11328
Szczegóły |
Tytuł |
11328 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11328 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11328 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11328 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Rafał A. Ziemkiewicz
PAJĘCZYNA
Dopokądże dobrym nagrody, złym kary
odkładasz, Boże?
Wacław Potocki
Ciemne, ciężkie jak ołów chmury zawisły nisko nad dachami wieżowców, nad
Wzgórzem Czaszki, niemalże dotykając ich napęczniałymi brzuchami. W rozżarzony
piec dnia wdarł się niespodziewanie chłodniejszy powiew. Zapachniało wilgocią.
Nadciągała burza.
Spod półprzymkniętych powiek dostrzegł na tle nieba zbliżającego się legionistę
w wysokim hełmie. Żołnierz poruszał ustami, mówił coś, pochylony, ale
wydobywające się spomiędzy warg oficera dźwięki były dla Rawana tylko szelestem.
Nabrał głęboko powietrza; jego ciałem szarpnęły ostre nitki bólu, aż jęknął, a
do oczu napłynęły mu łzy.
Wszystko zaczęło się od filmu, przekazanego nocnej redakcji przez ludzi z
zespołu reporterów telewizji. Rawan pamiętał, jak Jasekas, gdy przeglądali tę
taśmę po raz pierwszy, nie odrywając wzroku od ekranu przełknął ciężko ślinę i
drżącym z przejęcia przydechem oznajmił:
- O, w mordę...
Była głęboka noc, miasto chwytało oddech po upalnym dniu. W taki skwar, gdy
pustynny wiatr strącał ptaki z nieba, nocny dyżur w redakcji przestawał być
pańszczyzną, a stawał się dobrodziejstwem.
Rawan milczał, zafascynowany. Wreszcie obiektyw kamery uciekł gdzieś w górę,
obraz pociemniał i ustąpił miejsca bezładnemu śnieżeniu. Jasekas powoli, niczym
dokonujący rytualnego mordu starożytny kapłan, wyciągnął przed siebie rękę z
pilotem i ruchem palca jeszcze raz przywołał zmarłych na ekran.
Poharatane trupy poderwały się gwałtownie i zaczęły tańczyć w śmiesznych
podrygach wokół rozbitego samochodu, wsysając do brzuchów czerwone rozbrygi z
jego karoserii i z asfaltu. Potem opuszczając lufy pistoletów maszynowych
wskoczyły do wozu, który nie czekając nawet aż cudownie zmartwychwstali
podomykają drzwi szarpnął się do tyłu i oderwał od burty policyjnego furgonu,
wyskakując na chwilę z kadru. Jasekas leniwym ruchem palca przywrócił normalny
bieg czasu. Znowu: limuzyna Barabasza wyjeżdża zza rogu, wbija się w blokujący
przejazd furgon, wyskakuje obstawa, pierwszy strzał... Jak na filmie.
Nie, różniło się to zasadniczo od najlepszych nawet filmów, i właśnie dlatego
Jasekas i Rawan wpatrywali się w ekran z taką fascynacją. Ludzie koszeni seriami
policyjnych karabinków umierali naprawdę. Na asfalt ulicy i połyskujące lakierem
blachy tryskały krople prawdziwej krwi, a szarpane wielkokalibrowymi kulami
ciała nie stanowiły popisu charakteryzatorów. Jakimś drobnym fragmentem
świadomości zarejestrował Rawan myśl, że wysiłki wszystkich twórców kryminałów
nigdy się na nic nie zdadzą, że tego po prostu nie można zagrać, nie można udać
- tego konwulsyjnego trzepotu rąk, próbujących poniewczasie odpędzić nadlatujące
pociski, rozpaczliwych skurczów mięśni, jakby konający człowiek już rozpadł się
na nie powiązane ze sobą tusze, z których każda próbuje uczepić się życia,
zatrzymać uciekającą krew, powstrzymać wszechogarniający chłód... Patrzył,
przygryzając w przejęciu wargi, jak w smugach reflektorów jeden z zastrzelonych
osuwa się po błotniku, pośród wykwitających na karoserii wianuszków blaszanych
zadr. Jak smaruje wypolerowany lakier śluzowatą, krwistogównianą mazią; jak
poruszają się jego usta - Rawan nieomal słyszał ten krzyk-charkot, choć
ogłuszony gwałtowną palbą automatyczny mikrofon wideokamery nie zarejestrował
niczego oprócz stłumionego gwizdu. Patrzył i robiło mu się coraz bardziej
gorąco, ale nie potrafił oderwać wzroku. Nie umiał. Jak kiedyś, dawno, dawno
temu, gdy pękła mu w ręku szklanka, tnąc głęboko skórę i mięśnie. Matka
krzyczała, a on niezdolny drgnąć trzymał rozchlastaną dłoń przed twarzą i tylko
poruszał palcami, wpatrując się we własne, odsłonięte nagle wnętrze, czerwone,
śliskie i niesamowite - grzebał w nim paluchem i nie mógł przestać, póki się
wreszcie nie zerzygał. Dokładnie tę samą niemożliwą do zwalczenia fascynację
odczuwał teraz.
- Ale jatka - powiedział wreszcie swoim normalnym (przynajmniej miał taką
nadzieję) głosem, gdy spektakl ponownie dobiegł końca.
Jasekas delikatnym uderzeniem palca w klawisz pilota zgasił ekran i okręciwszy
się na fotelu sięgnął po swoje piwo. Upił przez zęby kilka łyków, po czym,
przechylając na bok głowę, stwierdził:
- Podobno taki jeden z drugiej strony wozu dostał dokładnie w oko. Urwało mu
pokrywkę czerepu. Ale chłopcy się zgapili.
- No - podjął Rawan, zastanawiając się nad czymś. - I tak mają niezły klip do
programu.
- Zdjęli im - Jasekas pokręcił głową, na jego nalanej twarzy pojawił się
uśmieszek politowania. - Co ty, trochę to zbyt realistyczne, nie uważasz?
- Przydałoby się trochę realizmu. Coś, żeby ludźmi naprawdę trząchnęło. Popatrz:
ile lat ten gość zatruwał życie całemu miastu? Ile ma na sumieniu? Prawie każdy
o nim słyszał. Teraz pokazujemy, albo robimy fotoreportaż z realistycznym
opisem, jak jego krwawych bandziorów dosięga sprawiedliwa zemsta z ręki
cesarskiej policji. Obywatele przeżywając normalną, relaksową porcję gwałtu i
okropności zarazem rozładowują swój lęk, doznają nasycenia zemstą, utwierdzają
się w szacunku dla sprawiedliwości i zaufaniu do Sanhedrynu...
- Rawan - ściągnął go na ziemię Jasekas, wciąż uśmiechając się z politowaniem. -
A ty jesteś pewien, czy aktualna linia "Gazety" to jest, że Sanhedryn cacy, czy
już może że be? He?
- No, trzeba by oczywiście uzgodnić z Hedanem - Rawan nie zamierzał się
rozstawać z pomysłem.
- Dobra, pouzgadniaj sobie. Co do mnie, to zaraz siadam do klawiatury i robię
półtorej szpalty o zatrzymaniu Barabasza z jednym zdjęciem i bez żadnych cudów.
