11277

Szczegóły
Tytuł 11277
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11277 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11277 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11277 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 KRZYSZTOF RUTKOWSKI Śmierć w wodzie Proza 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Wsłuchać [się] w szum wód, zimny i jednaki I przez fale rozeznać myśli w.d jak przez znaki... 5 1 O sobie wiem niewiele, znacznie mniej niż inni. Urodziłem się w Warszawie, od piętnastu lat mieszkam w Paryżu, widziałem kawał świata i nie raz unosiłem się nad ziemią, naszeptując, że to, co jest, jest dobre. Gnębiło mnie jednak niejasne, choć bardzo dotkliwe poczucie, że błądząc po świecie, szukam dopiero miejsca, by zbudować dom. 2 Pytano mnie po wielokroć i w różnych językach, skąd jestem. Odpowiadałem: „stąd”, z ziemi, na której stawiano mi pytanie, a ja stawiałem nogi. Nie kłamałem. Byłem stąd, gdzie byłem, ale czułem, że do Itaki daleko. Nic nie wiem o swej rodzinie, naprawdę nic: znam tylko imiona Ojca i Matki, ale nie wiem, gdzie i kiedy się urodzili, w jakich domach, jakie w nich pachniało powietrze, czy trzeszczały podłogi, czy kwitły malwy, czy zapach gnoju dolatywał z obory, czy może służba pastowała klepkę. Oni od ponad ćwierćwiecza nie żyją: odeszli bez słowa o sobie. Brak, czarna dziura, żadnych mitologii rodzinnych, żadnych znaczących wspomnień, żadnych śladów, kleju do mozaiki ze szczegółów, z ułamków, ze światła, z zapachów, z rodzinnych sprzętów lub chociażby najbanalniejszych pamiątek. Nic. Imion babek, dziadków i pradziadków nigdy nie poznałem. Pewnie dlatego przy zmianie kwatery to, co mam, zostawiam innym, bez najmniejszego żalu. Z ulgą. Brak ów pojąłem jak wyzwanie i ruszyłem w drogę. Spotkałem na niej kilku przewodników: dzięki nim wpadłem na trop i na manowce nie zejdę. 3 Edward Stachura zjawił się jako przewodnik pierwszy. Wielu moich rówieśników postrzegało w jego pisaniu i w życiu rodzaj świętej księgi, z której wyczytają przepis na szczęście. Złudzenie niebezpieczne, chociaż bardzo piękne, które dzieliłem najszczerzej, bo Stachura mówił o godnym i mocnym rozgoszczeniu się w świecie, silniejszym niż to się śniło ludziom słabej woli. On był stamtąd, gdzie postawił nogę: jako człowiek znikąd, a później już tylko jako Człowiek-Nikt, niewinny czarodziej: w szałasie nad Wisłą, na Rębkowskiej w Warszawie, w Ciechocinku, w pampie, w Newadzie i w Paryżu. Falujący na wietrze, wygnany, w drodze. W Świbnie, w leśniczówce, ze Stedem, z Mateuszem Iwaszczyszynem z Olsztyna i Andrzejem Kuczmińskim z Gdańska rąbaliśmy na podwórku drwa. Przybłąkał się pies. Kundel polski, najpiękniejszy przykład rasy. Głodny i zmęczony, z chorą łapą. Najpierw dostał miskę, a potem Sted zawinął go w kurtkę i pobiegliśmy w czwórkę na przystanek, żeby szybko pekaesem do Gdańska, do weterynarza. Kierowca zobaczył psa, wymruczał, że nie wolno. I wtedy wydarzyło się coś, co utkwiło we mnie znakiem. Nikt z nas nie powiedział ani słowa: ani Sted, ani Mateusz, ani Andrzej, ani ja. Powiedział pies: spojrzał na kierowcę, a kierowca popatrzył mu w pysk i umilkł. Jechaliśmy szybko, weterynarz sprawnie opatrzył łapę. Po tygodniu pies ruszył w swoją stronę, Sted w swoją, ja wróciłem do Warszawy. Andrzej dalej rzeźbił w bałtyckim piasku, Mateusz grał na gitarze. 6 Pies wybrał nas na opiekunów, bo w miłosnym rytmie podwórkowej siekierezady wyczuł braci: Steda pierwszego. Pies Hermes, Sted – gwiazda. Nie gwiazdor, lecz gwiazda, już wtedy bardzo niespokojnie świecąca, za jasno. Czułem, że idzie, skacząc po górach, nie wiedziałem, że gra za ostro. 4 Edward – mówiłem do niego Edward, a nie Sted, może dlatego, że mój ojciec nosił takie imię – pokazał mi, że w uniesieniu można żyć na co dzień, chociaż oczywiście nie mógł powiedzieć, jaką cenę wypada płacić za życie w całej jaskrawości. Jako gówniarz myślałem, że posiądę świat za darmo, dopiero kiedy Edward odszedł, zrozumiałem, że za falowanie na wietrze trzeba słono płacić, nawet jeśli opanuje się po mistrzowsku miłosne techniki żywota, poetykę poezji czynnej. Dzięki niemu wpadłem na pierwszy trop i śledzę go starannie, choć – jak to zwykle w życiu – błądzę, kręcę się niekiedy w kółko i kaleczę. Ale na trop, na tropę, wracam wiedziony instynktem i pewno psią gwiazdą. 5 To był czas wielkiego zamieszania, niedokładnie zwany czasem „kontrkultury”. Czas obcisłych koszul i kloszowatych spodni, pierwszych wtajemniczeń seksualnych tym sympatyczniejszych, że ułatwianych fantazmatami o wolnej miłości. Wydawało się, że ciało i słowo tworzą jedność. „Wszystko jest poezją” – to znaczy co? Nasze na ziemi tubycie odczuwane jako radość. Naczytany filozofami i w gruncie rzeczy próżny, uznawany za „genialnego młodzieńca” o nieskończonych możliwościach intelektualnych, kończyłem studia na warszawskiej polonistyce w błogim przekonaniu, że za chwilę uchylę zasłonę i schwycę Pana Boga za nogi. Pisałem górne eseje o Stachurze, które z dwudziestoletniego oddalenia wcale nie wydają się takie głupie, bo szczere, choć z konieczności – nieco bełkotliwe. Połyskiwały w nich nazwiska Heideggera i Husserla, Bachtina i Emersona, Borgesa i Lévi-Straussa przywoływane ku pomocy. Zaciemniały obraz, a ja chciałem wyrazić rzeczy najprostsze, których wtedy wyrazić nie potrafiłem. Na szczęście już wtedy zdałem sobie wyraźnie sprawę z istnienia takich form poezji, które literaturę przekraczają, a nawet mogą pisanie wykluczać. Że poezja potrafi przejawiać się działaniem, czyli być sposobem życia. 