaniały go powtarzały donośnie, rozchybotało się powietrze melodią.
Wtedy Sulima nagłym postanowieniem wzruszony — wstał — i odnalazłszy schody — po
omacku, potykając się w ciemności — wszedł na górę — znalazł drzwi chóru i wszedł.
Ksiądz barczysty, olbrzymiego wzrostu, z twarzą dragona, z oczami sędziego śledczego, źle
ogolony z gęstą siwą czupryną — odwrócił się na szelest drzwi — i na widok obcego gromko
huknął.
— A ty tu czego? Kto zacz?
— Organista! — rzekł Sulima.
— Co? Jak? Skąd?
— Wstąpiłem spytać — może znajdę służbę.
Ksiądz wziął jedną ze świec stojących przy organach — i przytknął mu prawie do twarzy.
— Bies cię tu przysłał — jak pokusę, rzekł oglądając go bystro.
— Biesom zanadto dobrze się dzieje, żeby mieli wchodzić w organistów.
— Ho, ho — dowcipny nawet. No, to któż ciebie tu zadyrygował?
— Potrzeba chleba.
— No — toś dobrze trafił na dziś. Jutro po nabożeństwie rozmówimy się o dalszych
sprawach. Tymczasem masz nocleg, wikt i dwa złote. — Siadaj — pokaż, co umiesz.
Kobieta na hałaśliwą mowę księdza przestała śpiewać i przyglądała się także, tym obojętnym
lekceważącym wzrokiem kasztelanki na obskurnego oficjalistę parafialnego. Sulima zdjął palto,
roztarł swe zgrabiałe ręce i zasiadł do organów. Nuty znalazł rozłożone, więc spróbowawszy
instrumentu, grać zaraz począł.
Organy, jakby poczuły mistrza rozległy się potężnym swym tchnieniem, kobieta poczęła
śpiewać. Ksiądz przechylił głowę, ucha nadstawił, twarz mu się wygładziła, straciła wyraz zły,
zamruczał coś — co było zadowoleniem zapewne. Sulima już w nuty nie patrzył — znał tę pieśń,
więc oczy utkwił w mroki nawy — i szedł za melodią. — Skończyli. Już bas księdza huczał,
śmiała się kobieta — on jeszcze cichymi akordami utrzymywał echo w kościele. Wreszcie wstał.
— No, no — musisz być dopiero szubrawiec i drapichrusta — jeśli tak grając włóczysz się za
służbą! — rzekł ksiądz.
— Ależ, proboszczu! — upomniała kobieta.
— A cóż to, pani myślisz, że dobrego człowieka i zdatnego organisty nie trzymałby do śmierci
ksiądz. A Ubysz mój, chodził po świecie? Co? Bestia umarł — na złość mnie, a tego jego smyka
własnymi pieniędzmi kształciłem po to, żeby mnie też okpił, ladaco.
— On umarł! — rzekł Sulima.
— A ty skąd wiesz o tym?
— Leżeliśmy obok siebie w szpitalu.
— Aha — toś ty z Warszawy. Fiu, fiu, droga krama. Pewnie myślisz, że tu się u mnie
obłowisz. Figę zjesz, ja się obedrzeć nie dam.
— A zatem, do jutra, księże proboszczu. Będę o jedenastej. Dobranoc! — rzekła kobieta.
— Poczekajże — pani — poświęcę na tej drabinie.
Fabian — świeć — albo ty — ten stary ciemięga jeszcze się i sam zwali.
Sulima wziął świecę, i poszedł naprzód — gdy byli na dole kobieta zatrzymała się sekundę.
— Dziękuję, wam! — rzekła, podając mu rubla. Cofnął się gwałtownie — spojrzała nań
zdziwiona, potem ruszyła lekko brwiami i uśmiechnąwszy się niewyraźnie, powtórzyła dziękuję i
zbiegła ze schodów. Ksiądz sapiąc schodził i burczał na kościelnego.
— Zamykać kościół i spać. Nie łazić mi po miasteczku, a jakby jutro Musiałek się pokazał —
precz wygonić. No — Ubysz, chodź no ze mną — na egzamin. Zaraz rozkąsim — coś za ptaszek.