- Posłuchaj - spróbował jeszcze raz.- Masz tyle świetnych stop-klatek z
bebechami tych jego goryli. Wiesz, co się dzieje w mieście, w niektórych
dzielnicach strach z domu wyjść. To jest jakaś metoda poprawiania nastrojów, a
poza tym to by było coś nowego, rozumiesz? Gazety codzienne nigdy nie drukowały
splatterowych kawałków. Spróbujmy, to może zaskoczyć!
- Albo nie - wzruszył ramionami Jasekas. - Jeżeli chodzi o mnie, to żadnych
eksperymentów. A Barabasz w szpiglu wisi na moim nazwisku i będzie zrobiony na
full standard, zero cudów. Zresztą i tak nie ma czasu, żeby cokolwiek
konsultować, za dwie godziny numer schodzi do składu...
- Odstąp mi to - zaproponował bez nadziei. Jasekas nawet na niego nie spojrzał.
- Za najbliższy reportaż - dodał po chwili.
Jasekas podniósł na moment oczy. Tylko na moment.
- Wiesz co, pająku? Zajmij się lepiej tym swoim Wielkim Cieślą i telefonami do
redakcji. Za dwie godziny...
- ...numer schodzi do składu. Nie bój żaby, j a ten szajs
piszę w minutę osiem - przerwał mu Rawan, wciąż nie mogąc przeboleć, że taka
okazja przechodzi mu koło nosa.
Hedan, bezpośredni szef publicystów, wcisnął mu Galilejczyka głównie dlatego, że
nikt inny nie miał chęci się tym zajmować. I pewnie; zbliżało się kilkudniowe
święto Paschy, tradycyjny czas zamieszek i wrzenia przedmieść, policji udało się
nakryć Barabasza, Partia Demokratyczna była w przededniu konwencji wyborczej,
Partia Pluralistyczna leciała w sondażach na zbity pysk, aż huczało od pogłosek
o tarciach między Procuratorem a Herodem, odwołanie Piłata i zastąpienie go kimś
sensowniejszym zdawało się już tylko kwestią czasu... Było o czym myśleć i o
czym pisać. I akurat w takim gorącym okresie wyskoczył nie wiadomo skąd jakiś
nieszczęsny prostaczek, cieśla z Galilei, któremu nagle zwidziało się zostać
prorokiem. Żeby jeszcze tylko prorokiem. Mesjaszem.
Niby nic specjalnego; w Jeruzalem mesjasze pojawiali się z dużą regularnością co
parę lat. Jak dotąd jednak nie było wśród nich persony równie absurdalnej i w
pierwszej chwili Rawan uznał, że w ogóle nie powinno się zwracać na szaleńca
uwagi. Zwłaszcza, że ośmieszając swą osobą różne miejscowe tradycje, działał
raczej na szkodę Faryzeuszy z Partii Pluralistycznej, oni też zresztą stali się
z miejsca jego głównymi przeciwnikami. W interesie "Gazety" było więc - uważał -
jeśli nie okazywać Galilejczykowi sympatię, to przynajmniej zachowywać wobec
niego życzliwą neutralność.
Ale rada programowa redakcji uznała inaczej i zgodnie z redakcyjnym obyczajem
kazała sekretariatowi zlecić komuś prowadzenie Galilejczyka. Sekretariat z kolei
zlecił to Hedanowi, a Hedan wybrał do tej zaszczytnej funkcji redakcyjnego
młodego-zdolnego, zapełniającego dział telefonów do redakcji. Redakcyjny młody-
zdolny nie miał już niestety na kogo tej zaszczytnej funkcji przewalić.
Późną nocą, gdy Noemi spała już ufnie, usiadł w swoim gabinecie, zapalił
papierosa i zaczął przeglądać materiały o Galilejczyku. Takie było dla Rawana
pierwsze poważne spotkanie z Joszuą, po którym musiał zmienić zdanie na jego
temat.
To, co potem mówił Jasekasowi, nie było kłamstwem. Naprawdę było mu tego cieśli
żal. Ot, jakiś naiwny idealista, który wdał się, samemu o tym nie wiedząc, w wir
politycznej walki. Walki, której oczywiście nie mógł rozumieć, i w której na
dłuższą metę nie miał szans. Dla pospólstwa mógł być na krótki czas bohaterem,
ale pospólstwo schodziło ze sceny dziejów nie pozostając w niczyjej pamięci. I
ten sam los musiał spotkać Joszuę.
Ale to, że było mu żal Galilejczyka, wcale nie oznaczało, żeby zamierzał się nad
nim litować. Z pozoru nieszkodliwy wariat, opowiadający bajeczki o winnicach,
pannach z lampami, marnotrawnych synach i kim tam jeszcze - gdy twierdził, że
przynosi miecz, mówił prawdę.
Rawan chciał, żeby jego i Noemi dzieci żyły już w Europie, a nie, jak on, w
skansenie. Żeby dziedziczyły piękno posągów i heksametrów, potęgę greckiej
filozofii oraz rzymskiego prawa - zamiast czosnkowego zaduchu świątyni.
Galilejczyk zagrażał temu nie mniej, niż zapatrzeni w swe święte księgi
faryzeusze z Partii Pluralistycznej. Może nawet bardziej; tamci, ortodoksyjni i
wyniośli, mieli swoich wyznawców i nie zdobywali nowych. Galilejczyk mówił do
biedoty jej językiem, litował się nad losem upośledzonych, chodził boso, w
samodziałowej szacie i żywił się przaśnymi plackami... Taki facet jak on mógł
porwać tłum, ledwie trzymany w posłuszeństwie przez cesarskie legie i rozgrzać
nacjonalistyczne emocje. W zawsze skłonnej do niepokojów prowincji musiało się
to fatalnie skończyć.
Bez względu na intencje, z jakimi gromadził wyznawców, był dla Rawana wrogiem.
Wrogów można darzyć pewnym sentymentem, ale trzeba z nimi walczyć.
Jak z tobą walczyć, Galilejczyku? - zastanawiał się, przepatrując spisane
kazania i przypowieści Joszui. W co uderzyć? Grać argumentami czy emocjami?
Odwoływać się do zdrowego rozsądku, czy do instynktów? Przygnieść nawałą
nienawiści, czy ośmieszyć z cienką ironią?
Nigdy nie chodzić pod prąd, przypominał sobie jedno z mozolnie odkrywanych praw
rządzących propagandą. Nie zawrócisz rzeki kijem, ale możesz pokierować nią tak,
by wpadła w inne koryto. Galilejczyk mówił rzeczy nazbyt odmienne od tych, do
których przyzwyczaili się mieszkańcy Palestyny. Odmienność może wywołać albo
zainteresowanie, albo śmiech. Niech powoduje to drugie.
Materiału było sporo; pojedyńcze zdania Joszui same w sobie brzmiały czasem jak
dowcipy kogoś chorego na manię oryginalności. Wyszukiwał starannie takie
kawałki, wynajdywał miejsca wieloznaczne, dające się odpowiednio skomentować,
przygotowywał sobie - na wypadek, gdyby przyszła potrzeba rąbnąć z grubej rury -
wypisy z różnych wejść Galilejczyka na śliskie tematy, gdzie w ostatecznej
potrzebie można było coś przyciąć, przekłamać słowo albo dwa. Motłoch potrzebuje
kogoś czcić, potrzebuje kogoś nienawidzieć - a już niczego nie uwielbia
bardziej, niż poniżenia i skopania kogoś, kogo dopiero co kochał i słuchał jak
samego Boga. Przy odrobinie szczęścia i zręczności Rawan miał szansę uzyskać ten
sam efekt u wyznawców nowego mesjasza.