6 W roku 1979, zaraz po śmierci Edwarda, zaczęliśmy z Henrykiem Berezą i Ziemowitem Fedeckim przygotowywać „dżinsowe” wydanie jego utworów. We wstępie udało mi się wyrwać z trzewi kilka zdań, które powtarzam, bez zażenowania: „Czy za pomocą literatury można zdać sprawę z przeżycia codzienności, dokładniej: z odkrywania codzienności, każdej chwili, najmniejszej drobiny istnienia? Czy literatura, słowo napisane, opis, opowiadanie jest odpowiednim sposobem i skutecznym narzędziem takiego działania-odkrywania? Odpowiedź brzmiała: tak. [...] Nie ma właściwie szczeliny między światem a słowem o nim [...]. To słowo jest światem i świat jest słowem: tajemniczym, wielkim i nierozpoznawalnym. Dlatego też trzeba koniecznie zapisywać wszystko, co się myśli, mówi i słyszy. Najlepiej byłoby zapisywać i utrwalać słowa nie tylko wtedy, gdy się jest w drodze, ale także wtedy, gdy się śpi. Ale nadążyć z pisaniem za życiem nie można. W brulionach Stachury 7 znajdują się notatki mówiące o tym, że pociąg, w których je sporządzał, bardzo trzęsie na rozjazdach. To prawda: każda litera w nich rozedrgana, jakby chora na febrę [...]. Mylny to pogląd, że Stachura był kimś w rodzaju «artysty-prymitywisty» i skoro «przepisywał z powietrza», to nie musiał pracować nad zapisanym, wymówionym lub posłyszanym słowem. Nic bardziej błędnego. Każde zdanie kosztowało go niesłychanie dużo, ponieważ musiało być bezwzględnie prawdziwe. Pojawił się oto najbardziej materialny i zarazem idealistyczny projekt «poezji czynnej» od czasów tajemniczego wyzwania rzuconego przez Mickiewicza literaturze i słowu pisanemu w ogólności”. Edward Stachura naprowadził mnie przed blisko ćwierćwieczem na Mickiewicza. Upłynęło wiele czasu, zanim zdałem sobie sprawę z mocy tego wyzwania. 7 Na Uniwersytecie Warszawskim zostałem panem od poetyki i teorii literatury. To był czyściec, wyłącznie z mojej winy. Dałem się uwieść starszym kolegom, których podziwiałem, że tacy uczeni, że mówią i piszą, co prawda, dość niezrozumiale, ale przez to z pewnością bardzo mądrze. Chciałem tak jak oni, więc studiowałem ile wlezie, przedzierałem się przez grube rozprawy i starałem się wysysać z nich wiedzę. Często mi się zdawało, że są po prostu głupie albo źle napisane, albo niezręcznie przetłumaczone, że pod skorupą drętwych słów – pustka albo banały. Podejrzenia odganiałem zdecydowanie, myślałem, że nie dorosłem. Dopiero później, już we Francji, pojąłem, że snobizm, starszy brat głupoty, paraliżuje ludzi bardziej niż strach. Popełniłem wtedy najgorszy w życiu błąd. Ile zawiniłem sam, a ile inni, nie mnie rozstrzygać, chociaż odpowiedzialność za to, co wtedy uczyniłem, ponoszę tylko ja. Moi starsi koledzy najsłuszniej twierdzili, że Polska się rozpada, że po to, żeby nie spodleć, koniecznie trzeba wykonać gesty wyraźne, stanowcze. Atmosfera późnego Peerelu stawała się nieznośna: krztusiłem się w zawiesinie, publicznie wyrażałem poglądy polityczne, które w dzisiejszych czasach uznać by wypadało za skrajnie „prawicowe” i liberalne, chociaż moje wyobrażenia o demokracji, wydobywane z lektur, raziły mnie samego abstrakcyjnością i czymś, co wypada nazwać idealizmem posuniętym do granic ostatecznych. Ale ja wierzyłem w spojrzenie psa. Już wtedy wiedziałem, że liczy się tylko szczegół, drobina, cichy i cierpliwy język rzeczy. I wielka miłość. Wiedziałem jeszcze niewyraźnie, więc paskudnie pobłądziłem. 8 Największy błąd w czyśćcowym czasie próby polegał na wygaszeniu intuicji. Uwiedziony deklaracjami moich starszych kolegów o potrzebie „przewracania naleśnika”, czyli koniecznej pracy zamieniania Peerelu w kraj „normalny”, podgrzewany lekturami – ówcześnie nielegalnymi – Miłosza, Herlinga, Czapskiego, Wata. Uwierzyłem, że moi starsi koledzy z uniwersytetu myślą jak ja: że pragną zamienić Polskę w kraj podobny do innych krajów zachodnich i demokratycznych, w organizm dzielący wszelkie słabości demokracji Zachodu, ale że pamiętając o wadach, żywią do demokracji zaufanie, że ją kochają tak jak kocha się człowieka zapadającego na zdrowiu, lecz bliskiego. Pomyliłem się srodze: oni wyczekiwali Smierdiakowa: tęsknili po cichu do władzy, a nie do wolności. Dlatego nie zapomnę, jak 13 grudnia 1981 roku, kiedy pobiegłem w słoneczny, jasny dzień z Michałem Bonim i Maćkiem Zaleskim na Uniwersytet, żeby skrzyknąć pomoc – jak strzelił korek od sowieckiego, musującego zajzajeru, zwanego dumnie szampanem. Strzelali koledzy na wiwat, w podzięce dla generała. 8 Pobłądziłem, zaparłem się siebie, odczułem zawód jak osobistą klęskę: okres późnej „Solidarności” i początek stanu wojennego przybrał dla mnie kształt prawdziwej apokalipsy. Wtedy chciałem się zabić: po raz pierwszy i ostatni w życiu. Wydało mi się, że w martwym czasie utraciłem wszystko i że nie potrafię już kochać. Od morza oddzielał mnie mur i co najmniej piętnaście lat życia. Wyjechałem do Paryża. Żyłem ostro. Wymyśliłem Paryskie pasaże. 9 Paryskie pasaże pisałem prozą. Tak zwaną artystyczną. Nadszedł czas, by wytłumaczyć się z twórczości, ponieważ więcej już ich nie piszę. Porzucam pasaże nie z powodu braku pretekstów do pisania, ale dlatego, że zza grzbietu nieba słońce mocniej świeci, znalazłem, co szukałem, w inną podążam już stronę. Pasaże wymyśliłem i szlifowałem przez ponad siedem lat, aż stały się mi posłuszne. Doszedłem w nich do miejsca bez powrotu: do drewnianej tarczy zegara w Passage Choiseul – bez wskazówek. Ślepej niczym oko kreta. Nie potrafię i nie chcę się powtarzać. Gdybym nadal pasaże pisał, zdradziłbym sam siebie. Opowiem zatem, jak to z pasażami było. 10 W roku 1989 zadzwonił do mnie Antek Pawlak, poeta. Powiedział, że zakłada z kolegami gazetę. Tytuł głupi: „Gazeta Wyborcza”, ale jak wreszcie pognamy czerwonego, to się tytuł zmieni. Zapytał, czy nie pisałbym felietonów z Paryża: lekkich, trochę snobistycznych, ale bez przesady, jak się tu (czyli we Francji) żyje i jak smakuje paryskie powietrze. Dla pożytku, przyjemności i pokrzepienia serc. Powiedziałem od razu: tak. Po pierwsze dlatego, że Antka bardzo lubię: znamy się od ćwierćwiecza, pochodzi z Gdańska i cokolwiek robiliśmy wspólnie – odpalało. 