CZESŁAW CENTKIEWICZ WYSPA MGIEŁ I WICHRÓW Pierwsza Polska Ekspedycja Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego 1932/33 Nasza Księgarnia Warszawa 1956 Żonie mojej DRUGI MIĘDZYNARODOWY ROK POLARNY W chwili gdy człowiek zdołał wydrzeć nieustępliwej Północy jej najważniejsze tajemnice geograficzne, na nowo odżyła idea uczonego austriackiego, Karola Weyprechta1. Ponowienie badań Pierwszego Międzynarodowego Roku Polarnego, który odbył się w latach 1882/83, stało się palącą potrzebą nauki współczesnej. Zjawiska strefy podbiegunowej wywierają przecież wielki, aczkolwiek dotąd mało znany wpływ na bieg procesów strefy umiarkowanej. Trudno wyobrazić sobie meteorologiczną służbę prognozy pogody bez dokładnej znajomości ruchu mas powietrza na obszarach Arktyki. Tylko tam, na Dalekiej Północy, można z bliska, bezpośrednio badać tak ciekawe zagadnienia jak magnetyzm ziemski i zorza polarna. Badania te straciły piętno oderwanych od życia zagadnień czysto teoretycznych od czasu, gdy stwierdzono ich związek z rozchodzeniem się fal radiowych. Naukowców zajmowały przede wszystkim, te zagadnienia. Przemysłowców i ekonomistów Zachodu interesowały natomiast inne sprawy. Niektóre państwa, a w pierwszym rządzie Anglia i Kanada, myślały coraz więcej o rozwoju transarktycznych powietrznych linii komunikacyjnych. Ta ostatnia przyczyna, czysto ekonomiczna, była jednym z powodów wystąpienia przedstawiciela Anglii, który na Zjeździe Międzynarodowej Organizacji Meteorologicznej w roku 1929 zaproponował zorganizowanie Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. Myśl tę z entuzjazmem podchwycili naukowcy, którym zależało na zebraniu danych z całego obszaru Arktyki. W tym czasie, poza sektorem radzieckim, gdzie od kilku lat pracowało już około pięćdziesięciu naukowych stacji geofizycznych, prawie zupełnie brak było stałych stacji naukowych. Drugi Międzynarodowy Rok Polarny miał właśnie wypełnić tę poważną lukę w badaniach obszarów biegunowych. W Kopenhadze powstał komitet dla zorganizowania Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. Zwrócił się on z apelem do wszystkich państw, aby nie tylko tworzyły nowe stacje polarne, ale aby również swoje stałe placówki włączyły do wspólnej międzynarodowej pracy naukowej. Na apel ten odpowiedziały czterdzieści cztery państwa organizując dwadzieścia dwie nowe stacje oraz włączając do współpracy dziesiątki już działających. Niektóre z nich pracowały poza obszarami Arktyki2. Związek Radziecki założył pięć nowych stacji badawczych, a kilkadziesiąt już istniejących, włączył do ogólnego programu. Radziecka stacja na Wyspie Rudolfa, pod 81°40’ szerokości północnej, była najdalej na północ wysuniętą placówką. Prace Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego miały być prowadzone od 1 sierpnia 1932 roku do 31 sierpnia 1933 roku i obejmować miały następujące dziedziny: a) meteorologia + b) aerologia c) promieniowanie słoneczne + d) geomagnetyzm e) elektryczność ziemska f) elektryczność atmosferyczna g) radiometeorologia h) zorza polarna + i) promienie kosmiczne k) hydrografia l) inne badania Tylko zagadnienia oznaczone krzyżykami musiały być włączone do prac wszystkich placówek, pozostałe zaś w miarę możliwości personalnych i technicznych. Już w pierwszym okresie przygotowań naukowcy i polarnicy musieli przezwyciężyć nie byle jakie trudności. Okres Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego przypadł na głęboki kryzys ekonomiczny w państwach kapitalistycznych. Podczas gorączkowych prac wstępnych tu i ówdzie zaczęły rozlegać się głosy, żeby termin rozpoczęcia akcji przesunąć, ograniczyć rozmiary badań Dalekiej Północy lub w ogóle ich zaniechać. Upór naukowców i polarników zdołał jednak przełamać wszystkie przeciwności. W Polsce, podobnie jak i w innych państwach, powstał Komitet Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. W skład jego weszło kilku profesorów3 wyższych zakładów naukowych oraz dyrektor Państwowego Instytutu Meteorologicznego, dr inż. Jan Lugeon, któremu na wiosnę 1930 roku powierzono zorganizowanie polskiej stacji naukowej w strefie polarnej. Nie było to rzeczą łatwą. Polska również objęta była kryzysem, ekonomicznym. Poza tym niezrozumienie sprawy przez ówczesne czynniki rządowe oraz nieuzasadnione ambicje poszczególnych ludzi stworzyły takie trudności, które zdołano przełamać tylko dzięki nieugiętej postawie profesorów A. B. Dobrowolskiego, Cz. Białobrzeskiego i dyrektora Państwowego Instytutu Meteorologicznego. Na początku 1932 roku, gdy uzyskanie potrzebnych funduszów wydawało się zagadnieniem nie do rozwiązania, do Warszawy przyjechał z Danii prezes Międzynarodowej Komisji Roku Polarnego, profesor La Cour. Po wielu konferencjach uzyskał on obietnicę poparcia rządowego w organizowaniu ekspedycji. W parę tygodni później okazało się jednak, że z przyrzeczonej początkowo sumy stu tysięcy złotych będzie można otrzymać jedynie drobną część, i to... nie wiadomo kiedy. Entuzjazm i ofiarność musiały zastąpić brak funduszów. W pierwszych śmiałych projektach wyprawa polska miała liczyć dwunastu członków. W miarę jak kurczyły się możliwości finansowe, trzeba było rezygnować z tych ambicji. Wkrótce mówiło się już tylko o ośmiu, potem o sześciu, o czterech, aż wreszcie skończyło się na trzech, którzy rzecz prosta musieli podołać wszystkim pracom. W skład wyprawy weszli: Czesław Centkiewicz (kierownictwo ogólne, radiometeorologia), Władysław Łysakowski (geomagnetyzm) i Stanisław, Siedlecki (meteorologia). Każdy z tej trójki był zresztą przygotowany na zastąpienie towarzyszy, gdyby zaszła tego potrzeba. Trzech ludzi mogło jechać pod warunkiem, że wydatki zostaną ograniczone do minimum. Wobec tego członkowie wyprawy jednomyślnie zrzekli się jakiegokolwiek wynagrodzenia oraz wprowadzili daleko posunięte oszczędności w wydatkach na ekwipunek osobisty. Jako siedzibę dla ekspedycji polskiej wybrano Wyspę Niedźwiedzią na Morzu Barentsa, należącą do Norwegii. Na wybór tego właśnie punktu wpłynęło kilka czynników: dobre usytuowanie wyspy w stosunku do zjawisk meteorologicznych i geomagnetycznych, będących przedmiotem obserwacji, oraz jej położenie w pasie największej częstotliwości zórz polarnych, a zarazem na trasie głębokich niżów barometrycznych półkuli północnej. Dzięki swej izolacji od najbliższego lądu — sześćset kilometrów od Przylądka Północnego i około sześciuset kilometrów od Archipelagu Szpicbergeńskiego — wyspa daje dogodne warunki do obserwacji radiometeorologicznych. Ponadto stacja polska na Morzu Barentsa była trzecią, licząc odległość stacji od bieguna. To względnie dalekie wysunięcie na północ pozwalało na badanie zjawisk zmrokowych w związku z sondowaniem radioelektrycznym wysokich warstw atmosfery i wyznaczaniem ośrodków zakłóceń elektromagnetycznych z amerykańskiej i europejskiej strony czaszy polarnej. Również jednym ze wzglądów, może nawet najważniejszym, który wpłynął na wybór Wyspy Niedźwiedziej, był fakt, że istniała tam już stacja radiotelegraficzna oraz stary domek doprowadzony do stanu mieszkalnego przez — norweską służbą meteorologiczną. PRZYGOTOWANIA DO WYPRAWY W chodząc do gabinetu dyrektora Państwowego Instytutu Meteorologicznego, doktora Jana Lugeona, nie sądziłem, że owiewa mnie już mroźny powiew Dalekiej Północy. Wiosna na ulicach Warszawy, zwykły ruch miejski — nie kojarzyły się z pojęciem czegoś tak odmiennego i tak bardzo dalekiego... A jednak już po godzinnej rozmowie z dyrektorem, który w skrócie przedstawił mi projekt udziału Polski w pracach Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego, wiedziałem, że dołożę wszelkich starań, by stać się „polarnikiem”. Dyrektor Lugeon wyczytał widać tę decyzję w moich oczach, gdyż w chwili pożegnania powiedział: — Proszę napisać podanie i wraz z życiorysem złożyć w sekretariacie. — Panie dyrektorze, proszę o parę dni namysłu. Najdalej za tydzień przyjdę z podaniem... Szaroniebieskie oczy mego rozmówcy uważnie spoczęły na mej twarzy. — Nie. Podanie złoży pan pojutrze, w środę — powiedział dobitnie, ściskając mi dłoń. W chwilę potem znalazłem się na Nowym Świecie przed Pałacem Staszica. „Trzynaście miesięcy... Trzynaście miesięcy na dalekiej wysepce na Morzu Barentsa...” — wydzwaniał mi w uszach przejeżdżający tramwaj. „Trzynaście miesięcy...” Szedłem, niezupełnie zdając sobie sprawę, gdzie się znajduję i co się wokół mnie dzieje. Ta jedna myśl uparcie kołatała mi w głowie: „Trzynaście miesięcy na Morzu Barentsa...” Byłem zdecydowany rok mego życia poświęcić pracy na Dalekiej Północy, ale co powie rodzina! Najnieoczekiwaniej w świecie niezwykły projekt spotkał się z gorącą aprobatą moich najbliższych. Wszyscy utwierdzali mnie w przekonaniu o słuszności powziętej decyzji. Dalsi znajomi różnie reagowali. Jedni cieszyli się mym entuzjazmem, inni uważali projekt za zwykłe szaleństwo, a jeszcze inni nie szczędzili uszczypliwych docinków. Nic jednak nie było w stanie odwieść mnie od powziętego postanowienia. Grube tomy książek o Dalekiej Północy spiętrzyły się na moim biurku. Żyłem jak we śnie. Na ulicach zamiast szarych, znajomych kamienic Warszawy majaczyły mi się oblodzone maszty statków i srebrzyły w słońcu góry lodowe. Wszystkich zdziwiła łatwość, z jaką zdecydowałem udać się na kilkanaście miesięcy w strefę podbiegunową, o której tylko najbardziej fantastyczne, najbardziej ponure wiadomości krążyły wśród szerokiego ogółu. W środę składając papiery spytałem od niechcenia: — Czy wiele jest podań poza moim? Sekretarka uśmiechnęła się. — Około dwustu — odpowiedziała. Czułem, jak robi mi się nieswojo. Uważałem się już prawie za członka polskiej wyprawy na Wyspę Niedźwiedzią — a tu nagle taka konkurencja. — Zawiadomimy pana o decyzji. Dyrektor prosił jednak, żeby pan już teraz udał się do biblioteki, gdzie przygotowane są publikacje i książki. W ciągu następnych paru dni nie wychodziłem z mrocznej, zacisznej biblioteki zapoznając się z programem Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. Był niezmiernie bogaty. Z zapałem wgłębiałem się w szczegóły i pochłaniałem nowe dla mnie zagadnienia. Na pociętej siecią równoleżników i południków mapie Północnego Oceanu Lodowatego, na Morzu Barentsa, czernił się mały, maleńki punkcik: Björnöya, Wyspa Niedźwiedzia4 — miejsce pracy naszej wyprawy. — Zgłosi się pan jutro do profesora Dobrowolskiego, a pojutrze do profesora Białobrzeskiego — brzmiały dalsze polecenia. Noc tę spędziłem bezsennie. Przed drzwiami obu profesorów stałem długo, zanim zdecydowałem się nacisnąć dzwonek. „Jaki będzie wynik tego egzaminu?” — zadawałem sobie pytanie. Ciekawe były dla mnie te długie rozmowy, podczas których, odpowiadając na niewinne zdawałoby się pytania, byłem surowo egzaminowany z zasobów mych wiadomości. Po każdej z nich wychodziłem zachwycony rozmówcami i zdruzgotany rozmiarami ich wiedzy. W tym czasie polecono mi także studiowanie olbrzymiej, grubej księgi, traktującej o magnetyzmie ziemskim. Zagadnienie dla mnie, elektryka, niezupełnie obce. Następną wizytę miałem złożyć profesorowi Kalinowskiemu (bali się go wszyscy studenci). Zrozumiałem polecenie studiowania magnetyzmu ziemskiego. Profesor przyjął mnie w swym gabinecie na Politechnice Warszawskiej. Po paru zdawkowych pytaniach padło suche: — Co pan wie o magnetyzmie ziemskim? Spojrzałem uważnie w badawcze oczy, nabrałem oddechu i... odpowiedziałem: — Nic, panie profesorze. Profesor Kalinowski poprawił się na fotelu, w jego oczach zamigotały wesołe błyski. — To... wszystko w porządku — powiedział z ulgą. — Ale wie pan przecież, co to jest deklinacja... inklinacja... składowa pozioma... Rozmowa trwała parę godzin. Wyszedłem od profesora z przekonaniem, że... wszystko stracone. Jeszcze parę dni oczekiwania, parę rozmów i dyrektor Instytutu Meteorologicznego zawiadomił mnie, że Komisja Roku Polarnego rozpatrzyła przychylnie moje podanie. Byłem członkiem ekspedycji na Wyspę Niedźwiedzią! Bezmiar pracy otworzył się od razu przede mną. Organizacja ekspedycji w ówczesnych warunkach nie była rzeczą łatwą, tym bardziej że część prasy5, nie rozumiejąc zupełnie zadań wyprawy, domagała się zabrania na Wyspę Niedźwiedzią starszych, zasłużonych uczonych. Wiele trudu kosztowało wyjaśnienie różnicy między pracą obserwacyjną podczas trwania ekspedycji, na którą wysłać można jedynie ludzi młodych i sprawnych fizycznie, a późniejszym naukowym opracowaniem wyników badań i wyciąganiem wniosków, co istotnie powinno należeć do uczonych specjalistów. W celu zaznajomienia się z meteorologią praktyczną wyjechałem do Obserwatorium Morskiego w Gdyni, gdzie zostałem wtajemniczony w wiele dotychczas nie znanych mi zagadnień. W obserwatorium na Helu zapoznałem się praktycznie z geomagnetyzmem. Po pewnym czasie dokonywałem już samodzielnie pomiarów bezwzględnych magnetyzmu ziemskiego, ciągle pogłębiając swą wiedzę przez dodatkowe studia. Gdy wróciłem do Warszawy, dowiedziałem się, że razem ze mną na Wyspie Niedźwiedziej będą: Władysław Łysakowski i Stanisław Siedlecki. Byłem ogromnie ciekaw, jacy są moi przyszli towarzysze — przecież całe trzynaście miesięcy mieliśmy spędzić ze sobą, i tylko ze sobą. Niedługo czekałem, bo w końcu maja przyjechał kolega Łysakowski. Szczupły blondyn, z bródką — dla powagi — był już obok mnie drugim jasnowłosym członkiem ekspedycji; czekaliśmy więc na Siedleckiego, aby się przekonać, jak będzie wyglądała nasza trójka. Staszek Siedlecki okazał się „przystojnym szatynem” i — aczkolwiek najmłodszy z nas — nosił najpoważniejsze okulary, w ciemnej oprawie. We trzech od razu poczuliśmy się raźniej i przyszłość nabrała dla nas jaśniejszych barw. Rozdzieliliśmy pomiędzy siebie pracę organizacyjną. Do mnie należało przygotowanie ekwipunku, żywności, przyrządów pomiarowych i narzędzi do warsztatów podręcznych. Listę żywności otrzymaliśmy z Kopenhagi z Międzynarodowej Komisji Roku Polarnego. Wykaz obliczony był na trzech ludzi na przeciąg czterystu dni. Zawierał on wiele smacznych rzeczy, ale... obliczonych na smak Duńczyków. Żółwie w śmietanie są bezsprzecznie dobrą potrawą, ale polskie podniebienie długo by jej nie zniosło — trzeba więc było dostosować naszą przyszłą kuchnię do zwykłych przyzwyczajeń smakowych. Długo w nocy ciągnęły się debaty: co wziąć i w jakiej ilości. Pomogła mi bardzo w tych sprawach moja praktyka harcerska z lat młodzieńczych, dzięki której nasuwały mi się od razu najwłaściwsze rozwiązania problemów. Zwróciłem się do polskich fabryk konserw, które nadesłały nam cenniki swoich wyrobów. Były one na pewno bardzo smaczne, ale niestety bardzo drogie — brakowało zwykłych, codziennych, tanich potraw. Zdecydowaliśmy więc, że konserwy zakupimy w Danii, a z Polski zabierzemy mąkę, kaszę, groch, cukier itd. Niemniej ważna była kwestia ubrania. W Polsce należałoby prawie wszystko wykonać na zamówienie; bielizny odpowiedniej nie było, a nadające się rzeczy okazały się bardzo kosztowne. Obliczyliśmy, że zaopatrzenie w kraju musiałoby kilkakrotnie przewyższać nasze bardzo skromne możliwości finansowe. Ustaliliśmy więc zasadę: co się da, kupić w kraju, a resztę, możliwie najtaniej, nabyć w Kopenhadze. Wszyscy trzej rozpoczęliśmy wędrówkę po różnych zakładach przemysłowych i sklepach starając się skłonić właścicieli do udzielenia nam największych, jakie mogli, zniżek lub ofiarowania za darmo swoich wyrobów. Była to nieprzyjemna „żebranina”. W trakcie najgorętszych przygotowań musiałem wraz z Władkiem wyjechać do Kopenhagi dla zapoznania się z magnetografami systemu doktora La Coura. Aparaty te zostały wypożyczone nam przez Międzynarodową Komisję Roku Polarnego. Łysakowski, jako specjalista od magnetyzmu ziemskiego, miał za zadanie dokładne zaznajomienie się z nimi, ja zaś miałem być pomocny przy późniejszym montowaniu aparatów i ich obsłudze. Poza tym musiałem wykonać nasz program zakupów w Kopenhadze. Z Gdyni wypłynęliśmy na S/S Polonii, tym samym, który miał nas później zawieźć aż do Narviku. W miłym towarzystwie czas upłynął nam bardzo szybko i niemal że niepostrzeżenie znaleźliśmy się w Kopenhadze. Wpływamy na redę; Z daleka widzę, że zbliża się do nas duża łódź motorowa, a w niej postać znajomego, stale mieszkającego w Kopenhadze Polaka, który wiele zrobił dla sprawy ekspedycji, bezinteresownie oddając nam swój czas i znajomość stosunków lokalnych. Z tej samej łodzi wysiada także sympatyczny wysoki brunet, przedstawia się jako syn profesora La Coura, prezesa Międzynarodowej Komisji Roku Polarnego, i wita nas w imieniu ojca. Marynarze wyładowują nasze bagaże i aparaty do pomiarów magnetyzmu ziemskiego, które przywieźliśmy ze sobą w celu porównania z wariometrami stacji magnetycznej w Rudeskov pod Kopenhagą. Jesteśmy w Kopenhadze, jednym z najmilszych miast północnej Europy, tonącym w zieleni i przepojonym zapachem morza. Wjeżdżamy w gęstwinę pędzących, rozbiegających i krzyżujących się rowerów. Wydaje się. jak gdyby cała ludność miasta postanowiła właśnie tego dnia wsiąść na rowery — a przecież jest to zwykły, codzienny ruch miejski. Po kilkunastu minutach zatrzymujemy się przed gmachem Duńskiego Instytutu Meteorologicznego i zostajemy natychmiast przyjęci przez profesora La Coura. Wysoka postać, wyniosłe czoło i przenikliwe spojrzenie spoza binokli. Profesor wita nas bardzo uprzejmie i zaprasza na śniadanie. Śniadanie duńskie uderza bogactwem zakąsek, składających się głównie z najprzeróżniejszych ryb i innych stworzeń morskich. Po przyjemnych chwilach spędzonych przy stole udajemy się do hotelu marząc o wypoczynku. Syn profesora czeka już jednak na nas, jedziemy więc do pracowni profesora, mieszczącej się w piwnicy jego mieszkania. Od razu zaznajamiamy się z aparatami systemu La Coura. Podziwiam pomysłowość w rozwiązaniu wielu trudności technicznych w ich konstrukcji. Magnetograf o ogromnej czułości ma wszystkie części ruchome, wszystko trzeba regulować, nie ma ani jednego gwintu z podziałką — widoczne jest, że konstruktor wymaga od obsługi aparatu wielkiej zręczności i wprost „zżycia się” z nim. Łysakowski jest zachwycony, a ja z przyjemnością stwierdzam, że łatwo mogę dać sobie radę z tym precyzyjnym mechanizmem. Nie obyło się jednak na początku bez małych katastrof. Igła magnetyczna zawieszona jest na włosie kwarcowym o grubości 0,05 mm — Władek rwie pierwszą nitkę, następnie drugą, a ja nie chcąc pozostać w tyle... urywam trzecią. Jako nasz instruktor został wyznaczony młody uczony, który ma za kilka dni wyjechać do Brazylii dla zainstalowania tam takich samych magnetografow. W jego towarzystwie spędzamy po dziesięć godzin dziennie w piwnicy, robiąc w pracy jedynie krótkie przerwy na posiłek. Obiad spożywamy zwykle w kole rodzinnym profesora La Coura. Zaznaczyć warto, że tylko my, Polacy, jesteśmy zapraszani do jego domu, mimo że równocześnie z nami mnóstwo członków innych ekspedycji polarnych przechodzi wyszkolenie w Kopenhadze. Przyczyny należy chyba szukać w tym, że La Cour znał dokładnie nasze trudności finansowe. Profesor opowiada wiele o pracy duńskiej stacji obserwacyjnej na Grenlandii i zaznajamia nas z jednym z pracowników tej oddalonej placówki. Niski, twarz chuda, pociągła, oczy... wywarły na mnie dziwne wrażenie; było w nich jakieś stałe zamyślenie, zapatrzenie w dal, z całej postaci biło wewnętrzne skupienie i zrównoważenie. Spędził dwie zimy polarne na Grenlandii... Przechodzi mnie lekki dreszczyk. Czy i ja po trzynastu miesiącach pobytu na Wyspie Niedźwiedziej będę tak patrzył?... Chcę dowiedzieć się od niego szczegółów życia na Dalekiej Północy, po paru jednak zdaniach widzę, że dla tego człowieka życie tam jest czymś tak normalnym, że nie dostrzega w nim żadnych cech szczególnie ciekawych, za to z zapałem opowiada o wynikach pracy na stacji grenlandzkiej. Profesor La Cour odwiedza nas codziennie, często w towarzystwie członków innych ekspedycji. Poznajemy doktora Lindholma, szefa szwedzkiej ekspedycji polarnej, i jego asystenta. Uderza mnie młody wiek asystenta — dwadzieścia dwa lata. Sam Lindholm nie ma ich zresztą więcej niż trzydzieści kilka. Dowiadujemy się, że cała ekspedycja szwedzka, podobnie jak francuska i angielska, składa się z zupełnie młodych naukowców — jeszcze jeden argument przeciwko zarzutom części prasy polskiej, że na Wyspę Niedźwiedzią wybrano zbyt młodych ludzi. Otrzymujemy nowe aparaty wprost z fabryki i sami przystępujemy do ich montowania. Udaje to się nam tak pomyślnie, że wieczorem tego samego dnia aparaty są już zdolne do funkcjonowania. Mnóstwo czasu poświęcamy na zakup ekwipunku naszej ekspedycji. Otrzymałem dokładny spis zaopatrzenia ekspedycji duńskiej — oddzielnie dla każdej grupy ekwipunku. Jeździmy do fabryk i sklepów. W fabryce konserw szybko wyłuszczamy, o co nam chodzi, sprawdzamy wspólnie listę rzeczy, wezwany urzędnik po dziesięciu minutach wraca z gotowym już rachunkiem. Ze smutkiem stwierdzam, że fundusze nasze topnieją zbyt szybko. Krótkie pytania: „Jakiej wagi mają być skrzynie?” Decydujemy się na pięćdziesięciokilowe, aby łatwiej było przenosić. „Jakie znaki na skrzyniach?” C.N.P. (Commission Nationale Polonaise). „Jakie numery, gdzie i kiedy dostawić?” Wychodzę trochę zaniepokojony, czy wszystko będzie dobrze załatwione. Nie jestem przyzwyczajony do tak lakonicznego przyjmowania zamówień. Świadomi miejscowych stosunków uspokajają mnie z uśmiechem. Zakup ubrania. Udajemy się pod wskazanym adresem. Jest to sklep marynarski, niepokaźny; dziwię się, że właśnie ten został nam polecony. Właściciel pokazuje listę przedmiotów dostarczonych ekspedycji duńskiej i francuskiej: ubranie, bielizna, obuwie. Skrępowani względami finansowymi, zakupujemy jedynie rzeczy bezwzględnie konieczne. Ostatni dzień pobytu w Kopenhadze. Pracujemy wspólnie z ekspedycjami: szwedzką i duńską. Szwedzi ćwiczą się w wypuszczaniu balonów z radiosondami. Jest to dla nas nowość. Sonda zwyczajna, przymocowana do balonika, wznosi się na dużą wysokość notując ciśnienie barometryczne, temperaturę i wilgotność powietrza. Notowanie dokonywane jest przez trzy piórka (oddzielnie dla każdego czynnika) na okopconym cylindrze, poruszanym mechanizmem zegarowym. Po osiągnięciu pewnej wysokości powłoka balonika pęka i sonda przymocowana do małego spadochronu spada na ziemię. Znalazca ma moralny obowiązek odesłania sondy do obserwatorium. Ulepszeniem sondy zwykłej jest radiosonda, w której aparaty meteorologiczne połączone są elektrycznie z małym, jednolampowym nadajnikiem radiowym. Nadajnik ten przez cały czas wznoszenia się Sygnalizuje automatycznie zmiany zachodzące w temperaturze, ciśnieniu i wilgotności powietrza. Po pracy sonda spada i zwykle ginie. Tylko dzięki takim sondom udaje się badanie wysokich warstw atmosfery ponad pustynnymi, nie zamieszkanymi przestrzeniami lub nad oceanami. Korzystam z doświadczenia mych kolegów i zbieram dużo pożytecznych informacji. Między innymi lekarz wyprawy duńskiej radzi mi wziąć spory zapas preparatu z natrium bromatum na ogólne uspokojenie nerwów. Widząc moje zdumienie wyjaśnia, że niezwykło ciężkie warunki atmosferyczne na Wyspie Niedźwiedziej mogą bardzo źle wpływać na nie przyzwyczajony organizm. Robi mi się jakoś dziwnie... Przynagleni koniecznością powrotu do Warszawy, skracamy nasz pobyt w Kopenhadze i odpływamy do Polski. Po przyjeździe do Warszawy melduję się w Państwowym Instytucie Meteorologicznym, gdzie od razu nałożono na mnie szereg obowiązków. Codziennie wieczorem układam olbrzymie listy różnych spotkań i spraw do załatwienia. Wprost nie wiem, jak udało mi się wykonać większość programów dziennych. Do spokojnej pracy służą noce. Dużą część zadań wziął na swe barki Siedlecki. Podczas gdy my byliśmy w Kopenhadze, on zaznajamiał się w Obserwatorium Aerologicznym w Jabłonnie pod Warszawą z