Przelatywał wzrokiem kolejne wypowiedzi Joszui, zapisując wybrane fragmenty do
różnych kartotek w programie katalogującym - machinalnie, rutynowo, nie
przykładając do tej służbowej dłubaniny większej uwagi. Jego myśli błąkały się
daleko, hen, pośród strzelistych budowli, rozległych amfiteatrów i kolorowych
świateł odległego od Palestyny o całe dziesięciolecia Wiecznego Miasta.
Wa-riat-Ra-wan-wa-riat-Ra-wan-wa-riat-Ra-wan - szeptały zegary.
Ostatnie słowa Jasekasa znaczyły mniej więcej tyle, co "kaktus mi na ręku
wyrośnie, zanim dostaniesz jakiś reportaż". Może nie byłoby to aż tak
wkurzające, gdyby nie fakt, że stanowiło prawdę. Taka leniwa cielęcina jak
Jasekas dostawała do samodzielnego rozpracowania brawurowe zatrzymanie krwawego
gangstera, od paru lat terroryzującego całą prowincję; trupy, strzelanina,
zasadzka - czysty samograj. A Rawan wystukiwał do numeru telefony od
społeczeństwa.
Wiedział, naturalnie, że Jasekas ten temat zarżnie. Jasekas zarzynał k a ż d y
temat. Nie żeby nie potrafił, po prostu nie chciało mu się wysilać przy takich
głupstwach jak polityka czy życie codzienne Jerozolimy. Był stworzony do
wyższych celów i dziennikarskie bieżączki tłukł na odwal się, ani je czytając,
byle zarobić na życie. Poza własną poezją interesowała go jedynie pornografia.
Interesowało go także jeszcze piwo. Po wyjściu z "Gazety" zachodził przeważnie
do pobliskiej kawiarni, zawinszować parę szklanic na wychodzącym w uliczny
trotuar tarasie. Rawan też tam lubił zaglądać, jak zresztą prawie cała redakcja
- oprócz szefów, szefowie mieli swoje lokale i odpowiednie do ich pozycji
towarzystwo. Pod wieczór, gdy żar gasł, a po ciele rozlewało się wraz z
napitkiem błogie rozleniwienie, prowadziło się tam przy piwie najlepsze rozmowy.
Ciekawa rzecz, gdy Jasekas pisał, było to drewno i drętwota, ale mówić potrafił
wspaniale.
Chyba tym właśnie zdobył przyjaźń Rawana, na ile oczywiście coś takiego
istniało. W świecie Rawana brakowało przestrzeni na przyjaciół, zbyt wiele jej
zajmowali rywale. Jasekas nie należał przecież do wyjątków. Gdziekolwiek Rawan
sięgał, wszystkie lepsze miejsca zapchane były różnymi zawalidrogami, różnymi
zasłużonymi-ustosunkowanymi-rekomendowanymi, z których każdego bez trudu
zawiązałby na supeł, gdyby tylko dano mu pokazać, co jest wart.
- Jeżeli czujesz się sfrustrowany tempem swoich awansów - mówił Hedan - to
lepiej się gdzieś przeprowadź. Tutaj potrzebni są ludzie, którzy porządnie
pracują, dzień w dzień, metodycznie i rzetelnie, a nie tacy, którym roją się
błyskotliwe kariery. Wbij sobie do głowy raz na zawsze: zanim zaczniesz na tyle
dużo znaczyć w dziennikarstwie, żeby móc się wdać w dużą politykę, upłynie
naprawdę mnóstwo czasu. Musisz go wykorzystać na naukę. Nie ma innej drogi. Czy
to jest jasne?
- Tak - burknął Rawan niechętnie, zastanawiając się intensywnie, która to
swołocz obrobiła mu tyłek.- Jasne.
Z kim rozmawiał nieopatrznie, idiota, o tych sprawach? Nie potrafił sobie w tej
chwili przypomnieć.
Hedan uśmiechnął się i nieoczekiwanie poklepał go po ramieniu. - W porządku -
rzekł znacznie łagodniejszym tonem. - Niepotrzebnie się czujesz sfrustrowany.
Jeżeli chcesz wiedzieć, to ja sam postanowiłem, że będziesz zajmować się
telefonami. I ja zdecydowałem się przypisać właśnie tobie tego prostaczka z
Galilei. Uważasz to za zepchnięcie na boczny tor, prawda?
- Od tego jest w redakcji młodzież, żeby miał kto robić takie rzeczy - mruknął
Rawan.
Hedan sięgnął po papierosa, chociaż w pokoju publicystów i tak nie bardzo już
było czym oddychać.
- I tu się mylisz - twarz przełożonego rozpromieniła się powoli, jak zawsze,
kiedy miał okazję do wygłoszenia kazania. - Te notki, które ci dałem, są w a ż n
i e j s z e od artykułów. Rozumiesz? Artykuł może nawet trafić komuś do
przekonania, ale na pewno nikt go nie zapamięta ani nie opowie drugiemu. A to,
co ludzie biorą za wypowiedzi innych, podobnych im obywateli miasta, jest
znacznie chętniej przyjmowane i powtarzane. Wiesz, co robisz w tym dziale?
Obiegowe sądy, gówniarzu - ostatnie słowo zabrzmiało raczej pieszczotliwie, niż
obelżywie. - A obiegowe sądy to właśnie to, na czym opiera się tak zwana opinia
publiczna, która po odejściu Bogów zajęła ich miejsce. Robisz te telefony po to,
żeby mądrzący się w biurze albo na targu półinteligent miał skąd czerpać
przesłanki, wnioski i argumenty. Wystarczy tylko użyć odpowiednich sformułowań,
takich właśnie, na jakich zasadza się jego sposób myślenia, a on to kupi jak
swoje i będzie gotów zabić człowieka, którego zna tylko z twoich telefonów do
"Gazety". Masz znacznie ważniejszą i trudniejszą robotę, niż młócenie zwykłych
reportaży albo felietonów.
- Pocieszasz mnie - westchnął Rawan. - A Joszua Ha-Nazri? Mam to też uważać za
ważną sprawę?
Hedan pokiwał głową.
- Owszem.
- Nowy mesjasz! W tym kraju mamy mesjaszy co kilka lat.
- Ten jest inny.
- Śmieszniejszy - Rawan wzruszył ramionami. - Rozumiem, gdyby nawoływał do
gromadzenia broni, organizowania bojówek, ale on snuje jakieś głupawe
opowiastki...
- A biedota słucha tych głupawych opowiastek jak zauroczona - przerwał mu Hedan.
- On potrafił dotrzeć do tych ludzi, którzy powinni zostać obojętni. Do
najniższych warstw, całkowicie dotąd pasywnych i zneutralizowanych. Teraz może w
dowolnej chwili pchnąć ich przeciwko każdemu, kogo będzie chciał zniszczyć. A my
nawet nie wiemy, kto za nim stoi. - Hedan sięgnął po kolejnego papierosa. -
Sanhedryn traktuje go bardzo poważnie. I patrzy nam na ręce. Z kierownictwa
partii też są solidne naciski. Zniszcz go, Rawan, a bardziej ci się to przyda,
niż pisanie dla naczelnego raportów o Barabaszu. W ogóle Barabasz to nie twoja
sprawa, proces Barabasza robi Jasekas pod bezpośrednim nadzorem wicenaczelnego.