11 To był moment osobliwy: zapachniało wolnością i dzisiaj już wiem, że jej aromat działał na nieobecnych silniej i piękniej niż na obecnych. Pracowałem wtedy w paryskim biurze Radia Wolna Europa i nigdy nie zapomnę wzruszeń, których dostarczały wieści z Polski, oraz radości, kiedy po wielogodzinnym stukaniu w klawiaturę telefonu wreszcie udawało się porozmawiać z naszymi. Książką Braterstwo albo śmierć zakończyłem wtedy etap literackich prób i odpokutowałem za durnoty duchowego dojrzewania. Szukałem takich form wypowiedzi, by historia literatury, nie tracąc niczego z „naukowości”, stała się „sztuką”. Założyłem tajne Laboratorium Gatunków Mowy i pokornie wczytywałem się w pisma moich nauczycieli i mistrzów. Wodziłem palcem po kartach pokornie, ale też przekornie. Po wielu księgach, po tysiącach stron. Dzięki laboratoryjnym eksperymentom udało mi się dojść do pasaży. Już wiem, że najwięcej zawdzięczam trzem panom „B”: Michaiłowi Bachtinowi, Mironowi Białoszewskiemu i Walterowi Benjaminowi. Inni odegrali też niemałą rolę w mych laboratoryjnych ekperymentach: trzy tomy Opowiadania i czasu Paula Ricouera zaczytałem na popiół, z Mitologiami Rolanda Barthes’a rzadko się rozstawałem, ale oni trzymali mnie na dystans. Z Andrzejem Bobkowskim, z Edwardem Stachurą zawarłem wieczyste przymierze, które innych tajemnic dotyczy. Z Bachtinem, Białoszewskim i Benjaminem rozmawiam codziennie. I nadal ich słucham z natężoną uwagą. 9 12 Powiedziałem: tak, ale nie wiedziałem jak. Najprostszy sposób polegałby na pisaniu gazetowych felietonów, tak jak to czynią stada felietonistów. Felieton, wedle definicji Michała Głowińskiego w Słowniku terminów literackich, to: „Jeden z gatunków publicystyki, swobodny w charakterze, często posługujący się literackimi środkami ekspresji [...] dotyczy zazwyczaj aktualnych w danym momencie wydarzeń lub problemów, nie jest jednak nigdy programowym komentarzem do nich, składają się nań raczej swobodne dywagacje, często nie pozbawione zabarwienia satyrycznego. W felietonie występować mogą elementy fikcji literackiej, z tym, że nie stanowią one celu same w sobie, podporządkowane są doraźnym celom publicystycznym. Od eseju felieton różni się zarówno mniejszymi rozmiarami, jak i konieczną aktualnością problematyki”. Nie, publicystyki nie cierpię, „swobodne dywagacje” mnie nie bawią, kusi nauka, precyzja i artyzm. Fikcja – owszem, ale rzeczywistości wierna. I jak najmniej aktualności. 13 Jednak przez kilka pierwszych miesięcy, zanim zdałem sobie sprawę, że błądzę, pisywałem teksty, które wypadało do felietonów zaliczyć: panoszyła się w nich aktualność, czyli zdawkowość, oraz publicystyka, to znaczy ucieczka od stylu. Opowiadałem w nich o tym, co widzę i co się w Paryżu dzieje. Opowiadałem nieodpowiedzialnie. To język mną gadał. Obcy język i martwy język: felietonowy, „dziennikarski”. Pozornie niegroźny, a przecież rozmazany i bez formy, a zatem – trujący. Największe słabości felietonistów to gadulstwo i narcyzm. Poczułem się niewygodnie i szybko pojąłem, że tak pisać nie warto. W moim intymnym Laboratorium Gatunków Mowy szykowałem pasaże. 14 Bachtin fascynował mnie od czasów studenckich, choć nie bardzo wiedziałem dlaczego. Urzeczony słowem „dialog”, przez Bachtina przejętym od jego duchowego mistrza Mamina Bubera, wiele o dialogu mówiłem, nie pojmując, czym jest on w istocie. Myślałem, że grą stylów, nieobecnością autora, ukrywającego się za odmianami mowy pozornie zależnej lub pozornie niezależnej. Dialog rozumiałem jako wielogłosowość, rodzaj symfonii znaków, którą – wedle Bachtina – najpiękniej odgrywał Dostojewski. Czułem jednak, że Bachtin chciał powiedzieć coś znacznie ważniejszego o życiu i pisaniu. Siedemnaście lat temu trafiłem na pierwszy i najwspanialszy tekst Bachtina z roku 1919, pod tytułem Sztuka i odpowiedzialność. Przełożyłem go natychmiast w uniesieniu i od tej pory tkwi mi w duszy. Tak dzieje się z wszystkimi moimi najważniejszymi spotkaniami „przez znaki”: jestem im wierny. Jak miłości. 15 W życiu nic nie dzieje się przypadkiem, więc z wyroków zapisanych wyżej Sztuka i odpowiedzialność powróciła do mnie znowu przed kilkoma miesiącami w cudownym eseju Tzvetana Todorova: Dlaczego Jakobson i Bachtin nigdy się nie spotkali? Todorov – jemu ufam – wydobył z tekstu Bachtina właśnie te wątki, których i ja szukałem: w pisaniu i w życiu. Sztuka i odpowiedzialność to tekst krótki i zdecydowany. Bachtin sformułował w nim program, którego zresztą nigdy nie udało mu się urzeczywistnić. Ani jemu, ani nikomu ze śmiertelnych. Napisał, że najczęściej życie artysty i jego dzieło rozwijają się niezależnie. O 10 poecie możemy powiedzieć, że on napisał ten właśnie wiersz i tyle, ponieważ wiersz i życie autora istnieją osobno. Taki stan rzeczy wydał się Bachtinowi szkodliwy zarówno dla życia, jak i dla poezji. W jakiej sferze życie i pisanie powinny odnaleźć swą jedność? W sferze odpowiedzialności, to znaczy również w świadomości długu zaciągniętego wobec innych. Bachtin: „Odpowiadam za wszystko, co napisałem jako artysta, w ten sam sposób jak odpowiadam za inne czyny mego życia. Więcej nawet: muszę starać się o to, by moje życie stało się równie piękne jak moja sztuka i równie odpowiedzialne jak moja sztuka. Sztuka i życie nie są jedną i tą samą rzeczą, ale powinny się we mnie stać jednością przez odpowiedzialność”. Tzvetan Todorov porównał pierwszy tekst Jakobsona (też napisany w roku 1919) z pierwszym tekstem Bachtina i stwierdził: „Jakobson opisuje świat jak przedmiot odczłowieczony, Bachtin wybrał perspektywę osobną i osobniczą. Dla Jakobsona jedność egzystencji wynika z poznania praw fizyki lub deszyfracji ducha czasu, dla Bachtina ta jedność zależy od decyzji pojedynczego człowieka, który postanawia, że pomiędzy codziennością i sztuką, między sztuką życia i sztuką pisania, nie powstanie sprzeczność”. To świadoma decyzja, akt odpowiedzialności. Życie „dane” (Gegebene) i życie „zadane” (Aufgegebene) – kategorie zaczerpnięte przez Bachtina z pism jego ulubionego filozofa Hermanna Cohena. 