metodami obserwacji meteorologicznych i tak przywykł do przyglądania się chmurom, że podobno sprawiał zamieszanie w ruchu ulicznym w Warszawie, chodząc stale z głową zadartą do góry i nie zwracając najmniejszej uwagi na „przepisy dla pieszych”. Do sukcesów Siedleckiego należał znakomity dobór płyt gramofonowych, jak również zdobyta obietnica dostarczenia nam gratis kompletów nieprzemakalnych ubrań. W ostatniej chwili otrzymaliśmy nie tylko wspaniale wykończona i ze świetnego materiału wykonane ubrania, ale jedna z firm z własnej inicjatywy dodała nam namiot trzyosobowy. I namiot, i ubrania oddały nam na wyspie wielkie usługi. Pamiętać trzeba o wszystkim: od szpilki do... czarnych zasłon na okna, które bronić nas będą przed dwudziestoczterogodzinnym słońcem dnia polarnego. Z magazynów wojskowych wypożyczono nam zespół z silnikiem wybuchowym i maszyną dającą prąd stały i zmienny. Otrzymaliśmy również siedemnastometrowe maszty antenowe oraz narzędzia ślusarskie i stolarskie. Nie wolno nam zapomnieć o najdrobniejszej śrubce. Zbliża się chwila odjazdu. Decydujemy się wyjechać wraz z wycieczką turystyczną, która na S/S Polonia udaje się na fiordy norweskie. Otrzymujemy ulgi biletowe i nic nie płacimy za przewóz piętnastu ton bagażu. Wszystkie materiały, które mamy zabrać ze sobą, grupujemy w Obserwatorium Aerologicznym w Jabłonnie. Tam też od dłuższego już czasu adiunkt Państwowego Instytutu Meteorologicznego, inż. Jan Gurtzman, pracuje nad atmoradiografami, które mamy zabrać ze sobą, oraz kieruje na miejscu pracami przygotowawczymi do naszej wyprawy. Janek ma jechać z nami na pewien czas, aby pomóc przy instalowaniu aparatów na wyspie i w Tromsö. Ostateczne pakowanie zebranych materiałów odbywa się w Jabłonnie. Nie jest to sprawa prosta — musimy być przygotowani, że skrzynia może upaść przy którymkolwiek przeładowywaniu. Dyrektor Lugeon miał pod tym względem smutne doświadczenie z ekspedycji na Saharę, polecił więc zbijać skrzynie z desek grubości 3/4 cala, a środek wykładać blachą cynkową tak, aby woda morska nie mogła przeniknąć do wnętrza. Czulsze aparaty były dodatkowo jeszcze umieszczone w specjalnych skrzynkach z cieńszych deseczek, a odstęp między skrzynkami wyłożony, był wiórkami. Wieka skrzyń nie były zbijane gwoździami, lecz zaśrubowywane w przewidywaniu późniejszego użycia ich w drodze powrotnej. Odjazd Polonii z Gdyni wyznaczony został na 16 lipca, a bagaż musiał być gotów o pięć dni wcześniej. Ostatni okres pracujemy dzień i noc — każda skrzynia musi przejść przez nasze ręce, abyśmy wiedzieli, gdzie co leży. Każda z nich jest też specjalnie znaczona i opatrzona osobnym spisem zawartości. Wreszcie jesteśmy gotowi. W chwili jednak, gdy trzeba było zamówić wagony kolejowe dla przewozu naszego bagażu do Gdyni, okazało się, że... wyprawa nie rozporządza żadnymi środkami finansowymi, nawet na opłacenie frachtu kolejowego. Z obiecanych trzydziestu pięciu tysięcy złotych otrzymaliśmy dopiero część; jesteśmy już zadłużeni w kasie Instytutu Meteorologicznego i w innych instytucjach udzielających nam kredytu. Kierownik rachuby Państwowego Instytutu Meteorologicznego niedługo się namyśla — wyprawa musi wyruszyć! Decyduje się na przestępstwo finansowe i opłaca transport bagażu wyprawy z kasy PIM-u. Dnia 12 lipca o godzinie 5 rano dwa ciężarowe samochody i dziesięciu ludzi transportują bagaż z obserwatorium na stację, gdzie już oczekują nań dwa dwudziestotonowe wagony. Czterotonowe wozy musiały parokrotnie zawracać, aby zabrać cały nasz dobytek. Na stacji Jabłonna zebraliśmy się wszyscy. Wyprawa nasza zaczyna się w momencie, gdy ruszają wagony. Z transportem jedzie Władek, który zmuszony będzie przez cały czas podróży do Gdyni siedzieć w budce strażnika na zewnątrz wagonów, gdyż drzwi od nich były zaplombowane przez urząd celny. Wracamy do Warszawy. Jedną z ostatnich wizyt złożyliśmy profesorowi Antoniemu B. Dobrowolskiemu, uczestnikowi belgijskiej wyprawy antarktycznej na statku Belgica i członkowi Polsldej Komisji Roku Polarnego. Profesor Dobrowolski, jeden z najzasłużeńszych polskich badaczy polarnych, długo opowiadał nam o swych doświadczeniach z wyprawy Belgiki odbytej trzydzieści lat temu. Na pożegnanie obdarował każdego z nas swymi cennymi dziełami, które oddały nam potem wielkie usługi na Wyspie Niedźwiedziej. Dnia 14 lipca wieczorem na Dworcu Głównym w Warszawie zebrała się mała gromadka odprowadzających nas osób — rodzina, znajomi, dziennikarze. Ci ostatni w końcowym etapie naszych przygotowań nie opuszczali nas ani na chwilę — ciągle mieli jakieś sprawy, robili wywiady i fotografie. Społeczeństwo coraz bardziej zaczynało się nami interesować, co odbijało się na ogólnym tonie prasy. Przykra chwila pożegnania zbliża się. Ostatnie uściski, rady — w oczach mych bliskich widzę łzy, sam czuję jakieś dziwne ściskanie w gardle. Żegnamy się na trzynaście miesięcy, a może na dłużej — tego nikt nie wie. Jakie będzie nasze spotkanie? Co i kto się zmieni?... Wszystkie te myśli przesuwają się przez głowę. Pociąg wyjeżdża z dworca... Światła Warszawy giną za nami... WYRUSZAMY W Gdyni gromadzimy się wszyscy w Wydziale Morskim Państwowego Instytutu Meteorologicznego. Gmach odświętnie przybrany. Po krótkiej uroczystości pożegnalnej udajemy się na pokład S/S Polonia. Przy sprawdzaniu paszportów o mały włos nie zdarzył się przykry wypadek: urzędnik sprawdzający paszporty zatrzymał nasze dokumenty u siebie, podobnie jak i papiery innych pasażerów, członków wycieczki, którzy udając się za granicę na zbiorowy paszport zagraniczny dowody krajowe na czas wycieczki zostawiają w Gdyni. W ostatniej chwili dopiero, gdy już mieliśmy ruszać, urzędnik zauważył swoją pomyłkę i co prędzej zwrócił nam nasze papiery. Nie należałoby do przyjemności znaleźć się w Narviku bez paszportów — Norwegowie są podobno formalistami. Ostatnie pożegnania. Profesor Michał Siedlecki, odprowadzający syna, udziela nam jeszcze rad, jak ustrzec się przed szkorbutem. Jemu to, jednemu z najznakomitszych naszych biologów, zawdzięczamy mnóstwo cennych wiadomości i informacji o faunie i florze mórz Dalekiej Północy. Przy dźwiękach hymnu odbijamy od mola. Tłum zebranych powiewa chusteczkami. Oszołomieni wrażeniami ostatnich tygodni, zziajani, zmęczeni, schodzimy na dół, szukamy swych kabin. Tu czeka nas duże rozczarowanie: mała kabinka, oczywiście za mała na pięć osób — nas trzech, dyrektor Lugeon i jego adiunkt, inż. Jan Gurtzman. Ciasno jest i niewygodnie. Między stosy naszych rzeczy dostaje się jakaś obca waliza, którą spostrzegamy dopiero w Narviku. Była to własność pewnej pani, która na skutek tej pomyłki zmuszona była przez cały czas podróży chodzić w jednej i tej samej sukni! Zmęczony jestem intensywną pracą ostatnich tygodni i z dawna już marzę o odpoczynku, jakiego zaznam a statku. W parę godzin rozwiały się jednak złudne nadzieje. Kabina duszna i ciasna, na pokładzie nie ma miejsca, wszędzie pełno ludzi, a poza tym budzimy niewielkie, ale w każdym razie pewne zainteresowanie. Co prawda współtowarzysze nasi przy stole ze zdziwieniem dowiadują się, że w ogóle istnieje taka wyprawa. Pierwsza noc w kabinie nie daje spodziewanego wytchnienia. Ranek wita nas już w Kopenhadze. Szybko schodzimy na ląd i tu z bijącym sercem oczekujemy momentu, w którym będziemy mogli sprawdzić, czy wszystkie skrzynie zamówione w Kopenhadze są dostarczone w porządku. Jest niedziela i w razie jakiejś niespodzianki bylibyśmy bezradni. Wkrótce nadchodzi jednak mój kopenhaski znajomy, który pomagał nam przy zakupach, i zapewnia, że wszystko jest w porządku, na dowód czego wyciąga z teczki spisy dostarczonych nam przedmiotów, przetłumaczone już na język polski. Składamy wizytę profesorowi La Cour dziękując mu raz jeszcze za okazaną pomoc i życzliwość. Śniadanie jemy w starej, marynarskiej restauracyjce w dzielnicy portowej, w sali urządzonej na podobieństwo kabiny starego statku żeglarskiego. Wieczorem spotykamy się wszyscy w Tivoli, słynnym „wesołym miasteczku”, zalanym morzem światła, tętniącym muzyką i gwarem. Naturalnie, zwykły kopenhaski deszcz przerywa zabawę; zdobywamy jakąś taksówkę, która dowozi nas do portu. Ze wszystkich stron podjeżdżają auta wyładowując przemoczonych do nitki pasażerów. O północy maszyny statku poczynają dygotać — płyniemy. Dalsza nasza podróż odmierzana jest przez pory posiłków. Uprzejmy i gościnny kapitan Stankiewicz urządził w dniu 22 lipca specjalny obiad na cześć naszej wyprawy. Przy stole zebrało się dwanaście osób. Podczas deseru wygłoszono parę przemówień, życząc nam pomyślnych rezultatów. Kapitan z nie ukrywanym wzruszeniem podkreślił znaczenie prac ekspedycji dla nauki, a także dla żeglugi i wyraził swą radość, że polska ekspedycja płynie na Daleką Północ na polskim statku i pod polską banderą. W imieniu Komisji Roku Polarnego odpowiedział członek jej, odprowadzający nas do Narviku, profesor Czesław Białobrzeski, dziękując za serdeczne słowa. Po obiedzie w wypełnionej po brzegi sali jadalnej drugiej klasy wygłosiliśmy zbiorowy odczyt informacyjny o naszej ekspedycji. Po krótkim zagajeniu kapitana Stankiewicza pierwszy wygłosił przemówienie profesor Białobrzeski. Do mnie należało przedstawienie organizacji wyprawy i jej programu, Władek mówił o pracach geomagnetycznych, a Staszek o meteorologicznych. Dalsza podróż mija szybko wśród cudownych widoków, jakie wyczarowuje przed nami morze, niebo i skaliste wybrzeża Norwegii. Im dalej posuwamy się na północ, tym dzień staje się dłuższy, aż wreszcie przepływamy krąg polarny i ciemności znikają zupełnie. Dnia 24 lipca rano przybiliśmy do portu norweskiego Narvik, stanowiącego najbardziej północny punkt podróży S/S Polonii. Dalej musimy podróżować już sami. Wyładowanie bagażu trwało do południa. O godzinie dwunastej w południe zjedliśmy ostatni obiad na Polonii, wspólna fotografia, po czym już ostatecznie mieliśmy pożegnać nasz statek. Na pokładzie zgromadzili się prawie wszyscy pasażerowie i mimo pory obiadowej nikt nie schodził do sali jadalnej. Ostatnie okrzyki, białe plamy powiewających chusteczek, dźwięki orkiestry, zawodzenie syreny — i S/S Polonia ginie nam z oczu. Ze wzruszeniem wpatrywaliśmy się w znikający na widnokręgu statek — ostatni symbol kraju. Tego samego dnia na malutkim kutrze Skjaervö koledzy Gurtzman, Łysakowski i Siedlecki udali się do Tromsö. Dyrektor Lugeon i ja pozostaliśmy jeszcze jeden dzień w Narviku, aby załatwić różne formalności. Narvik to ciche, spokojne miasteczko, uśpione nieubłaganym dotknięciem kryzysu. Jeszcze dwa, trzy lata temu działały tutaj kopalnie rudy żelaznej. Specjalna kolej elektryczna przewoziła rudę do portu i zsypywała ją do oczekujących statków lub też przesypywała do wagonów kolei szwedzkich. Zaznaczyć trzeba, że chociaż Narvik należy do Norwegii, jednak koleje dochodzące doń są szwedzkie. Następnego dnia wieczorem odpływamy pośpiesznym statkiem do Lendingen, gdzie o godzinie 3 w nocy mamy przesiąść się na statek idący do Tromsö. Uprzedziliśmy służbę, ale ta widocznie nie zrozumiała. Nie obudzono nas w porę i dopiero w ostatniej chwili w największym pośpiechu wypadliśmy na brzeg i schwytaliśmy nasz statek w momencie, gdy już odbijał od mola. Przed wieczorem wpływamy do Tromsö. Ze wzruszeniem patrzę na ten port, z którego tyle statków wyruszało na dalekie podbiegunowe wyprawy. Nie czas jednak na rozmyślania. Biegniemy czym prędzej na pocztę po odbiór całej masy listów i gazet z kraju, które już na nas tutaj czekają. Natychmiast po zainstalowaniu się nawiązujemy kontakt z dyrektorem Vaervarslingen pa Nord Norge6. Dyrektor Thrane, wysoki, młody, mniej więcej trzydziestoletni człowiek, odznacza się dużym opanowaniem w ruchach, mówi głosem jednostajnym i cichym. Wita nas bardzo mile i udziela informacyj: domek na Wyspie Niedźwiedziej jest już prawie gotowy na nasze przyjęcie, dziś właśnie miały być malowane okna. Vaervarslingen dysponował tego roku specjalnym kredytem na odnowienie i urządzenie pomieszczeń dla członków naszej ekspedycji. Okazuje się, że nawet łóżka i materace są na miejscu. Nie marzyliśmy o takim „luksusie”. Dyrektor obiecuje porozumieć się przez radio z wyspą i spytać o ewentualne braki. Dowiedzieliśmy się przy tej sposobności, że na Björnöya będziemy mieli jeszcze kilku towarzyszy. Znajduje się tam Fritz Öien — kierownik radiostacji, wytrawny polarnik, który spędził trzy zimy na Grenlandii, a dwie na Wyspie Jana Mayena, żona Öiena z czternastomiesięcznym dzieckiem, Ewald Öien — brat Fritza i jego asystent, mający za sobą trening dwuletni na Szpicbergenie, wreszcie Sverre Andersen — pełniący funkcje drugiego pomocnika, a zarazem kucharza. Dyrektor Thrane pyta nas, czy nic nie mamy. przeciw pobytowi kobiety na wyspie. Odpowiedzieliśmy, że naturalnie nie widzimy żadnej przeszkody, aby pani Öien przebywała na Björnöya. Kończąc swą rozmowę z nami, dyrektor komunikuje, że atmoradiograf możemy zainstalować w Obserwatorium Zorzy Polarnej w Tromsö. W sprawie tej radzi nam porozumieć się osobiście z dyrektorem obserwatorium, doktorem Harangiem. Długo nie mogłem zasnąć tej nocy — rozważałem jeszcze raz to wszystko, co przeżyłem w ostatnich czasach, i to, co nas czeka. Budzimy się wcześnie, gdyż nasi towarzysze, którzy wyjechali jeden dzień przed nami, mają dziś z samego rana przypłynąć do Tromsö. Udajemy się do portu — z daleka już widzimy statek, a na nim roześmiane twarze. To nasi. Podróż mieli wspaniałą, zatrzymywali się tylko... osiemdziesiąt dwa razy. Stateczek rozwoził i odbierał pocztę w głębi różnych fiordów. W godzinę po przybyciu statku rozpoczynamy już rozładunek. W Obserwatorium Zorzy Polarnej otrzymaliśmy do swej dyspozycji szopę, ale w takim stanie, że trzeba ją drugi raz budować. Drzewo i papa są już zamówione. Ze statku wybieramy najpierw paki z aparatami, które mają pozostać w Tromsö. Robota wre: robotnicy portowi, dowiedziawszy się o celu naszej podróży, okazują nam sympatię i dużo szczerego szacunku. Stosunek urzędników celnych do nas jest uprzedzająco grzeczny — wszyscy starają się nam pomóc. Siedlecki uruchamia gramofon. Przy dźwiękach muzyki robota w mig jest skończona, skrzynie z aparatami zabieramy na wóz. Po godzinie jazdy pod górę dojeżdżamy do Obserwatorium Zorzy Polarnej. Tam od razu przystępujemy do roboty. Przycinamy deski, ustawiamy podwójne ściany z papą pośrodku jako izolatorem. Aparaty montujemy początkowo prowizorycznie. Przychodzi dyrektor Lugeon i natychmiast zabiera się do pracy razem z nami. Siedlecki, Łysakowski i ja mamy ustawić maszty. Maszty do polowej radiostacji, teleskopowe, widzę po raz pierwszy w życiu, ale nie ma chwili do namysłu. Ustawiamy podstawę i we trzech podnosimy maszt ważący około trzystu kilogramów. Zakładamy odciągacze; na pomoc do trzeciej liny przychodzi Janek Gurtzman, ja kręcę korbę, pozostali utrzymują maszt w pionie. Po upływie dziesięciu minut pierwszy, siedemnastometrowy maszt stoi wyprostowany. Jesteśmy zachwyceni swą pracą. Gorzej jest z drugim — trzeba go wnieść na piętnastometrowy pagórek. Damy radę. Jeszcze jeden wysiłek. Ustawiliśmy. Po trzech dniach pracy ostatecznie zakładamy antenę i na dwóch jej końcach zawieszamy dwa proporczyki: norweski i polski. Jednocześnie wykańczamy ściany i dach szopy, przeprowadzamy elektryczność i instalujemy piecyk elektryczny. Wkrótce atmoradiografy zaczynają działać. Z pewnym wzruszeniem, a nawet z niepokojem słuchamy ich tajemniczego stuku. Atmoradiograf służy do zapisywania zarówno bliskich, jak i odległych wyładowań atmosferycznych, znanych każdemu radiosłuchaczowi jako trzaski w głośniku. Dotychczasowe badania wykazały istnienie pewnych związków między tymi radiotrzaskami a zmianami pogody w miejscu ich rejestracji. Aparat składa się z anteny, specjalnego wzmacniacza nie przepuszczającego żadnego sygnału radiowego, oraz przekaźnika neonowego. Prąd oddziaływający na antenę zostaje przetworzony na prąd niskiej częstotliwości, który ze swej strony działa na aparat samopiszący — elektryczny lub mechaniczny — zapisujący częstość trzasków na minutę. Wykres trzasków atmosferycznych ma przebieg dobowy bardzo charakterystyczny. Zaraz po zachodzie słońca ilość radiotrzasków gwałtownie wzrasta, a na kilkadziesiąt minut przed wschodem słońca następuje raptowne załamanie się krzywej. Efekt ten związany jest ze stanem, wysokich najonizowanych warstw atmosfery, od których odbijają się fale elektromagnetyczne. W dzień, gdy promienie słoneczne jonizują mocno te warstwy, fale elektromagnetyczne są przez nie silnie pochłaniane i dlatego ilość radiotrzasków, która dochodzi do aparatu, jest mała. W nocy przeciwnie: warstwy nie jonizowane przez promienie słoneczne nie pochłaniają tak silnie fal radiowych, wobec czego ilość radiotrzasków dochodzących do odbiornika jest bardzo duża. Analizując krzywe trzasków zauważyliśmy, że przy ich pomocy można odnaleźć miejsca, skąd trzaski przychodzą. Miejsca te związane są z kolei z pewnymi stanami meteorologicznymi, których znajomość może być pomocna do prognozy pogody. W przerwach między pracą zwiedzamy Tromsö. Tromsö jest jednym z najbardziej uroczych miast Norwegu. Położone na wyspie oddzielonej od lądu cieśniną” Tromsösund, chlubi się nazwą „Małego Paryża Północy”. Obawiam się, że zbytnio szafuje się tym porównaniem, bo wiele miast, a nawet miasteczek Europy z dumą stosuje je do siebie — ale niemniej Tromsö jest naprawdę śliczne. Wystawy sklepowe, estetyczne i oryginalne, zwycięsko wytrzymałyby porównanie z warszawskimi. O poziomie życia kulturalnego dużo mówi ukazywanie się czterech ładnie wydanych czasopism, a przecież miasto liczy tylko jedenaście tysięcy mieszkańców! Mamy tu gimnazja, seminarium nauczycielskie i świetnie urządzone szpitale, które są chlubą miasta. Dzięki połączeniom komunikacyjnym Tromsö stanowi centralny punkt rozładunkowy Dalekiej Północy i bazę ekwipunkową dla statków wielorybniczych oraz ekspedycji polarnych. Okres największego rozwoju miasta przypada na lata wojny 1914-1918, kiedy to Tromsö wzbogaciło się i rozbudowało, stanowiąc przejściowy punkt komunikacyjny między państwami koalicyjnymi a Rosją. Tutaj znajdowały się magazyny armii angielskiej, a w porcie stale zatrzymywały się okręty alianckiej floty. Po wojnie ruch portowy Tromsö oczywiście znacznie zmalał. W roku 1927 miasto przeżyło znów chwile wielkiego ożywienia, gdy port zapełnił się okrętami różnych narodowości śpieszącymi na pomoc ofiarom katastrofy sterowca włoskiego Italia. Rozbitków uratował wtedy radziecki łamacz lodów Krassin. Z tego też portu wystartował wówczas Roald Amundsen. Wystartował do swego ostatniego lotu, śpiesząc także na ratunek wyprawie Nobilego. Hydroplan jego zatonął przypuszczalnie w okolicach Wyspy Niedźwiedziej. Oglądamy Obserwatorium Zorzy Polarnej. Podziwiam tysiące zdjęć zorzy, aparaty systemu Stömera do tych zdjęć, spektroskopy i inne specjalne urządzenia. Zdjęcia robi się jednocześnie w trzech punktach połączonych ze sobą przewodem telefonicznym. Aparaty, ustawione w tym samym azymucie, pod tym samym kątem, jednocześnie robią zdjęcia. Następnie porównywa się klisze i oblicza przesunięcie zorzy w stosunku do gwiazd, co pozwala na określenie jej wysokości. Jednocześnie z nami pracuje ekspedycja angielska, która za pomocą echa fal radiowych mierzy wysokość warstw najonizowanych. W odległości paru kilometrów od Tromsö zainstalowano nadajnik radiowy, który wysyła automatyczne impulsy elektromagnetyczne. Specjalny aparat w Obserwatorium Zorzy Polarnej odbiera te sygnały oraz notuje czas przyjścia fali przyziemnej i odbitej od warstwy zjonizowanej. Znając różnicę tych dwóch czasów, można obliczyć wysokość warstwy, od której fala się odbiła. Pracujemy codziennie od godziny 8 do 16 i od 18 do godziny 2, 3 w nocy. „Noc” jest obecnie tylko pojęciem umownym, bo słońce stale świeci jednakowo i trzeba pewnego wysiłku, aby sobie uświadomić, iż nadeszła właściwa pora normalnego spoczynku. Po zajęciach robimy dokładne zestawienie poczynionych wydatków i kosztorysy na przyszłość; cieszymy się, gdy możemy bodaj najmniejszą sumkę zaoszczędzić — każdy grosz jest dla nas ważny. Wobec tego, że dyrektor i Janek mają przez parę tygodni zostać z nami na wyspie, zakupujemy dla nich dodatkową żywność w Tromsö. Doktor Thrane kieruje nas do firmy, która specjalizuje się od wielu lat w dostawie żywności dla różnych ekspedycji polarnych. Żałujemy, że w ogóle nie poczyniliśmy tutaj większości zakupów, gdyż oszczędziłoby nam to kosztów transportu. „Mądry Polak po szkodzie”. Ale skąd mieliśmy o tym wiedzieć? Nikt nas nie uprzedził, nikt nie pouczył. Zresztą człowiek najlepiej uczy się na własnych błędach. W przyszłości będziemy ich unikali. Poza tym nie przypuszczaliśmy, że dłużej zatrzymamy się w Tromsö. „Pocieszało” nas tylko to, że dopiero weszliśmy na drogę niespodzianek. A dużo ich będzie jeszcze nas oczekiwało w przyszłości. Przez pierwsze dni zajęci byliśmy zakontraktowaniem statku, który miał nas zawieźć na Wyspę Niedźwiedzią. I oto nowy kłopot — zażądano olbrzymiej sumy tysiąca pięciuset koron (to jest około dwóch tysięcy złotych) za przewóz nas i naszych bagaży, poza tym tysiąca koron za każdy dzień zwłoki; jednocześnie zostaliśmy uprzedzeni, iż czasami trzeba czekać z wyładowaniem nawet dwa tygodnie, gdyż burzliwe morze broni dostępu do wyspy. Co robić? Z pomocą przychodzi znowu doktor Thrane. Norwegowie mieli właśnie wysłać żywność dla personelu swej stacji radiotelegraficznej na Wyspie Niedźwiedziej, więc dyrektor zaproponował wynajęcie większego łamacza lodów z podziałem kosztów na połowę. Wypadło na nas dziewięćset koron, wliczając w to wyładunek na ląd. Wspaniale. Tylko co to znaczy „wyładunek na ląd”? Mieliśmy się o tym wkrótce dowiedzieć. W rezultacie wszystko zdołaliśmy przygotować na czas, bagaże załadowaliśmy i w dniu 2 sierpnia 1932 roku wkroczyliśmy na pokład niewielkiego łamacza lodów Sverre, który miał nas zawieźć na „naszą” wyspę. Z pewnym niepokojem patrzę na ginące w oddali zarysy portu. Zostają za nami znane, normalne warunki życia. Co czeka nas tam na wyspie? Wkraczamy w nieznane, gdzie będziemy musieli operować ciągle nowymi pojęciami, samodzielnie szukać nowego rozwiązania nowych trudności. Ano, zobaczymy! Zaledwie statek odbił od brzegu, a już się zatrzymuje — trzeba nabrać koksu z magazynu portowego. Bierzemy dla siebie sto dwadzieścia worków i tyleż dla Norwegów. Pokład jest tak zapchany bagażami, że dla nas prawie nie ma miejsca — pętamy się tylko między skrzyniami, workami, zwałami materiałów. Schodzimy na dół do kabin — marzymy po prostu o porządnym wyspaniu się. Kapitan oddał nam swą kabinę, w której mieszka ze sternikiem i mechanikiem. Spać mamy na kojach znajdujących się w szafach zasuwanych, okalających kabinę. Wszyscy moi koledzy lokują się wygodnie, ale ze mną sprawa jest gorsza: gdy mieści się głowa, to wystają nogi, gdy znów znajdę miejsce dla nóg, głowa wisi w powietrzu. Po wyczerpaniu wszystkich możliwych kombinacji geometrycznych rezygnuję z koi i kładę się na wąziutkiej ławeczce. Dwie noce przespałem na niej, leżąc cały czas na jednym boku i kilkakrotnie spadając z trzaskiem przy silniejszym pochyleniu się statku. Całe szczęście, że ocean był względnie spokojny, więc kołysanie nie dało się tak bardzo we znaki. Tylko Staszek Siedlecki od razu oświadczył, że gdy fale kołyszą, to on woli leżeć... Zawieramy bliższą znajomość z naszym kapitanem, nieustraszonym żeglarzem polarnym, który na łamaczu lodów Sverre brał udział w poszukiwaniach ekspedycji Nobilego, a następnie Roalda Amundsena i Guilbauda. Jest on odznaczony francuskim medalem wdzięczności. Na migi opowiada nam o swoich wyprawach, czasami rysując, czasami posługując się prymitywnym słownikiem