11447
Szczegóły |
Tytuł |
11447 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11447 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11447 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11447 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CZESŁAW CENTKIEWICZ
WYSPA MGIEŁ I WICHRÓW
Pierwsza Polska Ekspedycja
Drugiego Międzynarodowego
Roku Polarnego 1932/33
Nasza Księgarnia Warszawa 1956
Żonie mojej
DRUGI MIĘDZYNARODOWY ROK POLARNY
W chwili gdy człowiek zdołał wydrzeć nieustępliwej Północy jej najważniejsze tajemnice geograficzne, na nowo odżyła idea uczonego austriackiego, Karola Weyprechta1. Ponowienie badań Pierwszego Międzynarodowego Roku Polarnego, który odbył się w latach 1882/83, stało się palącą potrzebą nauki współczesnej. Zjawiska strefy podbiegunowej wywierają przecież wielki, aczkolwiek dotąd mało znany wpływ na bieg procesów strefy umiarkowanej.
Trudno wyobrazić sobie meteorologiczną służbę prognozy pogody bez dokładnej znajomości ruchu mas powietrza na obszarach Arktyki. Tylko tam, na Dalekiej Północy, można z bliska, bezpośrednio badać tak ciekawe zagadnienia jak magnetyzm ziemski i zorza polarna.
Badania te straciły piętno oderwanych od życia zagadnień czysto teoretycznych od czasu, gdy stwierdzono ich związek z rozchodzeniem się fal radiowych.
Naukowców zajmowały przede wszystkim, te zagadnienia. Przemysłowców i ekonomistów Zachodu interesowały natomiast inne sprawy. Niektóre państwa, a w pierwszym rządzie Anglia i Kanada, myślały coraz więcej o rozwoju transarktycznych powietrznych linii komunikacyjnych.
Ta ostatnia przyczyna, czysto ekonomiczna, była jednym z powodów wystąpienia przedstawiciela Anglii, który na Zjeździe Międzynarodowej Organizacji Meteorologicznej w roku 1929 zaproponował zorganizowanie Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego.
Myśl tę z entuzjazmem podchwycili naukowcy, którym zależało na zebraniu danych z całego obszaru Arktyki.
W tym czasie, poza sektorem radzieckim, gdzie od kilku lat pracowało już około pięćdziesięciu naukowych stacji geofizycznych, prawie zupełnie brak było stałych stacji naukowych. Drugi Międzynarodowy Rok Polarny miał właśnie wypełnić tę poważną lukę w badaniach obszarów biegunowych.
W Kopenhadze powstał komitet dla zorganizowania Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. Zwrócił się on z apelem do wszystkich państw, aby nie tylko tworzyły nowe stacje polarne, ale aby również swoje stałe placówki włączyły do wspólnej międzynarodowej pracy naukowej.
Na apel ten odpowiedziały czterdzieści cztery państwa organizując dwadzieścia dwie nowe stacje oraz włączając do współpracy dziesiątki już działających. Niektóre z nich pracowały poza obszarami Arktyki2.
Związek Radziecki założył pięć nowych stacji badawczych, a kilkadziesiąt już istniejących, włączył do ogólnego programu. Radziecka stacja na Wyspie Rudolfa, pod 81°40’ szerokości północnej, była najdalej na północ wysuniętą placówką.
Prace Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego miały być prowadzone od 1 sierpnia 1932 roku do 31 sierpnia 1933 roku i obejmować miały następujące dziedziny:
a) meteorologia +
b) aerologia
c) promieniowanie słoneczne +
d) geomagnetyzm
e) elektryczność ziemska
f) elektryczność atmosferyczna
g) radiometeorologia
h) zorza polarna +
i) promienie kosmiczne
k) hydrografia
l) inne badania
Tylko zagadnienia oznaczone krzyżykami musiały być włączone do prac wszystkich placówek, pozostałe zaś w miarę możliwości personalnych i technicznych.
Już w pierwszym okresie przygotowań naukowcy i polarnicy musieli przezwyciężyć nie byle jakie trudności.
Okres Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego przypadł na głęboki kryzys ekonomiczny w państwach kapitalistycznych. Podczas gorączkowych prac wstępnych tu i ówdzie zaczęły rozlegać się głosy, żeby termin rozpoczęcia akcji przesunąć, ograniczyć rozmiary badań Dalekiej Północy lub w ogóle ich zaniechać. Upór naukowców i polarników zdołał jednak przełamać wszystkie przeciwności.
W Polsce, podobnie jak i w innych państwach, powstał Komitet Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. W skład jego weszło kilku profesorów3 wyższych zakładów naukowych oraz dyrektor Państwowego Instytutu Meteorologicznego, dr inż. Jan Lugeon, któremu na wiosnę 1930 roku powierzono zorganizowanie polskiej stacji naukowej w strefie polarnej.
Nie było to rzeczą łatwą. Polska również objęta była kryzysem, ekonomicznym. Poza tym niezrozumienie sprawy przez ówczesne czynniki rządowe oraz nieuzasadnione ambicje poszczególnych ludzi stworzyły takie trudności, które zdołano przełamać tylko dzięki nieugiętej postawie profesorów A. B. Dobrowolskiego, Cz. Białobrzeskiego i dyrektora Państwowego Instytutu Meteorologicznego.
Na początku 1932 roku, gdy uzyskanie potrzebnych funduszów wydawało się zagadnieniem nie do rozwiązania, do Warszawy przyjechał z Danii prezes Międzynarodowej Komisji Roku Polarnego, profesor La Cour. Po wielu konferencjach uzyskał on obietnicę poparcia rządowego w organizowaniu ekspedycji. W parę tygodni później okazało się jednak, że z przyrzeczonej początkowo sumy stu tysięcy złotych będzie można otrzymać jedynie drobną część, i to... nie wiadomo kiedy.
Entuzjazm i ofiarność musiały zastąpić brak funduszów. W pierwszych śmiałych projektach wyprawa polska miała liczyć dwunastu członków. W miarę jak kurczyły się możliwości finansowe, trzeba było rezygnować z tych ambicji. Wkrótce mówiło się już tylko o ośmiu, potem o sześciu, o czterech, aż wreszcie skończyło się na trzech, którzy rzecz prosta musieli podołać wszystkim pracom.
W skład wyprawy weszli: Czesław Centkiewicz (kierownictwo ogólne, radiometeorologia), Władysław Łysakowski (geomagnetyzm) i Stanisław, Siedlecki (meteorologia). Każdy z tej trójki był zresztą przygotowany na zastąpienie towarzyszy, gdyby zaszła tego potrzeba. Trzech ludzi mogło jechać pod warunkiem, że wydatki zostaną ograniczone do minimum. Wobec tego członkowie wyprawy jednomyślnie zrzekli się jakiegokolwiek wynagrodzenia oraz wprowadzili daleko posunięte oszczędności w wydatkach na ekwipunek osobisty.
