Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 KRZYSZTOF RUTKOWSKI Śmierć w wodzie Proza 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Wsłuchać [się] w szum wód, zimny i jednaki I przez fale rozeznać myśli w.d jak przez znaki... 5 1 O sobie wiem niewiele, znacznie mniej niż inni. Urodziłem się w Warszawie, od piętnastu lat mieszkam w Paryżu, widziałem kawał świata i nie raz unosiłem się nad ziemią, naszeptując, że to, co jest, jest dobre. Gnębiło mnie jednak niejasne, choć bardzo dotkliwe poczucie, że błądząc po świecie, szukam dopiero miejsca, by zbudować dom. 2 Pytano mnie po wielokroć i w różnych językach, skąd jestem. Odpowiadałem: „stąd”, z ziemi, na której stawiano mi pytanie, a ja stawiałem nogi. Nie kłamałem. Byłem stąd, gdzie byłem, ale czułem, że do Itaki daleko. Nic nie wiem o swej rodzinie, naprawdę nic: znam tylko imiona Ojca i Matki, ale nie wiem, gdzie i kiedy się urodzili, w jakich domach, jakie w nich pachniało powietrze, czy trzeszczały podłogi, czy kwitły malwy, czy zapach gnoju dolatywał z obory, czy może służba pastowała klepkę. Oni od ponad ćwierćwiecza nie żyją: odeszli bez słowa o sobie. Brak, czarna dziura, żadnych mitologii rodzinnych, żadnych znaczących wspomnień, żadnych śladów, kleju do mozaiki ze szczegółów, z ułamków, ze światła, z zapachów, z rodzinnych sprzętów lub chociażby najbanalniejszych pamiątek. Nic. Imion babek, dziadków i pradziadków nigdy nie poznałem. Pewnie dlatego przy zmianie kwatery to, co mam, zostawiam innym, bez najmniejszego żalu. Z ulgą. Brak ów pojąłem jak wyzwanie i ruszyłem w drogę. Spotkałem na niej kilku przewodników: dzięki nim wpadłem na trop i na manowce nie zejdę. 3 Edward Stachura zjawił się jako przewodnik pierwszy. Wielu moich rówieśników postrzegało w jego pisaniu i w życiu rodzaj świętej księgi, z której wyczytają przepis na szczęście. Złudzenie niebezpieczne, chociaż bardzo piękne, które dzieliłem najszczerzej, bo Stachura mówił o godnym i mocnym rozgoszczeniu się w świecie, silniejszym niż to się śniło ludziom słabej woli. On był stamtąd, gdzie postawił nogę: jako człowiek znikąd, a później już tylko jako Człowiek-Nikt, niewinny czarodziej: w szałasie nad Wisłą, na Rębkowskiej w Warszawie, w Ciechocinku, w pampie, w Newadzie i w Paryżu. Falujący na wietrze, wygnany, w drodze. W Świbnie, w leśniczówce, ze Stedem, z Mateuszem Iwaszczyszynem z Olsztyna i Andrzejem Kuczmińskim z Gdańska rąbaliśmy na podwórku drwa. Przybłąkał się pies. Kundel polski, najpiękniejszy przykład rasy. Głodny i zmęczony, z chorą łapą. Najpierw dostał miskę, a potem Sted zawinął go w kurtkę i pobiegliśmy w czwórkę na przystanek, żeby szybko pekaesem do Gdańska, do weterynarza. Kierowca zobaczył psa, wymruczał, że nie wolno. I wtedy wydarzyło się coś, co utkwiło we mnie znakiem. Nikt z nas nie powiedział ani słowa: ani Sted, ani Mateusz, ani Andrzej, ani ja. Powiedział pies: spojrzał na kierowcę, a kierowca popatrzył mu w pysk i umilkł. Jechaliśmy szybko, weterynarz sprawnie opatrzył łapę. Po tygodniu pies ruszył w swoją stronę, Sted w swoją, ja wróciłem do Warszawy. Andrzej dalej rzeźbił w bałtyckim piasku, Mateusz grał na gitarze. 6 Pies wybrał nas na opiekunów, bo w miłosnym rytmie podwórkowej siekierezady wyczuł braci: Steda pierwszego. Pies Hermes, Sted – gwiazda. Nie gwiazdor, lecz gwiazda, już wtedy bardzo niespokojnie świecąca, za jasno. Czułem, że idzie, skacząc po górach, nie wiedziałem, że gra za ostro. 4 Edward – mówiłem do niego Edward, a nie Sted, może dlatego, że mój ojciec nosił takie imię – pokazał mi, że w uniesieniu można żyć na co dzień, chociaż oczywiście nie mógł powiedzieć, jaką cenę wypada płacić za życie w całej jaskrawości. Jako gówniarz myślałem, że posiądę świat za darmo, dopiero kiedy Edward odszedł, zrozumiałem, że za falowanie na wietrze trzeba słono płacić, nawet jeśli opanuje się po mistrzowsku miłosne techniki żywota, poetykę poezji czynnej. Dzięki niemu wpadłem na pierwszy trop i śledzę go starannie, choć – jak to zwykle w życiu – błądzę, kręcę się niekiedy w kółko i kaleczę. Ale na trop, na tropę, wracam wiedziony instynktem i pewno psią gwiazdą. 5 To był czas wielkiego zamieszania, niedokładnie zwany czasem „kontrkultury”. Czas obcisłych koszul i kloszowatych spodni, pierwszych wtajemniczeń seksualnych tym sympatyczniejszych, że ułatwianych fantazmatami o wolnej miłości. Wydawało się, że ciało i słowo tworzą jedność. „Wszystko jest poezją” – to znaczy co? Nasze na ziemi tubycie odczuwane jako radość. Naczytany filozofami i w gruncie rzeczy próżny, uznawany za „genialnego młodzieńca” o nieskończonych możliwościach intelektualnych, kończyłem studia na warszawskiej polonistyce w błogim przekonaniu, że za chwilę uchylę zasłonę i schwycę Pana Boga za nogi. Pisałem górne eseje o Stachurze, które z dwudziestoletniego oddalenia wcale nie wydają się takie głupie, bo szczere, choć z konieczności – nieco bełkotliwe. Połyskiwały w nich nazwiska Heideggera i Husserla, Bachtina i Emersona, Borgesa i Lévi-Straussa przywoływane ku pomocy. Zaciemniały obraz, a ja chciałem wyrazić rzeczy najprostsze, których wtedy wyrazić nie potrafiłem. Na szczęście już wtedy zdałem sobie wyraźnie sprawę z istnienia takich form poezji, które literaturę przekraczają, a nawet mogą pisanie wykluczać. Że poezja potrafi przejawiać się działaniem, czyli być sposobem życia. 6 W roku 1979, zaraz po śmierci Edwarda, zaczęliśmy z Henrykiem Berezą i Ziemowitem Fedeckim przygotowywać „dżinsowe” wydanie jego utworów. We wstępie udało mi się wyrwać z trzewi kilka zdań, które powtarzam, bez zażenowania: „Czy za pomocą literatury można zdać sprawę z przeżycia codzienności, dokładniej: z odkrywania codzienności, każdej chwili, najmniejszej drobiny istnienia? Czy literatura, słowo napisane, opis, opowiadanie jest odpowiednim sposobem i skutecznym narzędziem takiego działania-odkrywania? Odpowiedź brzmiała: tak. [...] Nie ma właściwie szczeliny między światem a słowem o nim [...]. To słowo jest światem i świat jest słowem: tajemniczym, wielkim i nierozpoznawalnym. Dlatego też trzeba koniecznie zapisywać wszystko, co się myśli, mówi i słyszy. Najlepiej byłoby zapisywać i utrwalać słowa nie tylko wtedy, gdy się jest w drodze, ale także wtedy, gdy się śpi. Ale nadążyć z pisaniem za życiem nie można. W brulionach Stachury 7 znajdują się notatki mówiące o tym, że pociąg, w których je sporządzał, bardzo trzęsie na rozjazdach. To prawda: każda litera w nich rozedrgana, jakby chora na febrę [...]. Mylny to pogląd, że Stachura był kimś w rodzaju «artysty-prymitywisty» i skoro «przepisywał z powietrza», to nie musiał pracować nad zapisanym, wymówionym lub posłyszanym słowem. Nic bardziej błędnego. Każde zdanie kosztowało go niesłychanie dużo, ponieważ musiało być bezwzględnie prawdziwe. Pojawił się oto najbardziej materialny i zarazem idealistyczny projekt «poezji czynnej» od czasów tajemniczego wyzwania rzuconego przez Mickiewicza literaturze i słowu pisanemu w ogólności”. Edward Stachura naprowadził mnie przed blisko ćwierćwieczem na Mickiewicza. Upłynęło wiele czasu, zanim zdałem sobie sprawę z mocy tego wyzwania. 7 Na Uniwersytecie Warszawskim zostałem panem od poetyki i teorii literatury. To był czyściec, wyłącznie z mojej winy. Dałem się uwieść starszym kolegom, których podziwiałem, że tacy uczeni, że mówią i piszą, co prawda, dość niezrozumiale, ale przez to z pewnością bardzo mądrze. Chciałem tak jak oni, więc studiowałem ile wlezie, przedzierałem się przez grube rozprawy i starałem się wysysać z nich wiedzę. Często mi się zdawało, że są po prostu głupie albo źle napisane, albo niezręcznie przetłumaczone, że pod skorupą drętwych słów – pustka albo banały. Podejrzenia odganiałem zdecydowanie, myślałem, że nie dorosłem. Dopiero później, już we Francji, pojąłem, że snobizm, starszy brat głupoty, paraliżuje ludzi bardziej niż strach. Popełniłem wtedy najgorszy w życiu błąd. Ile zawiniłem sam, a ile inni, nie mnie rozstrzygać, chociaż odpowiedzialność za to, co wtedy uczyniłem, ponoszę tylko ja. Moi starsi koledzy najsłuszniej twierdzili, że Polska się rozpada, że po to, żeby nie spodleć, koniecznie trzeba wykonać gesty wyraźne, stanowcze. Atmosfera późnego Peerelu stawała się nieznośna: krztusiłem się w zawiesinie, publicznie wyrażałem poglądy polityczne, które w dzisiejszych czasach uznać by wypadało za skrajnie „prawicowe” i liberalne, chociaż moje wyobrażenia o demokracji, wydobywane z lektur, raziły mnie samego abstrakcyjnością i czymś, co wypada nazwać idealizmem posuniętym do granic ostatecznych. Ale ja wierzyłem w spojrzenie psa. Już wtedy wiedziałem, że liczy się tylko szczegół, drobina, cichy i cierpliwy język rzeczy. I wielka miłość. Wiedziałem jeszcze niewyraźnie, więc paskudnie pobłądziłem. 8 Największy błąd w czyśćcowym czasie próby polegał na wygaszeniu intuicji. Uwiedziony deklaracjami moich starszych kolegów o potrzebie „przewracania naleśnika”, czyli koniecznej pracy zamieniania Peerelu w kraj „normalny”, podgrzewany lekturami – ówcześnie nielegalnymi – Miłosza, Herlinga, Czapskiego, Wata. Uwierzyłem, że moi starsi koledzy z uniwersytetu myślą jak ja: że pragną zamienić Polskę w kraj podobny do innych krajów zachodnich i demokratycznych, w organizm dzielący wszelkie słabości demokracji Zachodu, ale że pamiętając o wadach, żywią do demokracji zaufanie, że ją kochają tak jak kocha się człowieka zapadającego na zdrowiu, lecz bliskiego. Pomyliłem się srodze: oni wyczekiwali Smierdiakowa: tęsknili po cichu do władzy, a nie do wolności. Dlatego nie zapomnę, jak 13 grudnia 1981 roku, kiedy pobiegłem w słoneczny, jasny dzień z Michałem Bonim i Maćkiem Zaleskim na Uniwersytet, żeby skrzyknąć pomoc – jak strzelił korek od sowieckiego, musującego zajzajeru, zwanego dumnie szampanem. Strzelali koledzy na wiwat, w podzięce dla generała. 8 Pobłądziłem, zaparłem się siebie, odczułem zawód jak osobistą klęskę: okres późnej „Solidarności” i początek stanu wojennego przybrał dla mnie kształt prawdziwej apokalipsy. Wtedy chciałem się zabić: po raz pierwszy i ostatni w życiu. Wydało mi się, że w martwym czasie utraciłem wszystko i że nie potrafię już kochać. Od morza oddzielał mnie mur i co najmniej piętnaście lat życia. Wyjechałem do Paryża. Żyłem ostro. Wymyśliłem Paryskie pasaże. 9 Paryskie pasaże pisałem prozą. Tak zwaną artystyczną. Nadszedł czas, by wytłumaczyć się z twórczości, ponieważ więcej już ich nie piszę. Porzucam pasaże nie z powodu braku pretekstów do pisania, ale dlatego, że zza grzbietu nieba słońce mocniej świeci, znalazłem, co szukałem, w inną podążam już stronę. Pasaże wymyśliłem i szlifowałem przez ponad siedem lat, aż stały się mi posłuszne. Doszedłem w nich do miejsca bez powrotu: do drewnianej tarczy zegara w Passage Choiseul – bez wskazówek. Ślepej niczym oko kreta. Nie potrafię i nie chcę się powtarzać. Gdybym nadal pasaże pisał, zdradziłbym sam siebie. Opowiem zatem, jak to z pasażami było. 10 W roku 1989 zadzwonił do mnie Antek Pawlak, poeta. Powiedział, że zakłada z kolegami gazetę. Tytuł głupi: „Gazeta Wyborcza”, ale jak wreszcie pognamy czerwonego, to się tytuł zmieni. Zapytał, czy nie pisałbym felietonów z Paryża: lekkich, trochę snobistycznych, ale bez przesady, jak się tu (czyli we Francji) żyje i jak smakuje paryskie powietrze. Dla pożytku, przyjemności i pokrzepienia serc. Powiedziałem od razu: tak. Po pierwsze dlatego, że Antka bardzo lubię: znamy się od ćwierćwiecza, pochodzi z Gdańska i cokolwiek robiliśmy wspólnie – odpalało. 11 To był moment osobliwy: zapachniało wolnością i dzisiaj już wiem, że jej aromat działał na nieobecnych silniej i piękniej niż na obecnych. Pracowałem wtedy w paryskim biurze Radia Wolna Europa i nigdy nie zapomnę wzruszeń, których dostarczały wieści z Polski, oraz radości, kiedy po wielogodzinnym stukaniu w klawiaturę telefonu wreszcie udawało się porozmawiać z naszymi. Książką Braterstwo albo śmierć zakończyłem wtedy etap literackich prób i odpokutowałem za durnoty duchowego dojrzewania. Szukałem takich form wypowiedzi, by historia literatury, nie tracąc niczego z „naukowości”, stała się „sztuką”. Założyłem tajne Laboratorium Gatunków Mowy i pokornie wczytywałem się w pisma moich nauczycieli i mistrzów. Wodziłem palcem po kartach pokornie, ale też przekornie. Po wielu księgach, po tysiącach stron. Dzięki laboratoryjnym eksperymentom udało mi się dojść do pasaży. Już wiem, że najwięcej zawdzięczam trzem panom „B”: Michaiłowi Bachtinowi, Mironowi Białoszewskiemu i Walterowi Benjaminowi. Inni odegrali też niemałą rolę w mych laboratoryjnych ekperymentach: trzy tomy Opowiadania i czasu Paula Ricouera zaczytałem na popiół, z Mitologiami Rolanda Barthes’a rzadko się rozstawałem, ale oni trzymali mnie na dystans. Z Andrzejem Bobkowskim, z Edwardem Stachurą zawarłem wieczyste przymierze, które innych tajemnic dotyczy. Z Bachtinem, Białoszewskim i Benjaminem rozmawiam codziennie. I nadal ich słucham z natężoną uwagą. 9 12 Powiedziałem: tak, ale nie wiedziałem jak. Najprostszy sposób polegałby na pisaniu gazetowych felietonów, tak jak to czynią stada felietonistów. Felieton, wedle definicji Michała Głowińskiego w Słowniku terminów literackich, to: „Jeden z gatunków publicystyki, swobodny w charakterze, często posługujący się literackimi środkami ekspresji [...] dotyczy zazwyczaj aktualnych w danym momencie wydarzeń lub problemów, nie jest jednak nigdy programowym komentarzem do nich, składają się nań raczej swobodne dywagacje, często nie pozbawione zabarwienia satyrycznego. W felietonie występować mogą elementy fikcji literackiej, z tym, że nie stanowią one celu same w sobie, podporządkowane są doraźnym celom publicystycznym. Od eseju felieton różni się zarówno mniejszymi rozmiarami, jak i konieczną aktualnością problematyki”. Nie, publicystyki nie cierpię, „swobodne dywagacje” mnie nie bawią, kusi nauka, precyzja i artyzm. Fikcja – owszem, ale rzeczywistości wierna. I jak najmniej aktualności. 13 Jednak przez kilka pierwszych miesięcy, zanim zdałem sobie sprawę, że błądzę, pisywałem teksty, które wypadało do felietonów zaliczyć: panoszyła się w nich aktualność, czyli zdawkowość, oraz publicystyka, to znaczy ucieczka od stylu. Opowiadałem w nich o tym, co widzę i co się w Paryżu dzieje. Opowiadałem nieodpowiedzialnie. To język mną gadał. Obcy język i martwy język: felietonowy, „dziennikarski”. Pozornie niegroźny, a przecież rozmazany i bez formy, a zatem – trujący. Największe słabości felietonistów to gadulstwo i narcyzm. Poczułem się niewygodnie i szybko pojąłem, że tak pisać nie warto. W moim intymnym Laboratorium Gatunków Mowy szykowałem pasaże. 14 Bachtin fascynował mnie od czasów studenckich, choć nie bardzo wiedziałem dlaczego. Urzeczony słowem „dialog”, przez Bachtina przejętym od jego duchowego mistrza Mamina Bubera, wiele o dialogu mówiłem, nie pojmując, czym jest on w istocie. Myślałem, że grą stylów, nieobecnością autora, ukrywającego się za odmianami mowy pozornie zależnej lub pozornie niezależnej. Dialog rozumiałem jako wielogłosowość, rodzaj symfonii znaków, którą – wedle Bachtina – najpiękniej odgrywał Dostojewski. Czułem jednak, że Bachtin chciał powiedzieć coś znacznie ważniejszego o życiu i pisaniu. Siedemnaście lat temu trafiłem na pierwszy i najwspanialszy tekst Bachtina z roku 1919, pod tytułem Sztuka i odpowiedzialność. Przełożyłem go natychmiast w uniesieniu i od tej pory tkwi mi w duszy. Tak dzieje się z wszystkimi moimi najważniejszymi spotkaniami „przez znaki”: jestem im wierny. Jak miłości. 15 W życiu nic nie dzieje się przypadkiem, więc z wyroków zapisanych wyżej Sztuka i odpowiedzialność powróciła do mnie znowu przed kilkoma miesiącami w cudownym eseju Tzvetana Todorova: Dlaczego Jakobson i Bachtin nigdy się nie spotkali? Todorov – jemu ufam – wydobył z tekstu Bachtina właśnie te wątki, których i ja szukałem: w pisaniu i w życiu. Sztuka i odpowiedzialność to tekst krótki i zdecydowany. Bachtin sformułował w nim program, którego zresztą nigdy nie udało mu się urzeczywistnić. Ani jemu, ani nikomu ze śmiertelnych. Napisał, że najczęściej życie artysty i jego dzieło rozwijają się niezależnie. O 10 poecie możemy powiedzieć, że on napisał ten właśnie wiersz i tyle, ponieważ wiersz i życie autora istnieją osobno. Taki stan rzeczy wydał się Bachtinowi szkodliwy zarówno dla życia, jak i dla poezji. W jakiej sferze życie i pisanie powinny odnaleźć swą jedność? W sferze odpowiedzialności, to znaczy również w świadomości długu zaciągniętego wobec innych. Bachtin: „Odpowiadam za wszystko, co napisałem jako artysta, w ten sam sposób jak odpowiadam za inne czyny mego życia. Więcej nawet: muszę starać się o to, by moje życie stało się równie piękne jak moja sztuka i równie odpowiedzialne jak moja sztuka. Sztuka i życie nie są jedną i tą samą rzeczą, ale powinny się we mnie stać jednością przez odpowiedzialność”. Tzvetan Todorov porównał pierwszy tekst Jakobsona (też napisany w roku 1919) z pierwszym tekstem Bachtina i stwierdził: „Jakobson opisuje świat jak przedmiot odczłowieczony, Bachtin wybrał perspektywę osobną i osobniczą. Dla Jakobsona jedność egzystencji wynika z poznania praw fizyki lub deszyfracji ducha czasu, dla Bachtina ta jedność zależy od decyzji pojedynczego człowieka, który postanawia, że pomiędzy codziennością i sztuką, między sztuką życia i sztuką pisania, nie powstanie sprzeczność”. To świadoma decyzja, akt odpowiedzialności. Życie „dane” (Gegebene) i życie „zadane” (Aufgegebene) – kategorie zaczerpnięte przez Bachtina z pism jego ulubionego filozofa Hermanna Cohena. 16 Oto manifest „życiopisania” z początków XX wieku. Zrozumiałem dzięki Bachtinowi, że „dialog” polega nie tylko na opanowaniu technik zgrywania głosów w większą całość, ale że obejmować musi całego człowieka. Pisać pasaże to ruszyć w drogę do krainy, której brak strony zewnętrznej, jak snom. I pisać je tak, jakbym chodził, tak jak żyję, tak jak kocham, tak jak oddycham. Pisać pasaże – to ryzykować i nie zapominać o odpowiedzialności. To znaczy przede wszystkim: przywołać takie gatunki mowy, które odpowiedzialne ryzyko uniosą. Musiałem zatem wyzyskać swą wiedzę o technikach „dialogu” i pisarskie doświadczenia w perspektywie jedności pisania i życia. 17 Pewien młody człowiek na odpowiedzialnym stanowisku wyznał, że on lubi i popiera Paryskie pasaże, chociaż musi prowadzić boje z kolegami z redakcji narzekającymi na „manieryczność stylu”, ale ponieważ „z pasaży można się zawsze czegoś ciekawego o Francji dowiedzieć”, więc on ich przed kolegami niczym Rejtan bronił. Nic nie powiedziałem, bo przywykłem, że po większości „promenerów” z Krakowskiego Przedmieścia i z Krakowskiego Rynku nie należy się wiele dobrego spodziewać. Wybiła jednak godzina i kilka słów powiem. Właśnie teraz. Z paryskich pasaży „czegoś ciekawego” o Francji i Paryżu dowiadujemy się tyle, ile – toutes proportions gardees – z Szumów, zlepów i cięgów Mirona Białoszewskiego o Warszawie. Na przykład o tym, że przeleciał anioł śmierci, albo że łopianowe perspektywy otwierają bramę do raju. Że baba bucha Bacha trzepiąc dywan, że oczy Naomi Campell budzą lęk jak widmo Piaskuna, że w korytarzu mrówkowca na Saskiej Kępie żarówka daje znaki, że dzięki szaleńczej jeździe na rowerze po korsykańskich górach udało mi się dostrzec całą jaskrawość, że każdy, nawet najdrobniejszy moment istnienia jest ważny, niepowtarzalny i godny pochwycenia w locie, podobnie jak rzecz każda, blask, głos i powidok. Że trzeba opowiadać o nieobjętej ziemi w sposób nieobjęty, otwarty, nasłuchujący, czujny i uważny, zaklinać, naszeptywać, prosić rzeczy, żeby przemówiły własnym głosem, dać im mówić; tylko wtedy udaje się, na chwilę i częściowo, zatrzymać czas i ujrzeć w szklanych witrynach pasaży lub w korytarzu warszawskiego blokowiska coś więcej niż czubek własnego nosa. Że trzeba dobie 11 rać odpowiednie gatunki mowy i łączyć je w całość według reguł sztuki, o której istnieniu większość krytyków i recenzentów warszawskich nigdy w życiu nie słyszała. „Można czegoś ciekawego o Francji się dowiedzieć” ? Owszem. 18 Można tak: „Wsłuchać [się] w szum wód głuchy, zimny i jednaki. I przez fale rozeznać myśl wód jak przez znaki. Dać się unosić wiatrom, nie wiedzieć gdzie lotnym. I zliczyć każdy dźwięk w ich ruchu kołowrotnym. Wnurzyć się w łono rzeki z rybami. Ich okiem niewzruszonym jak gwiazda”. 19 Albo tak: „Wiersze. Rzucam się z określenia na określenie. Łańcuchem. Potem przejeżdżam przez to skracaniem. Potem sprawdzić: czy przekazało się to rzucanie? Nie można opuścić żadnego z oczek, bo puści całość jak w górach albo w pończosze. Wątek czynny, osnowa bierna. Wątek się snuje, osnowa jest osnuwana. Za co tu jest tło? Za osnowę? A wątek jest osnuwany? Nie wymagać od języka braku sprzeczności. One też należą do życia”. 20 Albo tak: „O czym opowiadanie ma mówić? Co za wieść cholerną niesie w sobie? Czy ma to być tylko rodzaj sygnału, ażeby odbiorca tego dopowiedział sobie kompletniej, czy też opowiadanie to jest moim osobistym sztucznym językiem, rodzajem wolapiku, który jest tylko dla mnie zrozumiały? Czy implikuje ono jakoś jakieś jedno wzruszenie, które będzie jednakowo ważne w czasie? Czy będzie zrozumiałe? [...J Deszcz, ma z tego zostać tylko deszcz”. 21 Albo tak: „Życie nauczyło Anioła spokoju. Zwierzałem mu się z trosk i napięć, rozdarć wewnętrznych, z pisarskich wstrząsów i tupań nogami, dziwowałem ludzkiej podłości i wyznawałem złe myśli o bliźnich. Anioł spojrzał gwiaździście i rzekł: «Ruszaj o świcie». [...] Podchodziłem pod przełęcz Monte Angelo. I wtedy usłyszałem śpiew. Nie wiem czyj. Chyba chóru pszczół. Monotonny, ale perlisty, cichy, chociaż przenikliwy, prosty, lecz wyrafinowany w partiach solowych. Jeszcze jeden zakręt, za tamtą skałą świecącą żelazem wyłoni się siodło i mnisze cele. W zakręt wszedłem na stojaka, chociaż włączyłem ostatnie przełożenie i drobiłem dziecinnie pedałami. Jeszcze pięćdziesiąt, trzydzieści, dziesięć metrów i już. I wtedy stało się to, co nastąpić wcześniej czy później musiało”. 22 Albo tak jak Walter Benjamin, emigrant absolutny, wygnaniec idealny: berliński Żyd, który nigdy nie wyparł się żydowskości, choć jednocześnie do niej nie przyznał, najbardziej mistyczny z niemieckich filozofów XX wieku, który przez okres (na szczęście krótki) starał się mistyczny ogień ugasić materialistyczną nomenklaturą. Wielki uczony, któremu odrzucono habilitację jako całkowicie niezrozumiałą, chociaż rozprawa habilitacyjna o pochodzeniu 12 niemieckiej opery barokowej okazała się jedyną książką Benjamina, którą udało się mu ukończyć. Benjamin przez kilkanaście lat codziennie, uparcie, systematycznie przesiadujący w Bibliothéque Nationale, by wznieść budowlę swego życia: napisać Paryż, stolicę XIX wieku czyli Księgę pasaży. Nigdy jej nie ukończył i Księga pasaży pozostała w strzępach, w urywkach, w ruinach, w cytatach. Jest i nie jest jednocześnie. Jest inaczej, w rozdarciach i sprzecznościach, nieciągłościach i powtórzeniach, niezdolna przemówić pełnym głosem, lecz cały czas naszeptująca w setkach barw i tonacji. Paradoks istnienia Księgi pasaży dowodzi, że do zgodności pomiędzy pisaniem i życiem dążyć można przez negację, przez ból, niespełnienie. Przez śmierć: Benjamin zastrzelił się na granicy francusko-hiszpańskiej z obawy przed wydaniem w ręce gestapo. 23 Jedno z kilku (oczywiście niedokończonych) „Wejść” do paryskich pasaży, napisanych bezpośrednio po francusku, rozpoczyna się cytatem z VI rozdziału Paryża Maxime’a du Campa: „Historia, jak Janus, ma dwa oblicza: jednym patrzy na przeszłość, drugim na teraźniejszość, lecz widzi wiecznie to samo”. 24 Więc można i tak jak Benjamin: „Przedmiotem rozważań tej książki stała się iluzja wyrażona przez Schopenhauera, że aby uchwycić sens historii, wystarczy porównać Herodota z poranną gazetą”. Benjamin pragnął rozwikłać „fantasmagorie” XIX wieku, wychodząc od prześwietlenia szczegółu. Wszedł w paryskie pasaże, w narkotyki, w śmierć. Zanim strzelił sobie w skroń zrozumiał, że Schopenhauer się nie mylił. Pisałem pasaże dla gazety, myślałem o Herodocie. 25 Paryskie pasaże pisałem prozą, żeby nadążyć za rzeczą słowem. Żeby jej nie uchybić i siebie nie zdradzić, przywoływałem na pomoc ulotne gatunki mowy i dobre duchy moich mlecznych braci. Mowę cudzą i mowę swoją łączyłem na różne sposoby, starannie: „wątek czynny, osnowa bierna”, by zdać sprawę z tego, co widzę, najlepiej jak umiem. Z dużym wahaniem nazwałbym pasaże słowem patchwork, ponieważ zostało on wyprane z sensu przez postmodernistów i derridiotów, ale niech i ono – na koniec – padnie między nami. Łączenie udawało się raz lepiej, raz gorzej, ale mogę ze spokojnym sumieniem wyznać, że dbałem o jedność pisania i życia najlepiej jak umiem, pokorny wobec mojej wiernej mowy i-mądrości mistrzów. 26 Coś się święci, ostrzega, coś wiecznie się znaczy. W drogę. 27 Dlaczego Śmierć w wodzie? Koniec wieku za pasem, ale to nie znaczy, że jeźdźcy Apokalipsy nadciągną z wybiciem 1 stycznia roku 2001 i że wszyscy się potopimy. Specjaliści od 13 biznesu i od telewizji już teraz kombinują, jak zarobić gigantyczne pieniądze na Sylwestrze przełomu stuleci: planują zdmuchiwanie świec na tortach grubych i wysokich jak wieże Bastylii przez planetarną publiczność posadzoną na stadionie. Walt Disney Company urządzi koszmarną krucjatę dziecięcą do połączonego grobu Królewny Śnieżki i Kaczora Donalda, McDonald’s wyprodukuje z pewnością hamburgera długości boeinga 747 ze zbiornikami wypełnionymi keczupem, a Parlament Europejski i UNESCO zamierzają sprowadzić do Brukseli tłumy dzieci, żeby przedyskutowały własny projekt reformy ludzkości, Unii Europejskiej, NATO oraz przyszłych smaków gumy do żucia. Król Maciuś Pierwszy pociera z uciechy członkami w mogile. Śmierć w wodzie po to, by wyć. 28 Po co Śmierć w wodzie, skoro specjaliści twierdzą, że obecny koniec wieku nie kryje żadnego sensu symbolicznego? Jean Delumeau, znany polskim czytelnikom z Historii strachu, twierdzi, że koniec roku 2000 chrześcijanom kłopotu nie sprawia, bo wiadomo, że Jezus narodził się sześć albo cztery lata przed rokiem „0”. Żydów i Muzułmanów koniec wieku też do niczego specjalnego nie dopinguje. Żadna przepowiednia w tę noc końca świata się nie wtłacza. Georges Duby, niedawno zmarły znakomity mediewista francuski, twierdzi, że strach roku 1000 wymyślili dopiero dziewiętnastowieczni historycy: naszych przodków podobno wielki lęk wtedy nie ogarnął. Dlaczego więc skóra (jednak) trochę cierpnie? Czy aż tak bardzo ulegliśmy mediom i Internetowi, że nawet nasze lęki i radości od innych zależą? Śmierć w wodzie, żeby sprawdzić, po co my żyjemy. 29 Komunizm szlag trafił – i Bogu niech będą dzięki, chociaż we Francji coraz mocniej się rozlega śpiew nostalgicznych syren z czerwoną gwiazdą pod ogonem. Ale też bankrutuje na naszych oczach model państwa opiekuńczego i państwa dobrobytu. Powstaje nowa klasa bezrobotnych, bezprizornych końca wieku i rośnie. Co prawda, w Stanach Zjednoczonych, w Wielkiej Brytanii i w Holandii udało się bezrobocie przyhamować, ale we Francji sięga ono 12%. We Francji światowe bankructwo dawnych i brak nowych pomysłów na życie zbiorowe objawia się najwyraźniej. Dlatego warto się wsłuchiwać, jaki rytm na paryskim bruku wybijają kopytka: zajeżdżonej kobyły historii? miałkich biesów? osiołka rodziny biednego cieśli? A może nadciągają nowi barbarzyńcy? Nie wiem, ale się dowiem. Po to napisałem Śmierć w wodzie. 30 Nigdzie tak słodko nie żyło się jak we Francji i dlatego tak gorzkie leją się tu łzy. Taka była „kolorowa bajecznie” – niczym Panna Młoda w oczach księdza dobrodzieja w Weselu. A teraz puder odpada tynkiem z Opery na Placu Bastylii. Francja, rozczarowana utopiami XX wieku, odczuwa tęsknotę do nowej utopii jeszcze bez nazwy, jeszcze bez twarzy. Panna Utopia nadejdzie w pląsach, z nieznanym wirusem w trzewiach. W Polsce przodujący kapitalizm szumi i pręży muskuły, we Francji trzęsie się skurczony i starawy. Zanosi się na rytualną orgię, z której powstanie nowy ład, wyklują inne pomysły na życie. Francja wydaje się dziś „chorym człowiekiem Europy”, ale jednocześnie jej organizm 14 tak silny, tak bogaty – nie tylko zasobami mamony, lecz mocą ducha i wielu tradycji, mądrości ludzi i prawdą win rozmaitych – że chorobę pacjent przeżyje. Roland Barthes pisywał „mitologie codzienne”. Pokazywał na prostych przykładach, jak słowa kłamią myśli, bo ktoś inny zaczął gadać za nas. Jak befsztyk z frytkami zastąpił drzewiej we Francji narodowe znaki, a model citroena DS 19 zwany „boginią” – Boga. Barthes pokazywał, jak rodzi się „mit dzisiaj”. Mit, czyli słowo skradzione, maska. Paryskim pasażom patronował Walter Benjamin, autor nigdy nie skończonego dzieła: Paryż, stolica XIX wieku. Księga pasaży, Duch Rolanda Barthes’a wziął pod opiekę Raptularz końca wieku. Wokół Śmierci w wodzie– żywioł, który mnie kiedyś przytuli. 31 Reklama wody mineralnej marki Evian. Firma najpierw wydała na akcję reklamową duże pieniądze, a potem od niej odstąpiła przymuszona przez oburzoną tak zwaną „opinię społeczną”. Na plakatach wody mineralnej pojawili się bowiem: niewinny chłopczyk i niewinna dziewczynka, oboje w wieku niemowlęcym, całkiem bez ubranek. Powód oburzenia: rzekoma zachęta do popełniania występku, podniecanie pedofilów. W ten oto sposób plakaty z pupkami noworodków zajaśniały ciemnawym świecidłem, obnażając zamęt „myślny i moralny”. Naprawdę trzeba wykazać wyjątkowo dużo złej woli, żeby dostrzegać w nich zachętę do popełnienia czynów zdrożnych. Przecież protestujące organizacje i osoby kierowały się – w ich mniemaniu – najczystszymi intencjami w trosce o moralne zdrowie. Woda mineralna i niemowlaki, kwintesencja niewinności, przepustka do raju, wirtualnie zachęcałyby do grzechu i zbrodni? Obrońcom się zdało, że zdemaskowali zło, a tymczasem ich zapędy stają się podejrzane. Tylko jedno im w głowie. Co mianowicie? Wystąpią oni rychło przeciwko falliczności bagietek, niesforności bitej śmietany w eklerkach, przeciwko parówkom w wolnej sprzedaży, wystawaniu rur wydechowych poza samochodowy zderzak. Obrońcy moralności w naukach ścisłych już protestują przeciwko nieuwzględnianiu specyfiki moczowo-płciowej w algebrze i w fizyce elementarnej: przecież teza, że kąt prosty ma 90°, a woda wrze w 100° C – to wymysł białych, szowinistycznych samców. Płcie odmienne i uciskane mniejszości wiedzą, że prawda jest gdzie indziej. Przesadzam? Ani trochę. Dowodem niech będzie afera z tekstem profesora Alana Sokala: Przekraczanie granic: w stronę transformacyjnej hermeneutyki grawitacji kwantowej. Sokal świadomie nabzdurzył, że prawo ciążenia jest uwarunkowane płciowo i rasowo, licząc, że jego żart redaktorzy snobistycznego, postmodernistycznego, ponowoczesnego, neoneofeministycznego i akademickiego pisma amerykańskiego „Social Text” wykryją od ręki i pośmiejemy się wszyscy od ucha do ucha. Tymczasem „Social Text” wydrukował prowokację Sokala ze śmiertelną powagą i w całej globowej wiosce z powodu Sokalowego żartu huczy. Smierdiakow porachował, że skoro „Boga niet”, to wszystko wolno. Horda Smierdiakowów dowiedziała się pod koniec wieku, że 2+2=4 to wymysł „kultury patriarchalnej” i na przykład – afroamerykańskie feministki mają w tej kwestii prawo do innego zdania, więc Smierdiakowom i niemowlęcy kutasik staje w oczach fallusem. 32 „Titanic” znowu tonie. Naprawdę. Chociażby z powodu książki Alana Sokala, amerykańskiego profesora fizyki na Uniwersytecie Nowojorskim i Jeana Bricmonta, profesora fizyki na Uniwersytecie Louvain w Belgii. Sokal i Bricmont opublikowali książkę Oszustwa intelektualne, w której wykazali niezbicie, że słynni francuscy uczeni, gwiazdy humanistyki światowej: Jacques Lacan, Jean-François Lyotard, Gilles Deleuze, Félix Guattari, Jean Baudrillard, Jacques Derrida (potraktowany stosunkowo łagodnie), Paul Virilio, Bruno Latour, 15 Régis Debray, Julia Kristeva i :eministka Luce Irigaray pisali bzdury. Uporczywie i nagminnie, co nie znaczy, że całe ich dzieło nadaje się do kosza, ale stopień nonsensu wynikający z nieuzasadnionej obecności w ich tekstach terminologii z zakresu nauk ścisłych – jak napisali Sokal i Bricmont w „Times Literary Supplement” z 17 października – daje do myślenia. 33 Artykuł w TLS okazał się szczególnie ważny, bowiem autorzy Oszustw intelektualnych, mocno poirytowani atakami „mędrków francuskich”, po raz kolejny pokazali, że snobizm i głupota, podobnie jak kłamstwo, wygrywa tylko na krótkich dystansach. „Mędrkowie francuscy” nie zastanawiali się nad argumentami Sokala i Bricmonta, ale natychmiast oskarżyli ich o frankofobię, o imperializm amerykański, o totalitaryzm, o nienawiść do nauk humanistycznych w ogóle, a do wirtuozerii intelektualnej Francuzów w szczególe, o wstecznictwo, o konszachty ze skrajną prawicą i o niezrozumienie istoty „postmodernizmu”. Feministki oskarżyły autorów o fallokrację, o seksizm i maczyzm, potwierdzając swą doniosłą tezę, że „wszelka racjonalność jest instrumentem męskiej opresji”. 34 W najpoważniejszych dziennikach francuskich od „Le Monde’u” przez „Le Figaro” do „Libération”, w tygodnikach: od „Le Nouvel Observateur” do „L’Express” ukazały się artykuły atakujące Sokala i Bricmonta w sposób rozpaczliwie żenujący. Jedynie Jean-François Revel w „Le Point” powiedział wprost, że fizycy o „fałszywych prorokach” napisali prawdę, a dwaj uczeni: Jacques Treiner i Hubert Krivine z Instytutu Fizyki Jądrowej na Uniwersytecie Pierre i Marie Curie stanęli w obronie autorów na łamach „Le Monde’u” po napaściach (między innymi) ze strony Rogera Pol-Droit, Roberta Maggiori i Marion Van Renterghem. Kiedy w Paryskich pasażach ukazujących się jeszcze w „Gazecie Wyborczej” pozwoliłem sobie na kąśliwe uwagi pod adresem niektórych „francuskich mędrków”, wielokrotnie wskazawszy wcześniej na wielkość prawdziwych mistrzów myśli i języka francuskiego, których nikt w Polsce zauważyć nie chce – rzuciły się na mnie psy, koty, sole, role, mencle i wszelka sfora głupków. Wielkie trzęsienie ziemi wywołane nad Sekwaną przez Sokala i Bricmonta sprawiło mi osobistą, gorzką satysfakcję. 35 Awantura zaczęła się w roku ubiegłym, kiedy Alan Sokal, czterdziestojednoletni profesor fizyki, opublikował w jednym z najsławniejszych i najbardziej snobistycznych na świecie pism postmodernistycznych „Social Text”, ukazującym się na uniwersytecie Duke w Północnej Karolinie, uczoną rozprawę, obficie inkrustowaną cytatami, przede wszystkim ze słynnych uczonych francuskich (i z uczonego Woyciechowskiego – to wymysł Sokala) pod tytułem Przekraczanie granic: w stronę transformacyjnej hermeneutyki grawitacji kwantowej. Alan Sokal upichcił zgrywę, by pokazać, do jakich absurdów zmierzają relatywiści postmodernistyczni pospołu z feministkami oraz ze skrajnymi „kognitywistami”. Sokal z bzdur sporządził cudowną nadbzdurę przekonany, że kolegium redakcyjne przeczyta, pośmieje się wraz z autorem i może trochę w przyszłości opamięta. Nic z tego. Kolegium połknęło pastisz bez zmrużenia oka, triumfalnie wydrukowało w „Social Text” i to w numerze specjalnym, bowiem zyskanie sojusznika postmodernistycznych fantazmatów w przedstawicielu nauk ścisłych uznało za gratkę nie lada. Postmoderniści, drukując parodię Sokala, święcili ostateczny triumf swych teorii. 16 Sokal nie wierzył własnym oczom, bo nie spodziewał się, że snobizm może tak ciężko rzucać się na mózgi. Wystarczy tylko przejrzeć Przekraczanie granic, by natychmiast zdać sobie sprawę, że autor uprawia prześmiewę. Okazuje się, że David Lodge, w końcu ulubieniec postmodernistów i specjalista od parodii, odkrywając akademickie prawo snobizmu, ujawnił jedno z „żelaznych praw historii”. Prawo Lodge’a brzmi: „Możliwość przesadzenia w schlebianiu bliźnim równa się zeru”. 36 Sokal schlebiał, piętrzył przypisy i cytował francuskie autorytety garściami, by „udowodnić”, że nie ma nic stałego pod słońcem, że natura nie istnieje jako natura, lecz jest tylko „konstrukcją społeczną”, która podlega dekonstrukcji, że nauki ścisłe są narracją, mitem i fikcją jak inne mity i fikcje, że równie prawdziwe lub nieprawdziwe jest twierdzenie, że Indianie przybyli do Ameryki z Azji, jak i twierdzenie, że Indian wysłały do Ameryki chtoniczne duchy podziemne, że słońce kręci się naokoło ziemi, albo że ziemia kręci się naokoło słońca, że skoro feministki udowodniły sobie za pośrednictwem Lacana, że nie powinny się martwić brakiem fallusa, bo fallus też jest „konstruktem społecznym” a nie przyrodzeniem, to feministki tak zaczęty się martwić, że już nie mają się czym martwić, że ruszyły do ataku na prawo ciążenia jako przykład fallokratycznego ucisku. Dlatego kolegium redakcyjne „Social Text” uznało na przykład następujący fragment Sokalowego Przekraczania granicza epokowe odkrycie postmodernistyczne: „Euklidesowe «pi» i «g» Newtona uznawane dawniej za niezmienne i uniwersalne, obecnie są postrzegane w ich nieuchronnej historyczności”. Albo: „Topologia podmiotowości Lacana została owocnie zastosowana w krytyce filmowej i psychoanalizie AIDS”. Redaktorzy „Social Text” zacierali ręce z radości. Niedługo. Sokal ujawnił podstęp w piśmie „Lingua Franca”. I wtedy się zaczęło. 37 Postmoderniści wyzwali Sokala od żandarmów, szowinistów, absolutystów i bluźnierców starających się podstępnie zamienić francuskie balsamy intelektualne w narkotyki: w „derridium” lub w „lacanium”. Sokal odpowiedział gigantyczną salwą śmiechu, ale ponieważ po napisaniu Przekraczania granic zostało mu jeszcze ze dwadzieścia megabitów w twardym dysku smakowitych cytatów i wyborowych bzdur, zaczerpniętych z dzieł francuskich koryfeuszy humanistyki, więc postanowił, wraz ze swym belgijskim kolegą, napisać Oszustwa intelektualne. Od razu po francusku. Tak rozpoczął się kolejny akt postmodernistycznej tragifarsy. Chociaż król był nagi, to jednak postmoderniści postanowili nasunąć mu na tekstowe przyrodzenie historyczną względność liczby „pi”. 38 W atakach na Oszustwa intelektualne najgłupiej zachowała się Julia Kristeva („po okresie intensywnej frankofilii, podczas której wielu amerykańskich uczonych opierało się na głównych nurtach myśli francuskiej, staliśmy się obecnie świadkami prawdziwej frankofobii”), najwstrętniej Pascal Bruckner broniący Baudrillarda („kultura anglosaksońska opierająca się na faktach i informacjach przeciwstawia się kulturze francuskiej mieniącej się wielością interpretacji i stylów”), a wręcz nikczemnie Vincent Fleury i pani Yun Sun Limet z wydawnictwa „Hachette”, którzy opublikowali na łamach „Liberation” fragmenty z brulionowej 17 wersji książki, sugerując, jakoby wyimki te zostały w Oszustwach intelektualnych rzeczywiście opublikowane. Sokal i Brickmont odpowiadali na zaczepki najpierw z pewnym rozbawieniem i ogromnym zapasem dobrej woli, ale w miarę nasilania się obstrzałów i opluwań – poważnieli. Artykuł z TLS brzmi zdecydowanie, stanowczo i precyzyjnie pokazuje, że o ile parodia z roku ubiegłego ujawniła krańcowe zaślepienie snobistyczne postmodernistycznych relatywistów, to wściekłość reakcji Francuzów przy zupełnym pomijaniu argumentów merytorycznych odkrywa już nie kryzys nauk humanistycznych w ojczyźnie Kartezjusza, ale prawdziwy zawał. Dlatego najnowszy artykuł Sokala i Bricmonta nosi tytuł Co się dzieje? 39 Fizycy powtórzyli raz jeszcze, że ani nie starali się udowodnić, że cała francuska filozofia posługuje się pseudonaukowym żargonem i nie zawiera odrobiny sensu, ani nie postępowali jak zgryźliwi pedanci „wyławiający w liście miłosnym błędy składniowe” (to sformułowanie Roberta Maggiori z artykułu Dym bez ognia opublikowanego na łamach „Liberation”). Stwierdzili, że nie sprzeciwiają się używaniu metafor oraz terminologii pochodzącej z jednej dziedziny wiedzy w innej dziedzinie wiedzy, pod warunkiem że stosuje się ją dorzecznie. W książce Oszustwa intelektualne ujawnili na ogromnej liczbie przykładów, że stosowany przez francuskich filozofów, socjologów, psychoanalityków i teoretyków literatury żargon zaczerpnięty ze słownika współczesnej fizyki lub matematyki pokrywa umysłową pustkę wywodów. Te same zdania ogołocone z kostiumu niezrozumiałych słów zieją banałem. Argument „frankofobii”, pojawiający się nagminnie i najwścieklej artykułowany przez Kristevą, autorzy książki najspokojniej ośmieszyli: „Nikt z oskarżycieli nie zadał sobie trudu, by przeanalizować nasze argumenty. Oskarżenie o frankofobię jako linia obrony wydaje się co najmniej dziwne: gdyby nawet oskarżyciele mieli rację (ale z całą pewnością jej nie mają), w jakim stopniu wpływałoby to na ważność lub nieważność naszych argumentów? Uważamy, że myśl nie zna granic. Nie ma «myśli francuskiej» lub myśli jakiegoś konkretnego kraju, choć oczywiście istnieją mody intelektualne w określonych miejscach i w danym czasie. Ponadto autorzy, których krytykujemy, nie zostali w żaden sposób upoważnieni, by wypowiadać się w imię narodu francuskiego [...]. A skoro przywołujemy «myśl francuską» jako argument, to proszę nam wyjaśnić, co łączy Diderota z Deleuzem (oprócz języka francuskiego)?” 40 Argument Pascala Brucknera wydaje się najwstrętniejszy, ponieważ odwołuje się do przeklętej antynomii: kultura anglosaksońska – kultura francuska, która powraca w najrozmaitszych wariantach od bardzo dawna. Używali jej francuscy komuniści, wzywając robotników przed drugą wojną światową do sabotowania produkcji amunicji, bo „naród francuski nie będzie przelewał krwi za anglosaksońskie interesy”. Używała go skrajna prawica i francuscy antysemici, sugerując, że świat oplata „anglosaksoński spisek”, czyli Żydzi. Generał de Gaulle o mało nie przeniósł siedziby rządu Wolnych Francuzów z Londynu do Moskwy, bo nie lubił „Anglosaksonów”, z wzajemnością. Postępowcy francuscy po drugiej wojnie paplali o „anglosaksońskiej okupacji” i z większą niechęcią patrzyli na żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej, żujących gumę i popijających coca-colę na paryskich bulwarach, niż na przystojnych Niemców w nienagannie skrojonych mundurach, jak od Diora. Sokal i Bricmont: „Gdyby podobną uwagę napisał Brytyjczyk lub Amerykanin zostałaby ona uznana za wyraz uprzedzeń narodowych i bardzo nieprzyjemne pomylenie haute culture z haute couture [kultury wysokiej z krawiectwem artystycznym]. Czy tego rodzaju sformu 18 łowanie zyskuje na wartości w ustach Francuza? To prawda, stoimy po stronie jasności myśli i celności argumentów przeciwstawionej językowym grom. Ale tradycja kulturalna Francji do gier językowych się nie ogranicza”. Bruckner insynuował, że amerykańscy prostacy nie są w stanie pojąć wyrafinowania francuskiej duszy. Jankes w wytwornej restauracji zawsze będzie szukał hamburgera i frytek, a do Château-Petrus wrzuci kostki lodu. 41 W zakończeniu Oszustw intelektualnych Sokal i Bricmont napisali: „Pamiętajmy, że dawno temu był sobie kraj, w którym filozofowie pochylali się z uwagą nad pracami uczonych, myśleli i pisali jasno, starali się pojąć świat przyrody i świat społeczny, upowszechniali wiedzę pośród współobywateli i wskazywali na niedoskonałości w urządzeniu społeczeństw. Tę epokę zwano Oświeceniem, a owym krajem była Francja”. 42 Wiele jest na tym świecie rzeczy względnych i niepewnych. Nie zawsze daje się go objąć mową bez użycia językowych igraszek i stylistycznych dziwadeł, bo świat jest nieobjęty. Wiem o tym dobrze. Prawdę historyczną można niekiedy skutecznie uchwycić opowiadaniem fikcyjnych, lecz trafiających w sedno historii, podobnie jak biel dobrze podglądać szarością, sprawdzać sytość głodem, a drogi do wnętrza ludzkiej duszy szukać pukaniem do drzwi kamienia. Ale włosy stają dęba na głowie, kiedy na przykład Wielka Feministka, Luce Irigaray (obecna w książce fizyków) stwierdza w bardzo poważnej rozprawie, że: „Każda wiedza jest wyprodukowana przez podmioty w kontekście historycznym. Wiedza manifestuje pewne wybory, pewne wykluczenia spowodowane przede wszystkim przez płeć uczonego”. Biada snobom i wszelkim miałkim biesom, co dla sławy i prestiżu sypią papierowy kopczyk rychło w kompost przemieniany. Na rzeczowe argumenty zawsze odpowiedzą matactwem i insynuacją. Oplują, zapienią się, nałgają. Jean-François Revel najsłuszniej przypomniał, że w ich wypadku „intelektualna uczciwość równałaby się samobójstwu”. Zgaśmy już światła w tym salonie, bo słowa cuchną jak martwe ostrygi. 