norwesko-angielsko-niemieckim. Zapraszamy go na urodziny jednego z nas, które przypadły w tym właśnie czasie. Po paru godzinach jesteśmy już w przyjaźni. Stary marynarz klepie nas po ramieniu i mówi, żebyśmy się nie bali, że „jakoś to będzie” na tej Wyspie Niedźwiedziej, choć u ludzi morza nie cieszy się ona dobrą sławą. Wieczne mgły, huragany, zdradliwe skały podwodne. A ile wraków leży tam na dnie morza! Patrzymy na niego ze zdziwieniem — ależ my się wcale nie boimy! „Jakoś to będzie” — nie, to nie dla nas hasło. „Będzie dobrze” — odpowiadamy zgodnie, a kapitan wzruszony ściska nam ręce. NARESZCIE NA WYSPIE NIEDŹWIEDZIEJ Posuwamy się ku północy — temperatura staje się coraz niższa, niebo coraz bardziej zachmurzone. Na trzeci dzień koło północy wpada nagle do naszej kajuty kapitan i woła łamaną angielszczyzną: „Wyspa! Wyspa!” Wylegamy na pokład i jesteśmy wstrząśnięci niesamowitym widokiem, który roztacza się przed nami. Ogromna, czarna skała wznosi się pionowo, nakryta kołpakiem popielatoczerwonych i stalowoszarych mgieł. To kłębowisko chmur tym silniejsze sprawia wrażenie, że reszta nieba jest czysta i pogodna, a podbiegunowe słońce świeci jasno, co jeszcze bardziej potęguje grozę widoku. Przypomniał mi się widziany kiedyś obraz: na tle ciemnych konturów wyspy odcina się błyszczący masyw przepływającej ogromnej góry lodowej, a na niej martwe cielsko białego niedźwiedzia, szarpane przez chmary ptactwa. Dopływając do Wyspy Niedźwiedziej widzimy rozbity o kamienny wał wrak jakiegoś jachtu, który w tym miejscu uległ katastrofie. Nie pierwszy i nie ostatni... Brzegi wyspy omijane są przez marynarzy. Zbliżywszy się ujrzeliśmy na płaskiej, niższej części wyspy po kolei wyłaniające się domy, maszty antenowe, później coraz większą ilość słupów i baraków. Byliśmy zdumieni: to ma być ta dzika, nie zamieszkana wyspa? Przecież to jest kolonia na paręset osób! Jednakże, pomimo rozpaczliwych gwizdków naszego Sverre, nie widać żywej duszy. Wymarła wyspa... W końcu, gdy podpłynęliśmy jeszcze bliżej, ukazała się nam na skałach nadbrzeżnych potężna żelazno-drewniana konstrukcja, tworząca rodzaj pomostu z urządzeniami do ładowania węgla na statki. Marynarze raz po raz zapuszczają sondę, badając głębokość morza, wreszcie pośrodku zatoczki Tunheim, przy samym pomoście, rzucamy kotwicę. Na wybrzeżu wciąż pusto. Jest godzina 4 rano, ale postanawiamy nie zwlekać i natychmiast udać się na ląd. Pali nas ciekawość. Marynarze opuszczają łódkę na wodę, wsiadamy razem z naszymi podręcznymi bagażami. Po kilku minutach krążenia kolo stromych, niegościnnych brzegów przybijamy wreszcie, wyskakujemy, wyrzucamy walizki, aparaty fotograficzne i polską chorągiewkę. Marynarze pomagają nam wnieść bagaże po częściowo załamanych schodkach na górny pomost. Teraz widzimy, że kiedyś słupy prowadziły tu linię wysokiego napięcia — obecnie zostały tylko izolatory. Domy mają wybite szyby, powyłamywane drzwi. W szopie, na dolnym pomoście, stoi zardzewiały silnik, wyrwany z podstawy, oraz tablica rozdzielcza z rozbitymi amperomierzami i woltomierzami. Na górnym pomoście znaleźliśmy na szynach wagonik. Władowaliśmy walizki, zatknęliśmy chorągiewkę i popychając wagonik podjechaliśmy do osady odległej o około półtora kilometra. Tor w doskonałym stanie. Sterczące wszędzie słupy z urwanymi, wiszącymi drutami robią smutne wrażenie. Zostawiliśmy wagonik na szynach i poszliśmy w kierunku dwu większych, porządniej wyglądających domków, stojących w odległości około trzynastu metrów od siebie. Zakładamy się między sobą, gdzie będzie nasza siedziba. Pytanie znajduje łatwą odpowiedź, gdyż koło jednego z domków spostrzegamy anteny radiostacji. Opodal stojący mniejszy dom będzie więc naszym schronieniem na czas trzynastu miesięcy. Zbliżamy się do radiostacji; na spotkanie nasze wychodzi jej kierownik, Fritz Öien. Wygląda jak widmo:. oczy głęboko wpadnięte, twarz martwo biała. Właśnie przed chwilą położył się spać po czterdziestu ośmiu godzinach pracy bez przerwy. Zaprasza nas do swego domku, zaznajamia z żoną Margaret, synkiem Bjömem, bratem Ewaldem i Sverre Andersenem. Poznajemy przy sposobności również psa i konia, reprezentujących czworonogów na terenie wyspy. Udajemy się z kolei do „naszego” domku. Urządzenie wnętrza wprawia nas w podziw: stoły, fotele, biurka, na podłodze linoleum. W jednym pokoju kasa ogniotrwała z kluczem w zamku, a w niej... całe paczki banknotów... „Björnöya A. S.” Na stołach jakieś papiery, listy handlowe, foliały, klisze, fotografie. Na ścianie stary, nieruchomy zegar. Okazuje się, że gdy Norwegia została odcięta od dowozu węgla angielskiego i niemieckiego, na wyspie powstało towarzystwo akcyjne „Björnöya A. S.” z dużym udziałem rządu i rozpoczęło eksploatację tutejszych pokładów węgla. Aż do 1925 roku w letniej porze pracowało tutaj kilkuset robotników, ale wydobywanie lichego, kamienistego węgla przestało opłacać się po wojnie. Na dobitkę w kopalni wybuchł pożar. Towarzystwo naraz ogłosiło upadłość, a górnicy opuścili w ciągu trzech dni wyspę, zostawiając wszystko w najwyższym nieładzie. Nie tracąc czasu rozlokowujemy się. Dyrektor Lugeon i Janek udają się na krótki wypoczynek, a my trzej robimy mały wywiad. Wrażenie przerażające... Cała wyspa to jedno wielkie rumowisko skalne, z małymi kraterkami jezior i gdzieniegdzie brudnymi płachtami śniegu. Pozostałości po urządzeniach i budynkach byłej kopalni przywodzą na myśl jakąś nagłą katastrofę. O wszystkim tym słyszało się, to prawda, ale inna rzecz słyszeć, a inna — zobaczyć na własne oczy. Czas nagli. Musimy od razu zabrać się do wyładowywania naszych bagaży. Na miejscu widzimy, jak olbrzymia czeka nas praca, aby bagaże przetransportować w pobliże domku. Kapitan boi się podprowadzić Sverre bezpośrednio pod dźwig, gdyż fala może rozbić statek. Olbrzymie paki, dowiezione szalupą, zostają podniesione przez dźwig na pierwszą platformę skalistego brzegu. Z platformy tej, wznoszącej się jakieś dwanaście metrów nad morzem, musimy za pomocą innego dźwigu wyciągać bagaże na wysokość dalszych trzydziestu metrów. Szczęśliwie tor kolejki nadaje się do użytku — zabieramy maleńką platformę, ustawiamy na szynach. Mały remont, oliwienie osi i... do pracy. Pracy tu nie będzie nam brak, ale to nas nie przeraża. Jesteśmy młodzi, silni i zahartowani. Zwykłe, miejskie ubrania, które w nawale pierwszych wrażeń zapomnieliśmy zmienić, po dwóch dniach po prostu przybierają wygląd roboczych kombinezonów. Ale któż by się tym przejmował! Dwóch z nas znajdowało się na dole i dwiema grubymi linami okrętowymi owijało paki, a następnie trzej pozostali powoli wciągali je na górę. Na dole stał Lugeon; temperament jego nie pozwalał na tak powolny transport — pierwsze podnoszone przez nas partie nie przekraczały dwustu pięćdziesięciu kilogramów, ale już po paru godzinach pracy wydawało się, że ciężar ich dochodzi do... siedmiuset pięćdziesięciu. Mimo że praca była bardzo uciążliwa, posuwała się naprzód z wielką szybkością. Po wyciągnięciu na wierzch większej partii, półtora-, dwutonowej, ładowaliśmy ją na wózek i pchali do magazynu koło naszego domku. Na ogół udawało nam się przepchnąć wózek aż do celu przeznaczenia, ale zdarzało się, że w punkcie najwyższego wzniesienia ustawaliśmy i... wózek zjeżdżał z powrotem. Nie pomagały wysiłki — mięśnie odmawiały posłuszeństwa. W krótkich przerwach na posiłek udawaliśmy się do telegrafistów, którzy w ten sposób oszczędzali nam pierwszych kłopotów gospodarskich. Opanowała nas gorączka pracy — jeden przez drugiego prześcigaliśmy się w wysiłku. Przykład jednego zachęcał innych. Podniecenie kazało zapominać o zmęczeniu. Wreszcie — nie wiem już, o której godzinie dnia czy nocy — postanawiamy iść spać. Mamy na czym! Krótki sen — i znów do roboty! Czujemy, jak mięśnie nasze hartują się z godziny na godzinę. Żadna wielkość paki nas nie przeraża, a niektóre przedstawiają się niezwykle okazale! Humory świetne — minęło pierwsze przygnębienie spowodowane ponurym widokiem zatoki Tunheim, szarzyzną wyspy i martwotą zwałów skalnych. Ponieważ wiele mamy roboty z rozpakowywaniem, więc prosimy kapitana, by marynarze pomogli nam przewieźć skrzynie do magazynu. Czwartego dnia kapitan zawiadamia, że pogoda pogarsza się, wiatr północny, dotychczas dość słaby, wzmaga się z każdą chwilą, a jego ludzie, mimo że pracują z całych sił, sporo jeszcze mają do wyładowania. Ostrzega: albo w ciągu najbliższych kilkunastu godzin statek będzie wyładowany, albo też trzeba będzie przerwać pracę, statek odpłynie i powróci przy następnym nawrocie pogody — a może to nastąpić za... dwa — trzy tygodnie! Z furią rzucamy się do roboty i już następnego dnia statek jest pusty, a pierwsza platforma zawalona stosami skrzyń, worków, beczek i bań z kwasem siarczanym do akumulatorów. Marynarze są zmęczeni równie jak my — i dopiero po usilnych namowach radiotelegrafistów, popartych kieliszkiem koniaku, godzą się na przetransportowanie bagaży do magazynu. Samego koksu trzeba przecież przewieźć sto dwadzieścia worków! Marynarze wożą skrzynie, a my zabieramy się do ich rozbijania. Wyrażenie właściwie nieścisłe, gdyż każdą skrzynię otwieramy ostrożnie, odśrubowując pokrywy. Często wyrywają się nam okrzyki zdumienia na widok otwartego wnętrza — skrzynie wierzchnie wielkich rozmiarów 1 x 1 x 1,5 metra mieszczą w sobie paki wewnętrzne rozmiaru 0,6 x 0,6 x 0,8 metra! Te pierwsze wyłożono blachą cynkową, a przestrzeń między skrzyniami zewnętrznymi i mniejszymi wewnętrznymi wypełniono wiórkami drzewnymi. Czasami w duchu „błogosławiliśmy” pracowników Jabłonny — tak gorliwie wypełnili otrzymane instrukcje, że z pak zrobili coś w rodzaju twierdz, które za każdym razem trzeba było zdobywać... nieomal dynamitem. Odkryliśmy przy tym ich makabryczny żart: jedną z pak ze statywami zrobili... w kształcie trumny i przymocowali do niej uchwyty od prawdziwej trumny. Byliśmy jednak w gruncie rzeczy naprawdę bardzo wdzięczni naszym „jabłońskim” współpracownikom za ich metodyczne pakowanie. Szczególnie odczuliśmy to w momencie przykrego wypadku, jaki zdarzył się nam przy rozładunku. Ostatnie kilkanaście metrów przed magazynem było bardzo stromo — jedna ze skrzyń wystawała z wagoniku i w samych drzwiach zawadziła o sterczącą belkę. Huk! Trzask! Odskakuję ciągnąc za rękę Staszka, na którego wali się góra skrzyń. Przerażenie mija szybko, ale jedna ze skrzyń leży rozłupana. Spoglądam na jej numer porządkowy: bardzo delikatny samopiszący miliamperomierz. — Co było w tej skrzyni? — pyta nasz szef z niepokojem. — Żywność — skłamałem bojąc się powiedzieć prawdę. — No, to szczęście! Wyrzuty sumienia nie dają mi jednak spokoju — porozumiewam się wzrokiem ze Staszkiem i Jankiem. Niewiele myśląc zabieramy się szybko do rozbitej skrzyni. Co za szczęście: wewnętrzna skrzynia nienaruszona i aparat cały. W świetnych humorach zabieramy się do dalszej pracy. Po robocie waliliśmy się na łóżka jak kłody. Janek upodobał sobie budzić nas swym „słowiczym” głosikiem. Po raz pierwszy było mu to wybaczone, ale już po tygodniu wszyscy wieczorem przysuwali do łóżek podkute buty i inne ciężkie przedmioty. Janek zauważył to i pobudkę swą zaczynał śpiewać... już z dołu. Nie pomagało naciąganie koca na głowę, trzeba było zrywać się i szukać „śpiewaka”, by... skierować jego energię na przygotowanie śniadania. Gospodarstwo nasze było w tym okresie co najmniej dziwne, a terminy jedzenia wprost fantastyczne: śniadania nie „podawano” nam po wstaniu, lecz trzeba było czekać, „aż się zrobi”. A trwało to czasami bardzo długo... Rozpalenie ogniska było poważnym zagadnieniem. Twardy jak granit, kamienny węgiel björnöyanski, odpowiedniejszy zdaje się do brukowania ulic niż do ogrzewania, za nic w świecie nie chciał się zapalić. Na rozpałkę szły więc niepotrzebne skrzynie. Nasze „menu” składało się z kawy, chleba przywiezionego jeszcze z Tromsö, powideł, masła i suszonych wędlin. Śniadanie jak śniadanie, ale na obiad nigdy nie było czasu. Gdy słońce przechodziło na północną stronę nieba, wtedy znajdował się zawsze jakiś odważny, który pierwszy cichym, nieśmiałym głosem pytał: „A co będziemy jedli dziś na obiad?” Siedlecki nie wyrywał się nigdy z takim pytaniem, gdyż wiedział, że — wbrew wszelkim zasadom sprawiedliwości — trudy kucharskie znowu spadną na niego. Staszek od razu odznaczył się tak wybitnymi zdolnościami kulinarnymi, że kolejka zawsze jakoś na niego wypadała. Krótka narada i... jak zwykle otwieraliśmy konserwy. „Tak będzie najlepiej!” Jedynie na przyrządzanie czarnej kawy nie żałowaliśmy czasu, ale za to jak ona nam pomagała w pracy! Mimo wielkiej ilości zajęć baczną uwagę zwracaliśmy na higienę i estetykę naszego życia: na stole biała cerata, kompletne nakrycie dla każdego, a mycie rąk przed jedzeniem obowiązkowe. Dla Staszka zawsze przygotowana woda do picia. Zdradzę, że on nawet herbatę wodą popija. Obiad pochłanialiśmy szybko, przeprowadzając jednocześnie narady nad najbliższym „planem bitwy”. Kawa wypita — do roboty! Przy końcu obiadu przerażał nas stos brudnych talerzy i garnków. Wszystko trzeba było umyć, a praca ta nikogo nie omijała. Nasz szef nie chciał pozostawać w tyle i objął dział „wycierania na sucho”. Janek dokazywał cudów w czyszczeniu najbardziej zakopconych garnków. Kolację stanowiło zwykle wspomnienie o obiedzie — nigdy nie mogliśmy znaleźć dość czasu na przygotowanie trzeciego posiłku. System ten utrzymał się do końca naszego pobytu na Wyspie Niedźwiedziej. Z dnia na dzień rosła nasza stacja. Piątego dnia, gdy byliśmy zajęci otwieraniem skrzyń, dyrektor zainstalował odbiornik radiowy. Była to wielce przyjemna chwila, gdy po raz pierwszy usłyszeliśmy w głośniku: „Halo, halo, tu Polskie Radio, Warszawa”. Poczuliśmy się bliżej kraju, ogarnęło nas jakieś ciepło rodzinne, bijące z tych kilku słów zapowiedzi. Ustawienie masztów trwało krótko, przydało się doświadczenie z Tromsö. Prawie cały nasz dom zamienił się w jeden wielki warsztat. Ustawienie aparatów wymagało wielu prac — przygotowawczych — trzeba je było dostosować do warunków miejscowych, a warunki te odbiegały przecież od normalnych. Dyrektor i Janek zajęli się przede wszystkim uruchomieniem atmoradiografów. Zależało nam na tym, żeby w chwili odjazdu do kraju mogli już zabrać ze sobą jak najwięcej materiałów w celu porównania ich z wykresami analogicznych aparatów w Tromsö i Jabłonnie. Jak się potem okazało, była to szczęśliwa myśl, pozwalająca na wysnucie pewnych wniosków w związku z zaćmieniem słońca. Mieliśmy poważne zagadnienie do rozwiązania: gdzie umieścić samopiszące aparaty do rejestracji zmian w magnetycznym polu ziemskim. Pomieszczenie to musiało odpowiadać wielu warunkom: nie mogło znajdować się w nim żelazo w większej masie, powinno być położone w pewnym oddaleniu od aparatów zainstalowanych w naszym domku, nie bardzo jednak daleko, aby łatwo było doń trafić w czasie nocy polarnej. Poza tym musiało być dość dobrze uszczelnione, aby wahania temperatury nie były zbyt wielkie. Po obejrzeniu paru walących się domków, po rozpatrzeniu i porzuceniu projektu budowy nowego pawilonu oczy nasze skierowały się na domek, który dotychczas starannie obchodziliśmy z daleka. Powodem tego był wydobywający się z niego straszliwy odór. W budynku tym w czasie istnienia kopalni znajdował się skład mięsa dla robotników. Kiedy po porzuceniu prac w kopalni cała „ludność” wyjechała z Björnöya, w składzie pozostało jeszcze mięso. Kiedyś na wiosnę rybacy, którzy przez ciekawość zajrzeli do budynku, ze zdumieniem zobaczyli rozkładające się zwłoki wielkiego białego niedźwiedzia. Przypuszczalnie zwierzę zwabione zapachem mięsa weszło do środka. Wiatr zatrzasnął drzwi i uwięził misia. Nikt nie słyszał jego rozpaczliwych ryków i niedźwiedź zdechł wreszcie w męczarniach głodu. Stwierdziliśmy z radością, że domek ten znakomicie nadaje się do naszych celów, gdyż ma podwójne drewniane ściany, wybite wewnątrz papą i przesypane węglem, co zapewniało dostateczną szczelność termiczną. Stanęło przed nami zadanie oczyszczenia wnętrza ze wstrętnej padliny. Łysakowski i Siedlecki mężnie podjęli się tej nieprzyjemnej pracy; aby móc wejść do domku, musieli zaopatrzyć się w coś w rodzaju masek gazowych. Poruszenie padliny wywołało straszne następstwa: odór buchnął z taką siłą, że omal nie zemdleli, a później co chwilę musieli wychodzić na świeże powietrze, by ratować się przed utratą przytomności. Wreszcie mięso zostało usunięte, zapach jednak nadal był okropny. Sądziliśmy, że wystarczy wymyć podłogę wrzątkiem z sodą i wszystko będzie w porządku. Nie pomogły jednak kubły wody gorącej, mydło, soda i karbol — zapach trwał, gdyż tłuszcz wsiąknął w deski. Po trzydniowych daremnych trudach Władek postanowił wypalić podłogę tam, gdzie były plamy krwi i tłuszczu. W jednym miejscu musieliśmy spalić ją na wylot, po czym trzeba ją było naprawić. W innych miejscach powlekliśmy podłogę warstwą parafiny. Ażeby usunąć z otoczenia żelazo, powykręcaliśmy ze ścian śruby i powyrywaliśmy większe gwoździe. Następnie postawiliśmy dwa przepierzenia, przebiliśmy boczną ścianę, stwarzając w ten sposób labirynt celem osłonięcia aparatów przed prądem mroźnego powietrza. Ciemność wewnątrz panowała zupełna. Po tych przygotowaniach mogliśmy nareszcie przystąpić do ustawiania aparatów. Jako specjalista, zajął się tym Władek, ja pomagałem mu przy montowaniu i ostatecznej regulacji. Oprócz spraw naukowych leżała przed nami kwestia inna, równie ważna. Trzeba było zbadać stan prowiantów. Przez pierwszy tydzień otworzyliśmy tylko skrzynie z najpotrzebniejszą żywnością. Obecnie trzeba było otworzyć resztę. Najbardziej bałem się o bekony — wątpliwości moje okazały się słuszne. Większość z nich była popsuta, i to w sposób dowodzący, że zostały one zapakowane u nas w kraju już w stanie nieświeżym. Nie podejrzewam o złą wolę — było to zapewne niedopatrzenie. Niemniej szkoda była dla nas dotkliwa. Zaniepokojeni tym przykrym odkryciem, zdecydowaliśmy otworzyć wszystkie skrzynie i sprawdzić, czy reszta żywności jest w porządku. Podzieliliśmy nasze za-. pasy na dwie części: konserwy i inne produkty bardziej odporne na chłód umieściliśmy w magazynie przy kuchni, a resztę przenieśliśmy na górę, do pokoiku obok naszych sypialni. Chcąc ulokować na pierwszym piętrze stukilowe worki z mąką i cukrem, musieliśmy urządzić cały system dźwigów, gdyż po wąskich i stromych schodach nie mogliśmy przenieść ciężarów po prostu na plecach. W tym okresie stukilowy worek nie był dla nas zbyt ciężki, ale później, podczas nocy polarnej, gdy poczuliśmy już na sobie jej wpływ, często zdarzało się, że we dwóch z trudem przenosiliśmy taki worek. Po dziewięciu dniach od wylądowania na Wyspie Niedźwiedziej prawie wszystkie aparaty były wypakowane. Postanowiliśmy więc uruchomić już stację meteorologiczną. Od rana zabraliśmy się do ustawiania klatek. Przygotowane w Jabłonnie podstawy były rozłożone na części i ponumerowane, więc zestawienie ich razem nie sprawiałoby wiele kłopotu, gdyby nie wiatr. Dnia tego wiało silnie z południa. W zatoce Tunheim schroniło się przed wysoką falą około pięćdziesięciu statków rybackich. Rybacy podchodzili do nas grupkami z krótkim: „glaften” (dzień dobry). Odpowiadaliśmy na pozdrowienia i pracowaliśmy dalej. Marynarze stali obok i patrzyli starając się nie przeszkadzać, ale gdy trzeba było podnieść do góry — ciężką. klatkę meteorologiczną i ustawić ją na przygotowanym rusztowaniu o dwa metry ponad ziemią, kilku z nich spokojnie i w milczeniu pomogło nam szybko i sprawnie. Poczułem ku nim dużą sympatię. Twarze pokryte blond zarostem, jasne włosy, oczy niebieskie, spokojne — bila od nich siła i równowaga, a także spokój, tak obcy nam, ludziom wielkich miast. Dnia 11 sierpnia marynarze Sverre przywieźli do magazynu ostatni wagonik z koksem. Wieczorem zostaliśmy wszyscy, oni i my, zaproszeni na urodziny szefa radiostacji, Fritza Öiena — skończył trzydzieści dwa lata. Tego dnia pracę przerwaliśmy wcześniej, to znaczy już o godzinie 22. Toaleta trwała krótko, jednak maszynki fryzjerskie były w robocie. Co zanieść? Nie wiedzieliśmy, jakie zwyczaje przyjęte są w takich sytuacjach u Norwegów, a poza tym nie wszystkie skrzynie były już otwarte. Wybawiły nas z kłopotu papierosy i „czysta wyborowa”. Był to szczęśliwy pomysł — ludzie morza dużo pałą i nie mniej piją. Nie upijają się jednak na ogół. Wchodzimy wszyscy razem do radiostacji. Słychać gwar i śmiechy — zebrali się już widać dawno. Wielki pokój o trzech oknach, na bocznej ścianie tablice z amperomierzami i woltomierzami, pod nimi na podłodze maszyny stacji nadawczej, na wprost drzwi dwa nadajniki: jeden pracujący na fali długości czterystu metrów — o mocy dwustu watów, drugi — na fali od sześciuset do ośmiuset metrów — czterystuwatowy. Pośrodku pokoju rozstawiono długi stół, a na nim całą baterię butelek. We wszystkich kątach siedzą ludzie, twarze zaróżowione, oczy błyszczące, widać opróżnili już niejeden kieliszek. Witają nas z radością — ściskamy się jak starzy znajomi; wszyscy serdecznie potrząsają nam dłonie. Sadzają nas między sobą i częstują, raz po raz powtarzając norweskim zwyczajem: „Jedzcie — w kuchni mamy więcej”. Solenizant dziękuje za podarunki ale z widocznym zdziwieniem, a czasem nawet z podejrzliwością, przygląda się przezroczystej „wyborowej”. Spogląda pytającym wzrokiem to na żonę, to na brata: co z tym zrobić? jak się to pije? Widzę, że waha się, czy nas zapytać. Wreszcie przezornie wynosi butelkę do sąsiedniego pokoju. Dopiero w kilka tygodni później wyjaśniło się, że Fritz Öien po raz pierwszy w życiu widział przezroczysty, bezbarwny alkohol do picia i nie wiedział, jak go należy „używać”. Nastrój coraz weselszy, nastawiamy gramofon, zaczynają się tańce. Marynarze tańczą ze sobą. Idzie im to wcale nieźle. Wznosimy zdrowie naszego solenizanta. Fritz Öien odpowiada krótko, ale serdecznie, W tych paru słowach znajdujemy wytłumaczenie życzliwego stosunku Norwegów do nas. — Zadziwiliście nas — mówi Fritz Öien — waszym przygotowaniem i waszą postawą. Nie macie przecież żadnej przeszłości polarnej ale widzimy, że nie potrzebujecie naszych rad i wskazówek. Spodziewaliśmy się, że przyjadą do nas jacyś sędziwi, brodaci uczeni, którymi należałoby opiekować się i którzy w tutejszych warunkach byliby zawadą. Podobacie się nam bardzo, wszystko robicie sami, nie cofacie się przed żadną pracą, umiecie zarówno montować aparaty naukowe, jak dźwigać ciężary i gotować, dlatego lubimy was i szanujemy. Słowa Fritza sprawiają nam wielką przyjemność. Kapitan przemawia w tym samym duchu. Dyrektor Lugeon gorąco dziękuje im za serdeczne słowa, podkreślając nasze uznanie dla marynarzy, którzy tak dzielnie pomagali nam w pracy przy wyładunku bagażu. Rad jest, że tak serdecznie nawiązane stosunki ułatwią nam w przyszłości wspólne pokonanie trudów nocy polarnej. Na zakończenie tej uroczystości odegraliśmy na patefonie hymn norweski, a następnie „Jeszcze Polska nie zginęła”. Odbyło się to z udziałem całego chóru, w skład którego weszli i Norwegowie, w lot uchwyciwszy melodię naszego hymnu. Długo, długo w nocy ciągnęły się jeszcze rozmowy i opowiadania... Musieliśmy jednak iść spać — następnego dnia miał odpłynąć nasz statek, trzeba więc było jeszcze przygotować listy do kraju. Już od świtu zasiedliśmy wszyscy do pisania, ale wyznać muszę, że jakoś szło to niesporo. Chaotyczny natłok wrażeń, przemęczenie fizyczne, raptowna zmiana warunków, wszystko to nie pozwalało na prawdziwe oddanie obrazu i atmosfery naszego życia. Słowa rwały się i zdania wychodziły dziwnie bezduszne, dalekie od właściwej treści. W południe przychodzi telegrafista z depeszą do mnie. Dyrektor Thrane zawiadamia, że przyszedł do Tromsö list na moje nazwisko, i pyta, czy należy go otworzyć