Jako siedzibę dla ekspedycji polskiej wybrano Wyspę Niedźwiedzią na Morzu Barentsa, należącą do Norwegii.
Na wybór tego właśnie punktu wpłynęło kilka czynników: dobre usytuowanie wyspy w stosunku do zjawisk meteorologicznych i geomagnetycznych, będących przedmiotem obserwacji, oraz jej położenie w pasie największej częstotliwości zórz polarnych, a zarazem na trasie głębokich niżów barometrycznych półkuli północnej.
Dzięki swej izolacji od najbliższego lądu — sześćset kilometrów od Przylądka Północnego i około sześciuset kilometrów od Archipelagu Szpicbergeńskiego — wyspa daje dogodne warunki do obserwacji radiometeorologicznych.
Ponadto stacja polska na Morzu Barentsa była trzecią, licząc odległość stacji od bieguna. To względnie dalekie wysunięcie na północ pozwalało na badanie zjawisk zmrokowych w związku z sondowaniem radioelektrycznym wysokich warstw atmosfery i wyznaczaniem ośrodków zakłóceń elektromagnetycznych z amerykańskiej i europejskiej strony czaszy polarnej.
Również jednym ze wzglądów, może nawet najważniejszym, który wpłynął na wybór Wyspy Niedźwiedziej, był fakt, że istniała tam już stacja radiotelegraficzna oraz stary domek doprowadzony do stanu mieszkalnego przez — norweską służbą meteorologiczną.
PRZYGOTOWANIA DO WYPRAWY
W chodząc do gabinetu dyrektora Państwowego Instytutu Meteorologicznego, doktora Jana Lugeona, nie sądziłem, że owiewa mnie już mroźny powiew Dalekiej Północy. Wiosna na ulicach Warszawy, zwykły ruch miejski — nie kojarzyły się z pojęciem czegoś tak odmiennego i tak bardzo dalekiego... A jednak już po godzinnej rozmowie z dyrektorem, który w skrócie przedstawił mi projekt udziału Polski w pracach Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego, wiedziałem, że dołożę wszelkich starań, by stać się „polarnikiem”.
Dyrektor Lugeon wyczytał widać tę decyzję w moich oczach, gdyż w chwili pożegnania powiedział:
— Proszę napisać podanie i wraz z życiorysem złożyć w sekretariacie.
— Panie dyrektorze, proszę o parę dni namysłu. Najdalej za tydzień przyjdę z podaniem...
Szaroniebieskie oczy mego rozmówcy uważnie spoczęły na mej twarzy.
— Nie. Podanie złoży pan pojutrze, w środę — powiedział dobitnie, ściskając mi dłoń.
W chwilę potem znalazłem się na Nowym Świecie przed Pałacem Staszica.
„Trzynaście miesięcy... Trzynaście miesięcy na dalekiej wysepce na Morzu Barentsa...” — wydzwaniał mi w uszach przejeżdżający tramwaj.
„Trzynaście miesięcy...”
Szedłem, niezupełnie zdając sobie sprawę, gdzie się znajduję i co się wokół mnie dzieje. Ta jedna myśl uparcie kołatała mi w głowie: „Trzynaście miesięcy na Morzu Barentsa...”
Byłem zdecydowany rok mego życia poświęcić pracy na Dalekiej Północy, ale co powie rodzina!
Najnieoczekiwaniej w świecie niezwykły projekt spotkał się z gorącą aprobatą moich najbliższych. Wszyscy utwierdzali mnie w przekonaniu o słuszności powziętej decyzji. Dalsi znajomi różnie reagowali. Jedni cieszyli się mym entuzjazmem, inni uważali projekt za zwykłe szaleństwo, a jeszcze inni nie szczędzili uszczypliwych docinków. Nic jednak nie było w stanie odwieść mnie od powziętego postanowienia.
Grube tomy książek o Dalekiej Północy spiętrzyły się na moim biurku. Żyłem jak we śnie. Na ulicach zamiast szarych, znajomych kamienic Warszawy majaczyły mi się oblodzone maszty statków i srebrzyły w słońcu góry lodowe. Wszystkich zdziwiła łatwość, z jaką zdecydowałem udać się na kilkanaście miesięcy w strefę podbiegunową, o której tylko najbardziej fantastyczne, najbardziej ponure wiadomości krążyły wśród szerokiego ogółu. W środę składając papiery spytałem od niechcenia:
— Czy wiele jest podań poza moim?
Sekretarka uśmiechnęła się.
— Około dwustu — odpowiedziała.
Czułem, jak robi mi się nieswojo. Uważałem się już prawie za członka polskiej wyprawy na Wyspę Niedźwiedzią — a tu nagle taka konkurencja.
— Zawiadomimy pana o decyzji. Dyrektor prosił jednak, żeby pan już teraz udał się do biblioteki, gdzie przygotowane są publikacje i książki.
W ciągu następnych paru dni nie wychodziłem z mrocznej, zacisznej biblioteki zapoznając się z programem Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. Był niezmiernie bogaty. Z zapałem wgłębiałem się w szczegóły i pochłaniałem nowe dla mnie zagadnienia. Na pociętej siecią równoleżników i południków mapie Północnego Oceanu Lodowatego, na Morzu Barentsa, czernił się mały, maleńki punkcik: Björnöya, Wyspa Niedźwiedzia4 — miejsce pracy naszej wyprawy.
— Zgłosi się pan jutro do profesora Dobrowolskiego, a pojutrze do profesora Białobrzeskiego — brzmiały dalsze polecenia.
Noc tę spędziłem bezsennie.
Przed drzwiami obu profesorów stałem długo, zanim zdecydowałem się nacisnąć dzwonek.
„Jaki będzie wynik tego egzaminu?” — zadawałem sobie pytanie.
Ciekawe były dla mnie te długie rozmowy, podczas których, odpowiadając na niewinne zdawałoby się pytania, byłem surowo egzaminowany z zasobów mych wiadomości. Po każdej z nich wychodziłem zachwycony rozmówcami i zdruzgotany rozmiarami ich wiedzy. W tym czasie polecono mi także studiowanie olbrzymiej, grubej księgi, traktującej o magnetyzmie ziemskim. Zagadnienie dla mnie, elektryka, niezupełnie obce.
Następną wizytę miałem złożyć profesorowi Kalinowskiemu (bali się go wszyscy studenci). Zrozumiałem polecenie studiowania magnetyzmu ziemskiego.
Profesor przyjął mnie w swym gabinecie na Politechnice Warszawskiej. Po paru zdawkowych pytaniach padło suche:
— Co pan wie o magnetyzmie ziemskim?
Spojrzałem uważnie w badawcze oczy, nabrałem oddechu i... odpowiedziałem:
— Nic, panie profesorze.
Profesor Kalinowski poprawił się na fotelu, w jego oczach zamigotały wesołe błyski.
— To... wszystko w porządku — powiedział z ulgą. — Ale wie pan przecież, co to jest deklinacja... inklinacja... składowa pozioma...