Twoja sprawa to to, żeby każdy w tym mieście słysząc "Ha-Nazri" odpowiadał z
irytacją: "panie, to idiota".
- Przecież to jest idiota - odezwał się Rawan, scierając pot z czoła. Powiedział
te słowa tak, że sam już nie pamiętał, czy były stwierdzeniem, czy pytaniem.
Hedan popatrzył na ścienny zegar i wstał.
- To co, sprawy mamy wyjaśnione? - zapytał.
Rawan skinął głową, krzywiąc usta w czymś, co przypominać miało uśmiech.
- Aha - Szef obrócił się od drzwi. - To co napisałeś o Barabaszu odbiega od
ogólnej linii, ale kilka twoich pomysłów naczelnemu się bardzo spodobało. Nie
upieraj się zanadto, że to ty na nie wpadłeś.
Z tymi dwoma kartkami o Barabaszu to rzeczywiście nie był najlepszy pomysł.
Napisał je tej samej nocy, której oglądał z Jasekasem film z policyjnej akcji.
Pamiętał, dyszał wtedy po całym dniu jak ryba wyjęta z wody, spocony, wykończony
upałem. Klimatyzacja w pokojach redakcji ledwie działała, a Jeruzalem co roku o
tej porze stawało się nieznośnym bajorem pustynnego skwaru. Nagrzany do granic
możliwości beton, stopiony od żaru asfalt i raniące boleśnie oczy refleksami
słońca szyby. Nawet klimat w tym przeklętym kraju był nieznośny. Wiatr od morza
przynosił gorącą, malaryczną wilgoć; od pustyni - bezlitosny skwar, zmieniający
płuca w popiół. Nieznośna suchość i nieznośna wilgoć - nic ze śródziemnomorskiej
łagodności cesarskich metropolii.
Jeśli istnieje którykolwiek z Bogów - oznajmił kiedyś Rawan po pijaku - to musi
on być obrzydliwym, garbatym karłem. Tylko tak dało się wytłumaczyć jego
złośliwość i perfidię. Owszem, nie uczynił Rawana hermafrodytą, koniem ani
niczym z flory lub fauny - ale dlaczego kazał mu się mordować w tym parszywym,
zapyziałym kraiku na skraju świata?!
Wtedy, wiosną, owiewał miasto gorący oddech chamsinu; żyć dało się tylko w nocy.
Beton stygł wtedy powoli, nocne, zimne powietrze pustyni rozpędzało duchotę. W
taką noc nie chciało się spać. Rawan siadał przy klawiaturze, stawiał przy sobie
oszronioną puszkę piwa i słuchając monotonnego szeptu ściennego zegara, w
bijącej z ekranu poświacie, przekładał rozniecierpliwione myśli na wersy i
akapity nowych tekstów.
Za oknami mrowiło się nocne życie miasta. Dopiero rankiem spłynąć miały na
biurka działu miejskiego "Gazety" dokładniejsze o nim informacje - trupów
wyłowionych z rzeki i znalezionych na ulicach sztuk tyle a tyle, mordobić z
interwencją policji tyle a tyle, ze szkodami na łączną sumę taką a taką, tyle a
tyle zatrzymanych i opatrzonych, rozbojów i gwałtów, włamań i pościgów,
niepotrzebne skreślić, potrzebne dopisać. Cienka warstewka zachodniej
cywilizacji, którą położyło Cesarstwo na dziki, tubylczy motłoch, trwała tylko
za dnia. Nocą, gdy ci nadający ton pozostawali w swoich jasno oświetlonych i
bezpiecznych dzielnicach, ze szczelin w betonie wypełzali przedstawiciele innego
świata. Świata, dla którego w ogóle nie istniało Cesarstwo - chyba tylko w
osobach jego żołnierzy, bo z tymi dawało się zahandlować lub nastręczyć im jakąś
miejscową ślicznotkę. Świata, którego nic a nic nie obchodziły bezustanne
zmagania Saduceuszy z Partii Demokratycznej z Partią Pluralistyczną Faryzeuszy.
Który śmiał się z cywilizacji, kultury i etosu, jeśli w ogóle cokolwiek mu te
słowa mówiły. Świata, który chciał tylko żreć, rosnąć i żeby pozostawiono go w
spokoju.
A pomiędzy blichtrem Cesarstwa i dnem nocnego życia, między intelektualnymi
salonami a mordowniami, rozciągała się codzienna szarzyzna handlarza, pracownika
i urzędnika. Ta niezauważalna na co dzień ludzka masa, o którą szła bezustanna
walka w żmijowisku Sanhedrynu, w przedpokojach Procuratora oraz w korytarzach
pałacu Heroda. I do której kierowane było wszystko, czym zajmował się Rawan.
W przeciwieństwie do większości swych rywali z "Gazety" i Partii Demokratycznej,
Rawan nigdy o tym nie zapominał. Milczał, krzywiąc ze złością usta, gdy tamci
zachowywali się tak, jakby ich kawiarnia była całym światem, i jakby sympatię
tłumu można było pozyskać zagraniami, których wyuczyli się na towarzyskich
herbatkach. Gdy dawali upust swojemu zarozumialstwu i pysze, zrażając do siebie
niepotrzebnie i Procuratora, i Heroda, i wyborców. Widział ich błędy, ale nie
miał fizycznej możliwości skorzystać z tej wiedzy.
Na razie więc, choć miał dla ulicznego tłumu tylko pogardę, starał się go
poznać. Obserwował pilnie Hedana, rozgryzał w myślach polecenia, które od niego
otrzymywał, szukał przyczyn. Oburzając się demonstracyjnie na poprawki i
ingerencje, trawił wieczory na ich uważnym analizowaniu. Studiował uważnie
wyniki wszystkich sondaży, usiłując dojść związków pomiędzy wydarzeniami,
pomiędzy codzienną robotą prasy i telewizji, a zmieniającymi się gwałtownie
nastrojami ulicy.
W pokoju było gorąco. Za dnia zawsze pełen wrzawy i krzątaniny, teraz mógł
stanowić azyl dla nocnych rozmyślań.
Tej wiosennej nocy, gdy Jasekas strugał swoje drewniane sprawozdanie z
zatrzymania Barabasza, Rawan mógł właściwie tylko machnąć te kilkanaście wierszy
do rubryki telefonicznej i wracać do domu. Ale mimo to siedział z zagryzionymi
wargami, wściekły na Jasekasa, na Joszuę Nazarejczyka, na Hedana i nawet na
siebie samego. Naszedł go jeden z tych napadów, kiedy ma się już powyżej uszu
całego zapoconego, cuchnącego świata, i kiedy najchętniej podłożyłoby się pod
niego bombę.
Redaktor Naczelny, drogą służbową - wystukał na ekranie i zaczął spokojnie,
punkt po punkcie wyłuszczać swoje propozycję propagan... - zastanowił się
chwilę, skasował i poprawił - dziennikarskiego wykorzystania materiałów o
zatrzymanym przez policję "królu przestępców".