i przeteiegrafować. Nie wątpiłem, że list jest długi — wiedziałem od kogo — tym większą odczułem wdzięczność za uprzejmą propozycję. Musiałem jednak odmówić — co za pracę mieliby radiotelegrafiści z przetelegrafowaniem paru stron pisanych dość niewyraźnie i do tego po polsku. Wieczorem odwieźliśmy pocztę na Sverre. Wszyscy zebraliśmy się na dolnej platformie przy silo. Cała załoga życzy nam powodzenia w pracy, kapitan obiecuje odwiedzić. Miał naprawdę szczery zamiar uczynić to w maju 1933 roku, ale — jak się potem dowiedzieliśmy — lody Morza Białego zniszczyły mu śrubę, połamały burty i tylko pomocy innego łamacza lodów zawdzięczał ratunek przed niechybną zgubą. Wkrótce statek zadźwięczał łańcuchami kotwicy i powoli, powoli zaczął pogrążać się w żółtej zasłonie mgły, ciężko zalegającej morze. Tęsknym okiem chwytaliśmy ginącą sylwetkę. Po kilku chwilach Sverre znikł zupełnie w bryzgach szarych fal. Pocieszamy się, że jest nas pięciu i stanowimy bezwzględną większość na wyspie, żartujemy, że gdyby teraz doszło tutaj do plebiscytu, to na pewno „ludność” Wyspy Niedźwiedziej opowiedziałaby się za Polską... Sverre odpłynął, a nas życie codzienne wzięło od razu w mocne karby. W krótkim czasie poczuliśmy się tak „zadomowieni”, jakbyśmy na lata mieli liczyć pobyt na Wyspie Niedźwiedziej. Porządek dnia ułożyliśmy według pewnego systemu. Rano zwykle jeden z nas wstawał wcześniej od innych, szybko rozpalał ogień, grzał wodę do mycia i przygotowywał śniadanie. Przy posiłkach nie siedzieliśmy długo — natychmiast po skończeniu rozchodziliśmy się do swoich prac. Janek i ja mieliśmy przeprowadzić linię powietrzną do radiostacji. Przede wszystkim musiałem zająć się ustawianiem słupów; tak często przy tym widywano mnie na nich, że zyskałem sobie miano „Cześka-Słupnika”. Nazwa ta była szczególnie odpowiednia wtedy, gdy zmuszony byłem wiercić dziurę w wierzchołku dwunastometrowego słupa dla ustawienia na nim pionowo wiatromierza Wilda; wyglądałem podobno niezwykle komicznie, wystając połową korpusu ponad słup. W tydzień po naszym przyjeździe atmoradiografy zaczęły swą pracę, a stacja meteorologiczna była prawie całkowicie uruchomiona. Ale jak dostarczać energii elektrycznej do samopisów magnetycznych? Nastręczało to wiele trudności. Zbudowaliśmy sześcioprzewodową linię powietrzną długości stu metrów. Każdy przewód zawieszony był na dość dużych izolatorach, mimo to okazało się, że izolacja ta jest niedostateczna ze względu na dużą ilość soli morskiej w powietrzu. Poza tym pierwszy silny wiatr porozciągał druty powodując zbyt duże zwisy, plącząc, a co gorsza, zrywając przewody. W czasie nocy polarnej musiałem zdecydować się na zamianę linii powietrznej na kable telefoniczne, które położyliśmy bezpośrednio na śniegu. Kable te przetrwały do końca bez wypadku, nie licząc uszkodzeń spowodowanych przez naszego niepoprawnego konia — Blakkę. Bardzo dokładne obliczanie czasu było dla nas sprawą pierwszorzędnej wagi, gdyż sygnały czasowe na samopisach musiały być znaczone z dokładnością co najmniej do jednej sekundy. Mieliśmy dwa chronometry morskie zawieszone na kardanie; sprawdzaliśmy je dwa razy na dobę wedle sygnału radiowego z Nauen — w południe z dokładnością do jednej dziesiątej sekundy i o północy z dokładnością do jednej setnej sekundy. Obserwacje były zapisywane w specjalnej księdze. Do robienia znaczków na samopisach mieliśmy zegar wahadłowy z kontaktem elektrycznym. Co minuta zamykał on obwód przekaźnika, który z kolei załączał co pięć minut obwody sygnałowe. Zegar wahadłowy sprawdzany był również dwa razy na dobę. Baczną uwagę musieliśmy zwracać na nasze zegary, gdyż wahania temperatury w pokoju, gdzie się znajdowały, dochodziły do 30°C w ciągu paru godzin, powodując pewne zakłócenia w regularności ich funkcjonowania. Dla ułatwienia pracy wszystkie samopisy, prócz magnetografów, hydrografu i termografu, umieściliśmy w największym pokoju na parterze naszego domku. Tu znajdował się „mózg” naszej wyprawy. Pod lewą ścianą stały dwa komplety, czyli cztery pudła atmoradiografów z samopisem mechanicznym, tak zwanym cinemografem, falomierz i dwa przekaźniki o bardzo wielkiej czułości, poza tym bateria kondensatorów elektrolitycznych o olbrzymiej pojemności czterdziestu trzech tysięcy mikrofaradów. Pod stołami, na których umieściliśmy te aparaty, znajdowały się akumulatory. W sumie rozporządzaliśmy baterią anodową akumulatorów o napięciu sześciuset woltów i baterią do żarzenia lamp radiowych, żarówek magnetograf ów oraz wszystkich przekaźników elektrycznych, o napięciu dwudziestu ośmiu woltów. Z drugiej strony okna na tejże ścianie zawiesiliśmy dwa samopisy: jeden — miliamperomierz połączony z atmoradiografem, drugi — miliwoltomierz z anemografem systemu Papillona, zapisujący szybkość wiatru w metrach na sekundę. Pod nimi na stole ustawiliśmy chronometry: chronograf dający możność zapisywania i odczytywania czasu z dokładnością do jednej setnej sekundy, przyrząd potrzebny przy pomiarach pola magnetycznego ziemi, oraz jeszcze jeden miliamperomierz piszący, połączony z pyrheliometrem, to znaczy z przyrządem do mierzenia natężenia promieniowania słonecznego. Każdy z tych samopisów pracował bez przerwy przez cały czas trwania naszej wyprawy, poza pyrheliometrem zatrzymanym na okres nocy polarnej. Bezpośrednio nad chronometrami znajdowały się cztery elektryczne przyciski — za ich pomocą znaczyliśmy 24 godzinę na różnych samopisach. Między oknami, na wprost drzwi wejściowych, stał stół z odbiornikiem radiowym Philipsa. Początkowo głośnik zainstalowany był na ścianie ponad zegarem, ale podczas nocy polarnej przymocowałem go do sufitu nad stołem, przy którym jedliśmy, pracowali i czytali. W prawym rogu pokoju znajdowała się szafa, w której leżały paski do samopisów i części wymienne, jak piórka, sprężyny, wahadła itp. Ściana była reprezentacyjna: wisiały na niej dwa sztandary — polski i norweski, oraz brązowa tablica z napisem „Polska Ekspedycja Polarna 1932-33”, którą bezpośrednio przed opuszczeniem wyspy wbetonowaliśmy w skałę. Tuż przy drzwiach, na trzech gwoździach wisiała nasza broń długa. Pod ścianą stał niski tak zwany „pomocnik” kredensu, pozostałość z prywatnego mieszkania dyrektora kopalni, na nim gramofon z płytami. Co myśmy wycierpieli przez ten gramofon! Sąsiedni pokój przeznaczyliśmy do ładowania akumulatorów. Na urządzenie tablicy rozdzielczej użyliśmy materiału elektrotechnicznego, który znaleźliśmy w magazynach kopalni. Pokój z biurkiem, stał się naszą biblioteką, kancelarią i ambulatorium. Dobrze zaopatrzona apteczka posiadała leki wszelkiego możliwego rodzaju, a nawet komplet narzędzi chirurgicznych, który na szczęście nie przydał się nam ani razu do poważniejszych zabiegów. Tu także zawiesiliśmy dwa barometry i ustawiliśmy barograf. Pokój ten używany był podczas trwania dnia polarnego, w okresie nocy wchodziliśmy do niego tylko w celu zapisywania stanu barometru i zmiany pasków na barografie. Na parterze znajdowała się kuchenka — biała, niewielka „klitka, obok druga, trochę większa, gdzie urządziliśmy podręczny skład konserw i niektórych innych produktów, jak masło, ser itp. W rogu stała beczka, w której mieściły się jaja zakonserwowane w roztworze wapna i soli. Niełatwa to była praca zatopić sześć tysięcy jaj, niejedno jajko nie wytrzymało operacji i pękło, ale te, co pozostały, przetrwały świeże aż do maja roku następnego. Na pierwszym piętrze, w pokoju przy schodach, urządziliśmy warsztat i ciemnię fotograficzną — wydział Władka Łysakowskiego. Następne dwa pokoje to dwie sypialnie. Po przyjeździe na wyspę, gdy było nas jeszcze pięciu, Lugeon i ja spaliśmy w jednym pokoju, a pozostali towarzysze w drugim. Po wyjeździe Lugeona i Janka pozostaliśmy nadal na swych pierwotnych miejscach”. Ostatni pokój zamieniliśmy na drugi magazyn żywnościowy. Złożyliśmy w nim około dwóch tysięcy kilogramów żywności; wchodz.ąc tam zawsze obawiałem się, że mogę „wylądować” na aparaty znajdujące się na parterze, belki bowiem były obciążone ponad swą teoretyczną wytrzymałość. Innego miejsca na te rzeczy jednak nie mieliśmy. Zaznaczyć trzeba, że najcięższe zapasy, jak tłuszcze, słonina i bekony, zostawiliśmy w dużym magazynie, gdzie znajdowały się wszystkie puste, nie spalone paki. Aparaty, poza naszym domem i domkiem z magnetografami, mieściły się jeszcze w dużym, o drewnianym szkielecie namiocie, znajdującym się w odległości dwustu, może dwustu dwudziestu metrów od naszej stacji — tam dokonywaliśmy pomiarów magnetycznych bezwzględnych. Przed domem, w odległości dziesięciu — piętnastu metrów, na małym wzniesieniu ustawione były trzy klatki meteorologiczne, pluwiometr, wiatromierz Wilda i nefoskop Bessona służący do określania szybkości przesuwania się chmur na niebie oraz do oznaczania azymutu niektórych zórz. W odległości kilkudziesięciu metrów od domu urządziliśmy platformę, z której mieliśmy obserwować zorzę polarną — była tam wielka skrzynia, mająca służyć za stół, obok ustawiliśmy podstawę do teodolitu, a w promieniu dwudziestu metrów zatoczyliśmy koło, oznaczając je kilkumetrowymi słupkami umocowanymi co 30°. W razie pojawienia się zorzy bardzo ruchliwej, o zmieniającej się formie, mogliśmy od razu w przybliżeniu określić jej azymut. Upłynęły już prawie cztery tygodnie od naszego przyjazdu na wyspę. Gdy przyjechaliśmy, słońce świeciło w ciągu dwudziestu czterech godzin na dobę. Niemal niepostrzeżenie wieczory stały się wieczorami, a noce trwają już po parę godzin. Staszek rozpoczął stałe obserwacje meteorologiczne. W ciągu dnia on jeden zajmuje się nimi, a w nocy — to jest o godzinie 24 i o 1 — najczęściej ja je przeprowadzam, gdyż wieczorami jestem mniej zmęczony niż moi towarzysze. Rano natomiast wstaję trochę później. „Magnetyzm ziemski” też zaczyna pracować. Dnia 30 sierpnia mieliśmy już pierwszy arkusz papieru fotograficznego zapisany przez magnetograf — chód normalny. Z tego okresu nadzwyczaj szybkiej, nerwowej pracy na zawsze pozostanie mi jedno wspomnienie. Dnia 19 sierpnia zebrani w dużym pokoju z aparatami, szybko, prawie parząc sobie gardła, piliśmy mocną czarną kawę i rozmawialiśmy o różnych czekających nas kłopotach. Na brak ich nie można narzekać. Choćby paląca sprawa sprowadzenia węgla ze starej kopalni lub z silo. Nalegałem przebiegle i rozmyślnie na przyśpieszenie tej pracy, gdyż chciałem wykorzystać obecność Janka jako „siły roboczej”... Janek tak zmężniał, że z wątłego, bladego mieszczucha zamienił się w kwitnącego zdrowiem „wilka morskiego”. W pewnym momencie słyszymy, jak aparat samopiszący atmoradiografu zaczyna szaleć — krzywa podnosi się prostopadle do góry. Wszyscy stoimy przed aparatem i każdy wysuwa swe hipotezy. Naraz aparat cichnie i piórko spada do poprzedniej wysokości. Co to było? Niedługo czekaliśmy na wyjaśnienie — ktoś puka do drzwi. Wchodzi szef radiostacji, Öien, i prosi o pomoc — maszyny nagle przestały dawać prąd. Jako specjalista od radia, idzie z nim Janek, by obejrzeć i ewentualnie naprawić uszkodzenie. Po pół godzinie ja także zostaję wezwany na naradę. Izolacja uzwojenia prądnicy wysokiego napięcia jest przebita. Rady na to nie ma! Przewijanie prądnicy na wyspie nie należałoby do najłatwiejszych, proponujemy więc zawieźć ją do Tromsö, gdyż zapasowej nie mamy. Radiostacja na Wyspie Niedźwiedziej milknie. W parę godzin po przerwie w nadawaniu Tromsö Ingöy-Radio oraz szereg stacji nadbrzeżnych i statków na morzu zapytuje nas o powód milczenia. Radiotelegrafista z niezmąconym spokojem zapisuje wszystkie te pytania — odpowiedzieć jednak nie może. Zazwyczaj Tromsö kilka razy na dobę rozmawia z Wyspą Niedźwiedzią — tej nocy rozmowa była jednostronna. Radiotelegrafiści z Vaervarslingen pa Nord Norge zaczęli się wreszcie niecierpliwić i wiele przykrych słów popłynęło na falach eteru. Po. zniecierpliwieniu przyszła kolej na niepokój. Co robić? Zastanawiamy się, czyby nie skorzystać z naszego zespołu, wziąć z niego prąd zmienny, przerobić jeden z transformatorów, ho i... zbudować stację iskrową. Prąd — stały z grupy dostajemy od razu. Gorzej przedstawia się sprawa z prądem zmiennym, gdyż nikt z nas nie zna tego zespołu — wiele kontaktów i wtyczek pozwala na dużo kombinacji. Z zapałem bierzemy się „z Jankiem do pracy. Wszyscy ciągle patrzymy w stronę brzegów — może pokaże się jakiś zapóźniony stateczek rybacki, może jaki trawler? Ale we mgle pokrywającej morze nic nie można dojrzeć. Następnego dnia, a jest to już 20 sierpnia, o godzinie 3 rano budzi nas alarmujący krzyk dyrektora. Słychać strzały. Co to takiego? Zaspany wyskakuję z łóżka i w pidżamie wybiegam przed dom. Na wzburzonych falach kołysze się malutki stateczek rybacki. Wpadam z powrotem do domu, chwytam flagę norweską, za chwilę jest już przymocowana do linki na maszcie. Wznosząc ją i opuszczając staram się zwrocie uwagę rybaków, a tymczasem na brzegu towarzysze strzelają i wymachują rękami. Wiatr z zachodu pozwoli może rybakom na wylądowanie. W pewnej chwili z radością widzimy, że statek wykonywa jakieś skomplikowane ewolucje, cofa się, zakręca, zwalnia i wreszcie podpływa w naszym kierunku. Np malutkiej łodzi przybija do brzegu kapitan wraz z kilkoma ludźmi. Fritz Öien prosi go, by zabrał do Norwegu jego brata oraz zepsutą maszynę. Rybak wiedząc, że stacja jest rządowa, stawia bardzo wygórowane warunki, ale Fritz umie „rozmawiać” z marynarzami. Po całonocnej przyjacielskiej pogawędce, trochę zakropionej koniakiem, kapitan ostatecznie daje się udobruchać i zgadza się na proponowane przez Öiena warunki. Wkrótce statek odbija od brzegu, zabierając ze sobą maszynę i Ewalda Öiena, który w ten sposób sprawi niespodziankę swej żonie pozostałej w Norwegii — spodziewała się go przecież dopiero za jedenaście miesięcy. Statek odpływa na południe i będzie w Tromsö za trzy dni. Przez radio słyszymy, jak bardzo milczeniem Wyspy Niedźwiedziej niepokoi się Vaervarslingen pa Nord Norge. Słychać, jak nadaje raz po raz sygnały „CQ... CQ... do wszystkich... do wszystkich... do wszystkich statków na Morzu Barentsa...” z prośbą, żeby popłynęły w kierunku wyspy. Następnej nocy — nikt wtedy nie spał na wyspie — rozlega się nagle ryk syreny. Z domu telegrafistów wyskakuje Fritz i biegnie do miejsca, gdzie leży nasza łódź. Pędzimy za nim, pomagamy opuścić łódź na wodę i we trzech, on, Janek i ja, wsiadamy do niej. Janek przy sterze, my przy wiosłach. Nie upłynęliśmy nawet pięćdziesięciu metrów od brzegu, gdy raptem czujemy i widzimy, że łódź zagłębia się coraz bardziej, woda zalewa nogi. I co się okazuje? Zapomnieliśmy zatkać otwór w dnie łodzi! Öien kieruje łódź z powrotem do brzegu, my wiosłujemy z całych sił, a przez ten czas Janek szuka gorączkowo jakiegoś kołka lub korka, aby zatkać dziurę. O parę metrów od brzegu, gdy w łodzi chlupotała już masa wody, znalazł się wreszcie kołek i otwór zatkaliśmy. Czym prędzej zabraliśmy się do wylania wody i ze zwiększoną energią popłynęliśmy w kierunku statku. Podpływamy. Przez burtę wyciąga się Mika par rąk, łapią linę, chwytają nas za ręce i — w chwili gdy fala podnosi łódź — jesteśmy na pokładzie. Otaczają nas marynarze, twarze obrośnięte, pokreślone bliznami, oczy spokojne, ręce w kieszeniach, w zębach krótkie fajeczki. Pomogli, a teraz spokojnie patrzą na nas. Wchodzimy na mostek. Wyjaśnia się, że kapitan schwytał sygnały CQ i natychmiast skierował swój stateczek do brzegów wyspy. Idziemy do stacji nadawczej statku, kapitan osobiście mówi przez mikrofon do wszystkich statków i trawlerów, że na Wyspie Niedźwiedziej wszystko w porządku, wszyscy zdrowi, tylko prądnica radiostacji zepsuta, a szef stacji i członkowie polskiej ekspedycji polarnej znajdują się na pokładzie. „CQ... CQ... CQ... — do wszystkich — do wszystkich — do wszystkich” — dźwięczy mi w uszach. Ogarnia mnie wielkie wzruszenie. Zdaję sobie sprawę, że weszliśmy do wielkiej rodziny ludzi morza i chociaż na tej dalekiej wyspie jesteśmy sami, wielu jednak mamy przyjaciół. Każdy z tych ludzi troszczy się o nas tak jak o innych towarzyszy na morzu. Wzbiera we mnie fala jakiegoś zaufania, poczucie pewności i braterskiej więzi. Kapitan prosi nas do kabiny. Niewielka, wyłożona boazerią, na podłodze dywanik, stół nakryty szarym obrusem, w rogu piecyk elektryczny, silna żarówka, łóżko zasłonięte białymi firankami — wszystko to robi miłe wrażenie. Częstuje nas mocną, wonną kawą, ulubionym napojem ludzi północnych mórz. Prosimy, żeby oprowadził nas po statku. Na mostku kapitańskim rzuca się nam w oczy aparat do mierzenia głębokości morza za pomocą echa. Działanie jego polega na tym, że umieszczony na statku nadajnik wysyła fale ultradźwiękowe, te odbijają się od dna i powracają do odbiornika. Czas od wysłania do powrotu fali pozwala na określenie z dużą dokładnością odległości statku od dna morskiego. Aparat konstrukcji Marconiego, patent Polaka Chilowskiego, zapisuje na taśmie papieru od razu całkowitą odległość w stopach. Zwiedzamy statek dalej. Drobne szczegóły wprowadzają nas w podziw, wszystko błyszczy czystością. A jest to niewielki, zaledwie dwustutonowy statek rybacki. Po powrocie do kabiny proszę kapitana o papier i ołówek — chcąc napisać parę słów do kraju. Gdy mu daję pieniądze na znaczek pocztowy, ze spokojnym oburzeniem odmawia: list dojdzie — chyba że statek zatonie — jemu zaś zrobię przyjemność pozwalając na tę drobną przysługę. Musimy wracać. Na pokładzie widzę parę koszy napełnionych po brzegi rybami — to dla nas. Nie możemy jednak zabrać wszystkich, gdyż nie zmieściłyby się w łodzi. Na brzegu oczekuje reszta mieszkańców wyspy. Opowiadamy o wizycie na statku. Długo rozprawiamy o tym — życzliwość załogi dodała ram otuchy na przyszłość. Z sympatią patrzymy na oddalający się H-23 (taki był znak trawlera). Jest dla nas symbolem braterstwa ludzi Dalekiej Północy. Nie wszystkie jednostki na Morzu Barentsa słyszały uspokajające sygnały CQ nadane z trawlera. W parę godzin później kilkanaście statków rybackich różnych narodowości podpłynęło pod Wyspę Niedźwiedzią. Dziesiątki ludzi przeszło przez naszą stację. Wypadek ten zdecydował, że nigdy, podczas najcięższych nawet chwil pobytu na wyspie, nie czuliśmy się osamotnieni. Wiedzieliśmy, że ludzie morza zawsze przyszliby nam z pomocą, gdyby zaszła tego potrzeba. Praca organizacyjna stacji jest na ukończeniu. Służba meteorologiczna i czasu pracują już normalnie. Dwa razy dziennie odbieramy sygnały radiowe. Lugeon wraz z Siedleckim sprawdzają i cechują codziennie samopisy meteorologiczne. Dzień 28 sierpnia jest dla nas świętem — rano przychodzi Fritz zawiadamiając, że brat jego powrócił z prądnicą do stacji radiowej i... przywiózł pocztę. Pierwsza poczta na wyspie... Jakże rzadko mieliśmy ją otrzymywać w przyszłości! W tym momencie dopiero uświadomiłem sobie, że już parę tygodni upłynęło od chwili, gdy mieliśmy ostatnie wiadomości od naszych bliskich. Dziwna cisza panowała tego ranka: każdy z nas w innym kącie przeglądał — bo na czytanie dokładne nie było czasu — swoją korespondencję. Od czasu do czasu jakiś okrzyk: ważna wiadomość lub też ukłony dla wszystkich. Przeglądamy pisma przebiegając wzrokiem artykuły o wyprawie. Jest ich więcej i są pisane jakby w trochę przychylniejszym tonie niż te, które ukazywały się przed naszym wyjazdem. Wkrótce w pokoju słychać tylko skrzypienie piór po papierze. Statek, który przywiózł prądnicę, wraca do Norwegii, śpieszymy się więc, żeby przesłać i podzielić się z najbliższymi choćby częścią wrażeń. Po odejściu statku zabieramy się do dalszej pracy — musimy zająć się przygotowaniem zapasu węgla. Jeden transport został przywieziony przez Janka i Staszka, zamorusanych aż po białka oczu. Skarżą się, że musieli w pocie czoła wybierać węgiel z hałdy węglowej koło wejścia do kopalni. Norwegowie radzą nam pojechać z wózkiem do silo i stamtąd czerpać węgiel. Jest podobno znacznie lepszy — ten tutaj nie bardzo nadaje się do palenia. Czujemy już, że z opałem będzie w przyszłości kłopot, ale cóż robić — jedziemy. Silo jest to urządzenie do ładowania węgla na statki transportowe — budynek w kształcie leja wysokości trzydziestu metrów. Na górze tor kolejki, po którym wjeżdżały specjalne wagoniki i wysypywały do leja węgiel. U dołu znajdowały się długie rynny metalowe, które można było opuszczać do luk okrętowych i nimi zsypywać węgiel. Obecnie węgiel w silo zalegał pięcio-siedmiometrową warstwą. Trzeba było urządzić cały system bloków, aby w starej beczce wyciągać po sto — sto trzydzieści kilogramów tego cennego paliwa. Najnudniejszą pracą było kręcenie korbą dźwigu; zdawało się, że beczka nigdy nie ukaże się ponad otworem, a poza tym mięśnie nasze odmawiały już posłuszeństwa. Praca ta trwała dwa dni i dała w rezultacie około czterech ton węgla. Wagonik przepychaliśmy jak najbliżej domu, a następnie zaprzęgaliśmy Blakkę — nie bez trudności zresztą — do wózka i przewoziliśmy węgiel bezpośrednio pod dom. Wtedy to po raz pierwszy zapoznaliśmy się bliżej z tym dziwnym zwierzęciem — Blakką. Blakka jest koniem, ale nie takim zwyczajnym. Specjaliści określiliby, że jest to „pony” — mały konik z Islandii. (Takimi końmi wybrał się Scott na podbój bieguna południowego. Było to jedną z przyczyn niepowodzenia tej tragicznej wyprawy angielskiej, której wszyscy członkowie zginęli). Dziwna to była klacz: niska, pokryta gęstymi, brunatnymi i splątanymi kłakami. Kolor „blakk” znaczy po norwesku „kasztan”. Głowa krótka, grzywa i ogon nigdy nie ucinane imponują długością. W spojrzeniu Blakki było coś, co nakazywało z szacunkiem trzymać się z dala. Klacz odznaczała się ponadto wrodzonym talentem do gryzienia i kopania. Ale przy pracy — pod warunkiem, że udało się ją do niej nakłonić — nie było chyba lepszego konia. W zimie, gdy bliżej zapoznaliśmy się z tym dziwnym zwierzęciem, zaczęliśmy nie tylko lubić Blakkę, ale i podziwiać. Rzadko chyba zdarza się koń, który — by jadał mięso lub ryby... Blakka przepadała za jednym i drugim. Miała także inne ulubione przysmaki: konserwy rybne, nasze desery, a specjalnie kompoty ze śliwek. Ale o tym opowiem przy sposobności. Dnia 31 sierpnia z samego rana dyrektor Lugeon zawiadomił nas, że po obiedzie odbędzie się konferencja. Zajęliśmy się obiadem wcześniej niż zwykle i już o godzinie 22 byliśmy gotowi. Należało omówić program pracy i pomyśleć o każdym szczególe — musieliśmy zmienić i przystosować do naszych warunków i możliwości program Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. Ustanowiliśmy następujący rozkład obserwacji stałych według czasu południka Greenwich: godzina rodzaj obserwacji: 1.00 — obserwacje meteorologiczne i zórz polarnych 4.00 — j.w. 7.00 — j.w. 9.00 — kontrola wszystkich samopisów i zmiana pasków 11.00 — odbiór sygnałów czasu przez radio oraz kontrola zegarów i chronometrów 13.00 — obserwacje meteorologiczne i zórz polarnych 16.00 — j.w. 19.00 — obserwacje meteorologiczne i zórz polarnych 22.00 — j.w. 23.00 — druga kontrola czasu. Podczas dnia polarnego obserwacje zorzy polarnej zastąpione były przez obserwacje chmur. Organizacja prac rozróżniała siedem służb odrębnych. Były to: 1. służba czasu i chronograficzna 2. akumulatory 3. pełna obserwacja meteorologiczna 4. obserwacje i fotografowanie chmur i zorzy polarnej 5. natężenie promieniowania słonecznego 6. atmoradiografy elektryczności atmosferycznej i pokrewne zjawiska 7. magnetyzm ziemski (samopisy i pomiary absolutne) Poza tym omówiliśmy szczegółowo wszystkie inne prace naszej wyprawy. Po upływie pięciu godzin konferencja była zakończona. My trzej, którzy pozostawaliśmy na wyspie, patrzyliśmy na siebie pytająco: każdy chciał zgłębić swego towarzysza, dowiedzieć się, czy zrozumiał dobrze, że musimy dać wszystko z siebie, że praca nasza musi przynieść jak najlepsze wyniki. Przed