Stosowało się to do Sulimy. Poszedł tedy za księdzem — przez cmentarz, do drugiej furty, za
którą leżało obejście plebanii. Obszczekało ich parę psów — minęli jakąś chałupkę — i weszli do
domu księdza — w ciemny korytarz.
— Kulesza, światło! — huknął ksiądz.
Otworzyły się drzwi, ukazał się człek brodaty, w kożuchu czarnym, z lampą w ręku.
— Znów na rzece byłeś, hultaju.
— Dalibóg nie, proszę łaski księdza. Na pocztę chodziłem po gazety
— czekałem na naczelnika.
— Kolacja gotowa? Podawaj.
Weszli do pokoju przesiąkłego zaduchem cygar i pleśni — na pierwszy rzut oka Sulima się
domyślił, że ksiądz nie miał gospodyni. Było brudno, pusto, meble stały krzywo — pod oknem
bez firanek — na stole przykrytym zniszczoną ceratą stał samowar, walały się okruchy chleba,
parę poszczerbionych talerzy, kalendarz — kałamarz, jakieś księgi. Ściany były nagie, białe, kąt
zajmował monumentalny kaflowy pfec ziejący ciepłem — przy nim stała kanapka.
Ksiądz się rozebrał z watowanego płaszcza, zasiadł w wygniecionym fotelu za stołem,
odsapnął.
— No, a teraz gadaj.
— Co ksiądz każe?
— Gadaj wszystko. Za co cię wydalili? Z jakiej parafii?
— Z żadnej mnie nie wydalono. To będzie moja pierwsza posada.
— No, no! Pokaż no papiery? Świadectwa! Cóż to myślisz, że cię tak kto weźmie, z ulicy.
Sulima dobył paszport. Ksiądz odsunąwszy dokument jak mógł najdalej od oczu — jął czytać:
Michał, syn Adama Sulima — szlachcic lat 27, katolik — zapisany w Warszawie — szeregowiec
zapasu — żonaty.
— Co, żonaty! — przerwał ksiądz — a dzieci ile?
— Ani jednego.
— A żona gdzie?
— Pozostanie w Warszawie.
— Ta, ta, ta — stare sztuki! Znam się na tym. Ubysz przysięgał to samo, zgodził się za
kawalera, a potem, baba się zjawiła — no i naturalnie on umarł — a baba mi została na karku i
nie ma sposobu jej się pozbyć.
Sulima śmiertelnie znużony, głodny, osłabiony do reszty gorącem izby, nic nie odparł, ledwie
się trzymał na nogach, powieki mu opadały. Ksiądz nareszcie to spostrzegł.
— Coś ty, chory?
— Nie — tak słabo tylko!
— Siadajże, czegóż tkwisz jak czapla.
Wstał otworzył szafkę i podał mu pełen kieliszek.
— Masz wypij.
— Dziękuję księdzu — nie mogę — nie piję.
— Także łgarstwo. Już przekonałem się. Kto niby to nie znosi kieliszka — pokaże się
wierutny pijanica. No — nie chcesz — ja piję.
Wychylił kieliszek i głosem do gromu podobnym ryknął:
— Kulesza, kolacja!
Brodacz wpadł — niosąc półmisek zrazów z kaszą. Rękawem starł stół — podał talerze i
widelce, i wyszedł, zabierając ze sobą samowar.
— No, jedz. Chleb tam na oknie, podaj!
Przez chwilę panowało milczenie posilania się prawdziwie głodnych; spod oka ksiądz patrzył
na Sulimę — jak kupiec patrzy na towar, który mu jest potrzebny, ale do którego się nie chce
zapalać, by nie przepłacić.
— Ciekawym, co ty myślisz zacenić mi ten swój kunszt warszawski?
— rzekł wreszcie.
— Nie żyłem na prowincji — nie wiem jakie tu ceny.
— No, ale tak mniej więcej, ile zarabiałeś w Warszawie?
— Ksiądz mi da tyle co brał mój poprzednik.
— Ho, ho — musiał ci powiedzieć Ubyszak przed śmiercią. Ale to co innego. Ubysz i księgi
prowadził — a ty co? Smyk — fryc! Zresztą co tu długo gadać — dam sto rubli — mieszkanie,
opał, kawał ogrodu — a resztę to sobie sam dorobisz.