43 „Narodowy socjalizm cechował rodzaj złowrogiej szczerości. Komunizm zwiódł na manowce miliardy ludzi”. Tak napisał wielki francuski filozof Jean-François Revel w artykule pod tytułem 85 milionów trupów! opublikowanym w tygodniku „Le Point”. Przez wiele tygodni w całej francuskiej prasie tygodniowej i codziennej, w poważniejszych stacjach radiowych i telewizyjnych rozlegały się huki, pomruki, bicia w piersi i tryskania łzami. Z powodu dzieła, które – bardzo wiele znaków na to wskazuje – wywołało w świadomości Francuzów większy wstrząs niż słynny raport Chruszczowa, niż proces Krawczenki i Sołżenicyna. Czarna księga komunizmu. Zbrodnie, terror i represje. Praca zbiorowa pod redakcją Stéphane’a Courtois. Współautorzy: Stéphane Courtois, Nicolas Werth, Jean-Louis Panné, Andrzej Paczkowski, Karel Bartosek, Jean-Louis Margolin, Rémi Kauffer, Pierre Rigoulot, Pascal Fontaine, Yves Santamaria i Sylvain Boulouque. Wydawca: Robert Laffont, stron 846. W ciągu dziesięciu dni rozeszło się 25 tysięcy egzemplarzy, czyli cały pierwszy nakład. Wydawnictwo w pośpiechu nakazało dodruk. 19 44 Dzieło po raz pierwszy w takim zakresie i z taką precyzją prezentuje zbrodnie komunistyczne popełnione w wieku XX na całym świecie, pod każdą szerokością geograficzną i jednocześnie ostrzega, że z rąk komunistów ludzie giną nadal, na przykład w Azji i w Afryce. Naukowym rozprawom o zbrodniach popełnionych w Związku Sowieckim, w Chinach, w Kambodży, w Wietnamie, w Angoli, w Mozambiku, w Etiopii, w Tybecie, w Afganistanie, w Nikaragui, w Polsce, na Litwie, Łotwie, Ukrainie, w Czechosłowacji i na Węgrzech, i w innych krajach globu – towarzyszą fotografie, które z pewnością równie mocno jak liczby przemawiają do francuskich czytelników. Łącznie, przy najbardziej ostrożnych rachunkach, co najmniej 85 milionów ludzi zostało w XX wieku przez komunistów zamordowanych. 45 Przecież o tym wiemy: my – Polacy i oni – Francuzi. W Czarnej księdze nie pojawiają się nowe dane o zbrodniach. Wiadomo też było od dawna, że Lenin był takim samym zbrodniarzem jak Stalin, że największym mordercą w dziejach całej ludzkości okazał się Mao (co najmniej 65 milionów ofiar), że Czerwoni Khmerowie wyrżnęli 2 miliony osób na 7,8 miliona ludności, wiemy, że ani w Polsce, ani w innych krajach Europy Środkowej nie doszło do ludobójstwa. To wiemy i wiedzieli też (jeśli chcieli) Francuzi dzięki przekładom Sołżenicyna, dziełom Jeana Pasqualiniego, Souvarina, Mamina Maii, Michała Hellera, Clayde’a Leforta, Carra, Castoriadisa, Pin Yathaya, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (francuski przekład Innego Świata ukazał się we Francji dopiero niedawno, bo przez lata Gallimard bał się Herlinga wydawać), Czapskiego (wymowna zmowa milczenia towarzyszyła pojawieniu się francuskiego przekładu książki Na nieludzkiej ziemi). 46 Czarna księga wywołuje wstrząs z innych jeszcze powodów. Po raz pierwszy we Francji głośno i wyraźnie powiada ona, że komunizm jest z natury swojej kryminogenny, podobnie jak narodowy socjalizm. Że zbrodnie komunistyczne powinno się traktować jako zbrodnie przeciwko ludzkości. Dlaczego największy ludobójca w dziejach świata – Mao Zedong – nie jest zbrodniarzem przeciwko ludzkości, skoro zbrodniarzami przeciwko ludzkości uznano, najsłuszniej, morderców w hitlerowskich mundurach, skoro o współudział w popełnianiu zbrodni przeciwko ludzkości sądzi się Papona stawiającego się na rozprawy w Bordeaux z rozetką Legii Honorowej w klapie? Dlaczego „ofiarność” co najmniej 85 milionów ofiar komunizmu mniej niewinnością ofiary porusza niż miliony pomordowanych z rąk narodowych socjalistów? Po raz pierwszy we Francji pytanie owo sformułował Stéphane Courtois w przedmowie do Czarnej księgi. I z tego powodu rzucono mu się do gardła. 47 Nie wolno zapominać, że Francja jest jedynym krajem w rodzinie wolnych i demokratycznych państw europejskich, w którym partia komunistyczna pozostała silna i wpływowa. Nie zapominajmy też, że Francja jest jedynym wolnym i demokratycznym krajem, w którym partia komunistyczna nie chce zmieniać nazwy na jakąś „socjaldemokrację” albo „lewicę demokratyczną”. Tylko we Francji pod koniec wieku można przeczytać w „Humanité”, że: „My, francuscy komuniści, jesteśmy dumni z tego, że jesteśmy komunistami, komunistami być chcemy i komunistami pozostaniemy”. 20 Tylko we Francji (mówię o państwach wolnych i demokratycznych) znajduje się tyle ulic Lenina, Thoreza, placów Stalingradu. Ataki na głównego redaktora Czarnej księgi i wysiłki dezinformacyjne, by pracę historyków pomniejszyć i ośmieszyć, przeprowadzane przez francuskich komunistów i „poputczyków”, których nadal nad Sekwaną nie brakuje, potwierdzają tezę Jean-François Revela, że przykucnięci we Francji: „Adepci komunizmu nadal dysponują potężną siłą rażenia. Jeśli nawet ten potwór zdechł jako fenomen polityczny, to całkiem nieźle funkcjonuje jako fenomen kulturowy. Zburzono mur w Berlinie, ale mur ciągle sterczy w głowach. Rzeczywisty i uczciwy opis komunizmu nadal traktuje się we Francji jako przestępstwo”. 48 Że komuniści (oficjalni) we Francji się oburzą i załamią ręce, to było do przewidzenia. Sekretarz generalny Francuskiej Partii Komunistycznej Robet Hue powiedział, że śmierć 85 milionów stanowi „dramat ludzki” oraz „monstrualne posunięcie, które potępiamy bez wahania”, ale jednocześnie dodał, że „Francuska Partia Komunistyczna nie musi sobie niczego wyrzucać, a sprowadzanie komunizmu do makabrycznej rachunkowości to pomysł groteskowy”. Jednak do boju wypuszczono „poputczyków”, by rozprawili się z Czarną księgą inaczej. Najpierw zahuczało po gazetach, że pośród autorów nastąpił rozłam i że Karel Bartosek, Nicolas Werth i Jean-Louis Margolin, nie zgodziwszy się z pewnymi sformułowaniami we wstępie Courtois, trzasnęli drzwiami i nie chcieli, by Księga się ukazała. Czarną księgę zamierzał poprzedzić wstępem François Furet, ale zaskoczyła go śmierć. Furet, autor znakomitego eseju o Przeszłości pewnej iluzji, czyli o rozkwicie, rozpadzie i kompromitacji ideologii komunistycznej w wieku XX, jako pierwszy – spośród Francuzów – wykazał, że narodowy socjalizm i komunizm powstały ze wstrętu do demokracji, do „burżuazyjnych” wartości i stylu życia, z nienawiści, z kompleksów, z lęków. Słowem – ze zła, z negatywności. Dlatego też narodowy socjalizm i komunizm, wbrew kamuflażom, to dwa rogi na tym samym diabelskim czerepie. I jeszcze François Furet przypomniał, że traktowanie komunistów jako „lewicy” urąga pamięci pomordowanych przez komunistów „socjalzdrajców”. Niekomunistyczna lewica sytuuje się na antypodach komunizmu. 49 Furet umarł, wstęp napisał Stéphane Courtois. A we wstępie na przykład takie równanie: „Głodowa śmierć ukraińskiego dziecka, świadomie skazanego na zatracenie przez komunistów jako dziecko kułackie, posiada taką samą «wartość» jak śmierć głodowa żydowskiego dziecka zagłodzonego w warszawskim getcie przez nazistów”. Takiego równania „poputczycy” nie przepuszczą: ruszyli więc do ataku. Najpierw rozdmuchali niezgody w gronie współautorów do rozmiarów walki politycznej o imponderabilia, co okazało się zwykłym kłamstwem. Księga stanowi całość i poszczególne artykuły dopełniają się bez zgrzytów. Nawet jeśli pomiędzy historykami pojawiła się różnica zdań z powodu użytych we wstępie sformułowań, to żadne głębsze rozdźwięki w ocenie komunistycznych zbrodni pomiędzy nimi nie powstały: żeby się o tym przekonać, wystarczy Czarną księgę przeczytać. 50 Bernard Pivot, najbardziej wpływowy telewizyjny krytyk literacki, naspraszał do swego programu „Rosół kulturalny” komunistów i Stéphane’a Courtois. Komuniści rzucili się na niego z krzykiem, wyzwali od łajdaków i oczywiście... antysemitów. Żadnych argumentów, 21 tylko krzyk, groźby, próby zastraszenia. W ten oto sposób wykwintna i prestiżowa audycja we francuskiej telewizji zamieniła się w dodatek do filmu Przesłuchanie. Jean-François Revel napisał: „Zaproszonym komunistom udało się zagłuszyć historyków. Ich cel polegający na ocenzurowaniu przekazu został w znacznej części osiągnięty. Widzowie nie dowiedzieli się praktycznie niczego o zawartości Czarnej księgi. Przez uporczywe zapierania się i wrzaski współuczestnikom zbrodni udało się po raz kolejny komunistyczne ludobójstwo zanegować. Z ręką na sercu i w krokodylich łzach podtrzymywali tezę, że «błędy i wypaczenia» nie mają nic wspólnego z esencją komunizmu. Dlaczego głoszenie tez «rewizjonistycznych » wobec nazizmu uznaje się za przestępstwo, a można bezkarnie negować zbrodnie komunistyczne?” 51 Zdaniem Jean-François Revela, komunistyczne ludobójstwo z historycznego i prawnego punktu widzenia należy określać mianem zbrodni przeciwko ludzkości. François de Menthon, naczelny prokurator reprezentujący Francję w procesie norymberskim, stwierdził: „Mamy do czynienia nie z przestępczością przypadkową, okazjonalną, lecz z przestępczością systemową, wynikającą z wymogów doktryny”. Ta definicja „czarnej zbrodni” pasuje dokładnie do opisu „zbrodni czerwonej”. Francuski Kodeks Karny z roku 1992 definiuje zbrodnie przeciwko ludzkości jako: „Stosowanie masowych deportacji, redukowanie wolności ludzkiej do stanu niewolnictwa, wykonywanie masowych i systematycznych egzekucji, porywanie osób, stosowanie tortur, popełnianie czynów sprzecznych z prawem człowieka w celach politycznych, filozoficznych, rasowych lub wyznaniowych i dokonywanie czynów niegodnych wobec całych grup ludności. [...] Jako zbrodnię przeciwko ludzkości kwalifikuje się przestępstwa popełniane w imieniu państwowości hołdującej zasadzie hegemonii ideologicznej, w imię której wciela się w życie plany zmierzające do całkowitego lub częściowego wyniszczenia grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych, lub grupy definiowanej na podstawie innych równie arbitralnych kryteriów”. Tako rzecze prawo V Republiki. 52 Louis Aragon, którego setną rocznicę urodzin uroczyście święcili we Francji nie tylko komuniści, napisał w roku 1931 poemat wzywający do stworzenia francuskiej filii GPU: Śpiewam chwałę GPU, co we Francji już dziś się tworzy. Śpiewam chwałę GPU, we Francji go nam potrzeba. Żądajcie GPU! Potrzeba wam GPU! Niech żyje GPU, wcielenie dialektycznego heroizmu! Poemat Aragona przypomniał Jean-François Revel w swoim znakomitym artykule o Czarnej księdze nie po to, by kpić. Revela, Stéphane’a Courtois, większość współautorów dzieła oraz piszącego te słowa pociągały w młodości pomysły na rewolucyjne zwyciężenie zła. Stéphane Courtois w jednym z wywiadów opisał swe uczestnictwo w grupie „Niech żyje rewolucja!” i nagłe olśnienie, że jeszcze trochę i mógłby przelać krew niewinną. Po olśnieniu już żyje się inaczej, o czym zresztą pisał z najwyższym dramatycznym napięciem François Furet w Przeszłości pewnej iluzji, ale Furet wiedział, że w każdym wrażliwym i myślącym człowieku długo bulgoce bunt przeciwko demokracji leniwej, ospałej, słabej i chętka na dyktaturę złączoną z przemocą. Kto już pogryziony i poraniony przez wściekłe kły rewolucyjnej pokusy, ten na nią już uodporniony i może najskuteczniej obronić przed nią bliźnich. Nic natomiast groźniejszego niż wściekli moraliści, którzy ani wielkiej miłości, ani pokus nie 22 zaznali. Gdyby wielcy moraliści wprowadzili w czyn swe moralistyczne fantazmaty o politycznej cnocie, świat stałby się więzieniem. 53 Jednak o zbrodniach nie wolno zapominać ani puszczać ich płazem. Dlatego skutek eksplozji antyterrorystycznej bomby z ducha, spowodowanej we Francji ukazaniem się Czarnej księgi wypada uznać za akt błogosławiony. Wspomina się o niej również w pismach kobiecych i telewizyjnych. To dobry znak, to ważne: pomiędzy nową dietą cud i przepisem na ostrygi w szampanie pojawiła się informacja, że ludobójstwo w wieku XX popełniali też komuniści. Oto cios: pomiędzy fotosami zespołów „Papuśnych chłoptysiów” i „Kosmicznych dziewek” oczy więźnia z Biełomorkanału. I to spojrzenie więcej znaczy niż krzyki „poputczyków” krążące po pasażach skowytem. 54 Zgodził się wstąpić do francuskiego Narodowego Komitetu Obchodów Dwóchsetlecia Urodzin Mickiewicza, a nawet objąć jego przewodnictwo. W marcu został przyjęty do Akademii Francuskiej: frak już chyba uszyty, szpada zahartowana. Czy zdążył przygotować allokucję? Nie wiem? Wiem natomiast, że nie zdążył jej wygłosić. Liczył tylko siedemdziesiąt lat, a więc w dzisiejszych czasach – we Francji szczególnie, bo w sztuce uprawiania młodości kraj ten zajmuje pierwsze miejsce na świecie – trudno go uznać za czcigodnego starca. Grał w tenisa, źle upadł na korcie, bardzo źle. W tym wieku trzeba jednak uważać. Francja straciła swego historyka i koronnego świadka szaleństw XX wieku. 55 François Furet wpłynął na opinie o rewolucji francuskiej głoszone nie tylko przez liczną grupę francuskich intelektualistów, lecz także rozpowszechnione pośród – jak powiadają – „szerszej publiczności”. Dzięki niemu podręczniki we francuskich szkołach średnich (nie miejmy złudzeń: nie wszystkie, ale przynajmniej niektóre), przestały pokazywać rewolucję bolszewicką jako wyższy i godny podziwu etap rozwoju historycznego, Lenina jako spadkobiercę Robespierre’a, a totalitaryzm sowiecki jako wreszcie urzeczywistnione ambitne plany jakobinów. Myślenie o rewolucji francuskiej i totalitaryzmach XX wieku da się podzielić nad Sekwaną na „przed” Furetem i „po” nim. Opublikował, między innymi, dwutomową Rewolucję francuską (1964), Myślenie o rewolucji francuskiej (1978), Warsztat historii (1982), Terroryzm i demokrację (1985), Lewicę i rewolucję w połowie XIX wieku (1986), Marksa i rewolucję francuską (1986), Krytyczny słownik rewolucji francuskiej (1988) napisany wraz z Moną Ozoufem, Przeszłość pewnej iluzji, Esej o idei komunizmu w XX wieku (1995). Historyk napisał w nim, że komunizm i nazizm to dwie odmiany totalitaryzmu powstałego z procesów gnilnych wywołanych w społeczeństwach Zachodu po pierwszej wojnie światowej, kiedy się pokazało, że poszczególne życie ludzkie nie liczy się wcale oraz że zarówno zwycięzcy, jak i zwyciężeni rozpoczęli wtedy zawody w wyszydzaniu słabości demokracji i „burżuazyjnego” stylu życia. 23 56 Pamiętam doskonale, że Przeszłość pewnej iluzji wywołała dwa lata temu w Paryżu sensację, ale nie skandal, bo minęła już moda na „lewicowo wojującego postępowca”, więc na Fureta nie bardzo wypadało napadać. Nie cieszmy się jednak zbyt wcześnie – widzę bowiem coraz wyraźniejsze oznaki ponownego jej lansowania. Esej o idei komunizmu w XX wieku Fureta ukazał się równolegle z inną książką: Pierre’a Grémiom, Intelligence de l’anticommunisme: le Congrés pour la liberte de la culture á Paris (1950-1975), (Fayard 1995’). To arcyciekawa rozprawa poświęcona dziejom Kongresu Wolności Kultury, w którym tak znaczną rolę odegrał, między innymi, Konstanty Jeleński i środowisko Instytutu Literackiego. Muszę jednak od razu wskazać palcem na dwuznaczność tytułu: aluzyjnie przywołuje on nazwę Central Intelligence Agency, bo nawet w połowie lat dziewięćdziesiątych nie można było nie zasugerować, że skoro komuniści oskarżali działaczy Kongresu Wolności Kultury o współpracę z CIA, to może jednak nie całkiem się mylili. (Książka Grémiom jest na szczęście pasjonująca i – jeśli potrafiłem ocenić – uczciwa). Esej Intelligence de l’anticommunisme przeszedł prawie niezauważony, bo tego rodzaju prace dostrzega się niechętnie: gdyby się zauważyło, to wtedy trzeba by przyznać, że – jak wynika z przypisów i z bibliografii zamieszczonej u Grémiona – nawet we Francji o wspólnych korzeniach nazizmu i komunizmu pisało się już w latach pięćdziesiątych, przed ukazaniem się Jednego dnia Iwana Denisowicza i Kręgu pierwszego Sołżenicyna, że wystarczyło sięgnąć do „Preuves”, do Czapskiego, do Herlinga-Grudzińskiego. 57 Furet zerwał z komunizmem po sowieckiej agresji na Budapeszt w roku 1956: „To był najbardziej inteligentny postępek w moim życiu” – stwierdził po latach. Dzięki Fernandowi Braudelowi rozpoczął pracę w Państwowym Centrum Badań Naukowych, rozpoczął regularne pisanie do „Le Nouvel Observateur”, później kierował słynną paryską Wyższą Szkołą Nauk Społecznych, a w latach 1985-1992 dyrektorował Instytutowi Raymoda Arona, a to we francuskim kontekście znaczy wiele, jeśli pamiętamy, jaką rolę odegrał Aron w duchowym ruchu oporu przeciwko monopolowi „skrajnych postępowców” i przeciw dominacji ideologicznej francuskich komunistów w życiu intelektualnym Francji w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. W Przeszłości pewnej iluzji Furet ubolewał nad: „apostołami osławionych praw Historii zastępującej religię tym, którzy w religię nie wierzą, więc dlatego tak niechętnie i tak boleśnie przeżywają rozstanie z Historią”. 58 Jeszcze do niedawna obowiązywał we Francji (i w całej Europie) schemat myślenia o rewolucji 1789 roku ustanowiony przez Mathieza i Soboula, powielany w podręcznikach i przez nauczycieli w szkołach. Oto zwycięska burżuazja na spółkę z ludem Paryża, na mocy logicznych praw historii i ekonomii, zwyciężyła ancien régime i ustanowiła rządy republikańskie. Terror jakobinów jawił się w tej perspektywie jako „pierwsze doświadczenie władzy ludu”, przerwane za wcześnie i niepotrzebnie. Na szczęście zwycięski proletariat w Rosji dokończył rozpoczętego dzieła, ergo terror Lenina i Stalina to zwycięskie przedłużenie dziejowej misji Robespierre’a, której nie udało się dopełnić w konwulsjach kolejnych rewolucji i w ogniu Komuny 1870 roku. Rewolucja bolszewicka „spełniła w jestestwie swoim” procesy zapoczątkowane w Paryżu. 24 Furet przez ponad dwa dziesięciolecia demontował i zbijał w kolejnych dziełach historyczne uzurpacje, pokazywał, że totalne myślenie historyczne dostarcza alibi totalitaryzmowi. Dowodził na szczegółach, na drobinach, na dokumentach, posługiwał się „zdrowym rozsądkiem”. Jego argumenty okazywały się celniejsze i mocniejsze tym bardziej, że nie występował on z pozycji zgorszonego hrabiego lub oburzonego prałata, lecz od wewnątrz „obozu republikańskiego”, czyli jako osoba chętnie podkreślająca swą przynależność do tradycji niekomunistycznej lewicy. W wywiadzie opublikowanym w „Liberation” w roku 1988 powiedział: „Jestem osobnikiem, którego rodzina i uczucia wywodzą się z lewicy, ale który swą rodzinę naraża ciągle na liczne nieprzyjemności”. 59 Z dzieł francuskiego uczonego wynika jasno, że kryteria klasowe stosowane jako wyróżniki politycznych podziałów w czasach rewolucji to zwyczajna bzdura. Górale, żyrondyści, robespieryści, dantoniści wywodzili się z podobnych warstw społecznych: byli pośrod nich hrabiowie, księża, lekarze, stolarze, murarze, adwokaci, kupcy, poeci i tłuszcza z Przedmieścia Świętego Antoniego. Ich głowy spadały albo oni kazali głowy ścinać z innych niż wyśnione przez Soboula powodów. Usprawiedliwianie terroru zewnętrznym zagrożeniem było czystym kłamstwem, ideologiczną bujdą, notabene wybornie opisaną przez Bronisława Baczkę w opublikowanym przed kilkoma laty po francusku u Gallimarda eseju: Jak z tego wybrnąć? Terror rozpoczął się na dobre wtedy, kiedy Republice żaden wróg zewnętrzny już nie zagrażał. Furet przekonał rzesze Francuzów, że terror jakobinów to była zwyczajna i obłudnawa dyktatura absolutnej mniejszości nad milczącą większością, wkręcanie utopii w materię życia przez osobników małych, złych i chytrych, którzy potrafią – na szczęście tylko na czas pewien: czas martwy, podły, dokuczliwy i upadły, ale na szczęście przemijający – giąć rządzonym szyje, zniewalać im umysły i znieprawiać mowę. Z gadania o prawach historii sens wyparował, ale prawdziwe jawią się inne znaki, w które Furet – jak sądzę – wierzył niezachwianie: uparte jak przebiśniegi objawy ruchu ku „wyzwolinom” od wszelakich dyktatur. Z tego punktu widzenia „koniecznym dopełnieniem” terroru jakobińskiego stał się upadek Robespierre’a; dopełnieniem bolszewizmu – „Solidarność” i zburzenie berlińskiego muru. 60 François Furet pokazał w swoich książkach, że dzieje Europy od czasów zdobycia Bastylii można ująć jako proces dochodzenia i odpadania od władzy rzezimieszków, oszustów, kryminalistów i złodziei. Być może na tym ruchu posuwisto-zwrotnym polega uroda historii i sens rewolucji. 61 Ekonomiczne okropności Vivianne Forrester, rozprawa prawie naukowa i – wydawałoby się – nudna, stała się wielkim przebojem we Francji: sprzedała się w nakładzie prawie 300 tysięcy egzemplarzy i przemieniła w rodzaj sygnału, znaku dla wtajemniczonych. Pisałem o tym w książce Raptularz końca wieku. Z Ekonomicznymi okropnościami dzieją się rzeczy dziwne. Ludzie je naprawdę czytają i piszą do autorki listy dziękczynne, że głośno powiedziała to, o czym oni myśleli po cichu: że politycy i ekonomiści nas oszukują, że kryzys gospodarczy nie minie, że bezrobocie będzie nieuchronnie rosło, że rodzi się nowa klasa „wykluczonych”, że rządzący mogą się obejść 25 bez rządzonych, a produkcja bez produkujących, że oto kapitalizm wkroczył w nową, schyłkową fazę wyrażającą się masowym niszczeniem miejsc pracy. W latach dwudziestych XIX wieku robotnicy angielscy niszczyli maszyny. Czyżby pod koniec obecnego stulecia maszyny (elektroniczne) niszczyły pracowników? Machina światowej gospodarki kręci się świetnie sama z niewielką pomocą grupki fachowców. Widmo krąży nad Europą – widmo... 62 ...lepiej w złą godzinę nie wypowiadać jakie. Bo skoro się okazuje, że miliony ludzi stają się niepotrzebne, bezużyteczne z „produkcyjnego” punktu widzenia – to czy grupie decydentów drzemiących po fotelach w Banku Światowym nie wpadnie do głowin pomysł wyelimowania armii „byłych zatrudnionych”, a teraz i do śmierci – bezprizornych? Vivianne Forrester formułuje taką hipotezę wprost, dlatego jej przeciwnicy nazwali ją „neomarksistką”, która wyciągnęła ze śmietnika „walce klas” i prorokuje jeśli nie zagładę, to na pewno rewolucję. Innymi słowy: widzi oczyma duszy rzekę krwi, chociaż w Ekonomicznych okropnościach epatowania przelaną hemoglobiną nie znajdziemy. Czytelnicy wyczuli, że Forrester powiedziała głośno to, co od dłuższego czasu oni sobie myśleli po cichu, że uchwyciła kawałek niewymawialnej prawdy. Vivianne Forrester napisała, że najgorsze dopiero w drodze, że „walka z bezrobociem” we Francji to zwykła walka z wiatrakami. Nie walka nawet, lecz cynicznie odgrywany wodewil. Że to nie kryzys, tylko koniec pewnego świata: koniec świata pracy. 63 Jean-Marc Ferry, profesor Wolnego Uniwersytetu w Brukseli, autor książki Powszechna zapomoga. O potrzebie stałego dochodu obywatelskiego, w wywiadzie udzielonym miesięcznikowi „Esprit” przedstawił swoją analizę współczesnej sytuacji społeczeństw europejskich oraz rynku światowego. Stwierdził jasno, że bezrobocie w Europie pozostanie zjawiskiem trwałym, że obecny kryzys nie przeminie, ponieważ to nie kryzys, tylko wydobywający się na światło dzienne nowy kształt postkapitalizmu w społeczeństwach postprzemysłowych podczas dokonującej się właśnie trzeciej (a może czwartej?) rewolucji technicznej. 64 Nie warto się oszukiwać: praca staje się niepotrzebna. To zajęcie dla bardzo niewielu coraz bardziej wyspecjalizowanych fachowców. Praca w dotychczasowej postaci, to znaczy trud, za który dostaje się pieniądze – zanika. Trzeba zacząć o niej myśleć inaczej. O pieniądzach też. To znaczy urządzić uroczysty pogrzeb znojowi dla zarobku, pracy dla płacy, wokół której kręciło się życie człowieka. O ile Vivianne Forrester nie sformułowała żadnych pozytywnych rozwiązań, o tyle Jean- Marc Ferry pewne propozycje podsuwa. Dyskusyjne, to znaczy warte lektury. Analiza Ferry’ego rozpoczyna się w punkcie, w którym dociekania Forrester się skończyły. 65 Jean-Marc Ferry sądzi, że na bezrobocie, które stało się bolączką społeczeństw europejskich i utrapieniem rządów, lekarstwa się już nie znajdzie i nawet nie warto go szukać: to ślepa ulica. Bezrobocia nie da się zlikwidować, nie dlatego że ktoś nie chce tego uczynić, że powstał jakiś światowy spisek, tylko dlatego że nikt tego uczynić nie może. 26 Profesor z Brukseli twierdzi, że przyrost gospodarczy da się uzyskiwać bez pełnego zatrudnienia. Więcej, że wzrost gospodarczy i bezrobocie mogą iść w parze, to znaczy, że im więcej osób przedsiębiorstwa zwalniają z pracy, tym więcej zarabiają. Na giełdzie akcje firm przedstawiających plan wyrzucania załogi natychmiast drożeją. A może bezrobocie to zjawisko nie tylko trwałe i nie tylko nieuniknione, ale z pewnego punktu widzenia korzystne? A może – pożądane? 66 Sprawa życia albo śmierci Europy: jej gospodarki, jej społeczeństw. Nie narodów poszczególnych, ale społeczeństwa europejskiego jako całości, to znaczy milionów ludzi, którzy – jak Francuzi, już należą do Unii Europejskiej albo – jak Polacy rychło się w niej znajdą. Skoro okazuje się, że przyrost gospodarczy nie wymaga pełnego zatrudnienia, że cała machina do mnożenia pieniędzy i bogactw świetnie się obraca przy rosnącym bezrobociu, to Jean-Marc Ferry proponuje „ucieczkę do przodu”: jeśli nie chcemy przegrać konkurencji z krajami Dalekiego Wschodu i ze Stanami Zjednoczonymi (a w przyszłości również z Ameryką Łacińską), to musimy jak najszybciej całkowicie zinformatyzować i zautomatyzować proces produkcji we wszelkich możliwych dziedzinach, czyli ograniczyć liczbę zatrudnionych do minimum. Profesor z Brukseli radzi więc Europie technologię doprowadzić do perfekcji, a bezrobocie – do spazmu. 67 Czyżby zatem Jean-Marc Ferry zalecał powiększanie armii bezrobotnych, legalizację klasy odtrąconych, jako wyjście z sytuacji bez wyjścia? Czyżby zachwalał to, czego Vivianne Forrester i setki milionów ludzi obawiają się najbardziej? Autor Powszechnej zapomogi twierdzi, że jeśli zmienimy swój stosunek do pracy, to znaczy jeśli spojrzymy na człowieka „bezrobotnego”, który nie musi codziennie rano gnać do biura albo fabryki, lecz może robić co mu się żywnie podoba, z zazdrością jako na człowieka prawdziwie wolnego – to wtedy wejdziemy na właściwą drogę, a raczej na zarośniętą ścieżkę i zaczniemy wierzyć, że życie może być piękne. 68 Ferry nie namawia jednak milionów, by zamieniły się dobrowolnie w kloszardów, chociaż założę się, że co najmniej połowa z zaganianych i przerażonych perspektywą utraty pracy zarobkowej Europejczyków choć raz spojrzała na leżących w metrze z butelką wina pod głową i cuchnących nieszczęśników nie ze współczuciem – lecz z zazdrością. Twierdzi natomiast, że dokończenie kolejnej rewolucji technicznej doprowadzi do takiego wzbogacenia się Unii Europejskiej, że wreszcie będzie można obywateli wyzwolić od obowiązku pracy zarobkowej lub od katorgi poszukiwania pracy zarobkowej jako koniecznego warunku przyzwoitego bytowania. Wytworzone bogactwo Europy wystarczy, zdaniem Ferry’ego, by wypłacać wszystkim dorosłym obywatelom Unii Europejskiej, bez warunków wstępnych, stały, gwarantowany i przyzwoity „dochód obywatelski”, który zapewni im egzystencję oraz stworzy możliwości innego działania. Bogaci od „dochodu obywatelskiego” płaciliby podatki, a biedni – nie. 27 69 Nie wszyscy muszą pracować, czyli zarabiać, skoro praca w dotychczasowym rozumieniu – jako aktywność, za którą się płaci – okazuje się niepotrzebna. Tym, którzy będą (jeszcze) zarabiać musieli, należy współczuć i okazywać takie miłosierdzie jak dzisiaj nędzarzom. Cudownie! Nareszcie! Niech żyje wolność! Bezrobocie to nie zagłada, nieszczęście i klęska. To praca zarobkowa nam dokuczała i nas niszczyła, miażdżyła, męczyła. Nadchodzi słodki czas laby, spokoju, luzu, to znaczy czasu wyciągniętego spod jarzma. Czyżby Brukselczyk dostrzegał zwiastuny przyjścia królestwa wolności na ziemię?! Radosne „bezrobocie” nie oznacza lenistwa, lecz wolność działania, aktywność dobroczynną egzystencjalnie. Żyjmy inaczej, pracujmy tylko dla przyjemności, to znaczy nie trudźmy się, lecz twórzmy, tańczmy, muzykujmy, piszmy, malujmy, biegajmy, jeźdźmy na rowerze! Się realizujmy, bądźmy w pełni sobą – nie pracując! Kochajmy się! 70 Drobna wątpliwość: kto nam będzie płacił? To zresztą podstawowy kontrargument licznej rzeszy przeciwników, a nawet jawnych wrogów pomysłów Ferry’ego i Philippe’a Van Parijsa, który też powszechną zapomogę proponował. Kto da? Samorządy lokalne, poszczególne rządy państw unijnych, Centralny Bank Europejski, Armia Zbawienia? Jean-Marc Ferry w swojej książce i w wywiadzie opublikowanym w „Esprit” tłumaczył, jak to można zrobić i jaka to będzie korzystna operacja dla społeczeństw, dla rządów, dla deficytu publicznego i dla całej Unii Europejskiej. Przyznam, że szczegółów nie zrozumiałem, bo na ekonomii się nie znam, ale wiem, że ekonomia należy do najbardziej kapryśnych i irracjonalnych nauk i niekiedy pomysły zupełnie wariackie okazują się rozumne. Podoba mi się zatem apel Ferry’ego o „wyższy etap solidarności”, o założenie samodzielnego i niezależnego związku zawodowego ludzi godnych i wolnych, apel o życie jako twórczość. 71 Powinno mi się z Marksem kojarzyć: przed południem sobie poczytamy, po południu pójdziemy sobie na ryby, i tak dalej. Jak tylko komunizm nastanie. Kojarzy mi się, ale błędnie. Ferry pragnie pracę oczyścić z ideologii, a „dochód obywatelski” wypłukać z utopii. Jego pomysły zrodziły się z analizy ewolucji współczesnego kapitalizmu i krytycznej lektury doktryn liberalnych. Kapitalizm zmienia skórę, bo przemija postać świata. Bardzo bym chciał, żeby Jean-Marc Ferry miał rację, ale nie mogę powstrzymać się od pewnego pytania. „Powszechny dochód obywatelski” OK. Zatem... 72 ...ile? 73 „Zabawny kraj, gdzie baby trzymają pierwsze skrzypce i gdzie nie ma żadnych innych interesów, tylko szczęśliwa albo nieszczęśliwa miłość”. Tak szeptał do siebie w paryskiej kawiarni Stanisław Wokulski. 28 74 Opowiadam jeszcze o „aktualnościach” choć, powtarzam, dzień dzisiejszy widzę jaśniej przez dawności: przez wiek XIX, albo w blasku poranka, w którym w białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika posuwistym krokiem kawalerzysty wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan pod krytą kolumnadę łączącą oba skrzydła pałacu Heroda Wielkiego wyszedł prokurator Judei Poncjusz Piłat. 75 Opowiadam o zamieszaniu wywołanym książką Emmanuela Todda Ekonomiczne złudzenie. Esej o stagnacji społeczeństw rozwiniętych (L’Illusion économique, essai sur la stagnation des sociétés développées, Gallimard), która przypomina katastroficzną tonacją rozprawę Vivianne Forrester Ekonomiczne okropności, największy przebój wydawniczy sprzed dwóch lat. Todda i Forrester łączy kilka niezłomnych przekonań: z obecnego „kryzysu” gospodarczego i kulturowego Zachód już się nie wykaraska. Z bezrobociem nie wygra: bezrobotni zmieniają się stopniowo w bezprizornych, w coraz liczniejszą grupę pariasów. Brakuje pomysłów na organizację życia społecznego: komunizm na szczęście zgnił, ale „rozwinięty kapitalizm” też nieco zalatuje nieświeżością. Społeczeństwo „konsumpcyjne” zabrnęło w ślepy zaułek. Jak się z niego wydostać? Trzeba znaleźć nowe pomysły na życie zbiorowe i indywidualne. „Trzeba”: biernik postulatywny. 76 Emmanuel Todd twierdzi, że politycy i ekonomiści w Nowym Jorku i w Paryżu, w Kuala Lumpur i w Warszawie wmawiają nam, że od ekonomii zależą obroty wszelkich rzeczy i ludzkiego życia, a zatem jedyne rozwiązanie dla społeczeństw polega na mondializacji gospodarki. Specjaliści uważają, że tylko jednorodna gospodarka światowa zapewni stały wzrost gospodarczy i stanowi remedium na bezrobocie, nędzę i wszelkie bolączki. Todd twierdzi, że światem rządzi niebezpieczna iluzja, iż ekonomia jest motorem historii. To nieprawda: kształt ekonomii zależy od sposobów życia jednostek i społeczeństw. Kultura modeluje gospodarkę, a nie na odwrót. 77 „A ja za czym goniłem? Naprzód za perpetuum mobile i kierowaniem balonami, potem za dobyciem stanowiska, do którego nie dopuszczali mnie moi własni sprzymierzeńcy, nareszcie za kobietą, do której prawie nie wolno mi się zbliżyć. A zawsze albo poświęcałem się, albo ulegałem ideom wytworzonym przez klasy, które chciały mnie zrobić swoim sługą i niewolnikiem”. 78 Oczywistość dla Todda: widzenie ludzkiego życia w kategoriach konsumpcji, konkurencji i mondializacji stało się największym błędem intelektualnym XX wieku i prowadzi ku zatracie. Ku zanikowi podstawowych punktów odniesienia, elementarnych wartości, nadających sens życia jednostkom i zbiorowości. 29 Dotychczasowe studia Emmanuela Todda dotyczące struktur rodzinnych czytałem z przejęciem i uważam, że nikt we Francji nie zna się na nich tak dobrze jak on. Socjolog z pewnością się nie myli, twierdząc, że sposoby organizacji rodziny warunkują zachowania społeczne, chociaż jego teza, że komunizm łatwiej zadomowił się w krajach, w których panował typ rodziny „wspólnotowej” i autorytarnej, wydaje się nie do przyjęcia: komunizm został przecież siłą narzucony i właśnie dzięki rodzinie nie sparaliżował, na przykład w Polsce, ani myślenia, ani bycia. Z pewnością jednak ekonomia rodziny warunkuje wszelką ekonomię, ponieważ wpływa decydująco na stosunek do bliźniego, na podjęcie elementarnego wyboru: czy życiem rządzi pieniądz, czy miłość. 79 „I wyobrażał sobie, jak by to było, gdyby zamiast w Warszawie przyszedł na świat w Paryżu. Przede wszystkim dzięki mnóstwu instytucyj mógłby więcej nauczyć się w dzieciństwie. Później, nawet dostawszy się do kupca, doznałby mniej przykrości, a więcej pomocy w studiach. Dalej, nie pracowałby nad perpetuum mobile, przekonawszy się, że w tutejszych muzeach istnieje wiele podobnych machin, które nigdy nie funkcjonowały. Gdyby zaś wziął się do kierowania balonami, znalazłby gotowe modele, całe grupy podobnych marzycieli, a nawet pomoc w razie praktyczności pomysłów”. 80 Todd nie jest, jak ja, sentymentalnym idiotą, więc w Ekonomicznym złudzeniu nie używa słów takich jak wiara, nadzieja i miłość, chociaż podejrzewam, że chętnie by się nimi posłużył. Woli mówić o „regresji”, o „zaniku poczucia wspólnoty narodowej” wywołanej przez mondializację gospodarki. Francuski socjolog nie jest też nacjonalistą, chociaż wyraźnie zdaje sobie sprawę, że roztopienie poczucia narodowej wspólnoty prowadzi do groźnych konsekwencji. Populizm i natarczywe chamstwo skrajnie prawicowego francuskiego Frontu Narodowego Le Pena świadczy o zaniku więzi patriotycznych, wywoływanym zbyt ogólnikową i uniwersalistyczną postawą zwolenników jednorodnej ekonomii światowej. 81 Jeszcze gorzej: ekonomiści i politycy twierdzą, że powstanie rynku światowego spowoduje nieskończony wzrost popytu i powszechną pomyślność. Keynes dowiódł, że konsumpcja wzrasta wraz z rytmem produkcji, ale przy założeniu, że płaca do kupowania towarów zachęca. W perspektywie ekonomii światowej płaca występuje jedynie w postaci kosztu produkcji, który należy za wszelką cenę zmniejszać, by stawić czoła konkurencji. Produkować tak, ale coraz taniej, płacić jak najmniej i masowo zwalniać z pracy. Zdaniem Todda, ekonomia światowa oznacza więc – paradoksalnie – kres społeczeństwa konsumpcyjnego, czyli bankructwo założeń ekonomii liberalnej, polegającej na względnej, niestałej lecz koniecznej równowadze pomiędzy popytem i podażą. 82 „A gdyby nareszcie, posiadając majątek, zakochał się w arystokratycznej pannie, nie napotkałby tylu przeszkód w zbliżeniu się do niej. Mógłby ją poznać i albo wytrzeźwiałby, albo zdobyłby jej wzajemność. W żadnym wypadku nie traktowano by go jak Murzyna w Ameryce. Zresztą, czy w tym Paryżu można zakochać się tak jak on do szaleństwa?” 30 83 Podejrzewam, że Todd przesadza, chociaż jego lęki podzielam: we Francji panuje wielkie zamieszanie i widać dokładnie, że ludzie nie wiedzą co począć. Trwający od ponad miesiąca bunt bezrobotnych świadczy o pogłębianiu się trwogi: bezrobotni żądają zwiększenia zasiłków, czyli pragną państwa jeszcze bardziej niż dotąd opiekuńczego. Francją rządzą obecnie socjaliści na spółkę z komunistami i „zielonymi”, ale wiadomo doskonale, że socjalistyczny premier nie może rozdawać pieniędzy garściami, bo wtedy państwo zbankrutuje. Komuniści rosną w siłę: cynicznie popierają żądania bezrobotnych, rozdmuchując w nich przekonanie, że trzeba łupić bogatych i rozdawać biednym. Le Pen piecze swoją nieświeżą pieczeń, zwalając nieszczęścia na obcych. Oto pod koniec wieku we Francji, w cudownym kraju, który zachwycał Stacha Wokulskiego i miliony ludzi na całym świecie, prawie jedna czwarta narodu skłania się ku komunistom lub ku skrajnej prawicy w histerycznym złudzeniu, że „przecież trzeba coś począć, bo tak dalej nie można”. Bunt bezrobotnych poparło ponad 70% społeczeństwa, bo w każdej rodzinie ktoś stracił pracę lub może już jutro znaleźć się na bruku. Żąda się więc od państwa pomocy, jak w młodości prosiło się ojca o pieniądze na kino lub lody. Żąda się, błaga lub lamentuje, ponieważ już się nie wierzy we własną wolność, lecz woli się niemoc. Zresztą wielkiego wyboru brak. 84 Jak żyć? Bólowi głowy, potwornemu bólowi głowy, który tak męczył prokuratora Judei, czy może ulżyć jedynie Jeszua Ha-Nocri? Emmanuel Todd żadnej recepty nie zdołał wypisać, ale ja czuję i wiem, że powinien przeczytać Lalkę. Francuski badacz rodziny ucieszyłby się z diagnozy wystawionej Przywiślańskiemu Krajowi przez bohatera najpiękniejszej powieści napisanej po polsku: „Zabawny kraj, gdzie baby trzymają pierwsze skrzypce i gdzie nie ma żadnych interesów tylko szczęśliwa lub nieszczęśliwa miłość”. Oto trop dla Todda: wola, odpowiedzialność, erotyzm, prymat rodziny, pieniądze – potem. Żywot Stanisława Wokulskiego, choć trudny, przynosi pocieszenie, a przynajmniej świeżą wizję światowej ekonomii miłości. 85 Paryż wije się w migrenie. Wokulski dumał w Paryżu: „Obserwacje te wzbudziły w jego duszy nowe prądy, o których pierwej nie myślał albo myślał niedokładnie. Zatem wielkie miasto, jak roślina i zwierzę, ma właściwą sobie anatomię i fizjologię. Zatem praca milionów ludzi, którzy tak głośno krzyczą o swojej wolnej woli, wydaje te same skutki, co praca pszczół budujących regularne plastry, układających się w regularne kryształy”. Krzyk Todda. Piękna choroba Wokulskiego. 86 Reinhart Koselleck, Przeszłość przyszłości. Przyczynek do semantyki czasu historycznego: „Czasy współczesne charakteryzują się nową i niespotykaną właściwością: pragnienia tak są odległe od ludzkich doświadczeń, że przyszłość rozpływa się w teraźniejszości bez reszty”. 31 87 Albo ja mam czas, albo czas ma mnie. Oto alternatywa w życiu najważniejsza. Większość mieszkańców globu, a przynajmniej przeważająca większość osób zanurzonych w cywilizacji Zachodu, z jej rynkiem, popytem, podażą, konkurencją i tak dalej, wybrała z owej alternatywy człon drugi. Nawet nie musiała i nie chciała wybierać – to człon ich wybrał. Więc większość n i e m a c z a s u: goni, pędzi, bo wszak czas to pieniądz, trzeba działać natychmiast, szybko, bardzo szybko, bez zwłoki, doraźnie, trzeba pozostawać w ostrym pogotowiu, czynności stają się pilne, najpilniejsze, codziennie stan wyjątkowy, co noc wojna nerwów. A ja mam czas. Co wcale nie znaczy, że się lenię, o nie! – żyję najmocniej, jak potrafię żyć, i każdą chwilę miłośnie smakuję. To wielkie szczęście, które obaj potrafimy docenić. 88 Pod koniec wieku „nikt nie może już wątpić, że pośpiech (urgence) stanowi obecnie podstawową jednostkę czasu” – napisał Zaki Laidi w eseju Pośpiech, albo kulturowa dewaloryzacja przyszłości, zamieszczonym w kolejnym numerze „Esprit” (luty 1998) w którym mowa o „najpilniejszych potrzebach demokracji” ( Urgences démocratiques). Słowo urgence, podobnie jak wiele powszechnie używanych we współczesnej francuszczyźnie słów, nie pozwala się łatwo spolszczyć, co świadczy o poważnych różnicach w widzeniu świata w perspektywie dwóch języków. Te różnice przyprawiają mnie niekiedy o zawrót głowy. Opowiem o nich innym razem. Na razie dostrzegam p i l n i e j s z e potrzeby. 89 Zatem, co właściwie znaczy słowo urgence? Raptowność. Ostre pogotowie w szpitalu i pilną potrzebę, konieczność natychmiastowego działania i kłopoty jawiące się jak wyrzut sumienia, które trzeba koniecznie jeśli nie rozwiązać – to wszak niemożliwe: w Europie, w Afryce lub w Azji jedni ludzie masakrują innych ludzi i będą się masakrować dalej – to przynajmniej wykonać wobec nich, właśnie t e r a z, jakiś gest, żeby całkiem nie spodleć, więc w takich wypadkach słowo urgence oznacza pomoc humanitarną, dostarczaną przez wyspecjalizowane w jej udzielaniu firmy. To słowo zawiera w sobie dwa skrajne i bezwzględnie sprzeczne sensy: tkwi w nim „doraźność”, przeprowadzanie działań tak, by zatkać największe dziury, zmiejszyć liczbę ofiar, ograniczyć rozmiary tragedii lub żywiołowej klęski. Ale słowo to oznacza też „skuteczność”, czyli chęć pozbycia się kłopotów raz na zawsze. W końcu nieskuteczne środki doraźne przemieniają się w „doraźność wiecznotrwałą” i funkcjonują jako instytucja, a nawet racja stanu. 90 Z nędzą i bezrobociem „walczy się” pilnie latami i powalczy jeszcze długo, bardzo długo. Najpilniejsza pomoc humanitarna potrzebna jest zawsze w czterech stronach świata, bo można długo wyliczać miejsca na ziemi, w których ludzie cierpią głód, umierają masowo i leją bezsilne łzy. We Francji (i nie tylko) setki tysięcy ludzi – rachując bardzo przez palce – żyją, a raczej wegetują, w skrajnej nędzy, a liczba bezrobotnych mimo „pilnie prowadzonej walki” z bezrobociem raczej nie maleje. I to jest właśnie urgence: najpilniejsza konieczność, stan wyjątkowy, niewygodna sytuacja, której trzeba zaradzić, ale jakoś zaradzić się jej nie udaje, bo raczej wiadomo, że zaradzić jej nie sposób. 32 91 Tyle nagromadziło się trudności i wszelkie sprawy pokomplikowały się tak bardzo, że już każdy konflikt, sprzeczność interesów i każda trudność wymaga stosowania nadzwyczajnych środków, błyskawicznego reagowania, bo w przeciwnym razie nastąpi koniec świata albo wybuchnie rewolucja, zjedzą nas wirusy, wymorduje młodzież z przedmieść albo wytrują po miastach spaliny. 92 Jak to się stało, że w naszych społeczeństwach prawie wszystkie sprawy wymagają doraźnych środków, łatania, szukania, szperania, przyspieszonego pulsu, ostrego pogotowia, nadzwyczajnej mobilizacji? Zaki Laidi twierdzi, że nie tyle przybyło „pilnych spraw” do rozwiązania, ile w „rozwiniętych” społeczeństwach zachodnich następuje pod koniec XX stulecia poważna zmiana w stosunku do czasu, przede wszystkim zaś do przyszłości. Przeszłość wyblakła. Przyszłość utraciła sens. Liczy się tylko teraźniejszość. Tu i teraz. Zaraz. Natychmiast. Już. 93 Życie okropnie się niecierpliwi, domaga stosowania wyjątkowych środków, ponieważ od przyszłości nie sposób niczego oczekiwać. Już nic dobrego się nie wydarzy: żadnych miłych niespodzianek, żadnej nadziei, żadnej Dobrej Nowiny – nic. Specjaliści powiedzieliby, że „horyzont oczekiwań” zieje pustką. Ziemia jałowa. Popielec. Do połowy XVII wieku „horyzont oczekiwań” większości Europejczyków rysował się ostro i wyraźnie: przyszłość to albo niebo, albo piekło. Po wynalezieniu w XII stuleciu czyśćca pojawiła się możliwość odcierpienia grzechów z widokiem na wieczne szczęście. Perspektywa jasna, przyszłość stanowcza i pewna. I co tu dużo gadać – wyraźnie powiązana z teraźniejszością, bo od wolnej woli grzesznika zależał wyrok wydany przez Pana Zastępów. 94 Wraz z Oświeceniem wkroczył na scenę postęp. Postęp – to znaczy obietnica. Że przyszłość może być lepsza, a w skrajnym wypadku – świetlana, i że lepsza przyszłość zależy od zachowań w teraźniejszości. Postęp obiecywał i zachęcał, zachwalał przyszłość jak kupiec towar. Od kiedy postęp zbankrutował, czas przypomina jaszczurczą skórę. 