16 Oto manifest „życiopisania” z początków XX wieku. Zrozumiałem dzięki Bachtinowi, że „dialog” polega nie tylko na opanowaniu technik zgrywania głosów w większą całość, ale że obejmować musi całego człowieka. Pisać pasaże to ruszyć w drogę do krainy, której brak strony zewnętrznej, jak snom. I pisać je tak, jakbym chodził, tak jak żyję, tak jak kocham, tak jak oddycham. Pisać pasaże – to ryzykować i nie zapominać o odpowiedzialności. To znaczy przede wszystkim: przywołać takie gatunki mowy, które odpowiedzialne ryzyko uniosą. Musiałem zatem wyzyskać swą wiedzę o technikach „dialogu” i pisarskie doświadczenia w perspektywie jedności pisania i życia. 17 Pewien młody człowiek na odpowiedzialnym stanowisku wyznał, że on lubi i popiera Paryskie pasaże, chociaż musi prowadzić boje z kolegami z redakcji narzekającymi na „manieryczność stylu”, ale ponieważ „z pasaży można się zawsze czegoś ciekawego o Francji dowiedzieć”, więc on ich przed kolegami niczym Rejtan bronił. Nic nie powiedziałem, bo przywykłem, że po większości „promenerów” z Krakowskiego Przedmieścia i z Krakowskiego Rynku nie należy się wiele dobrego spodziewać. Wybiła jednak godzina i kilka słów powiem. Właśnie teraz. Z paryskich pasaży „czegoś ciekawego” o Francji i Paryżu dowiadujemy się tyle, ile – toutes proportions gardees – z Szumów, zlepów i cięgów Mirona Białoszewskiego o Warszawie. Na przykład o tym, że przeleciał anioł śmierci, albo że łopianowe perspektywy otwierają bramę do raju. Że baba bucha Bacha trzepiąc dywan, że oczy Naomi Campell budzą lęk jak widmo Piaskuna, że w korytarzu mrówkowca na Saskiej Kępie żarówka daje znaki, że dzięki szaleńczej jeździe na rowerze po korsykańskich górach udało mi się dostrzec całą jaskrawość, że każdy, nawet najdrobniejszy moment istnienia jest ważny, niepowtarzalny i godny pochwycenia w locie, podobnie jak rzecz każda, blask, głos i powidok. Że trzeba opowiadać o nieobjętej ziemi w sposób nieobjęty, otwarty, nasłuchujący, czujny i uważny, zaklinać, naszeptywać, prosić rzeczy, żeby przemówiły własnym głosem, dać im mówić; tylko wtedy udaje się, na chwilę i częściowo, zatrzymać czas i ujrzeć w szklanych witrynach pasaży lub w korytarzu warszawskiego blokowiska coś więcej niż czubek własnego nosa. Że trzeba dobie 11 rać odpowiednie gatunki mowy i łączyć je w całość według reguł sztuki, o której istnieniu większość krytyków i recenzentów warszawskich nigdy w życiu nie słyszała. „Można czegoś ciekawego o Francji się dowiedzieć” ? Owszem. 18 Można tak: „Wsłuchać [się] w szum wód głuchy, zimny i jednaki. I przez fale rozeznać myśl wód jak przez znaki. Dać się unosić wiatrom, nie wiedzieć gdzie lotnym. I zliczyć każdy dźwięk w ich ruchu kołowrotnym. Wnurzyć się w łono rzeki z rybami. Ich okiem niewzruszonym jak gwiazda”. 19 Albo tak: „Wiersze. Rzucam się z określenia na określenie. Łańcuchem. Potem przejeżdżam przez to skracaniem. Potem sprawdzić: czy przekazało się to rzucanie? Nie można opuścić żadnego z oczek, bo puści całość jak w górach albo w pończosze. Wątek czynny, osnowa bierna. Wątek się snuje, osnowa jest osnuwana. Za co tu jest tło? Za osnowę? A wątek jest osnuwany? Nie wymagać od języka braku sprzeczności. One też należą do życia”. 20 Albo tak: „O czym opowiadanie ma mówić? Co za wieść cholerną niesie w sobie? Czy ma to być tylko rodzaj sygnału, ażeby odbiorca tego dopowiedział sobie kompletniej, czy też opowiadanie to jest moim osobistym sztucznym językiem, rodzajem wolapiku, który jest tylko dla mnie zrozumiały? Czy implikuje ono jakoś jakieś jedno wzruszenie, które będzie jednakowo ważne w czasie? Czy będzie zrozumiałe? [...J Deszcz, ma z tego zostać tylko deszcz”. 21 Albo tak: „Życie nauczyło Anioła spokoju. Zwierzałem mu się z trosk i napięć, rozdarć wewnętrznych, z pisarskich wstrząsów i tupań nogami, dziwowałem ludzkiej podłości i wyznawałem złe myśli o bliźnich. Anioł spojrzał gwiaździście i rzekł: «Ruszaj o świcie». [...] Podchodziłem pod przełęcz Monte Angelo. I wtedy usłyszałem śpiew. Nie wiem czyj. Chyba chóru pszczół. Monotonny, ale perlisty, cichy, chociaż przenikliwy, prosty, lecz wyrafinowany w partiach solowych. Jeszcze jeden zakręt, za tamtą skałą świecącą żelazem wyłoni się siodło i mnisze cele. W zakręt wszedłem na stojaka, chociaż włączyłem ostatnie przełożenie i drobiłem dziecinnie pedałami. Jeszcze pięćdziesiąt, trzydzieści, dziesięć metrów i już. I wtedy stało się to, co nastąpić wcześniej czy później musiało”. 22 Albo tak jak Walter Benjamin, emigrant absolutny, wygnaniec idealny: berliński Żyd, który nigdy nie wyparł się żydowskości, choć jednocześnie do niej nie przyznał, najbardziej mistyczny z niemieckich filozofów XX wieku, który przez okres (na szczęście krótki) starał się mistyczny ogień ugasić materialistyczną nomenklaturą. Wielki uczony, któremu odrzucono habilitację jako całkowicie niezrozumiałą, chociaż rozprawa habilitacyjna o pochodzeniu 12 niemieckiej opery barokowej okazała się jedyną książką Benjamina, którą udało się mu ukończyć. Benjamin przez kilkanaście lat codziennie, uparcie, systematycznie przesiadujący w Bibliothéque Nationale, by wznieść budowlę swego życia: napisać Paryż, stolicę XIX wieku czyli Księgę pasaży. Nigdy jej nie ukończył i Księga pasaży pozostała w strzępach, w urywkach, w ruinach, w cytatach. Jest i nie jest jednocześnie. Jest inaczej, w rozdarciach i sprzecznościach, nieciągłościach i powtórzeniach, niezdolna przemówić pełnym głosem, lecz cały czas naszeptująca w setkach barw i tonacji. Paradoks istnienia Księgi pasaży dowodzi, że do zgodności pomiędzy pisaniem i życiem dążyć można przez negację, przez ból, niespełnienie. Przez śmierć: Benjamin zastrzelił się na granicy francusko-hiszpańskiej z obawy przed wydaniem w ręce gestapo. 