pójściem spać przybiegł do mnie Staszek. —. Czesiek, może kupisz ode mnie książki, które przywiozłem ze sobą? Bo teraz to już wiem na pewno, że nie będę miał czasu na ich otwarcie... Tak źle wprawdzie nie było, ale upłynęło wiele tygodni, zanim mogliśmy zabrać się do czytania czegokolwiek. Coraz częściej była mowa o powrocie naszych dwóch towarzyszy do kraju. Rozmowy z telegrafistami, długie nocne narady; Norwegowie pocieszali nas ciągle, że to nic trudnego, ale... odmawiali uparcie wezwania jakiegokolwiek statku — przepisy pozwalają na to jedynie w wypadku nadzwyczajnym. Mogliśmy więc tylko zapytywać prywatnie. Cztery razy dziennie, bezpośrednio po sygnale ostrzegawczym, telefoniści nadawali sygnały CQ, a następnie grzeczną prośbę o podpłynięcie pod wyspę i zabranie pasażerów. Na ogół jednak statki pływały albo zbyt daleko, albo w innym kierunku, albo też o tej burzliwej porze roku po prostu bały się Wyspy Niedźwiedziej, znanej ze swych zdradliwych podwodnych skał. Cieszyliśmy się już, że będziemy mieli o dwóch towarzyszy więcej przez kilka tygodni, a może i dłużej... Dzień po dniu upływał im na wyczekiwaniu, a nam na wciąganiu się w pracę systematyczną i ulepszaniu naszego ogniska domowego. Z „ogniskiem” mieliśmy duży kłopot; węgiel björnöyanski nigdy nie był zbyt świetny, a sprowadzony przez nas należał do średniego miejscowego gatunku. Efekt był taki, że musieliśmy dwa razy dziennie czyścić piec, wyrzucając całe góry kamienistego, nie spalonego żużla. Podczas zimy przekonaliśmy się, że można nim palić nieźle i przy tym tak, aby nie było tyle popiołu. Trzeba było tylko nauczyć się, jak się to robi. Dnia 6 września około godziny 22.30, gdy wszyscy spokojnie pracowaliśmy w domku, wpadł nagle dyrektor Lugeon wołając: „Zorza! Zorza!” Głos jego świadczył o niezwykłym podnieceniu. Po chwili zrozumieliśmy przyczynę: przed oczyma naszymi roztoczył się jeden z najpiękniejszych cudów” przyrody. Na niebieskim tle nieba zapaliły się tysiączne, wielokolorowe wstęgi — falując zmieniały swe kształty i ukazywały się w coraz nowych, fantastycznie pięknych formach i barwach. „Raptem cały strop niebieski zamienia się w jeden wielki fajerwerk — pisze dyrektor Lugeon w swych pamiętnikach. — Snopy światła spadające jakby z zenitu pełzają po szczerbatych graniach skał. Przez chwilę wydaje się, że ten ogień z nieba wznieci pożar na ziemi. Olbrzymie, poskręcane, zielonkawo fosforyzujące węże, to znów szerokie pasma fioletowych frędzli kłębiąc się wystrzelają z jarzącego ogniska”. Oszołomieni roztaczającym się przed nami wspaniałym widokiem, staliśmy jak wryci, zapominając, że przecież trzeba mierzyć wysokość dolnej krawędzi zorzy nad horyzontem i rysować następujące po sobie obrazy. Stałem cały czas z aparatem fotograficznym, ale przyznaję ze skruchą, że nie zrobiłem ani jednego zdjęcia, wpatrując się tylko pełen zachwytu w niebo. Mniej więcej po pół godzinie wibrowanie barw uspokoiło się i dziwaczne, strzeliste kształty zaczęły przygasać i zlewać się powoli z granatem nieba. Zjawisko to będziemy mogli obserwować codziennie aż do marca, jeśli nie będzie gęstych chmur i mgieł. Statku wciąż nie ma. Jeden z trawlerów angielskich, znajdujący się koło Ziemi Franciszka Józefa, obiecał początkowo, że podpłynie pod wyspę w drodze powrotnej do kraju, teraz jednak zawiadomił nas, że zła pogoda i obciążenie statku balastem dobrego połowu nie pozwalają na spełnienie obietnicy. Kilkakrotnie wieczorem widzimy światełka na horyzoncie, ale wiatr dochodzi do stu kilometrów na godzinę, nie może więc być mowy o przybiciu statku do brzegów wyspy. Zrozpaczeni postanowiliśmy już depeszować do Tromsö z prośbą o zakontraktowanie dla naszych towarzyszy specjalnego statku, gdy pewnej nocy ukazało się na widnokręgu światełko, które następnie poczęło zbliżać się ku nam. Statek zauważył nasze sygnały świetlne i kapitan wylądował na wyspie, aby zapytać, czym może służyć. Dowiedziawszy się jednak, że chodzi tylko o zabranie dwóch pasażerów do Tromsö, zażądał astronomicznych sum. Prowadzenie pertraktacji oddaliśmy ufnie w niezawodne ręce Fritza Öiena, który szybko doszedł z kapitanem do porozumienia. Pakujemy walizy i oddajemy marynarzom, którzy zabierają je natychmiast — po pasażerów zgłoszą się za kilka dni, wracając z połowu ryb. Z godziny na godzinę należy spodziewać się powrotu statku. Ostatnie chwile pobytu na wyspie poświęcają nasi towarzysze omówieniu szczegółów technicznych pracy, udzieleniu nam instrukcji w sprawach łączności ze światem. Dzięki uprzejmości Vaervarslingen pa Nord Norge będziemy mogli przesyłać do Tromsö depesze bez żadnej opłaty — stamtąd będą przetelegrafowywane dalej w zwykły sposób; poza tym Vaervarslingen zajmie się naszą pocztą, gromadząc u siebie listy i przesyłki w celu dostarczenia ich nam przez statki rybackie. Do dyspozycji dyrektora Thrane zostawiliśmy pewną skromną sumę, z której pokrywać będzie wszystkie nasze ewentualne wydatki, jak również zakupywać dla nas żywność, brakujące pomoce naukowe itd. Wszystkie te sprawy muszą być omówione z największą dokładnością, żeby uniknąć w przyszłości przykrych niespodzianek. Niezależnie od tych konferencji pracujemy dalej nad ostatecznym wykończeniem stacji. Zakładamy telefon między naszym domkiem a Norwegami, instalujemy dwa aparaty typu polowego. Kabel układamy bezpośrednio na kamieniach. Innowacja ta podoba się bardzo naszym sąsiadom. Po południu pierwszy telefon — zaproszenie na czarną kawę. Poczuliśmy się od razu jak w stolicy, a przez te kilka tygodni zdołaliśmy już wiele rzeczy zapomnieć z wielkoświatowego życia. Strzyżemy się, uroczyście myjemy i udajemy się na wizytę. Norwegowie podają do kawy kruche ciasteczka — znakomite. Postanawiamy zrewanżować się i poczęstować ich w przyszłości jeszcze lepszymi. Stosunki z radiotelegrafistami, początkowo dość oficjalne, powoli przemieniają się w coraz bardziej zażyłe. Dnia 14 września około południa zabrzmiał wreszcie tak oczekiwany dzwonek telefonu: marynarze są już w radiostacji. Stateczek zatrzymał się na południu wyspy w zatoce Sórhamna, trzeba więc będzie przejść pieszo szesnaście kilometrów. Pogoda nienajlepsza, ołowianoszare chmury ciężko zwisają nad głowami. Ostatni posiłek przechodzi bardzo szybko — my trzej „wyspiarze” jesteśmy mocno zdenerwowani. Nic dziwnego — już za parę godzin zostaniemy sami na przeciąg całego roku. Co rok ten przyniesie? Czy potrafimy sprostać naszym zadaniom? Warunki życia na wyspie zapowiadają przecież ciężką i odpowiedzialną pracę. To nie przelewki. Wyruszamy — dwóch Norwegów i nas... jeszcze pięciu. Wiatr dmie w twarz, chwilami tnie śniegiem. Droga ciężka, nogi ślizgają się po zwałach kamieni, co chwila wpadamy w wodę. Jeziorka, kamienie, nieruchome, martwe pustkowie... Idziemy równolegle do Góry Niedoli, szczyt jej jak zawsze okryty jest zasłoną chmur. Na południowej stronie wyspy widzimy ostre kontury gór. Planujemy małą wycieczkę w tę stronę, dotychczas zupełnie nie zbadaną, gdyż słyszeliśmy, że jest tam dużo ptaków, a nawet i białe lisy. Po godzinie żegna nas Władek, który musi wracać na stację, aby punktualnie, zgodnie z planem, wykonywać obserwacje. Dziś jego kolej.. Dochodzimy do rwącego potoku górskiego, płynącego po dnie kanionu. Po obu stronach prostopadłe zbocza, wznoszące się na wysokość przynajmniej czterdziestu metrów. Musimy zejść z jednej ściany, aby zaraz piąć się w górę. Jeszcze dwa kilometry i jesteśmy na skałach spadających pionowo do morza. W kilku miejscach wysokość ich dochodzi do stu kilkudziesięciu metrów. Wspaniałe wrażenie. Idący przed nami Norwegowie zatrzymują się nad brzegiem położonym trochę niżej od innych. Spod ich nóg spada w dół lina. Czyżby tędy trzeba było zejść w dół? Pewna konsternacja — ale krótko trwająca. Zaczynam schodzić pierwszy; zbocza nachylone pod siedemdziesiątym stopniem — wrażenie, że idzie się po ścianie prostopadłej — wysokość około dwunastu pięter. Na dole „plaża”, wąski, kilkukilometrowy pasek, pokryty oślizgłymi kamyczkami. W naturalnej zatoce, którą stworzyła tu przyroda, widzimy parę stateczków wyglądających śmiesznie, jak dziecinne zabawki, przy olbrzymich ścianach skalnych, wznoszących się na kilkadziesiąt metrów ponad poziom morza. Na falach kołysze się łódź z marynarzami. Morze jest silnie wzburzone i wali z hukiem o skały. Odbicie od brzegu będzie bardzo trudne. Nadchodzi chwila pożegnania. Jesteśmy bardzo poruszeni; w powietrzu krzyżują się urywki rozmów, rady dla nas, ostatnie polecenia do kraju — chciałoby się powiedzieć tyle rzeczy ważnych, a wypowiada się tylko nic nie znaczące słowa. Pełne troski spojrzenie dyrektora Lugeona bada uważnie nasze trochę pobladłe z wrażenia twarze. Nie spodziewał się tak trudnych warunków pracy. Na to spojrzenie odpowiadamy mu uśmiechem: może być pewien, że nie zawiedziemy. Mocny uścisk dłoni, skok i... towarzysze nasi są już w łodzi. Czekamy, aż nadejdzie większa fala, i spychamy łódź daleko w morze. Wątła łupinka ginie nam z oczu w głębokich bruzdach spienionej wody. Już nie słychać nic prócz ryku wzburzonego morza. Trzy salwy honorowe z naszych rewolwerów na pożegnanie. Morze szumi niespokojnie u stóp czarnych skał. Ciężkie chmury pokrywają horyzont. Wracamy. Wejście pod górę bardzo uciążliwe. Przed nami idą dwaj Norwegowie, rozmawiają w swym rodzinnym języku; my o parę kroków za nimi — w milczeniu. Tylko od czasu do czasu ktoś rzuca parę słów o szarym, ponurym widoku skał i wód, jaki się wokół roztacza. Obco nam bardzo. W pewnej chwili na tle ciemnego nieba wystrzela słup świetlny — zorza. Z jednej strony ukazuje się jasny, prawie jednokolorowy łuk, a z drugiej niebo drga całą gamą barw... Zapominamy o zmęczeniu, o kamieniach, o które potykamy się ciągle, o przemoczeniu po kolana — jesteśmy całkowicie pochłonięci tym wspaniałym, niezapomnianym obrazem. Urzeka nas widok pokrytych śniegiem szczytów gór w zielonkawym świetle niespokojnych smug zorzy polarnej. Późno w nocy, gdy dochodzimy do domu, dziwna cisza odbija kroki. Samotność ciąży nam w tej chwili, ale szybko przezwyciężamy ten nastrój. Rozkład prac nie pozwala na rozmyślania. Rozdzielamy między siebie obserwacje na godziny nocne i zmęczeni rzucamy się na łóżka. ZOSTALIŚMY SAMI Dnia 15 września rano budzimy się z nieznośnym uczuciem osamotnienia. Każdy jak najszybciej zabiera się do jakiejś pracy — chce przyzwyczaić się do myśli, że tak już cały rok będzie trwało. A pracy jest bardzo dużo. To nas ratuje. Trzeba ostatecznie wyregulować samopisy magnetyzmu ziemskiego, inne aparaty też wymagają pewnych małych poprawek, wyskalowań i porównań. Najwięcej zachodu wymaga domek: trzeba go przygotować na zimę, uodpornić przed wiatrami. Wiatr, jaki wiał przez jedną dobę dwa tygodnie temu, dał małą próbę tego, co nas czeka. Uszczelniamy więc okna oklejając je od wewnątrz paskami papieru, a z zewnątrz obijamy papą. Żałobnie wygląda dom po tej operacji, ale może będzie nieco cieplej. Jeden z masztów antenowych ma już wygiętą górną rurę — musimy go opuścić. Mamy już niezłą praktykę pod tym względem, szybko więc doprowadzamy maszt do porządku. Wiatr i chłód. Temperatura ciągle spada, wynosi najwyżej 1°C powyżej zera. Nie pomaga to w pracy. Sypialne pokoje musimy dokładnie uszczelnić. Każde okno składa się z trzech części; dwie z nich zupełnie zaklejamy grubym papierem. Drzwi zawieszamy płótnami namiotowymi i kocami. Przestawiamy i układamy wszystko tak, aby życie nasze urządzić jak najwygodniej. Sprawa kolejności obserwacji: nikt nie może być pokrzywdzony, trzeba myśleć o tym, że pozostajemy tutaj cały rok, trzeba więc siły równomiernie rozłożyć na cały czas. Pierwszy z nas ma wstać o godzinie 7 i robić wszystkie obserwacje do godziny 19. Drugi wstanie o godzinie 9 — do niego przez cały dzień należy troska o nasze żołądki oraz utrzymanie porządku; ten sam o godzinie 19 przejmie obserwacje, które prowadzi do godziny 1 w nocy. Od godziny 4 obserwacje zorzy polarnej robi ten, który wstał o godzinie 7 rano dnia poprzedniego. Trzeci wstanie dnia następnego o godzinie 7 rano. Zmienialiśmy rozkład zajęć co dwa dni. Ma się rozumieć, że w miarę zmian w obserwacjach zmienialiśmy także system pracy. Dopiero w maju 1933 roku doszliśmy do tego, że każdy z nas co trzeci dzień był wolny, ale musieliśmy przedtem nauczyć się wielu, wielu rzeczy. Każdy z nas wciąga się w swoją pracę nie zaniedbując spraw wspólnych. Z dnia na dzień światło słoneczne świeci coraz krócej. Obecnie, w końcu września, dzień trwa od godziny 5 do 15, to jest dziesięć godzin, ale za cztery tygodnie słońce świecić będzie tylko od godziny 8 do 12, a od dnia 4 listopada — zaledwie jedną godzinę i jedną minutę. Dnia 5 listopada słońce nie wzejdzie już ponad horyzont; przez parę dni widzieć będziemy, jeszcze na południowej części nieba jego odblaski, ale tylko przez refrakcję. A później nadejdzie panowanie ciemności. Mamy obecnie jeszcze dziesięć godzin światła dziennego, a raczej mielibyśmy, gdyby nie ciężkie, szare masy chmur nisko zwisających nad naszymi głowami. W rzadkich tylko chwilach przeziera przez nie błękit nieba i błyskają gwiazdy łub księżyc. Szarostalowa, wroga zasłona prawie cały czas odgradza nas od światła. Lampa palić się musi coraz dłużej. Do pracy lub czytania używamy lampy żarowej, dającej silne, białe światło. Zużywa ona jednak bardzo dużo nafty, więc oszczędność nie pozwala nam na stałe jej palenie. Na co dzień służy zwyczajna lampa knotowa. Oto jeszcze jeden ze skutków przymusowej oszczędności. W ramach okrojonego do ostatnich granic budżetu mogliśmy sobie pozwolić na jedną tylko beczkę nafty i jedną benzyny. Coraz dłużej też pracuje odbiornik radiowy. Przyzwyczajamy się do niego tak, że gdy tylko głośnik na chwilę umilknie, cisza, która naraz zalega, staje się przykra i drażniąca. Dotychczas nie znamy szczegółów przejazdu dyrektora Lugeona i Janka do Tromsö. Dowiedzieliśmy się tylko przez radio, że dopłynęli szczęśliwie. „Po sześciu tygodniach wichrów i burz nie rozumiemy już ciszy — pisał do nas później dyrektor Lugeon. — A czym to będzie po trzynastu miesiącach dla was, zimujących na wyspie?” Spodziewamy się, że otrzymamy od dyrektora i Janka realne dowody pamięci w postaci świeżych kartofli, zapałek, igieł do prymusów, których wzięliśmy za mało, koszulek zapasowych do lampy żarowej i różnych drobnych uzupełnień naszych zapasów. Nadzieję te spełniły się wkrótce i pewnego dnia przyszedł telegrafista Öien z wiadomością, że jakiś kuter rybacki zabrał dla nas z Tromsö pocztę i różne przesyłki. Statek nie ma radia i Tromsö uprzedziło, że jeśli usłyszymy trzykrotny sygnał z morza, będzie to dowodem, że nie mogąc lądować koło nas statek dostawi przywiezione rzeczy do Sörhamna. Nie uśmiecha się nam myśl maszerowania szesnaście kilometrów po kamieniach i wodzie, tym bardziej że dzień obecnie trwa już tylko kilka godzin. W parę dni później, gdy wyspa drżała w posadach pod uderzeniami fal, poprzez huk morza usłyszeliśmy trzykrotny, przygłuszony wyciem wiatru ryk syreny. W odległości kilkuset metrów od nas, w szarym półmroku przepływał mały stateczek kierując się na południe. Była godzina 16. Norwegowie idą z nami. Zapadał już mrok. Dopiero więc następnego dnia z rana zdecydowaliśmy się wyruszyć do Sörhamna. Zabieramy plecaki i płótno namiotowe do pakowania; z przerażeniem myślimy o worku z kartoflami — będziemy mogli wziąć ze sobą jedynie trzydzieści kilogramów, a reszta, zostawiona na brzegu, na pewno przemarznie. Ranek mglisty, szary, nie zachęcający do „przechadzki”. Ubieramy się więc w nieprzemakalne komplety. Przy wyjściu czuję, że z butami dzieje się coś niedobrego, a noszę je przecież dopiero trzeci miesiąc. Szybkim krokiem posuwamy się na południe. Należałoby to raczej nazwać skakaniem, trzeba bowiem iść po kamieniach oślizłych, ostrych, co chwila potykając się. Nogi grzęzną w wyrwach, połamanie kości grozi w każdej chwili. Po trzech godzinach dochodzimy wreszcie do strumyka. Niedawno niewielka jeszcze strużka wody zamieniła się w rwący potok. Długo chodzimy wzdłuż brzegu, aby zadecydować, że... najlepiej przejść nie namyślając się wiele. Kąpiel niezbyt przyjemna, temperatura powietrza wynosi około 0°. Nie ma mowy o zdjęciu i wysuszeniu butów — trzeba się śpieszyć. W zatoce maleńki kuter kołysze się na silnie wzburzonym morzu. Chwilami zapada się w nie, jakby już tonął, nagle fala wynosi go wysoko w górę w białym obramowaniu piany. Musimy opuścić się na linie z nadbrzeżnych skał aż na skrawek dolnej platformy. Jest zimno — nieprzyjemna, lepka mgła zaczyna nas przenikać, czujemy ją niemal namacalnie. Budzi wstręt, po prostu dławi. Malutką platformę na dole zalewają metrowe fale, które załamują się tuż u naszych stóp. Co chwila wznosi się przed nami groźna, prostopadła ściana wody. Jak będzie tu mogła przybić łódź? W szarym świetle widzimy, jak od stateczku odbija łódka i po chwili zbliża się do nas na odległość trzydziestu — czterdziestu metrów. Na dziobie stoi jakiś człowiek i coś krzyczy. Nie rozróżniamy słów. Z dużą ostrożnością łódź podpływa do brzegu, ale nie może lądować, gdyż załamująca się przy brzegu fala przewróciłaby ją od razu. Kapitan — to właśnie on stał na dziobie łodzi — krzyczy, że jutro spróbuje podpłynąć do wyspy od północy albo... odwiezie z powrotem pocztę i prowianty do Norwegii. Łódź oddala się. Patrzymy na nią ze smutkiem i rezygnacją — byliśmy tak blisko naszych przesyłek, a teraz kto wie, kiedy je dostaniemy — może dopiero za... pół roku. Pewny byłem, że inna okazja nie zdarzy się w najbliższym czasie. Ciemno. Coraz gęstsza mgła otula nas i przytłacza swym płynnym ciężarem. Wydaje się, że zadusi. Z trudnością wspinamy się po dwunastopiętrowej ścianie skały. Zjadamy po kawałku suchara (te zawsze mamy ze sobą), potem papieros lub fajka i szybko w drogę. Tym razem niedługo zastanawialiśmy się przy przejściu potoku — przebrnęliśmy go w tym samym miejscu co poprzednio. Nogi i tak były już przemoczone. Droga wydaje się nam jeszcze cięższa — nie widać, gdzie stawiamy stopy. Co chwila jakiś okrzyk po polsku lub norwesku; któryś z nas ćwiczy „padnij”. Idziemy jednak szybko naprzód, zdecydowani na wszystko. W pewnej chwili czuję, że po kolana wpadam do wody. Nie zdążyłem uprzedzić towarzyszy i... wszyscy naraz „pływamy”. Strumyk ten to dowód, że zabłądziliśmy. Dalej iść nie warto. Cofamy się i naradzamy. Norwegowie radzą, aby iść bardziej na lewo, my zaś — aby na prawo. I oni, i my nie orientujemy się, gdzie jesteśmy. Rozłączamy się więc i ruszamy w przeciwne strony. Nie uszedłem paru kroków, gdy zaczepiam podeszwą o kamień i leżę jak długi. Boję się podnieść. Unoszę ostrożnie najpierw jedną nogę, potem drugą. Wszystko w porządku, tylko z butem coś dziwnego się stało: czuję stopą kamienie. Oglądam, a raczej obmacuję but — podeszwa urwana. Próbuję umocować ją znalezionym w kieszeni kurtki kawałkiem sznurka, mało to jednak pomaga. Trzeba się śpieszyć — zimno, głodno i do domu... może niedaleko, ale gorzej, bo nie wiadomo, którędy. Błądzimy tak jeszcze godzinę, a może nawet więcej — ciągła równina. Gdzie podziała się Góra Niedoli? Staszek i ja mieliśmy przy sobie rewolwery; nosiliśmy je raczej jako środek sygnalizacyjny niż obronny. Strzelam w powietrze i słucham, skąd echo odpowie. Odgłos słychać przed nami, tam więc musi znajdować się góra. Ruszamy w tę stronę. Po chwili znów strzelam — echo jest już wyraźniejsze, idziemy więc w dobrym kierunku. Powoli teren wznosi się i w pewnej chwili raptownie wkraczamy na zbocza Góry Niedoli. Skręcamy na lewo starając się iść równolegle do zbocza. Powinniśmy dojść do brzegu morza. Miniemy co prawda nasz domek, ale pewniejsi będziemy, że trafimy do niego. Moje buty zupełnie wypowiedziały posłuszeństwo: obydwie podeszwy odpadły. Idę w skarpetkach — rad jestem, że wziąłem dwie pary, i to dość grubych. Naraz alarm — przed Staszkiem otwarła się przepaść. Siadamy nad nią. Co robić? Schodzić niebezpiecznie, gdyż może to być kilkupiętrowa prostopadła ściana. Po krótkiej naradzie decydujemy się jednak: Staszek trzyma mnie za głowę, a ja jako, najdłuższy” mam spuścić się w tę nieznaną głębię. Z wielką ostrożnością zsuwam się w dół i... nie zdołałem jeszcze rozprostować nóg, gdy już dotknąłem kamieni. Macam wokoło — przepaści jakoś nie mą. Okazało się, że siedzimy na dość dużym głazie. Co chwila przystajemy. Coraz silniej słychać szum morza. Na lewo błyska słabe światełko. Co to jest? Pewnie jakiś statek. Łoskot morza rośnie. Skręcamy z naszej drogi — światło staje się coraz Wyraźniejsze. Jeszcze pół godziny i ze zdumieniem widzimy dom starej radiostacji. Okazało się, że pozostali koledzy” nie mogąc doczekać się naszego powrotu i obawiając się, że zabłądziliśmy, zapalili olbrzymią tysiącwatową żarówkę, której światło dostrzegliśmy z daleka. To było dobrze pomyślane. Norwegów, którzy poszli inną drogą, wciąż jeszcze nie ma. Zdążyliśmy przebrać się w suche ubrania, gdy zadźwięczał telefon: radiotelegrafiści już także wrócili i zapraszają nas na obiad. „Zaoszczędzi wam to czasu” — tłumaczą po prostu. Chętnie przyjmujemy propozycję, chociaż zaczęliśmy już przygotowania do posiłku. Z zaciekawieniem słuchamy opowiadania Norwegów o ich wędrówce. Okazuje się, że oni też zauważyli światło, w chwili gdy właśnie zdecydowali się iść ku zachodniemu brzegowi wyspy. Jest już godzina 23, jestem bardzo zmęczony, trudno mi jednak zasnąć, bo o północy na mnie przypada kolejna obserwacja. Gdy wreszcie położyłem się na chwilę, nie mogłem zmrużyć oka. Kilkakrotnie zdawało mi się, że słyszę ryk syreny okrętowej, a myśl o utraconej poczcie wracała ciągle dokuczliwie. Uświadamiałem sobie, że to już wrzesień i że następnej nie doczekamy się tak prędko. Po dokonaniu obserwacji nie mogłem już uleżeć w łóżku. Wstałem, naciągnąłem buty futrzane i po cichu zeszedłem na dół, do pokoju aparatów. Gruba sukienna pidżama, w której sypiałem, chroniła mnie przed zimnem. Nie pierwszy to już raz zdarzało mi się, że wstawałem instynktownie w nocy, aby rzucić okiem na działanie aparatów. Najdziwniejsze, że zwykle budziłem się wtedy, gdy istotnie zachodził jakiś defekt w funkcjonowaniu któregoś z przyrządów. Dzisiaj jednak zeszedłem na dół tylko dlatego, żeby popracować, żeby jak najdalej odrzucić od siebie myśli osaczające mnie ze wszystkich stron. Ile pracy mamy jeszcze przed sobą! Czy wszystko zdołamy należycie i na czas wykonać, czy nie damy się, gdy przyjdą długie, samotne miesiące w ciemności nocy polarnej? Ot, głupia chwila słabości, ale któż nie zna takich w życiu? Przy pożegnaniu z dyrektorem Lugeonem mówiliśmy, że należałoby zwrócić się do Polskiego Radia w Warszawie z prośbą o zorganizowanie dla nas kilkuminutowych audycji. Byłyby to wprawdzie tylko jednostronne rozmowy, gdyż zasięg riaszej niewielkiej stacji nie przekracza tysiąca kilometrów, ale i to dobre. Około godziny siódmej powróciłem na górę do sypialni, żeby budzik nie przerwał niepotrzebnie snu moich kolegów. Szybko zrobiłem obserwacje. Pieca pilnowałem cały czas, więc nie potrzebowałem go rozpalać na nowo. Po pół godzinie słyszę jakiś ruch na górze, potem szybkie kroki — do pokoju wpada Staszek przerażony, że przespał swą obserwację. Zdziwił się wielce, gdy mnie zobaczył. Przygotowując razem śniadanie zastanawialiśmy się, czy statek przypłynie, czy też nie. Mnie się zdawało, że to niemożliwe. Wiatr co prawda zmienił nieco kierunek i z północy przesunął się na północo-zachód, ale morze silnie wezbrało falami. Lądowanie w tych warunkach byłoby dużym poświęceniem. Staszek twierdził, że kapitan pokona wszelkie trudności, gdyż zdaje sobie sprawę ze znaczenia świeżych produktów w naszej sytuacji. Musieliśmy przerwać tę ożywioną dyskusję i zająć się zmianą pasków na samopisach w klatkach