95 A przeszłość? Też z nią niedobrze. Okazuje się bowiem, że dotychczasowe pomysły na organizowanie życia społecznego, na zachowanie imienia i na oswajanie świata przestają wystarczać: globalizacja gospodarki i homogenizacja kultury okazuje się procesem bez precedensu w dziejach planety, więc „przeszłość nie przechodzi”, a przyszłość roztopiła się w histerycznym, rozedrganym, skowyczącym o ratunek, ciągliwym jak guma do żucia dniu dzisiejszym. Francuski historyk Pierre Nora twierdzi, że gdyby szukać analogicznego w dziejach Europy kryzysu czasowości, należałoby pomyśleć o okresie późnego Cesarstwa Rzymskiego. Chociaż tamtym rozwalinom towarzyszyła jednak nadzieja i obietnica zmartwychwstania. 33 Ponieważ pod koniec wieku miliony nie spodziewają się już od przyszłości niczego, panuje ciągły stan wyjątkowy. W gospodarce, w polityce, w życiu codziennym. Trzech gówniarzy w wieku od trzynastu do piętnastu lat chciało mieć natychmiast zapalniczkę „zippo”, więc zastrzeliło właścicielkę sklepu w miasteczku pod Rouen. W miejscowości spokojnej, cichej i dostatniej, w której nie handlowało się narkotykami i nie wbijało noży w plecy przechodniów. Cóż to za siła kazała gówniarzom wyjąć z szafy magnum ojczyma i zaplanować napad na sklep z powodu zapalniczki? Co za zła moc nacisnęła za nich na spust? 96 W czasie wiecznego „teraz” osobę, która się nie spieszy, nie krzyczy, nie awanturuje, nie jęczy, niczego od innych nie żąda i raczej nie narzeka – powszechnie uznaje się za wariata. Za głupca i naiwniaka skazanego nieuchronnie na przegraną. Albo ja mam czas, albo czas mnie ma. Już dawno wybrałem. Inni patrzą na mnie pobłażliwie. Ze zgrozą. I z zazdrością. 97 Kto niczego nie spodziewa się po przyszłości, nie ufa i nie potrafi kochać – ulegnie burej sile, której na imię Zaraz(a). 98 Alexis de Tocqueville: „Wydawało mi się czasami, że jeśli społeczeństwa różnią się obyczajami, to moralność polityków jest wszędzie taka sama. Jedno jest pewne, że we Francji wszyscy przywódcy stronnictw, jakich znałem w mym czasie, w równym stopniu wydali się niegodni przewodzenia...” 99 Pojechałem do mych ulubionych królewskich rozwalin, na tyły wersalskich ogrodów. Nikt tam nie zagląda z wyjątkiem kotów i wiewiórek. Rozwaliny rozwalają się równo: jakaś budka gajowego, chatka strażnika, spichlerz z dziurawym dachem. Nieopodal zasypana do połowy studnia. Przy studni kamień. Pod kamieniem ukryłem list z najskrytszym marzeniem mego życia i często tu gnam, żeby sobie marzenie przepowiedzieć. Powiedziałem sobie, że jak będę sobie przepowiadał, to się ziści. 100 Do rozwalin trzeba umieć trafić. Rozwalin gołym okiem nie widać, wszak to Wersal – majestat i styl. Nic ich nie zapowiada, ani leśne ścieżki, po których rowerem wspinam się ku ogrodom od strony Saint-Cloud, ani pałacowe przepychy, ani fontanny, ani wystrzyżone równo parkowe aleje, ani tłumy zachwyconych turystów. Żeby trafić do rozwalin, trzeba ostro zjechać wzdłuż pałacowego muru, przeciąć groblę na sadzawce, przedrzeć się przez młode o tej porze roku pokrzywy, zjechać po marmurowych schodkach, prowadzących w stronę Petit Trianon i już – otwiera się widok nad widoki. Drzewa stoją jeszcze równo jak jegry, ale trawniki dzikie zamieniają się w leśny gąszcz, aleje jeszcze prostawe, ale zapiaszczone i wyboiste, już w kałużach, w zniechęceniu, w zatra 34 caniu linii prostej, jeszcze chwila, jeszcze kilkadziesiąt podskoków na wybojach i wypadam na kartoflisko, na równinę mazowiecką, na młode żyto i jemiołę, na rozgardiasz swojski: grabie rdzewieją przy miedzy, dyferencjał porzucony w poprzek steczki, obręcz chyba od drabiniastego wozu – do uczepienia nad strzechą dla boćka. Wersal tu pachnie Wołominem, a siano – snem. Kostium Króla Słońce – bo Ludwik XIV tańczył w królewskim balecie jako Słońce właśnie – wytartą podszewką na wierzch wywrócony. Dobrze mi, pod studnią, przy kamieniu. Alegorycznie. 101 Demokracja we Francji – i nie tylko we Francji – powoli schodzi ze sceny, przynajmniej w kostiumie, w jakim występowała, z przerwami, przynajmniej od czasów Wiosny Ludów do końcówki XX wieku. Od Wiosny Ludów, bo około roku 1848 najmądrzejsi Francuzi – jak Alexis de Tocqueville – pojęli, że sama demokracja polityczna nie wystarcza i trzeba mocniej pomyśleć o „demokracji społecznej”, czyli o równości i braterstwie, z pełną wiedzą, że nierówności społecznych w republice wyrównać nie sposób. Ale coś koniecznie począć należało, żeby unikać rewolucji i pogodzić – choćby tylko częściowo – jednostkę ze społeczeństwem, próbować, by jednostka poczuła się obywatelem, który z kolei czuje się reprezentowany przez inną jednostkę, którą wybrał i do której żywi przynajmniej względne i ograniczone zaufanie. 102 W ciągu lat dziewięćdziesiątych XX wieku zaufanie znikło. Nastąpiło to podejrzanie prędko i prawie znienacka. Globalizacja gospodarki powoduje, że nie bardzo wiadomo, kto nami rządzi. Przecież już nie reprezentanci „narodu” po sejmach, parlamentach i po Zgromadzeniach Narodowych, lecz finansiści, urzędnicy lub informatycy, których ani twarzy, ani nazwisk nie znamy, anonimowi władcy podejmujący suwerenne decyzje o przepływie – z jednego ekranu komputera na drugi – niewyobrażalnych sum pieniędzy, o transportowaniu towarów i przepływie informacji. Gubernator Banku Światowego? Prezes Międzynarodowego Funduszu Walutowego? Jaki ma wpływ obywatel Dupont lub Kowalski na jego wybór? Ekonomia światowa podporządkowała się niezbadanym wyrokom finansjery. Nie biadolę – tylko spokojnie opowiadam. Nie oceniam – biorę pod uwagę. 103 Z przepływem informacji równie wielki kłopot. Internet zmienił stosunek do prawdy. Pytania o prawdę informacji pod koniec wieku postawić już właściwie nie sposób, na pewno nie wypada i może też nie warto. Po informacjach się jedynie „żegluje”, ich związek inny niż z ekranem komputera lub drukarką przestaje żeglarza obchodzić. Nie rozpaczam, nie narzekam tylko krótki list przyciskam kamieniem. 104 Anonimowe przepływy anonimowych miliardów, dokonywane przez bossów bez imienia i miliardy internetowych informacji tak szczegółowych i w większości niesprawdzalnych, że stają się anonimowe i abstrakcyjne, wywierają wpływ na funkcjonowanie zachodnich demokracji i to wpływ poważny. W ciągu ostatniego dziesięciolecia przywódcy prawie wszystkich partii politycznych – nie tylko we Francji – utracili brutalnie swą reprezentatywność, na co zwrócił uwagę Alain To 35 uraine w eseju Czy możemy jeszcze żyć razem? Równi i różni. Utracili, nie dlatego że – jak powiada „lud” francuski – „wszyscy oni zgnilcy”, lecz dlatego że partie polityczne zamieniły się w przedsiębiorstwa lansujące swych kandydatów tak, jak reklamuje się towar w telewizji. Fachowcy pracują, by kandydata klient kupił, natomiast programy, hasła, obietnice przedwyborcze – to tylko słowa przeraźliwie puste i – po prawdzie – nieskończenie głupie, bardziej przypominające teksty z telewizyjnych reklam proszku do prania lub szamponu niż dyskurs polityczny. Słowa wygłaszane tak drewnianym językiem, że analizy Michała Głowińskiego dotyczące nowomowy Peerelu pasują do politycznego bełkotu polityków francuskich, ale powtarzam, nie tylko francuskich – tak dokładnie, że aż strach. Nie dlatego że polityką zajmują się obłudni cynicy, analfabeci, głupcy, karierowicze, ludzie pozbawieni wrażliwości i sumienia, chociaż wiadomo, że takich typów polityka pociąga najmocniej, tylko dlatego że inaczej już postępować nie można. We Francji – i w wielu krajach Zachodu – mechanizmy demokratycznych wyborów funkcjonują sprawnie, ale wyborcy tracą na swojej „obywatelskości”, bo czują coraz wyraźniej, że nikt ich nie zamierza reprezentować i że „nie o to chodzi”. W co zamienia się pod koniec wieku w starych krajach demokratycznych demokracja, skoro słowo to znaczy jedynie, że działa gospodarka rynkowa i że władza – nie jest władzą absolutną? W pustą formę? 105 Dlaczego Francuzi tak chętnie głosują na skrajnie prawicowy Front Narodowy Le Pena i nieco mniej chętnie, ale i tak nadspodziewanie licznie, na ugrupowania trockistowskostalinowskie? Naprawdę, w najgorszych snach i w najcięższej depresji nie uwierzę, że wszyscy głosujący na Front Narodowy popierają obłędne, chamskie i prymitywne bzdury wygłaszane przez jego szefa. Nikt mi też nie wmówi, że sukces wyborczy zabawnej pani Arlette z ugrupowania zwanego „Walką Robotniczą”, należącego do międzynarodówki komunistycznej można przypisać treści głoszonych przez nią głupot. Obywatele wyczuwają, że Le Pen lub pani Arlette jeszcze wierzą w to, co mówią. Mniejsza z tym – co mówią. Ważne – jak mówią oraz że pomiędzy słowem i rzeczą w ich gadaniu występuje związek stary, znany, utrwalony przez wieki. Ludzki jakiś. 106 To, co mówią, może i podłe albo i całkiem głupie, ale jeszcze żywe, więc jeśli nie do serc i rozumów – to do nerek ich gadanie trafia. A poza tym zawsze można kiwnąć głową, że taki Le Pen trochę racji ma, bo przecież cudzoziemców we Francji za dużo, przedmieścia terroryzują bandy młodych Arabów (słowo surowo zakazane: Araba nie można nazwać Arabem, Murzyna Murzynem, a białego – białym, bo wypowiedzenie tych słów, jak złe zaklęcie, oznacza przestępstwo z paragrafów antyrasistowskich). I również takie zaklinanie słów powoduje, że na Le Pena lub na panią Arlette obywatele osłabieni w swej obywatelskości i sprowadzeni przez mechanizmy gospodarcze – nas wszystkich przekraczające – do roli „pracujących”, „poszukujących pracy” lub coraz liczniejszych „wykluczonych”, czyli SDF-ów: osób bez stałego miejsca zamieszkania – oddają swoje głosy głosu wolnego i wolność ubezpieczającego pozbawione. 107 Ucieczka od wolności? Nie – bo nie bardzo wiadomo, od czego uciekać, skoro nie wiadomo, czym jest dzisiaj wolność. Nawet pytać nie warto. Najważniejsze, żeby utrzymać albo 36 zdobyć pracę. I „konsumować” jak najwięcej, ale też odłożyć na boczku. Wieczorem odpocząć trochę przed telewizorem albo Internetem: „pozapować”, pożeglować i raczej nie myśleć, po co się żyje. Wystarczy zmienić program, nacisnąć „OK” na klawiaturze i zawsze jakaś odpowiedź wyskoczy. 108 Oparłem rower o studnię i usiadłem w wersalskim kartoflisku. Królewska podszewka, skansen demokracji. Mówienie o prawach człowieka, milczenie o prawach obywatela, który zachowawszy prawa wyborcze, obywatelskie prawa zatraca. Mój program polityczny na całe życie krótki – tylko dwa słowa. Pilnuje go kamień, bo w głos kamienia wierzę. 109 Motto z Friedricha Nietzschego do XII tezy historiozoficznej Waltera Benjamina: „Potrzeba nam historii, ale innej niż ta, którą uprawiają błądzący w ogrodach erudycji”. 110 12 sierpnia 1933 roku Walter Benjamin zanotował widzenie (w dwóch wersjach), jakie miał w ataku sierpniowego szaleństwa w Ibizie, przytrafiającego się w południowych krajach ludziom szczególnie wrażliwym lub śmiertelnie zakochanym. Nadał mu imię „Agesilaus Santander”. Benjamin lubił skrywać się wśród wymyślanych anagramów, również kobiecych: wiele swoich esejów podpisywał imieniem Anna M. Bie. Gershom Scholem poświęcił analizie widzenia z Ibizy jedną z najbardziej niesamowitych rozpraw: Anioł Waltera Benjamina, zdając sobie sprawę, że w hiszpańskich zapiskach kryje się klucz do życia i pisania jego przyjaciela. Obie wersje widzenia z Ibizy zaczynają się podobnie: „Kiedy się urodziłem, rodzicom przyszło do głowy, że mógłbym kiedyś zostać pisarzem. Doszli zatem do wniosku, że byłoby dobrze, gdyby nie wszyscy od razu zauważyli, że jestem Żydem. Z tego względu, oprócz zwykłego imienia, nadali mi dwa inne, niezwykłe, by nie rzucało się w oczy, że nosi je Żyd lub że należą one do mnie jako imiona”. W Ibizie spadła zasłona z tajnego imienia. Benjamin podjął próbę autoegzorcyzmów. 111 Lęki dręczyły Benjamina przez całe życie, także w godzinie śmierci: Gershom Scholem, podobnie zresztą jak Rafiner Rochlitz, autor rozprawy Le désenchantement de l’art. La philosophie de Walter Benjamin (Odczarowywanie sztuki. Filozofza Waltera Benjamina, Gallimard 1992) uważa, iż gestapo po Benjamina by nie przyszło i tylko nocne przerażenie zmusiło go do samobójstwa. Lęk przed samym sobą opisany w Berlińskim dzieciństwie, kompleks garbatego skrzata, nienawiść do własnego ciała uznanego za brzydkie i niesprawne, lęk przed kobietami ujawniony najwyraźniej w stosunkach z Asją Łasić, opisany przez Jacques’a Derridę w najciekawszej jego książce Moscou aller-retour (Moskwa tam i z powrotem, Editions de l’aube,1995), lęk przed „dobroczyńcami” i „opiekunami” z Instytutu Frankfurckiego: Adornem i Horkheimerem, którzy wypłacali mu co prawda nędzne pieniądze, ale za to zmuszali do pisania tak, jak Benjamin nie chciał, lęk przed swoim wielkim przyjacielem Gershomem Scholemem, zarzucającym mu zaczadzenie materializmem historycznym i odejście od mistyki żydowskiej, lęk przed Brechtem, który potrafił brutalnie wyzywać Benjamina od 37 żydowskich mesjanistów, zdradzających interesy proletariatu. Lęk przed nazizmem i lęk przed komunizmem. Walter Benjamin bał się innych. I rozdwojenia w sobie. Zgodnie z tradycją kabalistyczną wierzył, że słowo stwarza obraz człowieka. Agesilaus Santander to magiczna projekcja imienia. Prośba o zwycięstwo nad lękiem. 112 Co kryje się pod tymi dwoma słowami? Agesilaus – to imię króla Spartan. Santander – to miasto w północnej Hiszpanii. Gershom Scholem twierdzi, że Benjamin przez całe życie tworzył anagramy. W archiwach frankfurckich znajduje się ich okazały zbiór. Michel Espagne i Michael Werner udowodnili w rozprawie Paryskie rękopisy Waltera Benjamina i „Passagen Werk”; zamieszczonej w rewelacyjnym, liczącym ponad tysiąc stron, tomie Walter Benjamin i Paryż (Editions du Cerf,1996, kolekcja „Pasaże”), że odkryty dopiero w 1981 roku przez Agambena w paryskiej Bibliothéque Nationale zespół archiwalny zawierający nieznany projekt Księgi pasaży został ułożony za pomocą skomplikowanego systemu anagramów. W książce o niemieckim dramacie barokowym Benjamin pisał, że przez anagram lepiej widzimy słowo; sylaby i dźwięk ujawniają się w nim z dumą, wyzwolone z wszelkich związków znaczeniowych. W anagramie rzecz i słowo stają się ciałem. Benjamin – nie wiem, czy świadomie – uprawiał za pomocą anagramów medytacje opisywane przez żydowskiego mistyka Abrahama Abulafię urodzonego w roku 1260 w Saragossie. Abulafia wypracował techniki ekstazy polegające na kombinowaniu liter, w których szczególną rolę odgrywała – bliska sercu Mickiewicza – gematria, czyli odkrywanie liczbowej wartości słów za pomocą egzegezy kabalistycznej. 113 Gershom Scholem pokazał, że imię Agesilaus Santander to anagram Angelus Satanas: Anioła-Szatana występującego równie często w tekstach hebrajskich, jak i w drugim liście świętego Pawła do Koryntian: „Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował – żebym się nie unosił pychą” (2 Kor 12, 7). Angelus Satanas to imię Lucyfera, anioła upadłego i zbuntowanego, anioła prześladowcy. Wiadomo, jak wielkie znaczenie przywiązywał Benjamin do obrazu Paula Klee Angelus Novus. Nie rozstawał się z nim nigdy. Obraz Paula Klee przedstawia istotę dwuznaczną: opiekuńczą i prześladującą, ducha dobrego i ducha złego, anioła stróża i demona lęku. Angeles Novus jest jednocześnie portretem Lucyfera i alegorią nieprzebranych zastępów anielskich, które zgodnie z tradycją talmudyczną, wyrażoną w traktacie Otzar Hakabad Abrahama Abulafii (1879), wznoszą się ku Bożej chwale i znikają w jej blasku jak iskry. Agesilaus Santander to tajne imię anioła z tempery Paula Klee. To znak rozdartego sprzecznościami żywota Waltera Benjamina: uznającego się za absolutnego wygnańca i bezwzględnego pechowca. We wszelkich dziedzinach życia. 114 Duchowe źródła inspiracji Benjamina zadziwiają, a cel jego myślenia przyprawia o zawrót głowy. W młodości rozczytywał się w niemieckich mistykach i poetach romantycznych: Jakubie Boehmem, Hammamie, Hölderlinie i Herderze. Napisana w więzieniu fantazja francuskiego wizjonera Augusta Blanquiego Do wieczności przez gwiazdy wywarła na nim wrażenie ogromne, podobnie jak Gwiazda Odkupienia zredagowana w ciągu kilku miesięcy roz 38 prawa Franza Rosenzweiga, żydowskiego myśliciela pragnącego się nawrócić na katolicyzm. Benjamina pociągała też filozofia judaizmu, ale – jak twierdzi Gershom Scholem – o judaizmie nie wiedział on nic, a jeśli coś wiedział, to tylko od niego. Twórczość Benjamina: niedokończona, a przecież jednorodna, rozdarta w sprzecznościach, ale najwyraźniej konsekwentna, ezoteryczna, wizyjna i katastroficzna, ale przecież dążąca do najradykalniejszej precyzji i przepełniona nadzieją, że ON może przyjść dziś wieczorem. 115 Już wiem: Benjamin czyhał na objawienie. Jak większość mistyków pragnął teologię zanurzyć w historii, a uczonego wynieść na stolec proroka: pragnął przekształcić całość europejskiego racjonalizmu i irracjonalizmu w nową jedność myślenia i bycia, czyli wypracować sposoby oglądania zapomnianej prawdy o dziejach w nagłym rozbłysku, w ekstazie. Chciał być uczonym wizjonerem. Misja niemożliwa. Zadanie nie do wykonania. Habilitacja zgodnie odrzucona przez porządnych niemieckich uczonych. 116 Benjamin pojmował pracę historyka jako zadanie tłumacza snów. W Pismach francuskich zauważył, że prawdziwy historyk, niczym średniowieczny kronikarz, opowiada zdarzenia bez dzielenia ich na ważne i nieważne, bowiem wszystko to, co się wydarzyło, ma sens. Każda chwila i drobina istnienia się liczy. Kronikarze średniowieczni opowiadali, podporządkowując swą opowieść niezbadanym wyrokom Opatrzności, odsunąwszy od siebie pokusę objaśniania i segregowania wydarzeń: „Zadawalali się egzegezą, której rola nie polegała na umieszczaniu wydarzeń w rygorystycznie pomyślanym ciągu, ale na opisie sposobu, w jaki zajmują one miejsce w niezgłębionym porządku rzeczy”. Porządek rzeczy wychodzi od samych rzeczy. Historyk musi się nauczyć czytać. Czytać anagramy. 117 Stąd pomysł Księgi pasaży, a raczej trzy projekty dzieła przenikające się wzajemnie i – jak zwykle u Benjamina – nigdy nie zwieńczone: projekt fantazmatyczny najbliższy jego doświadczeniom nadrealistycznym i przekonaniu, że palenie opium otwiera jakąś furtkę w murze. Historyk przypominał w nim szmaciarza szperającego w starych łachach na paryskich marchés aux puces lub błądzącego po bulwarach w aurze gazowych latarni. Drugi projekt Księgi pasaży ujawniał historyka w roli terapeuty leczącego śpiących z błyskotek techniki i masowo produkowanych towarów. W tym projekcie Benjamin najsilniej pragnął ukryć naturę mistyka i teologa w materialistycznej retoryce. Na szczęście – i tym razem – nic z tego nie wyszło. W projekcie trzecim historyk pojawnił się jako guślarz, obrzędowy przewodnik misteriów, potrafiący zatrzymać czas, odsłonić „moment wieczny”, nawiązać kontakt ze zmarłymi i ujrzeć. Co? 118 Myślałem, że wiem, ale jeszcze nie wiem. Mógłbym to nazywać rozmaicie. Próbowałem, na różne sposoby. Benjamina studiowałem długo i starannie. Czytałem uważnie, co o nim napisano w kilku językach, chociaż nad całą bibliografią pewno nie panuję. Nie chcę jednak 39 używać słów, które nie przeszły przez próbę anagramu. W każdym razie gra toczy się o widok nad widoki i o pieśń nad pieśniami. O to, by Angelus zwyciężył Santandera. 119 Bazyl Kerski, mój berliński przyjaciel, przysłał mi niedawno katalog wystawy „Walter Benjamin. Theoretiker der Moderne”, w którym znalazłem reprodukcję obrazu Desidereo Monzu Eksplozja w świątyni. Jeszcze stoją mury kościołów, spadające kolumny zastygły na chwilę w locie. Na moment długi jak wieczność. Nieuchronna katastrofa nastąpi, ale jeszcze nie teraz. Wszystko może się wydarzyć. Nawet Drugie Przyjście. 120 Thomas Stearns Eliot, Jałowa ziemia: „Kim jest ten, który idzie tam, gdzie ja i ty?” 121 Na wystawie warszawskiej księgarni, w drodze między Wrocławiem i Paryżem, zobaczyłem książkę Michaiła Bachtina W stronę filozofii czynu wydaną w Gdańsku przez słowo/ obraz terytoria i chętnie bym ją kupił, ale była niedziela. Jej ujrzenie uznałem za znak wystarczająco silny, by opowiedzieć historię, którą od kilku miesięcy opowiedzieć chciałem. Tym bardziej, że we Wrocławiu rozmawialiśmy w zacnym gronie o towianizmie w kulturze polskiej, czyli o niebezpiecznych związkach między słowem i czynem. Niebezpiecznych, ale też i cudownych czasami. Więc opowiadam. 122 Przeczytałem w „Esprit” esej Tzvetana Todorova Dlaczego Jakobson i Bachtin nigdy się nie spotkali i od tego czasu wracam do niego często, a szczerze powiedziawszy – nauczyłem się go prawie na pamięć, bo w tym niespotkaniu tkwi tajemnica. Metaforyczna i mroczna jak każda szanująca się tajemnica i przez to bardzo doniosła. Zrozumieć, dlaczego nie doszło do spotkania tych dwóch ludzi, którzy w humanistyce XX wieku odegrali rolę – bez żadnej przesady – najzupełniej przełomową, to tak, jakby zrozumieć siebie. Od Jakobsona nauczyłem się w młodości bardzo wiele. Później, dojrzalszy, wybrałem stronę Bachtina. Po eseju Todorova zrozumiałem, że najważniejszy jest ten trzeci. 123 Todorov przypomniał za relacją Kożynowa, zdarzenie, które rozegrało się w Moskwie, chyba w roku 1965. Bachtin przebywał w odosobnieniu w Sarańsku, ale od czasu do czasu udawało mu się odwiedzać swoich przyjaciół Zaleskich. Zadzwonił telefon. Bachtin nigdy nie podnosił słuchawki, więc rozmawiał Kożynow. Odezwała się pianistka Maria Judina, która powiedziała, że wie, że Michaił Michajłowicz do telefonu nie podejdzie, ale obok niej stoi Roman Osipowicz Jakobson, który przyjechał na krótko i marzy, żeby się z nim spotkać. Bachtin natychmiast przecząco pokręcił głową, że w żadnym wypadku, i kazał powiedzieć, że obłożnie choruje, chociaż – jak twierdzą jego przyjaciele – brzydził się kłamstwem. W kilka dni później Jakobson znowu zatelefonował do Zaleskich, by umówić się na spotkanie z Bachtinem za pośrednictwem Judiny, i Bachtin po raz drugi powiedział „nie”, usprawiedliwiając się przez Kożynowa rychłym wyjazdem do Sarańska. Na co Jakobson – 40 przez Judinę – uradowany: „no to ja przyjadę do Sarańska!” Słuchawka spoczęła na widełkach, a Kożynow zaczął ubolewać: „Michaile Michajłowiczu, Roman Osipowicz to człowiek bardzo energiczny, on przyjedzie do pana do Sarańska, a tak to posiedziałby ze dwie godziny i byłby spokój”. Bachtin z dziwnym uśmiechem odrzekł: „O nie, do Sarańska cudzoziemców nie wpuszczają”. Sarask był zoną, w okolicach gułag i fabryki zbrojeniowe. I nigdy się nie spotkali. Tak oto największy filozof dialogu i obrońca wolnego słowa stającego się między ludźmi odmówił rozmowy największemu piewcy naukowej teorii języka i mowy poetyckiej jako rzeczy, chociaż Jakobson bardzo chciał porozmawiać. Dlaczego? 124 Jakobson i Bachtin debiutowali prawie równocześnie, w roku 1919. Jakobson napisał krótką i zdecydowaną apologię futuryzmu, Bachtin – krótki szkic Sztuka i odpowiedzialność. Jakobson, głosząc wielkość futuryzmu, chwalił jedność sztuki i nauki, obiektywności w poznaniu i nieskończenie wierzył w przyszłość: „Eliminacja statyzmu, ekspulsja absolutu: oto podstawowa tendencja nowych czasów, najbardziej palące zadanie współczesności. Filozofia negatywna i czołgi, doświadczenia naukowe i władza sowietów, prawo względności i okrzyk «Precz!» Futuryści rozbijają granice starej kultury”. Tekst Bachtina zmierzał w zupełnie innym kierunku. Nie scjentycznym, lecz etycznym. Artysta odpowiada za to, co robi, swoim życiem. Pomiędzy tym, co mówi, i jak w życiu postępuje, zachodzi związek odpowiedzialności. Artysta odpowiada za to, co pisze, tym, jak żyje. Jeśli pomiędzy sztuką i życiem występuje sprzeczność – to artysta kłamie. 125 Jakobson uważał się za ucznia Husserla, szczególnie cenił drugi tom Badań logicznych, a fenomenologii nauczył go wielki rosyjski filozof Gustaw Spet. Żadnych psychologicznych domieszek, żadnych cielesnych związków: mowa ludzka – mowa poetycka w szczególności – to urządzenie, które funkcjonuje jak mechanizm i jako mechanizm daje się w kategoriach naukowych najściślej opisać. Jakobson stworzył cudowną teorię języka, w której występował anonimowy nadawca, anonimowy odbiorca, kod i kontekst. Jakobsona coraz bardziej pasjonowała genetyka, chociaż swoje pierwsze pomysły dotyczące teorii mowy zaczerpnął od informatyków. W późnym wieku doszedł do wniosku, że prawa językowe dadzą się równie dokładnie rozpracować jak kwas dezoksyrybonukleinowy. A życie? Ciało? Miłość? Śmierć? Dla Jakobsona – to już inna rzecz od mowy, która jest przecież tylko rzeczą. 126 W roku 1920 Bachtin napisał esej, odkryty dopiero sześćdziesiąt sześć lat później, któremu wydawcy nadali tytuł Filozofia czynu. Równie dobrze mógłby go napisać – a raczej wyrzucić z siebie, wygadać, wytańczyć – Mickiewicz, bo idzie w nim o najprostszy, a przez to skryty, stosunek słowa do czynu i – mówiąc niemodnie – duszy do ciała. Bachtin wyłożył w nim pewną filozofię „pasaży”. Każdy człowiek jest osobny, wchodzi w życie i odbywa wędrówkę, a każdy jego krok, słowa i gesty są niepowtarzalne, choć wydać się mogą powtórzeniem. Przechodząc przez swój pasaż, błądzimy, cierpimy i kochamy, mówimy, narzekamy, wzdychamy, płaczemy i śmiejemy się z innych i do innych. Nasza mowa do systemu znaków, nadawcy, odbiorcy, kodu i kontekstu ograniczyć się żadną miarą nie daje. I życie nasze jest czynieniem, a więc aktem moralnym, jakimś dobrem lub złem. I nasze 41 życie podobnie jak nasza mowa, która przecież do życia należy, nie daje się do rzeczy sprowadzić. W rzecz możemy wstępować, ale rzeczą nie jesteśmy. Uczeni powiedzieliby, że idzie o różnicę pomiędzy monologiem i dialogiem, wszak Jakobson monolog wielbił, a Bachtin uprawiał filozofię dialogu. Tak, ale... 127 ...ale najważniejsza różnica pomiędzy Jakobsonem i Bachtinem skrywa się w ich stosunku do czasu. Jakobson wierzył w przyszłość. Bachtin – kochał tylko teraz. W uwielbieniu jutra kryje się najczęściej strach przed dniem dzisiejszym. Wtedy dziś traci smak, nasze słowa szeleszczą jak piasek i choćby najbardziej uczone i mądre – nie znaczą nic, bo brak im siły i radości. 128 Jesteśmy dwa obłoki rankiem i po południu nad głową, Jesteśmy łączące się morza, dwie z tych wesołych fal, które kładą się jedna na drugiej i wzajemnie zwilżają siebie, Jesteśmy śnieg, deszcz, chłód, mrok, jesteśmy każdy wytwór i oddziaływanie ziemi, Krążyliśmy i krążyliśmy, aż znów powracamy do domu, Została nam tylko wolność i tylko nasza radość. 129 Todorov przypomniał, że Jakobson i Bachtin stanowczo „stronili od polityki”, co jeszcze wcale nie znaczy, że władza sowiecka pozostawiła ich w spokoju. W jednym z licznych wywiadów Jakobson powiedział, że rewolucja go pociągała i udział w niej rozumiał jako obowiązek nauczenia się jak najwięcej i jak najszybciej po to, by „uzbroić się intelektualnie”. Rewolucja stała się dla niego synonimem sztuki awangardowej. W roku 1920 Jakobson wyjechał do Czechosłowacji i pracował w rosyjskiej misji Czerwonego Krzyża jako tłumacz. W Czechosłowacji pozostał. Nigdy nie powiedział głośno, dlaczego w latach trzydziestych musiał ukrywać się w Pradze, w Brnie, wyjechać do Danii, do Szwecji i wreszcie do Stanów Zjednoczonych. Nie powiedział, lecz wiadomo, że bał się prześladowań, ponieważ pochodził z rodziny żydowskiej, choć uważał się tylko za Rosjanina. Jakobson pozostawał przez całe życie – choć, powtarzam, lubił udzielać wywiadów – bardzo dyskretny wobec reżimu sowieckiego, z czego oczywiście zarzutów czynić mu nie wolno. W rozmowach z Krystyną Pomorską opowiedział, że Gustaw Spet zniknął z uniwersytetu, ale w gułagu nie siedział, a najważniejsze, że „pozostały po nim jeszcze nie opublikowane dzieła”. Spet przez pięć lat głodował w obozie. Enkawudyści rozstrzelali go w listopadzie 1937 roku. Dla Jakobsona najważniejsze było to, że pozostało dzieło. Do opublikowania w przyszłości. 130 Bachtin też myślał w roku 1917 o lekturach i studiach. Potem starał się pozostawać z boku. W samotności. W lipcu 1929 roku Sowieci skazali go na pięć lat gułagu na Sołowkach, czego by oczywiście nie przeżył. Na szczęście Judinie i Kaganowi udało się Sołowki zamienić na deportację w Kazachstanie. W przeciwieństwie do innych rosyjskich intelektualistów – reżim już go więcej nie prześladował. Todorov twierdzi, że Bachtina ratowała oficjalnie uznana choroba, ale też zdolności przystosowawcze i umiejętność mimikry. W Sarańsku wy 42 głosił w miejscowym Instytucie Pedagogicznym cykl odczytów „Wpływ Lenina i Stalina na stanowisko partii w sprawach literatury i sztuki”, ale powtarzam, gdyby ktoś Bachtinowi czyn jego wyrzucał – podobnie jak uwielbienie Jakobsona dla Elsy Triolet i Aragona – popełniłby śmiertelny grzech anachronizmu. Bachtin nauczył się kryć i uciekać. Przed wszystkimi obcymi, znajomymi i nieznajomymi. Jego życie wymagało stosowania barw ochronnych, by mógł pisać o życiu jako wielkim darze i uprawiać filozofię dialogu, który umożliwia wpisanie sztuki i egzystencji w perspektywę odpowiedzialności. 131 Jakobson, przez całe życie traktujący humanistykę jak naukę ścisłą, mowę sprowadziwszy do martwej rzeczy, żył i pragnął tak rozmawiać, jak Bachtin o mowie pisał. Jakobson, wielbiciel monologu i przyszłości, żył ostro w teraz i nie lękał się dnia dzisiejszego. Filozof jedności słowa i czynu z Jakobsonem rozmawiać nie mógł. Nie potrafił powiedzieć „tak”. Lękał się, że pomiędzy „ja” i „ty” wejdzie „ten trzeci”, kto zabije. Tzvetan Todorov: „Michaił Bachtin był kaleką i poruszał się z trudnością. Roman Jakobson miał problemy ze wzrokiem. A jednak ci dwaj wielcy myśliciele mogą nas wprowadzić w nowe tysiąclecie, jeśli się zgodzimy, by paralityk i ślepiec połączyli swe siły, by chodzący poniósł na plecach widzącego, praktyk dialogu wspomógł jego teoretyka. Ale musimy przyjąć, że każde przeżyte życie ma sens”. 132 Alfred de Vigny do Iwana Turgieniewa, 13 listopada 1872 roku: „Przez całe życie pragnąłem zamknąć się w wieży z kości słoniowej, ale fundament podmyła taka fala g..., że zapadłem się wraz z nim”. 133 Bezrobocie we Francji się zmniejszyło. Trochę. To dobry znak, ale nie bardzo wiadomo czego. Przedświąteczna gorączka zakupów, w tym roku naprawdę wysoka, jakby histeryczna: szalejmy, kupujmy, wykupujmy, darujmy sobie nawzajem prezenty, bo kto wie, czy za rok nie znajdziemy się na bruku – spowodowała, że należało zatrudnić – chwilowo – dodatkowy personel. Święta się jednak skończyły i gorączka spadła. Wedle oficjalnych danych, w grudniu ubiegłego roku znalazło pracę (powtarzam: przeważnie chwilową) blisko 50 tysięcy osób. Z raportu Henri Guaino, komisarza do spraw planowania społecznego przy prezydencie Republiki, wynika, że bez pracy, w sytuacji stałego zagrożenia utraty dochodów, w biedzie i nawet w nędzy znajduje się we Francji 7 milionów ludzi. Henri Guaino po opublikowaniu raportu stracił posadę i zapisał się do agencji dla bezrobotnych. Chyba nie brał jednak czynnego udziału w buncie, który wybuchł przed ponad miesiącem. Bunt przycupnął, ale nadal groźnie pomrukuje. 134 „Dzień 22 lutego nie wyglądał tak, by budzić poważny niepokój. Tłum wypełniał już ulice, lecz zdawało mi się, że składał się raczej z ciekawskich i niespokojnych duchów niż buntowników: mijając się, mieszczuch i żołnierz wymieniali dowcipne słówka i w tłoku słyszałem mniej okrzyków niż żartów. Wiem, że nie należy wierzyć pozorom, bo zazwyczaj 43 powstania rozpoczynają paryscy ulicznicy i na ogół czynią to na wesoło, jak uczniowie wyjeżdżający na wakacje”. Alexis de Tocqueville, Wspomnienia. 135 Przed Wielkanocą znowu się ruszy. Ale wiadomo, że to jedynie podrygi, że bezrobocie jest i bezrobocie będzie. Jako zjawisko trwałe, naoczna dana świadomości i może kara za grzechy. Bezrobocie specjaliści zwą też „kryzysem zatrudnienia”. Lubię słowo „kryzys”: kojarzy mi się z kryzą i z Ozyrysem. Kryzys z natury swojej, podobnie jak egipski bóg – powinien przyjść i wyjść. „Kryzys zatrudnienia” nadszedł, ale już nas nie opuści. Rozpanoszył się bezwzględnie i po chamsku. Jego nieproszone przyjście zmusza do przemyślenia podstawowych pojęć dotyczących demokracji, człowieka i obywatela. Szybko, jak najszybciej, bo inaczej... 136 „Podczas tego dnia nie dostrzegłem w Paryżu ani jednego przedstawiciela publicznego porządku, ani jednego żołnierza, żandarma czy policjanta; zniknęła nawet Gwardia Narodowa. Wyłącznie lud nosił broń, pilnował państwowych budynków, czuwał, rozkazywał i karał. Było rzeczą nadzwyczajną i straszną oglądać w rękach tych, co nic nie posiadają, całe to wielkie miasto wypełnione bogactwami, a raczej cały ten wielki naród, albowiem na skutek centralizacji ten, kto włada Paryżem, panuje nad Francją”. 137 Praca dla wszystkich, na całe życie, z gwarancjami, z przywilejami, z rentą, z emeryturą, z Radą Zakładową – c’est fani. Koniec: pracy – w klasycznym sensie i z typowymi konsekwencjami – brakuje dla milionów. Więc rozstrzygnijmy: czy człowiek bez pracy nadal pozostaje człowiekiem i obywatelem, czy nadal istnieje jako osoba ludzka? A jeśli jako osoba ludzka, to może nie całkiem jako obywatel? Czy „poszukujący pracy” – obłudna nomenklatura w administracyjnej francuskiej nowomowie, określająca człowieka, któremu bezrobocie tak przyrosło do skóry, że stało się jego prawdziwą profesją negatywną– jeśli jeszcze w mocy uczestniczyć w czymkolwiek, na przykład głosować, czy nie jest? Gdyby jeszcze „poszukujący pracy” pracę kiedykolwiek znalazł, to można by całą rzecz pominąć. Ale i on, i rządzący, i polityczna opozycja wiedzą, że jej nie znajdzie. Administracyjnym znakiem tej wiedzy stał się zasiłek dla tych, którzy żadnych dochodów pieniężnych nie posiadają, tak zwana RMI (Minimalna Zapomoga Społeczna), z której normalny człowiek ani wyżyć, ani umrzeć nie może, chociaż oczywiście znajdują się cwaniacy, którzy ów zasiłek pobierają i rozbijają się BMW, ale takich jest naprawdę niewielu i w końcu trafiają za kratki. 138 Demokracja dziś. Jak powinna wyglądać? Jaki kształt winno przyjąć demokratyczne państwo pod koniec wieku? Czego obywatele mogą po państwie się spodziewać? Czego państwo ma prawo wymagać od obywateli? Czy państwo winno rozdawać pieniądze „za darmo”? Inaczej: czy wolno płacić z państwowej (społecznej, prywatnej) kasy za to, że się nie pracuje, tak jak się płaciło dotychczas tym, którzy pracowali? Jeśli tak, to po ile? Chronić? Bronić? A może machnąć ręką na klasę wykluczonych...? Wielomilionowa armia bezrobotnych, choć jeszcze bezbronna, budzi pośród osób nie pozbawionych wyobraźni lęk. 44 139 „Przerażenie wszystkich innych klas było więc ogromne. Sądzę, że w żadnym z okresów rewolucji nie było ono tak duże i myślę, że można je porównać tylko ze strachem, jaki musiały odczuwać cywilizowane miasta świata rzymskiego, gdy ujrzały się we władzy Wandali i Gotów”. 140 Czy we Francji, jak powiadają wymowni dziennikarze, „w ojczyźnie praw człowieka i obywatela”, w demokratycznym państwie na przełomie kolejnego tysiąclecia, mechanizmy demokracji funkcjonują jeszcze wystarczająco sprawnie, by uchronić od degradacji godność wszystkich ludzi? Czy godnie żyją tylko ci, co pracują, czy też godność swą – nietkniętą – zachowują również ci, którzy nie pracują? Czy demokracja, zawsze słaba i blada, nie przechodzi dziś szczególnie ciężkiej choroby? Oto pytanie o sens wolności pod koniec wieku. „Kryzys zatrudnienia”, kryzys demokracji, kryzys wolności wyraża się w kryzysie zarówno państwa opiekuńczego, jak i snów o skutecznym funkcjonowaniu państwa liberalnego. 141 „I ponieważ niczego podobnego do tej pory nie widziano, sporo ludzi spodziewało się niesłychanych aktów gwałtu. Co do mnie, zupełnie nie podzielałem tych obaw. To, co oglądałem, kazało mi oczekiwać w najbliższej przyszłości dziwnych perturbacji osobliwych występków, lecz ani przez chwilę nie wierzyłem w rabunek bogatych”. 142 To widać jak na dłoni, skurczonej z zimna dłoni nędzarza: z oficjalnych dyskursów większości polityków francuskich wynika, że celem ich działania stała się „walka z bezrobociem” i remont mechanizmu napędowego Republiki, by powróciła pomyślność – powiedzmy – z początku lat siedemdziesiątych. Ale z tych samych politycznych dyskursów wynika też niezbicie, że bez wspomagania, zasiłków i społecznej solidarności, czyli bez opieki państwa nad coraz liczniejszymi osobami, które nie potrafią, nie mogą lub nie chcą dać sobie w życiu rady, nastąpi zapaść. O nieprzewidywalnych skutkach. Na szczęście coraz głośniej socjologowie zaczynają protestować: Stop! Dosyć obłudy! Prawdziwa alternatywa wygląda następująco: albo powszechny zasiłek dla wszystkich, możliwy dzięki bogactwom osiągalnym ze sprawnego funkcjonowania najnowocześniejszych technologii wykluczających zatrudnienie, albo „wyzwolenie inicjatywy” i wypłacanie powszechnej pensji „za coś”. W obu wypadkach przyjmuje się, że rynek światowy będzie działał sprawnie, euro zaskoczy i nie nastąpi koniec świata. 143 „Zbyt dobrze znałem lud paryski, ażeby nie wiedzieć, że w czasie rewolucji kieruje się on zazwyczaj szlachetnymi porywami, że w dniach po zwycięstwie zaczyna zaraz się nim pysznić, pokazywać władzę i odgrywać bohatera. A gdy tym jest zajęty, dochodzi zwykle do tego, że ktoś tam przechwytuje rządy...” 45 144 Zwolennicy pierwszego rozwiązania intensywniej czytali w młodości Durkheima i Marksa, zwolennicy drugiego – Keynesa. Przejrzałem stos książek, które się w ciągu ostatniego kwartału ukazały: W stronę ekonomii zwielokrotnionej. Praca, aktywność, dochód dla wszystkich autorstwa Guy Aznara, Alaina Caillé, Jacques’a Robina, Rogera Sue; Bogactwo człowieka. W stronę ekonomi „czwartego sektoru” Rogera Sue; Praca czy dochód? Obrona dochodu bezwarunkowego Claudine Leleux; Zasiłek uniwersalny. W stronę dochodu obywatelskiego Jean-Marca Ferry’ego; Podatki i podział dochodu. Projekt reformy fiskalnej François Bourguignon i Pierre-André Chiappri; Ekonomia społecznych nierówności Thomasa Piketty’go; Szanse Francuzów Michela Gouillouda i Alaina Schlumbergera; Cierpienie we Francji. Banalizacja niesprawiedliwości społecznych Christophe’a Dejours’a. Ponadto przeczytałem z uwagą Historię gwałtu. XVI-XX wiek Georges’a Vigarella, która tylko pozornie z bezrobociem się nie łączy. O gwałcie niedługo opowiem. 145 Zwolenników liberalizmu i obrońców społecznej solidarności na ruinach państwa opiekuńczego w ocenie sytuacji różnią jedynie szczegóły, choć właściwie powinni skakać sobie do oczu: jeszcze ze dwadzieścia lat temu nie mogliby się porozumieć. Dzieliły ich elementarne założenia o mechanizmach społecznych, o istnieniu i o funkcjonowaniu osoby ludzkiej. Pod koniec wieku drogi równoległe, które nigdy nie powinny się przeciąć, spotykają się jak proste równoległe w nieskończoności. 146 „Lud chciał sobie początkowo dopomóc, zmieniając instytucje polityczne, lecz po każdej zmianie jego los albo nie polepszał się wcale, albo polepszał się z powolnością nieznośną dla gorączki jego pragnień. Było zatem nieuniknione, że pewnego dnia lud dojdzie do odkrycia, iż tym, co go krępuje, jest nie urządzenie rządów, lecz niezmienne prawa właściwe urządzeniu samego społeczeństwa i było też naturalne, że zacznie sobie stawiać pytanie, czy ma prawo i siłę, ażeby zmienić te ostatnie tak, jak zmieniał rządy”. 147 Fundament już podmyty i czas niewyraźny. Po wielu twarzach błądzi dziwny uśmiech, przykry zapach roznosi się w powietrzu i swawolne żarty. 148 Paryż: mężczyzna w średnim wieku, w rozpiętym garniturze przemierza Avenue de l’Opéra, gada do telefonu komórkowego, gryzie bułę z McDonald’sa. Z buły cieknie keczup. Mężczyzna zatrzymuje się i przeklina. Rzym: mężczyzna w średnim wieku, w rozpiętym garniturze przemierza Campo dei Fiori, gada, zagryza, a potem nerwowo trze koszulę. Warszawa: mężczyzna w średnim wieku, i tak dalej, a następnie słychać: „o, k...”. W innych miastach – pewno podobnie. Buły podobne, wyciekający keczup plami odzież na czerwono. To nie krew, tylko sos. SOS. 46 149 Pod koniec zeszłego stulecia, kiedy kwitł przemysł i nadzieja na lepsze jutro, socjologowie twierdzili, że już niedługo wspólnoty narodowe, a może i religijne, roztopią się w powszechnej społeczności ludzi przynajmniej wolnych, rozumnych, jeśli niezupełnie szczęśliwych. Pod koniec naszego wieku widzimy jasno, że procesy społeczne podążyły w kierunku prawie dokładnie odwrotnym. Współczesne społeczeństwa i instytucje ulegają erozji z powodu globalizacji systemu produkcji, konsumpcji i komunikacji. Rozwaliny przybierają formę histerycznej niekiedy tęsknoty do pierwotnych wspólnot. Procesowi globalizacji towarzyszy przeciwstawna tendencja: chęć ocalenia za wszelką cenę prywatności. 150 Alain Touraine, znakomity socjolog francuski w swojej najnowszej książce Pourrons-nous vivre ensemble? Egdux et différents ( Czy możemy jeszcze żyć razem? Równi i różni, Paris 1997, Editions Fayard) zauważył, że obecnie żyjemy na planecie Ziemi obok siebie, podobnie i jednakowo nieuważnie. Ale im bardziej nasz żywot staje się standardowy, tym mocniej daje o sobie znać pęd ku odosobnieniu, chęć odnalezienia się w jakiejś – nawet bylejakiej – grupie, w sekcie, w klice, w jakimś stowarzyszeniu osobnym i koniecznie „nieracjonalnym”, byle tylko oddać indywidualną wolność bożkom lub bałwanom noszącym niekiedy imiona tak stare jak „naród” i „rasa” lub nowe jak telewizyjny serial. Oto odbywa się pasaż wsteczny od uspołecznionego społeczeństwa ku pierwotnej wspólnocie, a może nawet – hordzie. Naiwni mędrcy tamtego końca wieku sądzili, że z drogi uspołecznienia społeczności odwrotu nie ma. Okazuje się, że jest. 151 Żyjemy razem – obok siebie – tracąc tożsamość; odzyskujemy jej pozory, jeśli wejdziemy w krąg wspólnoty wymagającej zabiegów pielęgnacyjnych: przestrzegania czystości, jedności, gotowości, zwartości. Systemy „globowego” otwarcia w zarządzaniu finansami i ekonomią wywołują reakcje przeciwstawne. Los Angeles, centrum zarządzania ekonomią światową, składa się z gett, poprzecinanych siecią autostrad. Centrum Paryża, wypróżnione z mieszkańców, zajęły biura, często puste i zmartwiałe. Globalizacja i separacja – oto dwie tendencje końca XX wieku, rozdzierające ludzkie dusze i pogłębiające niebezpiecznie poczucie schizofrenii istnienia. 152 Oto – wedle Alaina Touraine’a – humanistyczny dylemat końca stulecia: „Albo uznajemy pełną niezależność mniejszości i wspólnot, zadowoliwszy się przestrzeganiem reguł gry, procedurami zapewniającymi pokojowe współistnienie rozmaitych interesów, opinii i wierzeń, ale jednocześnie rezygnujemy z porozumienia, ponieważ nie łączy nas nic z wyjątkiem przyzwolenia na cudzą wolność poprzez działania czysto instrumentalne, albo też wierzymy, że łączą nas wspólne wartości: moralne – jak sądzą Amerykanie, lub raczej polityczne – jak wolą Francuzi, co prowadzi w konsekwencji do odrzucenia tych, którzy owych wartości nie podzielają szczególnie wtedy, gdy zakładamy, że owe wartości charakteryzuje zasięg uniwersalny”. 47 Albo żyjemy razem, komunikując się pomiędzy sobą wyłącznie w sposób zdepersonalizowany, za pomocą sygnałów technicznych, albo porozumiewamy się za pomocą symboli w obrębie zamkniętych wspólnot, które izolują się tym szczelniej, im bardziej czują się zagrożone przez kulturę masową. 153 Touraine uważa, że obecnie odżyła sprzeczność z okresu wielkiej rewolucji przemysłowej, rozpoczętej entuzjastycznie pod koniec XIX wieku i trwającej do roku 1914, ale w sposób znacznie bardziej dotkliwy, by nie rzec – katastrofalny. W tamtym czasie dominacja międzynarodowego kapitału i finansjery spowodowała nagły wzrost nacjonalizmów i „ożywiła ciągoty wspólnotowe zarówno w państwach przemysłowych, takich jak Niemcy, Japonia lub Francja, jak i w krajach biednych lub w koloniach, w których nacjonalizmy przeradzały się często w totalitaryzmy”. Czy zatem pod koniec naszego stulecia historia z końca ubiegłego wieku postanowiła się powtórzyć nie jako farsa, lecz jako historyczna psychodrama? Czym wybuchnie kryzys społeczeństw- narodów, rozdartych pomiędzy mondializację gospodarki kierowanej przez anonimowe centra finansowe i pokusę nacjonalistycznego, agresywnego wyosobnienia? 