23 Jedno z kilku (oczywiście niedokończonych) „Wejść” do paryskich pasaży, napisanych bezpośrednio po francusku, rozpoczyna się cytatem z VI rozdziału Paryża Maxime’a du Campa: „Historia, jak Janus, ma dwa oblicza: jednym patrzy na przeszłość, drugim na teraźniejszość, lecz widzi wiecznie to samo”. 24 Więc można i tak jak Benjamin: „Przedmiotem rozważań tej książki stała się iluzja wyrażona przez Schopenhauera, że aby uchwycić sens historii, wystarczy porównać Herodota z poranną gazetą”. Benjamin pragnął rozwikłać „fantasmagorie” XIX wieku, wychodząc od prześwietlenia szczegółu. Wszedł w paryskie pasaże, w narkotyki, w śmierć. Zanim strzelił sobie w skroń zrozumiał, że Schopenhauer się nie mylił. Pisałem pasaże dla gazety, myślałem o Herodocie. 25 Paryskie pasaże pisałem prozą, żeby nadążyć za rzeczą słowem. Żeby jej nie uchybić i siebie nie zdradzić, przywoływałem na pomoc ulotne gatunki mowy i dobre duchy moich mlecznych braci. Mowę cudzą i mowę swoją łączyłem na różne sposoby, starannie: „wątek czynny, osnowa bierna”, by zdać sprawę z tego, co widzę, najlepiej jak umiem. Z dużym wahaniem nazwałbym pasaże słowem patchwork, ponieważ zostało on wyprane z sensu przez postmodernistów i derridiotów, ale niech i ono – na koniec – padnie między nami. Łączenie udawało się raz lepiej, raz gorzej, ale mogę ze spokojnym sumieniem wyznać, że dbałem o jedność pisania i życia najlepiej jak umiem, pokorny wobec mojej wiernej mowy i-mądrości mistrzów. 26 Coś się święci, ostrzega, coś wiecznie się znaczy. W drogę. 27 Dlaczego Śmierć w wodzie? Koniec wieku za pasem, ale to nie znaczy, że jeźdźcy Apokalipsy nadciągną z wybiciem 1 stycznia roku 2001 i że wszyscy się potopimy. Specjaliści od 13 biznesu i od telewizji już teraz kombinują, jak zarobić gigantyczne pieniądze na Sylwestrze przełomu stuleci: planują zdmuchiwanie świec na tortach grubych i wysokich jak wieże Bastylii przez planetarną publiczność posadzoną na stadionie. Walt Disney Company urządzi koszmarną krucjatę dziecięcą do połączonego grobu Królewny Śnieżki i Kaczora Donalda, McDonald’s wyprodukuje z pewnością hamburgera długości boeinga 747 ze zbiornikami wypełnionymi keczupem, a Parlament Europejski i UNESCO zamierzają sprowadzić do Brukseli tłumy dzieci, żeby przedyskutowały własny projekt reformy ludzkości, Unii Europejskiej, NATO oraz przyszłych smaków gumy do żucia. Król Maciuś Pierwszy pociera z uciechy członkami w mogile. Śmierć w wodzie po to, by wyć. 28 Po co Śmierć w wodzie, skoro specjaliści twierdzą, że obecny koniec wieku nie kryje żadnego sensu symbolicznego? Jean Delumeau, znany polskim czytelnikom z Historii strachu, twierdzi, że koniec roku 2000 chrześcijanom kłopotu nie sprawia, bo wiadomo, że Jezus narodził się sześć albo cztery lata przed rokiem „0”. Żydów i Muzułmanów koniec wieku też do niczego specjalnego nie dopinguje. Żadna przepowiednia w tę noc końca świata się nie wtłacza. Georges Duby, niedawno zmarły znakomity mediewista francuski, twierdzi, że strach roku 1000 wymyślili dopiero dziewiętnastowieczni historycy: naszych przodków podobno wielki lęk wtedy nie ogarnął. Dlaczego więc skóra (jednak) trochę cierpnie? Czy aż tak bardzo ulegliśmy mediom i Internetowi, że nawet nasze lęki i radości od innych zależą? Śmierć w wodzie, żeby sprawdzić, po co my żyjemy. 29 Komunizm szlag trafił – i Bogu niech będą dzięki, chociaż we Francji coraz mocniej się rozlega śpiew nostalgicznych syren z czerwoną gwiazdą pod ogonem. Ale też bankrutuje na naszych oczach model państwa opiekuńczego i państwa dobrobytu. Powstaje nowa klasa bezrobotnych, bezprizornych końca wieku i rośnie. Co prawda, w Stanach Zjednoczonych, w Wielkiej Brytanii i w Holandii udało się bezrobocie przyhamować, ale we Francji sięga ono 12%. We Francji światowe bankructwo dawnych i brak nowych pomysłów na życie zbiorowe objawia się najwyraźniej. Dlatego warto się wsłuchiwać, jaki rytm na paryskim bruku wybijają kopytka: zajeżdżonej kobyły historii? miałkich biesów? osiołka rodziny biednego cieśli? A może nadciągają nowi barbarzyńcy? Nie wiem, ale się dowiem. Po to napisałem Śmierć w wodzie. 30 Nigdzie tak słodko nie żyło się jak we Francji i dlatego tak gorzkie leją się tu łzy. Taka była „kolorowa bajecznie” – niczym Panna Młoda w oczach księdza dobrodzieja w Weselu. A teraz puder odpada tynkiem z Opery na Placu Bastylii. Francja, rozczarowana utopiami XX wieku, odczuwa tęsknotę do nowej utopii jeszcze bez nazwy, jeszcze bez twarzy. Panna Utopia nadejdzie w pląsach, z nieznanym wirusem w trzewiach. W Polsce przodujący kapitalizm szumi i pręży muskuły, we Francji trzęsie się skurczony i starawy. Zanosi się na rytualną orgię, z której powstanie nowy ład, wyklują inne pomysły na życie. Francja wydaje się dziś „chorym człowiekiem Europy”, ale jednocześnie jej organizm 14 tak silny, tak bogaty – nie tylko zasobami mamony, lecz mocą ducha i wielu tradycji, mądrości ludzi i prawdą win rozmaitych – że chorobę pacjent przeżyje. Roland Barthes pisywał „mitologie codzienne”. Pokazywał na prostych przykładach, jak słowa kłamią myśli, bo ktoś inny zaczął gadać za nas. Jak befsztyk z frytkami zastąpił drzewiej we Francji narodowe znaki, a model citroena DS 19 zwany „boginią” – Boga. Barthes pokazywał, jak rodzi się „mit dzisiaj”. Mit, czyli słowo skradzione, maska. Paryskim pasażom patronował Walter Benjamin, autor nigdy nie skończonego dzieła: Paryż, stolica XIX wieku. Księga pasaży, Duch Rolanda Barthes’a wziął pod opiekę Raptularz końca wieku. Wokół Śmierci w wodzie– żywioł, który mnie kiedyś przytuli. 