meteorologicznych. Wicher przybrał znowu na sile, wyrywał nam paski z rąk i rozpryskiwał tusz na wszystkie strony. W kuchni czajnik bulgocze wesoło. Rozchodzi się przyjemny zapach kawy. W chwili gdy we trzech zasiedliśmy do stołu, zadźwięczał telefon. — Radiotelegrafiści sygnalizują, że statek stoi przy brzegu. Kapitan i trzech ludzi wyładowują rzeczy pod silo — musimy je zaraz zabrać. Jeden z nas pozostaje w domu, a dwaj biegną do portu. W połowie drogi spotykamy marynarzy w towarzystwie Fritza Öiena i Andersena, wszyscy obładowani paczkami. Za pośrednictwem Fritza dziękuję im za wylądowanie w tak ciężkich warunkach. Żałuję, że nie znam norweskiego tak dobrze, żebym im to mógł sam powiedzieć i wyrazić mój szczery podziw. Kapitan odpowiada mi prosto, że nie miał serca powrócić do Tromsö z naszą pocztą, gdyż wiedział, że więcej okazji dostarczenia jej... w tym roku już nie będzie. Idziemy wszyscy razem do domu telegrafistów, ale gdy dowiadujemy się, że za parę godzin statek odpływa, i to wprost do Norwegii, przepraszamy ich, wracamy do siebie, szybko przeglądamy pocztę urzędową i prywatną, pieczętujemy nasze raporty oraz listy, które dawno już mieliśmy gotowe do wysłania. Mamy czas zaledwie na krótkie dopiski, bo już naglą przez telefon. Kapitan czeka. Odprowadzamy ich wszyscy, dosłownie wszyscy — Blakka i pies Bramse, widząc naszą gromadkę, przyłączają się również, zamykając pochód. Pomagamy zepchnąć łódź ze skał do wody. Nie jest to łatwa sprawa i wymaga wyczucia odpowiedniego momentu. Powracamy do domu już w zupełnie innym nastroju. Teraz może wyraźniej czujemy, że zostajemy sami na długie miesiące, ale otrzymana poczta ożywiła nas, skontaktowała ponownie ze światem i naszymi bliskimi. Dzień coraz krótszy, ciemność otacza nas już o godzinie 16, za miesiąc nie będziemy mieli światła słonecznego nawet w południe. Program zajęć był ustalony z góry przez Międzynarodową Komisję Drugiego Roku Polarnego z dokładnością co do minuty. Program ten stanowił w układzie naszego życia czynnik najistotniejszy, któremu podporządkowaliśmy rozkład całego dnia. Naszym punktem honoru przez cały czas trwania wyprawy było wykonanie wszystkich pomiarów, prac i obserwacji z największą punktualnością, według określonego z góry planu. W dniu 1 października rozpoczął się międzynarodowy miesiąc obserwacji chmur. Zgodnie z programem postanowiliśmy dokonywać obserwacji co godzina, aż do chwili, gdy ciemności uniemożliwią nam pracę. W niektórych wypadkach, gdy chmury były ciekawsze, obserwacje trwały bez przerwy. Do zadań obserwatora należało notowanie w specjalnym dzienniku formy i rozwoju chmur. Bardziej interesujące fotografowaliśmy specjalnym aparatem. Niestety, ciężkie warunki atmosferyczne Wyspy Niedźwiedziej ogromnie utrudniały systematyczną pracę obserwacyjną. Barometr spada coraz bardziej — zbliża się okres burz i sztormów. Przygotowani na ciężkie próby, jakie mają nas spotkać, czekamy z niepokojem na ten pierwszy „chrzest bojowy”, tym bardziej że nie wiadomo nigdy, jak długo taka walka z burzą trwać może: czasem miesiąc, a czasem z małymi przerwami wiele długich miesięcy, aż do wiosny. Musimy w najdrobniejszych nawet szczegółach przygotować się na spotkanie z tym groźnym przeciwnikiem: umacniamy wszystkie urządzenia na zewnątrz domu, uszczelniamy wszystkie otwory i szpary. Najbardziej obawiałem się o los masztów antenowych. Zrobiliśmy wszystko, co tylko było w tych warunkach możliwe, ażeby je umocnić. Na wypadek dłuższego oblężenia przez burzę przygotowaliśmy sobie zapasy węgla w olbrzymich, wybitych blachą skrzyniach, które ustawiliśmy koło drzwi wejściowych. W innych, mniejszych, znajdowały się. zapasy drzewa, beczki z benzyną i naftą. Jak się później okazało w praktyce, nie mogliśmy przewidzieć wszystkich ewentualności: mimo że skrzynie znajdowały się prawie tuż koło wejścia, dotarcie do nich w czasie burzy nazwać można było całą wyprawą, a nalanie nafty do lamp i benzyny do zespołu — niewiarogodnie trudnym wyczynem. W trakcie tych przygotowań opanowało nas podniecenie, jakby przed pierwszą bitwą. Niedługo czekaliśmy na nią. Dnia 8 października w nocy obudziły nas silne wstrząsy całego domu. Pierwsze zwiastuny burzy. Zdawało mi się, że jakaś olbrzymia moc chwyciła nasz domek w potężne łapy, bawi się nim i podrzuca. Miałem niekiedy wrażenie, że za chwilę zostaniemy uniesieni w powietrze i rzuceni w morze. Leżąc w łóżku czułem wyraźnie kołysanie całej podłogi, a przecież dom był zbudowany przez specjalistów i przygotowany do odparcia naporu burz polarnych. Mimo że przykryty byłem całym stosem koców, czułem ruch powietrza w pokoju i stałe opadanie temperatury. Nocy tej nie zmrużyłem oka wsłuchując się w nieustanny szum wichru. To jednostajne, nieprzerwane, jękliwe wycie jest specjalnie charakterystyczne dla Wyspy Niedźwiedziej; gdzie indziej wiatry o tej sile wieją tylko nieregularnymi podmuchami. Zdawało się, że to się nigdy nie skończy. Dźwięk budzika, który miał jednego z nas wezwać na dyżur, podnosi wszystkich na nogi. Okazuje się, że nikt nie spał tej nocy, wsłuchując się w ryk burzy. Na dole, w pokoju z aparatami, temperatura taka jak na zewnątrz — poniżej zera. Arkusze z obliczeniami, które zostawiliśmy na stole poprzedniego dnia, wiatr rozwiał po całym pokoju. Wytrzeźwieni przez zimno z resztek snu, zabieramy się energicznie do roboty. Władek nakłada kurtkę z podwójnego sukna, naciąga czapę futrzaną i zawiązuje ją starannie pod brodą, wciąga rękawice i po chwili słyszymy, jak walczy z drzwiami, których wiatr nie pozwala otworzyć. Bo też to prawdziwa walka. Pęd wichru wytwarza przed drzwiami słup rozrzedzonego powietrza, który prawie uniemożliwia otwarcie ich. Obaj ze Staszkiem czyścimy ruszty pieców i na gwałt rozpalamy ogień, używając na rozpałkę starych kwitów „szanownego” towarzystwa „Björnöya A. S.” Kubeł z popiołem zostawiamy jednak w pokoju, gdyż żaden z nas nie decyduje się wyjść na zewnątrz. Na dworze panuje ciemność prawie absolutna. Po chwili wpada do mieszkania Władek. Przynosi ze sobą zapach mrozu i całe zwały śniegu na ubraniu. Przedarł się przez to białe kłębowisko, nie wiadomo jednak, czy to śnieg pada, czy też wicher unosi śnieżne płatki z ziemi. Władek otrzepuję starannie ten biały pokrowiec i z pamięci zapisuje odczytane z czterech termometrów wartości temperatury i kierunek wiatru. O chmurach nic powiedzieć nie można, gdyż widzialność wynosi zaledwie parę metrów. Wszyscy przysuwamy się do pieca — jest prawie chłodny i trzeba czekać półtorej godziny, aż się rozgrzeje. Żołądek zaczyna dopominać się o swe prawa — należy zagotować wodę na herbatę, ale wiadra i beczka są puste. Trudno, jeden z nas musi wziąć na odwagę i pójść do jeziorka po wodę. Staszek zabiera się do rozpalenia ognia pod kuchnią, używając do tego skrzynki od konserw, Władek wynosi popiół i ma zająć się zdobyciem węgla, co nie jest rzeczą prostą, gdyż węgiel w skrzyniach stanowi tylko rzadką okrasę masy kamieni i jakiegoś podejrzanego żwiru. O ile nasz piecyk pokojowy daje sobie radę z tymi kamieniami, o tyle kuchenka wymaga węgla pełnowartościowego. Trzeba więc stać na wietrze i przebrać rękami całą skrzynię, żeby wyłowić chociaż jeden kubełek węgla. Na mnie przypada kolej pójścia po wodę. Ubieram się możliwie dokładnie, wciągam futrzane buty do kolan i wychodzę zabierając dwa wiadra. Otwieram drzwi i rzucam się głową naprzód w ciemność i zawieję. Po kilku krokach czuję, jak wiatr spycha mnie z drogi, oślepia i tamuje oddech. Z trudnością utrzymuję właściwy kierunek. Po chwili spostrzegam szarzejącą w ciemności taflę jeziorka, pokrytego skorupą lodu. Na brzegu po omacku odnajduję zatknięty w ziemię kilof, wybijam nim otwór w lodzie. Jeziorko jest niczym nie osłonięte — z podwójną siłą bije we mnie zmieszany ze śniegiem wiatr. Kilof muszę trzymać oburącz, kubły więc przytrzymuję nogami, aby nie uniósł ich wicher. Z trudem wyciągam na powierzchnię kubeł napełniony wodą, ale pierwszy podmuch wiatru wychlustuje połowę jego zawartości, zalewając mnie prawie całego. Ubranie w mgnieniu oka pokrywa się lodową skorupą i sztywnieje. Kilkakrotnie próbuję nabrać wody, własnym ciałem osłaniając kubły przed porywami wiatru. Wreszcie udaje się! Wracam do domu. Po drodze tracę jednak znowu połowę wody. A przecież musi ona starczyć nam do mycia, opłukania naczyń i ugotowania kawy. Przez oszczędność rezygnujemy z pierwszego punktu programu, tym bardziej że — jak sobie przypominamy — trzy dni temu myliśmy się zupełnie dokładnie... Każdy zabiera się do swej pracy według normalnego planu. Zorza nie „grozi” nam na razie, gdyż burza śnieżna uniemożliwia wszelkie obserwacje. Jak zwykle życie nasze skupia się w pokoju z aparatami. Siedząc przy stole, podświadomie wyczuwam, czy aparaty działają normalnie. Od czasu do czasu oglądam się za siebie, zupełnie machinalnie sprawdzając funkcjonowanie samopisu wskazującego szybkość wiatru. Wskazówka utrzymuje się stale na dwudziestu siedmiu metrach na sekundę. Wchodząc 12 października do drugiego pokoju — do akumulatorni — aby włączyć akumulator do aparatu radiowego, z przyzwyczajenia włączam amperomierz do linii zasilającej pawilon magnetyczny. Wskazówka stoi nieruchomo na zegarze — dowód, że obwód jest przerwany, linia uszkodzona. Alarm! Z zasady nie dopuszczamy do przerw w działaniu aparatów, tym bardziej obecnie, gdy nie wiemy, kiedy burza się uspokoi. Decydujemy więc przystąpić natychmiast do naprawy linii. Władek i ja z pośpiechem wdziewamy impregnowane kombinezony. Futer wkładać nie można, gdyż wiatr, wiejący z taką szybkością, przewróciłby nas od razu — przedstawialibyśmy zbyt wielką powierzchnię oporu. Ręce mamy bez rękawiczek, ponieważ jedynie dotykiem odnaleźć można przerwę w przewodach. Mamy szczęście. Już po dwudziestu minutach znajdujemy urwany drut. Okazuje się, że i inne przewody są rozciągnięte przez wiatr i poplątane. Naprawiać trzeba natychmiast. Lampa benzynowa do lutowania co chwila gaśnie na wietrze; za każdym razem trzeba ją zanosić do sionki domu, aby tam rozpalić na nowo. Druty trzeba lutować, gdyż olbrzymia ilość soli morskiej w powietrzu wpływa na silne zanieczyszczenie i korozję skręconych połączeń. Wiatr wali w nas z taką siłą, że z trudnością utrzymujemy się na nogach. Palce nie osłonięte rękawiczkami marzną; żeby przywrócić czucie, trzeba co pewien czas ogrzewać ręce nad lampą. W powietrzu rozchodzi się przykry zapach spalonej skóry, rozgrzana cyna kapie na ubranie i na gołe palce. Robota wreszcie ukończona — wracamy do domu. Jesteśmy u kresu sił. Staszek zawiadamia nas, że telegrafiści dostali radiodepszę z Tromsö o zamierzonym wyjeździe łamacza lodów Borgenes na Morze Barentsa. Statek ten ma przeprowadzać obserwacje oceanograficzne od początku listopada aż do marca, odnawiając co parę tygodni zapasy węgla i żywności w portach północnej Norwegii. Ogromnie ucieszyliśmy się wiadomością, że Borgenes zabrał przesyłki oraz pocztę i będzie próbował wyładować wszystko na wyspie. Mimo że dzieli nas co najmniej miesiąc od oczekiwanej chwili, zabieramy się do pisania listów i sprawozdań z przebiegu prac, nie wątpimy bowiem ani na chwilę, że tym samym statkiem uda się nam wysłać je do kraju. Norwegowie w dniu 15 października poprosili nas wszystkich na wieczór do siebie. Takie spotkania prócz wymiany wrażeń mają tę zaletę, że zmuszają do odpowiedniego uporządkowania wyglądu zaniedbanego nieco z powodu nawału pracy. Trzeba umyć się, podstrzyc brody, przetrzepać swetry. Piec pali się bez przerwy przez całą dobę, a co piętnaście — dwadzieścia minut należy podrzucać nowe porcje węgla i przeczyszczać ruszty. Za każdym razem operacja ta wznosi w całym pokoju kłęby dymu i tumany pyłu węglowego, który przenika nasze ubrania, bieliznę, osiada na aparatach i sprzętach. Aparaty są, co prawda, szczelnie osłonięte szkłem, więc wychodzą bardziej obronną ręką niż my, przeniknięci prawie całkowicie brudem węglowym. Już w godzinę po nałożeniu bielizna stawała się czarna mimo grubej warstwy swetrów. W dniu zaproszenia toaleta nasza była specjalnie utrudniona z powodu braku dostatecznej ilości wody. Śniegu było za mało, żeby go stopić, a wiatr uniemożliwiał przyniesienie wody z jeziorka. Około godziny 9 wieczorem kończymy przygotowania, dosypujemy koksu do pieca, żeby jak najdłużej utrzymać w nim żar, i udajemy się do telegrafistów. W nieprzeniknionej ciemności idziemy względnie równą ścieżką. Po obu jej stronach grunt jest bardzo kamienisty, co pozwala na utrzymanie właściwego kierunku Spychani z drogi przez silny wiatr, stopami wyczuwamy zmianę terenu. Przed radiostacją wita nas Blakka. Dziwne to stworzenie nie uznaje stajni i nawet taka burza jak dzisiaj nie może jej zmusić do schronienia się tam. Blakka woli stać ze zwieszoną głową za węgłem domu, broniącym ją przed naporem wiatru. Długa, zbita jak filc sierść ochrania ją od zimna. Po minie widzę, że z przyjemnością weszłaby wraz z nami do wnętrza domu — przebywanie w czterech ścianach uznaje tylko w godnej kompanii ludzkiej. Witamy się z Norwegami, opowiadamy sobie nawzajem wrażenia z całego tygodnia — ostatni raz widzieliśmy się z nimi w zeszłą sobotę. Mały Björn podchodzi do mnie i nieśmiało mówi: „lade, lade”, co ma znaczyć: „czekolada”. Mały urwis wie już, że przynoszę dla niego zawsze kawałek smacznej czekolady. Ewald tasuje karty, zasiadamy we czterech — Ewald, Sverre, Staszek i ja — do bridża. Reszta zabawia się rozmową, a my — wbrew najświętszym zasadom bridżistów — bierzemy w niej udział, co naturalnie nie wpływa dodatnio na nasze rozgrywki. Miły nastrój podnoszą tony muzyki płynące z głośnika radiowego. Pani Öien zaczyna się krzątać — każdy z nas otrzymuje filiżankę kawy przyrządzonej prawdziwie po norwesku: wściekle mocna, z dwiema kroplami skondensowanego mleka. Norwegowie, jak wszyscy ludzie Północy, wypijają ogromne ilości kawy. Nasi towarzysze pili ją sześć — osiem razy dziennie. Do kawy dostajemy wspaniałe ciasteczka, upieczone z naszych — produktów. W długie, ciemne dni Margaret urozmaicała sobie czas ciągle nowymi pomysłami w dziedzinie kulinarnej, a my byliśmy polem doświadczalnym do jej prób. Mieliśmy pod dostatkiem mąki, masła i jaj oraz różnych dodatków do ciast, więc za każdym razem dostawaliśmy jakieś nowe specjały. Z „patriotyczną” dumą wyznać muszę, że nasza mąka wywołała szczery zachwyt pani Öien: tak białej mąki jeszcze nigdy nie widziała. Norwegowie popijają nie tylko czarną kawę, bardzo lubią również alkohol. Surowe warunki życia na Północy wywołują potrzebę „rozgrzewki”. Podczas naszych spotkań nie „rozgrzewali” się jednak zanadto. Było to wynikiem dużej dyscypliny wewnętrznej. Norwegowie tak jak i my byli właściwie cały czas „na służbie”. Gdy za oknami wył wicher i szalała burza, w ciepłej, zacisznej izbie radiotelegrafiści, a szczególnie Fritz, pobudzeni trunkiem, chętnie opowiadali o sobie. A było czego posłuchać. Fritz Öien, jeszcze jako dziewiętnastoletni chłopak, nie mogąc znaleźć pracy w kraju postanowił wraz z towarzyszami popłynąć na Grenlandię i tam zająć się polowaniem aa srebrne lisy. Zorganizował małą spółkę z kilkoma towarzyszami. Wybudowali w Skoresbysund domek — bazę ekwipunkową i składnicę. Każdy z uczestników dostał pas około dwustu kilometrów, na którym co kilkanaście kilometrów postawił sobie rodzaj budek ze skrzyń od konserw, a pomiędzy nimi ustawił pułapki i sidła na lisy. Myśliwy chodził od sidła do sidła, zabijał złapane lisy. a skóry znosił do najbliższej budki. Każdy z myśliwych zabierał ze sobą zapas żywności na parę tygodni i naftę do prymusa. — Często mi się zdarzało — mówił Fritz — że po całodziennym marszu z trudnością odnajdowałem swą budkę, tak była zasypana śniegiem. Zmęczony wpełzałem do niej i leżałem chwilę bez ruchu. Była tak ciasna, że tylko leżeć, a co najwyżej siedzieć mogłem. Na maszynce odgrzewałem sobie konserwy i zagryzałem je sucharem. W tej samej blaszance gotowałem potem kawę. Żadnych zbytecznych naczyń nie nosiłem ze sobą, aby się nie obciążać. Zawsze jednak miałem przy sobie malutką lampę, przy której usiłowałem czytać. Leżąc w budce, co pewien czas kopnięciem nogi otwierałem drzwi, gdyż lampa przygasała wskutek braku tlenu w powietrzu. Mimo tych ciężkich warunków życia na odludziu, gdy przychodziłem wreszcie do naszej centrali, aby odnieść skóry i odświeżyć zapasy — bardzo szybko traciłem radość z ludzkiego towarzystwa. Nawet ciepły piec i dobra strawa nie radowały mnie. Już po dwóch, trzech dniach obecność ludzi denerwowała mnie i znów szedłem chętnie do swych budek. Pewnego razu, gdy powróciłem do towarzyszy po ośmiu tygodniach samotności, poczułem dziwny ból w stawach. Chwiały mi się zęby. Szkorbut! Straszna choroba Dalekiej Północy. Koledzy moi byli zrozpaczeni, gdyż nie mieliśmy leków ani świeżych jarzyn. Jak okiem sięgnąć, ziemia pokryta była śniegiem — ani śladu roślinności. Na szczęście, tego samego dnia przybił do zatoki myśliwski statek norweski, który z jarzyn przywiózł jedynie świeże kartofle. Przez kilka dni karmiono mnie tylko surowymi kartoflami, aż dobroczynne ich działanie — no i młody organizm — zahamowało obrzydliwe choróbsko. Następnej znowu zimy byłem na dłuższym polowaniu ze swym bratem i jeszcze jednym towarzyszem. Przez kilka tygodni żywiliśmy się tylko konserwami. Marzyliśmy o świeżym mięsie, ale mimo ciągłego wpatrywania się w horyzont nie mogliśmy nigdzie dostrzec wotów piżmowych, najbardziej pożądanej w tych warunkach zwierzyny. Gdy ruszyliśmy pewnego dnia w dalszą drogę, towarzysz nasz zaczął się skarżyć na ból w stawach. Wiedziałem już, co to znaczy! Musieliśmy zostawić go na biwaku, a obaj z bratem poszliśmy szukać zwierzyny. 1 znów szczęśliwa gwiazda uśmiechnęła się do mnie: nie opodal chaty udało się nam zabić wołu piżmowego. Po-” wróciliśmy do obozowiska — chory był już prawie zamarznięty, siny, nieruchomy, nie otworzył nawet oczu na nasz widok. Trzeba było szybko się decydować: zabraliśmy się do ratowania go sposobem Eskimosów. Natychmiast rozcięliśmy brzuch wolu, wypatroszyliśmy i wsadziliśmy chorego aż po szyję w ciepłe jeszcze ciało zwierzęcia. Daliśmy mu napić się świeżej, gorącej krwi — jest to jedyna rada w tych warunkach, żeby powstrzymać postępy choroby. Nie zapominając o sobie urządziliśmy wspaniałą ucztę z pieczonego świeżego mięsa. Towarzysz nasz szybko powrócił do zdrowia i sił. Tak minęły mi dwie ciężkie, nie kończące się noce polarne na Grenlandii. Gdy powróciłem do Tromsö, długo nie mogłem dać sobie rady z cywilizacją: ruch miejski, hałas, gadatliwość ludzka — drażniły mnie. Było mi ciasno, było mi duszno. Przywykłem do wielkich, białych przestrzeni... Straciłem zainteresowanie do ludzi — nie poznawałem znajomych, błądziłem po ulicach, wciąż zapatrzony w odległe dale, podnosząc wysoko nogi, jak gdybym brnął po przepaścistych śniegach Grenlandii. Podobno nawet obrażano się na mnie z tego powodu... Takie było jedno z wielu opowiadań Öiena. Norwegowie są na ogół małomówni i nieskorzy do zwierzeń, ale gdy zaczną opowiadać, tym większe bogactwo nagromadzonych wrażeń, wspomnień i obserwacji przebija z ich wynurzeń. Öien znał doskonale całą Arktykę i w jego opowiadaniach przewijały, się nazwy najdalszych, niedostępnych mórz, wysp i lądów. Wyciągaliśmy mapy i wzrokiem śledziliby szlaki jego przygód. Najpiękniejsze jednak opowieści mają swój kres, bo głos obowiązku wzywa Władka do domu. Zbliża się godzina 24, więc musi odebrać sygnał czasu, nakręcić chronometr oraz sprawdzić aparaty. Sygnał czasu odbieramy z Nauen lub Rugby od godziny 23.55 do 0.05. Po godzinie 24 otrzymujemy przez radio tak zwany noniusz czasowy który pozwala na regulowanie chronometrów z dokładnością do jednej setnej sekundy. Trzeba się śpieszyć, gdyż o godzinie 0.04 nasza radiostacja nadaje sygnał ostrzegawczy, tak zwany „peiling”, dla statków, które mogą znajdować się właśnie na Morzu Barentsa. Następnie w ciągu dziesięciu minut radiotelegrafiści nasłuchują, czy jakikolwiek statek nie chce rozmawiać ze stacją, prosząc o dane meteorologiczne lub nadając depesze. Po dwudziestu minutach nieobecności Władek wraca zdyszany. W drzwiach ukazuje się jego czerwona od wiatru, ale uśmiechnięta twarz. Jednym tchem melduje pocieszające nowiny: — Przyrządy w porządku, ogień w piecu nie wygasł, podrzuciłem koksu, zorza polarna nie grozi, bo zawieja śnieżna cały świat zasłania. Pijemy z tej racji jeszcze jeden kubek gorącej kawy — godzinka pogawędki i żegnamy się ostatecznie. Władek w dalszym ciągu przeprowadza obserwacje meteorologiczne, a my czym prędzej wsuwamy się pod koce. Czynimy to tym szybciej, że najzupełniej dokładnie odczuwamy w pokoju ruch wiatru, szalejącego na zewnątrz z nie zmniejszającą się mocą. Władek ukończył wreszcie obserwacje i wraca. Jest trochę obolały, gdyż wiatr zrzucił go ze stopni klatki meteorologicznej na kamienie. Wicher dochodzi do trzydziestu metrów na sekundę, to jest do stu ośmiu kilometrów na godzinę. To już nie zwykły wiatr — to huragan. Wszyscy mamy pewne obawy, czy nasz maszt antenowy wytrzyma, zauważyliśmy bowiem, że jego najwyższe przęsło jest już z lekka wygięte. Władek mówi, że był pod masztem, ale nie mógł nic dojrzeć w śnieżycy. Jest niezadowolony z latarki elektrycznej z małym akumulatorkiem. — Kontakt źle działa, kwas się wylewa... — Nie grymaś — uspokajam go. — Poczytaj sobie lepiej historię jakiejś wyprawy, to ci się zaraz przyjemniej zrobi. Władek coś odmrukuje niewyraźnie, ale wtulając głowę w pościel udaję, że go nie słyszę. Zalega „cisza”. Otuleni w koce słyszymy złowrogie trzeszczenie wiązań dachu, czujemy nieustanny napór wiatru i nieprzyjemny ruch podłogi całego domu, jakbyśmy byli na pokładzie tańczącego na wzburzonej fali statku. Zmęczeni pracą całego dnia i znużeni poprzednią bezsenną nocą, zasypiamy wreszcie. Podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić. Co pewien czas budzą mnie niesamowite odgłosy: jęczą napięte linki antenowe, silnie i jednostajnie uderza o dach sznur przy maszcie sztandarowym. Nie wypoczęty budzę się w chwili, gdy budzik „zamierza” zadzwonić. Ręka moja w ciemności zatrzymuje go zaraz po pierwszym dźwięku. Niech przynajmniej towarzysze wyśpią się dłużej, napracujemy się jeszcze niemało. Schodzę na dół i sprawdzam stan masztów antenowych. Wicher dmie wciąż z niesłabnącą siłą. Górne przęsło jednego z masztów wygięło się jeszcze silniej. Złamanie jest nieuniknione — to tylko kwestia czasu. Niestety, nie ma żadnej możliwości natychmiastowego dokonania niezbędnych poprawek, ponieważ uderzenia wiatru są zbyt gwałtowne. Przewidywania moje okazały się słuszne: we środę, gdy wiatr począł trochę słabnąć, ostatni jego podmuch dokonał jeszcze jednego dzieła zniszczenia. Gdy wieczorem zebraliśmy się wszyscy w pokoju, uwagę naszą zwróciło nienormalne działanie atmoradiografu — lampa przekaźnika neonowego żarzyła się dłuższą chwilę, piórko samopisu spadło w dół, a następnie powróciło natychmiast do góry. Podejrzenie moje padło od razu na antenę. Wyskoczyłem na dwór bez wierzchniego odzienia, aby sprawdzić uszkodzenie. Ciemno choć oko wykol! Po omacku szukam odprowadzenia anteny, nie mogę go jednak znaleźć w zwykłym miejscu. Wtem czuję uderzenie linki po twarzy — zerwane odprowadzenie leży na ziemi, a antena przypuszczalnie zarzucona jest na dach. W pierwszej chwili sądzę, że została zerwana; staram się ściągnąć ją do siebie, co jednak nie udaje się — widocznie tylko sam czubek masztu został złamany. Chwilowo nie ma mowy o naprawie, trzeba czekać co najmniej do jutra, należy zaradzić złu w inny sposób: atmoradiograf przełączam na antenę odbiornika radiowego. W ten sposób zostaliśmy niestety pozbawieni audycji radiowych. Do odbioru sygnałów trzeba będzie jednak przerywać na dziesięć minut pracę