154 Zerwanie pomiędzy światem narzędzi i światem symboli, pomiędzy techniką i wartościami doskwiera, dokucza, boli. Ten rozbrat przenika indywidualną egzystencję w każdej chwili i w każdej (prawie) przestrzeni, wpływając coraz mocniej na codzienny żywot zbiorowości. Okazuje się, że jesteśmy „stąd”, czyli „znikąd”, to znaczy „zewsząd”. Związki pomiędzy społecznością lokalną lub narodową, podtrzymywane dotychczas przez pamięć, tradycję, język i szkołę, ulegają rozmazaniu na skutek coraz powszechniejszego udziału w światowym i zdepersonalizowanym procesie produkcji, wymiany i spożycia. Moje zachowania, moja praca, mój wygląd, mój komputer, mój Internet, mój sposób jedzenia, kochania, mówienia – coraz bardziej przypomina aktywność milionów ludzi na całym świecie. Im bardziej się do innych upodobniam i pośród innych roztapiam, tym bardziej tego nie chcę, bo – będąc „technologicznie” coraz silniejszym – czuję, że staję się coraz słabszy i coraz słabiej jestem, że moje „ja” zanika, topnieje, rozrywa się na dwoje, ucieka, cierpi i czasami chciałoby się unicestwić. 155 Alain Touraine twierdzi, że polityka ulega podobnej dekompozycji jak ,;ja” indywidualne. Rządzenie państwem polega dzisiaj przede wszystkim na dostosowaniu jego struktury i sposobu funkcjonowania do potrzeb ekonomii światowej, podczas gdy normy społeczne oraz wpływ instytucji państwowych na obywateli ulegają osłabieniu. Wzrasta natomiast walor „czasu wolnego”. Jak można dziś mówić o poczuciu „obywatelskości” i o skutecznym funkcjonowaniu demokracji przedstawicielskiej, skoro wybrani troszczą się o światowy rynek, a wyborcy – o życie prywatne? Pustkę zapełniają krzykacze i demagodzy. 156 I telewizja, która zajmuje tak ważne miejsce w naszym życiu, ponieważ chytrze łączy na co dzień to, co najbardziej intymne, z tym, co „globowe”. Telewizja powoduje, że emocje wywoływane przez obrazy ludzkiego cierpienia, śmierci i prześladowań, filmowane „na go 48 rąco”, połykamy równie gładko jak film sensacyjny, serial lub mecz. Zanika hierarchia wartości i zdolność rozróżniania kłamstwa od prawdy. Emocje – tak, chęć przeciwdziałania, protestu, pomocy– nie. Telewizja dostarcza pustych emocji, jak wódka pustych kalorii. Alain Touraine nazywa to zjawisko odspołecznieniem życia uczuciowego. Cwaniacy wiedzą, do czego telewizja służy, i potrafią zainscenizować nieistniejącą masakrę, prawdziwą zagładę upudrować na melodramat i bułę zmienić w bombę. Jedna część nas samych zanurza się w „kulturze światowej”; podczas gdy druga część, pozbawiona agory, na której powstawały, obcowały i ścierały się ze sobą normy społeczne, poszukuje przynależności do grup szybkiego pocieszenia. Stajemy się obywatelami świata bez poczucia odpowiedzialności, bez praw i obowiązków i jednocześnie – zaciekłymi obrońcami archipelagu prywatności zalewanego falami „kultury światowej”. Popadliśmy w stan prostracji i całkiem nam z nią do twarzy. 157 Alain Touraine: „Uległa osłabieniu możliwość definiowania jednostek i grup poprzez stosunki społeczne, to znaczy, że socjologia pojmowana jako nauka wyjaśniająca zachowania jednostek w ich wzajemnych relacjach staje się niemożliwa. Jeszcze wczoraj, żeby zrozumieć społeczeństwo, staraliśmy się opisywać stosunki produkcji, konflikty, metody ich negocjowania, mówiliśmy o dominacji, o eksploatacji, o reformach, o rewolucji. Dzisiaj mówimy jedynie albo o globalizacji, albo o marginalizacji, o postępującej koncentracji kapitału, o informatyce lub o formach konsumpcji. Przywykliśmy do istnienia społecznej drabiny, której szczeble wyznaczały kwalifikacje, dochody, wykształcenie, autorytet. Obecnie hierarchię wertykalną zastąpiła linia pozioma: jesteśmy albo w centrum, albo na peryferiach. Wewnątrz, albo poza. Na świeczniku, albo na śmietniku”. Tadeusz Różewicz już dawno zauważył, że dawniej spadało się pionowo. Obecnie – poziomo. 158 Optymiści uważają, że dobrze się dzieje: oto nadszedł czas wyzwolin jednostki z jej dawnych obciążeń wobec społeczności i historii. Oto nadciągnęła epoka prawdziwej wolności: przestrzeń nie stwarza już przeszkód, prawa rynku światowego obejmują ziemskie kolisko i nasze indywidualne życie coraz bardziej się indywidualizuje. Za cenę standaryzacji, to prawda, ale w końcu nie przesadzajmy: „nasze życie rośnie”, dostatnieje, chędożeje, obrasta w gadżety, jesteśmy coraz bardziej bezkonkurencyjni, nie wierzymy już w żadne historyczne misje grup lub narodów – bo nie wypada. Nie wierzymy w ideę postępu – bo śmieszna. Nie wierzymy w koniec historii – bo się w sobie skuliła. „Nie warto żyć lepiej jutro” – jak powiedział Touraine’owi jeden z ekologów – „warto żyć dzisiaj inaczej”. 159 Pod koniec XX wieku jesteśmy, a jakoby nas w ogóle nie było. Podobni i pogubieni. Z SOS-em na krawacie. Tako rzecze Zaratustra. Tak smakuje postmodernizm. 160 Na Targowisku Świętego Honoriusza budują nowy kryty pasaż. Na średniowiecznym placu, do niedawna szpeconym betonowym parkingiem, wyrosła lekka i przezroczysta konstrukcja policzona przez włoskich architektów, czyli przez cudzoziemców. 49 Strach przed obcymi biurokraci z merostwa pokryli obłudnym uśmieszkiem, bo nie znaleźli innego wyjścia. Większość rodzimych projektantów potrafi wypluwać mutanty: skrzyżować krążownik z bunkrem przeciwatomowym, o czym świadczy siedziba Ministerstwa Finansów na Bercy, lub wznosić stylizowane średniowieczne baszty wokół gigantycznej dziury w ziemi obłożonej z zewnątrz drewnem, na którym – w czasie deszczu – łamią sobie kończyny staruszki, wybijają zęby emeryci, a niżej podpisany skręcił nogę w kostce. 161 Mówię oczywiście o nowej siedzibie Biblioteki Narodowej na Tolbiaku. Zaprawdę, powiadam wam, żeby do czytelni się dostać, należy pokonać tor przeszkód o stopniu trudności obliczonym na komandosa i to z Legii Cudzoziemskiej. Śliskość drewnianej wykładziny broniącej dostępu do skarbca francuskiej i światowej kultury najwyraźniej wyliczono nieprzypadkowo: zwykły śmiertelnik musi przejść przez najcięższe próby wody i powietrza, by wreszcie – profan – stanął oczyszczony u wrót świątyni niczym masoński wyzwoleniec. Tor przeszkód broniący wnijścia do tolbiakowej twierdzy bardzo wydał mi się romantyczny, polski. Kiedy chwytałem równowagę na zmoczonych deskach i słyszałem wkoło jęki, chrzęsty kruchych kości, poświsty piszczeli, głuchy puk puchnących pośladków, nagle poczułem, jak rozbrzmiały we mnie słowa francusko-polskiej pieśni: „Kto przeżyje, wolnym będzie, kto umiera – wolnym już”. Na Targowisku Świętego Honoriusza ani krążownika, ani katowni postawić się nie daje. Stąd konieczność obcego. Wracam do powieści. 162 Włoscy mistrzowie najwyraźniej bardzo kochają Paryż i w dodatku musieli czytać Paryskie pasaże Waltera Benjamina, ponieważ najnowszy kryty pasaż paryski to rodzaj hymnu pochwalnego na cześć dawnej stolicy świata. Konstrukcja na środku Targowiska Świętego Honoriusza widziana od strony Tulerii i ulicy Rivoli przypomina szklany namiot i lupę, ponieważ powiększa, pomniejsza lub zwija w spiralę – zależnie od pory dnia – siedemnastowieczne kamienice na rue d’Antin. Dzięki temu – przechodniowi przystępującemu do przezroczystej skrzyni na placu zdaje się, że budynki z drugiej strony pasażu wychodzą mu naprzeciw, kłaniają się w pas i mówią „dzień dobry”. Jeśli przechodzień wstępuje w plac od strony przeciwnej, czyli od Avenue de 1’Opera, to wniebowstępuje: szkło wypełnia się bowiem błękitem znad Ogrodów Tuleryjskich, zawsze innym, zawsze tajemniczym i nigdy nieruchomym. Światło wymieszane z blaskiem słonecznym lub z blaskiem miasta inkrustuje ściany konstrukcji, której istota polega na nieskrytości. Dawny średniowieczny plac targowy otaczają z czterech stron stojące na baczność kamienice, co przed pojawieniem się szklanej konstrukcji wywoływało lekką duchotę. Budowla na Targowisku Świętego Honoriusza, dzięki przezroczystości, zaprasza domy – ściśnięte jak dziewki na ławie – do tańca: dachy przytupują, kominy wycinają hołubce, okna mrugają: „oj dziś, dziś! hu, ha, ha!” Gdyby budowla straciła przezroczystość, stałaby się gigantyczną stodołą, halą jarmarczną, ale nawet w owej niespełnionej groźbie architekci zawarli wspomnienie o historii miasta: myśl o starych halach inżyniera Baltarda, wyrzuconych już dawno z brzucha Paryża. Kryty pasaż koło mego domu spełnia marzenie Juliana Przybosia, który zadzierał głowę na katedrę Notre-Dame i odmawiał w poświęconych jej wierszach litanię do zaklętego w kamień ruchu. 50 163 Co w pasażu się mieści? Komisariat policji i na szczęście jeszcze nic ponadto. Puste aluminiowe kolumny obsikuje brytan strażnika – Hermes. Ze strażnikiem i z brytanem żyję w przyjaźni, nie tylko dlatego żeśmy cudzoziemcy. Co w pasażu będzie? W pasażu będzie źle. Pomieszczenia na piętrach zajmie bank, którego sama nazwa brzmi jak sygnał niestrawności: „Paris Bas”. Już wciągnięto jednakowe biurka, przy których jednakowe sekretarki zaczną się łasić do odciśniętych z jednej sztancy zwierzchników w jednakowych dwurzędowych marynarkach ze złotymi guzikami i w uśmiechach Louism de Funésa przyszytych do gęby jak guzik. Należy jednak zachować pozory, wszak w czasach Rabelais’go kwitło tu prawdziwe życie, drgał targ: Kosze oliwek i cytryn, Bruk opryskany winem I odłamkami kwiatów. Różowe owoce morza Sypią na stoły przekupnie, Naręcza ciemnych winogron Padają na puch brzoskwini. 164 Pozory w butikach dla Japończyków zabłysną biżuterią. Odejdzie Hermes, pies i gwiazda piołun zapłacze. 165 Zastanawiałem się, skąd tęsknota do Dalekiego Wschodu u wielu moich francuskich przyjaciół, nieprzyjaciół i osób, z którymi nie łączy mnie ani stosunek uczuciowy, ani nawet znajomość. W końcu pojąłem, że francuski styl bycia wiąże z odległymi regionami kultura maski. Roland Barthes pisał w latach pięćdziesiątych w Mitologiach: „Greta Garbo należy jeszcze cała do owej chwili w historii filmu, kiedy to widok ludzkiej twarzy rozpętywał w tłumach najwyższy niepokój, [...] kiedy twarz stanowiła jakby absolut ciała, którego nie można było ani dosięgnąć, ani porzucić. [...] oblicze Grety Garbo uczestniczy we [..] władztwie dworskiej miłości, kiedy to ciało rozwija w widzach mistyczne poczucie zatraty. Jest to niewątpliwie wspaniała twarz-przedmiot; [...] szminka ma śnieżną gęstość maski; nie jest to twarz umalowana, ale otynkowana, bronią jej nie rysy, ale powierzchnia szminki; w kruchym, ale zbitym śniegu tylko oczy – czarne jak osobliwa roślinna plazma, ale pozbawione właściwie wyrazu – wydają się dwoma drżącymi nieco ranami. Mimo swej niezwykłej piękności, twarz ta – nie tyle wyrysowana, co wyrzeźbiona w gładkiej kruchości, a więc doskonała i przelotna zarazem przypomina umączoną twarz Charlie Chaplina, jej oczy jak czarny miąższ, twarz-totem” (przekład Jana Błońskiego). 166 Twarze kobiet – również mężczyzn, bowiem różnica płci nie odgrywa żadnej roli – chodzące paryskimi ulicami lub wysiadujące w urzędach intensywnie przypominają maski. Nie o turystach myślę, ich głupio zachwycone uśmiechy układają oblicza w maski okolicznościowe, lecz o tubylcach. Owe maski „naturalne” w swej sztuczności na plakatach lub w spotach 51 reklamowych, w świetle dnia powszedniego i w trójwymiarze wyglądają rozpaczliwie: starają się jednocześnie ukrywać jakąś złą tajemnicę i milcząco wołają o pomoc. Nigdzie nie łyka się tylu środków uspokajających, nigdzie liczba osób dotkniętych depresją nie wzrasta tak szybko jak właśnie we Francji. Pod koniec wieku – miejmy nadzieję, że proces ów dobiegnie wreszcie kresu – pogłębia się dystans pomiędzy powierzchnią i istotą, narasta napięcie pomiędzy czystą formą i Formą: maską i egzystencjalnym drżeniem. Napięcie to wzmacnia dodatkowo nieziemska wręcz uroda Paryża i całej francuskiej krainy. Najpierw jednak wypada powiedzieć, co maski pokazują. 167 Wiadomo od dawna, że formy zachowania we Francji wymagają opanowania i wstydliwości uczuć. Na rytualne pytanie: Comment ça va? należy najpierw rytualnie odpowiedzieć: Trés bien, a następnie – jeżeli stopień zażyłości rozmawiających na to pozwala – ewentualnie wyznać, że właśnie wczoraj nad bliskim przeleciał Anioł Śmierci. Kult formy odcisnął się tu mocno w pojmowaniu elementarnych danych naoczności: czasu i przestrzeni. Nie wypada życzyć bliźniemu „wszystkiego dobrego” ot, tak – po prostu, należy raczej wyrazić nadzieję na „miły koniec popołudnia”, „sympatyczne zakończenie wieczoru”, w najlepszym razie na „słoneczny weekend”. Czas składa się z dobrze posiekanych momentów, a szukanie w nim ciągłości zdradza niebezpieczeństwo utraty maski, czyli staje się nadużyciem wobec siebie i innego. W kulturze maski stosunek do przestrzeni zdradza analogiczną nieciągłość: on sort, „się wychodzi”. To ogólnikowe sformułowanie skrywa wszelkie formy życiowych zachowań: od wizyty w restauracji, po najbardziej powikłane stosunki seksualne. Wychodzenie oznacza gest niknięcia w miejscach, w których może dojść do zdjęcia maski lub przynajmniej do zastępowania jednej – inną. W każdym wypadku ten ryzykowny proceder musi dokonywać się w sekrecie, czyli w przestrzeni nieokreślonej i z trudnością identyfikowalnej. Ów stosunek do przestrzeni niewiele ma wspólnego z ochroną prywatności, ponieważ prywatność zatacza wyraźny krąg przestrzenny, nadaje mu kolor, smak i natężenie. W kulturze maski wychodzi się – jak przez okno w nicość. 168 Nosiciele masek pielęgnują je starannie wedle zasad savoir-vivre’u, przepisów czystej formy, czyli cudownie wypranego z treści systemu pokazywania się w teatrze codzienności, oraz podług ideałów estetycznych nie tyle narzucanych, ile objawianych podczas odbywających się dwa razy do roku pokazów mody Wielkich Krawców. Pokazy owe stanowią dokładny, choć zredukowany wyłącznie do wymiaru estetycznego, odpowiednik starożytnych Dionizjów, świąt nadających jedność i odradzających wspólnotę. Podczas pokazów mody na wybiegach pojawiają się Maski Idealne – Nadmarionety przystrojone w fantazyjne kreacje. Ich sceniczne spacery doskonale oddaje słowo „sztuczność” użyte przez Mickiewicza w Panu Tadeuszu dla określenia artyzmu uderzeń Jankiela w cymbały: „Uderzenie tak sztuczne, tak było potężne / Że struny zadzwoniły jak trąby mosiężne”. Nadmarionety mamią doskonałością kunsztu, to znaczy stwarzają iluzję nieobecnej świętości. Maska przybierana na co dzień nigdy nie sięga wyżyn ideału objawianego podczas pokazów mody, ale przynajmniej wytycza jedynie słuszną drogę i poucza, że maskuje się nie tylko twarz, lecz również całe ciało. 52 169 Cóż skrywa się pod maską? Strach przed twarzą. Nie przed utratą twarzy, bo proces jej stopniowego, lecz nieuchronnego zatracania, proroczo opisany przez Flauberta, spełnił się we Francji pod koniec XX stulecia w jestestwie swoim triumfalnie, lecz przed zajęciem postawy wobec egzystencji, czyli ujawnieniem – jak by powiedział Gombrowicz – stosunku do Formy. Maska przykrywa we Francji niesłychane „brutalstwo” w stosunkach między ludźmi. Okrucieństwo bliskie barbarii, zdepersonalizowane chamstwo. Formy polskiego chamstwa, doskonale opisane w dziele Sławomira Mrożka, różnią się od francuskich w sposób zasadniczy. Egzystencja rodzimych Zenków jest jawna, dokuczliwa i brzydka, ale niekiedy rozczulająco nieskryta, chciałbym rzec – powierzchowna. We Francji przybrała ona kształt głębinowy, istotowy, schizofreniczny, instytucjonalnie gwarantowany wybornymi tradycjami biurokratycznymi, treningiem w znoszeniu upokorzeń, w „łykaniu żab”. Obłuda i cynizm występują pod maską – pod maską właśnie – „ducha kartezjanizmu”. 170 Stąd coraz wyraźniejszy i coraz bardziej przejmujący strach we Francji przed Obcym. Ów lęk stanowi zewnętrzny objaw dekadencji kultury maski. Uczeni socjologowie i politolodzy widzą źródła pogłębiającego się szowinizmu Francuzów w kryzysie gospodarczym. Wiedzą i powtarzają, że obcych we Francji wcale nie przybywa, że lęk przed najazdem barbarzyńców z Afryki, z Azji i z Europy Centralnej (zwanej tu Wschodnią) to choroba z urojenia. Cóż z tego? Lęk przed Obcym puchnie, skrajnie prawicowy Front Narodowy Le Pena rośnie w siłę, a zaporowe przepisy administracyjne przeciwko rzekomym najeźdźcom po cichu wchodzą w życie. Obcy wygląda rozmaicie. Obcym jest również kloszard. On budzi strach największy, niczym w średniowieczu trupy skazańców wywieszane po zamkach na widok publiczny. Dziś on – jutro ty znajdziesz się poza układem, jeśli nie połkniesz tego, co patron każe ci połknąć. I ty zostaniesz Obcym. Noś więc maskę szykownie. Pudruj ją starannie. Skrapiaj perfumami. Kloszard cuchnie, odpadła maska, za to wraz z brodą wyrasta mu twarz. 171 Zamaskowani osobnicy we „władztwie dworskiej miłości” marzą o twarzy Grety Garbo, choć drepczą prosto ku zatracie śmiesznym krokiem Charlie Chaplina. 172 Skandal krąży nad Francją i całą Europą. Rosną kolejki przed sklepami. Dochodzi do scen gorszących, a nawet do nikczemnych prób kupczenia ciałem. Odnotowano pierwsze przypadki utarczek słownych i mięśniowych. Producent obniżył cenę wymarzonego towaru o dwa tysiące franków, ale trzeba nań czekać: we Francji – co najmniej dwa miesiące, za granicą – trzy i więcej. Zapanowała, jak by powiedział Zygmunt Krasiński, „namiętna śpiesznia, rozdraźń szalona”. Cóż za głód rzeczy? Widmo kolejek skręcających się ze złości przed sklepami w oczekiwaniu, aż „coś rzucą”, zapomniane już dawno w ojczystej zagrodzie, znalazło przytulisko nad Sekwaną? Tu się teraz zalęgły puste półki? Jeszcze nie, ale brakuje leku cudownego na plagi końca wieku, na AIDS i na raka? Bajecznej poduszki powietrznej chroniącej członki od skutków wyrzucenia z pracy? Eliksiru młodości? Pigułki sensu życia? Tak, ten mroczny przedmiot pożądania – to talizman. Tak to sacrum. Tak – to tarcza. Zwie się mégane scénic i jest kobietą. To nowy model wozu koncernu Renault. Gramatyka francuska samochód ozdobiła rodzajem żeńskim. 53 173 Mégane scénic brzmi jak „Sezamie, otwórz się”, aby szczęśliwi właściciele, wymawiając zaklęcie, słyszeli odmykanie wrót skarbca Ali Baby. Mégane scénic śni się przykładnym ojcom rodzin, wzbudzając nawet nocne polucje. Wzorowe matki oddałyby za wóz wszystko, nawet cześć swą niewieścią. Fabryka w Douai nie nadąża z montażem, powinna skręcać co najmniej 4500 sztuk tygodniowo, a wypuszcza tylko 3600. Potomkowie polskich i francuskich górników – bo Douai wszak w Nordzie leży – pracują po szesnaście godzin na dobę jako drzewiej sztygarzy na przodku. Mégane scénic: Semiramido! Sylfido! Ile cię trzeba scénić? Model podstawowy kosztuje ponad 100 tysięcy franków, bardziej wyrafinowane – znacznie więcej. Lecz ludzie spragnieni jej wdzięków i leczniczych właściwości zapłacą każdą cenę. Jaki czar w mégane scénic tkwi? Sięgnijmy do historii. Rok 1956: w Polsce nadciąga Październik. Francję nawiedza Bogini. 174 Nowy Citroën to tytuł mistrzowskiej Mitologii Rolanda Barthes’a, czyli poematu prozą w kształcie felietonu napisanego w roku 1956 dla „Lettres nouvelles”. Citroën DS 19 – to była samochodowa rewolucja. DS 19 – pojazd na czterech kołach, przypominający kosmiczny spodek, triumf nowej filozofii szkła i blachy. Jan Błoński, tłumacz Nowego Citroëna, przypomniał w przypisie, że: „Wóz typu DS 19 panegiryści nazwali «boginią». Litery «d» i «s» starannie wymówione dają po francusku wyraz déesse, co właśnie znaczy «bogini”. Roland Barthes napisał przed czterdziestu laty: „Myślę, że samochód jest dzisiaj dość dokładnym odpowiednikiem wielkich katedr gotyckich. Chcę powiedzieć: jest wielkim dziełem epoki, tworzonym w twórczej gorączce przez nieznanych artystów, użytkowanym w spojrzeniu, jeśli nie w praktyce, przez cały naród, który pochłania samochód jak przedmiot doskonale magiczny. [...] «Bogini» ma wszystkie cechy (a przynajmniej publiczność zaczyna jej nadawać cechy) przedmiotu, który spadł z innego świata; jednego z tych przedmiotów, które pobudzały manię nowości właściwą XVIII wiekowi i naszej powieści przyszłościowej; «Bogini» jest przede wszystkim nowym «Nautilusem»”. 175 Magia „bogini” wyrażała się w spojeniach: szyby przestały grać tylko rolę okien wybitych w blasze karoserii, a stały się oczyma: umożliwiały nowy kontakt z przestrzenią, niczym wysokie okna i rozety katedry gotyckiej ułatwiały obcowanie z absolutem. DS 19 potwierdzała, że jest dobrze, że świat zmierza we właściwym kierunku, a postęp i technika triumfują. Onego czasu zstąpiła z niebios bogini pomyślności i dobrobytu. Co obiecuje mégane scénic? 176 Nazwy współczesnych samochodów wymyślają komputery. To czysta sztuka dla sztuki, radość tworzenia nowych słów, które powinny się nabywcom optymistycznie kojarzyć, brzmieć jak zaklęcia, wzbudzając magiczną aurę przedmiotu: „bravo”, „brava”, „clio”, „twingo”, „berlingo”, „vectra”, „ka” et cetera. Specjaliści opracowali specjalne programy słowotwórcze rozkładające setki tysięcy istniejących wyrazów i kombinowanie cząstek w nowe całostki, tajemniczo brzmiące we wszelkich językach. 54 „Mégane scénic, mégane scénic, życie dziś ci się odmieni” mogłoby brzmieć reklamowe zaklęcie. Wszak méganc scénie ma kształt jaja, symbolu życia, odrodzenia i nadejścia dobrej nowiny. Co prawda, wiele samochodów w ostatnich czasach znacząco się zaokrągliło, ale mégane scénic nabrała owalności szczególnej, pojazd ten przekształcił się w opiekuńczy kokon, owija czule całą rodzinę, a ponadto daje się modelować we wnętrzu zgodnie z wolą owiniętych: można ustawić pięć miejsc siedzących, albo tylko dwa lub jedno i resztę przestrzeni zamienić w salonik, kuchnię, spiżarnię, w kaplicę lub karawan. 177 Można jechać, ale przyjemnie też w kokonie sobie postać: panoramiczne, wypukłe i okrągłe szyby umożliwiają nie tylko kontemplowanie przyrody, lecz także prawdziwą z nią jedność. Cóż bowiem bardziej naturalnego niż pobyt w skorupie wytworzonej, co prawda, z blachy i z tworzyw sztucznych, ale za to uczłowieczonych, schludnych i rozpuszczalnych niczym skorupka pisanki wielkanocnej. Mégane scénic staje się zatem przedmiotem doskonale magicznym i jednocześnie traci charakter przedmiotu – cieleśnieje. To ciało cię obejmuje, jesteś w nim jak w domu, jak w łonie matki, jesteś bezpieczny. Przeżyj to sam, stań się dzieckiem przez ptaka przyniesionym. Mégane scénic staje się stajenką: miejscem twych powtórnych narodzin w lepszym, uduchowionym świecie ożywionej i przychylnej techniki, która, co prawda, nie obiecuje świetlanej przyszłości – lecz tylko ocalenie. Kryzys szaleje, bezrobocie rośnie, jutro niepewne. Za niespłacone kredyty komornicy wyrzucają z mieszkania. Szef chce cię zwolnić z pracy. Żona łyka prozac. Dziecię zaczęło drygać pod techno podgrzane amfetaminą. Miej ich na oku. Pomyśl też o sobie. Mégane scénic cię otuli, pobudzi twoje życie rodzinne. 178 Ten samochód jawi się nie tylko jako „dość dokładny odpowiednik gotyckiej katedry”. Oto nowy wóz Drzymały dla Monsieur Dupont: dom, świątynia, środek magiczny, rodzaj butów siedmiomilowych, odmiana latającego dywanika, zbroja chroniąca przed okropnościami końca wieku. Mégane scénic – omne vivum ex ovo. 179 Diana, staroitalska bogini łowów, lasów, gór i księżyca, dziedziczka kobiecych bóstw płodności z Azji Mniejszej i z Krety – jak podaje Słownik mitów i tradycji kultury Władysława Kopalińskiego – bywa utożsamiana z grecką Artemidą, która jako córka Zeusa i Leto, bliźniacza siostra Apollina, była zarówno dawczynią szybkiej śmierci, jak i opiekunką rodzących i młodzieży, uzdrowicielką, wieszczką. Diana Nemorensis opiekowała się cudzoziemcami i wyjętymi spod prawa. Jej ołtarz w gaju pod Arycją w Górach Albańskich w środkowej Italii był miejscem najsłynniejszego kultu Diany, połączonym ze zdrojowiskiem, gdzie kapłani stosowali zabiegi balneologiczne, to znaczy ablucje, w celach terapeutycznych. Kapłanem zostawał zwyczajowo zbiegły niewolnik, jeśli ułamał gałąź pewnego drzewa i zabił nią w pojedynku dotychczasowego kapłana. „Drzewem Diany” zwali średniowieczni alchemicy amalgamat krystalicznego srebra otrzymany z roztworu rtęci. Posąg Diany w świątyni w Efezie, zaliczanej do siedmiu cudów świata, w której odbywały się tajemnicze misteria, wyróżniał biust o kilkunastu piersiach. Wedle legendy – spadł z nieba. 55 180 Diana, księżna Walii, zginęła nagłą śmiercią i miliony osób na świecie otoczyły jej postać kultem nieomal religijnym. Nieomal, powiadam, bo właściwym przedmiotem kultu stała się nie księżna Diana, lecz jej telewizyjny sobowtór. Maria Janion („Gazeta Wyborcza”, 6-7 września 1997): „Gdy upadła tragedia klasyczna na przełomie XVIII i XIX wieku, pojawił się teatr dla ludu. [...] Patrzę na Dianę jak na bohaterkę melodramatu, który przekształcił się w tragedię. [...] Melodramat musiał mieć szczęśliwe zakończenie. I jeśli pojawiły się pewne odstępstwa od tej zasady, to jednak zawsze mogliśmy powiedzieć: no tak, ale w końcu miłość zwyciężyła śmierć. Melodramat pochodził z tragedii, ale wystrzegał się tragizmu. Śmierć Diany powoduje, że na naszych oczach zamienił się w tragedię, która budzi «litość i grozę». Możemy ją interpretować – i tu jest coś z Szekspira – następująco: ktokolwiek wszedł do pałacu królów angielskich, zostaje naznaczony piętnem, które musi wyrazić się w zbrodni, śmierci, w jakimś okropnym wydarzeniu. Ktoś powiedział: Anglicy mają króla i Szekspira i z tego wynikają rzeczy niezwykłe. [...] Ona jak Hamlet, nosiła w sobie brzemię złowrogiego losu. To wspaniałe, że ludzie to podobieństwo dostrzegają, że mają poczucie, iż przeszła koło nich postać o losie wielkim i strasznym”. Diana była Hamletem, tak, ale odbitym w lustrze: dokładniej w obiektywach kamer i aparatów fotograficznych. Hamlet miał „życie wewnętrzne”, bogate i skomplikowane. Los księżnej Diany zasuplił się w tragedię, gdy jej „życie wewnętrzne” znalazło się całe na zewnątrz, gdy to, co skryte, stało się bezwstydnie jawne. Diana z człowieka o mnóstwie właściwości przemieniła się w pustego sobowtóra bez tajemnic. Istniała w odbiciu. Księżna Diana pokazała się – w najszlachetniejszym sensie jako kobieta publiczna: oddana i oddającą się w darze – niczym Diana Nemorensis – ludziom biednym, pokrzywdzonym i luzakom z królewskich stajni. Przeczuwała, że już nie żyje życiem z tego świata. 181 Benjamin, najuważniejszy obserwator wieku XIX, ujawnił, że sekretnym narzędziem prostytucji stał się w wielkich miasta zeszłego stulecia tłum. Prostytucja umożliwiała mistyczną komunię z tłumem. Tłum powstał razem z produkcją masową. Prostytucja zadomowiła się w tych przestrzeniach życiowych, w których przedmioty codziennego użytku stawały się nieuchronnie artykułami masowymi. Prostytucja wielkich miast zmieniła kobietę w artykuł powszechnego użytku. Baudelaire odkrył to piętno wielkomiejskiego życia, włócząc się po pasażach, i zaważyło ono na jego interpretacji grzechu pierworodnego. Baudelaire – wedle Waltera Benjamina – ujrzał w świetle gazowych latarni, jak dziewki uliczne, niczym boginie, zstępują na nie świętą orgię. Pod koniec XX wieku nie ostała się żadna przestrzeń życiowa, której nie opanowałyby „przedmioty masowego użytku”, ponieważ przedmiotem masowego użytku stała się telewizja. Dziełem powszechnej reprodukcji stały się nie tylko dzieła, ale także ludzkie myśli i uczucia. „Człowiek masowy” reprodukuje dane mu reprodukcje. Gwiazdy masowej wyobraźni bez reprodukcji technicznej istnieć nie mogą, to ona umożliwia im „mistyczną komunię z tłumem”. Słowo „prostytuować (się)” nazywało najpierw we francuszczyźnie czynność „wystawiania się na widok publiczny”, zgodnie z łacińskim rodowodem cząstki pro-: czegoś, co przoduje, i statuere: czynności zajmowania miejsca w sposób eksponowany, posągowy. 56 182 Pomiędzy prostytutką Baudelaire’a i gwiazdami masowej wyobraźni końca XX wieku pojawiła się jednak w chwalebnej epoce kina Greta Garbo. Zwano ją „boginią”. Roland Barthes poświęcił Grecie Garbo w Mitologiach tekst wielkiej piękności. Twarz Grety Garbo była boska, ponieważ pozostawała niedostępna. Od publiczności oddzielały ją całe lata świetlne. Kino w krótkim okresie heroicznym spełniało funkcje misteryjne, a publiczność nie zamieniała się w tłum, lecz w uczestników magicznego obrzędu. Boska Greta Garbo, zstępując pomiędzy śmiertelnych, dokonałaby świętokradztwa. Roland Barthes zauważył, że: „Greta Garbo należy jeszcze cała do owej chwili w historii filmu, kiedy to widok ludzkiej twarzy rozpętywał w tłumach najwyższy niepokój, kiedy – dosłownie – gubiono się w obrazie człowieka jak w czarodziejskim napoju, kiedy twarz stanowiła jakby absolut ciała, którego nie można było ani dosięgnąć, ani porzucić. O kilka lat wcześniej twarz Rudolfa Valentino wywoływała samobójstwa; oblicze Grety Garbo uczestniczy jeszcze w podobnym władztwie dworskiej miłości, kiedy to ciało rozwija w widzach mistyczne poczucie zatraty [...]. Przydomek «boskiej» miał prawdopodobnie wyrazić nie tyle najwyższą piękność, ile esencję cielesnej postaci Garbo, która zstąpiła z jakiegoś nieba, gdzie rzeczy są formowane i skończone w największej przejrzystości”. Greta Garbo była ostatnią z gwiazd, która nie oddała się tłumowi. 183 Edgar Morin doszedł do wniosku, że przesłanie Grety Garbo znaczyło: „nie jesteśmy z tego samego świata”. Nieuchronne „odczarowanie” kina, upowszechnienie telewizyjnej subkultury obrazu spowodowało, że tłum zaczął zaglądać gwiazdom do łóżka, do kuchni, do łazienki, pod spódnicę, a gwiazdy muszą swe domy zamienić w zamtuzy, naturalnie jeśli pragną odgrywać rolę gwiazd, a pragną, bo taki zawód, taki los. Oczywiście zamieniać w zamtuzy wirtualne, oglądane w kadrach fotografii w brukowej prasie, w prostokącie ekranu: telewizora lub multimedialnego komputera podłączonego do Internetu. Degrengolada gwiazd, które musiały oddać się tłumowi nie przypominającemu już gawiedzi, czerni, tłuszczy brudnej, cuchnącej i pijanej, lecz tłumowi schludnemu, dostatniemu, tłumowi moderne. Greta Garbo przypominała marmurową rzeźbę ze świątyni Diany. Księżna Diana, czyniąc z życia prywatnego treść życia publicznego, elektroniczny zamtuz podnosiła – bezwiednie i bezskutecznie – do godności świątyni. Kościoła, w którym nie ma Boga, ale za to roi się od kamerzystów. Edgar Morin: „Życie prywatne gwiazdy musi być publiczne. Gwiazda nie ma prawa do żadnej tajemnicy, stała się towarem totalnym, każdy centymetr jej ciała, każde drgnienie jej duszy, każdy sekret, najintymniejsze wspomnienie zostało rzucone na rynek. Data przydatności do konsumpcji gwiazdy-towaru nie traci ważności, jeśli towar cały czas leży na ladzie. Reprodukcja techniczna jej obrazu nie wpływa na pogorszenie jakości towaru, lecz powoduje, że staje się on jeszcze bardziej dla konsumenta atrakcyjny”. 184 Nie bez powodu prawdziwy suweren elektronicznego świata, mandaryn umysłów, chan wrażeń, pogromca pisma – Bill Gates, ten Michael Jackson od półprzewodników, właściciel firmy Microsoft SA nazwał program organizacji danych symbolicznym słowem „Windows”. Miliardy ludzi mają otwierać te właśnie „Okna”, patrzeć przez „Okna”, widzieć i pamiętać to, co w owych „Oknach” się pojawia: w tych właśnie oknach, a nie innych, z równie błogą co naiwną świadomością „wolnej woli” w wyborze kadru. 57 Mondializacja kultury polega na podnoszeniu kultury masowej do n-tej potęgi przez telewizję. Telewizja zajmuje tak ważne miejsce w naszym życiu, ponieważ chytrze łączy na co dzień to, co najbardziej intymne, z tym, co „globowe”. Telewizja powoduje, że emocje wywoływane przez obrazy ludzkiego cierpienia, śmierci i prześladowań, filmowane „na gorąco”, połykamy równie gładko jak film sensacyjny, serial lub mecz. Zanika hierarchia wartości i zdolność rozróżniania kłamstwa od prawdy. Emocje tak, chęć przeciwdziałania, protestu, pomocy – nie. Telewizja dostarcza pustych emocji, jak wódka pustych kalorii. 185 Pod koniec XX wieku spełnia się „w jestestwie swoim” nieodwołalny proces g 1 o b a 1 i z a c j i gospodarki i g 1 o b u 1 i z a c j i uczuć. Rynek staje się powszechny, a towary podobne pod wszelką szerokością geograficzną. (Prawie) wszędzie możemy kupić ten sam towar. (Prawie) wszędzie w podobny sposób tracimy zdolność hierarchizacji zdarzeń i wolny dostęp do danych, a przekazywana nam informacja o wydarzeniach na świecie sama stała się towarem, zazwyczaj podłego gatunku. Nasze życie toczy się przez telewizję. Fachowcy od mondializacji i globulizacji wiedzą o tym doskonale. Jedna część mojego „ja” gubi się na r y n k u „kultury światowej”, podczas gdy druga część, pozbawiona a g o r y, na której powstawały, obcowały i ścierały się ze sobą normy społeczne, poszukuje przynależności do grup szybkiego pocieszenia. Stajemy się obywatelami świata bez poczucia odpowiedzialności, bez praw i obowiązków i – jednocześnie – zaciekłymi obrońcami archipelagu prywatności nieustannie „mondializowanego”. Popadamy w stan prostracji i całkiem nam z nią do twarzy. Telewizja stała się nie tylko podstawowym i wszechpotężnym narzędziem komunikacji, ale przede wszystkim organizatorem kategorii myślenia i widzenia świata, to ona reguluje nasze „formy naoczności”: czas i przestrzeń. Telewizja potraci pokazać nam to, co chce: to, co istnieje, nie istnieje lub – zdaniem telewizyjnych speców -istnieć powinno. Telewizja staje się podstawą „bycia w świecie”, rodzajem Windows 2000. Telewizja zastępuje nam oczy ku widzeniu i uszy ku słyszeniu. I serca telewizja narzuca pasje. Miliony płaczą po księżnej, choć nie wiedzą, dlaczego ją kochali. Miłość jest ślepa. Jak oko obiektywu. 186 Nagłe – choć zapowiadane wieloma znakami – zapotrzebowanie we Francji (przejawiające się, na przykład, liczbą sprzedanych egzemplarzy książek) na chrześcijaństwo, buddyzm, islam, sekty – na wszelką religię. Wspaniała dwutomowa encyklopedia Religie świata, która choć kosztuje majątek, rozchodzi się doskonale. Powodzenie nowej książki Jacques’a Duquesne’a Bóg Jezusa umożliwiła prasa i, oczywiście, telewizja. Duquesne słynie jako autor religijnych „przebojów”. Pod koniec wieku takie baloniki nadmuchiwać najłatwiej, by unosiły się – jako gwiazdy – dla zagapionych w szklane niebo karłów i demonów. Z poważniejszych i bardziej odpowiedzialnych książek wymienić wypada: Identyczność religijną współczesnej Europy Grace Davie i Daniéle Hervieu-Legera; Religijność bez Boga Marii Daraki; Mistykę nieoswojoną Michela Hulina; Epokę postchrześcijaństwa i Dokąd zmierza chrześcijaństwo? Emila Poulata; Być buddystą we współczesnej Francji Bruno Etienne’a i Raphaela Liogiera; Rozbitków z ducha. Sekty w kościele katolickim Jean-Louis Shlegela; Bóg, bycie i czas Ghislain Lafont. Ciekawych książek o religii pojawiło się tyle, że samo ich wypisanie zajęłoby wiele stron. Poważni Francuzi, niezależnie od przekonań, zdali sobie wyraźnie sprawę, że kryzysowi wyznań poszczególnych towarzyszy wielki triumf religii jako tęsknoty. Przed trzydziestu laty w modnych kawiarniach na Saint-Germain dyktato 58 rzy myśli twierdzili, że „marksizm jest nieprzekraczalny”. Religia jest nieprzekraczalna– oto tytuł eseju Jean-Claude’a Eslina w czerwcowym numerze „Esprit” z roku 1997. 187 Wiek XX odchodzi spragniony wiary. W cokolwiek. W kogokolwiek. Dlatego redaktor naczelny „Libération” napisał: „Należy się zastanowić, czy sukces zgromadzenia na Longchamps w środku sierpnia i emocje wywołane przez Dianę nie są tej samej natury i czy nie ujawniają tych samych potrzeb. [...] «Peace and love» rzucone ekonomicznym, społecznym i moralnym okropnościom. Lady Di uosabiała na swój sposób marzenie o mondializacji z ludzką twarzą”. Biedny redaktor „Liberation”: mówi o wierze, a marzy o wolnej miłości. Nie ma Diany Nemorensis. Tłum ubóstwił Di. Dobranoc, księżno. 188 August Préault zaklinał umieranie. Medalion z Mickiewiczowskiego grobu w Montmorency to arcydzieło godziny śmierci. 189 Grób Jacoba Robiésa znajduje się w żydowskiej części cmentarza Pére-Lachaise. O zmarłym nie wiemy prawie nic, ale za to jego „pomieszkanie na wieczność” obrosło sławą. Z powodu medalionu Augusta Préaulta. W okrąg wpisana głowa: oczy przymknięte w ekstazie lub w agonii. Zawój na czole, fałdy materii, chusty lub całunu. Palec wskazujący na ustach. Moment wieczny. Medalion nagrobny z Pére-Lachaise długo szukał imienia. Tradycja żydowska zakazuje przedstawiania na grobach podobizny twarzy, więc postać z palcem na ustach nie ukazuje rysów Robiesa. Kogo zatem? Przez dziesiątki lat spierano się o nazwę arcydzieła. Medalion nazywano: Maską pośmiertną, Bólem, Misterium śmierci, Sybillą zgonu. Wreszcie w roku 1867 słowo trafiło w rzecz. Odtąd imię medalionu brzmi: Milczenie. Théophile Gautier napisał w roku 1849: „Kim jest ta twarz o nieustalonym wieku i niejawnej płci? Czy to Śmierć, czy Parka rwąca nić, czy też jedna z Wielkich Matek, które w otchłani strzegą przyszłych narodzin? [...] Ta tajemnicza postać jest Śmiercią samą. Przeraża, mrozi, zadziwia. To Meduza grobowa. Wystarczy tylko raz spojrzeć na medalion, by krew skrzepła w żyłach z przerażenia, z lęku przed niebytem i nieistnieniem. To dzieło naprawdę straszliwe. Moc jego oddziaływania wydaje się wprost trudna do zniesienia”. 190 To najsłynniejsza rzeźba Augusta Préaulta. Dopuszczona (w końcu) na Salon w roku 1849 wzbudziła zachwyty równie namiętne, jak srogie się okazywały dotychczasowe pomstowania na artystę: akademiccy jurorzy uznawali dotąd Préaulta za odmieńca i za prowokatora: „Fidiasza ze szkoły epileptyków”. Lista odrzuconych rzeźb Préaulta jest długa: Ofelia– płaskorzeźba przedstawiająca utopioną dziewczynę tworzy kompozycję prawie abstrakcyjną: włosy, woda i ciało przenikają się w jedną materię niewiadomego pochodzenia i niewiadomych przeznaczeń. Pariasi, Dante, We 59 rgiliusz. Chrystus na krzyżu z roku 1840, który znalazł schronienie w paryskim kościele świętego Gerwazego i świętego Protazego. 191 Albo Ondyna, czyli rzeźbiarskie studium narodzin ciała z fal i studium śmierci powtórnie jednoczącej ciało z wodą. Préault wyrzeźbił dzieło chwiejnej równowagi pomiędzy żywiołami: ciało dziewczyny napięte, wynoszone przez wodę i jednocześnie skręcone w spiralę, w fale się zamieniające. Ondyna, odrzucona przez jurorów Salonu 1834 roku, stanęła w roku 1874 w parku w Beaune pomiędzy dwoma strumieniami i pięknie pośniedziała: dramat ciała i cieczy wzbogacił się o dialog metalu z powietrzem. 192 Medalion nagrobny Alexandriny Falcoianu, rumuńskiej arystokratki. Płaskorzeźba wpisana w okrąg o średnicy czterdziestu centymetrów. Medalion zwie się Ból To studium załamań materii na chuście. Twarzy prawie zupełnie nie widać. Tylko trzy palce prawej dłoni. Ból w stanie czystym. Abstrakcyjna synteza wielkiej trwogi. 193 Nagrobek księdza Charlesa de L’Epée w paryskim kościele świętego Rocha. Również odrzucony przez salonowych jurorów w roku 1842 i w 1843. Najweselszy nagrobek w paryskich kościołach, przypomina barokowe wygibasy, stosowane przeciw kostusze przez włoskich mistrzów. Nagrobek księdza L’Epée to pomnik duchownego, który wymyślił alfabet dla głuchoniemych. Préault umieścił na frontonie znaki ręcznego alfabetu. Powyżej dwoje głuchoniemych dzieci składa dłonie na znak wdzięczności dla tego, który pozwolił im przebić się przez ciszę. 194 Ze świadectw współczesnych wynika, że August Préault, artysta najsubtelniejszych uczuć, bywał abnegatem i brutalem. Niski, krępy, gruby, ciężka głowa wciśnięta w ramiona, surdut zawsze poplamiony gipsem i sosami. Pérault objawiał apetyt godny bohaterów Rabelais’go: zjadał podobno dziesięć befsztyków na raz, wypijał litry wina, opróżniając kolejne flachy rytmicznymi haustami. Zasypiał przy stole i chrapał, wpadał w gniew bez powodu i ryczał jak wół. Baudelaire twierdził, że Preault kieruje się gustem wrodzonym, że rzuca się na piękno drzemiące nawet w ohydzie jak drapieżnik na ofiarę. „On z marmuru krew wyciśnie” – powiadał o rzeźbiarzu Gustave Doré. I z kamienia łzę – dorzucam ochoczo, bo znowu widzę oczyma duszy zielony krążek z Montmorency. 195 Memu fryzjerowi wierny, poszedłem do Le Marais, bo przy ulicy Starej Świątyni jego zakład się mieści. Z Le Marais wygnany przez barbarzyńców – emigrowałem w stronę Placu Vendôme. Wygnanie opisywałem w Paryskich pasażach, lecz do jęków wrócić muszę, bo to, co się na Bagnie dzieje – przekracza rozum człowieczy. Na moich oczach dzielnica zmieniała skórę: z żydowskiej i wielokulturowej stawała się nijaka, obca i zła. Dawna wolna dzielnica 60 żydowska: otwarta na świat, na inne religie, inne miłości, inne nacje i kolory skóry, zamieniła się w getto. Getto seksualne. 196 To mnie gnębi i przeraża: w ciągu kilku lat Le Marais stało się homoseksualną twierdzą warowną, z której przegania się wszystkich ludzi o odmiennych upodobaniach płciowych. Przegania w sensie najzupełniej dosłownym: na butikach heteroseksualnych lub prowadzonych przez kobiety bojówkarze homo wypisują wulgarne słowa lub wpadają do środka i lżą właścicielki. W paryskiej dzielnicy żydowskiej osiłki nie malują gwiazd Dawida i nie wybijają witryn w nielicznych już starozakonnych sklepikach, ale czynią równie wszawie – rozpoczęli w Le Marais czystkę seksualną. 197 Miłość niejeden ma smak i ci, co mnie znają, wiedzą, że w bogactwie ją szanuję i wielbię. Naprzeciw stanę każdemu, kto na miłosne pasje, wybory i przypadłości śmie głupio wykrzywić ryj. Ale bojówkarzom z Le Marais od dziś wypowiadam wojnę: w imię praw człowieka i potęgi miłowania. Nie cierpię zalewającej Paryż buńczucznej tłuszczy, gawiedzi, czerni i prostactwa, nie tylko bojówkarzy z Bagna, choć oni doskwierali mi najbardziej. W getta zamieniają się też inne dzielnice Paryża: ile przebogatych rodzin w szesnastce prowokacyjnie kupuje żywność w najtańszych magazynach dla biedoty i podczas uroczystych kolacji, w kapiących od złoceń i lśniących marmurami salonach, wystawia na stół najtańszego sikacza? A salony nie ogrzewane albo ogrzewane skąpo. W imię miłości bliźniego, miłosierdzia dla biednych, bo „przecież tylu ludzi cierpi na świecie głód i zimno!” Oto ideologia miłości Bouvardów i Pecuchetów. Przedmieścia i dzielnice północne stałyby się rozkosznie egzotyczne, gdyby nie lęk, że jako obcy wyczołgasz się z nich z nożem w plecach. 198 Ideologia miłości osobników z Le Marais dokucza jak kłos jęczmienny za koszulą: gadają o tolerancji, a posługują się przemocą. W imię „prawa do różnicy” – odmawiają praw. Boją się. Czego? Lękają się inności, czują się dobrze tylko w stadzie, za murami twierdzy, w więzieniu. I w ten sposób depczą własne pasje i gwałt zadają miłowaniu. 199 Jan Jakub Rousseau o miłości: „Najbardziej wolny i najsłodszy z wszystkich aktów ludzkich”. To fragment ze słynnej piątej księgi Emila, która stała się na powrót we Francji i w Anglii przedmiotem bardzo uważnych studiów. Mądrzy ludzie powiadają, że z powodu niezmiernej tęsknoty do wielkiej miłości, ponad ideologiami: homoseksualnymi, feministycznymi, mistycznymi. Wołanie o miłość jako najbardziej wolny akt. Szukanie miłości i szukanie Boga. Powrót do Rousseau, święto na błoniach Longchamps. 200 Zmagania z piątą księgą Emila obrosły we Francji ciekawymi tradycjami; jedna prowadzi od Condorceta do Simone de Beauvoir. Panią de B. interesowały przede wszystkim tezy o 61 kobiecej zalotności, których nie potrafiła zrozumieć. W roku ubiegłym ukazał się w Paryżu przekład znakomitego eseju Allana Blooma Milość i przyjaźń, który ujawnił, w jak wielkim stopniu myśl erotyczna Jana Jakuba Rousseau wpływała na jego refleksje polityczne i jak wiele analizom miłości Rousseau zawdzięczają dzieła Stendhala, Tołstoja lub Jane Austen. Bloom ukazał Rousseau jako fenomenologa zachodniej miłości romantycznej, która różni się od miłości antycznej oraz od polskich romantycznych fantazmatów dwiema cechami: to miłość koniecznie heteroseksualna, koniecznie wzajemna i pierwsze w niej słowo należy do kobiety. 