31 Reklama wody mineralnej marki Evian. Firma najpierw wydała na akcję reklamową duże pieniądze, a potem od niej odstąpiła przymuszona przez oburzoną tak zwaną „opinię społeczną”. Na plakatach wody mineralnej pojawili się bowiem: niewinny chłopczyk i niewinna dziewczynka, oboje w wieku niemowlęcym, całkiem bez ubranek. Powód oburzenia: rzekoma zachęta do popełniania występku, podniecanie pedofilów. W ten oto sposób plakaty z pupkami noworodków zajaśniały ciemnawym świecidłem, obnażając zamęt „myślny i moralny”. Naprawdę trzeba wykazać wyjątkowo dużo złej woli, żeby dostrzegać w nich zachętę do popełnienia czynów zdrożnych. Przecież protestujące organizacje i osoby kierowały się – w ich mniemaniu – najczystszymi intencjami w trosce o moralne zdrowie. Woda mineralna i niemowlaki, kwintesencja niewinności, przepustka do raju, wirtualnie zachęcałyby do grzechu i zbrodni? Obrońcom się zdało, że zdemaskowali zło, a tymczasem ich zapędy stają się podejrzane. Tylko jedno im w głowie. Co mianowicie? Wystąpią oni rychło przeciwko falliczności bagietek, niesforności bitej śmietany w eklerkach, przeciwko parówkom w wolnej sprzedaży, wystawaniu rur wydechowych poza samochodowy zderzak. Obrońcy moralności w naukach ścisłych już protestują przeciwko nieuwzględnianiu specyfiki moczowo-płciowej w algebrze i w fizyce elementarnej: przecież teza, że kąt prosty ma 90°, a woda wrze w 100° C – to wymysł białych, szowinistycznych samców. Płcie odmienne i uciskane mniejszości wiedzą, że prawda jest gdzie indziej. Przesadzam? Ani trochę. Dowodem niech będzie afera z tekstem profesora Alana Sokala: Przekraczanie granic: w stronę transformacyjnej hermeneutyki grawitacji kwantowej. Sokal świadomie nabzdurzył, że prawo ciążenia jest uwarunkowane płciowo i rasowo, licząc, że jego żart redaktorzy snobistycznego, postmodernistycznego, ponowoczesnego, neoneofeministycznego i akademickiego pisma amerykańskiego „Social Text” wykryją od ręki i pośmiejemy się wszyscy od ucha do ucha. Tymczasem „Social Text” wydrukował prowokację Sokala ze śmiertelną powagą i w całej globowej wiosce z powodu Sokalowego żartu huczy. Smierdiakow porachował, że skoro „Boga niet”, to wszystko wolno. Horda Smierdiakowów dowiedziała się pod koniec wieku, że 2+2=4 to wymysł „kultury patriarchalnej” i na przykład – afroamerykańskie feministki mają w tej kwestii prawo do innego zdania, więc Smierdiakowom i niemowlęcy kutasik staje w oczach fallusem. 32 „Titanic” znowu tonie. Naprawdę. Chociażby z powodu książki Alana Sokala, amerykańskiego profesora fizyki na Uniwersytecie Nowojorskim i Jeana Bricmonta, profesora fizyki na Uniwersytecie Louvain w Belgii. Sokal i Bricmont opublikowali książkę Oszustwa intelektualne, w której wykazali niezbicie, że słynni francuscy uczeni, gwiazdy humanistyki światowej: Jacques Lacan, Jean-François Lyotard, Gilles Deleuze, Félix Guattari, Jean Baudrillard, Jacques Derrida (potraktowany stosunkowo łagodnie), Paul Virilio, Bruno Latour, 15 Régis Debray, Julia Kristeva i :eministka Luce Irigaray pisali bzdury. Uporczywie i nagminnie, co nie znaczy, że całe ich dzieło nadaje się do kosza, ale stopień nonsensu wynikający z nieuzasadnionej obecności w ich tekstach terminologii z zakresu nauk ścisłych – jak napisali Sokal i Bricmont w „Times Literary Supplement” z 17 października – daje do myślenia. 33 Artykuł w TLS okazał się szczególnie ważny, bowiem autorzy Oszustw intelektualnych, mocno poirytowani atakami „mędrków francuskich”, po raz kolejny pokazali, że snobizm i głupota, podobnie jak kłamstwo, wygrywa tylko na krótkich dystansach. „Mędrkowie francuscy” nie zastanawiali się nad argumentami Sokala i Bricmonta, ale natychmiast oskarżyli ich o frankofobię, o imperializm amerykański, o totalitaryzm, o nienawiść do nauk humanistycznych w ogóle, a do wirtuozerii intelektualnej Francuzów w szczególe, o wstecznictwo, o konszachty ze skrajną prawicą i o niezrozumienie istoty „postmodernizmu”. Feministki oskarżyły autorów o fallokrację, o seksizm i maczyzm, potwierdzając swą doniosłą tezę, że „wszelka racjonalność jest instrumentem męskiej opresji”. 34 W najpoważniejszych dziennikach francuskich od „Le Monde’u” przez „Le Figaro” do „Libération”, w tygodnikach: od „Le Nouvel Observateur” do „L’Express” ukazały się artykuły atakujące Sokala i Bricmonta w sposób rozpaczliwie żenujący. Jedynie Jean-François Revel w „Le Point” powiedział wprost, że fizycy o „fałszywych prorokach” napisali prawdę, a dwaj uczeni: Jacques Treiner i Hubert Krivine z Instytutu Fizyki Jądrowej na Uniwersytecie Pierre i Marie Curie stanęli w obronie autorów na łamach „Le Monde’u” po napaściach (między innymi) ze strony Rogera Pol-Droit, Roberta Maggiori i Marion Van Renterghem. Kiedy w Paryskich pasażach ukazujących się jeszcze w „Gazecie Wyborczej” pozwoliłem sobie na kąśliwe uwagi pod adresem niektórych „francuskich mędrków”, wielokrotnie wskazawszy wcześniej na wielkość prawdziwych mistrzów myśli i języka francuskiego, których nikt w Polsce zauważyć nie chce – rzuciły się na mnie psy, koty, sole, role, mencle i wszelka sfora głupków. Wielkie trzęsienie ziemi wywołane nad Sekwaną przez Sokala i Bricmonta sprawiło mi osobistą, gorzką satysfakcję. 