Wa-riat-Ra-wan-wa-riat-Ra-wan - szemrały sekundy, przesypujące się przez
elektryczny zegar na ścianie pokoju. Wa-riat-Ra-wan-wa-riat... Źle sypia, ciska
się jak wesz na grzebieniu, zawiść go zżera, wa-riat-Ra-wan...
Słowa spływały szybko z jego palców na lśniący w półmroku ekran. Skończył tekst
i cofnąwszy go do początku uważnie obracał w myślach każde zdanie. Starał się
wyobrazić sobie naczelnego, jak przerzuca kartki wydruku. W końcu doszedł do
wniosku, że tekst jest za długi. Naczelny ani jego zastępcy nie mieli czasu na
wnikliwe studiowanie czegokolwiek - bardziej niż "Gazeta" zaprzątały ich uwagę
codzienne rozgrywki między Sanhedrynem a Herodem i przepychanki u Procuratora.
Trzeba było inaczej. Zwięźle, krótko - jest tak a tak, gdybyśmy zrobili to a to,
zyskalibyśmy na tym to a to, z takiego a takiego powodu.
Dopił piwo i poszedł do lodówki po następne. Szarpnął metalowy klips na puszce,
upił kilka długich, przejmująco zimnych łyków i odstawiwszy z westchnieniem piwo
na blat zaczął z zagryzionymi wargami chlastać swój tekst - równie wściekle, jak
wściekle go przedtem pisał.
Wa-riat-Ra-wan-wa-riat-Ra-wan - szeleścił monotonnie zegar. Starał się nie
zwracać na ten szyderczy szept uwagi.
Po niebie przetoczył się pomruk. Odbił się łoskotem o wysokie ściany budynków,
przetętnił w kanionach ulic. Rawan uchylił powieki; na moment znowu znalazł się
na poboczu drogi, u stóp Wzgórza Czaszki, może o kilkadziesiąt metrów za
przegradzającą drogę barierą, strzeżoną przez cesarskich legionistów.
Nie mógł w to uwierzyć. Wciąż łudził się, że wkrótce wstanie z ciężkiego,
pijackiego snu. Modliłby się o takie przebudzenie, gdyby nie fakt, że dawno już
zapomniał wszystkich modlitw.
Ale jego ręce poruszały się rozpaczliwie, same z siebie, jakby chciały
poniewczasie odepchnąć nadlatujące kule, odpędzić nadpływający ich śladem chłód
- i to było prawdziwe. Prawdziwe jak wiara Jasekasa, że życie jest jednym
wielkim absurdem.
Poczuł chłodny powiew wiatru na policzku, po którym z wolna spływała na miękki,
rozgrzany asfalt łza bezsilnej wściekłości.
- Słuchajcie! Czterech proroków, którzy się kończą na "l"?
Jasekas uniósł tylko nieznacznie powieki, nie okazując ani odrobinę więcej
zainteresowania, niż wymagało absolutne minimum przyzwoitości.
- Ezechiel, Daniel, Joel i Głupol - dokończył mimo wszystko Gemachim,
odczekawszy stosowną chwilę.
- Taaa - Rawan pokiwał sennie głową. - To jest śmieszne. Naprawdę. Gdyby nie ten
skwar, to bym się skręcał z radości.
Gemachim, jeden z reporterów działu miejskiego, wzruszył ramionami. Opowiadał
jeszcze chwilę coś zupełnie nieistotnego, wreszcie poszedł do innego stolika.
Taras kawiarni zapełniał się z wolna znajomymi z "Gazety". Zbliżała się ta
godzina, gdy numer przestawał być zmartwieniem autorów tekstów, walczyli z nim
teraz techniczni, składacze i adiustatorzy, pilnujący zgodności tekstów z ogólną
linią szybkie kolumny, przeznaczone na najbardziej aktualne sprawy zapełniała
redakcja nocna.
- To twoje, pająku? - zapytał Jasekas, unosząc swą nalaną twarz o ciężkich
powiekach, spod których patrzyły przełajdaczone oczy. - Nie powiem, żeby to były
szczyty humoru...
- Nie moje - uciął Rawan. - Folklor salonów. Ja nie wymyślam kawałów o cieśli,
tylko pilotuję go w gazecie. Przecież wiesz.
Jasekas skinął głową.
- A, przy okazji. Ktoś się skarżył, że mu ściachałeś tekst.
- Linia jest taka - Rawan westchnął i wchłonął resztki piwa ze szklanki, zanim
zdążyło się zagrzać - że facet sam w sobie jest po prostu wariat. Wiesz: każe
nadstawiać drugi policzek, obiecuje ludziom, że ich nakarmi swoim ciałem i
krwią, takie tam androny, mam tego całą teczkę. No więc, on sam jest tyle tylko
że śmieszny. Ale za nim, zauważ, za nim, ciągną podejrzane typy, liczące na to,
że się czegoś dochrapią. To oni robią z niego mesjasza, rozpuszczają pogłoski o
cudach, i to oni są groźni, nie sam Galilejczyk. Tego pilnuję. Tamten artykuł,
owszem, robił z niego szmatę, ale zupełnie nie pasował do założeń. Facet... Kto
to pisał?
- Niejaki Suza. Trochę się znamy.
- Ten twój Suza wyciągnął Galilejczykowi taki tekst, że on niby przynosi miecz i
chce, żeby brat powstał przeciwko bratu, a dzieci przeciwko rodzicom, że chce
podpalić świat... Coś w tym stylu. No i właściwie cały artykuł leciał po tym
grepsie. Owszem, nie zostawiał na Galilejczyku suchej nitki, ale robił z niego
kogoś groźnego, mogącego poruszyć lud, wywołać bunt... Kogoś na poważnie,
rozumiesz?
- A on naprawdę tak powiedział? Z tym mieczem?
- Powiedział, nie powiedział - Rawan wzruszył ramionami. - Pewnie. Nie masz
pojęcia, co on wygaduje.
- A ty masz?
- No kurna żesz! - żachnął się Rawan.
- Zresztą - stwierdził po chwili namysłu Jasekas - niechby i nie powiedział,
gdzie sprostuje? Jak my wrzucimy tekst, to następnego dnia "Życie" powoła się na
nas, telewizja na "Życie", po trzech dniach nikt nie będzie mógł wątpić, że
powiedział, skoro wszyscy tak mówią. I co, na ścianie sobie nabazgroli "ludzie,
nic nie mówiłem"?!
- Schlałeś się, Jasekas?
- Jeszcze nie - uśmiechnął się szeroko - zacny mój Rawanie. Jeżeli chodzi o
alkohol, to dopiero zaczynam. Po prostu stwierdzam postęp cywilizacyjny. Tak,
Cesarstwo nas ucywilizowało. To barbarzyństwo, zabraniać swobody wypowiedzi,
karać, ścinać głowy, cenzurować... Fuj! Przecież wystarczy tylko odpowiednio
pograć cłami na papier, drukarniami, kredytami... I nikomu nie musisz zamykać
ust, w każdej chwili możesz go zakrzyczeć.
Rawan wzruszył ramionami i poświęcił uwagę kolejnemu przyniesionemu przez
kelnerkę piwu. Pustynny wiatr jakby odrobinę przycichał, słońce chowało się za
dachem pobliskiego kina.
- W każdym razie - ciągnął Jasekas - z ciachaniem tekstów to lepiej naprawdę
uważaj. Widzisz, jak tnie Hedan, albo adiustatorzy w sekretariacie, to dopust
boży, nikt się nie będzie rzucał. Ale ty jesteś tu trochę za krótko.