201 Pochwała kobiecości Alaina Etchegoyena rozbawiła mnie z kilku powodów. Po pierwsze, autor wyczytał z Rousseau tyle, że zalotność stanowi istotę kobiecości, więc on się cieszy, że doszedł niezależnie do tych samych wniosków, i z tej radości opisał szczegółowo biust swojej żony. Wartość Pochwały kobiecości równa się (niezaprzeczenie) filipikom pod adresem piątej księgi wypisywanym w latach siedemdziesiątych przez francuskie feministki, przede wszystkim przez Elisabeth de Fontenay. Doszły one do przekonania, że Jan Jakub Rousseau to „męska szowinistyczna świnia” jak inne. Etchegoyen wart de Fontenay jak pałac Paca i na odwrót. Nawet opis biustu pani Etchegoyen zawiera kilka znaczących usterek stylistycznych. 202 Na szczęście w numerze „Esprit” zatytułowanym „Tęsknota do miłości. Seks, miłość, natura, przemoc seksualna. Platon, Szekspir, Rousseau, Denis de Rougemont i Allan Bloom” znajdujemy znakomitą analizę piątej księgi Emila w wykonaniu Patricka Hocharta i – żeby sprawiedliwości płciowej stało się zadość – kontranalizę, a właściwie stanowczo pozytywną recenzję tej męskiej lektury, napisaną przez Claude Habib, feministkę-kontrwertyczkę, autorkę znakomitej pracy Myśli o prostytucji, Feministycznych wspomnień oraz rozprawy Udział kobiet w „Emilu”. Hochart przeczytał tezy Rousseau o nieporównywalności mężczyzn i kobiet przez okulary Freuda, który w Życiu seksualnym zauważył, że „Gdybyśmy wyzwolili się z naszych cielesnych ograniczeń [...] i spojrzeli na sprawy ziemskie z należytego oddalenia, prawdopodobnie nic bardziej by nas nie zdziwiło niż istnienie dwupłciowości istot ludzkich, które wydobywają dzielącą je różnicę za pomocą znaków bezwzględnie zewnętrznych”. Wedle Rousseau język ciała w „najbardziej wolnym i najsłodszym z aktów ludzkich” tworzy partnerów jako osoby moralne. Zwróciwszy uwagę na takie rozumienie „różnicy płci”, Hochart potrafił ominąć pułapki, w które, interpretując piątą księgę Emila, wpadały i feministki, i antyfeminiści. Uwagi Rousseau o istocie kobiecości: „Kobieta po to jest, by się podobać” – postrzegano jako przejaw maczyzmu lub prowokacji seksualnej; Hochart zrozumiał je inaczej: jako słowo, delikatne i ciche, jako naturalny objaw „aktywności” kobiety, jako mowę często obecną jedynie w milczeniu. Mężczyzna zaś po to jest, by to słowo usłyszeć i na nie odpowiedzieć. Kobieta stwarza mężczyznę sobie i jemu i to stwarzanie nadaje sens różnicy. 203 Tak oto „przepastna różnica” staje się warunkiem bezwzględnie wolnej i jednocześnie rygorystycznej jedności, w której tkwi szczypta szaleństwa, bo pada pierwsze, choć milczące słowo: „czułe i naiwne, a przez to najbardziej wyrafinowane”. W tym tkwi wielkość Rousseau: pisał o miłości, a nie o ideologii płciowej. Czytam Rousseau i czuję, że bojówkarze z Le 62 Marais, zakute feministki, strażnicy małżeństw utkanych z pozorów i kłamstw im więcej krzyczą, tym w duszach i w ciałach bardziej chocholeją. Oni myślą, że są. Ja kocham, więc jestem. 204 Pomysł francuskiego ministra sprawiedliwości, pani Elisabeth Guigou: skoro małżeństwa we Francji zawiązuje mer, to niech także mer udziela rozwodów. W Paryżu rozpada się co trzecie małżeństwo; zarabiają na rozwodach adwokaci, a niedobrani małżonkowie chudną, cierpią i płacą. Zatem uprościć, ukrócić, oszczędzić stresów. Pomysłowi przyklasnęło ponad 80% ankietowanych na tę okoliczność francuskich obywateli, którzy jednak lubią wstępować w związki po to, żeby z nich występować. O czym to świadczy? O kryzysie małżeństwa, o upadku obyczajów? Nie tylko, oto stare mity miłosne ludzkości opowiadają się pod koniec wieku raz jeszcze: okrutnie, bo – zgodnie z naturą mitów – prawdziwie. Trzeba te mity przeczytać. Sięgam więc do ksiąg Denisa de Rougemont: Miłości w świecie Zachodu i do Mitów miłosnych, by pojąć, kto mną gada. O ich mądrości pisał niedawno Michel Feher w wybornym eseju: Miłość małżeńska, czyli absurdalny urok ślubu („Esprit”, sierpień-wrzesień 1997). 205 Denis de Rougemont napisał najważniejsze w XX wieku książki o erotyzmie i miłości. Obie w warunkach szczególnych. Miłość a świat kultury zachodniej w roku 1938, kiedy powietrze gęstniało od śmierci, Mity miłosne na początku lat sześćdziesiątych, gdy kiełkowała „rewolucja seksualna”. W pierwszym dziele króluje Tristan, w drugim – Don Juan. Pochwała absurdu małżeństwa wyłania się z analizy obu mitów jako gorzkie lekarstwo na rozpacz. Mistycznym i pogańskim atakom Erosa Denis de Rougemont przeciwstawia chrześcijańską agape, to znaczy kontrolę nad ogniem. Don Juan symbolizuje żądzę punktową i nieskończoną, czyli – jak powiadał Kierkegaard – Don Juan nie jest osobą ludzką, lecz czystą mocą. Tristan płonął do Izoldy o Złotych Włosach, niedostępnej i czyjejś, ale kiedy znaleźli się razem, wyjął miecz i zamiast wsunąć go do pochwy, oddzielił się od lubej stalą. Don Juan i Tristan nie potrafili kochać kobiet: uwielbiali tylko swą namiętność. Mit Tristana i mit Don Juana, opowiadany przez wieki w nieskończonych wariantach, odsłania rzeczywisty kryzys małżeństwa, czyli deficyt miłości, odsłania największą sprzeczność człowieczego losu: pomiędzy miłością namiętną, lecz niemożliwą, i pożyciem małżeńskim – rozsądnym, lecz pozbawionym smaku. Wysiłek wielkiego uczonego, równie heroiczny co skazany na przegraną, polegał na próbie zaklinania mitów. By przestały kąsać. 206 Mit Tristana i Izoldy ujawnił się w XII wieku, w czasach pierwszego „renesansu”, jednocześnie w Kornwalii, w Bretanii i w Prowansji jako odpowiedź pogańskiego Erosa na represyjną i mdłą obronę pożycia małżeńskiego formułowaną przez Ojców Kościoła. Kościół wybrał drogę najprostszą i jednocześnie najwygodniejszą: dostrzegał w małżeństwie obowiązek moralny i formę przymusu, zamiast podkreślać w nim spełnienie pewnej etyki miłości. Jan Chryzostom w IV wieku pisał, że: „Dwa są powody, dla których małżeństwo istnieje: żeby mężczyzna zadowalał się tylko jedną kobietą i żeby rodziły się dzieci, ale pierwszy powód jest najważniejszy”. Co prawda w listach świętego Pawła do Koryntian pojawiają się uwagi o miłości małżeńskiej jako odblasku miłości bożej, ale w gruncie rzeczy Paweł wybiera „negatywną” wizję małżeństwa, ponieważ celibat stawia wyżej od związków cielesnych, a 63 pożycie małżeńskie pojmuje jako oręż walki z imperium zmysłów i pokusą: „Tym zaś, którzy nie wstąpili w związki małżeńskie, oraz tym, którzy już owdowieli, mówię: dobrze będzie, jeśli pozostaną jak i ja. Lecz jeśli nie potrafiliby zapanować nad sobą, niech wstępują w związki małżeńskie. Lepiej jest bowiem żyć w małżeństwie, niż płonąć” (1 Kor 7, 8-9). 207 Mit Tristana i Izoldy mieści się w kręgu miłości dwornej, opiewanej przez trubadurów, której istota polegała na spalaniu się dla kobiety należącej do innego, najczęściej możniejszego i bogatego pana. Wiadomo, że Tristan rozkochał się w Izoldzie o Złotych Włosach, kiedy została narzeczoną jego wuja, króla Marka. Opowieść o Tristanie, wedle Denisa de Rougemonta oraz analizującego jego dzieło Michela Fehera, to objaw brutalnej i zdecydowanej interwencji pogańskiego Erosa w połączeniu z gnostyckimi i manichejskimi wyobrażeniami o czystości duszy i nędzy cielesności. Oto miłość koniecznie wiarołomna i zdecydowanie sprzeciwiająca się chrześcijańskim wyobrażeniom o małżeństwie. Erotyzm trubadurów walczy z małżeństwem, którego celem jest prokreacja i kontrolowana „kanalizacja” pożądania. Król Marek, podobnie jak inni prawi małżonkowie, zaspokaja ciałem Izoldy o Złotych Włosach żądzę po to, by przedłużyć gatunek i nie płonąć. Tristan i dworni amanci pragną od swej wybranki czegoś dokładnie przeciwnego: rozdmuchiwania spalającego ich płomienia. Dwornego męża i dwornego kochanka różni ponadto stosunek do kobiecego ciała: pierwszy sądzi, że oddawanie się należy do małżeńskich powinności Izoldy, drugi zaś uznaje swoje męczarnie za akt łaski wyrządzony przez damę serca. 208 Najzabawniejsze, że to właśnie Tristan mógłby służyć Ojcom Kościoła za chodzący wzór ascezy i wstrzemięźliwości płciowej. Tristan Izoldy nie posiadł, nie cieszył się jej ciałem, nie uprawiał z nią miłości, chociaż mógł, bo Izolda go podobno kochała. Król Marek – którego niepotrzebnie się nie lubi – do tego stopnia rozczulił się mieczem dzielącym ciała, kiedy Tristan spał (w sensie fizjologicznym) z Izoldą o Złotych Włosach w lesie Morrois, że własną rękawicę zawiesił w szałasie, by słońce nie opaliło mu żony. Tristan podobno płonął z żądzy, ale jego kochanka stała się dla niego „tylko pięknym pretekstem”, by kochać miłość dla samej miłości. Niektórzy, dość prymitywni antropologowie twierdzą, że Tristan wykazywał skłonności homoseksualne lub że był onanistą. Błąd: Tristan kochał spalanie – jak katarzy, jak „czyści”, jak pogardzający ciałem anachoreci. Tristan – poganin był większym miłośnikiem cnoty, niż tego wymagali od śmiertelnych święty Paweł i Ojcowie Kościoła. Z czego wniosek oczywisty, że Tristan był głupkiem. 209 Denis de Rougemont okazał się surowy nie tylko dla Tristana, lecz także dla Izoldy o Złotych Włosach: „Tristan i Izolda wcale się nie kochali, co wszystko potwierdza. Kochali tylko kochanie jako nieobecność kochania się. [...] Tristan kochał poczucie, że jest kochany, znacznie bardziej, niż kochał Izoldę o Złotych Włosach. A Izolda niczego nie uczyniła, by zatrzymać przy sobie Tristana: wystarczały jej tylko namiętne marzenia. Potrzebowali się wzajemnie, by płonąć, nie chcieli się wzajemnie dla siebie takimi, jakimi są: nieobecność drugiej osoby bardziej ich pociągała niż obecność”. Tristan najbardziej kochał Izoldę, kiedy Izoldy nie było. Kiedy była – usnął, co kompromitujące. 64 Miłość do nieobecnej, tak dzielnie wyśpiewywana przez trubadurów i artykułowana w niezliczonych wariantach arcydzieła, z wielką siłą powróciła u Mickiewicza. Tristan umarł, narodził się Gustaw. A potem – na przykład – z dużym wdziękiem zajaśniała u Edwarda Stachury, który Izoldzie nadał imię Gałązki Jabłoni. 210 Za paliwo dwornej miłości Tristana służyły przeszkody zewnętrzne. Największe opory tkwiły jednak w nim samym, ponieważ zlekceważył płonące z namiętności ciało dla wiecznego połączenia dusz. O takiej koniunkcji ględziło Mickiewiczowskie upostaciowanie mitu w izdebce księdza unickiego, przerażonego zuchwałością intruza. Ksiądz tulił do piersi dzieci, których intruz księdzu zazdrościł. Denis de Rougemont doszedł najsłuszniej do wniosku, że prawdziwym motorem działania Tristana okazała się nie miłość, ale instynkt śmierci, który i Don Juana wiódł od ciała do ciała, co prawda na zatracenie, ale – przyznajmy – w dobrym guście. 211 W Mitach miłosnych wielkiego francuskiego uczonego pojawiły się analizy skłonności kazirodczych w Człowieku bez właściwości Musila i niemalże pedofilskich namiętności u Nabokova jako przykładów degeneracji mitu Tristana i Izoldy. Karty napisane z pasją, najwyraźniej w miłosnym uniesieniu. Denis de Rougemont zapisał cudowne strony o erotyce człowieka Zachodu na tyle subtelnie, by pochwale małżeństwa jako absurdalnej zachęty do namiętności kontrolowanej poświęcić w Mitach miłosnych jedynie piętnaście linijek. Chwaląc cnotę, czegoś się ogromnie zawstydził. Nie wiem, jak układało się jego prywatne życie, kogo kochał i jak, bo nie chcę. Ale wiem, że jego rozpaczliwy pean małżeński podyktowało raczej zwątpienie niż wiara i chyba przede wszystkim nadzieja na spuszczenie łaski, w tym stężeniu możliwa jedynie u protestanta. Denis de Rougemont, chwaląc tę formę miłości, wiedział, że opisuje coś równie niemożliwego jak Tristan w burdelu, jak Don Juan w kapciach. 212 Pomysł pani minister sprawiedliwości, by ślubów i rozwodów udzielał mer, ujawnia, że geniusz Francji spełnia się w biurokracji. Pani Elisabeth Guigou pewno nie zdaje sobie sprawy, że w ten sposób pragnie administracyjnie uregulować podziemną rzekę mitów, które od wieków wchodzą w nasze ciała i dręczą po nocach. Ich biurokratyczna aborcja zgorszy mnie równie głęboko jak sen Tristana w lesie Morrois. 213 Alfred de Musset: „Chcę opowiedzieć, w jaki sposób nawiedziła mnie pierwszy raz choroba wieku. Siedziałem przy stole przy sutej wieczerzy po maskaradzie. [...] naprzeciw zaś moja kochanka, wspaniała istota, którą ubóstwiałem. [...] Opary wina burzyły mi się w żyłach; był to jeden z owych momentów pijaństwa, w których wszystko, co się widzi i słyszy, mówi nam o ukochanej. Cała przyroda zdaje się wówczas niby kosztowny migotliwy kamień, na którym wyryte jest tajemnicze imię. Człowiek uściskałby chętnie każdego, kto się uśmiecha, czuje się bratem wszystkiego, co istnieje. Luba naznaczyła mi schadzkę na tę noc, niosłem z wolna kieliszek do ust patrząc na nią. 65 Podczas gdy odwracałem się, aby wziąć talerz, spadł mi widelec. Schyliłem się i nie znajdując go zrazu, podniosłem nieco obrus, aby zobaczyć, gdzie się potoczył. Spostrzegłem wówczas stopę kochanki spoczywającą na stopie młodego człowieka obok; nogi ich krzyżowały się zaplatając o siebie, od czasu do czasu zaś zaciskali je lekko. Podniosłem się zupełnie spokojny, poprosiłem o inny widelec i wieczerzałem dalej” (przekład Tadeusza Boya-Żeleńskiego). Pozorny spokój: dziecię wieku pojedynkowało się, jak wiemy, z amantem w Lasku Vincennes i zostało ranne w ramię. Dziecię zachowało się jak mężczyzna, ale popełniło niewybaczalny błąd, o czym za chwilę. Dziecię wieku nie wiedziało zbyt wiele o mechanizmach pożądania, ale nawet gdyby wiedziało – ta wiedza nie przydałaby mu się na nic. 214 4 grudnia 1997 roku: mała miejscowość w departamencie Nord. Czterdziestoczteroletnie dziecię końca XX wieku siedziało całą noc w samochodzie, wyczekując, aż z mieszkania przy ulicy Marszałków Francji wyjdzie jego rywal. Rywal zabrał mu żonę, choć był przyjacielem. Kiedy rywal wyszedł z domu, dziecię porwało nóż myśliwski, przewróciło rywala na bruk, usiadło nań okrakiem i zadało pięćdziesiąt jeden ciosów. Zbrodni w afekcie we Francji, podobnie jak na całym tak zwanym cywilizowanym świecie, popełnia się mnóstwo. W tym północnym mordzie, tylko pozornie banalnym, tkwi tajemnica, o której opowiem. Wypada podkreślić, że owo dziecię wieku pełniło funkcję wiceprezydenta Rady Regionu Nord-Pas-de-Calais z ramienia „zielonych”, było profesorem geografii i historii, działaczem ekologicznym i od lat szefem organizacji walczącej z przemocą, słynęło z łagodności, talentów dialogowych i subtelności uczuć. Muchy nie skrzywdził – aż w końcu zabił. 215 Afekt? Co to znaczy? Gdyby wiedziało więcej o kobietach i miłości, czy owa wiedza wyjęłaby mu nóż z dłoni? Wątpię: żadna teoria miłości i pożądania jeszcze nikomu w życiu nie pomogła, z czego najlepiej zdawał sobie sprawę „ostatni erotyczny reformator Zachodu” – jak pisał Pierre Manent w Commentaire o Janie Jakubie Rousseau. Rousseau wiedział, że zakochani nieuchronnie głupieją, ale ignorancji nie pochwalał. To on odkrył, że pożądanie i seksualność stanowią warunek stabilności społecznej, choć przed nim myślano, że dzieje się odwrotnie. Rousseau badał seksualność tak, jak Kartezjusz rozum lub właściwości materii wyłuskiwane z drobin pszczelego wosku. Rousseau budzi pod koniec XX wieku podziw ludzi mądrych i zawiść głupców. Jego myśli o pożądaniu jako warunku ludzkiej wolności towarzyszył lęk przed niebezpieczeństwem zwyrodnienia seksu: w libertyńskie swawole lub w przeciwieństwo libertynizmu – zablokowanie seksualności przez przemoc. Rousseau najprzenikliwiej opisał grę przyciągania i repulsji: pożądanie różnicy i różnicę pożądania, i przeraził się własną wiedzą. Pragnął recepty na szczęście dla ludzkości wyrażalnej w normach amorycznych i zrozumiał, że lek ten zbyt łatwo przemienia się w truciznę: skoro kobieta po to jest, żeby się podobać, wcześniej czy później dojdzie do pojedynku w Lasku Vincennes lub dłoń zaciśnie się na nożu. W Wykładzie o pochodzeniu nierówności Rousseau opisał akt płciowy jako „naturalny” i wyzwoleńczy warunek ludzkiego szczęścia. Opisał pięknie i bezużytecznie. Szkoda. 66 216 Musset czytał Rousseau uważnie, więc pojął największą słabość jego erotycznej utopii. Spowiedź dziecięcia wieku ujawnia, że analiza seksualności kobiety jako naturalnego fenomenu podobania się, choć prawdziwa – staje się najczęściej przyczyną życiowej klęski. Wspaniały trzeci rozdział Spowiedzi kończy się opisem wtargnięcia niewiernej kochanki do sypialni Oktawa, który z okazji nie skorzystał. Adwokat i przyjaciel (prawdziwy) Desgenais, sentymentalny i cyniczny niczym Jan Jakub Rousseau, zapytał: „«Czemuś ją odtrącił? Bardzoś wybredny; śliczna osoba». «Żartujesz? – odparłem. – Sądzisz, iż podobna kobieta może być mą kochanką? Że zgodzę się kiedykolwiek na podział? Pomyśl, ona sama wyznaje, że inny ją posiada, i ty chcesz, bym zapomniał, że ją kocham, aby ją posiadać również? Jeśli tak pojmujesz miłość, żal mi cię». Desgenais odparł, iż lubi jedynie dziewczęta i nie wgląda tak ściśle. «Drogi Oktawie, jesteś bardzo młody; chciałbyś wiele ładnych rzeczy, które nie istnieją. Wierzysz w osobliwy gatunek miłości; może jesteś do niej zdolny; wierzę w to, ale ci tego nie życzę. Poznasz inne kobiety, przyjacielu, i pożałujesz kiedyś tego, co ci się zdarzyło dziś w nocy. Kiedy ta kobieta przyszła tu do ciebie, to pewna, iż cię kochała; nie kocha cię może w tej chwili, jest może w objęciach innego; ale kochała cię owej nocy, w tym pokoju; cóż ci o resztę? Mogłeś mieć ładną noc i pożałujesz jej, bądź pewny: już nie wróci. Kobieta przebacza wszystko wyjąwszy tego, że jej ktoś nie chce»”. 217 Myślenie o życiu erotycznym jako warunku socjalizacji jednostki i analiza różnic w zachowaniach seksualnych mężczyzn i kobiet było wielkim odkryciem Rousseau, tkwiącym w duchu epoki. Jak wynika ze studium Thomasa Laquera Fabryka płci. Esej o ciele i gatunku w świecie Zachodu (Fabrique du sexe. Essai sur le corps et le genre en Occident), to właśnie w XVIII-wiecznych traktatach medycznych różnica między męskością i kobiecością ujawniła się bardzo zdecydowanie i naprawdę interesująco. Ale na krótko. Potem różnice, pojmowane jako subtelny związek i wyzwanie, przemieniły się w płciową separację i deseksualizację kobiety. Tego właśnie Jan Jakub Rousseau lękał się najbardziej, proroczo przewidując, że ujawni się ona dwiema formami podłości: rozkwitem prostytucji i jednocześnie zepchnięciem „podobania się” w głąb duszy. Rousseau obawiał się libertynizmu (dziś powiedzielibyśmy: pornografii) i jednocześnie purytanizmu, czyli zamieniania kobiety w bezpłciowe naczynie do noszenia ciąży. W czasach wiktoriańskich bardzo poważni medycy twierdzili, że orgazm kobiecy w ogóle nie istnieje. Thomas Laquer przytoczył esej Bertranda Russella z 1929 roku o erotyzmie: „W czasach mojej młodości większość szanujących się dam uważała, że należy odczuwać największy wstręt do aktu płciowego i cierpieć go w małżeństwie jedynie z obowiązku”. Rousseau zdawał sobie sprawę, że wypracował najbardziej seksualną analizę kobiecej natury i wiedział, że pracuje po nic. Kłopoty Alfreda de Musset z George Sand niech nam posłużą za przykład bezsilności krytycznego rozumu. 218 W tradycji medycznej od czasów Galena pojawiała się tylko jedna płeć: męska. Kobieta była tylko „mniejszym samcem”. Galen określał seks kobiecy mianem „kreciego oka”: oka ślepego, i tym sposobem seksualność sprowadzał do optyki. Rousseau widział więcej i głębiej, ale jego wizje czas skazał na zapomnienie. Pod koniec XX wieku rozpanoszył się pogląd, że różnice seksualne pomiędzy mężczyzną i kobietą zanikają i że seksualność należy do bezwzględnie strzeżonej dziedziny prywatności. To prawda: seksualność to sprawa najzupeł 67 niej prywatna i wszelkie dyskryminacje dotyczące wyborów, naruszanie intymności, wywlekania i wszelakie grubiaństwa wypada uznać za skandal. Ale Rousseau wierzył, że to najważniejsze doświadczenie życia prywatnego kształtuje całe życie osób poszczególnych, a więc również życie społeczeństw. Więc jeśli powiada się, że seksualność to kwestia najściślej prywatna, o której nie należy mówić publicznie, to znaczy, że się ją niewybaczalnie lekceważy. A jeśli się uzna, że o pożyciu miłosnym nie sposób powiedzieć niczego, to – jak najsłuszniej napisała Claude Habib w eseju Prawd idylii – zamknie się oczy na fundamentalną wartość całego życia. Skoro pytanie o tę wartość nie pada, to znaczy, że sfera zazdrośnie strzeżona przez poszczególnych osobników najbardziej – staje się niema, ślepa, groźna. Życie prywatne zamienia się w ciemną norę frustracji i tłumionych pasji. Oto historia oka. Oka kreta. 219 „Dotknięty, w młodym wieku jeszcze, okropną chorobą moralną, opowiadam, co mi się zdarzyło w ciągu trzech lat. Gdybym tylko sam jeden był chory, milczałbym: ale ponieważ wielu prócz mnie cierpi na tę chorobę, piszę do nich. Nie wiem nawet, czy zwrócą uwagę na me słowa, ale gdyby nawet miały się spotkać z zupełną obojętnością i tak zyskałbym tyle, iż lepiej uleczyłbym sam siebie. Jak lis ujęty w pułapkę, odgryzam przyciętą w paści nogę”. To Alfred de Musset, dziecię wieku o wielkim wdzięku. 220 Czterdziestoczteroletnie dziecię końca XX wieku siadło na rywalu okrakiem, uderzając w koszmarnym zatraceniu. Nie wiedziało, co nim miota. Gdyby czytało starych mistrzów, może nie doszłoby do tragedii. Wszak mogło inaczej pokonać rywala. Nie musiało zabijać. A jeśli już – to kwestia smaku – powinno zadać tylko jeden celny cios. Pod trzecie żebro. Własne. 221 Jak to było? Jak się zaglądało w oczy, mijało, kiwało głowami, oceniało, zalecało, wybierało, płaciło? Zdałem sobie sprawę, po tylu latach chodzenia po galeriach Palais-Royal, że przecież tutaj od 1774 do 1836 rozsiadło się gigantyczne targowisko, że tu funkcjonował na okrągło największy dom publiczny Paryża, częściowo pod odkrytym, a częściowo pod zakrytym niebem. Pod galeriami działy się rzeczy niesłychane, które Balzac w Straconych złudzeniach opisał stanowczo zbyt schludnie. Wystarczy jednak Balzakowski opis raz jeszcze przeczytać, by wyobrazić sobie ówczesny ścisk, powolne promenowanie noga za nogą, jak na pogrzebie, mężczyźni w jednakowych płaszczach i kapeluszach, w rękawiczkach, z laskami, wszyscy na czarno i kobiety wystawione i wystawiające się na sprzedaż w sukniach białych, w świętych barwach niewinności lub w kreacjach strojnych i teatralnych. Kontrast kolorów pingwini. Ruch posuwisty, zderzony z nieruchomością kobiet siedzących za szkłem na wystawach. Pod koniec XVIII wieku. Już wtedy. „Jeśli tak dłużej potrwa, to wszystkie witryny zajmą kobiety publiczne sprzedające różki z tytoniem albo funty pudru: wszystkie sklepy w galeriach Palais-Royal wyglądają jednakowo: kontuar, zwierciadło, czyli buduar, oto prosta scenografia, oto udany klasztor, a w tym klasztorze bidet i dzban z wodą”. Tak żalił się już w roku 1787 Mayeur de Saint-Paul w drugim tomie Tableau du nouveau Palais-Royal Palais-Royal zamienił się w największe targowisko seksualne Europy. 68 222 Prostytutki z Palais-Royal zwano castors, czyli bobrami. Chciałoby się powiedzieć: panie Bobrowe, ale słowo to zabrzmiałoby bluźnierczo. Niech więc zwą się „boberkami”. „Boberki” dzieliły się na „boberki właściwe”, „podboberki” i „nadboberki”. Te ostatnie miały prawo przesiadywać w Cafe du Caveau. „Boberki” siadywały za szkłem. W środku Paryża przez dziesięciolecia, od świtu do zmroku, bazar bobrowy pracował na okrągło, niestrudzenie. Przychodziły też piękne nieznajome ubrane jak księżniczki, bezkarnie przychodziły same i to one wybierały sobie mężczyzn, a nie zaś biernie poddawały się wyborowi, i zabierały wybranych tam, gdzie mogły, a czasami tam, gdzie chciały. Z cudownych rycin i akwarel Georges’a-Emmanuela Opiza lub Motte’a, ze szkiców Gavarniego (szkoda, że obsceniczne karnety Turnera spłonęły w obecności Ruskim) bije prawda, która winna uradować raz na zawsze wszystkie feministki, jako i mnie podnosi na duchu: to one, dziewczyny z galerii drewnianych i murowanych w Palais-Royal, panowały całkowicie nad jednakowo czarnymi, tęgimi, cuchnącymi i tępymi samcami, to one robiły z nimi, co chciały, to one wyzyskiwały ich płciowo, one wyciskały kabzy spoconych trutni. One były czyste, jasne, dobre i radosne. Dumny jestem, z was, o arkadowe królewny! 223 Z archiwów policyjnych wiadomo, że w Palais-Royal: w galeriach i w butikach profesjonalnie łowiło mężczyzn ponad sześćset pań dziennie i nocnie. Do tego trzeba doliczyć – dysponujemy danymi z okresu Pierwszego Cesarstwa – drugie pół tysiąca „jaskółek”, subretek, bieliźniarek, panien kuchennych, które zjawiały się dorywczo, by zarobić trochę grosza lub przeżyć przyjemne chwile. Wielce pod tym względem pouczająca wydaje się opowieść Aleksandra de Tilly’ego, którego trzytomowa rozprawa Mémoires pour servir á l histoire des moeurs á la fin du XVIII siécle (Opis obyczajów końca XVIII wieku w postaci pamiętników spisany) ukazała się w Paryżu po śmierci autora w roku 1828. Stendhal w liście do przyjaciela Suttona Sharpe’a napisał: „Najbardziej zabawna książka, jaka ukazała się we Francji: Pamiętniki Tilly’ego. To był, swego czasu, najprzystojniejszy mężczyzna w Paryżu. Palnął sobie w łeb w Brukseli w roku 1816, ponieważ napadły go wyrzuty sumienia, że oszukiwał w karty. Tilly posiadł wiele kobiet i to nie dziwi, ciekawe jednak, że on je wszystkie kochał. Dlatego jego książka tak stała się modna w większości podparyskich majątków. Niestety, ten piękniś nie potrafił pisać: moralizował nieustannie, nieznośnie i bez umiaru. To moralizowanie powoduje, że książka stała się nieco ciężkawa. Gdyby trzy tomy ścisnąć w jeden, otrzymalibyśmy dzieło arcysmakowite”. 224 Stendhal, wyśmienity znawca kobiet i stylu, osobiście skracając Pamiętniki Tilly’ego, z pewnością zostawiłby historię, która przydarzyła się pięknisiowi w Palais-Royal. Podeszła do niego osoba z zasłoniętą kapturem twarzą i zaproponowała vade mecum. Jej dłoń delikatna i lekka oraz kameliowy głos spowodowały, że Tilly połknął haczyk. Tajemnicza nieznajoma, wprowadziwszy go na drugą stronę zwierciadła, kazała przysiąc, że nigdy nie zdradzi nikomu tego, co go dzisiaj spotka. Tilly przysiągł, a potem doznał cudowności, których nigdy już później w życiu nie doświadczył. Wierzę mu na słowo, choć wolałbym opis Stendhala. W kilka miesięcy później Tilly na przyjęciu u księcia de Montbaray, czyli w godzinach powszechnego ziewania bez otwierania ust, ujrzał Nieznajomą. To była hrabina***. Tilly znalazł okazję, by zadać jej pytanie zasadnicze: „Dlaczego, hrabino?” – „Dla przyjemności. 69 Wy, mężczyźni, uważacie, że tylko wam wolno wybierać. Ja walczę o égalité”. – „Ale to panią zgubi, hrabino”. – „Nie, gubi połowiczność, nigdy wola mocy!” Pod arkadami Palais-Royal, hrabina*** po raz pierwszy pokazała, jak filozofuje się młotem. 225 To bracia Goncourtowie donieśli, że lord Hertford, osoba zacna, pobożna, świetnie wykształcona, odnosząca się do świata i ludzi z właściwym dystansem, nazwał w latach trzydziestych XIX wieku kwartał pomiędzy Bulwarem Włochów, Maison d’Or, dzisiejszym Placem Opery, ulicą Le Peletier, Café Anglais i słynną restauracją Tortoniego mianem „le clitoris de Paris” – „łechtaczką Paryża”. Lord Hertford zdobył się na tak eleganckie nazewnictwo ze względu na szczególne intensywną obecność w tym rejonie miasta pań i panów, których obyczaje moraliści zwą lekkimi. Lord Hertford ich sposób bycia zwykł określać zwiewnym. 226 Czcigodnych Czytelników, którzy po przeczytaniu tych słów raczyli się oburzyć lub spłonić, najuprzejmiej proszę, by nie ważyli sobie lekce brytyjskiej wobec Paryża szczerości. Lord Hertford, jako prawdziwy dżentelmen, kierował się najlepszą wolą i szacunkiem dla osób regularnie penetrujących tę, jakże intymną, część miasta. Cel trudów i studiów lorda Hertforda nie polegał na gorszeniu lub namawianiu do złego, lecz na zdobyciu głębinowej wiedzy o związkach duszy z ciałem. Jeśli jego nazwisko w cnotliwych uszach brzmi nieprzekonująco, to niech do serc trafi przynajmniej świadectwo lorda Byrona: „Przez całe me życie uganiałem się wyłącznie za pięciominutowymi przyjemnościami”. Autor Giaura spędzał tu ciężkie wieczory i oleiste noce, wdzięczny za szczerość przyjęcia, znakomitą kuchnię i metafizyczne tchnienie w stosunkach z kobietami. W wydanym w roku 1826 Słowniku zabytków Paryża anonimowy, lecz szczerze zachwycony autor tymi oto słowy polecał ulubione zakątki angielskich lordów, francuskich hrabiów i poetów szukających absolutu lub wolności: „Tu właśnie spotykają się najwspanialsze i najcudowniejsze kobiety z całej Europy”. 227 Podobno pewien Anglik – czy to był lord Hertford? – upijał się w Café Hardy codziennie, świadomie i metodycznie za pomocą kolejnych butelek château-margaux, co świadczy nie tylko o zasobności kieszeni, lecz także o przednim guście. Powiadano, że jego kartę wizytową zdobiła misterna girlanda z utkanymi w niej butelkami i postaciami tancerek. Lord Hertford – a może inny dżentelmen-artysta – darzył szczególnymi względami Katy, bliźniaczą siostrę Sarah, chociaż obie istoty, nierozłączne i doskonale symetryczne uważał za nieziemskie ze względu na błękit ich oczu oraz krucze pukle, lecz nie tylko: bliźniaczki stanowiły chodzący i uśmiechnięty dowód na dwoistość istnienia, na potęgę panowania sobowtóra w kosmosie. Efekt zwierciadła budził w lordzie miłość, tkliwość i trwogę, przeto obie siostry obsypywał cennymi upominkami i bukietami kwiecia, ale łączyć się pragnął intymnie tylko z jedną. Z przekory, z zamiłowania do empiryzmu, rzucił wyzwanie dyktaturze symetrii, w imię ideału jedni doskonałej. 70 228 Na piętrze restauracji znajdowały się pokoje na godziny. Katy szepnęła, żeby po zmroku zaszedł do numeru siódmego. Szczęśliwy lord wstąpił do wnętrza ciemnego jak piekło, spędził w kobiecych objęciach chwile mocne jak château-margaux, zostawił lubą w numerze, a sam zszedł na dół i ujrzał siostry bliźniaczki obie, wesołe, pijące szampana i doskonale symetryczne. Kim była oblubienica w numerze siódmym? Nieważne. Lord szepnął siostrom: „Brawo!” Pojąłeś, milordzie, że dwoistość, podobnie jak świat, mocniejsza od ciebie na zawsze. 229 O nazewniczej odwadze lorda Hertforda dowiedziałem się z książki Hervé Manégliera Les artistes au bourdel (Artyści w burdelu, Paris 1997, Flammarion), którą kupiłem bez wahania, ale i bez entuzjazmu, ponieważ nierząd, prostytucja, domy publiczne i życie prywatne obrosło we Francji w nieskończoną prawie ilość rozpraw, często głupich lub/ i niegodziwych. Na szczęście po trzech minutach kartkowania zrozumiałem, że opowieści Manégliera o szparze pomiędzy Palais-Royal i Kapucynami każą mi myśleć o obrazie Courbeta Narodziny świata, z ognistym łonem Irlandki Jo, tajemniczym jak platońska jaskinia. Tłumy ciągną ku Narodzinom do Musée d’Orsay równie chętnie jak lord Hertford do siódmego numeru nad pełną gwaru salą. I odchodzą – jak on bezradne. 230 W wybornej rozprawie Syphilis. Essai sur la littérature françtise du XIX` siécle (Syfilis. Esej o literaturze francuskiej XIX wieku) Patrick Wald Lasowski przypomniał, że Murger, ten od Scen z życia paryskiej cyganerii, umierał na chorobę weneryczną, cuchnąc, ale w atmosferze świętości, podobnie zresztą jak „Wielka Panna S”, słynna kokota z Dzielnicy Łacińskiej, którą Colette opisała w Mych wtajemniczeniach. Syfilis w wieku XIX budził w środowisku artystycznym Paryża trwogę, ale też pociągał. Groził i przyzywał. Jules de Goncourt nie przypuszczał, że właśnie syfilis zabierze go z tego świata. Bracia zanotowali w Dzienniku 28 stycznia 1861 roku, że śmierć Murgera, ta śmierć przez dekompozycję, to doskonały przykład wymieszania literatury z życiem, oto bombastyczna śmierć samej Literatury, śmierć „życiopisania”, w którym nadmiar mieszał się z brakiem, w którym „połączyło się wszystko, co niszczy, spala i zabija. Bunt przeciwko prawidłom higieny ciała i duszy zamienił czterdziestodwuletniego mężczyznę w kloakę, w coś, co powoli zdaje sobie sprawę, że wiszący pod sufitem odór gnijącego mięsa wydaje jego własne ciało”. Estetyka śmierci, widmo mors syphilitica, obietnica zejścia do otchłani fascynowała Barbey’a d’Aurevilly, który w niesamowitym opowiadaniu z cyklu „Diablice”, zatytułowanym: Zemsta pewnej damy, opisał, jak Sanzia Florinda Conception de Turre-Cremara, księżna d’Arcos de Siewa Leone prostytułowała się w Paryżu, by złapać weneryczną chorobę i zarazić nią znienawidzonego męża. Dopięła swego i umarła. 231 Artyści wierzyli, że seksualność jest przeklęta nie tylko przez krętka, lecz także z powodu gorszej jeszcze niż śmierć fizyczna śmierci duchowej, i że spółkowanie odbiera siły fizyczne i siły twórcze, osłabia zdolności pisarskie. Balzac wytrwale przeliczał swoje dzienne stosunki z prostytutkami na stracone strony, które trzeba będzie odrabiać w nocy. Niezastąpieni bracia 71 Goncourtowie zanotowali w Dzienniku 30 marca 1875 roku: „Sperma była dla niego czystą substancją mózgową, zatem jej wytryśnięcie oznaczało bezpowrotną utratę części zdolności twórczej [...]. Pewnego dnia zjawił się przerażony u Latouche’a [dyrektora „Le Figaro”] i krzyczał: «Dziś rano straciłem całą książkę!». W wieku dwudziestu jeden lat wymyślił sobie, że popełni samobójstwo przez nadmierne uprawianie miłości fizycznej”. W Podróży z Paryża na Jawę Balzac z lekkim przerażeniem fantazjował o mocarnych Jawajkach, ślicznych wampirzycach, z lubością wysysających krew Europejczyków i zabierających im wszystkie pieniądze. „Gdzie indziej dzięki miłości ożywasz, tu od miłości umierasz” – pisał i wróciwszy do Paryża, torując sobie drogę brzuchem podtrzymywanym opiętą kamizelką, z grubymi sygnetami na palcach, krępy, niski i spocony, wyruszył na łowy, cierpiąc, że jako pisarz źle robi, gdy spółkuje, a nie pisze. 232 Alain Corbin w zbiorowej pracy Amour et sexudlité en Occident (Miłość i seksualność Zachodu) przytoczył opinię uczonych doktorów medycyny, którzy filozofowali o prawach energii seksualnej. Dr Garnier stwierdził, że: „Utrata trzydziestu gramów spermy równa się utracie tysiąca dwustu gramów krwi”. Z kolei dr Réveillé-Parise oświadczył stanowczo, że: „Mężczyźni zajmujący się pracą literacką postępowaliby rozważniej, powstrzymując się od stosunków płciowych podczas redagowania swych dzieł”. Co prawda, ani dr Garnier, ani dr Réveillé-Parise nie udowodnili swych tez przekonująco, ale wiadomość rozniosła się po Paryżu lotem błyskawicy i Delacroix po zakończeniu stosunku z piękną Heleną, która pozowała mu do Masakry w Scio, umył pędzle, odstawił paletę i poszedł pić do knajpy, chociaż godzina była wczesna, a światło w pracowni doskonałe. Delacroix doszedł do wniosku, że dzienną porcję energii twórczej przez Helenę już zużył i lepiej poczekać do jutra. Gustaw Flaubert udawał, że też się przeraził. W liście do Ernesta Feydeau z 3 sierpnia 1859 roku ostrzegał: „Nędzniku, jak będziesz nadal tyle ciupciać, to już niczego nie zdołasz wsadzić do kałamarza. To jedyna wagina godna ludzi pióra” (cyt. za G. Flaubert, Correspondence, t. 3, s. 33, Gallimard 1991, La Pléiade). W ten sposób wielki francuski prozaik i nałogowy rozpustnik pouczał przyjaciela, że w życiu najważniejsze powściągliwość i praca. 233 Tylko Aleksander Dumas ojciec niczego sobie z ostrzeżeń uczonych lekarzy nie robił. Goncourtowie donoszą, że zamykał się rano w pokoju z pięcioma kobietami, z papierem i zapasem gęsich piór, a wieczorem wychodził zadowolony, napisawszy pięć aktów i co najmniej pięć spełniwszy. Jego syn wykazywał większą powściągliwość, przynajmniej w wieku stanowczo dojrzałym. Napisał powieść Sprawa Clemenceau, w której artysta rzeźbiarz odkrył, że jego żona jest nimfomanką, więc uciekł, bojąc się, że nie starczy mu siły na sztukę, ale nie wytrzymał, wrócił, spędził z nimfomanką czarowną noc, a nad ranem udusił ją własnymi rękami. 234 W ciele tkwi piekło i niebo, cierpienie, ból i śmierć, ale bez ciała trudno żyć, więc Belzebub przebiera kopytami z radości. Baudelaire’a fascynowała śmierć czająca się w głębi waginy równie mocno jak Poego pochowanie żywcem. W sonecie Do przechodzącej pisał o dnie oka ulicznicy, w którym „niebo zsiniałe i huragan drzemie,/ Łagodnością wabi, rozkoszą za 72 bija”. Zarażone ciało, Eros i Thanatos w symbiozie doskonałej. Baudelaire doskonałość doceniał, dlatego w Kwiatach zła zwracał się Do Czytelnika tymi oto słowy: Sam Szatan swych synów wpycha nam za gości! W przedmiotach odrazy szukając uroku, Do piekła codziennie schodzimy po kroku Bez drżenia mijając cuchnące ciemności. 235 O erotycznych wyczynach Wiktora Hugo krążyły po Paryżu legendy. Jedni twierdzili, że był płciowym chciwcem, inni, że cierpiał na chorobliwą nieśmiałość. Teofil Gautier twierdził zaś, że madame Hugo wyznała mu w największej tajemnicy, że jej małżonkowi w tych sprawach brakowało elementarnego doświadczenia. Sainte-Beuve opowiadał, że kiedy po pogrzebie Delacroix on, Mérimée, Musset, Antony Deschamps oraz Hugo poszli do burdelu, to autor Nędzników pozostał nieruchomo w westybulu w stroju galowym, zrezygnowawszy z wejścia do numeru. Jego romans z Juliette Drouet, kurtyzaną sławną i piękną, przybrał formę uświęconego, paralelnego związku małżeńskiego. Natomiast stosunek Hugo do kobiet publicznych naznaczyło przeżycie, w którym erotyka splotła się z metafizyką i z widmem wolności. 236 W godzinach wieczornych 9 stycznia 1841 roku Wiktor Hugo przechadzał się, dla zaczerpnięcia świeżego powietrza, ulicą Taitbout, sławną pracującymi na niej dziewczętami. Zobaczył, jak pewien wesołek, najwyraźniej z bogatego domu, ulepił ze śniegu kulę i wrzucił ją za dekolt wyczekującej panienki. Panienka zaczęła piszczeć – mróz trzymał bowiem lity – i starała się zdzielić napastnika parasolką. Doszło do szarpaniny, zjawili się policjanci, młodzieńca puścili wolno, natomiast panienkę zaciągnęli na komisariat, mimo usilnych tłumaczeń, próśb i łez poszkodowanej. W owych czasach policja mogła bez sądu wtrącić na sześć miesięcy do kobiecego więzienia Świętego Łazarza dziewczynę obwinioną o uprawianie prostytucji lub przyłapaną in flagranti z żonatym mężczyzną. W tym więzieniu działy się rzeczy straszne. Picasso zachodził do niego regularnie u progu swej kariery, kiedy postanowił podbić Paryż. Przypatrywał się nieszczęsnym ze współczuciem i z trwogą tym większą, że zaraził się w owym czasie syfilisem. Specjaliści twierdzą, że tajemnica błękitnego okresu twórczości Picassa tkwi za bramą więzienia Saint-Lazare. 237 Wiktor Hugo spoglądał na scenę z przeciwległej strony ulicy i podążył za pojmaną do komisariatu, ale cały czas trzymał się z daleka. W komisariacie schwycił jakiś blankiet i udawał, że pochłania go lektura druku. Dopiero kiedy stróże porządku monarchii lipcowej spisali cały protokół i powzięli decyzję o odesłaniu panienki do więzienia, Wiktor Hugo podszedł do bariery i wymienił swe sławne nazwisko. Komisarz powstał, zamrugał oczami, prosił pisarza siadać i wysłuchał jego relacji z największą atencją. Oświadczył, że czuje się niezmiernie zaszczycony, że może gościć w progach urzędu Osobę tak znaną, zasłużoną i – jeśli można tak się wyrazić – publiczną – że jako człowiek najzupełniej podziela opinię o dwuznacznej roli napastnika, a nawet całkowicie przyznaje Wiktorowi Hugo rację. 73 Jako człowiek prywatny sądzi, że dziewczynie stała się krzywda, i nie chciałby niszczyć jej życia, ale jego opinie, przekonania i uczucia – jako osoby prywatnej – muszą ustąpić obowiązkom i powinnościom osoby urzędowej. Protokół już spisany, a słów zapisanych „urzędownie” na urzędowym blankiecie nie sposób wycofać ani zamazać, bo one, jak słowa święte, zatrzeć się nie dają. W protokole zapisano, że mademoiselle ciałem kupczy i publiczny porządek zakłóca, a skoro kupczy i zakłóca, to do więzienia Świętego Łazarza pójść musi. Urząd – to urząd, słowo – to słowo, ciało – to ciało, a stół – to stół. W Wiktorze Hugo, spoglądającym z rosnącą niechęcią w oczka policjanta rozmydlone zachwytem, szacunkiem i poczuciem misji, narastało przerażenie. Pisarz zaczął coraz wyraźniej zdawać sobie sprawę z mocy i z bezsiły słowa pisanego. W powieściach lub w poematach mógł życie bohaterom dawać albo życie odbierać, pozwalał im kochać, cierpieć lub przeklinać, a tu w zimnym i ponurym pokoju wobec słowa pisanego pisarz stawał bezradny jak dziecko, bezsilny jak starzec. Słowo zabrało mu wolność. Czujny komisarz podsunął pisarzowi rozwiązanie pozornie proste, a w istocie wielce ryzykowne. Skoro protokół już spisano, to jedyny sposób ocalenia dziewczyny przed więzieniem polegałby na złożeniu przez Wiktora Hugo pisemnego i podpisanego imieniem i nazwiskiem zeznania prezentującego jego wersję wydarzeń. W miejscu publicznym obrona kobiety publicznej powinna się dokonać poprzez akt publiczny. Propozycja złożona przez komisarza wymagała zatem od Wiktora Hugo heroizmu. Nie tylko przekroczenia anonimowości w sytuacji dość dwuznacznej (dlaczego pisarz przechadzał się 9 stycznia 1841 roku wieczorową porą właśnie po ulicy Taitbout, choć wiedział, że cieszyła się ona w Paryżu wyjątkowo złą sławą?), ale też przyznania się przed sobą samym, że dotychczas uprawiane przezeń gatunki cechowała impotencja. Wiktor Hugo zeznanie napisał i podpisał: wydarzenia z 9 stycznia 1841 roku wstrząsnęły nim jednak do głębi i wpłynęły na stosunek do kobiet, do literatury, do słowa i czynu. 238 W Choses vues Wiktor Hugo opisał scenę, która rozegrała się w pobliżu rogatki Saint- Denis podczas rewolucji 1848 roku. Oddziały gwardii z łatwością nadwątliły barykadę z armat i szykowały się do szturmu. Wtedy na barykadzie pojawiła się: „Młoda kobieta, piękna, z potarganym włosem, straszna. To była dziewczyna publiczna: zakasała spódnicę do pasa, stanęła twarzą w stronę żołnierzy i zakrzyknęła tym przeraźliwym językiem lupanarów, który zawsze budził we mnie drżenie: «No co, tchórze, strzelajcie w brzuch kobiecie, jeśli was strach nie obleciał! » I stała się rzecz straszna. Gwardia Narodowa bez wahania oddała salwę. Nieszczęsna spadła z barykady, wydawszy okropny jęk. Zapadła cisza grobowa po obu stronach barykady. I nagle pojawiła się inna kobieta. Jeszcze młodsza i jeszcze piękniejsza, dziecko prawie, siedemnaście lat może liczące. Jakaż okropna sromota! To też była dziewczyna publiczna. Podkasała spódnicę, pokazała podbrzusze i krzyknęła: «Strzelajcie, łotry!» Strzelili”. 239 Po osiemnastu latach wygnania Wiktor Hugo powrócił do Francji jako sześćdziesięciolatek priapiczny, erotycznie zacietrzewiony, skłonny biegać za każdą spódnicą. Napisał Piosnki uliczne i leśne, które Gautier określił mianem „sprośnych, obleśnych i obscenicznych”. Ale dopiero wtedy Hugo odzyskał głęboki spokój ducha, pojąwszy, że Wolność prowadząca lud na barykady wcale nie musiała być dziewicą, a jego wizyta w przybytku cielesnych uciech po pogrzebie Delacroix odbyła się nieprzypadkowo. 74 240 Wreszcie otwarto Pasaż Hawru. Po kilkuletnim remoncie. Bardzo stary pasaż paryski, bo podobnie jak Pasaż Kairski osiemnastowieczny. Pasaż Hawru zawsze cieszył się sławą półgębkiem, bo pełno w nim było pań „półcnotek” i panów z półświatka. Pasaż odnowiony błyszczy marmurami, szkłem i pachnie perfumą, eleganckie butiki szczerzą do klientów wystawy, ale nadal tu jakoś dwuznacznie i trochę nieprzyzwoicie. Może z powodu sąsiedztwa Dworca Świętego Łazarza i zaułków przy Londyńskiej, Amsterdamskiej, Rzymskiej, w których nadal roi się od istot ludzkich kupczących ciałem spracowanym i umęczonym: bardziej z Nosferatu wampira wydobytym, niż z Felliniego. A może dwuznaczne wonie krążą z powodu bliskości ulicy Męczenników, przy której bywali Balzac, Delacroix, Sue, Rosini, Horacjusz Vernet, David d’Angers, Prosper Merimee i Stendhal. 