Sulima uśmiechnął się blado.
Jeśli ksiądz wie, że za tę sumę się utrzymam tutaj — to po co mam się targować. Przyznaję, że
ksiąg prowadzić nie umiem, żadnego nabożeństwa nie znam — na organach grać potrafię.
— Jak nie znasz i nie umiesz, to się musisz nauczyć. Ubysz zostawił nuty i książki, kupisz je u
wdowy.
— Nie kupię, bo nie mam za co.
— No, to utrzymasz babę do śmierci, a ona ci za to da tę bibułę. Tylko ci zapowiadam, że jak
żonę sprowadzisz — fora ze dwora. No, a jakbyś się okazał nałogowy, lub jaki inny gałgan, to
mogę cię po miesiącu wydalić.
— Ale też jeśli nie wyżyję z tej sumy — to wolno mi po miesiącu odejść.
— Ot, nie wyżyjesz! Myślisz, że tu Warszawa! Tu jeszcze nikt z głodu nie umarł. Ot, jeszcze
do świąt tydzień — zaraz coś uciułasz za opłatki. W święta też jakiś grosz za kolendę kapnie. A
to pogrzeb, to ślub, to chrzciny — ho, ho, Ubysz zbierał. Trzeba być gospodarnym.
— Tego to chyba nigdy się nie nauczę! — rzekł Sulima kręcąc głową.
— Toś osioł i gamoń. Jakże to — i rzeczy nie masz!
— Zostawiłem na dworze, przy furcie.
— Idźże po nie. Dziś tu przenocujesz, na kanapie. Jutro po nabożeństwie wniesiesz się do
mieszkania po Ubyszu. Mszę potrafisz grać?
— Nie wiem, spróbuję.
— Będzie chryja! — zamruczał ksiądz. Skoro świt idź na chór i przegraj. Ach ten Ubysz, ten
Ubysz — ładnego on figla spłatał.
Sulima wyszedł po swój tobołek. Gdy mijał chałupę, eskortowany przez zajadle ujadające psy
— natknął się na jakąś postać.
— A co? Zgodził was proboszcz, spytał rozbity, drżący głos starej kobiety. Juści, że zgodził
— umiecie grać, a mój Antoś umarł.
— Kto pani jest?
— Ja żadna pani — Ubyszowa jestem, wdowa, sierota. Ot tu mieszkam jeszcze, ale ksiądz
burczy — trzeba będzie wam, kwaterę opróżnić, pewnie jutro.
— Mnie niewiele miejsca trzeba — pomieścimy się!
— I, albo to ksiądz pozwoli. Całe życie tu pokutuję — ot, tak docześnie. Gryzie mnie i gryzie.
Ile on już kobiet wygryzł. Ot i Fabiana żona w miasteczku, Kuleszyna umarła, zakrystianów
trzech się zmieniło, przez żony. Ino ja wytrzymałam.
— Jakże to? Tak kobiet nie cierpi?
— Kat jest, prześladowca. Kury nie wolno mieć, bo grzebie, wieprzaka, bo ryje, — bielizny
nie wolno powiesić na płocie bo brzydko. Dziecko mu krzyczy, pomyje mu cuchną — ot — żyć
nie daje i tyle.
— Przecie was z mieszkania nie wyrzucił?
— No nie, ale co parę dni, byle mnie spotkał kusi.
— Jak to kusi?
— Ot tak gwałtem sto rubli, i każe do miasteczka się wynosić. Już mi tam mieszkanie
wynajął.
— Toć przecie was ukrzywdzić nie chce.
— Jak to! To nie rozumiecie jaka to krzywda. Spytajcie się drzewiny — choćby przydrożnej,
co woli. Czy zestarzeć i zgnić na miejscu, czy, że ją zetną i choćby na królewski sprzęt użyją. Oj
— młodziście.
— To się nie gryźcie. Zostaniecie. Pomieścimy się, — rzekł z cicha.
— Chyba, że ja tu nie ubędę. Stara teraz dopiero cicho płakać zaczęła.
— Wstąpcie — zobaczycie kąty! — rzekła.
— Zaraz — ino rzeczy przyniosę. Zostawiłem pod parkanem.
— To was przeprowadzę.