Rozmowa trwała parę godzin. Wyszedłem od profesora z przekonaniem, że... wszystko stracone.
Jeszcze parę dni oczekiwania, parę rozmów i dyrektor Instytutu Meteorologicznego zawiadomił mnie, że Komisja Roku Polarnego rozpatrzyła przychylnie moje podanie.
Byłem członkiem ekspedycji na Wyspę Niedźwiedzią!
Bezmiar pracy otworzył się od razu przede mną. Organizacja ekspedycji w ówczesnych warunkach nie była rzeczą łatwą, tym bardziej że część prasy5, nie rozumiejąc zupełnie zadań wyprawy, domagała się zabrania na Wyspę Niedźwiedzią starszych, zasłużonych uczonych.
Wiele trudu kosztowało wyjaśnienie różnicy między pracą obserwacyjną podczas trwania ekspedycji, na którą wysłać można jedynie ludzi młodych i sprawnych fizycznie, a późniejszym naukowym opracowaniem wyników badań i wyciąganiem wniosków, co istotnie powinno należeć do uczonych specjalistów.
W celu zaznajomienia się z meteorologią praktyczną wyjechałem do Obserwatorium Morskiego w Gdyni, gdzie zostałem wtajemniczony w wiele dotychczas nie znanych mi zagadnień. W obserwatorium na Helu zapoznałem się praktycznie z geomagnetyzmem.
Po pewnym czasie dokonywałem już samodzielnie pomiarów bezwzględnych magnetyzmu ziemskiego, ciągle pogłębiając swą wiedzę przez dodatkowe studia. Gdy wróciłem do Warszawy, dowiedziałem się, że razem ze mną na Wyspie Niedźwiedziej będą: Władysław Łysakowski i Stanisław Siedlecki.
Byłem ogromnie ciekaw, jacy są moi przyszli towarzysze — przecież całe trzynaście miesięcy mieliśmy spędzić ze sobą, i tylko ze sobą.
Niedługo czekałem, bo w końcu maja przyjechał kolega Łysakowski. Szczupły blondyn, z bródką — dla powagi — był już obok mnie drugim jasnowłosym członkiem ekspedycji; czekaliśmy więc na Siedleckiego, aby się przekonać, jak będzie wyglądała nasza trójka. Staszek Siedlecki okazał się „przystojnym szatynem” i — aczkolwiek najmłodszy z nas — nosił najpoważniejsze okulary, w ciemnej oprawie. We trzech od razu poczuliśmy się raźniej i przyszłość nabrała dla nas jaśniejszych barw.
Rozdzieliliśmy pomiędzy siebie pracę organizacyjną.
Do mnie należało przygotowanie ekwipunku, żywności, przyrządów pomiarowych i narzędzi do warsztatów podręcznych.
Listę żywności otrzymaliśmy z Kopenhagi z Międzynarodowej Komisji Roku Polarnego. Wykaz obliczony był na trzech ludzi na przeciąg czterystu dni. Zawierał on wiele smacznych rzeczy, ale... obliczonych na smak Duńczyków. Żółwie w śmietanie są bezsprzecznie dobrą potrawą, ale polskie podniebienie długo by jej nie zniosło — trzeba więc było dostosować naszą przyszłą kuchnię do zwykłych przyzwyczajeń smakowych. Długo w nocy ciągnęły się debaty: co wziąć i w jakiej ilości.
Pomogła mi bardzo w tych sprawach moja praktyka harcerska z lat młodzieńczych, dzięki której nasuwały mi się od razu najwłaściwsze rozwiązania problemów. Zwróciłem się do polskich fabryk konserw, które nadesłały nam cenniki swoich wyrobów. Były one na pewno bardzo smaczne, ale niestety bardzo drogie — brakowało zwykłych, codziennych, tanich potraw. Zdecydowaliśmy więc, że konserwy zakupimy w Danii, a z Polski zabierzemy mąkę, kaszę, groch, cukier itd.
Niemniej ważna była kwestia ubrania. W Polsce należałoby prawie wszystko wykonać na zamówienie; bielizny odpowiedniej nie było, a nadające się rzeczy okazały się bardzo kosztowne. Obliczyliśmy, że zaopatrzenie w kraju musiałoby kilkakrotnie przewyższać nasze bardzo skromne możliwości finansowe. Ustaliliśmy więc zasadę: co się da, kupić w kraju, a resztę, możliwie najtaniej, nabyć w Kopenhadze.
Wszyscy trzej rozpoczęliśmy wędrówkę po różnych zakładach przemysłowych i sklepach starając się skłonić właścicieli do udzielenia nam największych, jakie mogli, zniżek lub ofiarowania za darmo swoich wyrobów.
Była to nieprzyjemna „żebranina”.
W trakcie najgorętszych przygotowań musiałem wraz z Władkiem wyjechać do Kopenhagi dla zapoznania się z magnetografami systemu doktora La Coura. Aparaty te zostały wypożyczone nam przez Międzynarodową Komisję Roku Polarnego. Łysakowski, jako specjalista od magnetyzmu ziemskiego, miał za zadanie dokładne zaznajomienie się z nimi, ja zaś miałem być pomocny przy późniejszym montowaniu aparatów i ich obsłudze. Poza tym musiałem wykonać nasz program zakupów w Kopenhadze.
Z Gdyni wypłynęliśmy na S/S Polonii, tym samym, który miał nas później zawieźć aż do Narviku.
W miłym towarzystwie czas upłynął nam bardzo szybko i niemal że niepostrzeżenie znaleźliśmy się w Kopenhadze. Wpływamy na redę; Z daleka widzę, że zbliża się do nas duża łódź motorowa, a w niej postać znajomego, stale mieszkającego w Kopenhadze Polaka, który wiele zrobił dla sprawy ekspedycji, bezinteresownie oddając nam swój czas i znajomość stosunków lokalnych. Z tej samej łodzi wysiada także sympatyczny wysoki brunet, przedstawia się jako syn profesora La Coura, prezesa Międzynarodowej Komisji Roku Polarnego, i wita nas w imieniu ojca. Marynarze wyładowują nasze bagaże i aparaty do pomiarów magnetyzmu ziemskiego, które przywieźliśmy ze sobą w celu porównania z wariometrami stacji magnetycznej w Rudeskov pod Kopenhagą.
Jesteśmy w Kopenhadze, jednym z najmilszych miast północnej Europy, tonącym w zieleni i przepojonym zapachem morza. Wjeżdżamy w gęstwinę pędzących, rozbiegających i krzyżujących się rowerów. Wydaje się. jak gdyby cała ludność miasta postanowiła właśnie tego dnia wsiąść na rowery — a przecież jest to zwykły, codzienny ruch miejski. Po kilkunastu minutach zatrzymujemy się przed gmachem Duńskiego Instytutu Meteorologicznego i zostajemy natychmiast przyjęci przez profesora La Coura. Wysoka postać, wyniosłe czoło i przenikliwe spojrzenie spoza binokli. Profesor wita nas bardzo uprzejmie i zaprasza na śniadanie. Śniadanie duńskie uderza bogactwem zakąsek, składających się głównie z najprzeróżniejszych ryb i innych stworzeń morskich.