- Co ja poradzę? Odpowiadam za wizerunek Galilejczyka w "Gazecie", nie? Muszę
pilnować, żeby wszystkie publikacje o nim były zgodne z ogólną linią. Wcale się
do tego nie paliłem, to był pomysł Hedana.
- I to też ci nie przysparza sympatii. W końcu, samodzielna robota. I nawet wiem
dlaczego Hedan dał ją właśnie tobie.
- Zawsze mi daje ogony.
- Nie. Ty się do tego najbardziej nadajesz. Ty się łatwo napalasz. Łatwo
nienawidzisz. Jesteś w sam raz człowiekiem, jeśli trzeba kogoś zgnoić.
- Bzdura - Rawan machnął ręką, przyglądając się spod coraz cięższego czoła, jak
ruch na ulicy z wolna przybiera na sile. - Chrzanię taką robotę, Jasekas. Za
miesiąc o tym facecie pies z kulawą nogą nie będzie pamiętać. Jak o innych
mesjaszach. Te czasy się skończyły. Kto w Cesarstwie jeszcze wierzy w bogów? No,
świątynie stoją. Filozofowie nawet przyznają, że istnieją jakieś tam boskie
istoty, ale tak abstrakcyjne i odległe, że w zasadzie jakby ich nie było. No,
jeszcze dla starych wariatek, żeby miały się czym zająć, sciąga się egzotyczne
boginie ze wschodu, a cwaniacy zarabiają gruby szmalec na organizowaniu seansów
z duchami zmarłych. Ja nie mam powodu tego głupka nienawidzieć, Jasekas. Mnie go
nawet żal. Nie trafił w odpowiedni czas.
- Z tego, co wiem, nie narzeka na brak słuchaczy.
- A, weź się nie wygłupiaj. Jakaś hołota, wiocha, rybacy... Pewnie, to w końcu
nie Rzym, tylko daleka prowincja. Mamy dość ciemnoty. Tych naszych stróżów
świątyni... O - przerwał kontemplację resztek piany na dnie szklanki. - Dlaczego
do nich nie poszedłeś, skoro cię tak uwiera w moralność, że wyślizgaliśmy tych
świątobliwych bałwanów z mass-mediów? Wariaci, najchętniej by dziewczynom
zapieczętowywali lakiem - perorował, coraz bardziej dając się ponieść własnym
słowom. - I zagonili wszystkich na nabożeństwa. Wstyd przed cywilizowanym
światem, żesz mać. Trzeba, rozumiesz, trzeba było im zabrać prasę i telewizję.
Trzeba tę naszą ciemnotę wychować do cywilizacji. Ja wiesz, czego nienawidzę?
Wstydzić się nienawidzę, że się tu urodziłem, o. A się ciągle muszę wstydzić.
Tej naszej zapyziałości. Prowincji. Tych naszych powstań, szabelek... Naród
wybrany, Mojżesz, babilońska niewola... Sranie w banię! Z czym my chcemy
startować do Cesarstwa? Z historyjkami o Machabeuszach? Ten głupek z Nazaretu
nasłuchał się bajęd o Mesjaszu i ot, pomieszało mu się w łepetynie. - Nagle
parsknął śmiechem. - Najśmieszniejsze, że najbardziej się naraził Faryzeuszom.
Wariat wariatom...
Dotknął ustami brzegu kufla. W złocistym płynie zatańczyły światła zapalanych na
tarasie lampionów.
- Schlałeś się, Rawan - zawyrokował jego kompan.
- Nic z tego, luby Jasekasie. Dopiero zaczynam. Wiesz - odetchnął po długim łyku
piwa. - Wiesz, dlaczego Hedan mi daje same ogony? Bo on wie, że ja jestem za
dobry. Mógłbym swobodnie przeskoczyć go i przejść stąd do dużej polityki.
Dlatego tak pilnuje, żebym nie miał pola do popisu...
- Pieprzysz.
- Mówiłem ci, co trzeba było zrobić z Barabaszem? Mówiłem. A ty żeś to akurat
sknocił. Wyszło, jak gdyby to był zupełnie fajny facet, prześladowany nie
wiedzieć dlaczego... A nie, cholera, zwyrodniały bandzior! Po co żeś bazgrolił
farmazony o jego rodzinie i o sierotkach po tych skasowanych gorylach? Trzeba
było napisać, ilu ludzi pomordował... Zresztą - przyznał się Rawan po namyśle. -
Napisałem na ten temat parę kartek dla naczelnego. Nie obrażaj się...
- Nie obrażam się - oczy Jasekasa miały jeszcze bardziej łajdacki wyraz niż
zwykle. - To właśnie naczelny kazał tak przerobić ten tekst o Barabaszu.
- Przerobić? I co ty na to?
Jasekas wzruszył tylko ramionami.
Rawan odstawił opróżnioną szklankę i niemrawo sięgnął po jedną ze świeżo
przyniesionych butelek.
- Coś zrozumiałem - oznajmił triumfalnie. - Wreszcie coś zrozumiałem. Jak to
jest, że gość, który tak się ochrzania jak ty, i tak kiepsko pisze, jest
notowany u szefostwa wyżej ode mnie. I już wiem!
- No - Jasekas trącił szklanką o szklankę. - To bierz dobry przykład, pająku.
Olej wszystko i się śmiej, wtedy stresów będzie mniej. - Przez moment wpatrywał
się w niego, wreszcie wykonał gest ręką, jakby coś wyrzucał.
- Dobra, a teraz słuchaj - rzekł, zmieniając ton. - Zastanawiałem się, ale ci to
sprzedam. Zrobisz mi w zamian notkę w telefonach, z pochwałą mojego zbiorku.
Rawan zastygł nieruchomo, nieco otrzeżwiony propozycją interesu.
- No?
- Duża rzecz. Naprawdę. Jak wiesz, mnie z kobiet interesują jedynie dziwki... -
Jasekas nieśpiesznie sięgnął po kolejną butelkę i zaczął nalewać sobie do
szklanki, celebrując to i przeciągając.
- No? - powtórzył Rawan.
- Zwłaszcza taka jedna. Ma super cyc i bardzo rozległe kontakty. Gdyby w ogóle
mnie coś obchodziło dziennikarstwo, miałbym dzięki niej kupę materiału.
Mniejsza. Złapałem kontakt z używającym tych samych narządów facetem, który
przez parę lat kręcił się po kraju z Joszuą. Trzymał u niego kasę. A teraz
potrzebuje grosiwa i za drobną opłatą podsypie pełną garścią takiego
materiału...
Rawan wytrzeźwiał w jednej chwili.
- Pieprzysz?!
- I w dodatku nienawidzi tego poronionego mesjasza jak ostatniej zarazy.
- Jasekas... - Rawan pokręcił z powagą głową. - Jeżeli to się uda, będziesz miał
u mnie piwo aż po kres moich dni.
- Zaprawdę, powiadam ci - Jasekas rozłożył ręce, małpując gest i sposób mówienia
Joszui. - Nie znasz dnia ani godziny, synu człowieczy.
Zarechotali obaj pijackim śmiechem, aż zaczęli się oglądać goście przy
sąsiednich stolikach i mijający kawiarniany taras przechodnie.