atmoradiografu. Szarość następnego dnia pozwala nam obejrzeć uszkodzenia. Na razie jednak nie można nic zrobić, gdyż słabnący co prawda, ale nadal jeszcze silny wiatr nie pozwala na żadną pracę. Dopiero za kilka dni będziemy mogli przystąpić do naprawy. Leżało przed nami trudne zadanie. Maszt systemu teleskopowego podobny jest do lunety, której poszczególne odcinki wsuwają się jeden w drugi. Odcinki tych stalowych rur zdążyły już pordzewieć, mowy więc nie było o zsunięciu — masztu — trzeba było położyć go na ziemi w całej jego długości. Nie udało się tego zrobić dostatecznie delikatnie, gdyż w pewnym momencie ciężar, wynoszący kilkaset kilogramów, przeważył w. jedną stronę i ma.szt runął na kamienie, pokryte cienką warstwą śniegu. Na szczęście, dzięki bardzo solidnemu wykonaniu, wytrzymał tę próbę. Przystąpiliśmy do „operacji chirurgicznej” — obcięcia górnego członu, po czym oczyściliśmy maszt, a po dokładnym nasmarowaniu udało się go zsunąć. Ponowne postawienie trwało bardzo krótko, gdyż mieliśmy w tym już dość dużą wprawę. Na wszelki wypadek dodaliśmy od razu cztery uzupełniające odciągacze. Wysokość masztu zmniejszyła się o dwa metry i wynosi obecnie tylko piętnaście. Po ukończeniu tej pracy dwóch z nas, wolnych od dyżuru, zabiera się do przygotowania mieszkania na przyjęcie Norwegów. Przypomina to pracę Syzyfa. Bardzo dokładnie ścieramy kurz z aparatów, ale już po piętnastu minutach są tak samo brudne jak poprzednio. Cerata na stole zmienia zupełnie swój kolor pod wpływem gorącej wody i szarego mydła — okazuje się; że kiedyś była śnieżnobiała... Dość tych porządków. Powracamy chętnie do naszych codziennych zajęć. Zwykle, gdy przychodzą Norwegowie, czas upływa szybko na rozmowach i opowiadaniach Fritza. Czego ten człowiek nie przeżył, gdzie nie był! Fritz nie daje się długo prosić, wiedząc, że znalazł w nas chętnych słuchaczy. Odczuwamy tylko brak najmłodszego mieszkańca wyspy, małego. Björna, który śpi w swej kołysce w radiostacji. Pani Margaret nie niepokoi się jednak o niego — przed wyjściem z domu Fritz włożył do kołyski mikrofon telefoniczny, my zaś u siebie włączyliśmy na stałe telefon, tak że przez cały czas słychać było spokojny oddech dziecka. Gdyby tylko zapłakał, zostalibyśmy od razu zaalarmowani. Nazajutrz rankiem budzę się wcześniej, żeby objąć funkcję obserwatora. Przy zmianie pasków papieru na bębnach samopisów widzę, że piórko sygnału czasowego źle funkcjonuje. Nie trudno domyślić się powodu: linia do pawilonu magnetycznego jest uziemiona. Wiatr rozciąga druty, przeciera izolacje, a sól morska osiadając na izolatorach stwarza z nich świetne przewodniki. Trzeba temu zaradzić. Mamy zamiar zebrać ze słupów izolatory, na których wisiały niegdyś przewody linii wysokiego napięcia, i użyć je do naszego przewodu. Rozprawiając o tym chodzę po pokoju; wzrok mój w pewnej chwili pada na telefon polowy i do głowy przychodzi mi myśl, że możemy wykorzystać do naszych celów kilka kilometrów telefonicznego kabla. Wyciągamy z Władkiem kilometrowy bęben drutu. Przestrzeń dzieląca nasz domek od pawilonu wynosi około dwustu metrów — drutu wystarczy akurat na pięć przewodów. Zabieramy się więc natychmiast do roboty. Aby uniknąć korozji w miejscach połączeń drutów, zakładamy w tych punktach szklane rurki, a następnie zalewamy je parafiną. Druty kładziemy wprost na ziemi i w niektórych miejscach przykrywamy kamieniami. W ten sposób naprawione przewody działały bez zarzutu przez cały czas, aż do naszego wyjazdu, oprócz tych momentów, gdy Blakka przerywała drut kopytem lub zębami. Barometr idzie do góry — będzie pogoda. Chmur coraz mniej, więc zorza polarna będzie ciągle widzialna. Obserwacje jej trwają teraz coraz dłużej. Za każdym razem patrzę na nią jak urzeczony, widzę coraz nowe, coraz piękniejsze formy i barwy. Wprost nie chce się wierzyć, że to zjawisko nie jest związane z załamywaniem się czy też odbijaniem promieni słonecznych, chociaż ten cudny i tajemniczy widok właśnie słońcu zawdzięczamy. Pierwsze „teorie” o istocie zorzy polarnej sięgają już XVI wieku. Wielki uczony, astronom Galileusz głosił, że zjawisko to spowodowane jest „wpływem magnetycznym na biegun północny”, a francuski filozof Descartes dawał niemniej fantastyczne wyjaśnienie, że zorza zawdzięcza swe istnienie „odbitemu blaskowi polarnych mas lodowych”. Na początku XVIII, wieku uczony rosyjski Łomonosow udowodnił, że teorie Galileusza i Descartes’a są błędne, że zorzą polarna jest zjawiskiem związanym z elektrycznością. Następne badania dowiodły słuszności tego twierdzenia. Według dzisiejszych poglądów słońce promieniuje cząstkami elektrycznie naładowanymi. Potok tych cząsteczek (elektronów) po dostaniu się w pole magnetyczne ziemi zakrzywia swoje tory i biegnie w okolice biegunów magnetycznych. Elektrony, zderzając się w wyższych warstwach atmosfery z cząsteczkami składników powietrza, pobudzają je do świecenia, co powoduje właśnie zjawisko zorzy polarnej. Norweski uczony Birkeland w roku 1901 po raz pierwszy otrzymał w laboratorium zjawisko podobne do zorzy polarnej. Doświadczenie jego polegało na tym, że bombardując promieniami katodowymi namagnesowaną kulę, pokrytą fosforyzującą powłoką, otrzymał wokół bieguna tego magnesu świecące pierścienie, co zgadzało się z obserwacjami najczęstszego występowania zórz polarnych. Bardzo ciekawe wnioski dała analiza widmowa światła zorzy polarnej. Pozwoliła ona na wyciągnięcie wniosków, cząsteczki jakiego gazu świecą w zorzy polarnej i w jakim gaz ten jest stanie, zaznajamiając nas tym samym z budową wyższych warstw atmosfery. W widmie zorzy polarnej najbardziej charakterystyczna jest zielona linia o długości 5577 Angstroemów. Ciekawa jest historia prób wytłumaczenia, skąd pochodzi ta linia. Przez długie lata była ona zagadką dla świata naukowego. Znano bardzo dokładnie długość jej fali, poza tym stwierdzono, że linia o tej samej długości występuje przy świeceniu nieba nocnego, mimo to w laboratoriach nie można było otrzymać światła o tej samej długości fali. Norweski profesor Vegard dowodził, że jest to linia azotu stałego, ale hipoteza ta szybko upadła. Dopiero w roku 1925 otrzymano tę linię w mieszaninie tlenu i helu, przy czym udało się udowodnić, że jest to jedna z rzadko występujących w normalnych warunkach linia tlenu. Poza liniami tlenowymi w widmie zorzy polarnej występują jeszcze pasma azotu. Obecność wodoru stwierdzono dopiero w 1949 roku. Z tego wynika, że do wysokości, na której występuje zorza polarna, układ powietrza jest zasadniczo ten sam co na powierzchni ziemi. Badania spektroskopowe pozwoliły także na określenie temperatury w obszarach występowania zórz polarnych; wynosi ona około 50nC powyżej zera, a dobowe zmiany temperatury w warstwach między stu a dwustu kilometrami ponad ziemią dochodzą do setek stopni. Na zasadzie wielu tysięcy obserwacji, przeprowadzonych głównie w Norwegii, ustalono, że zorze polarne występują najczęściej na wysokości około stu kilometrów nad ziemią. Najniższe obserwowane znajdowały się trzydzieści kilometrów nad powierzchnią globu, a najwyższe na wysokości tysiąca kilometrów. Zorze O tak znacznej wysokości zdarzają się jednak bardzo rzadko i prawie zawsze znajdują się w częściowo lub całkowicie oświetlonej przez słońce części atmosfery. O ile dla zórz zwykłych kolorem charakterystycznym jest barwa zielonkawa lub zielonkawożółta, czasem z domieszką czerwieni, o tyle zorze oświetlone przez słońce mają odcień szarofiołkowy. Częstość występowania zórz polarnych jest ściśle związana z aktywnością słońca. Co jedenaście lat, gdy ilość plam na słońcu zwiększa się, zorze polarne stają się częstsze i intensywniejsze. W okresach tych obserwowane są też bardzo silne zaburzenia w polu magnetycznym ziemskim, podczas których pas zórz polarnych przesuwa się ku równikowi. W siedemdziesiątych latach zeszłego stulecia zorzę polarną widziano w Egipcie i w Indiach. W roku 1938, w czasie bardzo silnej burzy magnetycznej, zorzę, którą widzieliśmy w Polsce, obserwowano także w Maroku i nad Atlantykiem; we wrześniu 1946 roku widać było zorzę polarną na południu Polski i w Jeleniej Górze oraz w kilku innych miejscowościach. Bardzo ciekawy jest również wpływ zórz polarnych na rozchodzenie się fal elektromagnetycznych (radiowych). Tworzą one czasami ekrany, przez które nie przechodzą fale radiowe, przerywając w ten sposób komunikację między licznymi stacjami, jak to zdarzyło się na przykład w styczniu 1938 roku. W innych wypadkach, w związku z występowaniem zórz polarnych, sygnały radiowe przechodzą z wielokrotnie większą siłą. Zależne jest to od położenia stacji nadawczej i odbiorczej w stosunku do zorzy. Mimo iż w ciągu ostatnich trzydziestu lat bardzo daleko posunęły się badania nad zorzą polarną, zjawisko to posiada w dalszym ciągu wiele tajemnic, nad rozświetleniem których pracują coraz liczniejsze zastępy uczonych, ponieważ wkracza ono swym zasięgiem w bardzo wiele dziedzin fizyki i geofizyki. Miałem okazję rozmawiać z kilkoma myśliwymi z Grenlandii, utrzymującymi, że widzieli zorzę polarną, która jak gdyby zsunęła się z kopuły nieba aż na ich głowy; specjaliści norwescy nie obserwowali jej nigdy jednak poniżej trzydziestu kilometrów. Najprostszy i najpewniejszy sposób określenia wysokości, na jakiej pojawia się zorza, i w ogóle jej położenia w przestrzeni polega na tym, że z dwóch punktów dość odległych od siebie, ale których położenie jest ściśle określone, robi się jednocześnie iwa zdjęcia fotograficzne. Oprócz zorzy utrwalają się na kliszy gwiazdy. Mając oznaczoną dokładną godzinę zdjęcia, wiedząc, gdzie w danym momencie dana gwiazda się znajdowała, można z łatwością określić położenie i wysokość zorzy. W czasie naszego pobytu w Tromsö zapadła decyzja, że od dnia 15 września 1932 do 15 marca 1933 roku będziemy wykonywali obserwacje zorzy polarnej jednocześnie z tamtejszym obserwatorium. Moment pierwszego zdjęcia Tromsö miano nam podać przez radio, a następne sami już mieliśmy robić w odstępach dwuminutowych, to jest trzydzieści zdjęć na godzinę. Nasz aparat był skierowany na południe, ich zaś, w Tromso — na północ. W praktyce oczywiście obliczenia te były bardziej skomplikowane ze względu na poprawkę uwzględniającą kulistość ziemi. SŁUCHAMY WARSZAWY Poniedziałek 17 października był dniem bardzo radosnym — otrzymaliśmy depeszę, że Polskie Radio w Warszawie nadawać będzie co sobota w godzinach od 23.30 do 23.35 specjalne pięciominutowe audycje, w czasie których będą mogły przemawiać nasze rodziny i przyjaciele. Tą samą drogą Państwowy Instytut Meteorologiczny w Warszawie będzie stale podawał wiadomości i utrzymywał z nami kontakt, a Janek będzie udzielał informacji technicznych. Depeszę źle jednak zrozumieliśmy i sądziliśmy, że pierwsza audycja odbędzie się w dniu 22 października. Te kilka dni, które nas od soboty dzieliły, upłynęły w radosnym podnieceniu. Już w piątek z rana rozpoczęliśmy porządkowanie całego domu. Czyściliśmy aparaty, przestawialiśmy i przesuwaliśmy wszystko, co tylko było można. Wieczorem urządziliśmy nawet kąpiel. Aby wykąpać jednego z nas, dwaj pozostali musieli bez przerwy biegać po śnieg, węgiel i drzewo. Tego wieczora chcieliśmy pójść do Norwegów, którzy chcąc nam zrobić przyjemność również ostrzygli się i uroczyście umyli. Patrzyliśmy na siebie wzajemnie i czuliśmy się trochę dziwnie. Wszystkie odbiorniki radiowe, to jest Norwegów i nasze, przejrzeliśmy dokładnie, aby w żadnym wypadku nie zawiodły. O godzinie 23.30 z biciem serca otoczyliśmy głośnik. Zegar wskazuje godzinę 23.35 — muzyka gra w dalszym ciągu... Co to ma znaczyć? Przeglądamy jeszcze raz depeszę — 22 października... Wertujemy brulion radiotelegrafistów: 29 — a więc jeszcze tydzień czekania! Norwegowie pocieszają nas i starają się rozproszyć smutek. Po chwili byliśmy już w dobrym nastroju obiecując sobie jednak, że w przyszłym tygodniu nie będziemy już robić tak wielkich przygotowań. Szczególnie Staszek przez parę dni nie mógł przeboleć tej „daremnej” kąpieli. Wykorzystujemy ostatnie chwile szarego już dnia polarnego, aby uzupełnić nasze zapasy węgla. Wiatr prawie nie wieje, co w skali Wyspy Niedźwiedziej znaczy, że jest o wiele silniejszy niż mocne wiatry, do jakich przyzwyczailiśmy się w Polsce. Postanawiamy przepchać wózek na szynach aż pod stare wejście do kopalni, jednego dnia napełnić go, a następnego przeciągnąć jak najbliżej domu. Mimo że śnieg prószy, zabieramy się do roboty. Nie takie to proste. Okazało się, że śnieg zasypał szyny i kilka godzin musimy tracić na oczyszczanie toru. Trwało to tym dłużej, że co pewien czas jeden z nas musiał powracać do domu na obserwację. Wydobywanie węgla było też utrudnione, gdyż po rozbiciu bryły trzeba było wybierać zimne jak lód kamienie (a tych było najwięcej) i odrzucać je na bok. Przemarznięci do szpiku kości, z radością przyjęliśmy Staszka wracającego z termosem gorącej herbaty. Zdecydowaliśmy dziś jeszcze przepchać wózek, w obawie, że śnieg, który pada bez przerwy, do jutra znowu zasypie szyny. Istotnie, śnieg bardzo szybko pokrywał je grubą, jednostajną powłoką i trzeba było pomocy Norwegów i Blakki, aby po dwóch godzinach walki — głównie z Blakką — przetoczyć nareszcie wózek do domu. Była już godzina 22. Zmęczenie i głód przypomniały się gwałtownie. Trzeba było wracać do domu i zabrać się do przygotowania obiadu. Zauważyłem, że już w tym czasie, w październiku, nasza odporność fizyczna — i nie tylko zresztą nasza, ale i Norwegów — znacznie zmalała. Dawniej z łatwością wytrzymywaliśmy daleko cięższe niż obecnie wysiłki. Jest to jeden z pierwszych i nieuniknionych skutków nocy polarnej, której wpływ zaczynamy już odczuwać. Krzątamy się po mieszkaniu, gdy naraz dźwięczy dzwonek telefonu — Fritz Öien prosi mnie. bym podyktował mu alfabetem Morsego dwa wyrazy po polsku: „kucharz” i „jedzenie”. Zdziwiony bardzo, dyktuję, ale ani moi koledzy, ani ja nie znajdujemy wytłumaczenia dla tego dziwnego zainteresowania. A może to złe skutki nocy polarnej? Zapominamy szybko o niezrozumiałym telefonie — zbyt jesteśmy zajęci, a może także zbyt apatyczni. Sobota 29 października była dla nas naprawdę uroczystym dniem. Punktualnie o godzinie 23.30 usłyszeliśmy głos spikera radiostacji warszawskiej, zapowiadający „wiadomości z kraju dla członków Polskiej Ekspedycji Polarnej na Wyspie Niedźwiedziej”. Słyszymy znakomicie. Wzruszony głos dyrektora Lugeona, jego piękne przemówienie kazały nam zapomnieć, że dzieli nas od kraju około trzech tysięcy kilometrów. Ucieszyła nas i dodała ducha wiadomość, że już pierwsze obserwacje poczynione na wyspie pozwoliły mu na wysnucie wniosków o dużej wartości naukowej. Pokrzepiła nas świadomość doniosłości naszej pracy. Przyjemne było przemówienie Janka — czuliśmy w jego głosie duży smutek, że nie jest już z nami; zna on warunki życia na wyspie, więc tym łatwiej może sobie odtworzyć napięcie, z jakim chwytamy każde słowo z kraju. Audycja skończona. Interpretujemy każde zdanie, każde słowo, wysnuwamy różne wnioski. Humory jeszcze lepsze. Norwegowie cieszą się na równi z nami. W pewnym momencie Margaret znika. Po chwili powraca i ku ogólnej radości ofiarowuje Staszkowi fartuch kucharski z wyhaftowanym słowem „jedzenie” i czapkę kucharską z napisem „kucharz”. Teraz dopiero zrozumiałem, po co Fritzowi były potrzebne te wyrazy przed paroma dniami. Insygnia te były dowodem uznania Norwegów dla nadzwyczajnych zup, sporządzanych przez Staszka. Trzeba przyznać, że zawsze odnosił się on do kuchni z wielkim pietyzmem, no i — wyznaję z zazdrością — miał w tym kierunku wybitne zdolności. Niestety, coraz mniej zostaje nam czasu zarówno na jedzenie, jak i na wypoczynek. Zorza polarna ukazaniem się swoim zmusza nas do obserwacji, które trwają czasami od godziny 14 do 6 następnego dnia. Czujemy coraz większe wyczerpanie. Na szczęście pogoda przychodzi nam z pomocą. Świetliste draperie giną za gęstą zasłoną mgły. Wiatry wzmagają się — nierzadkie są trzy-, a nawet pięciodniowe okresy, gdy wiatr ani na chwilę nie spada poniżej stu kilometrów na godzinę. Ogarnia nas coraz gęstsza ciemność. Kilka chwil brzasku około południa przechodzi prawie niepostrzeżenie. Pod stopami czujemy, jak wyspa drży od potężnych uderzeń fal morskich. Jakież było nasze zdziwienie, gdy pewnego takiego dnia dowiedzieliśmy się od Norwegów, że w pobliżu wyspy na morzu stoi kilkanaście trawlerów rybackich. Fritz rozmawia z nimi przez radio po kilkanaście razy dziennie. Okazuje się, że statki te schroniły się pod osłonę naszej wyspy i czekać będą na częściowe przynajmniej uspokojenie się wichru. Przez zamieć z trudnością dostrzegamy słabiutkie światełka miotanych przez fale statków. Mamy nadzieję, że którymś z nich uda się nam przesłać korespondencję do kraju. Morze nie pozwoliło jednak na to — którejś nocy statki odpłynęły. Nie obyło się wówczas bez tragicznego wypadku — z pokładu angielskiego trawlera tale zmyły jednego z marynarzy. Jeszcze kilkakrotnie przeżywaliśmy chwile oczekiwania na odwiedziny nowych statków, na możność wysłania poczty... Często przez radio rozmawialiśmy z załogami pracującymi jeszcze na morzu. Dowiedzieliśmy się, że o sześćdziesiąt mil na północ od nas ocean jest już całkowicie skuty lodem. Mroki, mrozy i wichry nie wpływają jednak na zmianę tempa i intensywności naszego wysiłku. Budząc się rano, każdy z nas dokładnie zdaje sobie sprawę z pracy, jaką ma wykonać w ciągu dnia. Przez długie tygodnie i miesiące nic się w niej nie może zmienić. Największy nasz wysiłek moralny polega na przezwyciężeniu codziennej monotonii i utrzymaniu precyzyjnie ułożonego harmonogramu prac, od którego najmniejsze odchylenie nie jest dopuszczalne. Z dumą możemy stwierdzić, że pomimo wszelkich przeszkód — linię naszą utrzymaliśmy i ani razu nie było wypadku, abyśmy odstąpili od raz wytyczonego planu. Najmniejsze zdarzenie nie objęte programem stawało się dla nas ważnym wypadkiem. Na przykład odwiedziny niemieckiego statku rybackiego. W któryś piątek w końcu listopada przyszedł Ewald z wiadomością, że stacja rozmawia z niemieckim trawlerem. Statek, powracając już do kraju, chce zostawić na wyspie młodego meteorologa niemieckiego, doktora Henningsa, którego w parę dni później ma zabrać inny statek, norweski, udający się na połów fok na Morze Białe. W ciemne jak noc południe sobotnie — słońce od dwóch tygodni nie wschodzi ponad horyzont — dowiadujemy się przez telefon, że ośmiu ludzi z załogi statku, z kapitanem na czele, znajduje się w radiostacji; za chwilę mają przyjść do nas. Wszyscy trzej błyskawicznie zabieramy się do nakreślenia kilku słów, które doręczymy kapitanowi, aby przez Niemcy przesłał je do Polski. Po chwili pokój nasz zapełnia się marynarzami — mówią głośno, gestykulują, znać na nich radość ze spotkania z nowymi ludźmi. Od dwóch miesięcy przebywają na morzu. Kapitan — pięćdziesięcioletni włóczęga morski — jest dla nas nadzwyczaj serdeczny. Nie ukrywa swego zdziwienia, że zgodziliśmy się pracować aż przez trzynaście miesięcy na tej odległej wyspie. — Pływam na morzach już od czterdziestu z górą lat, ale nie zgodziłbym się pozostać tutaj nawet przez jedną noc polarną. Przecież zwariować można na takim pustkowiu — mówi przyglądając się nam dość podejrzliwie, jakby chciał sprawdzić, czy jeszcze wszystkie zmysły mamy w porządku. Taką „złą” opinią cieszy się Wyspa Niedźwiedzia. Kapitan przedstawia nam swych towarzyszy-marynarzy i doktora Henningsa, który pracuje na morzu jako meteorolog w ramach Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. Młody, dwudziestoośmioletni mężczyzna ma przyjemny wygląd, ale jego duże, ciemne oczy patrzą z jakimś dziwnym wyrazem niepokoju. Wszyscy oglądają naszą stację z wielkim zainteresowaniem; podziwiają aparaty i organizację pracy. Naprędce urządzamy przyjęcie — bez naszej wiedzy na stole ukazuje się butelka koniaku przyniesiona ze statku na polecenie kapitana. Kapitan rozpoczyna to zaimprowizowane spotkanie pięknym przemówieniem o braterstwie ludzi morza i pracy. „Uczta” trwa parę godzin, pod koniec wszyscy śpiewają razem — każdy w swoim języku. Przed wyjściem wręczamy kapitanowi listy do kraju. Nie chce od nas ani grosza na znaczki pocztowe. W trzynaście osób wsiadamy do naszej łodzi i odwozimy gości na statek. Szczęście, że nikt nie jest przesądny. Kapitan na pożegnanie obdarowuje nas tytoniem, papierosami i świetną suchą kiełbasą, Z trudnością wydostajemy się z gościnnego statku. Morze jest silnie wzburzone. Podpływamy do brzegu, ale tu dopiero czeka nas właśnie najtrudniejsze zadanie dnia: wylądować nie rozbijając łodzi. Fale tłuką z olbrzymią siłą o skały. Bryzgi słonej piany zalewają oczy. Po chwili jesteśmy przemoczeni, ale nie jest nam zimno. Trzykrotnie w różnych miejscach próbujemy wydostać się na zlodowaciałe skały, wreszcie przyjazna fala wyrzuca nas na kamienie. Z trudem wciągamy łódź jak najwyżej, a zazdrosne morze drapieżnie usiłuje zatrzymać ją przemocą. Doktor Hennings zakwaterował się w radiostacji. Pobyt jego na wyspie przeciągnął się do dwóch tygodni, gdyż statek, który miał go zabrać, nie mógł wcześniej podpłynąć do brzegu z powodu silnej burzy. Widywaliśmy naszego gościa bardzo rzadko, gdyż w tym okresie byliśmy specjalnie zajęci obserwacjami zorzy polarnej, a poza tym wiatr złamał właśnie drugi maszt antenowy. Przysporzyło to nam masę roboty i kłopotów. Naprawiliśmy go dopiero w połowie grudnia przy świetle księżyca. Burze i wiatry nie mogą przerywać naszej pracy — Władek przeprowadza trzeci pomiar bezwzględny magnetyzmu ziemskiego. Magnetyzm ziemski jest głównym przedmiotem badań i pomiarów Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. Co to jest właściwie magnetyzm ziemski? Na ogół ludzie wiedzą o nim tylko to, że... jakaś siła wychyla namagnesowaną igłę i ustawia ją w pewnym kierunku. Ale jak wyjaśnić pochodzenie pola magnetycznego? Wiele teorii usiłuje dać nam odpowiedź na to pytanie, ale żadna z nich nie rozwiązuje ostatecznie tej kwestii. Wiemy, że ziemia jest jak gdyby wielkim magnesem, którego oś tworzy dość duży kąt, bo aż 12°, z osią geograficzną ziemską. Północny biegun magnetyczny znajduje się w okolicach geograficznego bieguna południowego, na Ziemi Królowej Wiktorii. Południowy biegun magnetyczny znajduje się na Półwyspie Bootha, na zachód od Ziemi Baffina, w odległości z górą dwóch tysięcy kilometrów od geograficznego bieguna północnego. Rozkład magnetyzmu ziemskiego na powierzchni ziemi jest skomplikowany i nierównomierny. Same bieguny są w ciągłym ruchu, pole magnetyczne bez przerwy zmienia swe natężenie, w związku z czym igła magnetyczna zmienia wychylenie. Chcąc wyznaczyć wartość bezwzględną tych odchyleń — gdyż samopisy dają nam tylko krzywą zmian zachodzących w polu magnetycznym ziemi — robi się pomiary bezwzględne, pozwalające na określenie dokładnej wartości tych składowych w danym momencie, dzięki czemu możemy odczytać prawidłową wartość krzywej w każdym punkcie. Do obserwacji stałych zmian w polu magnetycznym ziemi mieliśmy dwa komplety samoplsów. Każdy z nich składał się z trzech aparatów, które notowały trzy elementy magnetyzmu: „D” — zboczenie magnetyczne (deklinacja), to jest kąt utworzony pomiędzy południkiem magnetycznym a południkiem astronomicznym. Wyznaczenie „D” dawało nam jedynie kierunek linii pola magnetycznego ziemskiego. Do określenia wartości jego natężenia notowaliśmy składową poziomą „H” oraz składową pionową „Z”. Znając wartość tych dwóch składowych mogliśmy dla dowolnie wybranego momentu wyznaczyć całkowite natężenie pola ziemskiego „T” oraz inklinację „I”, to jest nachylenie linii magnetycznych w stosunku do poziomu ziemi. Aparaty zbudowane były w następujący sposób: na cieniutkich, bo liczących cztery setne milimetra średnicy