Po przyjemnych chwilach spędzonych przy stole udajemy się do hotelu marząc o wypoczynku. Syn profesora czeka już jednak na nas, jedziemy więc do pracowni profesora, mieszczącej się w piwnicy jego mieszkania. Od razu zaznajamiamy się z aparatami systemu La Coura. Podziwiam pomysłowość w rozwiązaniu wielu trudności technicznych w ich konstrukcji. Magnetograf o ogromnej czułości ma wszystkie części ruchome, wszystko trzeba regulować, nie ma ani jednego gwintu z podziałką — widoczne jest, że konstruktor wymaga od obsługi aparatu wielkiej zręczności i wprost „zżycia się” z nim. Łysakowski jest zachwycony, a ja z przyjemnością stwierdzam, że łatwo mogę dać sobie radę z tym precyzyjnym mechanizmem. Nie obyło się jednak na początku bez małych katastrof. Igła magnetyczna zawieszona jest na włosie kwarcowym o grubości 0,05 mm — Władek rwie pierwszą nitkę, następnie drugą, a ja nie chcąc pozostać w tyle... urywam trzecią.
Jako nasz instruktor został wyznaczony młody uczony, który ma za kilka dni wyjechać do Brazylii dla zainstalowania tam takich samych magnetografow. W jego towarzystwie spędzamy po dziesięć godzin dziennie w piwnicy, robiąc w pracy jedynie krótkie przerwy na posiłek. Obiad spożywamy zwykle w kole rodzinnym profesora La Coura. Zaznaczyć warto, że tylko my, Polacy, jesteśmy zapraszani do jego domu, mimo że równocześnie z nami mnóstwo członków innych ekspedycji polarnych przechodzi wyszkolenie w Kopenhadze. Przyczyny należy chyba szukać w tym, że La Cour znał dokładnie nasze trudności finansowe.
Profesor opowiada wiele o pracy duńskiej stacji obserwacyjnej na Grenlandii i zaznajamia nas z jednym z pracowników tej oddalonej placówki. Niski, twarz chuda, pociągła, oczy... wywarły na mnie dziwne wrażenie; było w nich jakieś stałe zamyślenie, zapatrzenie w dal, z całej postaci biło wewnętrzne skupienie i zrównoważenie. Spędził dwie zimy polarne na Grenlandii... Przechodzi mnie lekki dreszczyk. Czy i ja po trzynastu miesiącach pobytu na Wyspie Niedźwiedziej będę tak patrzył?... Chcę dowiedzieć się od niego szczegółów życia na Dalekiej Północy, po paru jednak zdaniach widzę, że dla tego człowieka życie tam jest czymś tak normalnym, że nie dostrzega w nim żadnych cech szczególnie ciekawych, za to z zapałem opowiada o wynikach pracy na stacji grenlandzkiej.
Profesor La Cour odwiedza nas codziennie, często w towarzystwie członków innych ekspedycji. Poznajemy doktora Lindholma, szefa szwedzkiej ekspedycji polarnej, i jego asystenta. Uderza mnie młody wiek asystenta — dwadzieścia dwa lata. Sam Lindholm nie ma ich zresztą więcej niż trzydzieści kilka. Dowiadujemy się, że cała ekspedycja szwedzka, podobnie jak francuska i angielska, składa się z zupełnie młodych naukowców — jeszcze jeden argument przeciwko zarzutom części prasy polskiej, że na Wyspę Niedźwiedzią wybrano zbyt młodych ludzi.
Otrzymujemy nowe aparaty wprost z fabryki i sami przystępujemy do ich montowania. Udaje to się nam tak pomyślnie, że wieczorem tego samego dnia aparaty są już zdolne do funkcjonowania.
Mnóstwo czasu poświęcamy na zakup ekwipunku naszej ekspedycji. Otrzymałem dokładny spis zaopatrzenia ekspedycji duńskiej — oddzielnie dla każdej grupy ekwipunku. Jeździmy do fabryk i sklepów. W fabryce konserw szybko wyłuszczamy, o co nam chodzi, sprawdzamy wspólnie listę rzeczy, wezwany urzędnik po dziesięciu minutach wraca z gotowym już rachunkiem. Ze smutkiem stwierdzam, że fundusze nasze topnieją zbyt szybko. Krótkie pytania: „Jakiej wagi mają być skrzynie?” Decydujemy się na pięćdziesięciokilowe, aby łatwiej było przenosić. „Jakie znaki na skrzyniach?” C.N.P. (Commission Nationale Polonaise). „Jakie numery, gdzie i kiedy dostawić?”
Wychodzę trochę zaniepokojony, czy wszystko będzie dobrze załatwione. Nie jestem przyzwyczajony do tak lakonicznego przyjmowania zamówień. Świadomi miejscowych stosunków uspokajają mnie z uśmiechem.
Zakup ubrania. Udajemy się pod wskazanym adresem. Jest to sklep marynarski, niepokaźny; dziwię się, że właśnie ten został nam polecony. Właściciel pokazuje listę przedmiotów dostarczonych ekspedycji duńskiej i francuskiej: ubranie, bielizna, obuwie. Skrępowani względami finansowymi, zakupujemy jedynie rzeczy bezwzględnie konieczne.
Ostatni dzień pobytu w Kopenhadze. Pracujemy wspólnie z ekspedycjami: szwedzką i duńską. Szwedzi ćwiczą się w wypuszczaniu balonów z radiosondami. Jest to dla nas nowość.
Sonda zwyczajna, przymocowana do balonika, wznosi się na dużą wysokość notując ciśnienie barometryczne, temperaturę i wilgotność powietrza.
Notowanie dokonywane jest przez trzy piórka (oddzielnie dla każdego czynnika) na okopconym cylindrze, poruszanym mechanizmem zegarowym. Po osiągnięciu pewnej wysokości powłoka balonika pęka i sonda przymocowana do małego spadochronu spada na ziemię. Znalazca ma moralny obowiązek odesłania sondy do obserwatorium.
Ulepszeniem sondy zwykłej jest radiosonda, w której aparaty meteorologiczne połączone są elektrycznie z małym, jednolampowym nadajnikiem radiowym. Nadajnik ten przez cały czas wznoszenia się Sygnalizuje automatycznie zmiany zachodzące w temperaturze, ciśnieniu i wilgotności powietrza. Po pracy sonda spada i zwykle ginie. Tylko dzięki takim sondom udaje się badanie wysokich warstw atmosfery ponad pustynnymi, nie zamieszkanymi przestrzeniami lub nad oceanami.