Poszli we dwoje i gdy wracali z rzeczami, rzekł:
— Ksiądz kazał dziś nocować na plebanii.
— Juści — tam lepiej, wygodniej — i ciepło. Ja rzadko palę. Tak się opuściłam, zleniłam się
— od tego dnia — jak mi odesłali szmaty Antosia nieboszczyka. Tak już i nie czuć — czy
głodno, czy syto — czy zimno, czy ciepło. Wszystko jedno.
Weszli w ciemną sień, stęchłą jak piwnica. Stara otworzyła drzwi na lewo, do dużej izby
pustej zupełnie i mrocznej. Światło padało z drugich drzwi i izby, która stanowiła zarazem
sypialnię i kuchnię. Tam też ze sprzętów było tylko jedno łóżko, stół — i stołek. Czuć było, że
dawno na kuchni nie gotowano, ani palono w piecu.
Paliła się tylko lampa przed Matką Boską — starym, odymionym obrazkiem nad łóżkiem—
Wokoło na ścianie było wiele innych świętych, różańce, palmy, gromnica, święcone wianeczki.
— Za sienią jest jeszcze jedna stancja i spiżarnia. Mieszkanie duże — i ciepłe — jak palić.
Sulima obejrzał się wzdrygnął.
— I wy tu tak sami zawsze, ciągle?
— No, a jakże. Któż ma być. Kiedyś było nas dwoje — potem pięcioro — dwoje dzieci wzięła
szkarlatyna — Antek poszedł na naukę
— znowu we dwoje zostaliśmy — potem stary mój na tyfus się położył — i nie wstał.
Myślałam Antek wróci — ot i on mnie porzucił. A byli obydwaj jak dęby — a ja całe życie nie
domagałam i ja zostałam.
Tak ci Bóg zadysponował.
Sulima położył rzeczy w kącie i obejrzał się.
— To tu ino te cztery ściany?
— Były sprzęty, ale nasze tom sprzedała — na chleb. I fortepian był — wszystko poszło! A
wy to swoich nie macie?
— Skądże? Toć moja pierwsza posada na wsi. Z Warszawy jestem.
— Ha, no — to kupicie. Jakże wasza godność?
— Sulima, Michał.
— Mojemu też Michał było. Toście i nie żonaci?
— Nie mam żony.
— To jakże tak będziecie. Ksiądz was nie zechce stołować.
— Podobno macie nuty i książki organiście potrzebne.
— Były, były — ale teraz u Grunera w zastawie.
Niewiele za nie wzięłam — trzy ruble — ale warte dwa razy tyle. Dacie pięć rubli — to
wykupię.
Sulima ramionami ruszył w zupełnej nieświadomości co robić, a zbyt zmęczony, by myśleć.
— Zobaczę jutro! — rzekł apatycznie i poszedł na plebanię. Ksiądz z drugiego pokoju
zburczał go, że tak późno wraca. Kulesza bez ceremonii zgasił lampę i rozbitek legł jak drewno
na kanapę, nic nie odczuwając tylko zwierzęcą konieczność snu, i odpoczynku. Gdy się zbudził,
ksiądz już ubrany chodził po izbie, odmawiał łacińskie pacierze i przerywając je co chwila,
rozmawiał ze stojącym w progu chudym, bladym, kaszlącym śledziennikiem.
Sulima się zerwał, a ksiądz natychmiast wpadł na niego:
— Co? Byłeś już u tej wiedźmy. W konszachty z nią wchodzisz. W opiekę ją bierzesz przeciw
mnie. Co ci nakłamała? Co? Gadaj!
— Jeśli ksiądz mówi o wdowie po moim poprzedniku, to rzeczywiście u niej byłem, złożyłem
tam już moje rzeczy — pytałem o te nuty i książki, o sprzęty…
— No i co?
— Powiedziała, że sprzęty sprzedała na chleb, że nuty w zastawie — chce za nie pięć rubli —
no, a że mieszkanie obszerne, to rzekłem, że się pomieścimy.
— Słyszysz, Muchalski — słyszysz! — zwrócił się ksiądz do stojącego w progu śledziennika.
— Toć właśnie mówiłem dobrodziejowi. Baba jakby na sto koni wsiadła