241 Przy ulicy Męczenników pod numerem 23 niejaki Alphonse-Jan Laurem, zwany przez Balzaka Laurem-Janem (skąd to spolszczenie imienia?) organizował dla wyżej wymienionych artystów tak zwane parties de femmes czyli „partyjki z paniusiami”. W roku 1831 Balzac wysłał do Prospera Mériméego następujący bilecik: „Drogi mój, przyjdź dziś wieczorem do Laurent-Jana, przy Męczenników 23, będą siuśki w negliżu”. Laurem-Jan potrafił dla mistrzów francuskiej literatury organizować parties de femmes perfekcyjnie. Panie pojawiały się w chwilach najlepszego uniesienia alkoholowego, owinięte w przezroczysty jedwab, w swawolnej bieli westalek lub muz, w kostiumach męczennic lub niewolnic, w końcu adres zobowiązywał. Reżyser wieczorów zasłużył się kulturze francuskiej na wiele sposobów. Podobno wyglądał jak Don Kichot, odznaczał się chorobliwą nieśmiałością i objawiał talenty matematyczne, fizyczne i malarskie, które uroczo marnotrawił. Balzac ufał Laurem-Janowi bezgranicznie. Kiedy w roku 1848 wyruszył do pani Hańskiej do Wierzchowni, właśnie jemu powierzył wszystkie swoje interesy wydawnicze, literackie i teatralne, upoważnił do pobierania honorariów, dokonywania skrótów i zmian w tekstach napisanych i nienapisanych. Zaufanie sprawdzone: w marcu 1840 roku Balzac sprzedał Harelowi, dyrektorowi Théâtre de la Porte-Saint- Martin, rzekomo skończoną sztukę, której pisania jeszcze nie rozpoczął i musiał wydusić trzy akty w czterdzieści osiem godzin. Balzac potrzebował wsparcia. Théophile Gautier się wykręcił, a Laurent-Jan pomógł: wypił z Balzakiem setki filiżanek kawy i sklecił w dwie doby dialogi Vautrina. 242 Prosper Mérimée z zaproszenia Balzaka skrzętnie skorzystał, bowiem kobiety kochał równie mocno jak pisanie. W roku 1834 Thiers mianował go generalnym inspektorem zabytków. Mérimée podróżował, spisywał i zwiedzał stare budowle i domy publiczne z gorliwością urzędnika państwowego wysokiego szczebla. W podróżach czytał wiele, między innymi literaturę przedmiotu. Z Notitia utraque dignitatum imperii Orientis et Occidentis dowiedział się, że w Rzymie w czasach Augusta do zadań urzędnika zajmującego się budynkami publicznymi należała również troska o lupanaru. Prosper Mérimée napisał do Thiers’a uprzejme podanie o powiększenie zakresu obowiązków służbowych. Thiers prośbę zbył chyba milczeniem. Prosper Mérimée cenił związki ulotne, najchętniej z osobami wiadomej konduity. To nie tylko kwestia smaku, lecz również przykrych doświadczeń w stosunkach z osobami należącymi do tak zwanego lepszego towarzystwa. 75 243 W czerwcu 1833 roku Mérimée znalazł się w sypialni George Sand, ale zawiódł. George Sand opowiedziała w największej tajemnicy o tym przykrym zdarzeniu Marie Dowal, z którą utrzymywała stosunki homoseksualne. Piękna Marie natychmiast wygadała się Aleksandrowi Dumas, bo od czasu do czasu z nią sypiał. Dumas, w tych sprawach niezawodny, tajemnicę Sandowej alkowy zdradził głośno i publicznie, a wieść o niedyskrecji dotarła żwawo do uszu przyjaciółki Chopina. George Sand zawrzała takim gniewem, że wszystkie drzewa w Nohant zatrzęsły się z przerażenia. Przyczyny wielkiej złości proste: Sand starała się od dłuższego czasu przyciągnąć Dumasa do łoża, więc głośne żarty w jego ustach zabrzmiały jak rekuza. Autorka Indiany postanowiła wyzwać autora Trzech muszkieterów na pojedynek, do którego stanąłby jej ulotny kochanek – Gustave Planche. Planche drżał na samą myśl o starciu z Dumasem, który potrafił nie tylko celnie strzelać, ale słynął z trzymania flinty za pomocą palca wskazującego wsadzonego do lufy. W końcu sprawa ucichła, Prosper Mérimée wyjechał do Londynu, a Dumas z George Sand słuchali słowików. 244 Stendhal, tak chętnie uczestniczący z Balzakiem i Mériméem w „partyjkach z paniusiami”, zanotował w Dzienniku: „Dwóch służących – 2000 franków; dwa konie – 2000; kolacje 2160; obiady – 600; przyodziewek – 2000; utrzymanie zaprzęgu i koni – 500; mieszkanie - 1500; spektakle, książki, dziewczyny – 3440 franków”. Prawdziwi mistrzowie prozy na kulturę i pasaże nie żałują nigdy. 245 W godzinach porannych 19 czerwca 1842 roku ukazał się w „Le Journal des Débats” pierwszy odcinek Tajemnic Paryża Eugeniusza Sue, najsłynniejszej powieści w odcinkach w historii nowoczesnej Europy. Tajemnice ukazywały się do 15 października 1843 roku, wywołując we Francji prawdziwą rewolucję o skutkach nie mniej poważnych niż zdobycie Bastylii. Rewolucję przygotował Emile de Girardin. Jako pierwszy zaczął w swej gazecie „La Presse” zamieszczać płatne ogłoszenia. W roku 1838 wydrukował anonsów za 150 tysięcy ówczesnych (to znaczy za około 45 milionów dzisiejszych) franków. Obniżył cenę jednego numeru o połowę, ale zgromadził tylko 20 tysięcy abonentów. Za mało, więc postawił na powieściowy serial. I wygrał. Zarobił fortunę na spółkę z Eugeniuszem Sue. Tajemnice Paryża tworzą dokładny odpowiednik dzisiejszych seriali telewizyjnych. Intelektualiści mogą się zżymać lub uśmiechać z przekąsem, a ludzie wiedzą swoje: potrzebują akcji, bohaterów i wyraźnej granicy między dobrem i złem, tak jak potrzebują chleba i wina. Nie samym jadłem człowiek żyje: bez opowieści, przypowieści, anegdoty też wyżyć trudno, więc „Le Journal des Débats” z kolejnym odcinkiem Tajemnic Paryża rozchodził się błyskawicznie, a nawet wypożyczano gazetę na pół godziny za 10 sous (czyli za 150 dzisiejszych franków)! W roku 1929 Nora Atkinson z Liverpoolu napisała znakomitą książkę: Sue i powieść w odcinkach, w której udowodniła, że Tajemnice Paryża wyprzedzają powstanie komiksu. Ponadto z dokumentów zgromadzonych w Bibliotece Historycznej Paryża wynika, że zarówno Hugo, jak i Balzac zazdrościli Sue gigantycznego sukcesu. Bez Tajemnic nie byłoby Nędzników, a Vautrin nie gadałby grypserą. 76 246 Paryżanie żyli życiem księcia Rodolphe’a, Fleur-de-Marie, Ferranda, Rigoletty, Pipelety. Armand Lanoux we Wprowadzeniu do edycji Tajemnic Paryża opracowanej przez Francisa Lacassina napisał: „O sile oddziaływania powieści świadczą nieprzeliczone anegdoty. Podobno minister spraw wewnętrznych Duchatel po wejściu do swego gabinetu zapytał: «Czy to prawda, że Wilczyca nie żyje?» Tajemnice Paryża wsączyły się na powrót w miasto, które je wydało. Na jarmarkach, na targach, na placach publicznych aktorzy odgrywali sceny z kolejnych odcinków Tajemnic. Kochano pantomimy, w których jeden jedyny aktor Julien odgrywał jednocześnie siedem postaci. [...]. Mnożyły się «tajemnice» piratowane, z dorzuconymi przymiotnikami: «nowe», «małe», «wielkie», «prawdziwe» i tak dalej. Niemcy natychmiast dokonali parafraz. Zaczęły się ukazywać Tajemnice Berlina, Tajemnice Monachium. Tylko w samych Niemczech naliczono w roku 1844 trzydzieści sześć rozmaitych Tajemnic” . Théophile Gautier przypomniał, że: „Wszyscy, dosłownie wszyscy, pożerali Tajemnice Paryża, nawet osoby, które nie potrafiły czytać: zawsze znalazł się lektor recytujący zapatrzonej w niego grupce kolejny odcinek. Najdziwniejsze postacie, od typów spod ciemnej gwiazdy do najbardziej wyrafinowanych przedstawicieli najlepszego towarzystwa, nie potrafiły rozdzielić własnych losów od przygód bohaterów powieści w odcinkach. Cała Francja przez ponad rok najpierw zajmowała się sprawami księcia Rodolphe’a, a dopiero później własnymi interesami. Chorzy odsuwali zgon w oczekiwaniu na następny odcinek Tajemnic Paryża. Magiczne słowa: «ciąg dalszy jutro nastąpi» powodowały, że przeciągali z dnia na dzień agonię i śmierć w końcu zdawała sobie sprawę, że nie zaznaliby spokoju w zaświatach, gdyby nie doczekali rozwiązania tej dziwacznej epopei”. 247 Pielęgniarki nazywały ją Supełkiem. Stara, sucha, zawęźlona w sobie. Siwe, wpadające w seledyn włosy zakrywały twarz. Nie opuszczała wyrka w szkaradnie odrapanej zbiorówce azylu dla obłąkanych w Salpetriére. 19 czerwca 1880 roku zaczęła wyć. Przerażająco. Z wysokich tonów przechodziła w niskie, jej głos wibrował pod sklepieniami pawilonu. Nawet zobojętniali pacjenci podnosili głowy. Supełek skarżył się, że salowa ukradła jej złotą spinkę do krawata. Personel rozpoczął poszukiwania, bo przecież nikt spinki nie ukradł, wszak każdy wiedział, że Supełek ze spinką się nie rozstaje, że bez niej żyć nie może i że tylko spinka przy życiu ją jeszcze trzyma. Nikt obcy w pawilonie się nie pojawił, kradzież wykluczona. Przerzucono wyrko, przetrzepano słomę, odsunięto nocnik. Spinka się wkłuła w resztę kurzego pierza w poduszce. Dyżurny lekarz stażysta, blady z emocji, chociaż niejednego już w Salpetriére zdążył doświadczyć, wyrzucał oddziałowej: – Jak można chorej zostawiać tak ostry przedmiot! – Niech pan spróbuje jej zabrać, wydrapie panu oczy! Chora zaczęła mówić: cicho i spokojnie. Pielęgniarki odeszły, bo znały jej gędźbę na pamięć, lekarz został. Supełek opowiadał, że kiedy był młody, wybrał się sam na potańcówkę pod „Czarnego Konia”, do knajpy-kabaretu na Przedmieściu Świętego Antoniego. Schodziły się tu dziwki i alfonsi, nożownicy i gryzetki, żądni młodych ciał hrabiowie i podstarzałe markizy, oczywiście incognito. Supełek miał ochotę na mężczyznę. Nie dla zysku, lecz dla przyjemności. W „Czarnym Koniu” wrzało, poznała go od razu. Prawie płynął w powietrzu w kierunku podwyższenia, unoszony ramionami tłumu. Supełek wpatrywał się w niesionego gorejącym wzrokiem. 77 Eugeniusz Sue dostrzegł spojrzenie Supełka: – Czego chcesz, dziecko? – Pana. – Czekaj na ulicy. Rano znalazła złotą spinkę na mansardzie, w pościeli. Dziesięć ludwików lśniło na wycinkach z „Le Journal des Débats”. Miesiąc później Supełek trafił do Salpetriére. 248 Nie dowiemy się nigdy, czy Supełek naprawdę spędził noc z Eugeniuszem Sue, czy tylko bardzo romansu pragnął. Z pewnością jednak Supełek zwariował przez Tajemnice Paryża. To pierwsze znane we Francji szaleństwo Czytelniczki z powodu powieści w odcinkach, obłęd zadany przez literaturę. Wariaci przez literatów opisani – tak, na półkach prężą się szeregi tomów z papierowymi szaleńcami. „Książek zbójeckich” wyginających lot poetyckich dusz w dół, w górę lub na boki – też się znajdzie „mnogość i rozliczność”. Ale oszaleć z powodu Tajemnic Paryża, z powodu gazety? Supełek, ta paryska Ofelia, utopiła się w słowach. W słowach, tylko w słowach, bo erotyzm Eugeniusza Sue stanowi prawdziwą paryską tajemnicę. O życiu płciowym Balzaka, Flauberta, Musseta, Maupassanta, Stendhala, Delacroix, Mériméego, braci Goncourtów, Hugo, obu Dumasów: ojca i syna, Baudelaire’a i Prousta opowiedzieć potrafimy dużo, ale w przygody uroczo-płciowe autora Tajemnic Paryża wplątały się libidalne niejasności. Co prawda w roku 1843 Balzac widział, jak w ustronnym gabinecie słynnej restauracji Tortoniego kurtyzana Olimpu Pélissier łasiła się tanecznie w ramionach Eugeniusza Sue: piękna, zjawiskowa (pozowała przecież Horacjuszowi Vernetowi do Judyty i Holofernesa, artysta zaś wychwalał przed przyjaciółmi jędrność jej ud tak przekonująco, że Olimpia trafiła do Delacroix, potem wdała się w mocny romans właśnie z Balzakiem, który trwałby może i długo, gdyby polscy szpiedzy nie donieśli pani Hańskiej co się święci, więc dziedziczka Wierzchowni strzeliła z bicza i odebrała Balzakowi Olimpię, poprowadzoną wreszcie do ołtarza w roku 1846 przez starego Gioacchino Rossiniego) Olimpia, prężąc się na kolanach Sue, wyjęła mu z krawata złotą spinkę i delikatnie przeciągnęła nią wzdłuż szyi prozaika. Balzac ujrzał ją wtedy po raz pierwszy, ale bardziej interesował go Sue, nie erotycznie rzecz jasna, ale narracyjnie, bo gładząc włosy Olimpii palcami błyszczącymi od złotych sygnetów, opowiadał, a Balzac uwielbiał jego opowieści: uważał, że nikt nie potrafi lepiej wiązać intrygi w supełki i podkręcać akcji. Szczerze mówiąc, Balzac tego wieczoru u Tortoniego zazdrościł Eugeniuszowi Sue: pieniędzy, Olimpii i przede wszystkim sztuki opowiadania, przyciągania, odpychania, robienia ze słuchaczem tego, co zechce. Dłonie Sue we włosach kurtyzany, zapach sandałowca w gabinecie obitym karminowym suknem, słowa i ciała gotowe do powieści. Balzac wpatrzony w złote sygnety czuje, że kochając talent Sue, pokocha też jego kochankę. Podziw Honoriusza Balzaka dla Eugeniusza Sue, złota szpilka w palcach Olimpu: radosna narracja w buduarze przypominała cielesną ekstazę, ale mogła również skojarzyć się Balzakowi z zapowiedzią tańca śmierci. Sue zmarł z powodu syfilisu złapanego nie od słynnej kurtyzany, lecz od szwaczki. Może od Supełka. 249 Chyba nie zdajemy sobie dziś sprawy z potęgi wpływu Tajemnic Paryża na Francuzów, porównywalnej – lecz do jakiego stopnia? – z siłą oddziaływania Trylogii na dusze Polaków. Tysiące listów: od generałów, pułkowników, poruczników i sierżantów, hrabin, książąt i gryzetek, gniew marszałka Soulta, który wrzucił do kominka numer „Le Journal des Débats”, bo 78 -nie znalazł w nim kolejnego odcinka Tajemnic Paryża, a gdy się okazało, że Eugeniusz Sue siedzi w areszcie, marszałek wysłał czterech żołnierzy, by go uwolnili i kazali pisać. Skąd szaleństwo Supełka? Tajemnica. Tak, ale z uchylonym rąbkiem. Ta powieść, jak złota spinka od krawata, gładzi skórę lub skórę przebija. Tajemnice Paryża opowiadają mit grzechu pierworodnego w wielkim mieście i dlatego do gabinetu z Olimpią powinien wejść zamiast Balzaka – Baudelaire. W końcu to on wiedział najlepiej, że: „Jednym z sekretnych sposobów prostytucji, który stał się jej własnością dopiero wraz z powstaniem wielkiego miasta, jest tłum. Prostytucja stwarza możliwość mistycznej komunii z tłumem. Tłum powstał jednak jednocześnie z produkcją masową. Wydaje się, że prostytucja zawiera zarazem w sobie możliwość przetrwania w przestrzeni życiowej, w której przedmioty codziennego użytku stają się coraz bardziej i bardziej artykułami masowymi. Prostytucja wielkich miast zmienia kobietę w artykuł powszechnego użytku. To właśnie na wskroś nowe piętno życia wielkomiejskiego nadaje rzeczywiste znaczenie Baudelaire’owskiej recepcji dogmatu o grzechu pierworodnym” (Walter Benjamin, Central Park, przeł. Hubert Orłowski). 250 Młody lekarz ze szpitala Salpetriére stał się wielką sławą francuskiej psychiatrii. Opowieść Supełka utkwiła mu w pamięci na całe życie, gdyż chora próbowała wbić mu złotą szpilkę w gardło. 251 Markiz René-Louis d’Argenson, minister spraw zagranicznych Ludwika XV, opisał w swym dzienniku wizytę złożoną w roku 1726 markizie Jeanne de Prie, kochance księcia Kondeusza, wytrwałej negocjatorce kontraktu małżeńskiego Ludwika XV i Marii Leszczyńskiej oraz znanej w kręgach dworskich libertynce. Markiza de Prie przyjęła podobno d’Argensona podczas toalety intymnej, to znaczy siedziała okrakiem na bidecie, o czym d’Argenson wspomniał nadzwyczaj subtelnie, chociaż do osób nadmiernie pruderyjnych nie należał. Zarówno on, jak i wszyscy na dworze wiedzieli, że markiza cierpiała na wstydliwą chorobę, więc d’Argenson mógł zinterpretować jej toaletę intymną jako zabieg terapeutyczny, ale tego nie uczynił, o czym za chwilę. Markiz opisał spotkanie następująco: „Jej podwoje pozostawały dla mnie zawsze otwarte, ale pewnego dnia przyjęła mnie podczas toalety. Siedziała na swoim b..., chciałem się wycofać, ale kazała mi zostać”. 252 Jeśli ta scena rzeczywiście się rozegrała, a do René-Louis d’Argensona wielkiego zaufania mieć nie możemy, ponieważ słynął na dworze ze skłonności do przesady oraz intryg wszelakich i dlatego zwano go „Argenson Bestia” dla odróżnienia od brata noszącego identyczne imię i szczycącego się nie tylko tym samym tytułem, lecz także znacznie obyczajniejszym prowadzeniem to na zawsze pozostanie tajemnicą dalsze zachowanie markiza. W pięciotomowym wydaniu Mémoires et Journal inédit du marquis d’Argenson, ministre des Affaires étrangéres sous Louis XV (Wspomnienia i dziennik markiza d’Argenson, ministra spraw zagranicznych Ludwika XV z rękopisu wydane, Paris 1857-1858, P. Jannet, t.1, s. 205) zaraz po kropce kończącej frazę o zaproszeniu markizy, czytamy: „«Niech zatem pani pozwoli, odrzekłem, że przynajmniej pożyteczną uczynię tę chędożność». I jako żywo wycałowałem jej... z całego serca”. 79 Z tajemniczych względów powyżej cytowane zdania znikły z dziewięciotomowego wydania wspomnień i dziennika markiza d’Argensona, przygotowanego w latach 1859-1867 przez E. J. B. Rathery’ego dla Société de 1’histoire de France. Co więcej, Rathery w pierwszym tomie swej edycji, w przypisie umieszczonym na stronie 57 zauważył, że w roku 1726 markiza popadła w zupełną niełaskę i przygotowywała się do opuszczenia Paryża na zawsze. Rychło wyjechała do swego pałacu w Normandii, w którym rok później popełniła samobójstwo, zdawszy sobie sprawę, że syfilis rozpoczął już z nią tańczyć ostatnie figury piekielnego kadryla. 253 Fanny Beaupré i Roger-Henri Guerrand, autorzy wybornego eseju: Le confident des dames. Le bidet du XVIIIe au XXe siécle: histoire d’une intimité (Powiernik dam. Bidet od XVIII do XX stulecia: historia pewnej intymności, Paryż 1997, Editions La Découverte), z którego czerpię garściami wiedzę konieczną do napisania niniejszego rozdziału Paryża w przekroju, sugerują, że prawdopodobnie d’Argenson tę scenę zmyślił, pragnąc się zemścić na wpływowej libertynce, z którą na pewno łączyły go stosunki intymne, lecz nigdy serdeczne. D’Argenson napisał we wspomnieniach (edycja Rathery’ego), że markiza była osobą „nieczułą na występek” i chociaż wielokroć starała się go uwieść, stawiał jej zawsze zawzięty opór: „Choć cenię niezmiernie zręczność mego przyrodzenia, jednak nade wszystko kocham me zdrowie i życie”. Zemsta byłego ministra polegała na zmyślonym posadzeniu markizy okrakiem na meblu, którego imię przez długi czas wstydliwie przemilczano, lecz który we Francji odegrał równie doniosłą rolę jak sery. Angielski dżentelmen Arthur Young w swej Podróży po Francji w roku 1790, zaraz po dokładnym opisaniu bogactwa i zwyczajów francuskiego stołu, pokusił się o analizę porównawczą stosunku obu narodów do czystości i napiętnował francuskie „świątynie ohydy”, czyli „wygódki”, skarcił wstrętny zwyczaj „powszechnie występujący zarówno pośród ludzi znacznych, jak i prostoty, plucia po pokojach i wszędzie gdzie popadnie” i dodał: „Francuzi są bardziej czyści na zewnątrz, a Anglicy wewnątrz, mówię o masie, a nie o ludziach bardzo bogatych. W każdej [dostatniej] rezydencji znajduje się bidet oraz miska do mycia rąk; oto znak czystości, który chciałbym, by w Anglii stał się bardziej powszechnym”. Markiz pozwolił sobie tylko na jedną literę w nazwie intymnego mebla, a ponadto, jak wspomnieliśmy przed chwilą, wcale nie wiadomo, czy sceny spotkania nie wymyślił. Natomiast datę pierwszego pojawienia się nazwy sprzętu na piśmie da się określić precyzyjnie: w roku 1739 Rémy Péverie, znany stolarz, specjalista od mebli giętych na swej karcie z adresem polecał szanownej klienteli: „Bidety z oparciem i z pokrywą oraz bidety podwójne, których używać mogą dwie osoby równocześnie”. Jeśli wierzyć spisom królewskich ruchomości, to od czasów Ludwika XV we wszelkich siedzibach władców Francji znajdowały się ogromne ilości bidetów, przedmiotów zbytku i luksusu, wytwarzanych przez najlepszych paryskich specjalistów z talentem i ze smakiem. W spisie z roku 1750 znajduje się na przykład: „Bidet przykrywany białą tkaniną z podwójną poduszką zdobioną muślinem haftowanym, który służył Madame Adélaide”. Adélaide była czwartą córką Ludwika XV i aktywną dewotką, walczącą z jansenistami, encyklopedystami i nade wszystko z kochankami swego ojca. Nie wiadomo, czy używała bidetu w celach terapeutycznych, czy tylko higienicznych, ale okazuje się, że arcydziełami paryskich rzemieślników posługiwały się również osoby nadzwyczaj cnotliwe. 80 254 Skoro o kochankach Ludwika XV mowa, to warto przypomnieć, że każda jego faworyta posiadała bidet osobisty. Precjoza owe rywalizowały ze sobą estetycznie, tak jak damy – erotycznie. Markiza de Pompadour, zwolenniczka nowości i splendorów, zgromadziła osobną kolekcję bidetów. Najbardziej okazały i najsłynniejszy Madame de Pompadour zakupiła w roku 1751 u Simona OEbena do nowego (obecnie już nieistniejącego) pałacu w Bellevue koło Meudon. W Livre journal de Lazdre Duvaux, marchand-bijoutier ordinaire du Roy, 1748-1758 znajduje się następujący jego opis: „Bidet z oparciem drewnianym z różanego drewna, wyściełany, zdobiony gwiazdami perskimi oraz kwiatami błękitnymi i srebrzystymi; w oparciu trzy schowki na dwa kryształowe flakony i gąbkę, nóżki i ornamenty wszelakie z brązu złoconego, strzykawa z różanego drewna i kuweta ze szmelcowanej cyny”. Bidet ów tak spodobał się Ludwikowi XV, że kazał go sobie ustawić w gabinecie w pałacu Bellevue tuż obok przenośnej ubikacji. W roku 1757 Ludwik XV odkupił zresztą pałac od swej faworyty i oczywiście cenny mebel zachował. Kiedy w roku 1786 Ludwik XVI odstąpił siedzibę swym ciotkom, bidet markizy de Pompadour znalazł się na strychu. Madame de Pompadour przezornie zaopatrzyła się również w bidety mniejsze i poręczniejsze. W wyłożonej drogocenną materią toalecie w pałacu Saint-Hubert, oprócz dwóch komódek z różanego drewna, stolika do pisania, stolika nocnego, przenośnej ubikacji, znajdował się bidet syfonowy z drewna orzechowego z pokrywą i oparciem obszytym czerwonym półskórkiem z fajansową kuwetą. W oparciu znajdowały się schowki na dwa kryształowe flakony. Z Inwentarza dóbr Pompadour sporządzonego po jej zgonie w roku 1764 przez Cordey’a wynika natomiast, że w rezydencji Madame de Pompadour w Evreux, przebudowanej i unowocześnionej w roku 1752 przez Lassurance’a, architekta Pałacu Burbońskiego, nie ustawiono żadnego bidetu ani w pokoju toaletowym, ani w ubikacji, zwanej wtedy garderobą, przylegającej do reprezentacyjnej sypialni królewskiej faworyty. W jednym z niezliczonych pokojów odnaleziono jedynie samą oprawę do bidetu bez jakiegokolwiek pojemnika, a w innym – mały bidet z orzechowego drewna z fajansową kuwetą. Wedle spisu sporządzonego w roku 1770 po śmierci Madame du Barry, innej słynnej faworyty monarszej, w pałacu Louvenciennes znaleziono bidet pochodzący z warsztatu Martina Carlin, szczególnie wyszukany estetycznie: naczynie pokrywała mozaika w różowe różyczki na białym tle, oprawę obszyto welurem zielonojabłkowym. Inwentarz ruchomości Trianon z roku 1752 wymienia trzy bidety wykonane przez słynnego Jouberta, nadwornego stolarza dworu: jeden z drewna mahoniowego, wykładany skórą nabijaną złotymi ćwiekami w kształcie pazurów i z bukietem kwiatów wydobytym w skórze z niezwykłą finezją. Dwa pozostałe z drewna wiśniowego z inkrustacjami i bokami z szarłatu wyściełanego czerwoną skórą mocowaną złotymi ćwiekami. Inwentarz z roku 1772 wylicza już tuzin podobnych cacek 3 lipca 1772 roku król rozkazał na piśmie: „Wypłacenie należności Joubertowi za wykonanie i dostarczenie do siedzib królewskich w przeciągu roku 1771, na nasze rozkazanie, dla naszych potrzeb oraz dla potrzeb naszych wnuków oraz wnuczek, przedmiotów następujących: dwudziestu jeden komód, pięciu biurek, trzech sekretarzyków, trzech szaf bibliotecznych, trzech szafek narożnych, jednego stolika nocnego, jednego krzesła do specjalnych interesów i trzech bidetów z drewna indyjskiego rozmaitego, przykrywanych i zdobionych szmelcowanym i pozłacanym brązem”. 255 Napoleon codziennie mył zęby, skrapiał się obficie wodą kolońską i systematycznie korzystał z bidetów. Dostarczał mu ich Martin-Guillaume Biennais, rzemieślnik nie tylko zdolny, ale też znakomicie wyczuwający ducha czasu. To on pierwszy zaczął masowo produko 81 wać przedmioty „zbytku” dla nowych messieurs za czasów Cesarstwa. W manufakturze założonej w oficynie „Pod Fioletową Małpą” przy rue Saint-Honoré zatrudniał sześciuset robotników, a główny architekt Napoleona, Charles Percier, znający sztukę antyku na wylot, dostarczał mu planów i rysunków zamawianych mebli. 256 Biennais, zdolny stolarz artystyczny, wystawił Cesarzowi rachunki, między innymi za cztery srebrne nocniki z monogramem „N” oraz za „bidet z pozłacanego srebra, ze strzykawą, z armatkami, z kuwetą, z pojemnikiem na gąbkę z litego srebra pozłacanego, z dwoma flakonami z kryształu ciętego diamentem”. To był bidet podróżny, wożony w mahoniowym kufrze „inkrustowanym miedzią, ze złotym zamkiem i narożnikami wraz z etui ze świńskiej skóry, podbitym serżą”. W aneksie do testamentu sporządzonego na Świętej Helenie Cesarz umieścił polecenie dla wiernego sługi nazwiskiem Marchand, by zawiózł on do Rzymu pewną liczbę przedmiotów, szczególnie zaś: „Moje nocne stoliki, które mi służyły we Francji oraz mój bidet ze srebra, pozłacany”. 257 Hrabia Lemarois, który świadczył na ślubie Napoleona z Józefiną, a później został jego adiutantem i generałem, podróżował z bidetem mahoniowym z mosiężnymi okuciami, złoconymi zdobieniami w kształcie liści palmowych i dębowych, z mosiężną kuwetą ocynowaną, na czterech wysmukłych i odkręcanych nóżkach. Na pokrywie znajdował się napis: „Generał dywizji J. Lemarois, Magdeburg 1814”. To dzieło sztuki rękodzielniczej o kształtach jaszczyka, a więc zdecydowanie męskich i żołnierskich, bez żadnych wiolinowo-niewieścich zaokrągleń, powstało oczywiście u Biennais’a „Pod Fioletową Małpą”. To był ostatni ze znanych we Francji męskich bidetów. Wraz z upadkiem Cesarstwa bidet zaczęto uznawać za narzędzie służące utrzymaniu czystości organów rodnych tylko jednej płci. Od tego czasu bidet stał się mrocznym obiektem męskich fantazmatów na temat kobiecego onanizmu. Na intymną toaletę mężczyzn zaś spadła kurtyna milczenia, której nie potargała nawet pierwsza wojna światowa. 258 Zdaniem Jean-Paula Arona oraz Rogera Kempfa, autorów wybornego studium Le Pénis et la Démoralisation de l Occident (Penis i demoralizacja Zachodu, Paris 1978, Grasset), nie wiadomo, dlaczego tak właśnie się stało. Przez cały wiek XIX i pierwsze dziesiątki naszego stulecia wielu lekarzy i psychologów uznawało męski onanizm za znacznie bardziej złowrogi w skutkach niż onanizm kobiecy, choć również widmo samodrażnienia narządów płciowych przez panie tak przerażało legion „specjalistów”, że przestrzegali oni zawzięcie przed ubocznymi i złowrogimi konsekwencjami używania bidetu. Czyżby więc męskie bidety jawiły się jako naczynia jeszcze bardziej groźne, jeszcze natarczywiej piekielne? Czy przepadły z powodu nieuświadomionego, lecz wszechobecnego lęku przed kastracją? 259 W Powierniku dam Fanny Beaupré i Roger-Henri Guerrand przypomnieli, że jeszcze w pierwszej połowie XX wieku bardzo wielu Francuzów żyło w brudzie z konieczności, nędza 82 bowiem zmuszała ich do oszczędzania wody i opału, ale też dość liczne rzesze wybierały brud z przekonania. W setkach najrozmaitszych poradników można było wszak wyczytać, że „częste mycie skraca życie”, a stanowcza aura zapachowa wokół chłopa lub robotnika świadczy o jego sile i niespecjalnie głęboko ukrytych zaletach. Moralista Julien-Joseph Virey w Dictionnaire des sciences médicales ( Słowniku nauk medycznych) stwierdził: „Mężczyzna równie wiele doznaje uszczerbków na duszy, jak i na ciele, niewieściejąc przez nadużywanie czystości”. Przez cały wiek XIX utrzymywało się przekonanie, że toalety intymnej ani panny, ani mężatki, ani matki dzieciom uprawiać nie muszą i nie powinny. Ludek uważał, że półkąpią się tylko półcnotki, natomiast bracia Goncourtowie twierdzili stanowczo: „Dewotki nigdy nie myją tyłka”. Higiena, w szczególności intymna, kojarzyła się z rozpustą, z występkiem, z diabłem, albo – jak na przykład w wypadku Gramsciego – z osłabianiem klasowej czujności proletariatu. 260 W Mémoires de dépenses de la veuve Capet a la Consiergerie ( Zapiskach wydatków wdowy Kapetowej w więzieniu Consiergerie ) czytamy: „Za bidet z czerwonego basanu ze strzykawą, zupełnie nowy, służący wdowie Kapetowej, sześćdziesiąt funtów”. W celi Marii Antoniny znajdowały się, oprócz wspomnianego bidetu, jeszcze tylko dwa meble: toaletka i krzesło z dziurą służące za klozet. 261 A jeśli małżonka ściętego już króla Francji bidetu by nie zamówiła, czy zaniedbawszy dół, ocaliłaby głowę? W czasach rewolucyjnego terroru czystość jako symbol zgnilizny i zepsucia przegrała z ostrzem gilotyny. Na długo, ale nie na zawsze. 262 Eugéne Delacroix, Dzienniki, 12 października 1862 roku: „Bóg jest w nas. To Jego wewnętrzna obecność sprawia, że podziwiamy piękno, które raduje tylko wtedy, gdy to, co zrobiliśmy, jest dobre”. 263 Opowiem sen, który dotyczy jednego z ostatnich obrazów Delacroix: Tygrysicy gotującej się do skoku, niewielkiego płótna z roku 1863. Obraz zwykle wisi w Luwrze, ale od kilku dni znajduje się na wystawie „Ostatnie lata Delacroix” w paryskim Grand Palais, pośród innych lwów i polowań, obrazów alegorycznych, kwiatów, niedokończonych Czterech pór roku i obrazów religijnych o Jego obecności w nas. 264 Opowiem sen, ale jeszcze nie teraz i powtarzam, że już nie piszę „o”, tylko piszę „coś”, czyli że „coś” mną pisze. 265 83 Wystawę zdążyłem najpierw obejrzeć w spokoju, bo dzięki karcie prasowej uzyskałem bezcenny przywilej wchodzenia na wystawy dla publiczności zamknięte, ale wczesnym popołudniem w Wielką Niedzielę pobiegłem do Grand Palais raz jeszcze, licząc, że pora obiadowa rozrzedzi tłumy. Tłum kłębił się dziki, lecz wiedziałem, czego chcę, więc nie przeszkadzał mi za bardzo. 266 We Francji obchodzi się uroczyście dwóchsetlecie urodzin Delacroix. W wielu miastach wystawy, wznowienia Dzienników i książek artyście poświęconych, CD-ROM-y, katalogi, specjalne wydania artystycznych magazynów, w tygodnikach osobne wkładki. W Luwrze George Sand i Fryderyk Chopin połączeni w jedno. Portret dwoisty z powodów czysto merkantylnych rozcięto przed ponad stu laty na dwie części: przez długi czas sądzono, że Delacroix osobno namalował panią z Nohant i osobno Chopina, na szczęście konserwatorzy skleili. W Paryżu, oprócz wystawy w Grand Palais, ekspozycja „Delacroix i tematy romantyczne”, czyli wspaniałe szkice piórkiem w starej Bibliotece Narodowej przy ulicy Richelieu. Poza tym imprezy w Bayonne, Saint-Maurice, Rouen, Chantilly, w Tours, w Wersalu. 267 Ostatnią wielką wystawę poświęconą Delacroix zorganizował w roku 1963 Luwr z okazji setnej rocznicy śmierci. Obecna – to nie retrospektywa i dlatego, na szczęście, nie znalazło się na niej najbardziej znane i okropnie nieudane płótno Wolność prowadząca lud na barykady, które jeszcze do niedawna straszyło z wycofywanych z użycia banknotów stufrankowych. Ta wystawa – to rewelacja: około roku 1850 Delacroix uznany, ceniony i bogaty postanowił zacząć wszystko od nowa, przemyśleć raz jeszcze światło, rysunek i fakturę, bo nawiedziło go ogromne zwątpienie, że to, co robił do tej pory, robił źle, a skoro pobłądził, to On w nim śpi i nie wiadomo, jak ukoić żywioły. Jednocześnie wstąpiła weń wielka siła, którą nazwać wypada miłosną. Napięcie religijne i erotyczne, które splątało się jak ciała Arabów, lwów, myśliwych i sprzedawców daktyli na płótnach z serii „Polowanie na lwy” i straszyło poczciwych krytyków sztuki niczym koszmar senny. 268 Mniej więcej od roku 1850 Delacroix szukał rozwiązania sprzeczności, które szarpały jego duszę i ciało. Szarpały go zresztą od młodości. Zmysłowy i tęskniący za ascezą, wychowanek encyklopedystów i złakniony mistyki, rozkochany i lękający się kobiet. Wtedy zaczął malować Chrystusa śpiącego podczas burzy w rybackiej łodzi na jeziorze Genezaret i dzikie bestie łączące tajemnym uściskiem siebie samych i ludzi. 269 Podczas jednego z rozpasanych wieczorów u Leriche’a, czyli w wykwintnym burdelu mieszczącym się przed stu pięćdziesięciu laty dwa kroki od mojej La Sourdiére, Delacroix – jeśli wierzyć świadectwu Mériméego – popadł w niezwykłą ekscytację erotyczną. Nawet Alfred de Musset stanął jak wryty. Delacroix układał sześć nagich dziewcząt w najbardziej ekstrawaganckie kompozycje, przypominające Polowanie na lwy i Rzeź na Chios, zachowywał się „jak kapitan na okręcie pośród burzy”, jak entomolog bacznie śledzący reakcję każdej z „modelek”. Delacroix szalał i rzucał się frenetycznie, pozostając jednocześnie chłodnym obserwatorem. 84 270 Delacroix u Leriche’a zachowywał się tak, jak podczas spaceru w lesie Sénart 17 maja 1850 roku. Obserwował wtedy w uniesieniu walkę muchy z pająkiem: „Widziałem, jak nadciągają, mucha uczepiona pająka i zadająca mu raptowne ciosy, pająk się opierał, ale krótko, najpierw mucha go wyssała, a później pociągnęła, nie wiem dokąd, z niesłychaną żywotnością i furią. [...] Oglądałem ten mały pojedynek homerycki w niezwykłym napięciu i w emocji. Czułem się jak Zeus obserwujący zmagania Achillesa z Hektorem. [...] Ta mucha była czarna, bardzo długa, z czerwonymi plamkami na odwłoku”. 271 Nazajutrz po scenach myśliwskich u Leriche’a, Mérimée pisał do Stendhala, znawcy i bywalca najpikantniejszych paryskich lokali: „W przekonaniu, że papier wszystko wytrzyma, muszę panu opowiedzieć dziwne rzeczy o jego niebywałym entuzjazmie erotycznym”. Delacroix starał się postępować ostrożnie ze względu na kruchość zdrowia. W liście do Souliera wyznaczał granice: „Tych kilka wieczorów, w których uczestniczyłem, by się nudzić i odnudzać, spowodowało, że poczułem się nadzwyczaj zmęczony fizycznie. [...] Kobiety mi nie służą. Jestem za bardzo blady i nazbyt wątły”. 272 Niekiedy żądza zwyciężała i wtedy Delacroix dokonywał cudów. Kiedy w latach czterdziestych przeprowadził się do dzielnicy Nowe Ateny, w której mieszkała też przez pewien czas George Sand z Chopinem, doceniał urodę dziewcząt sprzedających swe wdzięki w okolicach kościoła Notre-Dame-de-Lorette i z tego względu zwanych loretkami. W liście do George Sand, z 21 listopada 1844 roku, pisał: „Ta nowa dzielnica czyni wszystko, by zaspokoić pragnienia mężczyzny tak namiętnego jak ja. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy zaraz po przeprowadzce, była loretka najlepszej próby. Cała przystrojona w czarną satynę i welur, wysiadając z kabrioletu z beztroską godną bogini, pozwoliła mi obejrzeć swe uda aż do pępka. Przemilczę inne spotkania, które spowodowały, być może, że zszedłem już z drogi cnoty i mądrości”. 273 Delacroix najbardziej tęsknił do mocnej wiary i do wielkiej miłości w burdelu i pośród loretek. Wiedział od dawna, że tylko w wierze i miłości można malować arcydzieła. Pisać zresztą też. Pisanie nie zastąpi miłości, ale pisanie w miłości jest czymś innym niż pisanie z innych powodów. I pozwala żyć. Wybuch nastąpił trzynaście lat przed śmiercią. Delacroix obudził Boga w sobie. I zaczął malować bestie. 274 Wyczytałem, że romantycy, wbrew rozpowszechnionym opiniom, nie malowali wielkich drapieżników. Ten motyw występował często u Flamandów i u Włochów w XVII i w XVIII stuleciu. Lwy i tygrysy pojawiły się w malarstwie europejskim pod koniec lat czterdziestych XIX wieku dopiero dzięki Delacroix. To on zapoczątkował nowy gatunek, może pod wpły 85 wem bestiarium rzeźbiarskiego Antoine-Louisa Barye’a. Po roku 1850 bestie i Chrystus stały się obsesją Delacroix. Co prawda, klienci zamawiali u niego zarówno sceny polowań, jak i kompozycje religijne, ale względy handlowe niczego nie wyjaśniają. Historycy sztuki lubią mówić o torturowanych ciałach, o krwi i pocie myśliwych, o teatrze okrucieństwa, o aluzjach do Leonarda da Vinci, do Rafaela, do Rubensa, do Le Bruna. I o bezpośrednich związkach płócien Delacroix z Polowaniem na lwy Rembrandta, równie oczywistych jak łączność pomiędzy Kobietami algierskimi i Haremem algierskim Picassa. 275 Krew? Pot? Cierpienie? Tortury? Nie. Wystarczy przyjrzeć się uważniej dwóm szkicom z roku 1854, przedstawiającym walkę lwa z tygrysem. Nieobecność okrucieństwa, pełnia miłosnego spazmu. Lew nie rozszarpuje tygrysa, on go przenika. Albo obraz zwany Rozszarpywaniem młodej dziewczyny lub Śmiercią Indyjki w paszczy lwa. Sielankowa kompozycja w tle: dęby i jesiony lasu Senart. Ani kropli krwi. Twarz dziewczyny w ekstazie. Z rozkoszy lub z wiary w nieśmiertelność duszy. Lew tuli się do jej brzucha. Lew niczego złego jej nie robi. On ją kocha. Polowanie? Tak. Ale na co? 276 Sześć wersji łodzi rybackich na jeziorze Genezaret. Na jednych tylko wiosła, na innych – poszarpane wiatrem żagle. Strach apostołów, walka z żywiołem, który niczym bestia, rozszalał się tylko w nich. Spokój Nauczyciela. Aureola nad Jego głową jak z epinalskich oleodruków i odpustowych malowanek. On się nie mieści w łodzi. Jego spokój najbardziej przeraża żeglarzy. Woda szarobura, przechodząca w rudawą płowość, niczym tygrysia sierść. 277 Teraz sen. Za oknem szalał wiatr. Usłyszałem skrobanie do drzwi. Przed rowerem czaiła się tygrysica gotowa do skoku, ta z obrazu Delacroix. Skoczyła. Uderzyłem o ścianę. Pod jej ciężarem poczułem gorąco. I usłyszałem szept: „Chodź ze mną, już czas”. 278 Eugene Delacroix, Dziennik: „Jeśli człowiek utalentowany posługuje się dagerotypem, osiąga wzniosłość, której nie znamy. Taka jest prawda”. 279 W roku 1851 fotograf Eugene Durieu i Delacroix założyli w Paryżu Towarzystwo Heliograficzne. W czerwcu 1854 roku spędzili dwa dni na fotografowaniu umięśnionego, nagiego mężczyzny zwanego „Czechem” i nagiej młodej kobiety, z pewnością Włoszki. Powstały dwie serie fotografii, które zawisły w Galeriach Mansart i Mazarine w starej Bibliotece Narodowej przy ulicy Richelieu w Paryżu, na wystawie „Delacroix: rys romantyczny”. Innej i równie ciekawej jak wystawa w Grand Palais: „Delacroix: ostatnie lata”. W galeriach Biblioteki Narodowej komisarze wystawy: Claude Bouret, Arlette Sérullaz i Vincent Pomaréde 86 zgromadzili dwieście pięćdziesiąt szkiców, grawiur, rysunków, akwarel, ilustracje do Fausta, do Hamleta i Goetz von Berlichingen, portrety, autoportrety, karykatury, zwierzęta, Orient i fotografie z albumu Durieu. Biblioteka przy ulicy Richelieu mieści się blisko mej kwatery. Zachodziłem na wystawę przez tydzień codziennie. Wpatrywałem się długo w fotografie rozwieszone w przedostatniej sali. Przyciągały mnie. Wołały. O czym chciały mnie przekonać? Przed czym przestrzec? 280 „Pierwszy człowiek, który zobaczył pierwsze zdjęcie (jeśli nie brać pod uwagę Niepce’a, który je wykonał), musiał wierzyć, że to obraz: podobne skadrowanie, podobna perspektywa. Duch malarstwa niepokoił i nadal niepokoi fotografię [...]. A jednak, jak mi się zdaje, to nie za pośrednictwem malarstwa fotografia styka się ze sztuką, ale poprzez teatr. U narodzin zdjęcia umieszcza się zwykle Niepce’a i Daguerre’a (jeśli nawet przyjąć, że ten drugi trochę wsunął się na miejsce pierwszego). Otóż Daguerre, gdy zawładnął wynalazkiem Niepce’a, otworzył na placu Château (przy République) teatr panoram, ożywionych za pomocą ruchu i gry świateł. W sumie więc camera obscura dała jednocześnie obraz z perspektywą, fotografię i dioramę; wszystkie trzy należą do sztuki scenicznej. Ale jeśli zdjęcie zdaje mi się bliższe teatru, to ze względu na szczególnego pośrednika (być może tylko ja to zauważyłem): śmierć. Znamy pierwotny związek teatru i kultu Zmarłych: pierwsi aktorzy wyróżniali się ze zbiorowości, grając rolę Zmarłych. Ucharakteryzować się, pomalować, znaczyło to określić się jako ciało jednocześnie żywe i martwe. To właśnie oznacza pomalowany na biało tors ludzki teatru totemicznego, człowiek z pomalowaną twarzą w teatrze chińskim, makijaż sporządzany z papki ryżowej w indyjskim kathakali, maska japońskiego teatru nö. I ten sam związek odnajduję w zdjęciu. Zdjęcie, tak podobne, że usiłuje się je ożywić (zaciekłość, aby.«uczynić żywym» może być tylko zaprzeczeniem mitycznym przerażenia śmiercią) – jest jak teatr pierwotny, jak żywy obraz, usposobieniem nieruchomej i pomalowanej twarzy, pod jaką kryją się dla nas umarli”. 281 W roku 1821 Delacroix w Akademii Sztuk Pięknych namalował portret nagiego mężczyzny. Pozował – jak twierdzą specjaliści – Polak. Portret – olej na papierze naklejonym na płótno pokazuje osobnika o mocnych udach, rozwichrzonych włosach, obwisłym przyrodzeniu i przerażonych oczach. Lęk tkwi w odgięciu pleców, w napiętych mięśniach ramion, brzucha i klatki piersiowej. Delacroix uchwycił chwilę, kiedy do nagiego mężczyzny zbliża się szaleństwo lub śmierć. Nagi mężczyzna wygląda tak, jakby go ktoś zamierzał nie tyle malować, lecz właśnie fotografować, czyli – jak by powiedział Roland Barthes – zamieniać w ucieleśnioną śmierć. Fotografowanie żywych ludzi polega przecież na tworzeniu „pamiątek” z chwili, w której żyli oni naprawdę, ale jednocześnie naciskanie migawki zawiera w sobie coś z naciskania spustu: zachowując „ku pamięci”, odkrywa w żywym obecność trupa. Każde fotografowanie żywego człowieka staje się dwuznaczne. Pierwsze zdjęcie Nicéphore’a Niepce’a wygląda jak podniszczone flamandzkie płótno: stół przykryty obrusem, kielich, talerz, nóż, łyżka, kawał chleba, coś jeszcze: kwiaty, może owoc. Podobnie jak większość martwych natur, obiecuje pojawienie się życia. Nieobecność człowieka powoduje, że na tej fotografii śmierć też się schowała pod stołem. 87 282 „Wiele osób fotografowanych przez Nadara miało długie paznokcie; kwestia etnologiczna: jakie miało się paznokcie w tej czy innej epoce? To właśnie fotografia może mi powiedzieć o wiele lepiej niż malowane portrety. Pozwala mi dotrzeć do wiedzy głębokiej. Dostarcza mi zbioru cząstkowych przedmiotów i może wywołać we mnie pewien fetyszyzm: gdyż jest «we mnie» coś, co lubi wiedzę, co przyjmuje wobec niej postawę miłosną. Podobnie lubię pewne cechy biograficzne, które ujmują mnie w życiu pisarza w tym samym stopniu, co pewne zdjęcia. Nazwałem te cechy «biografemami». Fotografia ma ten sam związek z Historią, co biografem z biografią”. 283 Nagi mężczyzna na fotografiach z albumu Durieu zachowuje się nadzwyczaj dziwnie. Na jednym zdjęciu oparty o drąg, na innym prawie uśmiechnięty w kierunku aparatu, na jeszcze innym jakby tańcujący, zatrzymany w podrygach, unieruchomiony w ruchu. Ani śladu przerażenia na twarzy, zresztą – nie ukrywam twarz podobnie jak cała postać jawi się na fotografiach rozmazana ze względu na niedoskonałość użytych materiałów, ale też ze świadomego zamysłu. „Czech” na fotografiach pozuje, ale też i nie pozuje. Im dłużej wpatrywałem się w fotografie, tym bardziej wydawało mi się, że Delacroix z Durieu starali się uchwycić jakiś tajemniczy taniec, co przy ówczesnej technice fotograficznej stawało się zadaniem niemożliwym. A jednak: „człowiek utalentowany osiągnął dzięki dagerotypowi wzniosłość, której nie znamy”. 284 „Nagle pojawia się przede mną zdjęcie: ożywia mnie i ja użyczam mu życia. Bo tak muszę nazwać siłę przyciągania, która sprawia, że zdjęcie istnieje: ożywianie. Zdjęcie samo w sobie nie jest ożywione (nie wierzę w zdjęcia «jak żywe»), ale mnie ożywia: tak właśnie oddziałuje każda przygoda”. 285 Model musiał przecież w owych czasach pozować długie godziny w pomieszczeniu odpowiednio prześwietlonym słońcem. Nadar, podobnie zresztą jak kilku innych, stosował specjalne i niewidoczne od strony aparatu podpórki pod głowę. Mimo prób ulżenia, seanse zamieniały pozujących w ofiary. Ból był prawdziwy, kat czynił swą powinność. W jaki sposób udało się osiągnąć Delacroix i Durieu taką lekkość, powłóczystość i powiewność? Na fotografiach utrwaliły się ciała nagiego mężczyzny i nagiej kobiety czy tylko powidoki ich dusz? Czy pozowali zatem żywi, czy umarli? 286 „Dosłownie rzecz biorąc, zdjęcie jest emanacją przedmiotu odniesienia. Od rzeczywistego ciała, które tu było, pobiegły promienie, które dotykają mnie – mnie, który tu jestem. Nieistotna jest długość trwania przekazu; zdjęcie osoby, której już nie ma, dociera do mnie jak promienie gwiazdy. Tak jakby coś w rodzaju pępowiny łączyło ciało fotografowanej rzeczy z moim spojrzeniem. Światło, chociaż niedotykalne, jest tutaj środowiskiem cielesnym, skórą, którą dzielę z tym lub z tą, która była fotografowana”. 88 287 Na kolejnych fotografiach nagi mężczyzna i naga (prawie) kobieta. Ona leży u jego stóp, a on spogląda na nią z wysoka. Albo stoją oboje i patrzą na siebie. Albo on leży, a ona pochyla się nad nim. Przedziwne układy: ani nazbyt erotyczne, choć jak na początek lat pięćdziesiątych XIX wieku należy je uznać za bardzo śmiałe i wymowne, ani estetycznie wyszukane. Ta para najwyraźniej chce koniecznie coś sobie powiedzieć, bardzo ważnego, ale ponieważ zabrakło jej słów dla wyrażenia myśli, postanowiła więc użyć języka ciała, ale ponieważ jeszcze mowy ciała w pełni nie opanowała, to się kryguje i trochę nadrabia miną w kierunku fotografów. Nagi mężczyzna odprawia nad nagą kobietą jakieś gusła. Ona tajemniczo uśmiechnięta. Ten uśmiech zaczął mnie niepokoić. 