Korzystam z doświadczenia mych kolegów i zbieram dużo pożytecznych informacji. Między innymi lekarz wyprawy duńskiej radzi mi wziąć spory zapas preparatu z natrium bromatum na ogólne uspokojenie nerwów. Widząc moje zdumienie wyjaśnia, że niezwykło ciężkie warunki atmosferyczne na Wyspie Niedźwiedziej mogą bardzo źle wpływać na nie przyzwyczajony organizm. Robi mi się jakoś dziwnie...
Przynagleni koniecznością powrotu do Warszawy, skracamy nasz pobyt w Kopenhadze i odpływamy do Polski.
Po przyjeździe do Warszawy melduję się w Państwowym Instytucie Meteorologicznym, gdzie od razu nałożono na mnie szereg obowiązków. Codziennie wieczorem układam olbrzymie listy różnych spotkań i spraw do załatwienia. Wprost nie wiem, jak udało mi się wykonać większość programów dziennych. Do spokojnej pracy służą noce.
Dużą część zadań wziął na swe barki Siedlecki. Podczas gdy my byliśmy w Kopenhadze, on zaznajamiał się w Obserwatorium Aerologicznym w Jabłonnie pod Warszawą z metodami obserwacji meteorologicznych i tak przywykł do przyglądania się chmurom, że podobno sprawiał zamieszanie w ruchu ulicznym w Warszawie, chodząc stale z głową zadartą do góry i nie zwracając najmniejszej uwagi na „przepisy dla pieszych”. Do sukcesów Siedleckiego należał znakomity dobór płyt gramofonowych, jak również zdobyta obietnica dostarczenia nam gratis kompletów nieprzemakalnych ubrań. W ostatniej chwili otrzymaliśmy nie tylko wspaniale wykończona i ze świetnego materiału wykonane ubrania, ale jedna z firm z własnej inicjatywy dodała nam namiot trzyosobowy. I namiot, i ubrania oddały nam na wyspie wielkie usługi.
Pamiętać trzeba o wszystkim: od szpilki do... czarnych zasłon na okna, które bronić nas będą przed dwudziestoczterogodzinnym słońcem dnia polarnego. Z magazynów wojskowych wypożyczono nam zespół z silnikiem wybuchowym i maszyną dającą prąd stały i zmienny. Otrzymaliśmy również siedemnastometrowe maszty antenowe oraz narzędzia ślusarskie i stolarskie. Nie wolno nam zapomnieć o najdrobniejszej śrubce.
Zbliża się chwila odjazdu. Decydujemy się wyjechać wraz z wycieczką turystyczną, która na S/S Polonia udaje się na fiordy norweskie. Otrzymujemy ulgi biletowe i nic nie płacimy za przewóz piętnastu ton bagażu.
Wszystkie materiały, które mamy zabrać ze sobą, grupujemy w Obserwatorium Aerologicznym w Jabłonnie. Tam też od dłuższego już czasu adiunkt Państwowego Instytutu Meteorologicznego, inż. Jan Gurtzman, pracuje nad atmoradiografami, które mamy zabrać ze sobą, oraz kieruje na miejscu pracami przygotowawczymi do naszej wyprawy. Janek ma jechać z nami na pewien czas, aby pomóc przy instalowaniu aparatów na wyspie i w Tromsö.
Ostateczne pakowanie zebranych materiałów odbywa się w Jabłonnie. Nie jest to sprawa prosta — musimy być przygotowani, że skrzynia może upaść przy którymkolwiek przeładowywaniu. Dyrektor Lugeon miał pod tym względem smutne doświadczenie z ekspedycji na Saharę, polecił więc zbijać skrzynie z desek grubości 3/4 cala, a środek wykładać blachą cynkową tak, aby woda morska nie mogła przeniknąć do wnętrza. Czulsze aparaty były dodatkowo jeszcze umieszczone w specjalnych skrzynkach z cieńszych deseczek, a odstęp między skrzynkami wyłożony, był wiórkami. Wieka skrzyń nie były zbijane gwoździami, lecz zaśrubowywane w przewidywaniu późniejszego użycia ich w drodze powrotnej.
Odjazd Polonii z Gdyni wyznaczony został na 16 lipca, a bagaż musiał być gotów o pięć dni wcześniej. Ostatni okres pracujemy dzień i noc — każda skrzynia musi przejść przez nasze ręce, abyśmy wiedzieli, gdzie co leży. Każda z nich jest też specjalnie znaczona i opatrzona osobnym spisem zawartości. Wreszcie jesteśmy gotowi. W chwili jednak, gdy trzeba było zamówić wagony kolejowe dla przewozu naszego bagażu do Gdyni, okazało się, że... wyprawa nie rozporządza żadnymi środkami finansowymi, nawet na opłacenie frachtu kolejowego.
Z obiecanych trzydziestu pięciu tysięcy złotych otrzymaliśmy dopiero część; jesteśmy już zadłużeni w kasie Instytutu Meteorologicznego i w innych instytucjach udzielających nam kredytu. Kierownik rachuby Państwowego Instytutu Meteorologicznego niedługo się namyśla — wyprawa musi wyruszyć! Decyduje się na przestępstwo finansowe i opłaca transport bagażu wyprawy z kasy PIM-u.
Dnia 12 lipca o godzinie 5 rano dwa ciężarowe samochody i dziesięciu ludzi transportują bagaż z obserwatorium na stację, gdzie już oczekują nań dwa dwudziestotonowe wagony. Czterotonowe wozy musiały parokrotnie zawracać, aby zabrać cały nasz dobytek.
Na stacji Jabłonna zebraliśmy się wszyscy. Wyprawa nasza zaczyna się w momencie, gdy ruszają wagony. Z transportem jedzie Władek, który zmuszony będzie przez cały czas podróży do Gdyni siedzieć w budce strażnika na zewnątrz wagonów, gdyż drzwi od nich były zaplombowane przez urząd celny.
Wracamy do Warszawy. Jedną z ostatnich wizyt złożyliśmy profesorowi Antoniemu B. Dobrowolskiemu, uczestnikowi belgijskiej wyprawy antarktycznej na statku Belgica i członkowi Polsldej Komisji Roku Polarnego. Profesor Dobrowolski, jeden z najzasłużeńszych polskich badaczy polarnych, długo opowiadał nam o swych doświadczeniach z wyprawy Belgiki odbytej trzydzieści lat temu. Na pożegnanie obdarował każdego z nas swymi cennymi dziełami, które oddały nam potem wielkie usługi na Wyspie Niedźwiedziej.
Dnia 14 lipca wieczorem na Dworcu Głównym w Warszawie zebrała się mała gromadka odprowadzających nas osób — rodzina, znajomi, dziennikarze. Ci ostatni w końcowym etapie naszych przygotowań nie opuszczali nas ani na chwilę — ciągle mieli jakieś sprawy, robili wywiady i fotografie. Społeczeństwo coraz bardziej zaczynało się nami interesować, co odbijało się na ogólnym tonie prasy.