Te dwie spięte zszywaczem kartki znalazł nagle w poniedziałkowy poranek w swojej
przegródce. Czerwony pisak naczelnego pozostawił tu i ówdzie zakreślenia oraz
wykrzykniki i nagryzmolił w lewym górnym rogu na ukos: "propozycja nie do
wykorzystania, ale sporo uwag interesujących. Z satysfakcją stwierdzam, że się
rozwijasz". Rawan przez moment starał się wyłowić jakąś prawidłowość w
rozkładzie podkreśleń, ale wydawał się on, jak zawsze, czysto przypadkowy.
Złożył kartki na cztery i schował do kieszeni na piersi.
Dzień w ogóle zapowiadał się jak najgorzej. Nadal pastwił się nad Jeruzalem
suchy wiatr z pustyni; upał już rano wydawał się niemożliwy do zniesienia. Rawan
spóźnił się do roboty, ugrzązłszy w korku na skrzyżowaniu z przelotówką z Gazy.
Drogę zablokowała kolumna transporterów, przywożących do miasta żołnierzy z
garnizonu Minoi - posiłki przed zaczynającą się za parę dni Paschą. Jechali wóz
za wozem, dysząc we włazach, wykończeni palącym pancerne blachy skwarem.
Zatrzymali cały ruch prawie na pół godziny.
W dodatku Rawan spodziewał się niezłej awantury.
Z Barabaszem popełnił błąd, zdążył się już o tym przekonać, czytając weekendowe
wydanie "Gazety" i oglądając codzienne komentarze wieczorne w telewizji. Ze
wszystkich artykułów i programów coraz bardziej przebijał obraz starego,
złamanego człowieka, na którego oczach zginęli okrutną śmiercią najbliżsi
przyjaciele - potem stwierdzono nawet, że także dwaj synowie - stanowiący tego
feralnego dnia jego obstawę. Nie rozumiał, dlaczego. Być może Barabasz, kpiący
sobie z kierowanego przez Faryzeuszy aparatu sprawiedliwości, był Partii
Demokratycznej potrzebny. Choć przecież równocześnie podważał sprawność
cesarskich służb śledczych. Chyba po prostu doszły do głosu względy humanitarne,
współczucie dla człowieka, który, odrzucony przez społeczeństwo, zmuszony został
w ten sposób do wstąpienia na drogę przestępstwa.
Mniejsza o to. Obawy wynikały z czego innego. Wypite z Jasekasem piwo, a może
otrzymana od niego wiadomość najwyraźniej osłabiły instynkt samozachowawczy
Rawana. Dopiero w niedzielę, przeglądając swoje telefony od społeczeństwa w
świątecznym, magazynowym wydaniu "Gazety", zauważył co palnął bezmyślnie,
dopychając tekst jak zwykle w ostatniej chwili, na tempo.
"Niedouczony cieśla usiłujący zagrać Mesjasza to widok raczej groteskowy i
żałosny, niż bulwersujący. Ale naśmiewanie się z naszych przodków za to, że bici
po mordzie nie nadstawiali drugiego policzka, przekracza już wszelkie granice.
Pan Joszua z Nazaretu od dawna wyspecjalizował się w szarganiu świętości; teraz
uczynił celem swojej nagonki bohaterów narodowych powstań. Nie wiem, jak w kraju
pamiętającym przecież jeszcze Machabeuszów może on grasować równie bezkarnie..."
- oznajmiało oburzone społeczeństwo za pośrednictwem Rawana.
Przypominać Machabeuszów oraz powstania, zwłaszcza teraz, przed tradycyjnie
niespokojną Paschą, mogło być, owszem, skutecznym uderzeniem w Joszuę - dla
takich, co oczekiwali Mesjasza, to był argument. Zresztą, nie Rawan na niego
wpadł, tylko Faryzeusze. To Partia Pluralistyczna pierwsza przyjęła strategię
robienia z Nazarejczyka kolaboranta Cesarstwa, nawołującego, by płacić
Tyberiuszowi podatki i grzecznie słuchać władzy. Rawan wcale nie był pewien, czy
szeptana propaganda Faryzeuszów nie jest równie skuteczna, a może nawet
skuteczniejsza od wszystkiego, co Saduceusze puszczali w "Gazecie", "Życiu" czy
telewizji.
Mogło to być skutecznym uderzeniem w Joszuę - i dlatego taki kawałek napisał.
Ale przede wszystkim stanowiło głupotę. Zwłaszcza teraz, kiedy tak niejasne i
niejednoznaczne było stanowisko Procuratora wobec Sanhedrynu i Heroda. Wolał o
tym nie myśleć, ale gdyby ta głupia notka stała się przyczyną jakichś zadrażnień
pomiędzy przedstawicielem Cesarstwa a Partią Demokratyczną...
Dzień zatem zapowiadał się jak najgorzej i wszystko zdawało się to potwierdzać.
W pokoju publicystów nie było Hedana. Gdy wchodził, siedząca przy swoim
terminalu Haane popatrzyła na niego wzrokiem jakim spogląda się na dochodzącego
do siebie rano pijaka, zanim zacznie mu się opowiadać, co wczoraj robił.
- Cześć - mruknął, starając się zachowywać jak gdyby nigdy nic. Było to trudne;
Haane miała oczy starej belfrzycy, kościstą twarz i wąskie wargi pustynnej żmiji
oraz takiż sam charakter.
- Ugrzęzłem w korku - rzekł wreszcie, jak zwykle nie wytrzymując przepalającego
jego potylicę spojrzenia.
- Idź do naczelnego - odparła. Odwrócił się, markując spokój.
- Po co?
- Kłopoty od samego rana, synu człowieczy - odzywki Joszui szerzyły się
zastraszająco. - A czego się spodziewasz?
Przede wszystkim nie dać się zagadać, powtarzał sobie, przemierzając pustawy
jeszcze korytarz. W takiej rubryce, jaką są telefony, nie powinniśmy dokładnie
trzymać się ogólnej linii, to uwiarygodnia przytaczane przez nas opinie
społeczeństwa. Proszę bardzo - potępiamy antycesarskie awanturnictwo, ale
dzwonią do nas tacy ludzie, więc ich drukujemy. Nikt nie może zaprzeczyć, że
"Gazeta" jest niezależna i nie służy żadnej konkretnej opcji politycznej.
Nawet nie najgorzej to brzmiało.
Naczelny zrugał Hedana jak psa. W wypadku naczelnego ten zwrot nie był wcale
retoryką. Ozdoba salonów, znawca rzymskiej i greckiej filozofii, cytujący z
zamiłowaniem klasyków autor rozpraw o honorze i pięknie, w napadach furii
zamieniał się w dzikiego azjatę.
A to, co stało się w ostatnią niedzielę przed Paschą, doprowadziło go do furii.
Joszua, mianowicie, uznał, że czas już przystąpić do podboju stolicy. Wjechał
wprawdzie boczną drogą, od strony Hinnom, ale wcześniej puścił przodem swoich
pomagierów, a ci spędzili wzdłuż ulicy hołotę ze slamsów i urządzili mu
powitanie, jekiego mógłby pozazdrościć sam Herod.
Sprawa nie była w sumie wielka, jak stwierdził Rawan, odetchnąwszy z ulgą, że
jego tryknięcia z Machabeuszami najwyraźniej nikt nie zauważył. Wystarczyło
przeczekać furię naczelnego, udać wstrząśniętego i zaproponować cokolwiek.