288 „Realiści, do których należę, [...] nie uważają wcale fotografii za «kopię» rzeczywistości, ale za emanację rzeczywistości minionej, za magię, nie sztukę. [...] Zdjęcie posiada siłę potwierdzania i potwierdzenie fotografii odnosi się nie do przedmiotu, lecz do czasu”. 289 Parę łączą stosunki napięte. Naga kobieta – to śmierć zapraszająca nagiego mężczyznę do tańca. On – jak może – drągiem się od niej odgania, chociaż pewno się jeszcze łudzi, że kobieta – młoda i zdecydowanie pociągająca – może pojawiła się na scenie nie po to, by go już zabrać. Ale to śmierć: o włosach gęstych i kruczych. Genialność pomysłu Delacroix, który od początku lat pięćdziesiątych poszukiwaniu Boga i tajemnicy miłości, czyli sposobom odganiania śmierci, poświęcił całą swoją sztukę, polega na wprowadzeniu kostuchy w przebraniu kobiety do wnętrza fotografii, czyli na próbach jej uśmiercenia przez fotografowanie. Delacroix postanowił, być może, dokonać magicznego, rytualnego i jednocześnie technicznego zabiegu: jeśli ustawi się śmierć w kadrze do pozowania i jeśli światło fotografii jest rzeczywiście promieniem obecności – to śmierć przejrzy się we własnym obrazie i umrze. Tak postępując, Delacroix wkraczał – jak Grecy – w śmierć odwrócony do niej tyłem, by walczyć w sobie z lękiem przed śmiercią, ale i tak wiadomo, że śmierci nie można się całkiem przestać bać. 290 „Portret fotograficzny jest zamkniętym polem działających sił. Krzyżują się tam cztery wyobrażenia, ścierają ze sobą i odkształcają się wzajemnie. Przed obiektywem jestem jednocześnie: tym, za kogo się uważam, tym, za kogo chciałbym, aby mnie brano, tym, za kogo ma mnie fotograf, i tym, którym on posługuje się, aby ujawnić swoją sztukę. Dziwna to czynność: bezustannie siebie imituję i właśnie dlatego za każdym razem, gdy chcę (lub pozwalam), aby mnie fotografowano, nieuchronnie przejmuje mnie uczucie nieautentyczności, czasem wprost oszustwa (jak tego doznajemy w pewnych koszmarach): Fotografia [...] stanowi tę bardzo subtelną chwilę, gdy – prawdę mówiąc – nie jestem ani podmiotem, ani przedmiotem, ale raczej podmiotem, który czuje, że staje się przedmiotem. Przeżywam wtedy mikrodoświadczenie śmierci (ujęcia w nawias): naprawdę staję się zjawą”. 89 291 Nie wiem, czy tak było, ale chciałbym, żeby tak było: Polak pozujący w paryskiej Akademii przeraził się twarzy młodego artysty, bo ujrzał w niej siebie martwego. Delacroix, przeraziwszy się jego przerażeniem, wypowiedział śmierci wojnę. Dzięki serii fotografii z albumu Durieu, udało mu się wepchnąć ją do kadru na zawsze, czyli na chwilę wygnać z życia. 292 Biada [...] niewiastom, jeśli kochają szaleńców, Których oko wybiegać lubi za wioski granice, Których myśli jak dymy wiecznie nad dach ulatują; Których sercu nie może szczęście domowe wystarczyć. Wielkie serca, Aldono, są jak ule zbyt wielkie, Miód ich zapełnić nie może... 293 Miedziane włosy, połysk kasztanowy. Twarz wyłaniająca się z uśmiechu. Oczy palące, smutne, zaciekawione, czekające. Usta lekko nabrzmiałe, może po długim kochaniu. Kostium ciemnoniebieski, wpadający w szarości, pod rozłożystym kołnierzem guziki duże i starannie zapięte. Na gołej szyi aksamitna tasiemka, na głowie kapelusz zwany niniche. Rękawy z sutym haftem. W dłoniach otwarta książka, na podołku drzemie szczenię. Młoda kobieta ze szczenięciem siedzi na murku. Za nią żelazna bariera, strzegąca torowisk w pobliżu Mostu Europy i Dworca Świętego Łazarza. Obok stoi dziewczynka w białej sukience z wielką błękitną kokardą. Jej dłoń na żelaznym ogrodzeniu, oddzielającym ją od ruchu, pędu, podróży, od drogi. A może i od świata. Na murku kiść dojrzałych winogron. Młoda kobieta patrzy na mnie. Dziewczynka odwrócona plecami – obserwuje tory, budkę dróżnika, filar mostu i buchającą z niewidocznej lokomotywy parę. Za chwilę usłyszę głosy: gwizd, stukot, zgrzyt żelaza. I zakwili szczenię. 294 Oryginał obrazu Edouarda Maneta Kolej żelazna zwanego też Dworcem Świętego Łazarza zobaczyłem po raz pierwszy w ubiegłym tygodniu na wystawie „Manet. Monet. Dworzec Świętego Łazarza” w Muzeum d’Orsay. Obraz przyjechał z Waszyngtonu, z National Gallery of Art. Znałem go wcześniej z reprodukcji. Od dawna budził we mnie lęk przemieszany z zachwytem. Kobieta o miedzianych włosach i oczach palących jak lód. Kto to? Słynna Victorine Meurent, modelka Maneta. Tak? Nie! To ktoś inny, kogo widywałem we śnie. Wpatrywałem się w jej twarz i przyznaję: w żołądku i w jelitach budziło się gorąco: promieniste, pożądliwe, intensywne. Stopniowo zakochiwałem się w kobiecie o miedzianych włosach, co można uznać za objaw choroby lub za śmieszność. Trudno. I bardzo chciałem ją odnaleźć. Poza kadrem. Wiedziałem, że to możliwe, jeśli dziewczynka wypuści z ręki pręt bariery i odwróci ku mnie głowę. Wiedziałem też, że kobieta o miedzianych włosach i dziewczynka w białej sukni to jedna i ta sama osoba. Nie bez powodu noszą w uszach podobne kolczyki. Na wystawę pobiegłem, żeby stanąć z nią twarzą w twarz. Niech powie, kim jest, bo zwariuję. 90 295 Szpital dla obłąkanych w Charenton pod Paryżem zreformował znakomity psychiatra Jean Etienne Dominique Esquirol. W roku 1805 obronił doktorat zatytułowany: Namiętności rozważane jako przyczyny, symptomy i środki lecznicze w przypadkach alienacji mentalnych. W roku 1825 Esquirol objął dyrekcję słynnego zakładu. Sala teatralna, w której markiz de Sade organizował przedstawienia z udziałem pensjonariuszy dla rozrywki największych paryskich snobów, ziała pustką, więc Esquirol zabierał niektórych pacjentów do teatrów paryskich. Kazał zlikwidować cele zbiorowe i wybudować osobne pokoje. Nade wszystko jednak zalecał podróże terapeutyczne. Pedantycznie wyznaczał trasy każdemu pacjentowi, którego postanowił leczyć drogą. Wyposażał go w adresy lekarzy, by w chwili słabości mógł zasięgnąć fachowej porady, zanim swe życie pchnąłby na niewłaściwe tory. 296 Wszystkie elementy na obrazie Maneta pochodzą z natury, ale kompozycja nie przedstawia realnego pejzażu. Kolej żelazna to fantastyczny pejzaż miejski. Kupił go natychmiast śpiewak operowy Jean-Baptiste Faure, ale Manet sporządził akwarelę Dworca Świętego Łazarza dla siebie. Nie rozstawał się z nią aż do śmierci. Jurorzy dopuścili płótno na Salon w roku 1874, ale za to krytycy i karykaturzyści z zadziwiającą pasją zaczęli się nad nim znęcać. Jedni krakali na kratę, że odcina postacie od torowiska, a kobieta o miedzianych włosach, wraz z odwróconą plecami dziewczynką, wygląda, jakby siedziała albo właśnie wyszła z domu wariatów. Inni próbowali dociec symbolicznych lub choćby alegorycznych sensów obrazu, ale żadnego sensu dociec im się nie udało. „Krytyk” Clarétie napisał ironicznie w sprawozdaniu z Salonu: „Pan Manet należy do tych, którym się zdaje, że w malarstwie powinniśmy zadowolić się tylko wrażeniem (impression)” . 297 Celina Mickiewiczowa zwariowała z miłości. To już wiem. Chorobie różne stawiano diagnozy, ale nigdy nie udało się jej rozpoznać. Podejrzewano tak zwaną psychozę laktacyjną, czyli „uderzenie pokarmu na mózg”, należącą – jak zauważyła Ewa E. Kossak w Boskich diabłach – do psychoz schizofrenicznych i cyklofrenicznych, lecz jej przebieg nie był typowy. Nie można wykluczyć przypadku „zespołu majaczeniowego o typie delirium febrile jako powikłania ropnego zapalenia sutka”. Profesor Konrad Górski, po konsultacji z neurologiem, doszedł do wniosku, że choroba Celiny to albo schizofrenia, albo histeria. Raczej histeria, skoro Towiański pomógł. W Charenton cierpieniu Celiny próbował ulżyć doktor Esquirol. Ewa E. Kossak przeanalizowała statystyki szpitalne i zauważyła, że przypadek Celiny nie był odosobniony, chociaż trudno go nazwać i zaszeregować. W owym czasie za pierwszy powód szaleństwa uznawano dziedziczność, następnie kłopoty domowe, libertynizm, onanizm, gwałt, nagłe popadnięcie w nędzę, zaburzenia popołogowe, nadmierną zazdrość, zranioną miłość własną oraz lekturę romansów. Powodem szaleństwa Celiny stała się miłość do Adama Mickiewicza, a raczej zespół miłosnych rozczarowań. Odkrycie, że nie tylko on jej nie potrafi pokochać, lecz właśnie przez nią przestał pisać. Celina zamiast na tory rzuciła się całą siłą w szaleństwo, czyli – jak by powiedział Foucault – w „nieobecność dzieła”. 91 298 Słowo „psychiatria” wymyślił w roku 1802 Johann Christian Reil, który jako pierwszy zwrócił uwagę na związek pomiędzy ekscytacją seksualną i chorobami umysłowymi, szczególnie zaś histerią. W niektórych przypadkach zalecał on jako formę terapii uprawianie stosunków płciowych, co przeciwnicy syna pastora uznali za pomysły nie tylko moralnie podejrzane, lecz po prostu wariackie. Niemiecki lekarz z pewnością błądził, ale rozumiał, że choroby duszy powoduje bezruch, więc pacjentom zalecał takie podróże, w które względnie łatwo było im wyruszyć. Reil wpłynął na Esquirola, a Esquirol wychował ucznia: Jacques’a Josepha Moreau de Tours urodzonego w Montrésorze. Moreau de Tours towarzyszył zamożnym pacjentom doktora Esquirola w podróżach terapeutycznych po Azji Mniejszej. Patrzył uważnie na Arabów palących haszysz. W roku 1840 w szpitalu dla obłąkanych w Ivry rozpoczął z haszyszem eksperymenty. Na sobie. Uznaje się go za prekursora psychofarmakologii. Moreau de Tours jako pierwszy zwrócił uwagę na pokrewieństwo marzeń sennych z halucynacjami i opisał różnicę pomiędzy osobą zdrową i cierpiącą na zaburzenia psychiczne w kategoriach jawy i snu. Doszedł do wniosku, że każdy śni na jawie: człowiek „normalny” potraci się przebudzić. Chory – tego nie umie. Widzi i słyszy przez pręty ogrodzenia. Powinien wyruszyć w drogę jak najszybciej, bo będzie za późno. 299 Z olejnego portretu sporządzonego około 1840 roku przez anonimowego artystę (znajduje się on w zbiorach rodzinnych Goreckich) Celina Mickiewiczowa patrzy na mnie oczyma kobiety o miedzianych włosach, chociaż nosi suknię dziewczynki widzącej torowisko przez pręty. Możecie mi wierzyć lub nie: przyczynę choroby Celiny odkryłem przed obrazem Maneta w Muzeum d’Orsay. I powiem szczerze – zadrżałem. Kolej żelazna albo Dworzec Świętego Łazarzu przedstawia chwilę tajemniczą i graniczną – moment możliwego wciąż przebudzenia, albo odejścia w szaleństwo. Podróż albo ciemność. Dziewczynka rozszerzonymi z przerażenia oczyma śledzi pędzącą od Dworca Świętego Łazarza białą lokomotywę. Kobieta o miedzianych włosach czeka, bym zaprosił ją w długą podróż. Buchają kłęby pary. Za chwilę przebudzi się szczenię i krew pocieknie z winogron. 300 Jacques Brel: „Okna mnie tropią...” 301 Samobójstw we Francji coraz więcej. Nie bardzo wiadomo dlaczego, chociaż niby wiadomo, ale nieprzekonująco i boczkiem: że widmo bezrobocia, że utrata sensu życia, że brak perspektyw, że coraz większe trudności w odróżnianiu rzeczywistości wirtualnej (gry komputerowe, Internet, telewizja) od rzeczywistości realnej. Może. Ale dlaczego tyle osób strzela sobie w głowę w Prowansji, w kraju wędrownych aniołów pod niebem aż fioletowym ze szczęścia, w poświacie morza i skał z przedsionka raju, pośród śpiewu cykad i miodowej woni oleandrów, w domach spokojnych, dostatnich i cichych, z basenami o wodzie jak 92 kryształ, z amforami oliwy, z beczułkami wina? Może za pięknie, może za dobrze? Nadmiar piękna potrafi zabijać, zbytek szczęścia dwururkę każe wyciągać z komory. 302 W połowie grudnia 1838 roku Celina Mickiewiczowa zaczęła wobec otoczenia zachowywać się coraz agresywniej, a męża dręczyła ze szczególną zajadłością. Eustachy Januszkiewicz pisał do Larischówny: „Nieszczęśliwy, biedny Adam widząc, że sam nie podoła niczemu, zdecydował się Celinę umieścić w jednym z najlepszych zakładów dla obłąkanych. Celina radaby każdemu robić to właśnie, co mu najbardziej się nie podoba; nad tym najwięcej umysł jej pracuje, jakby każdemu dokuczyć. Adam przez sześć tygodni był celem nieustannym tego jej usposobienia. Temu sześć czy siedem dni do takiej go przywiodła rozpaczy, iż ją chciał bić, a zreflektowawszy się, schronił się do izby kucharki, żeby odpocząć. I tam go znalazła, i już Adam chciał się z trzeciego piętra rzucić, żeby koniec swej męczarni znaleźć”. 303 Wystarczy zamknąć oczy i wyobrazić sobie tę chwilę.17 lub 18 grudnia 1838 roku. Poniedziałek albo wtorek. Celina z rozszerzonymi oczyma, wykrzykująca wibrującym głosem straszliwe słowa, które mogą zabić. Mickiewicz szarpie za klamkę okna na trzecim piętrze izby kucharki przy Val-du-Grâce numer 1. Już dłużej nie wytrzyma. Do zamkniętych drzwi dobija się śmierć. Jeszcze jeden krzyk, nagły gwar ulicy, oślizły parapet i – milczenie. Krótki lot – czarny kształt przylega do błota, czerwień zabarwia powoli siwiznę. Płoszy się koń woziwody: staje dęba i rży. 304 Odlatuje się z okna z powodów przeróżnych. Niedawno czytałem w polskiej prasie, że chłopiec odleciał z balkonu, bo wstąpił weń Superman. Połamał się, lecz wyżył. W osiemnastej dzielnicy Paryża młoda kobieta przemieniła się w ptaka. Wyfrunęła z wysokiego piętra. Przeżyła, bo spadła na przechodnia, który zginął na miejscu. Przykłady mógłbym mnożyć, ale jakoś się boję. To dziwne, ale okna przyciągają ludzi w tak zwanej „sile wieku”, zdrowych, z ambicjami, z perspektywami i z rodziną, po nawiedzeniu ich przez głosy, w ogniu dziwnej wiary, w przypływie niedobrej energii. Tamtego grudniowego dnia głos wytropił poetę przy oknie w pokoju kucharki, krzykiem obłąkanej żony zza zamkniętych drzwi. 305 Wiele osób cieszyłoby się z takiego rozwiązania. Bardzo wiele: oto godny i piękny koniec dla wieszcza, który przestał pisać. Mickiewicz, skacząc w poniedziałek lub wtorek,17 lub 18 grudnia 1838 roku, z okna pokoju kucharki, oszczędziłby wielu rozczarowań i – co tu dużo gadać – kompromitacji. Adam Mickiewicz:1798-1838. Nieźle. Żyzny grunt dla dzięcieliny legend. Innych niż te, które znamy i przepowiadając współtworzymy. Legend zgęstniałych, bo wyzbytych kilkunastu lat żywota dziwacznego, ciemnego, moralnie dwuznacznego, podejrzanego i kto wie – czy nie zmarnowanego. Już niedługo Mickiewicz zaczął wszak wyprawiać „coś”, co spowodowało, że dawni przyjaciele odwrócili się doń plecami, polscy księża oskarżyli o straszną herezję, a policja 93 francuska spowodowała, że utracił katedrę w College de France i nigdy nie uzyskał francuskiego obywatelstwa, choć się o nie bardzo starał. 306 Kiedy wędruję po brzegach znajomych, Kiedy nasłuchuję lamentu, krzyku mężczyzn i kobiet przepadłych na morzu, kiedy wdycham nienazwane zapachy niesione przez wiatr, A tak tajemniczy ocean podchodzi coraz bliżej, Ja też znaczę tyle, co wypłukany osad, Co ziarna piasku i szlam, okruchy, podnoszę ich garstkę i jestem ten piasek i okruchy. 307 Jak i dlaczego obłęd Celiny dręczył Adama? Jakie mordercze słowa wykrzykiwała, że chciał ją bić lub skakać oknem? Zazdrość? Ksawery Deybel wtedy jeszcze w Paryżu nie było, więc nie erotyczne przygody ciała wchodziły na razie w tę piekielnawą grę. Ewa E. Kossak napisała w znakomitej książce Boskie diabły, że Celina dręczyła wtedy Adama z innych powodów: „Wspomniana przez Januszkiewicza «męczarnia» czy «tortury», jak później wyraził się poeta, musiały polegać na czymś znacznie perfidniejszym. Skądinąd wiadomo, że Mickiewicz zarzucał żonie, że odnosi się do niego z powątpiewaniem, a Towiański zwrócił uwagę na pogardliwy stosunek Adamowej do męża, ale chyba nie na tle seksualnym. Istnieją dwie możliwości. Że szalona jątrzyła swymi wystąpieniami nigdy nie zagojoną ranę męża tym, iż z perspektywy wielkopolskich dworów, otoczony rozrywkami i romansowymi wielbicielkami, był świadkiem dogorywającego powstania, sam nie biorąc w nim udziału. Lub że dręczyła męża z powodu jego twórczej impotencji. Inni poeci pisali i wydawali, choćby Zygmunt Krasiński i Juliusz Słowacki. Zwłaszcza ten drugi...” 308 Nie miałem najmniejszego pojęcia, kim i czym jestem, Że przed moimi aroganckimi wierszami stoi ten Ja prawdziwy, Nietknięty, nieodpowiedzialny, niedosiężny, chłodny, I przedrzeźnia mnie, kłania się, daje znaki, Śmiejąc się ironicznie z każdego słowa, które napisałem. 309 Hipoteza Ewy E. Kossak dotyka (chyba) sedna tajemnicy. Celina w obłędzie dręczyła Mickiewicza jego niepisaniem, znała jego słabe punkty; przecież w swym doczesnym życiu dokonał dwóch „aktów strzelistych” o niesłychanym wręcz napięciu emocjonalnym, dwukrotnie odsłonił się prawie całkowicie: podczas spowiedzi właśnie przed nią, wtedy jeszcze panną Szymanowską, 28 czerwca 1834 roku, gdy zjawił się w mieszkaniu Wołowskich, w kilka godzin po niespodziewanym przybyciu przyszłej żony do Paryża, oraz czternaście lat później, w Rzymie, na przełomie lutego i marca 1848 roku, kiedy spowiadał się przed księdzem Jełowickim. 94 Mickiewicz w paryskim mieszkaniu Wołowskich nie tylko dokonał spowiedzi przed Celiną: z romansów, z wahań, z niespełnień, z niezaradności życiowej, ale ją samą zmusił do wyznań dotyczących jej żydowskiego pochodzenia. Celina w pierwszej fazie szaleństwa, obarczając się niemożliwą misją, pragnęła Adama ze słabości wydobyć. W drugiej fazie wyrzucała mu je z furią. W fazie trzeciej, z przełomu 1840 i 1841 roku, szaleństwo Celiny pchnęło ją w świat fatałaszków i błyskotek, w kostium, w udanie, w przebieranki. Atakowała falami, w zmiennym i nieprzewidywalnym rytmie, i cierpiała, podobnie jak Adam – straszliwie. 310 A może Mickiewicz przestał pisać tylko z zimna? Tylko z biedy? Z powodu pieluch? Z powodu emigracyjnego piekła i szaleństwa Celiny? W grudniu 1841 roku pozostawał w mieszkaniu przy ulicy Amsterdamskiej w zupełnym opuszczeniu i desperacji. Żona w domu wariatów. Dzieci przerażone kryły się po kątach. A on niańczył na kolanach półroczną Helenkę. Widok Adama kołyszącego maleńką córkę w zimnym, w za dużym mieszkaniu na Batiniolach. Siedzi i tuli płaczące dziecko, bo „nawet służąca pochorowała się obłożnie w tym domu wariatów”. Siedzi i tuli, i kiwa się na krześle, siedzi, i kiwa, i tuli – ciarki przechodzą po plecach. Przestał pisać. Czyja to wina? Czy zaprzestanie pisania wolno rozważać w kategoriach winy? 311 Stanąłem w kuchni przy oknie i spojrzałem w szybę. „Noc gęstniała powoli, jakby ściana ciemna” – napisał Baudelaire szykujący się do odlotu przez balkon. Ujrzałem twarz mężczyzny w sile wieku, który śmiało mógłby rzec, że wreszcie jest szczęśliwy i dzięki temu z polszczyzną potrafi zatańczyć każdy taniec (albo prawie), jego ciało nigdy nie było ani tak sprawne, ani tak umięśnione, nigdy nie wygrywał tak swobodnie z dwudziestoletnimi blackami w crossach po Lasku Wenseńskim (przynajmniej przez pierwsze cztery kilometry). Pół kroku wstecz i udręczona twarz mężczyzny, który zatrzasnął się – nie całkiem dobrowolnie – w klatce, który jak usidlony wilk szarpie się i wreszcie odgryzie nogę, by kulejąc i krwawiąc – ruszyć ku morzu. 312 „Iść dalej (O, żyć zawsze!) i zostawiać zwłoki za sobą”. Okno? Nie. I tak przecież zabierze mnie woda. 313 Andrzej Bobkowski: „Równie dobrze pływam, jak myślę”. 314 Querido Bob, grand hombre! Chłopaki w Gwatemali kochali Andrzeja Bobkowskiego. Za modele samolotów: querido Bob nauczył je rysować, robić, oblatywać i później na mistrzostwach świata zdobywali medale. Kochali go ogromnie, bo nauczył ich wolności. Prawdziwej. Andrzej Bobkowski na wolności znał się doskonale. I wiedział sporo o kilku innych ważnych sprawach: o kochaniu, o 95 śmierci i o alkoholu. Te trzy sprawy oraz rower, samoloty, pływanie i kłopoty z Francją. Jako człowiek wolny nie wstydził się noszenia broni. Tak, querido Bob, czas mówić sobie po imieniu. 315 Do Gwatemali pojechałeś w roku 1948. Pewien typ w mojej obecności gadał głupstwa, że z obawy przed wejściem bolszewików do Paryża. Zaprzeczyłem stanowczo, syknąłem, że stawką w grze była wolność. Typ zatoczył matolim spojrzeniem: „Przecież wolności we Francji dosyć”. Niczego z Twojego pisania nie rozumiał. Nie tylko on. Dobrze, że Paweł Kądziela przypomniał w Nocie edytorskiej do Opowiadań i szkiców (Oficyna Wydawnicza Interim, 1994), co napisał Miłosz: że cnota w Tobie zwyciężyła, że własnymi rękami stworzyłeś sobie warunki egzystencji, żeby nie zależeć od komitetów, stypendiów, jałmużny: „I ta cnota, dziwnie idąca zwykle w parze z pogardą dla, panie dzieju, różnych intelektualnych figlasów, zepsuła jego pisarstwo, zawróciła go na tor swojski, jakże znany: wrzaskliwych sarmackich napaści na cokolwiek, co wymaga myślowej pracy, dumnego z siebie obskurantyzmu, maskowanego oczytaniem i cytatami w językach obcych”. Stężenie stęchlizny do zawrotu głowy. Ale salonowe pieski przydrożne posłusznie zamerdały ogonami. Znam kilku „intelektualistów”, którzy na Twoje imię nadal wydymają jagody. A wiadomo, że gwatemalskie pasaże najlepsze, Zmierzch – arcydzieło. Józef Czapski, jak zwykle, wyczuł to pierwszy. I Tymon Terlecki. I Kot Jeleński, niezawodny. Artystyczny program prosty: równie dobrze pływać jak myśleć i kochać wolność. Wersja życiopisania. Tak oczywista, że w głowach biednych ludzi się nie mieści. 316 „Pada deszcz, szumi wśród drzew. Ściana wody, pomalowana na czarno, nocą zamyka werandę od strony ogrodu. [...] Szum coraz silniejszy. Ale może to tylko złudzenie, bo wieczorem sporo piję. Często myślę w trzeciej osobie. O sobie samym trzeba nieraz myśleć w trzeciej osobie [...]. Wszedłem w ulewę i czułem jej ciężar w ręce trzymającej parasol. Huk i szum słyszany poprzez przepierzenie alkoholu już wypitego. Właściwie dla tej niezawodnej ścianki lubię sporo wypić, bo oddziela mnie od myśli, nie pozwala jej całkowicie zapanować nad wszystkim. [...] Piszę o tym dokładnie, bo dopiero teraz wiem do jakiego stopnia życie składa się z tych głupstw, które są ważne, są istotą życia. Dokąd są one uświęcone jakimś celem lub uczuciem, nie czuje się ich trwania. Gdy stają się częścią istnienia, czystego życia, zmieniają się w bezsens, rozciągają się w operację bez znieczulenia. Wszystko traci sens, nawet cierpienie. Moje ciągłe myśli o Xiężniczce i próba pisania o tym, są właściwie próbą znieczulania”. 317 Wyjechałeś z Francji. Dlaczego? Zacznijmy od Flauberta, który wył z rozpaczy pod katedrą w Rouen i pisał w listach: „Pogaństwo, chrześcijaństwo, chamstwo: oto trzy wielkie etapy ewolucji ludzkości. Smutno żyć na progu trzeciej”. Flauberta obaj lubimy pasjami, w Krzyku chuligana cytujesz go często, bo on wyczuwał nadchodzenie fali. Flaubert pisał do Maupassanta, że za dobrze pisać nie warto, bo wtedy publiczność pisarza nienawidzi: zmusza to ją do wysiłku, samodzielnego myślenia i do lektury. I nie cierpią dobrego pisarza krytycy literaccy, uzurpujący sobie władzę sądzenia, ponieważ czują w nim siłę, która ich władzy zagraża. W zakończeniu listu Flaubert doszedł do 96 jedynie słusznego wniosku, że jeśli pisać, to tylko dobrze: publiczności i władykom wycinać numery. Skręcającemu się z syfilitycznych przerzutów Maupassantowi groziła sprawa sądowa o obrazę moralności. Proces Flauberta z Madame Bovary w tle już się dawno skończył. Stary pisarz ryczał ze śmiechu na wspomnienie lamentów prokuratora Pinarda: „Ale podwiązka, panowie, podwiązka”. 318 Na przedmieściach płoną samochody: w Strasburgu, pod Paryżem, w Nordzie, Bóg wie gdzie jeszcze. Na posterunkach policjanci strzelają w głowę bezbronnej młodzieżówce, która strzelałaby w głowę policjantom, gdyby nie siedziała bezbronna na posterunku. W noc sylwestrową potłuczone szkło chrzęści równo od Łuku Triumfalnego do Placu Concorde, migają koguty ambulansów i suk. Schylam łeb, by butelka nie wbiła mi się w czaszkę. Bezrobotni się buntują. Od tygodni siedzą w lokalach agencji wypłacających zasiłki i żądają noworocznych premii. Wielu naprawdę głoduje. Inni – cwaniacy. Źle. Wolność zrzucana na innych. Ciągle na innych. Na państwo, na rząd, na podatników, czyli na mnie. Ja nie potrafię udźwignąć ciężaru cudzej wolności, bo zmagam się ze swoją. Ty też, querido Bob. Źle, chociaż Ewa twierdzi, że przesadzam. Francja dziwnie pachnie. Aromat ten Flaubert wyczuł sto pięćdziesiąt lat temu i dlatego odrzuciwszy łeb w tył, wył z rozpaczy pod katedrą w Rouen. Ciebie otoczył on przed pół wiekiem. I ja go czuję coraz mocniej: w duchu, w ciele, na rowerze. Nie dajmy się, querido Bob. 319 Wiosna w Paryżu, pierwodruk w „Nowinach Literackich” w roku 1947, przedruk w Opowiadaniach i szkicach opracowanych przez Pawła Kądzielę: „Schodzę w dół słabo oświetlonymi Polami i myślę, co jest przyczyną, że choć pozornie Francja jest tak samo urocza, że choć potrafiła już w tak wielu wypadkach nawiązać do «wtedy» z tylko jej znaną tajemnicą, że choć podnieca z powrotem i nęci, to jednak odczuwa się tę jakąś próżnię malgré tout. Co jest tym czymś, czego nie można w niej jakoś odnaleźć? Tę próżnię odczuwa każdy, kto znowu na nią patrzy po długiej rozłące. Ktoś powiedział, że nie można dyskutować z Francuzem, jeżeli nie podziela się jego przekonań fundamentalnych. Dyskutuję z nimi dużo i dostrzegam, że Francja nie ma już przekonań fundamentalnych; tych, którymi wykarmiała całą Europę przez tyle wieków. Nie ma ich w ulicy, brak ich w tłumie, w teatrach, w książkach, brak w oczach Francuzów i w rozmowach z nimi. [...] Jednym z tych przekonań, chyba najbardziej fundamentalnym, była w ogóle FRANCJA, wiara w siebie. Europa była dla niej lustrem. Francja nie może dziś siebie nigdzie zobaczyć; szuka Europy, Europa szuka Francji i nie mogą się odnaleźć. Gonią się wokół słupa z reklamami, które są im obce, pisane w niezrozumiałych językach”. 320 Czym jest wolność? Wolność jest to... Nie czas głośno mówić, wystarczy równie dobrze pływać, jak myśleć, by ją zrozumieć. Przed chwilą leżał mi na biurku smith&wesson. Nie trzeba. Jeszcze nie teraz. Wyjąłem magazynek, ukryłem go w kadłubie grubmanna. Cudny samolot, udał mi się bardzo. Skala 1:33. Sprawdziłem, czy pocisk nie został w komorze. Rewolwer – do schowka. W lipcu przestrzelałem go z Aniołem w Lumio. Tamaryszek zlewał się z zapachem prochu, powietrze drgało od upału tak silnie, że spudłowałem dwa razy. Anioł skrzywił się, lecz wybaczył. 97 321 „Zaczęło się. Teraz już naprawdę. Od samego rana walizki i kufry wjechały do naszego «salonu» i zaczęło się pakowanie. Jeszcze do wczoraj wydawało mi się to niemożliwe. Dopiero ten rower! Wsiadłem na ulubionego grata, który w ciągu tych lat, obwiózł mnie po trzech czwartych Francji, dzięki któremu pokochałem ten kraj prawie tak samo jak swój własny, i jechałem dziś na nim po raz ostatni «moimi» ulicami, ażeby go – sprzedać. Tam, gdzieś wewnątrz, skowytałem jak szczenię. Wydawało mi się, że i on piszczy pode mną, choć do ostatka bardzo o niego dbałem. [...] Wrócę, przytulę znowu głowę do czerwonych szpilek twoich lasów, rozgrzanych i dusznych, do piasku białego jak pszenna mąka. [...] Wrócę do tych tysięcy przyjaciół – słupków kilometrowych w czerwonych kapturkach, mających zawsze do opowiedzenia bajkę ludziom kochającym drogę. I je też pokochałem. Szerokie, proste, lśniące jakby lustra z asfaltu, w których przeglądałem się całymi dniami, to nationales. Węższe, bardziej kręte, to départemenles. A po nich tom poezji drożynek komunalnych, zakurzonych, zasłuchanych w muzykę pól i częstujących wszędzie to winogronami, to figą lub skromnie – jeżynami. Te są zawsze szczodre, na nich czułem Francję najsilniej. Omotały mnie, splątały się w węzły nie do przecięcia”. 322 Mój rower wspaniały: dwadzieścia cztery biegi, rama z lekkich stopów, w podejściach posłuszny, w zjazdach dziki, muszę uważać. Kiedy wracam z lasów Montmorency albo ze wzgórz iwińskich, puchatych jak podbeskidzkie łono, przecinam przedmieścia. Młodzi czają się w niedzielne południa po rogach. Chętnie by mnie zabili. Bo rower świetny, luz i błysk, wyglądam na bogatego Francuza. Młodzi widzą we mnie wroga. Gorzej: tylko znikający punkt, jak w grze komputerowej. Zamiast konsolety: kamień, nóż, butelka. A jeśli tęsknica schwyci zbyt mocno za gardło – sam młodych sprowokuję. Ale jeżdżę bez broni. Gdybym ją trzymał w Paryżu – już dawno by strzeliła. W moje usta. Zaczęło się na dobre. Już postanowione. Pakowania nie będzie, bo „dobytek” zostawię innym. Wezmę tylko przenośnego „maka”, rower, model grubmanna i broń. Chyba Blanche Marie uroni ciepłą łzę. Lubiłem jej czekoladowy brzuch i urocze kłamstwo, że kilka tricków to ona robi tylko ze mną. 323 Wsuń kolta z powrotem do szuflady, querido Bob. Nie warto. Już kończę: wyciszę „maka”, zwinę gniazdo na necie i znowu skocza naleję do szklanki. Która? Druga, nie – pewno trzecia. Popłyńmy wpław ku Mentonie, querido Bob. Niedaleko. Za horyzont. 324 Kocham Korsykę. I wracałem do niej co roku. Nie tylko dlatego, że to jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi i że dane mi było na tej wyspie doznać objawienia. Nie przesadzam. Wspinałem się rowerem pod strome wzgórze. Na przełęczy usłyszałem dziwny śpiew, a może tylko murmurando. I zobaczyłem wewnętrznym okiem całe swoje życie. To trwało krótko. Pomyślałem, że umieram, ale nie. 98 325 Korsykanie wydawali mi się sympatyczni. Z mieszkańcami Calvi i Algajoli prowadziłem długie rozmowy, na początku zdawkowe, ale kiedy okazywało się, że nie jestem Francuzem – stawały się prawie serdeczne. Polak. Już lepiej. Dystans do „tych z kontynentu” i sympatia do Napoleona Bonaparte zbliżały nas szybciej niż kolejne szklanki pastisu. Po czterech latach bywania w Algajoli nawet staruszkowie wysiadujący na ocienionych ławkach zaczęli odpowiadać na moje ukłony. Znak, że zostałem uznany nie za turystę i intruza. Ale też nie za swojego, bo wedle korsykańskiej tradycji „swoim” mógłbym się stać tylko wtedy, gdybym na tej ziemi umarł lub gdyby ktoś z mojej rodziny spoczął na miejscowym cmentarzu. Jeszcze żyję – więc swój nie jestem. Ale nie jestem też całkiem nieswój. 326 Panoszył się upał. Piliśmy sporo, bo słońce zdążało ku grzbietowi morza. Anioł mrugnął do mnie i zapytał: chcesz spróbować? Kiwnąłem głową, choć nie bardzo wiedziałem, co się stanie. Poszliśmy do górskiego wąwozu. Anioł ustawił siedem puszek po piwie na kamiennym murku. I wyciągnął rewolwer. O nic nie pytałem, trochę osłupiały. I jak na dobrym filmie wystrzelał cały magazynek. Ani razu nie spudłował. Ustawiliśmy puszki raz jeszcze. Najpierw wydało mi się, że rewolwer za ciężki i ani razu nie trafię. Chybiłem tylko dwa razy. W barze Anioł zamówił kolejny pastis. Wymiotowałem całą noc. 327 Nazajutrz o świcie wyruszyłem rowerem w góry. Musiałem zrzucić z siebie niesmak. Niesmak, powiadam, nie lęk ani nie kaca, bo nie potrafię i nie lubię upijać się alkoholem. Wyprzedziła mnie warcząca półciężarówka. Na Korsyce wszyscy jeżdżą dieslami, więc do nagłego smrodu zdążyłem się przyzwyczaić. Mężczyzna w półciężarówce, wyprzedzając rower, rzucił spojrzenie pełne nienawiści. Samochód zatrzymał przy zakręcie, energicznie otworzył dzwiczki. Brzuch zwisał mu z kalesonów, owłosiony tors wyglądał jak tuszka. Kątem oka zobaczyłem, że w ręku ściska dwururkę z obciętymi lufami. 328 Strzelał do znaku drogowego. Raz i drugi. Sięgnął do samochodu i włożył kolejne naboje do lufy. Stężałem, ale nie przestałem pedałować. W końcu raz kozie śmierć. Jeśli poczuję coś w plecach, to albo spudłował, albo... Usłyszałem dwa strzały. Przełęcz tuż, tuż. 329 Anioł mi powiedział, że jak wieje mistral lub choćby silniejszy wiatr od kontynentu, to bardzo bolą zęby. Coś dziwnego dzieje się w kanałach. Nie sposób wytrzymać. Wtedy się sięga nad powałę albo do kufra, wsiada w samochód i jedzie. Do drogowych znaków. A dentysta? – zapytałem naiwnie. Anioł uśmiechnął się dziwnie i zamówił kolejkę. 99 330 Większość znaków drogowych na Korsyce dziurawa jest jak durszlak. Na drogowskazach francuskie nazwy przekreślone, sprayem malowane korsykańskie imiona. Głowa Maura. Dziwaczna flaga. Komu przyszłoby do głowy obciętą głowę umarlaka wynosić na sztandary? 331 Jose, który wygląda jak Picasso, opiekuje się w Calvi mieszkaniem Bernarda w Cytadeli. Korsykanin z dziada pradziada. Wracaliśmy przez deptak w stronę postoju taksówek. Szedłem pół kroku za Jose i czułem się wspaniale. Wszyscy Korsykanie siedzący na tarasach przy stolikach wstawali i kłaniali się Jose nisko, jak na Ojcu chrzestnym, proponowali drinka, całowali i uśmiechali. Do mnie też, skoro ja z Jose i w dodatku tylko pół kroku za nim. Powiem szczerze, przez chwilę czułem dumę. Że taki ważny jestem. Tu, na Korsyce, przyswojony. Doszliśmy do postoju taksówek. Zastanawiałem się, czy starczy mi pieniędzy na kurs. Sezon, więc drą ile wlezie. Przed hotelem spytałem lekko: ile płacę? „Nic” – odpowiedział taksówkarz, choć na liczniku wybiło ponad trzysta franków. Dlaczego? Odwrócił się z przedniego fotela w uśmiechu i zrozumiałem, że zachowałem się głupio. 332 A teraz wam powiem o moim objawieniu. Ten śpiew lub może tylko murmurando usłyszałem ze strachu. Że za chwilę umrę. Okazało się, że jeszcze nie, jeszcze trochę. 333 Roland Barthes przywiązywał ogromną wagę do pierwszego felietonu z cyklu Mitologie. Felieton ów nosił tytuł Le monele ou l’on catche, co wypada przetłumaczyć jako „Świat, w którym się obłapia”. Barthes opisał tak zwaną „wolnoamerykankę”, czyli pojedynek – w znacznym stopniu steatralizowany – dwóch atletów, którzy mogą sobie pozwolić i pozwalają na każdy chwyt: poniżej pasa, powyżej pasa i w sam pas, jeśli taka wola. Barthes opatrzył swój tekst mottem z Baudelaire’a: „Oto emfatyczna prawda gestu w chwilach życiowo szczególnie doniosłych” i stwierdził: „W Ameryce catch stał się figurą mitologicznych zmagań pomiędzy Dobrem i Złem [...]. Wolnoamerykanka po francusku wiąże się z innym rodzajem heroicznych bojów, dotyczy przede wszystkim etyki. Publiczność syci się widokiem łobuza doskonałego [...] potrafiącego wykorzystać zarówno prawo, jak i bezprawie na swoją korzyść”. Warto pamiętać, że Roland Barthes napisał swój felieton o wolnoamerykance po francusku, rozgrywanej na słynnym ringu „Elysée-Montmartre” w początkach lat pięćdziesiątych. Od tego czasu wiele wody upłynęło w Sekwanie i w wersji „klasycznej” kibice śledzą pojedynki wolnoamerykańskie na przykład w Canal+ późnym wieczorem w sobotę, tuż przed projekcją filmu pornograficznego. Grubasy okładające się po pysku i wszelkich członkach nie budzą już nadmiernych emocji, ale za to opis Barthes’a staje się coraz bardziej aktualny, ponieważ „świat obłapin” i ideał „doskonałego łobuza” rozpowszechnił się pod koniec wieku w stopniu niesłychanym, a ring się niezmiernie rozszerzył. 100 334 Wolnoamerykanka przeniosła się z cuchnących sal boksersko-teatralnych na tereny znacznie bardziej okazałe. Właściwie toczy się już w każdej przestrzeni i na każdym kroku. Na przykład w szkołach. W złych liceach na tak zwanych „niebezpiecznych przedmieściach” walki odbywają się pod lada pozorem, ale nadal przybierają charakter – jeśli można tak powiedzieć – klasyczny. Uczniowie podzieleni na bandy starają się zlikwidować siebie wzajemnie, wypchnąć konkurentów z przestrzeni uznawanej za swoją, przechwycić towar, podbić nowy rynek zbytu narkotyków lub kradzionego sprzętu grającego. Niekiedy dochodzi do zawierania sojuszów taktycznych, gdy wybija godzina dania wycisku naiwnemu nauczycielowi, któremu wpadł do głowy nieroztropny pomysł nauczenia rzekomych podopiecznych pisania i czytania. Reguły panujące w „placówkach oświatowych” na przedmieściach wielkich francuskich miast wydają się dość niesympatyczne i okrutne, choć – przyznajmy – mieszczą się jeszcze w logice walki jawnej, bezsensownie kryminalnej i kryminogennej, ale jednak czytelnej. W świecie przedmiejskich starć „obłapianie” odbywa się w ramach niezupełnie przejrzystych, ale jednak dających się opisać zasad, pośród których względna solidarność pomiędzy członkami jednej bandy odgrywa ważną rolę. Znacznie gorzej sytuacja przedstawia się w elitarnych i renomowanych szkołach, w których ciało pedagogiczne rekrutowane na podstawie elitarnych konkursów naucza z przejęciem młodzież z najlepszych i najczęściej bogatych domów, młodzież schludną, dobrze ułożoną, niepijącą, niepalącą i nie strzelającą sobie pompką w kanał. Ciało naucza „wolnoamerykanki”. W tych właśnie szkołach rozgrywają się na niewidocznym ringu większe okrucieństwa i bardziej zajadłe starcia niż w „trudnych dzielnicach”. W korytarzach siedemnastowiecznych paryskich budowli, ponurych jak lochy zamku w Malborku, trwają zmagania o bycie „łobuzem doskonałym”. Uczniowie wiedzą, że walczą o życie w sensie najzupełniej dosłownym, ponieważ funkcjonują w ramach bezwzględnej konkurencji i ciągłej selekcji. Poddawani rytmicznym sprawdzianom i egzaminom rozumieją, że z żadnym z kolegów w klasie nie mogą się zaprzyjaźnić, lecz że muszą z każdym po kolei wygrywać, prześcignąć konkurenta, piąć się w górę, zdobywać jak najwięcej punktów, żeby w końcu dostać dobrą pracę, na którą czyha kilkudziesięciu innych kandydatów. Tylko bezwzględna zawziętość, wyzbycie się skrupułów lub słabości zwanych ludzkimi umożliwia sukces: nie gwarantuje go jeszcze, ale stanowi konieczny warunek dalszej egzystencji. W tym świecie się obłapia: jak i za co – o to mniejsza. Wiadomo tylko, że obłapiać trzeba. „Najzdolniejsi” absolwenci kończą elitarne uczelnie, otrzymują doskonale płatne posady i władzę, często znaczną. Władzę sprawują tak, jak ich nauczyło doświadczenie powszechnego ringu. Edukacja antysentymentalna. Prawo powszechnych obłapin. 335 Niewiarygodna arogancja „doskonałych łobuzów” przejawia się w historiach głośnych, oświetlanych telewizyjnymi kamerami, oraz w cichych dramatach poszczególnych, którym nie towarzyszy jazgot komentatorów, lecz łzy, pot, czasami krew. Zamknięcie fabryki Renault w Belgii, zapowiedź likwidacji kolejnych zakładów tej firmy we Francji i wyrzucenia na bruk tysięcy ludzi należy do przejawów arogancji w makroskali. Nie jestem ani za bardzo naiwny, ani nadmiernie sentymentalny, by nie wiedzieć, że prawa konkurecji i wolnego rynku zmuszają do podejmowania decyzji drastycznych. Francuski przemysł samochodowy jest nieporęczny i drogi, wiadomo, że nadszedł marny czas i będą cięcia po załodze. Firma Renault przez dziesięciolecia odgrywała jednak symboliczną rolę robotniczej twierdzy i stała się koronnym przykładem szczęśliwie sprawowanego mecenatu 101 państwa opiekuńczego nad wielkim zakładem pracy. Firma służyła za wizytówkę francuskiej technologii, elegancji i sukcesu na rynkach zagranicznych, nowoczesności i postępowości. Sposób podjęcia decyzji o wyrzuceniu pracowników na bruk charakteryzuje się ordynarną teatralnością i nieskończoną tandetą wolnoamerykanki opisanej przez Rolanda Barthes’a. 336 Antykultura wolnoamerykanki ogarnęła prawie wszystkie instytucje we Francji. Biurokratyczne skostnienie, wywodzące się jeszcze z epoki napoleońskiej, tak znakomicie opisane w Szkicach piórkiem Andrzeja Bobkowskiego, połączone z „brutalstwem” stosowanym przez „doskonałych łobuzów”, wywołuje niekiedy skutki groteskowe. Z powodu sporów, które wypadałoby rozwiązać w ciągu półgodzinnej narady, wybuchają wielodniowe strajki. Załogi poszczególnych przedsiębiorstw doskonale wiedzą, że ich dyrekcja kieruje się najgorszą wolą; nie dlatego że musi, lecz dlatego że lubi i inaczej postępować nie potrafi, bo sama przeszła przez bezlitosną „szkołę” wolnoamerykanki. Francuska nowomowa rozkwita jak pąki białych róż – w odmianach porównywalnych jedynie z komunistycznymi pypciami na języku, znakomicie opisanymi (w wypadku polszczyzny) przez Michała Głowińskiego. Możliwość porozumiewania się pomiędzy kastą rządzących i grupami podwładnych spadła. 337 W specjalnym numerze „Esprit” zatytułowanym „Czas religii bez Boga” – esej Jean-Louis Schlegela Aktualność gnozy, w którym francuski religioznawca napisał, że grzech – pojęcie grzechu i poczucie grzechu – pod koniec XX wieku zaginęło. Już nie grzeszymy, lecz „mamy problemy”. Nie czynimy już zła, lecz tylko popełniamy błędy. A jeśli zdarzy się nam jakieś zło jednak wyrządzić, to przecież nie nasza wina, lecz niepomyślny zbieg okoliczności, zwichnięcie kontekstu, szaleństwo. „Upadamy, owszem, ale niewinnie, upadamy nie dlatego, żeśmy słabi, że nadużyliśmy wolności. Nasz «problem» mieści się w polu metafizyki, polityki, socjologii lub psychologii, ale nie etyki. W gruncie rzeczy wszyscyśmy ofiarami. [...] Nie musimy prosić o wybaczenie, potrzebujemy natomiast diagnozy, wsparcia, terapii. Ponieważ nie musimy już prosić o wybaczenie, tym bardziej nie musimy wybaczać”. 338 Unde matum? Bo jednak zło pod koniec wieku nadal istnieje, ale rozpoznaje się je wyłącznie w formach monstrualnych: w ludobójstwach, zagładach, czystkach etnicznych, w eksterminacjach, w odkrywanych masowych grobach, w których nie wiadomo nawet, kto leży, to znaczy – wiadomo tylko tyle, że leżą w nich ofiary innych ofiar. Im zło większe, tym bardziej anonimowe i bardziej bezkarne. Pol Pot wymordował dwa, a może trzy miliony ludzi i co? I nic: ciuciubabka: żyje, nie żyje, kucnął, nie kucnął, dziennikarskie przepychanki, zarabianie pieniędzy na puszczanym w Internecie wideo. Mordy w byłej Jugosławii? Tu podejrzanych nawet przed Międzynarodowy Trybunał Europejski nie da się doprowadzić, bo przecież – jako się rzekło – sprawcy zbrodni również są ofiarami. Zło nie ma twarzy, chociaż może jednak przybrać gębę konkretnego osobnika, ale wtedy ta twarz staje się nijaka i bez wyrazu, układa w banalne rysy absolutnego mordercy i pedofila: cała Belgia, a za Belgią cała Europa dopatrzyła się zła jako zła w nijakiej, pospolitej jak kaszanka gębie Dutroux. Zło to zawsze inni. Inni? Gorzej – dzisiaj zło sadowi się poza dobrem i złem. 102 339 Cóż „małym złom” szarych ludzi do absolutnego zła już spełnionego: zagłady Żydów, do banalnej twarzy Dutroux? O „małych złach” nie warto nawet wspominać. Wobec ludobójstwa i odmiany jego najczarniejszej – dzieciobójstwa – wszyscyśmy niewinni i dlatego Jean- Louis Schlegel doszedł do wniosku, że słów Jezusa: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień”, wypowiedzianych do tłumu, który chciał ukamienować nierządnicę, pod koniec XX wieku nikt by nie zrozumiał. Przypuszczam, że nawet nie byłyby potrzebne, ponieważ żadnemu tłumowi nie wpadnie do głowy kamienowanie prostytutki, dlatego że – wedle tłumu – czyni ona jakieś zło. Ukamienować sobie kogoś? Bardzo prosimy, ale nie z poczucia grzechu, bez wyobrażenia winy. Na tym popyrtanym świecie brakuje odpowiedzialnych i winnych. Pod koniec stulecia świat zaludniają wyłącznie pokrzywdzeni, biedni ludzie z pretensjami do odszkodowań. 340 Jak żyć? Skoro milionom się zdaje, że nie tylko Boga nie ma, ale nawet zło zginęło? Odpowiedzi podszeptuje „nowa gnoza” i popularne sekty, których szefowie umiejętnie wplątują tęsknotę do wiary swych ofiar w biznes. Kościół Scjentologiczny miesza w duszach tak sprawnie jak Czarownice z Kordiana w kotle. Jak żyć? To proste: należy się zapisać, stosować odpowiednią dietę i płacić. Teologię zastępuje technologia. Sens życia da się kupić. Nie pod sklepieniem, lecz w sklepie. W XIX wieku scjentyzm uznawał się za religię. Pod koniec XX wieku religia stała się „scjentologiczna”. Jean-Louis Schlegel przypomniał, że Khaled Kelkal, młody terrorysta islamski zastrzelony przez francuską policję blisko dwa lata temu pod Lyonem, w rozmowie z socjologiem niemieckim dwa razy podkreślił, że prawdy zawarte w Koranie potwierdzili uczeni z NASA. 341 Sąd apelacyjny w Lyonie nie tylko zmniejszył kary wymierzone wcześniej szefom lyońskiej gałęzi Kościoła Scjentologicznego, lecz także uznał pretensje „scjentologów” do ubiegania się o tytuł „religii”. Kościół Scjentologiczny starał się o uznanie swej „religijności” w różnych krajach. Z uzyskaniem takiego „tytułu” wiążą się poważne przywileje, przede wszystkim ulgi finansowe, podatkowe, ułatwienia administracyjne i różnego rodzaju zniżki. Kościół Scjentologiczny został oficjalnie uznany za „religię” w Stanach Zjednoczonych i w Australii. Wiadomo, że w Stanach Zjednoczonych do tej sekty należą hollywoodzkie gwiazdy i wielu innych osobników sławnych i bogatych. Do tej pory we Francji Kościół Scjentologiczny uchodził za sektę, za organizację niebezpieczną, zarabiającą pieniądze w sposób nieuczciwy. Sąd apelacyjny w Lyonie doszedł do wniosku, że prawa Republiki laickiej gwarantują wolność wyznań, więc „scjentolodzy” mogą się starać o uznanie ich stowarzyszenia za osobną religię, tak jak wynalazca może się starać o patent, producent wina – o apelację, a cudzoziemiec – o kartę pobytu. Dostojewski się w grobie przewraca z zazdrości, że nie wpadł na przykład tak rozkosznego „człowieczobożeństwa”, lecz poprzestał na Stawroginie i na Smierdiakowie. 