Przykra chwila pożegnania zbliża się. Ostatnie uściski, rady — w oczach mych bliskich widzę łzy, sam czuję jakieś dziwne ściskanie w gardle. Żegnamy się na trzynaście miesięcy, a może na dłużej — tego nikt nie wie. Jakie będzie nasze spotkanie? Co i kto się zmieni?... Wszystkie te myśli przesuwają się przez głowę. Pociąg wyjeżdża z dworca... Światła Warszawy giną za nami...
WYRUSZAMY
W Gdyni gromadzimy się wszyscy w Wydziale Morskim Państwowego Instytutu Meteorologicznego. Gmach odświętnie przybrany. Po krótkiej uroczystości pożegnalnej udajemy się na pokład S/S Polonia.
Przy sprawdzaniu paszportów o mały włos nie zdarzył się przykry wypadek: urzędnik sprawdzający paszporty zatrzymał nasze dokumenty u siebie, podobnie jak i papiery innych pasażerów, członków wycieczki, którzy udając się za granicę na zbiorowy paszport zagraniczny dowody krajowe na czas wycieczki zostawiają w Gdyni. W ostatniej chwili dopiero, gdy już mieliśmy ruszać, urzędnik zauważył swoją pomyłkę i co prędzej zwrócił nam nasze papiery.
Nie należałoby do przyjemności znaleźć się w Narviku bez paszportów — Norwegowie są podobno formalistami.
Ostatnie pożegnania. Profesor Michał Siedlecki, odprowadzający syna, udziela nam jeszcze rad, jak ustrzec się przed szkorbutem. Jemu to, jednemu z najznakomitszych naszych biologów, zawdzięczamy mnóstwo cennych wiadomości i informacji o faunie i florze mórz Dalekiej Północy.
Przy dźwiękach hymnu odbijamy od mola. Tłum zebranych powiewa chusteczkami.
Oszołomieni wrażeniami ostatnich tygodni, zziajani, zmęczeni, schodzimy na dół, szukamy swych kabin. Tu czeka nas duże rozczarowanie: mała kabinka, oczywiście za mała na pięć osób — nas trzech, dyrektor Lugeon i jego adiunkt, inż. Jan Gurtzman. Ciasno jest i niewygodnie. Między stosy naszych rzeczy dostaje się jakaś obca waliza, którą spostrzegamy dopiero w Narviku. Była to własność pewnej pani, która na skutek tej pomyłki zmuszona była przez cały czas podróży chodzić w jednej i tej samej sukni!
Zmęczony jestem intensywną pracą ostatnich tygodni i z dawna już marzę o odpoczynku, jakiego zaznam a statku. W parę godzin rozwiały się jednak złudne nadzieje. Kabina duszna i ciasna, na pokładzie nie ma miejsca, wszędzie pełno ludzi, a poza tym budzimy niewielkie, ale w każdym razie pewne zainteresowanie. Co prawda współtowarzysze nasi przy stole ze zdziwieniem dowiadują się, że w ogóle istnieje taka wyprawa.
Pierwsza noc w kabinie nie daje spodziewanego wytchnienia. Ranek wita nas już w Kopenhadze. Szybko schodzimy na ląd i tu z bijącym sercem oczekujemy momentu, w którym będziemy mogli sprawdzić, czy wszystkie skrzynie zamówione w Kopenhadze są dostarczone w porządku. Jest niedziela i w razie jakiejś niespodzianki bylibyśmy bezradni. Wkrótce nadchodzi jednak mój kopenhaski znajomy, który pomagał nam przy zakupach, i zapewnia, że wszystko jest w porządku, na dowód czego wyciąga z teczki spisy dostarczonych nam przedmiotów, przetłumaczone już na język polski.
Składamy wizytę profesorowi La Cour dziękując mu raz jeszcze za okazaną pomoc i życzliwość.
Śniadanie jemy w starej, marynarskiej restauracyjce w dzielnicy portowej, w sali urządzonej na podobieństwo kabiny starego statku żeglarskiego.
Wieczorem spotykamy się wszyscy w Tivoli, słynnym „wesołym miasteczku”, zalanym morzem światła, tętniącym muzyką i gwarem. Naturalnie, zwykły kopenhaski deszcz przerywa zabawę; zdobywamy jakąś taksówkę, która dowozi nas do portu. Ze wszystkich stron podjeżdżają auta wyładowując przemoczonych do nitki pasażerów. O północy maszyny statku poczynają dygotać — płyniemy.
Dalsza nasza podróż odmierzana jest przez pory posiłków.
Uprzejmy i gościnny kapitan Stankiewicz urządził w dniu 22 lipca specjalny obiad na cześć naszej wyprawy. Przy stole zebrało się dwanaście osób. Podczas deseru wygłoszono parę przemówień, życząc nam pomyślnych rezultatów. Kapitan z nie ukrywanym wzruszeniem podkreślił znaczenie prac ekspedycji dla nauki, a także dla żeglugi i wyraził swą radość, że polska ekspedycja płynie na Daleką Północ na polskim statku i pod polską banderą.
W imieniu Komisji Roku Polarnego odpowiedział członek jej, odprowadzający nas do Narviku, profesor Czesław Białobrzeski, dziękując za serdeczne słowa.
Po obiedzie w wypełnionej po brzegi sali jadalnej drugiej klasy wygłosiliśmy zbiorowy odczyt informacyjny o naszej ekspedycji. Po krótkim zagajeniu kapitana Stankiewicza pierwszy wygłosił przemówienie profesor Białobrzeski. Do mnie należało przedstawienie organizacji wyprawy i jej programu, Władek mówił o pracach geomagnetycznych, a Staszek o meteorologicznych.
Dalsza podróż mija szybko wśród cudownych widoków, jakie wyczarowuje przed nami morze, niebo i skaliste wybrzeża Norwegii. Im dalej posuwamy się na północ, tym dzień staje się dłuższy, aż wreszcie przepływamy krąg polarny i ciemności znikają zupełnie.
Dnia 24 lipca rano przybiliśmy do portu norweskiego Narvik, stanowiącego najbardziej północny punkt podróży S/S Polonii. Dalej musimy podróżować już sami.
Wyładowanie bagażu trwało do południa. O godzinie dwunastej w południe zjedliśmy ostatni obiad na Polonii, wspólna fotografia, po czym już ostatecznie mieliśmy pożegnać nasz statek. Na pokładzie zgromadzili się prawie wszyscy pasażerowie i mimo pory obiadowej nikt nie schodził do sali jadalnej. Ostatnie okrzyki, białe plamy powiewających chusteczek, dźwięki orkiestry, zawodzenie syreny — i S/S Polonia ginie nam z oczu.
Ze wzruszeniem wpatrywaliśmy się w znikający na widnokręgu statek — ostatni symbol kraju.
Tego samego dnia na malutkim kutrze Skjaervö koledzy Gurtzman, Łysakowski i Siedlecki udali się do Tromsö. Dyrektor Lugeon i ja pozostaliśmy jeszcze jeden dzień w Narviku, aby załatwić różne formalności.