35 Awantura zaczęła się w roku ubiegłym, kiedy Alan Sokal, czterdziestojednoletni profesor fizyki, opublikował w jednym z najsławniejszych i najbardziej snobistycznych na świecie pism postmodernistycznych „Social Text”, ukazującym się na uniwersytecie Duke w Północnej Karolinie, uczoną rozprawę, obficie inkrustowaną cytatami, przede wszystkim ze słynnych uczonych francuskich (i z uczonego Woyciechowskiego – to wymysł Sokala) pod tytułem Przekraczanie granic: w stronę transformacyjnej hermeneutyki grawitacji kwantowej. Alan Sokal upichcił zgrywę, by pokazać, do jakich absurdów zmierzają relatywiści postmodernistyczni pospołu z feministkami oraz ze skrajnymi „kognitywistami”. Sokal z bzdur sporządził cudowną nadbzdurę przekonany, że kolegium redakcyjne przeczyta, pośmieje się wraz z autorem i może trochę w przyszłości opamięta. Nic z tego. Kolegium połknęło pastisz bez zmrużenia oka, triumfalnie wydrukowało w „Social Text” i to w numerze specjalnym, bowiem zyskanie sojusznika postmodernistycznych fantazmatów w przedstawicielu nauk ścisłych uznało za gratkę nie lada. Postmoderniści, drukując parodię Sokala, święcili ostateczny triumf swych teorii. 16 Sokal nie wierzył własnym oczom, bo nie spodziewał się, że snobizm może tak ciężko rzucać się na mózgi. Wystarczy tylko przejrzeć Przekraczanie granic, by natychmiast zdać sobie sprawę, że autor uprawia prześmiewę. Okazuje się, że David Lodge, w końcu ulubieniec postmodernistów i specjalista od parodii, odkrywając akademickie prawo snobizmu, ujawnił jedno z „żelaznych praw historii”. Prawo Lodge’a brzmi: „Możliwość przesadzenia w schlebianiu bliźnim równa się zeru”. 36 Sokal schlebiał, piętrzył przypisy i cytował francuskie autorytety garściami, by „udowodnić”, że nie ma nic stałego pod słońcem, że natura nie istnieje jako natura, lecz jest tylko „konstrukcją społeczną”, która podlega dekonstrukcji, że nauki ścisłe są narracją, mitem i fikcją jak inne mity i fikcje, że równie prawdziwe lub nieprawdziwe jest twierdzenie, że Indianie przybyli do Ameryki z Azji, jak i twierdzenie, że Indian wysłały do Ameryki chtoniczne duchy podziemne, że słońce kręci się naokoło ziemi, albo że ziemia kręci się naokoło słońca, że skoro feministki udowodniły sobie za pośrednictwem Lacana, że nie powinny się martwić brakiem fallusa, bo fallus też jest „konstruktem społecznym” a nie przyrodzeniem, to feministki tak zaczęty się martwić, że już nie mają się czym martwić, że ruszyły do ataku na prawo ciążenia jako przykład fallokratycznego ucisku. Dlatego kolegium redakcyjne „Social Text” uznało na przykład następujący fragment Sokalowego Przekraczania granicza epokowe odkrycie postmodernistyczne: „Euklidesowe «pi» i «g» Newtona uznawane dawniej za niezmienne i uniwersalne, obecnie są postrzegane w ich nieuchronnej historyczności”. Albo: „Topologia podmiotowości Lacana została owocnie zastosowana w krytyce filmowej i psychoanalizie AIDS”. Redaktorzy „Social Text” zacierali ręce z radości. Niedługo. Sokal ujawnił podstęp w piśmie „Lingua Franca”. I wtedy się zaczęło. 37 Postmoderniści wyzwali Sokala od żandarmów, szowinistów, absolutystów i bluźnierców starających się podstępnie zamienić francuskie balsamy intelektualne w narkotyki: w „derridium” lub w „lacanium”. Sokal odpowiedział gigantyczną salwą śmiechu, ale ponieważ po napisaniu Przekraczania granic zostało mu jeszcze ze dwadzieścia megabitów w twardym dysku smakowitych cytatów i wyborowych bzdur, zaczerpniętych z dzieł francuskich koryfeuszy humanistyki, więc postanowił, wraz ze swym belgijskim kolegą, napisać Oszustwa intelektualne. Od razu po francusku. Tak rozpoczął się kolejny akt postmodernistycznej tragifarsy. Chociaż król był nagi, to jednak postmoderniści postanowili nasunąć mu na tekstowe przyrodzenie historyczną względność liczby „pi”. 38 W atakach na Oszustwa intelektualne najgłupiej zachowała się Julia Kristeva („po okresie intensywnej frankofilii, podczas której wielu amerykańskich uczonych opierało się na głównych nurtach myśli francuskiej, staliśmy się obecnie świadkami prawdziwej frankofobii”), najwstrętniej Pascal Bruckner broniący Baudrillarda („kultura anglosaksońska opierająca się na faktach i informacjach przeciwstawia się kulturze francuskiej mieniącej się wielością interpretacji i stylów”), a wręcz nikczemnie Vincent Fleury i pani Yun Sun Limet z wydawnictwa „Hachette”, którzy opublikowali na łamach „Liberation” fragmenty z brulionowej 17 wersji książki, sugerując, jakoby wyimki te zostały w Oszustwach intelektualnych rzeczywiście opublikowane. Sokal i Brickmont odpowiadali na zaczepki najpierw z pewnym rozbawieniem i ogromnym zapasem dobrej woli, ale w miarę nasilania się obstrzałów i opluwań – poważnieli. Artykuł z TLS brzmi zdecydowanie, stanowczo i precyzyjnie pokazuje, że o ile parodia z roku ubiegłego ujawniła krańcowe zaślepienie snobistyczne postmodernistycznych relatywistów, to wściekłość reakcji Francuzów przy zupełnym pomijaniu argumentów merytorycznych odkrywa już nie kryzys nauk humanistycznych w ojczyźnie Kartezjusza, ale prawdziwy zawał. Dlatego najnowszy artykuł Sokala i Bricmonta nosi tytuł Co się dzieje? 