Urządzenie aż takiego spędu - w gabinecie siedzieli już także dwaj zastępcy
naczelnego i jakaś tłusta baba w grubych jak szkło butelki okularach - było
niewyjętym dowodem, że naczelny stosuje wobec swoich przełożonych podobną
taktykę.
Ale Hedan popełnił błąd. Zamiast położyć uszy po sobie, argumentował, że biedota
pozostaje poza bezpośrednim oddziaływaniem, bo prasy nie czyta, a i do telewizji
podchodzi w dość szczególny sposób - więc trudno na podstawie jej zachowania
wyrokować o klęsce lub powodzeniu przyjętej linii propagandowej. Zwłaszcza, że
tego typu ludzie gotowi jednego dnia wiwatować, a drugiego rzucać kamieniami.
Miał rację, więc jeszcze bardziej zirytował naczelnego.
Gdy się to wreszcie skończyło, jedno rzucone w bok spojrzenie Hedana uświadomiło
Rawanowi, że szef znienawidził go do końca życia.
Hedan w końcu niewiele się różnił od innych kierowników działów czy członków
Rady Redakcyjnej. Bardziej przystępny i bardziej cielęcinowaty, pozbawiony siły
przebicia, nie miał dość wyczucia i zdecydowania, by w odpowiedniej chwili
uderzyć z całą mocą. Ale tak samo jak oni wszyscy, zawsze gotów wskoczyć z
butami na podwładnego - choć daleko mu było do maestrii, z jaką robił to
naczelny - i grzecznie, z podkulonym ogonem słuchać rugania przełożonych.
Gnojąc Hedana w obecności podwładnego naczelny złamał niepisaną zasadę. Ale
naczelny bywał gościem Procuratora, doradzał Herodowi, brylował w Sanhedrynie...
Znajdował się zbyt wysoko, żeby Hedan mógł się na niego obrazić.
Cała wina spadała na Rawana, za to że był obecny i widział to, co widział.
Znalazł się w sytuacji człowieka, który przypadkiem stał się świadkiem zbrodni i
nie może już niczego zmienić, niczego cofnąć, może jedynie uciekać zanim
poderżną mu gardło.
Odczekał chwilę. Tłusta, która okazała się reprezentować jakiś komitet
nadzorujący telewizję zażądała w jego imieniu zmiany ogólnej linii wobec Joszui.
Nienawiść - powtarzała, jakby to słowo pieściło jej wargi. - Musimy obnażyć całą
nienawiść, jaka tkwi w tym człowieku. Ośmieszanie, lekceważenie nie jest już
dobrą strategią, sprawy zaszły za daleko. Społeczeństwo musi go zabaczyć takim,
jakim naprawdę jest - groźnego, odrażającego i godnego pogardy. Ale przede
wszystkim musi poczuć strach. I mamy na to kilka dni...
- Mamy w ciągu kilku dni sprawić, żeby zaczęto się go bać i żeby go
znienawidzono? - upewnił się z powątpiewaniem Hedan.
Wtedy z głupia frant odezwał się Rawan, pytając przełożonego, czy może jednak w
takim razie nie skorzystać by z Judy Kiriatczyka, no tego, co parę lat zajmował
się finansami Joszui...? Zgoda, że to niezbyt elegancki chwyt, ale w takiej
sytuacji...
Zagrał to najlepiej jak umiał - gdy Hedan zdziwił się, że nigdy o tym nie
słyszał, Rawan, czerwieniąc się na twarzy, zaczął się wycofywać i plątać w
zeznaniach. Przyciskany przez naczelnego sprawiał wrażenie, jakby krył
nieudolność Hedana.
- Spisek - powtórzył naczelny w olśnieniu. Pokazać kogoś z najbliższego
otoczenia nowego mesjasza, kto opowie o jego prawdziwych zamiarach i o
zbrodniczych metodach...
Ustalanie szczegółów zajęło prawie godzinę, w czasie której Rawan, jako odkrywca
Kiriatczyka i autor pomysłu, coraz bardziej nabierał na znaczeniu. Starał się
unikać wzroku Hedana.
- Nic z niego nie będzie - rozmazane dźwięki ułożyły się wreszcie w coś
zrozumiałego dla tonącego we mgle wspomnień mózgu Rawana. - Szkoda opatrunków.
Miał wrażenie, że wypływa ku powierzchni, spomiędzy splątanych słów, barw i
kształtów - chciał coś powiedzieć, ale z ust dobył mu się tylko bezładny
charkot, na który żołnierze nawet nie zwróciłi uwagi. Niebo stało się już niemal
czarne, a może to dopalało się światło w jego oczach; nie mógł się poruszyć, nie
czuł nic, oprócz zimna wypełniającego żyły. "Dobra, chodź, przecież nie
ucieknie..." Przed oczami zobaczył raz jeszcze krwistogównianą maź, smarująca
postrzelaną blachę samochodu Barabasza. "Odwaliło wam, idioci, od tego upału..."
Drwiący uśmieszek Jasekasa, Hedan, przeglądający jego telefony w nowym numerze
"Gazety"... "Trzeba będzie zasunąć raport... Nie reagował na wezwanie..."
Poczuł, że znowu zapada się gdzieś, zanurza, że nie leży już na rozgrzanym
asfalcie, tylko rozpływa się pośród minionych, nieważnych zdarzeń... Ty durniu -
chciał jeszcze powiedzieć do siebie samego, ale nie było już w tych słowach
żadnej mocy ani treści.
Przypomniał je sobie wreszcie, gdy już mu zaczynało szumieć w głowie - to
pytanie, które zawsze chciał zadać Jasekasowi i zawsze o nim zapominał.
- Dlaczego - zaczął, chwytając Jasekasa za ramię - dlaczego ty ciągle mnie tak
nazywasz?
Większość kolegów i koleżanek wyszła już dawno, złożywszy Rawanowi gratulacje.
Uśmiechy, pełna życzliwość - trzęsło go z radości, kiedy sobie wyobrażał, jak go
musieli pod tymi uśmiechniętymi maskami nienawidzieć i jak mu na pewno obrabiali
za plecami siedzenie. Szkoda, cholera, że mesjasze nie zjawiali się częściej.
Tylko pił trochę zbyt ochoczo jak na świętującego faceta, którego nic nie
gryzie.
- Jak, pająku? - Jasekas patrzył sennie na zdobiący ścianę elektryczny zegar,
szemrzący rytmem przepływających w nicość sekund. Wzgardzone resztki kanapek,
pety na papierowych tackach po jedzeniu, na pełniących chwilowo funkcję stołów
biurkach publicystów tu i ówdzie plama z tłuszczu albo wina. Ktoś kręcił się
jeszcze, zbierał papiery, ktoś inny przypalał papierosa. Impreza zdychała, mało
kto miał ochotę zostawać w robocie po godzinach, nawet po to, żeby się napić za
pieniądze Rawana. Zresztą, na solidnie picie było jeszcze za gorąco, trzeba by
chyba potem czekać aż do wieczora.
- Właśnie tak.
Wyszczerzył się drwiąco.
- Bo ty jesteś pająk. Dorywasz się do kogoś i od razu zaczynasz snuć dookoła
niego nici. A kiedy już jest z tobą za bardzo zaprzyja