Narvik to ciche, spokojne miasteczko, uśpione nieubłaganym dotknięciem kryzysu. Jeszcze dwa, trzy lata temu działały tutaj kopalnie rudy żelaznej. Specjalna kolej elektryczna przewoziła rudę do portu i zsypywała ją do oczekujących statków lub też przesypywała do wagonów kolei szwedzkich. Zaznaczyć trzeba, że chociaż Narvik należy do Norwegii, jednak koleje dochodzące doń są szwedzkie.
Następnego dnia wieczorem odpływamy pośpiesznym statkiem do Lendingen, gdzie o godzinie 3 w nocy mamy przesiąść się na statek idący do Tromsö. Uprzedziliśmy służbę, ale ta widocznie nie zrozumiała. Nie obudzono nas w porę i dopiero w ostatniej chwili w największym pośpiechu wypadliśmy na brzeg i schwytaliśmy nasz statek w momencie, gdy już odbijał od mola.
Przed wieczorem wpływamy do Tromsö. Ze wzruszeniem patrzę na ten port, z którego tyle statków wyruszało na dalekie podbiegunowe wyprawy. Nie czas jednak na rozmyślania. Biegniemy czym prędzej na pocztę po odbiór całej masy listów i gazet z kraju, które już na nas tutaj czekają.
Natychmiast po zainstalowaniu się nawiązujemy kontakt z dyrektorem Vaervarslingen pa Nord Norge6. Dyrektor Thrane, wysoki, młody, mniej więcej trzydziestoletni człowiek, odznacza się dużym opanowaniem w ruchach, mówi głosem jednostajnym i cichym. Wita nas bardzo mile i udziela informacyj: domek na Wyspie Niedźwiedziej jest już prawie gotowy na nasze przyjęcie, dziś właśnie miały być malowane okna. Vaervarslingen dysponował tego roku specjalnym kredytem na odnowienie i urządzenie pomieszczeń dla członków naszej ekspedycji. Okazuje się, że nawet łóżka i materace są na miejscu. Nie marzyliśmy o takim „luksusie”. Dyrektor obiecuje porozumieć się przez radio z wyspą i spytać o ewentualne braki. Dowiedzieliśmy się przy tej sposobności, że na Björnöya będziemy mieli jeszcze kilku towarzyszy. Znajduje się tam Fritz Öien — kierownik radiostacji, wytrawny polarnik, który spędził trzy zimy na Grenlandii, a dwie na Wyspie Jana Mayena, żona Öiena z czternastomiesięcznym dzieckiem, Ewald Öien — brat Fritza i jego asystent, mający za sobą trening dwuletni na Szpicbergenie, wreszcie Sverre Andersen — pełniący funkcje drugiego pomocnika, a zarazem kucharza. Dyrektor Thrane pyta nas, czy nic nie mamy. przeciw pobytowi kobiety na wyspie. Odpowiedzieliśmy, że naturalnie nie widzimy żadnej przeszkody, aby pani Öien przebywała na Björnöya. Kończąc swą rozmowę z nami, dyrektor komunikuje, że atmoradiograf możemy zainstalować w Obserwatorium Zorzy Polarnej w Tromsö. W sprawie tej radzi nam porozumieć się osobiście z dyrektorem obserwatorium, doktorem Harangiem.
Długo nie mogłem zasnąć tej nocy — rozważałem jeszcze raz to wszystko, co przeżyłem w ostatnich czasach, i to, co nas czeka.
Budzimy się wcześnie, gdyż nasi towarzysze, którzy wyjechali jeden dzień przed nami, mają dziś z samego rana przypłynąć do Tromsö. Udajemy się do portu — z daleka już widzimy statek, a na nim roześmiane twarze. To nasi. Podróż mieli wspaniałą, zatrzymywali się tylko... osiemdziesiąt dwa razy. Stateczek rozwoził i odbierał pocztę w głębi różnych fiordów.
W godzinę po przybyciu statku rozpoczynamy już rozładunek. W Obserwatorium Zorzy Polarnej otrzymaliśmy do swej dyspozycji szopę, ale w takim stanie, że trzeba ją drugi raz budować. Drzewo i papa są już zamówione. Ze statku wybieramy najpierw paki z aparatami, które mają pozostać w Tromsö. Robota wre: robotnicy portowi, dowiedziawszy się o celu naszej podróży, okazują nam sympatię i dużo szczerego szacunku. Stosunek urzędników celnych do nas jest uprzedzająco grzeczny — wszyscy starają się nam pomóc. Siedlecki uruchamia gramofon. Przy dźwiękach muzyki robota w mig jest skończona, skrzynie z aparatami zabieramy na wóz. Po godzinie jazdy pod górę dojeżdżamy do Obserwatorium Zorzy Polarnej. Tam od razu przystępujemy do roboty. Przycinamy deski, ustawiamy podwójne ściany z papą pośrodku jako izolatorem. Aparaty montujemy początkowo prowizorycznie. Przychodzi dyrektor Lugeon i natychmiast zabiera się do pracy razem z nami. Siedlecki, Łysakowski i ja mamy ustawić maszty. Maszty do polowej radiostacji, teleskopowe, widzę po raz pierwszy w życiu, ale nie ma chwili do namysłu. Ustawiamy podstawę i we trzech podnosimy maszt ważący około trzystu kilogramów. Zakładamy odciągacze; na pomoc do trzeciej liny przychodzi Janek Gurtzman, ja kręcę korbę, pozostali utrzymują maszt w pionie. Po upływie dziesięciu minut pierwszy, siedemnastometrowy maszt stoi wyprostowany. Jesteśmy zachwyceni swą pracą. Gorzej jest z drugim — trzeba go wnieść na piętnastometrowy pagórek. Damy radę. Jeszcze jeden wysiłek. Ustawiliśmy.
Po trzech dniach pracy ostatecznie zakładamy antenę i na dwóch jej końcach zawieszamy dwa proporczyki: norweski i polski. Jednocześnie wykańczamy ściany i dach szopy, przeprowadzamy elektryczność i instalujemy piecyk elektryczny. Wkrótce atmoradiografy zaczynają działać. Z pewnym wzruszeniem, a nawet z niepokojem słuchamy ich tajemniczego stuku.
Atmoradiograf służy do zapisywania zarówno bliskich, jak i odległych wyładowań atmosferycznych, znanych każdemu radiosłuchaczowi jako trzaski w głośniku. Dotychczasowe badania wykazały istnienie pewnych związków między tymi radiotrzaskami a zmianami pogody w miejscu ich rejestracji.
Aparat składa się z anteny, specjalnego wzmacniacza nie przepuszczającego żadnego sygnału radiowego, oraz przekaźnika neonowego. Prąd oddziaływający na antenę zostaje przetworzony na prąd niskiej częstotliwości, który ze swej strony działa na aparat samopiszący — elektryczny lub mechaniczny — zapisujący częstość trzasków na minutę.