39 Fizycy powtórzyli raz jeszcze, że ani nie starali się udowodnić, że cała francuska filozofia posługuje się pseudonaukowym żargonem i nie zawiera odrobiny sensu, ani nie postępowali jak zgryźliwi pedanci „wyławiający w liście miłosnym błędy składniowe” (to sformułowanie Roberta Maggiori z artykułu Dym bez ognia opublikowanego na łamach „Liberation”). Stwierdzili, że nie sprzeciwiają się używaniu metafor oraz terminologii pochodzącej z jednej dziedziny wiedzy w innej dziedzinie wiedzy, pod warunkiem że stosuje się ją dorzecznie. W książce Oszustwa intelektualne ujawnili na ogromnej liczbie przykładów, że stosowany przez francuskich filozofów, socjologów, psychoanalityków i teoretyków literatury żargon zaczerpnięty ze słownika współczesnej fizyki lub matematyki pokrywa umysłową pustkę wywodów. Te same zdania ogołocone z kostiumu niezrozumiałych słów zieją banałem. Argument „frankofobii”, pojawiający się nagminnie i najwścieklej artykułowany przez Kristevą, autorzy książki najspokojniej ośmieszyli: „Nikt z oskarżycieli nie zadał sobie trudu, by przeanalizować nasze argumenty. Oskarżenie o frankofobię jako linia obrony wydaje się co najmniej dziwne: gdyby nawet oskarżyciele mieli rację (ale z całą pewnością jej nie mają), w jakim stopniu wpływałoby to na ważność lub nieważność naszych argumentów? Uważamy, że myśl nie zna granic. Nie ma «myśli francuskiej» lub myśli jakiegoś konkretnego kraju, choć oczywiście istnieją mody intelektualne w określonych miejscach i w danym czasie. Ponadto autorzy, których krytykujemy, nie zostali w żaden sposób upoważnieni, by wypowiadać się w imię narodu francuskiego [...]. A skoro przywołujemy «myśl francuską» jako argument, to proszę nam wyjaśnić, co łączy Diderota z Deleuzem (oprócz języka francuskiego)?” 40 Argument Pascala Brucknera wydaje się najwstrętniejszy, ponieważ odwołuje się do przeklętej antynomii: kultura anglosaksońska – kultura francuska, która powraca w najrozmaitszych wariantach od bardzo dawna. Używali jej francuscy komuniści, wzywając robotników przed drugą wojną światową do sabotowania produkcji amunicji, bo „naród francuski nie będzie przelewał krwi za anglosaksońskie interesy”. Używała go skrajna prawica i francuscy antysemici, sugerując, że świat oplata „anglosaksoński spisek”, czyli Żydzi. Generał de Gaulle o mało nie przeniósł siedziby rządu Wolnych Francuzów z Londynu do Moskwy, bo nie lubił „Anglosaksonów”, z wzajemnością. Postępowcy francuscy po drugiej wojnie paplali o „anglosaksońskiej okupacji” i z większą niechęcią patrzyli na żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej, żujących gumę i popijających coca-colę na paryskich bulwarach, niż na przystojnych Niemców w nienagannie skrojonych mundurach, jak od Diora. Sokal i Bricmont: „Gdyby podobną uwagę napisał Brytyjczyk lub Amerykanin zostałaby ona uznana za wyraz uprzedzeń narodowych i bardzo nieprzyjemne pomylenie haute culture z haute couture [kultury wysokiej z krawiectwem artystycznym]. Czy tego rodzaju sformu 18 łowanie zyskuje na wartości w ustach Francuza? To prawda, stoimy po stronie jasności myśli i celności argumentów przeciwstawionej językowym grom. Ale tradycja kulturalna Francji do gier językowych się nie ogranicza”. Bruckner insynuował, że amerykańscy prostacy nie są w stanie pojąć wyrafinowania francuskiej duszy. Jankes w wytwornej restauracji zawsze będzie szukał hamburgera i frytek, a do Château-Petrus wrzuci kostki lodu. 41 W zakończeniu Oszustw intelektualnych Sokal i Bricmont napisali: „Pamiętajmy, że dawno temu był sobie kraj, w którym filozofowie pochylali się z uwagą nad pracami uczonych, myśleli i pisali jasno, starali się pojąć świat przyrody i świat społeczny, upowszechniali wiedzę pośród współobywateli i wskazywali na niedoskonałości w urządzeniu społeczeństw. Tę epokę zwano Oświeceniem, a owym krajem była Francja”. 42 Wiele jest na tym świecie rzeczy względnych i niepewnych. Nie zawsze daje się go objąć mową bez użycia językowych igraszek i stylistycznych dziwadeł, bo świat jest nieobjęty. Wiem o tym dobrze. Prawdę historyczną można niekiedy skutecznie uchwycić opowiadaniem fikcyjnych, lecz trafiających w sedno historii, podobnie jak biel dobrze podglądać szarością, sprawdzać sytość głodem, a drogi do wnętrza ludzkiej duszy szukać pukaniem do drzwi kamienia. Ale włosy stają dęba na głowie, kiedy na przykład Wielka Feministka, Luce Irigaray (obecna w książce fizyków) stwierdza w bardzo poważnej rozprawie, że: „Każda wiedza jest wyprodukowana przez podmioty w kontekście historycznym. Wiedza manifestuje pewne wybory, pewne wykluczenia spowodowane przede wszystkim przez płeć uczonego”. Biada snobom i wszelkim miałkim biesom, co dla sławy i prestiżu sypią papierowy kopczyk rychło w kompost przemieniany. Na rzeczowe argumenty zawsze odpowiedzą matactwem i insynuacją. Oplują, zapienią się, nałgają. Jean-François Revel najsłuszniej przypomniał, że w ich wypadku „intelektualna uczciwość równałaby się samobójstwu”. Zgaśmy już światła w tym salonie, bo słowa cuchną jak martwe ostrygi. 43 „Narodowy socjalizm cechował rodzaj złowrogiej szczerości. Komunizm zwiódł na manowce miliardy ludzi”. Tak napisał wielki francuski filozof Jean-François Revel w artykule pod tytułem 85 milionów trupów! opublikowanym w tygodniku „Le Point”. Przez wiele tygodni w całej francuskiej prasie tygodniowej i codziennej, w poważniejszych stacjach radiowych i telewizyjnych rozlegały się huki, pomruki, bicia w piersi i tryskania łzami. Z powodu dzieła, które – bardzo wiele znaków na to wskazuje – wywołało w świadomości Francuzów większy wstrząs niż słynny raport Chruszczowa, niż proces Krawczenki i Sołżenicyna. Czarna księga komunizmu. Zbrodnie, terror i represje. Praca zbiorowa pod redakcją Stéphane’a Courtois. Współautorzy: Stéphane Courtois, Nicolas Werth, Jean-Louis Panné, Andrzej Paczkowski, Karel Bartosek, Jean-Louis Margolin, Rémi Kauffer, Pierre Rigoulot, Pascal Fontaine, Yves Santamaria i Sylvain Boulouque. Wydawca: Robert Laffont, stron 846. W ciągu dziesięciu dni rozeszło się 25 tysięcy egzemplarzy, czyli cały pierwszy nakład. Wydawnictwo w pośpiechu nakazało dodruk. 19 44 Dzieło po raz pierwszy w takim zakresie i z taką precyzją prezentuje zbrodnie komunistyczne popełnione w wieku XX na całym świecie, pod każdą szerokością geograficzną i jednocześnie ostrzega, że z rąk komunistów ludzie giną nadal, na przykład w Azji i w Afryce. Naukowym rozprawom o zbrodniach popełnionych w Związku Sowieckim, w Chinach, w Kambodży, w Wiet