103 342 W Niemczech naliczono już trzydzieści tysięcy „scjentologów”. Rząd Bawarii zabronił członkom sekty sprawowania jakichkolwiek funkcji publicznych, a policja w innych landach stara się jej przeszkadzać w pomnażaniu kapitału, bo Kościół Scjentologiczny rozwinął bardzo w Niemczech dziarski biznes, szczególnie w budownictwie i w bankowości. Kiedy policja zaczęła utrudniać „scjentologom” niemieckim działalność gospodarczą i finansową, hollywoodzkie gwiazdy podniosły larum i rozpoczęła się kampania oskarżeń prasowych, że oto Niemcy powróciły do nazistowskich praktyk z lat trzydziestych i tak dalej. Co więcej, amerykański Departament Stanu oskarżył Niemców – właśnie z powodu Kościoła Scjentologicznego – o zachowania dyskryminacyjne i gwałcenie praw człowieka, co z kolei wywołało gniew kanclerza Kohla. 343 Jak do sekt się zabrać, żeby nie wylać dziecka z kąpielą, to znaczy, żeby nie osłabiać dodatkowo demokracji i tak coraz bledszej i bardziej zagrożonej? Z raportu w sprawie sekt zwanego raportem Guyarda, przedłożonego francuskiemu premierowi w styczniu 1996 roku, wynika, że we Francji działają 172 sekty liczące 250 tysięcy członków. Raport opracowano na podstawie informacji dostarczonych przez policjantów z RG, czyli z Wywiadu Ogólnego, co mogłoby się wydawać śmieszne, gdyby nie było przeraźliwe. Wszak nawet najbardziej zakochany w swych policjach obywatel francuski przyzna, że policjanci nadają się do wielu rzeczy, ale nie do przeprowadzania subtelnych badań socjologicznych. 344 W tym samym czasie odbyła się zorganizowana przez Francuskie Stowarzyszenie Socjologów Religii konferencja pod znamiennym tytułem „Czas skończyć z sektami” (przy czym jej organizatorzy wcale nie zamierzali wykańczać sekciarzy, wręcz przeciwnie, uważali, że czas skończyć z używaniem słowa „sekta”, bo obraźliwe, i zaproponowali określenie „nowe ruchy religijne”). Na owej konferencji poddano surowej krytyce kryteria, metody i wiarygodność raportu Guyarda. Socjologowie uznali go za paszkwil na stowarzyszenia, a nie raport o sektach. Socjologowie pragnęli na konferencji „naukowo” udowodnić, że sekty to nauka religijnie poczęta. To był zjazd gnostycki. 345 Cóż to byli za socjologowie? Żaden z nich oczywiście do gnozy by się nie przyznał. Niektórzy sławni w międzynarodowych kręgach specjalistów od religioznawstwa, jak Massimo Introvigne lub Bryan Wilson. Co ciekawe, obaj świadczyli na korzyść Kościoła Scjentologicznego w lyońskim procesie. Uważają oni – i wcale nie pozostają w swych sądach odosobnieni – że „scjentologia” wpływa błogosławienie na dusze zbłąkane i połamane, wielu przywraca smak życia i wybawia ich ode złego, że owszem, zdarzają się wykroczenia i błędy, jak w każdej organizacji i instytucji, że przestępstwa trzeba piętnować i karać, ale sam Kościół Scjentologiczny jest niewinny jak baranek, że oskarżycielskie świadectwa dawnych członków nie mają żadnej wartości, bo apostaci kierują się złą wolą, kompleksami i łżą. 104 346 Socjologowie bronili sekty na podstawie danych i świadectw udostępnionych im przez przywódców Kościoła Scjentologicznego. Ich wiara jest „naukową” wiarą w naukę. Nowi gnostycy zapomnieli chyba do szczętu o kryteriach rozdzielania kościołów od sekt, wypracowanych przez Maxa Webera w początkach XX wieku. 347 I nie pamiętali, podobnie zresztą jak autor raportu, o najważniejszym kryterium, pozwalającym rozróżnić, czy mamy do czynienia z sektą jak rak złośliwą, czy też z organizmem łagodnym jak sarenka: o kryterium otwartych drzwi. Jeśli sektę można spokojnie opuścić i nikt nikomu w odejściu nie przeszkadza – to jeszcze nie najgorzej. Jeśli z sekty wychodzi się przez okno, to – wedle nowych gnostyków – ofiara padająca ofiarą ofiary sama sobie winna. 348 „A była tam duża trzoda świń, pasących się na górze. Prosiły Go więc [złe duchy], żeby im pozwolił wejść w nie. I pozwolił im. Wtedy złe duchy wyszły z człowieka i weszły w świnie, a trzoda ruszyła pędem po urwistym zboczu do jeziora i utonęła” (Łk 8, 32-33). 349 Carl Gustaw Jung, Późne myśli: „Można nazwać miłość wszelkimi imionami, jakie tylko przyjdą na myśl, lecz i tak popadnie się w nieskończone pasmo autoiluzji. Gdyby człowiek miał choć szczyptę mądrości, złożyłby broń i zaczął nazywać ignotum per ignotius, czyli imionami Boga. Byłoby to, co prawda, przyznaniem się do własnej podległości, niedoskonałości i zależności, ale zarazem świadectwem wolności człowieka w wyborze między prawdą i błędem”. 350 Kolejne pytanie, tym razem w Tuluzie: „A co się stało z pańskimi Pasażami?” Odpowiadam, że przestałem je pisać. Jednym taka odpowiedź wystarcza, inni pytają dlaczego. Grzecznie odpowiadam, że już odpowiedziałem Rondem o pasażach w „Plusie Minusie”, ale widzę, że pytania spadają na mnie z sympatii i – powiedziałbym – z troski, więc z uśmiechem dorzucam, że wyruszyłem w długą podróż, z której powrócę albo i nie powrócę. 351 Odpowiedź prosta, lecz po takim dictum oczy pytających wypełnia troska coraz głębsza. Więc uspokajam, że nie trzeba się bać, że nikomu nic złego nie grozi, że – podobnie jak moi starsi bracia – szukam przesmyku, którego nie znajdę, ale też nie mogę przestać go szukać: chcę się dowiedzieć, jak pisać żeby ciało było słowem, żeby przedział między pisaniem i życiem zniknął, albo przynajmniej stał się jak najmniejszy. Szukanie wymaga ode mnie specjalnych technik pisarskich, ćwiczeń fizycznych i ruchu pamięci, ponieważ ruszyłem w podróż pod opieką siły, którą Jung przed śmiercią nazywał miłością. Moje szukanie wyklucza techniki, którymi posługiwałem się jeszcze przed rokiem: na przykład montaż różnych głosów, pośród których – w odbiciach – rozbrzmiewał głos własny, 105 ale ukryty i w gruncie rzeczy niezbyt pewny swego, zawieszony, nie wiedzący, czy nadal udawać, że się mówi spokojnie, cicho i wesoło, kiedy – tak naprawdę – chce się wyć z tęsknoty i ze zgrozy. Nadszedł czas, by z udawaniem skończyć. Wyruszyłem w podróż, więc pasaży nie piszę, bo pasaż przemierzam. Wiem, że pytający chcieliby jeszcze zapytać, dlaczego dawniej można się było z mojego pisania dobrze uśmiać, a teraz powaga i niekiedy namaszczenie. Poczucia humoru nie straciłem, ale dowcipkować mi się nie chce. 352 Zacharczał faks i zaczął wypluwać kolejne strony artykułu Krzysztofa Czyżewskiego Kompleks Atlantydy, czyli Europa Środkowa po końcu świata. Tak się składa, oczywiście nieprzypadkowo, lecz wedle praw wyższej konieczności, że z Krzysztofem Czyżewskim, szefem Ośrodka i Fundacji „Pogranicze” w Sejnach, coraz mi bliżej. Wiedziałem zresztą o tym już od kilku lat, od pierwszej wizyty w odnowionym jeszybocie i w starej synagodze. 353 Krzysztof nazwał się podróżnym: „Nieważne już teraz, jak docierał do tych miejsc, choć z trudem przychodzi mu oprzeć się pokusie napomknienia o tym, jak na wieść, z jakiej krainy przybywa, otwierały się przed nim domy i serca mieszkańców odległych często od siebie regionów Europy Środkowej, mówiących różnymi językami, lecz zachowujących jakąś starowieczną pamięć wspólnoty i pobratymstwa, czego zupełnie nie są świadomi jego rodacy żyjący w kraju; jak w pewnej wiosce w górach, odległej o z górą tysiąc kilometrów od kraju, niespodziewanie usłyszał rodzimy język zachowany w szlachetnie czystej postaci; jak do pewnego miasta docierał bombowcem, bo innej możliwości nie było, albo transporterem opancerzonym pod opieką czarnoskórych żołnierzy wojsk międzynarodowych; jakich argumentów używał, by tych, którzy od lat milczą o tym, co widzieli, przekonać do mówienia, by znalazły się klucze i przewodnicy do miejsc ukrytych i zapomnianych; jak uwalniał się od opieki przewodników, by dotrzeć tam, gdzie oni nie chcieli, albo zadać pytanie, którego się bali. Oto ów podróżny końca drugiego tysiąclecia po Chrystusie ujrzał świat po końcu świata. Widział zdziczałe sady i parki tak zapuszczone, że można w nich było się bawić w Robin Hooda niczym w lasach Sherwood. Widział zrujnowane budowle, których przeznaczenia trudno było dociec, bo któż przy zdrowych zmysłach na przykład domyśli się, że w tym pustkowiu w górach nawiedzanym jedynie przez pasterzy, ktoś kiedyś pobudował obserwatorium astronomiczne”. 354 Inny podróżny końca drugiego tysiąclecia – co widzi? Widzi, jak środek miasta uznawanego niegdyś za stolicę świata powoli, lecz nieubłaganie przemienia się w dekorację do filmu, którego scenariusz nieznany, a reżyser szalony. Widzi, jak całe kwartały kamienic świecą pustkami, bo nikt nie ma ani pieniędzy, ani ochoty, by je wynajmować lub kupować. Widzi całe piętra wysadzone w powietrze wybuchem gazu lub spalone od zaprószonego w korytarzach ognia, bo mieszkańcy nie potrafili ogrzać się inaczej, gdy nadszedł mróz. Widzi szkoły na przedmieściach zamienione w pobojowiska i przerażonych nauczycieli, drżących ze strachu przed własnymi uczniami. Widzi spokojne dzielnice willowe, dostatnie i schludne, z których – zza wysokich i szczelnych ogrodzeń – dobywały się krzyki i szlochy. 106 Widział, jak młodzi lekarze z ostrego pogotowia próbowali ratować niemowlę znalezione w śmietniku i dziesięciolatków podziurawionych jak sito – z rewolwerów wyciągniętych spod kurtek po to, żeby się pozabijać. Widział dziesięciolatków, dziewięciolatków, a nawet siedmiolatków uważających (o ile słowo „uważać” stosuje się do osobników, którzy nie tylko o żadnych przykazaniach nigdy nie słyszeli, lecz tracą nawet poczucie czasu i przestrzeni), że można strzelać i poczekać aż zastrzelony wstanie i się poskłada, bo tak dzieje się przecież w telewizji i w komputerowych grach. Widział w złoty jak słonecznik sobotni poranek wielkiego mercedesa, uderzającego w witrynę apteki, z którego wypadł po zapas strzykawek zupełnie zamroczony osobnik w eleganckim garniturze. Osobnikowi niczego nie brakowało – z wyjątkiem sensu życia. Widział piękne salony, w których przy ostrygach, kapłonach i koźlętach padały podnoszące mu włosy na głowie słowa o narodzie francuskim, o pożytkach z komunizmu, o niebezpieczeństwach wpuszczania do Europy „satelitów Rosji”. Czuł się w salonach jak w obozie barbarzyńców, cuchnących łojemi nieobeschniętą krwią. Lamentuję? Narzekam? Nie, bo – w podróży – widzę też rzeczy wspaniałe i rozmawiam z ludźmi wielkiej szlachetności. Czuję jednak coraz silniej, że koniec świata, o którym pisał podróżnik Czyżewski, nastąpił w całej Europie. Nie zauważono go. Ani tu, ani tam. 355 Podróżny z Sejn: „W miarę upływu czasu i przemierzania coraz to nowych przestrzeni, powracały do niego rytmiczne i wypowiadane słowa pewnej piosenki zapisanej przez poetę: «innego końca świata nie będzie... innego końca świata nie będzie...» Zobaczył świat po końcu świata. Świat istniał, życie toczyło się mniej lub bardziej normalnie. A końca świata prawie nie dostrzeżono. Młodzieniec skaczący z wysokości do basenu nie jest świadomy, że kiedyś na to podwyższenie wspinał się kapłan, by odczytać zwoje świętej księgi. Lobotomia, czyli zatarcie pamięci. Dotyczy nie jego osobiście, ale świata, w którym wyrasta. [...] To jest nasz kompleks Atlantydy. [...] Nie ukryjemy faktu, że mamy kłopot z własną tożsamością, że doskwiera nam poczucie tymczasowości i niepewności”. 356 Carl Gustaw Jung: „Nasza dusza, tak jak nasze ciało, składa się z tych wszystkich elementów, które istniały już w linii rodowej. To, co «nowe» w indywidualnej duszy, jest – w nieskończoność urozmaicaną – nową kombinacją prastarych składników. Toteż ciało i dusza mają charakter w najwyższym stopniu historyczny – nie znajdują one prawdziwego schronienia w tym, co istotnie nowe i dopiero powstało; inaczej mówiąc – cechy odziedziczone po przodkach tylko częściowo czują się tam jak u siebie. Daleko nam jeszcze do tego, by uporać się ze średniowieczem, starożytnością i pradziejami, czego domaga się nasza psyche. Zamiast tego wtrąceni jesteśmy w kataraktę postępu, popychającego nas ku przyszłości z impetem, który staje się tym bardziej gwałtowny, im silniej odrywa nas od naszych korzeni. Kiedy zaś to, co stare, już raz zostanie przełamane, wtedy to najczęściej zostaje unicestwione i człowiek nie ma się już czego trzymać”. 357 Młodzieniec skaczący do basenu z ołtarza wydaje mi się znacznie bardziej sympatyczny, niż młodzieniec mordujący innego młodzieńca, z powodu... właśnie, bez powodu. Podróżny z Sejn docierał do jednej z miejscowości Europy Środkowej bombowcem, do innej – samochodem pancernym, oglądał spaloną bibliotekę w Sarajewie i widział most wysadzony w powie 107 trze, może nie dlatego nawet, by „rozdzielić narody zamieszkujące oba brzegi rzeki, ale dlatego, że jego nieznośne piękno – dzieło obcoplemiennego geniusza – zbyt było wyniosłe, podczas gdy wszystko dookoła korzyło się przed siłą zbrojnych [...]. Podróżny przemierzający środkowoeuropejskie krainy przez całe lata zanurzony był w smudze zmierzchu i to właśnie doświadczenie końca i powstałej po tym pustki pozwoliło mu odczuć wspólnotę tej przestrzeni cywilizacyjnej jako całości. Być może nigdy nie zaistniała ona wcześniej jako rzeczywistość spełniona. Dopiero koniec tego świata i pozostałe po nim puste miejsce ujawniło istnienie tutaj całego duchowego kontynentu. Stąd smutek jak po stracie czegoś, czego nie zdążyliśmy jeszcze mieć”. 358 „Ten bałkański burdel zawsze pozostanie burdelem” – powiada moja przyjaciółka Serbka z Wojewodiny. Burdel to ludzka rzecz, arcyludzka. Wojnę w Bośni, pogromy Żydów, wywózki Ukraińców, przesiedlanie Niemców, wyganianie Mazurów i tak dalej, wszelkie nacjonalizmy prymitywne, głupie, wstrętne, tępe, ohydne – litanię przymiotników możemy ciągnąć do kresu nocy – wzajemne wyrzynanie się Muzułmanów, Chorwatów i Serbów, oranie cmentarzy i kastrowanie gwiazd Dawida mieściło się w ramach perwersyjnego, zdegradowanego, ideologicznego, ale jednak ludzkiego myślenia. Zbrodniarze starali się uzasadniać swoją zbrodnię, a niekiedy mordowali i niszczyli w przekonaniu, że tak postępując – czynią dobrze i szlachetnie. Koniec świata, który nastąpił w Europie Zachodniej polega na tym, że zniknęły pojęcia dobra i zła, czynom zbrodniczym, chamskim i nieopisywalnym brakuje nawet najbardziej prymitywnego uzasadnienia, elementarnego wysiłku zbudowania alibi. Zbrodniarzowi – coraz bardziej młodemu – nie przyjdzie do głowy, by swój czyn czymkolwiek motywować. Strzela, zaciska pętlę, wbija nóż, gwałci lub podpala nie w imię czegoś, lecz najzupełniej „bezinteresownie”. Bezimienna zbrodnia bardziej mnie przeraża niż ruiny miasta bez imienia. 359 Odcięcie od korzeni boli. Lobotomia pamięci, o której pisał podróżny z Sejn – doskwiera. Amputacja wiedzy o „historyczności ciała i duszy”, czyli zapomnienie o miłości, o której pisał stary Jung, grozi katastrofą najgorszą: utopieniem wspomnienia o Atlantydzie w morzu o nazwie nicość. 360 Powtarzam: już nie potrafię pisać „o”. O czymś lub o kimś. Mogę pisać tylko „coś”. Powiedzmy: dla ułatwienia – prozę, chociaż nie wydaje mi się, że tym słowem rzecz nazywam właściwie. Ale tak się stało i już się nie odstanie. Rozgrywam pisanie na cztery ręce, współmyśląco: na przykład ze Stachurą, z Bobkowskim, z Białoszewskim, z Benjaminem i z Bachtinem, Barthes’em i Hauptem. Współmyślę, więc współpiszę. A współpiszę, bo jestem cały odmieniony przez wielką i piękną siłę. Proces rozgrywa się na granicy, na pograniczu, pomiędzy. Na duchowych kresach. 361 „Co się stało z [...] ludem dłubaczy w ziemi, oraczy, drwali, kosiarzy i rybitów, zdunów, kamieniarzy, cieśli, najmitów, fornali i karbowych, gorzelanych, gajowych, koniuchów, pastuchów; kopaczy, koszykarzy, zgonników, strycharzy, kowali, stelmachów, diaków cer 108 kiewnych, złodziejaszków jarmarcznych, co z tym ludem z pasów przygranicznych i politycznych kordonów sanitarnych ciągnących się wzdłuż przebiegu tej linii, co się z nim zrobiło? Nazwy wsi, siół, przysiółków, osad, gromad, folwarków, powiatów, miasteczek, cerkwi, monasterów, uroczysk i rozstajów przesypują mi się w zacierającej się pamięci o tamtym jak wywiewane przez chłopkę na wietrze z rzeszota z ziarnem plewy, jak puch pierzących się na tamtejszym wiejskim wygonie gęsi. Krechów, Wola Wysocka, Lubela, Werchrata, Rzyczki, Zielona, Poddębce, Hujcze, Hołe, Mosty, Borowe, Zaborze, Turynka, Zawadów, Zarudce, Pieczychwosty, Żółtańce, Fujna, Kryniczki, Czeremuszna, Winniki, Opłytna, Uhnów, Zniesienie, Magierów, Bełz, Zamek, Wólka, Florianów, Hruszów, Ulwówek, Pawęż, Wierzbka, Soposzyn, Czarny Kamień, Przytułków, Modryniec, Krystynopol, Sokal... Co się stało z tamtejszym Ludem Ik?” (Zygmunt Haupt, Z Roxolanii; pierwodruk: „Wiadomości”, Londyn 16 III 1975; przedruk: „Kresy”, Lublin 1991, nr 6). 362 Do Haupta trzeba dojrzeć. W wydawnictwie Czarne (Andrzeja Stasiuka) ukazał się Pierścień z papieru i w ślad za nim kilka nieśmiałych wzmianek po gazetach. Dobre i to. Na szczęście nasze Tajne Towarzystwo im. Zygmunta Haupta działa, co prawda na pograniczach, na kresach, w rozproszeniu, ale dlatego właśnie rozumiemy się znakomicie. Dzięki Hauptowi polska proza XX wieku „doszła do siebie”. On sam nie bardzo wiedział, czy to, co robi – dobre czy złe – i pisał do Grydzewskiego z Ameryki do Anglii: „Jeśli chodzi o polski rezonans, żyję i pracuję teraz na takim polskim odludziu, że boję się zagubić [...] tutaj czuję się bardzo odbity od stada i chwilami, kiedy pracuję, napadają mię trwogi, czy to dobre? czy szczere? czy naprawdę coś warte? Co prawda takie odosobnienie ma swoje dodatnie strony, mogę się skupić, obce środowisko przypomina mi ustawicznie, że pisanie winno mieć wartości uniwersalne, a znowu to samo obce środowisko wzbudza przekorę i przez swoją dotkliwość nawraca mię do swojego świata. Poza tym ten dystans chroni mię od jakiejkolwiek kokieterii, której trudno się nie dać ponieść, kiedy się żyje z bliska. Takie są moje zmartwienia [...] w moim odosobnieniu każda reakcja, nawet nie pochlebiająca, jest wzruszająca i potrzebna” (cyt. za: Aleksander Madyda, Krytyka o twórczości Zygmunta Haupta). Strach przed prozą Haupta: co prawda Konstanty Jeleński napisał, że Haupt jest najwybitniejszym polskim prozaikiem..., ale na emigracji, co oczywiście sugeruje, że w kraju mogą się znaleźć jeszcze lepsi. Wiem skądinąd, że Jeleński osłabił swą opinię ze względów towarzyskich, bo bliźnich boli, kiedy ktoś kole ich próżność arcydziełem bliźniego. Trudnym, niewielkim objętościowo, ale oczywistym arcydziełem. 363 Biegłem za szybko i nieuważnie. Na mokrym drewnie poślizg i stłuczenie uda pooranego niedawno na rowerze. Ból i ulga, że boli, bo wszak była sobota, a ja od dłuższego czasu nie cierpię sobót, niedziel, świąt i wakacji: to czas upadły, kiedy blakną kolory i czuję się podławo. Poza tym żyję w uniesieniu, odpoczywać nie umiem, więc wakacje mi do szczęścia niepotrzebne, a w soboty i niedziele chodzę na dyżury do radia. Zbierałem się z drewnianej kładki nad Marną. Dość powoli, ale – powtarzam – z wyraźną satysfakcją. Uderzył mnie zapach: nie rzeki, raczej zmoczonych desek pomieszany z aromatem geranium, bo skrzynki wisiały na barierach i kwitły. Wtedy zrozumiałem, że tajemnica Haupta tkwi na pograniczu, między pisaniem i byciem. On jedno i drugie jak najmocniej ściągał, przybliżał do siebie, odkrywał i odtajniał. Oto zadanie dla pisarza. Powołanie prozaika. Program w założeniu prosty, w robocie bardzo trudny, bolący bardziej nawet niż podwójnie obtarte udo. 109 364 „Najstraszniej jest, kiedy na świeżo, kiedy pierwszy raz, kiedy nagle, znienacka wychynie coś z czeluści świata i skoczy nam do twarzy pierwsza, [...] potworna, nie do zniesienia, bo nigdy przedtem nieznana, oczywistość. A że oczywistość to dlatego, że przychodzi także straszne, dziwaczne wrażenie, że jak gdybyśmy to już znali, jak gdybyśmy to już kiedyś przeżywali. Nie było tego nigdy z nami przedtem, przeraża nas to i zadziwia, ale jak przychodzi, to szeregują i patrzą w nas doświadczenia dotychczasowe. Uparty paradoks, chytry absurd sprawia, że w tym omamieniu wydaje się nam, że to już było. Ale potem to już idzie całkiem gładko. Potem to już jest znacznie łatwiej i niestrasznie. Nazbierać tylko sobie, uskładać mały zapasik jednakowo pulsujących przypomnień, kiedy odbija się w nas echo drobniutkich, takich samych, już słyszanych głosów, jakże już znanych, rodzinnych i znajomych. Już zasadziliśmy wokół siebie ogródek, choćby tylko kolczastych krzaków, szalejów, piołunów i lulejów i już jest swojo i już powtarza się. Popukać naokoło, ten sam stuk odpowiada, zaleci tym samym zapachem, zakręci w głowie znajomym czasem, zatykocze w głowie ta sama automatyczna maszynka wspomnień, nasz własny gramofon zazgrzyta w głowie, gdzieś w tyle jej mózgu pękniętą płytą” (Zygmunt Haupt, Strachy, pierwodruk: „Kultura”, Paryż 1974, nr 5; przedruk: „Kresy”, Lublin 1991, nr 6). 365 Dochodziłem do siebie powoli, do przebiegnięcia jeszcze z osiem kilometrów, bolało coraz promieniściej. Ze szlaku żadna siła mnie nie ściągnie, tym bardziej, że dzięki bólowi, widziałem jaśniej, gdzie tkwi tajemnica. Haupta też bolało. Bolała go pamięć, coraz mocniej, więc starał się ten ból obrócić na dobre: na powiedziane, na zapisane (bo inaczej słowo zginie), na nazwane. Nazwać ból po amputowanym pograniczu. Nie tylko kultur i narodów, ale też po pograniczu jawy i marzenia, życia i umierania, kochania i tęsknoty. Haupt stał się mistrzem panowania nad bólem wspomnień, które – to wiemy – potrafią zagryzać na śmierć, jeśli nie uda się ich zgrabnie i sensownie ponazywać. 366 „Tego wieczora w parku było pusto, zupełnie pusto, tylko my dwoje. I szliśmy tym parkiem, zapomnianym parkiem, który leżał pochyło w dół i ciągle w dół, i byliśmy zupełnie sami. Wieczór ciągnął się leniwie i długo, i nieskończenie. Wydawało się potem, że noc tam nigdy nie nadeszła, że gdzieś tam pod jakimś pobojowiskiem Jozue wstrzymał słońce w zenicie, a myśmy tu zostali zapomniani w tym stojącym, zatrzymanym półzmroku, rudym zmroku, śreżodze i zostaliśmy sami i już” (Zygmunt Haupt, Strachy, tamże). 367 Zapanować nad bólem i zapanować nad pisaniem; stopień trudności podobny i na pewno wiąże się z zaciskaniem: zębów. I zaciskaniem składni. Jak opowiedzieć to, co się wydarzyło, nic więcej tylko to, opowiedzieć to, co się wydarzyło: upadek, zapach, spacer po parku albo ból w podwójnie obitym udzie, a co począć w wypadku pogranicznego ludu, który sam nie wiedział, jakie przypisać sobie imię, jak nazwać ziemię własną. Nie wiadomo nawet, czy mówili o sobie, czy tylko przezwano ich Batiukami. Latopisowie i kronikarze mówili o księstwach łuckich, włodzimierskich, halickich, o Rusi Czerwonej i Grodach Czerwieńskich, o dziedzictwach Andegawenów, ziemiach takich i owakich. 110 Poeci Renesansu pisywali o tej krainie pieśni łacińskie: Zimorowicze, Klonowicze, Szymonowicze zwali tę krainę Roksolanią, sierotę gęsiarkę, Marusię, nieletnią i niespełna rozumu, opisywali jako nimfę, a jej gwałciciela „Kłymkę takiego czy Iwana owakiego” – faunem. Kancelarie królewskie dzieliły je ustrojowo na województwa, kasztelanie, starostwa, królewszczyzny, wole, prawo cywilne powoływało się na posiadłości, klucze dobra, majoraty, kaduki, majętności kościelne, cerkiewne, klasztorne, hierarchie, diecezje, patriarchaty. Zaborcy znów rozgraniczyli je na gubernie, namiestnictwa, „becirki”, obłastie, a samą ziemię nazywano Rusią, Hałyczyną, Galicją, ukraińskim Piemontem. Ludzi nazywało się Rusinami, Rusynami, grekokatolikami, unitami. Opisać, jak pędzili ich na wojny, do piechoty wybranieckiej, albo do dragonii, do cesarsko-królewskich regimentów infanterii, do „strielców siczowych” Petlury. 368 Wystarczy powiedzieć, jak boli. Przez ściśnięte zęby, skurczoną składnią. Tylko wtedy dojść można do siebie, dotrzeć do pogranicznej mety. 369 Edward Stachura: „Przystępuję do ciebie – serce mi wali”. 370 Nie zwariowałem, ale od pewnego czasu obłęd wyczuwam ostrzej. I wybiła godzina, by porozmawiać z Edwardem Stachurą, nie dlatego że w tym roku mija dwadzieścia lat od jego śmierci, lecz z powodów najbardziej osobistych: dzięki niemu wyruszyłem w ryzykowną podróż, w drogę coraz trudniejszą. 371 Po dwudziestu latach widać jeszcze mocniej, że Stachura był mistykiem, to znaczy należał do rodziny odmieńców, których tajemne i niebezpieczne związki łączą ze sobą na wieki, niezależnie od religii. O jego mistycznym szlaku wiedziano od lat. Napisano o nim sporo i nieraz ciekawie. (Wszelkie informacje bio- i bibliograficzne w książce Mariana Buchowskiego: Stachura. Biografia i legenda, Opole 1992, wyd. II:1993). Jolanta Brach-Czaina ( Stachura możliwość innej postaci istnienia, „Twórczość” 1982, nr 5) doszła do wniosku, że forma mistycznej przygody, opisanej przez Edwarda Stachurę w utworach Fabula rasa i Oto, przypomina doświadczenia zarówno mistyków chrześcijańskich, jak i buddyjskich, że Stachura potrafił połączyć dwie wykluczające się cechy obu nurtów: nirwanę z ekstazą, skoro, wedle Brach- Czainy, stan nirwany opisywany przez buddystów jest stanem negatywnym: bezruchem, uciszeniem wszystkich namiętności, uwolnieniem się od wszelkiego cierpienia. Natomiast mistycy chrześcijańscy wpadają w ekstazy, uniesienia miłosne. Autorka twierdzi, że z mistykami chrześcijańskimi łączy Stachurę przeżycie kataklizmu wewnętrznego, rozbicie osobowości, zniszczenie, ale – wedle Jolanty Brach-Czainy – mistycy chrześcijańscy pragną zjednoczenia z Bogiem, a Stachura ze wspólnotą istnienia. 111 372 Mistycy chrześcijańscy nie pragnęli zjednoczenia z Bogiem, lecz – podobnie jak mistycy żydowscy – uczestnictwa w Jego chwale, uzyskawszy łączność z męką Zbawiciela. O mistycyzmie, nie tylko żydowskim, wiedział najwięcej Gershom Scholem. I już w latach czterdziestych pisał, że akt przeżycia mistycznego, niezależnie od wyznania, ujawnia się w paradoksach i w sprzecznościach, gdyż tylko w ten sposób można racjonalnie wyrazić religijną rzeczywistość mistyka. O rozdartym sprzecznościami doświadczeniu mistyka trudno jednak powiedzieć, że jest absurdalne. Gershom Scholem wiedział, że zarówno mistycy żydowscy, jak i chrześcijańscy lub islamscy doskonale zdają sobie sprawę z trudności nie do pokonania: „Jak wyrazić słowami poznanie mistyczne, odnoszące się przecież do sfery, w której wszelki język zawodzi? Jak adekwatnie opisać słowami to, co dzieje się najgłębiej – spotkanie Boskiego z ludzkim? A przecież znana jest nieprzeparta dążność mistyków do wypowiadania się”. Stachura był mistykiem. To wiem. Ale był mistykiem mimo woli. Czuję, że to nie obłęd go dotknął, lecz że on padł ofiarą błędu. 373 Przystępuję do ciebie – przez mgły i kadzidła: te strefy bo chciałbym jeszcze raz rzecz bardzo jasnowidną napisać że oto dom mam w górach boskich w dolinie gdzie jedzenia w bród i ryby– pstrągi jadło boskie wróciłem właśnie z wojny ostatecznej i jestem tylko lekko ranny. 374 Leszek Kolankiewicz, Samba z bogami: „W późnych, ostatnich tekstach Stachury uderzyło mnie utożsamianie się narratora z wielkimi mędrcami: z Laozi, z Buddą. Z Jezusem. Laozi czytał Stachura po francusku. Ale przeczytał go nie tak, jak się cytatami konstruuje postać, a niekiedy i podmiot literacki. Kiedy na początku kwietnia 1979 roku wpadł koło Łowicza pod pociąg czy pod manewrujący elektrowóz i próbował wydostać się spod kół, które zmiażdżyły mu palce prawej ręki, jakiś przemożny głos, który od kilku dni całkowicie nim zawładnął, teraz podszeptywał i uspokajał go: « rien ne vaut la modération». Gdy to przeczytałem, byłem pewny, że tu nie chodzi o jakąś traumatyczną regresję językową do dzieciństwa (Stachura urodził się we Francji, gdzie mieszkał do dziesiątego czy jedenastego roku życia), lecz że to jest po prostu cytat; tylko nie pamiętałem z czego. To jest cytat z Daodejing (rozdz. LIX) w kiszonkowym, w sam raz dla Stachury, wydaniu Laozi u Gallimarda: Pour gouverner les hommes et servir le ciel, rien ne vaut la modération, car seul celui qui pratique la modération obtiendra de bonne heure le tao. 112 Tadeusz Żbikowski tłumaczył te zdania z chińskiego mniej poetyckiego, za to pewnie wierniej: «W rządzeniu ludźmi i służeniu niebu (tu: własnym naturalnym skłonnościom) nie ma nic ważniejszego nad powściągliwość. Powściągliwość oznacza wczesne podporządkowanie się (zasadom tao) »”. I jeszcze Leszek Kolankiewicz udowodnił, że w Liście do pozostałych, utworze pisanym w chwili śmierci, Stachura umieścił kryptocytaty z przekładu apokryficznej Ewangielii Tomasza. 375 Przez co najmniej szesnaście lat droga broniła Stachurę przed samobójstwem. W opowiadaniu Nie zlęknę się z tomu Falując na wietrze groźba nagłej śmierci pojawia się wyraźnie, wręcz natarczywie: „Czas niewymowny, który mnie co ileś tam napada, kiedy nie mogę nic, nic a nic, kiedy rzucam wszystko, najpiękniejsze miasto czy okolicę, najporządniejszych jeszcze ludzi, najlepszą robotę nawet, najlepszy dobry początek i idę. Idę, bo duch mnie opętał. Szum wielki. Wielkie ściśnięcie serca. Smutek niezmierzony. Litość niewiadoma. Trwoga nieznana. Idę wtedy na jakieś ubocza, bokami chodzę, ciszy szukam najmożliwszej, spokoju, bezludzia, pustyni jakiejś, ale gdzie, więc jakieś małoludzia najmożliwsze, najlepiej na drogi się wypuszczam. I tak idąc, myślę. Muślę. O tym, o czym każdy chyba myśli czasami na pewno, ale ja za często, za często. Trwoga mnie ogarnia i smutek bezbrzeżny, serce moje ściska się i boli, rozciąga się i boli, głowa moja płynie. Tam gdzie każda głowa płynie może nie raz, ale ja za często, za często”. 376 Motyw płynącej w powietrzu głowy, odciętej choć mówiącej, to jeden z wariantów sobowtóra powtarzającego się u Stachury obsesyjnie. Więcej nawet, rozdwojenie nie jest motywem, lecz istotą jego „życiopisania”. U Stachury „wszystko się na dwoje rozmieta”, jak by powiedział Mochnacki albo żydowscy mistycy: chasydzi lub wizjonerzy Merkawy. Gwiezdnych sobowtórów pełno na niebie, pełno kosmicznych odpowiedników każdej rzeczy ziemskiej, z sobowtórami się obcyje na wyrębie lub w czas kopania szlamu w ciechocińskim basenie. 377 Zastanawiałem się przez wiele lat i w końcu nabrałem pewności. Oto odkrycie wyznaję – świadomy, że krytycy i recenzenci warszawscy uznają mnie za wariata, co mi zupełnie nie przeszkadza: piosenkę o młodzieńcu zaklętym z I części Dziadów Mickiewicz napisał dla Edwarda Stachury: W jednem sklepiku zapadłem – Jak dziwny rodzaj pokuty – Na łańcuchu przed zwierciadłem Stoi młodzieniec okuty. Młodzieniec okuty w powiciu i wobec okuć bezradny. Opowiadanie Nie zlęknę się Stachura najzupełniej świadomie i z wielką precyzją okręcił wokół osi zbudowanej z dwóch fragmentów Psalmów Dawidowych: z psalmu trzeciego, który w Biblii Tysiąclecia nosi tytuł Modlitwy prześladowanego oraz z psalmu szóstego: Błaganie o litość. 113 Opowiadanie Nie zlęknę się promieniuje napięciem religijnym ukrytym w wielkiej nieśmiałości spowiedzi i wiedzą, że wcześniej czy później piszący napięcia nie wytrzyma. Naprawdę, nie mogę go czytać bez drżenia. W literaturze polskiej taki wulkan uczuć i przepowiedni utrzymany na poziomie artystycznym godnym paradoksów wewnętrznych ciśnień znajdujemy tylko w kilku arcydziełach romantycznych. Na palcach jednej ręki dadzą się one policzyć. Palcach odciętych na szynach białą lokomotywą. 378 Wędrówka jako lek na samobójstwo i przeczucie nadciągającego szaleństwa pojawia się u Stachury nieustannie. Marian Buchowski przypomniał w swojej książce fragment z Dziennika (16 stycznia 1974 roku): „To wielka rzecz być znowu w drodze, jak mówi Nansen. Ja powiem, że droga jest jak ciągle odkładane samobójstwo, jak ta jedna z nielicznych, może jadyna możliwość niepopełnienia samobójstwa, popełnianego co krok, co krok”. Wystarczy spokojnie, tylko spokojnie, wziąć do ręki opowiadanie Czysty opis pisane w latach 1962-1966 i kończące tom Falując na wietrze. Wyznanie trwogi i spowiedź człowieka udręczonego przez miłość i demony, Ani Fabula rasa, ani Oto nie zawierają przesłanek nieobecnych już w Czystym opisie „Teraz jestem zmęczony. Bardzo. Tak, jak tylko można być. Czasami czuję, jakbym już miał się przekręcić, jakbym już był w ogródku i witał się z gąską. Ale widocznie jeszcze nie. – Obecny – tak jak odpowiadało się w szkole nauczycielce, odczytującej listę. Obecny. Jeszcze jestem obecny. Jeszcze żyję. Tak, jak umiem żyć. Tak, jak kocham żyć. Z całej duszy, z całych sił. Do upadłego. Twardo. Bez reszty, bez iluzji, bez sztuczek, bez maski. Casami tylko czapkę błazeńską z dzwoneczkami wkładają mi na głowę ci, którym się zdaje, że są mądrzy. Panowie i damy – to jest dla mnie zaszczyt. Więc żyję jeszcze. Wiążę koniec z końcem. Nie dam się pognębić. Żułem już żywicę, żarłem trawę, będę gryzł ziemię, kiedy inaczej już nie będzie można”. Oto prolog epilogu Przedsięwzięcia Droga napisany w wieku 25-29 lat. 379 Leszek Kolankiewicz, Samba z bogami: „Dziś już się nie oddzieli książek Stachury od ówczesnych wypraw w Bieszczdy, autostopu i wszelkiej włóczągi. [...] W Bieszczadach pewnej złotej jesieni spotkałem Grotowskiego w domu Olgierda Łotoczki. Olgierd prowadził nas potem sobie tylko znanymi ścieżkami do schroniska na Łopienniku. Nocowaliśmy tam wszyscy na jednej pryczy – była jeszcze Iga Rodowicz i był Zygmunt Molik – ale przedtem długo w noc dyskutowaliśmy przy wódce. O sensie życia i bezsensie teatru albo na odwrót. Grotowski, jeżdżąc wtedy po Polsce, szukał góry do swego parateatralnego Przedsięwzięcia Góra. Chyba niedługo po naszym pobycie schronisko na Łopienniku spłonęło doszczętnie. A jeszcze przedtem rozeszła się wiadomość wśród znajomych, że Olgierd Łotoczko zaginął bez wieści w górach Afganistanu; miał utonąć w potoku. O Olgierdzie i o odwiedzinach u niego w Bieszczdach pisał też Stachura we Wszystko jest poezją,więc dokładnie w tamtym czasie, w połowie lat siedemdziesiątych. W tym jego «życiopisaniu» pisanie splatało się w przedziwny sposób nie tylko z jego życiem. Autostopem włóczyłem się jednego roku z Jackiem Zmysłowskim, który potem został liderem w Teatrze Laboratorium i poprowadził Przedsięwzięcie Góra, a w następnym roku z Krzysztofem Rutkowskim, późniejszym redaktorem dwóch ostatnich tomów Poezji i prozy, pośmiertnego wydania utworów Stachury”. 114 380 Błą, a nie obłęd. Jeśli przez człowika przechodzą głosy i pamięć gatunku, jeśli Bóg obdarz go swą łaską, jeśli w cierpieniach, paradoksach i mistycznych rozdarciach wypowiada się wielka miłość – to trzeba w trudzie i w skupieniu pracować nad technikami mistycznej ekstazy, żeby człowieka „nie rozszarpały na sztuki poezji wściekłej kły”. Wiem, że takich technik Stachura szukał, ale chyba zaczął zbyt późno. Lektura kieszonkowego wydania Laozi, Biblii lub Krishnamurtiego nie przydała się na nic. Techniki współżycia z siłami, które nas przekraczają, wypada ćwiczyć od wczesnej młodości. Prześladowany Edward Stachura bezskutecznie błagał o litość misternym opowiadaniem Nie zlęknę się. 381 Odszedł w wieku czterdziestu dwóch lat. Rien ne vaut la modération. Skończyłem czterdzieści pięć i ciągle jeszcze jestem w drodze. Fiu, fiu...! 382 Trzech rzeczy pojąć nie mogę, a czterech nie znam: drogi orła po niebie, drogi węża po skale, drogi okrętu po morzu, drogi mężczyzny u młodej kobiety. Prz 30, 18-19 383 Wiem, że zabierze mnie woda. Wiem od dawna. Wolałbym nielodowatą, ale nie wolno od losu wymagać zbyt wiele. Zabirze mnie w miłości, dlatego Titanica obejrzałem jednocześnie chłodnym okiem i w uniesieniu, śmiałem się i płakałem z powodu wzruszeń estetycznych i pod wpływem przeżyć osobistych. Titanic to nie tylko najdroższy film w historii kina, ale i jeden z najwspanialszych. Prawdziwie wielkie dzieło. Pod każdym względem. 384 Pretensjonalny znajomy oświadczył, że na Titanica nie pójdzie, bo uznaje tylko kino artystyczne, a gdy zacząłem się śmiać, spojrzał na mnie z prawdziwie uniwersyteckim oburzeniem. Zrozumiałem, że choć film Camerona przeznaczony jest dla wszystkich, tylko niektórzy potrafią uchwycić jego sens – powiedzmy wprost – głębinowy. 385 James Cameron odnowił dobre tradycje Hollywoodu, w którym szanujący się artyści szanowali widza, kręcąc filmy drogie i inteligentne, by dobrze na nich zarobić. W dodatku wymyślił on film, który większość hollywoodzkich reguł złamał: odważyć się na film historyczny i kostumowy trwający ponad trzy godziny, na znany temat, bez wielkich gwiazd, bez możliwego dalszego ciągu, bez handlu pobocznymi gadżetami (gry wideo, zabawki, koszulki, 115 czekoladki i tak dalej), film, w którym większość bohaterów umiera i którego koszt przekroczył 250 milionów dolarów (nawet 300 milionów jeśli dodamy koszta promocji, dystrybucji oraz budowy osobnego studia w Rosarita Bay w Meksyku) – to przedsięwzięcie co najmniej ryzykowne. Powiedziałbym, że Cameron i szefowie 20th Century Fox zachowali się jak wariaci albo jak bohaterowie romantyczni: jakby pieniądze przestały się dla nich liczyć. Nie zlękli się ryzyka utopienia ciężkich milionów w Titanicu, mimo że prasa amerykańska podczas realizacji filmu stawała na głowie, żeby Camerona wykończyć z ponurą, podejrzaną zaciekłością. I nic. 386 Titanic był największym, najszybszym, najbardziej komfortowym, najdroższym i – wydawało się – najbardziej bezpiecznym ze wszystkich transatlantyków świata. Zatonął z powodu ludzkiej próżności. Niepotrzebnie i głupio. Wystarczyło popłynąć trochę bardziej na południe lub zaopatrzyć marynarzy w bocianim gnieździe w mocną lornetkę. Zatonięcie zostało spowodowane nie zderzeniem z górą lodową, lecz właśnie brakiem frontalnej kolizji. Rozkaz „cała wstecz” osłabił zdolności manewrowe statku; nawet gdyby „Titanic” rąbnął dziobem w górę lodową, dwa lub trzy sektory zostałyby zgniecione, ale utrzymałby się on na powierzchni morza, podczas gdy obtarcie poniżej linii zanurzenia zadało kadłubowi śmiertelną ranę. Wystarczyło nie wyłączać na noc radia i telegrafów na statkach przepływających w pobliżu. Parowiec znajdujący się o godzinię drogi od miejsca katastrofy wyłączył odbiorniki na kilka minut przed SOS wysłanym z „Titanica”. Dopiero od 14 kwietnia 1912 roku zaczęło obowiązywać całodobowe czuwanie. Wyjścia z trzeciej klasy zamknięto kratami. Szalupy z pasażerami klasy pierwszej odpływały prawie puste. Wiadomo, że było ich stanowczo za mało. 387 I najważniejsze: długość umierania. Nie jedna sekunda jak od kuli, ale ponad dwie godziny: wystarczy, by założyć na spotkanie frak i wypić kilka kieliszków koniaku jak miliarder Guggenheim, wyzwolić z siebie bestię albo sprawdzić w miłości. Sentymentalny banał? Nic podobnego: spokojna oczywistość czasu próby. 388 James Cameron w jednym z wywiadów powiedział, że nie chciał i nie zrealizował filmu o „Titanicu”, lecz nakręcił dzieło o szczególnej miłości. O jakiej miłości? Odpowiedź wydaje się jasna: o spotkaniu Jacka i Rose w sytuacji – jak się okazało krańcowej. O przekraczaniu granic społecznych i uczuciowych. O przekraczaniu siebie. Didier Péron słusznie zauważył w „Libération”, że Titanic stanowi nieustanną zachętę do buntu. Przeciw konwencjom i przeciwko bezruchowi. To prawda, ale nie cała i chyba nie najważniejsza. James Cameron uruchomił w swym filmie, niekoniecznie świadomie, większość mitologicznych i sakralnych znaczeń okrętu. We wszelkich religiach i w największych dziełach kultury światowej, o czym przypomina na przykład Władysław Kopaliński, okręt oznacza śmierć i jednocześnie nieśmiertelność oraz zmartwychwstanie: w grobach starożytnego Egiptu składano zmarłym modele okrętów, aby mogli odbyć podróż za zachodni widnokrąg do krainy śmierci. Grecy kładli w usta zmarłego obola na opłacenie Charonowi przeprawy przez Styks. Na grobach wczesnochrześcijańskich często spotykamy okręty i łodzie symbolizujące podróż od portu śmierci do życia wiecznego. Gdy skandynawski bóg Baldur został zabity gałązką jemioły, ułożono go wraz z żoną Nanną, koniem i skarbami na okręcie „Hringorni”, okręt podpalono i spuszczono na wodę. 116 389 Okręt symbolizuje też pływającą trumnę: w Kupcu weneckim okręt to tylko deski, pękające jak na „Titanicu”, w Gargantui i Pantagruelu Panurg oznajmia: „Jak grube mogą być deski tego okrętu? Mają dobre dwa cale, odparł pilot. – Tedy znajdujemy się ustawicznie o dwa cale od śmierci” (przekład Tadeusza Boya-Zeleńskiego). 390 Okręt jest też wazą, znakiem wiecznej kobiecości. I naczyniem, podobnie jak naczynia krwionośne. W Kartagińczyku czytamy: „Kto chce mieć górę kłopotów, niech spróbuje wyposażyć te dwie rzeczy: okręt i kobietę”, ale okręt symbolizuje też Kościół płynący do portu Zbawienia, natchnienie poetyckie oraz sen. 391 James Cameron opowiada w Titanicu opowieść starej kobiety, nawiązując do jeszcze innego tropu: do baśni o zagubionym skarbie, którego emblematem stał się królewski klejnot spełniający funkcję świętego Graala. Stara kobieta opowiada o inicjacji, której doznała tamtej nocy pod przewodnictwem posłańca bogów – Hermesa. Opowiada o spotkaniu z aniołem noszącym imię Jack. Opowiada o rytualnej śmierci i o zmartwychwstaniu: o własnej śmierci i uzyskaniu nowego życia, bo aniołowie i przewodnicy choć odchodzą, to wszak nie umierają. Rytuał ponownych narodzin odbywał się w warunkach wyjątkowych: w pękniętym naczyniu, w zalewanej wodą trumnie, pośród trzaskających desek i dryfujących w zalanych spiżarniach porcelanowych dziewiczych statków. W tym sensie opowieść starej kobiety staje się wyznaniem hermetycznym, spowiedzią rozkapryszonego dziecięcia wieku, które uzyskało wiedzę o tym, co dobre, a co złe i jak należy żyć. 392 Podczas katastrofy „Titanica” zginęło 1490 osób. Widzę umieranie na filmie, ale przecież ich odejście nie budzi we mnie ani przerażenia, ani grozy, ani – wstyd powiedzieć współczucia. Na tym polega magia kina katastroficznego. Być może, ale w perspektywie opowieści starej kobiety odchodzenie rozbitków przypomina mi raczej śmierć żołnierzy ginących w epopei Homera. Titanic pachnie Troją, by rozkwitła róża. 393 Żal mi Jacka. Hermesa. Opiekuna i posłańca. Opoki. Stróża spokoju podróżnych, towarzysza pasaży: od życia do śmierci i od śmierci pozornej do nowego żywota. Hermes jest szczodry. Hermes jest dobry, choć we wczesnej młodości ukradł Apollinowi trzodę. Czyn swój odkupił lirą. Stara kobieta opowiadając o Hermesie, który przeprowadził ją przez wielką wodę, nigdy nie zapomni o jego miłości, również dlatego, że usunąwszy się w głąb, udowodnił raz jeszcze, zgodnie z naturą starych mitów ludzkości, że tylko kobiecość jest wieczna i niezniszczalna. 117 W tym sensie Titanic Jamesa Camerona przedstawia nie zatonięcie statku jako alegorię końca starego świata, zgon zadufanego wieku XIX, wierzącego w postęp, parę i elektryczność, lecz cud odrodzenia. 394 Już wiszę za rufą. Spokojny i wyciszony. Wiem, że zachowam się godnie i potrafię ją ocalić. Czasu niewiele: może kwadrans, może mniej. Woda przyjdzie na pewno. Szkoda tylko, że taka zimna. Trudno. 118 Śmierć w wodzie Phlebas Fenicjanin dwa tygodnie temu Zapomniał krzyki mew i morza kołysanie, I zysk, i stratę. Skubały mu kości Prądy szepczące i schodził w otchłanie. Życie swoje powtórzył, gdy wzniósł się i spadł. Wir wchłonął pamięć lat jego młodości. Ktokolwiek jesteś, Żyd czy też poganin, Ty, który kręcąc kołem słuchasz, jak wiatr grzmi, Zważ: i Phlebas piękny był niegdyś, wysoki jak ty. Thomas Stearns Eliot Jałowa ziemia Część IV poematu Przekład Czesława Miłosza