Wykres trzasków atmosferycznych ma przebieg dobowy bardzo charakterystyczny. Zaraz po zachodzie słońca ilość radiotrzasków gwałtownie wzrasta, a na kilkadziesiąt minut przed wschodem słońca następuje raptowne załamanie się krzywej. Efekt ten związany jest ze stanem, wysokich najonizowanych warstw atmosfery, od których odbijają się fale elektromagnetyczne.
W dzień, gdy promienie słoneczne jonizują mocno te warstwy, fale elektromagnetyczne są przez nie silnie pochłaniane i dlatego ilość radiotrzasków, która dochodzi do aparatu, jest mała. W nocy przeciwnie: warstwy nie jonizowane przez promienie słoneczne nie pochłaniają tak silnie fal radiowych, wobec czego ilość radiotrzasków dochodzących do odbiornika jest bardzo duża.
Analizując krzywe trzasków zauważyliśmy, że przy ich pomocy można odnaleźć miejsca, skąd trzaski przychodzą. Miejsca te związane są z kolei z pewnymi stanami meteorologicznymi, których znajomość może być pomocna do prognozy pogody.
W przerwach między pracą zwiedzamy Tromsö. Tromsö jest jednym z najbardziej uroczych miast Norwegu. Położone na wyspie oddzielonej od lądu cieśniną” Tromsösund, chlubi się nazwą „Małego Paryża Północy”. Obawiam się, że zbytnio szafuje się tym porównaniem, bo wiele miast, a nawet miasteczek Europy z dumą stosuje je do siebie — ale niemniej Tromsö jest naprawdę śliczne. Wystawy sklepowe, estetyczne i oryginalne, zwycięsko wytrzymałyby porównanie z warszawskimi. O poziomie życia kulturalnego dużo mówi ukazywanie się czterech ładnie wydanych czasopism, a przecież miasto liczy tylko jedenaście tysięcy mieszkańców! Mamy tu gimnazja, seminarium nauczycielskie i świetnie urządzone szpitale, które są chlubą miasta.
Dzięki połączeniom komunikacyjnym Tromsö stanowi centralny punkt rozładunkowy Dalekiej Północy i bazę ekwipunkową dla statków wielorybniczych oraz ekspedycji polarnych.
Okres największego rozwoju miasta przypada na lata wojny 1914-1918, kiedy to Tromsö wzbogaciło się i rozbudowało, stanowiąc przejściowy punkt komunikacyjny między państwami koalicyjnymi a Rosją. Tutaj znajdowały się magazyny armii angielskiej, a w porcie stale zatrzymywały się okręty alianckiej floty. Po wojnie ruch portowy Tromsö oczywiście znacznie zmalał. W roku 1927 miasto przeżyło znów chwile wielkiego ożywienia, gdy port zapełnił się okrętami różnych narodowości śpieszącymi na pomoc ofiarom katastrofy sterowca włoskiego Italia. Rozbitków uratował wtedy radziecki łamacz lodów Krassin.
Z tego też portu wystartował wówczas Roald Amundsen. Wystartował do swego ostatniego lotu, śpiesząc także na ratunek wyprawie Nobilego. Hydroplan jego zatonął przypuszczalnie w okolicach Wyspy Niedźwiedziej.
Oglądamy Obserwatorium Zorzy Polarnej. Podziwiam tysiące zdjęć zorzy, aparaty systemu Stömera do tych zdjęć, spektroskopy i inne specjalne urządzenia. Zdjęcia robi się jednocześnie w trzech punktach połączonych ze sobą przewodem telefonicznym. Aparaty, ustawione w tym samym azymucie, pod tym samym kątem, jednocześnie robią zdjęcia. Następnie porównywa się klisze i oblicza przesunięcie zorzy w stosunku do gwiazd, co pozwala na określenie jej wysokości.
Jednocześnie z nami pracuje ekspedycja angielska, która za pomocą echa fal radiowych mierzy wysokość warstw najonizowanych.
W odległości paru kilometrów od Tromsö zainstalowano nadajnik radiowy, który wysyła automatyczne impulsy elektromagnetyczne. Specjalny aparat w Obserwatorium Zorzy Polarnej odbiera te sygnały oraz notuje czas przyjścia fali przyziemnej i odbitej od warstwy zjonizowanej. Znając różnicę tych dwóch czasów, można obliczyć wysokość warstwy, od której fala się odbiła.
Pracujemy codziennie od godziny 8 do 16 i od 18 do godziny 2, 3 w nocy. „Noc” jest obecnie tylko pojęciem umownym, bo słońce stale świeci jednakowo i trzeba pewnego wysiłku, aby sobie uświadomić, iż nadeszła właściwa pora normalnego spoczynku.
Po zajęciach robimy dokładne zestawienie poczynionych wydatków i kosztorysy na przyszłość; cieszymy się, gdy możemy bodaj najmniejszą sumkę zaoszczędzić — każdy grosz jest dla nas ważny.
Wobec tego, że dyrektor i Janek mają przez parę tygodni zostać z nami na wyspie, zakupujemy dla nich dodatkową żywność w Tromsö. Doktor Thrane kieruje nas do firmy, która specjalizuje się od wielu lat w dostawie żywności dla różnych ekspedycji polarnych. Żałujemy, że w ogóle nie poczyniliśmy tutaj większości zakupów, gdyż oszczędziłoby nam to kosztów transportu. „Mądry Polak po szkodzie”. Ale skąd mieliśmy o tym wiedzieć? Nikt nas nie uprzedził, nikt nie pouczył. Zresztą człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach. W przyszłości będziemy ich unikali. Poza tym nie przypuszczaliśmy, że dłużej zatrzymamy się w Tromsö. „Pocieszało” nas tylko to, że dopiero weszliśmy na drogę niespodzianek. A dużo ich będzie jeszcze nas oczekiwało w przyszłości.
Przez pierwsze dni zajęci byliśmy zakontraktowaniem statku, który miał nas zawieźć na Wyspę Niedźwiedzią. I oto nowy kłopot — zażądano olbrzymiej sumy tysiąca pięciuset koron (to jest około dwóch tysięcy złotych) za przewóz nas i naszych bagaży, poza tym tysiąca koron za każdy dzień zwłoki; jednocześnie zostaliśmy uprzedzeni, iż czasami trzeba czekać z wyładowaniem nawet dwa tygodnie, gdyż burzliwe morze broni dostępu do wyspy. Co robić? Z pomocą przychodzi znowu doktor Thrane. Norwegowie mieli właśnie wysłać żywność dla personelu swej stacji radiotelegraficznej na Wyspie Niedźwiedziej, więc dyrektor zaproponował wynajęcie większego łamacza lodów z podziałem kosztów na połowę. Wypadło na nas dziewięćset koron, wliczając w to wyładunek na ląd. Wspaniale. Tylko co to znaczy „wyładunek na ląd”? Mieliśmy się o tym wkrótce dowiedzieć.
W rezultacie wszystko zdołaliśmy przygotować na czas, bagaże załadowaliśmy i w dniu 2 sierpnia 1932 roku wkroczy