nitkach kwarcowych zawieszone były malutkie, namagnesowane igiełki. Nad nimi na tej samej nitce znajdowały się lusterka. Promień światła padając na lusterko odbijał się w nim i przez odpowiednie pryzmaty padał na papier światłoczuły. W ten sposób notowane były najdrobniejsze ruchy namagnesowanych igieł, podążających z wielką dokładnością za zmianami zachodzącymi w polu magnetycznym ziemskim. Drugi komplet, tak zwany szybki, różnił się od pierwszego tym, że papier światłoczuły przesuwał się z szybkością sześciokrotnie większą, pozwalając na odczytywanie początków zaburzeń z dokładnością do paru sekund. Poza tym w drugim komplecie promień światła był jak gdyby dzielony na krótkie odcinki przez czterdzieści malutkich pryzmatów. Dużo czasu upłynęło, zanim nauczyliśmy się odczytywać drobniutkie, poszarpane linijki na arkuszach magnetografów szybkich. System ten po raz pierwszy został wprowadzony do badań naukowych podczas Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. Co pięć minut zapalała się dodatkowa żarówka, zaznaczając swym światłem kreski czasowe na papierze. Pomiarów bezwzględnych dokonywaliśmy za pomocą tak zwanego teodolitu magnetycznego, wyznaczając wartości chwilowe deklinacji „D” i składowej poziomej „H”. Za pomocą induktora ziemskiego, zmontowanego również na tym samym teodolicie, określaliśmy inklinację „I”. Metoda ta polega na tym, że obracamy szybko niewielką cewkę połączoną z galwanometrem strunowym o czułości piętnastu mikrowoltów. Gdy oś obrotu cewki znajduje się na płaszczyźnie linii pola magnetycznego, wówczas w cewce nie wzbudza się żadna siła elektromagnetyczna i to jest właśnie szukana przez nas wartość deklinacji. Dokładność, jaką osiągnęliśmy tą metodą, wynosiła 1/10. Jak wiemy, 1° dzieli się na 60’. Całkowity pomiar bezwzględny magnetyzmu ziemskiego trwał od sześciu do dwunastu godzin. Najczęściej dokonywał go Władek. Chronometr i chronograf, za pomocą których zapisywaliśmy czas z dokładnością do jednej setnej sekundy, znajdowały się w domu i były połączone plecionymi drutami miedzianymi z płóciennym namiotem, mieszczącym się w odległości trzystu metrów. W tym właśnie namiocie ustawiony był teodolit do bezwzględnych pomiarów magnetycznych. Nie był to namiot zwyczajny — płótno spoczywało na mocnym szkielecie z drzewa, a wszystko za pomocą odciągaczy przymocowane było do bloków skalnych. Odciągacze musiały być zrobione z miedzianej linki, gwoździe z metalu niemagnetycznego. Duży kłopot mieliśmy ze światłem, gdyż lampa musiała być także niemagnetyczna. Przy słabym świetle lampy naftowej trzeba było odczytywać bardzo drobne podziałki. Obserwator, znajdujący się w namiocie magnetycznym, nie mógł być ubrany w futro, gdyż to utrudniałoby mu ruchy. W ubraniu jego nie mogło być nic z metalu magnetycznego — nawet haftki w czapce były zmienione na miedziane. Przy zamawianiu ubrań dostawca był uprzedzony, że wszystkie części metalowe muszą być sporządzone z brązu lub miedzi. Naturalnie, obserwator musiał także zostawiać w odległości co najmniej dziesięciu metrów od budynku wszystkie drobiazgi metalowe, jakie mógł mieć przy sobie. Na nogach miał grube, futrzane buty na drewnianej podeszwie. Razu pewnego podczas nocy polarnej, w burzliwą i mroźną pogodę, Władek przeprowadzał kolejny bezwzględny pomiar magnetyzmu ziemskiego. Gdy po pięciu czy sześciu godzinach pracy skostniały, dzwoniąc zębami wychodził z namiotu, spostrzegł nagle z przerażeniem, że u pasa... ma duży stalowy nóż myśliwski. Cały pomiar był bez wartości. Bez chwili namysłu odpiął nóż, odrzucił go jak najdalej od namiotu, a sam zawrócił, żeby powtórzyć cały pomiar. Tego dnia pracował na mrozie czternaście długich godzin. Czyż trzeba dodawać, że wszyscy trzej uważaliśmy, iż nie mógł inaczej postąpić?... Sprawa obuwia była dla nas bardzo ważna i przysparzała wiele kłopotów. Moje buty w rekordowym tempie podarły się o ostre kamienie wyspy. W szybkim czasie staliśmy się zawodowymi „mistrzami dratwy” — nauczyliśmy się moczyć skóry i nawet zamiast w palce wbijać drewniane szpileczki w podeszwy. Najtrudniej szło cerowanie, ręce nasze tak zgrubiały, że ledwie utrzymywały cienką igłę, a materiału do napraw zbierało się coraz więcej. Nic dziwnego, że ręce mieliśmy podobne do łopat — w pierwszych dniach czyściliśmy piece i wybieraliśmy węgiel zaopatrzeni w skórzane rękawice, obecnie robimy to gołymi rękami. Jak na złość bielizna zaczęła się drzeć. Przyczyniamy się wprawdzie do tego starannym utrzymywaniem jej w czystości, to znaczy częstym praniem, nie zawsze przy tym szanując dobre rady naszych matek czy żon. Grubą wełnianą bieliznę gotujemy nie żałując dużej ilości żrącej sody. Nie potrzebuję dodawać, że nie wychodziło to wcale bieliźnie na zdrowie, ale za to nam oszczędzało cennego czasu. W ogóle kwestia prania była najbardziej dokuczliwa. Każdy odkładał to zajęcie na ostatni moment, gdy już naprawdę nie można było dłużej czekać. Desperat miał dziwne błyska w oczach i koledzy omijali go z daleka, pytając się tylko czasem grzecznie: „Jak ci idzie pranie?” Przygotowania do tej operacji rozpoczynały się już od rana, gdyż trzeba było wytapiać śnieg na wodę. Kuchnia wyglądała wtedy jak po potopie... W tak ważnym dniu obiad jadaliśmy późnym — wieczorem. Pierwsze nasze prania przeprowadzaliśmy bardzo solidnie, nie wszystko gotując, uważając na „kolory” itd. W jednym z późniejszych prań, uprościłem te procedurę. Efekt był taki, że białe chustki nabrały po upraniu pięknego, niebieskiego koloru... od skarpetek, z którymi gotowały się przez dłuższy czas. Pocieszaliśmy się tylko świadomością, że na innych wyprawach bywało jeszcze znacznie gorzej. Oto wyjątek z pamiętnika słynnego badacza norweskiego Fridtjöfa Nansena: „Nie mając ani kawałka mydła nie możemy się myć, bo sama woda nie poradzi grubej warstwie tłuszczu, jaka nas pokrywa. Od czasu do czasu buntujemy się przeciwko temu i trzemy nasze ciała mchem zmieszanym z piaskiem. Niewiele to pomaga, ale uwalnia nas przynajmniej od części brudu. O ile ciężej jest poradzić sobie z odzieżą! Używaliśmy już wszystkich możliwych sposobów prania, kilka godzin gotowaliśmy koszule w kociołku, w którym przygotowujemy jedzenie, ale wyciągnęliśmy je tak samo przepojone tłuszczem. Lepsze już wyniki dawało zeskrobywanie brudu nożem”. Radosne wieści ze świata ożywczo wpływają na monotonię naszego życia: 15 listopada dowiadujemy się, że Borgenes wypłynął z Norwegii, zabrał pocztę i przesyłki dla nas, a dla radiostacji nowy komplet maszyn. Nie wiadomo, kiedy podpłynie do nas — zależy to od rozkładu jego prac i od stanu lodów wokół wyspy. Chwilowo musimy zająć się znów odnowieniem zapasów węgla. Wychodzimy wszyscy trzej, żeby złapać Blakkę, ale mądra klacz przeczuwa widać, że czeka ją ciężka robota, i stara się trzymać od nas z daleka. Nie pomagają żadne prośby, nawoływania ani nawet groźby, zwabia ją dopiero... kasza owsiana. Szybko zaprzęgamy Blakkę do sanek. Śnieg pokrywa wszystko dookoła, zabieramy więc łopaty i kilofy. Węgiel przewieziemy w workach. Tym razem pokrywa śnieżna jest tak gruba — chyba ponad metr — że odrzucenie śniegu i napełnienie sześciu worków węglem zajęło dużo czasu i silnie nas zmęczyło. Blakka chcąc jak najszybciej skończyć z narzuconą jej pracą, z miejsca rusza galopem. Żadne wysiłki nie mogą zmusić klaczy do przejścia w kłus. Skutek jest taki, że podjeżdżamy pod dom tylko z dwoma workami — cztery giną po drodze. Wracamy więc i zbieramy zagubione worki. Węgiel ten starczy najwyżej na dziesięć — dwanaście dni. Ma się rozumieć, trzeba go mieszać z koksem. Piec nasz pochłania niesamowite ilości tego drogocennego materiału, mimo to w pokoju często bywa dość chłodno. Blakka bywa powodem i innych niespodzianek... Na stole smaczny obiad, radio gra, w pokoju ciepło, gdyż wiatr wieje z południa. Nagle atmoradiograf milknie. Rzucam się do niego — wszystko w porządku, jedynie antena wydaje mi się jakaś „podejrzana”. Nakładam kożuch i czapkę futrzaną, wybiegam na zewnątrz. W świetle blasku padającego z okna, na wysokim nasypie śnieżnym widzę masywną sylwetkę klaczy, a koło jej głowy... smutnie zwisa zerwany drut. Widocznie Blakka utknęła łbem w odprowadzeniu anteny. Na szczęście naprawa nie jest zbyt skomplikowana. Blakka wilgotnymi chrapami szturcha mnie mocno w łokieć, jakby przepraszała. I jak tu się na nią gniewać? W MROKACH NOCY POLARNEJ Weszliśmy w jednostajny tryb nocy polarnej. Każdy dzień rozpoczyna się i przebiega jednakowo... Noc, cisza, chłód przeciskający się przez grube warstwy kołder i futer. Na dole słychać rozmowę aparatów, stukot przekaźników. Wiatr swobodnie hula po pokoju. Ostry, przeraźliwy dźwięk budzika — dzwoni tak długo, jak tylko może. Na trzech łóżkach słychać poruszenie — jeden z nas musi wstać, ale za to dwaj inni otulają się jeszcze szczelniej w koce, głębiej wciskają głowy pod futra i śpią dalej aż miło. Po chwili słychać kroki na schodach prowadzących z sypialni na parter. Rozpoczyna się nowy dzień pracy. Schodzę na dół oświetlając sobie drogę latarką elektryczną. Wszystkie przedmioty, na które pada wąski snop światła, wydają mi się obce, nieznane. To wrażenie miałem przez cały czas trwania nocy polarnej: żaden kształt, żaden przedmiot nie był utrwalony tak silnie w pamięci wzrokowej, by nie przybrać nieoczekiwanych kształtów w ostrym blasku latarki. Wchodzę do pokoju z aparatami, przy otwarciu drzwi uderza we mnie fala chłodnego powietrza — to stała historia w tym pokoju: zawsze wieje przez uszczelnione, zdawałoby się, szpary drzwi, okien i... ścian. Oświetlam tarczę zegara wahadłowego: godzina 6 minut 50. Mam jeszcze dziesięć minut. Zapalam lampę knotową, nie żarową, bo trzeba oszczędzać nafty. Czuję silny chłód. Przez ciekawość patrzę na termometr pokojowy: srebrny słupek rtęci zatrzymał się na -7° Celsjusza. Biegnę do kuchni po łopatę i kubełek — trzeba oczyścić piec. Czasu na rozpalenie nie ma — dochodzi już godzina 7. Otwieram chronometr morski, sprawdzam według zeszytu, jaką poprawkę trzeba uwzględnić, aby otrzymać „prawdziwy” czas. Z ręką na kontakcie oczekuję, aż wskazówka przesunie się na punkt 7. Dopuszczalny błąd: jedna dziesiąta sekundy. Na pasku miliamperomierza zapisuję godzinę i datę, potem kolej na inne przyrządy: barometr, barograf. Wskazania samopisu notującego szybkość wiatru wahają się w granicach dwudziestu — dwudziestu pięciu metrów na sekundę. Wkładam więc grubą kurtkę, opuszczam nauszniki futrzanej czapki i mocno zawiązuję tasiemki pod brodą — nie byłoby przyjemnie uganiać się za czapką pędzoną przez wiatr wiejący z szybkością około dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. W ręce, otulone ciepłymi rękawicami, biorę latarkę elektryczną. Otwieram drzwi wyjściowe, a raczej wiatr je otwiera z szaloną siłą. Nie zatrzymuję się, lecz rzucam w śnieżycę. Nie wiem właściwie, czy to pada śnieg, czy też wiatr porywa z ziemi płatki i tworzy z nich to białe kłębowisko. Drogę do klatek wynajduję stopami. Mimo że sypki śnieg zatarł ją prawie zupełnie, moje futrzane, miękkie obuwie pozwala mi wyczuć ścieżkę. Pierwsza klatka — jeden rzut oka: wszystko w porządku, słychać zegar, atrament w samopisie jest, robię znaczek piórkiem. Trzecia klatka — to samo. W drugiej oglądam termometry (jest ich cztery); tutaj samopis nie zapisuje wskazań — powinienem to sam zrobić. Wiatr ze śniegiem nie pozwala mi jednak utrzymać ołówka. Muszę po prostu zapamiętać cyfry, kierunek wiatru i rodzaj chmur. Okazuje się, że śnieg właściwie już nie pada! Co chwila zmiana pogody. Wiadomo — Arktyka... Oglądam niebo, czy nie świeci zorza polarna. Nic nie dostrzegam gołym okiem, sprawdzam więc jeszcze przez spektroskop — ani śladu zielonego paska. Muszę zabrać deszczomierz do domu, a na jego miejsce wstawiam inny komplet. Poprzedni musi odmarznąć, co potrwa dłużej, bo chwilowo w pokoju jest tylko o 5° C cieplej niż na otwartym powietrzu. Wracam do domu i po zanotowaniu wyniku obserwacji zabieram się czym prędzej do palenia w piecu. Szukam drzewa, niestety nie znajduję, bo zapomnieliśmy przynieść je wczoraj z magazynu. Biegnę do składu żywnościowego i wyszukuję skrzynię po mleku skondensowanym. Kilka energicznych uderzeń siekierą — skrzynia jest porąbana na drobne kawałki, trochę papieru i już płomień bucha. Z przyjemnością patrzę na wesołe, czerwone języki ognia. Idę do skrzyni z węglem, którą ustawiliśmy w korytarzu koło kuchni — to podręczny magazynek, reszta węgla jest zsypana pod ścianą domu. Każdy kawałek trzeba wybierać osobno, bo chociaż w skrzyni wszystko jest czarne, przeważa łupek węglowy i granit. Trzeba długo czekać, aż się ten węgiel rozpali. Zimno jest tak dokuczliwe, że biegam po pokoju ze szczotką, udając, że robię gruntowny porządek. Płomień w piecu wznosi się coraz wyżej, dosypuję warstwę koksu, a na to jeszcze warstwę węgla — przyjemne ciepło rozchodzi się dookoła. Co pewien czas zerkam na wiatromierz — wiatr wzmaga się nadal. Za oknami nieprzenikniona ciemność. Mam czas do godziny 9, mogę więc jeszcze raz sprawdzić aparaty. Spoglądam na amperomierz wskazujący prąd, który płynie do pawilonu magnetycznego — wszystko w porządku. Prędko rozpalam ogień pod kuchenką. Można by szybciej i łatwiej zrobić śniadanie na maszynce naftowej, należy jednak pamiętać o podniesieniu temperatury w całym naszym domku. Ogień rozpalony, trzeba będzie nastawić wodę. Zaglądam do wiader — oczywiście puste. Wkładam czapkę, rękawice i wyskakuję po śnieg, nabieram go we dwa wiadra — wytopię z nich chyba z pół wiadra wody, wprawdzie nie bardzo smacznej, ale nadającej się na kawę. Kubły ze śniegiem stawiam na piecu w pokoju — obniży to temperaturę, ale trudno. Trzeba teraz zmienić paski papieru na samopisach i nalać tuszu. Z aparatami stojącymi w domu załatwiam się w mig, ale gorzej z tymi, które stoją na powietrzu. Znów muszę ubierać się cieplej i z latarką w ręku wypadam z domu, kierując się do klatek meteorologicznych. Szybko otwieram je, odsuwam piórka — tuszu nie ma. O zmianie pasków na tym wietrze nie ma mowy. Wbrew zasadom meteorologii zdejmuję cylindry z osi, aby dopiero w domu zmienić na nich paski papieru. W ręce zajęte dwoma cylindrami i latarką elektryczną muszę wziąć tusz i rurkę szklaną do napełniania piórek. Wiatr spycha mnie ze schodów przy klatce, ramieniem przytrzymuję drzwiczki; śnieg, a właściwie pył śnieżny, obsypuje aparat, papier, zasypuje oczy, tnie gołe ręce. Ostrożnie wypełniam piórko tuszem. Muszę uważać, żeby wiatr go nie złamał albo żebym go sam nie skruszył skostniałymi palcami. Skończone — szybko wracam do domu. Woda w kuchni gotuje się, mielę kawę. Zbliża się godzina 9. W ciemnię korytarza rzucam alarmujący okrzyk: „Władek, Staszek, śniadanie!” Cisza. Wiem, że już nie śpią, więc przygotowuję nakrycia na stole — filiżanki ze spodeczkami, noże, widelce, talerzyki, stawiam chleb, masło, marmoladę pomarańczową, cytrynową — witaminy w nich zawarte mają nas uchronić przed szkorbutem. Ser, gotowana wołowina na zimno, z puszki, czasem parówki lub serdelki, też z puszki, uzupełniają to pożywne śniadanie. Przyjemny zapach świeżej kawy coraz silniej rozchodzi się po mieszkaniu. Wiem, że to jest najlepszy argument dla moich kolegów. Po chwili w drzwiach ukazuje się rozczochrana głowa i zaspane oczy Staszka. Ubrany w sweter zapięty pod szyję, przygotowany jest do wyjścia. „Dzień dobry!” Przez chwilę wzrok jego spoczywa na gotującej się wodzie, na mydle, ale pokusę szybko przezwycięża: „Przecież wczoraj po południu myłem się, a o wodę tak trudno...” Władek jest zupełnie tego samego zdania. Po chwili siedzimy przy śniadaniu. „Czy wciąż jeszcze trwa burza?” „A temperatura na dworze?” „Czy nie było telefonu od Öienów?” „Uważaj na sygnał czasowy!” Przerażony patrzę na zegar... Godzina za 8 minut 12. Zaraz trzeba będzie odebrać sygnał czasu z Nauen. Ustawiam lampę koło chronometru, włączam słuchawki, nastawiam odbiornik. Nie zdążyłem jeszcze zatemperować ołówka, a już z głośnika sypią się wstępne sygnały. Przez pięć minut ze słuchawkami na uszach sprawdzam chód naszych dwóch chronometrów, porównując z sygnałami radiowymi tak zwanego noniusza czasowego. Muszę się śpieszyć, gdyż o godzinie 11.59 nasza radiostacja zaczyna rozmawiać z Tromsö, a następnie nadaje sygnał ostrzegawczy dla statków. Wiemy, że w tej chwili nie ma żadnego statku w odległości paru setek kilometrów od nas, ale... Następnie sprawdzam chód zegara wahadłowego. Dużo uwagi poświęcamy sprawie dokładnego czasu, mającej pierwszorzędne znaczenie: należy notować wszystkie poprawki, żeby przy ostatecznym opracowaniu materiału w ramach międzynarodowego programu nie zakradła się jakaś omyłka. Szybko we trzech zbieramy brudne naczynia, ale ich nie myjemy — myć musi dyżurny kucharz; ofiarą tą jest dzisiaj Staszek. Zabieramy się do pracy — każdy z nas ma jakieś zaległości. Staszek siada nad paskami samopisów meteorologicznych — trzeba wypisać na nich pewne dane, żeby ułatwić późniejsze opracowanie. Władek rozkłada dziesiątki olbrzymich arkuszy papieru światłoczułego z magnetografów. Ja zamykam się w akumulatorni. Akumulatory chorują... Na zaciskach tworzy się gąbczasta, niszcząca masa. Trzeba z tym walczyć. Zakwaszone ręce czernieją i domyć ich nie sposób nawet sodą. Niemal niepostrzeżenie nadchodzi godzina 14 — obserwacja meteorologiczna i zorzy polarnej. Wiatr wzmaga się, barometr opada, nadciąga burza... Właściwie to i w tej chwili dalecy jesteśmy od pogody. — Staszek zawiadamia, że brak węgla. Palimy tylko koksem, a trzeba go oszczędzać, bo czym będziemy palię, gdy przyjdzie najcięższy pod tymi szerokościami geograficznymi mróz marcowy, a my zmuszeni będziemy czekać do maja lub czerwca na nowy transport? Trzeba znów pomyśleć o wyprawie po ten „czarny diament” bjornoyański. Temperatura w pokoju — w pobliżu pieca oczywiście — dochodzi do + 15° C, piec rozpalony do czerwoności, ale długo siedzieć bez butów futrzanych nie można, zimno wciąż ciągnie od podłogi i przez nieszczelne ściany. Usadawiam się blisko pieca z książką w ręku. Czytam z zainteresowaniem o angielskiej wyprawie Scotta do bieguna południowego. Nie mogę się oderwać od opisów strasznej walki człowieka z przyrodą. Podróżnicy gonią już resztkami sił. Przezwyciężając wszystkie trudy niewielka grupa ludzi zbliża się do bieguna i nagle: „W dali tuż przed nami widnieje coś, jakby czarna plama na śniegu — pisze Scott. — A może to tylko złudzenie? Przyspieszamy kroku, ogarnia nas niepokój. Tak, teraz widać coraz wyraźniej, to powiewa sztandar przywiązany do płozy sań. Dookoła widnieją odciski psich łap, wielu, wielu psów. Nie można mieć żadnych złudzeń. Spóźniliśmy się. Biegun jest zdobyty. Amundsen ubiegł nas. Bez słowa spoglądamy na siebie. To straszny zawód. Tyle trudów, tyle cierpień i wszystko na próżno. Osiągnęliśmy biegun, ale w jakże innych warunkach niż te, na które liczyliśmy...” Nagle czuję, że obok mnie zaczyna dziać się coś niepokojącego. Staszek wstaje, obchodzi pokój dookoła, przechadza się bez celu, zatrzymuje się koło broni palnej, zawieszonej w rogu pokoju... coś tajemniczo manipuluje i po chwili... rozlega się ochrypły glos gramofonu! Zrywam się z miejsca, to samo robi Władek — szukamy czegoś ciężkiego, aby rozprawić się z „gramofonomanem”. Za późno, w ręku Staszka już widzę karabin, lufa spokojnie przesuwa się po pokoju... Siadamy, nie ma rady, jesteśmy zmuszeni do wysłuchania całego repertuaru od początku do końca... Repertuaru, który już tyle razy słyszeliśmy, którego już słuchać nie możemy, zwłaszcza w tej chwili. Prowadzimy pertraktacje: proponuję Staszkowi, że zrobię za niego obiad, ale musi natychmiast przerwać tę muzykę. — Poza tym musisz kiedyś położyć karabin, a co się wtedy stanie? — dodaję słodko. Staszek mięknie, zgadza się na pomoc przy ołfcedzie, ale zastrzega sobie: — Żadnych prześladowań! Przyjmujemy warunki. W duchu jednak przysięgam mu zemstę. Czekałem niedługo... Co godzina muszę ubierać się i wychodzić ze spektroskopem, aby sprawdzić, czy nie świeci zorza polarna. Czasami w aparacie ukazuje się zielone pasmo, ale zorzy nie ma — chmury ukrywają ją przed nami. Widzę ich ciężkie, grube nawisy, mimo że noc „choć oko wykol” — godzina 3 po południu... Rozpoczyna się czas dyskusji. Powtarza się to codziennie. Któryś z nas rzuca jakieś zapytanie i — temat do rozmowy na parę godzin gotowy. Poruszamy różne dziedziny: techniczne, społeczne, wychowawcze i polityczne. Wszystkie wywołują ożywioną wymianę zdań. Suchy dzwonek telefonu przerywa naszą dyskusję: „Halo, Björn ma do was interes”. Rozmawiamy z malcem dość długo — gwarzy on po swojemu, w jemu tylko zrozumiałym języku dziecka, my zgadzamy się na wszystko i harmonia panuje idealna. Słychać głos Fritza: — Uwaga, czy linia w porządku, zaczynamy ładować akumulatory. Przełączam je do ładowania, sprawdzam napięcie i gęstość kwasu w stu pięćdziesięciu elementach baterii anodowej. Ratuje mnie to od pomagania przy obiedzie, a czas już najwyższy, aby się nim zająć. Słyszę rąbanie drzewa, trzask ognia, plusk nalewanej wody. Wchodzę do pokoju, po chwili uchylają się drzwi — niezupełnie, tylko tak troszeczkę. Staszek, przezornie schowany za nimi, pyta: — Słuchajcie, co wam zrobić dziś na obiad? Jego szczęście, że chronią go drzwi, bo miałbym chyba robotę z bandażami i jodyną. — Jeśli nie chcecie powiedzieć, co ma być na obiad... to chyba zrobię coś nowego... Znamy już do znudzenia nasz jednostajny jadłospis: zupy, desery, mięso... jakiekolwiek pudełko konserw się otworzy, zawsze będzie to samo co wczoraj. Przestaliśmy już odróżniać ich smak. A zupa — przecież ta sama co wczoraj, tylko bardziej gęsta, bo... została z poprzedniego dnia. Korzystając z tego, że ładuję akumulatory, zapalani w pokoju aż dwie żarówki elektryczne — dwie godziny dziennie możemy pozwolić sobie na tę przyjemność. Z kuchni dochodzą coraz intensywniejsze zapachy — obiad „zaraz” będzie gotowy. Ponieważ z doświadczenia wiemy, że to „zaraz” może trwać bardzo długo, staramy się obydwaj pomóc, w czym możemy: krajemy chleb, rozstawiamy talerze, układamy noże, no i koniecznie przygotowujemy wodę do picia dla Staszka, żeby go wprawić w dobry humor. Chleb, który mieliśmy na wyspie, stanowił jakiś dziwny produkt sztuki piekarskiej. Mimo że mąkę mieliśmy w najlepszym gatunku, jednak Norweg, który piekł chleb i dla nas, potrafił zrobić z niej coś, co nie przypominało w niczym pieczywa, do którego przywykliśmy w kraju. Dowiedzieliśmy się, że aby zapobiec czerstwieniu, dodawał do ciasta syropu.. Przed „wydaniem” obiadu wychodzę spojrzeć na niebo; mam nadzieję w głębi duszy, że przez chmury nic widać nie będzie. Nie jest jednak tak dobrze: całe niebo, wolne od chmur, jarzy się tajemniczym światłem — „alarm zorzowy!” Staszek podsyca wygasający ogień — nie wiadomo, kiedy będziemy jedli nasz obiad. Szybko naciągamy kożuchy, buty futrzane na drewnianych podeszwach i futrzane czapki. Rękawic nie trzeba, długie rękawy zabezpieczają dłonie dostatecznie. Tak ubrani zajmujemy się wyniesieniem i instalacją teodolitu, który montujemy na słupie, mającym specjalne podstawki na nóżki przyrządu. Ustawiamy aparat fotograficzny, lampę elektryczną, papiery, ołówki i specjalnie skonstruowaną skrzynkę do rysowania zorzy. Jest to pudło, które pod szybką ma wklejoną mapę nieba z gwiazdozbiorem. Mapa jest czarna, a gwiazdy białe, tak żeby umieszczona wewnątrz żarówka nie oślepiała obserwatora. Na szybkę kładzie się arkusz papieru i patrząc na zorzę rysuje się ją między odpowiednimi gwiazdami. Zorza, którą obserwujemy, jest bardzo ruchliwa, co uniemożliwia robienie specjalnych fotografii. Jeden z nas siada na stołeczku, rozkłada zeszyt i przyciska kartki kamieniem, choć wiatr jest względnie słaby. Latarka oświetla tylko zeszyt. Drugi z nas dyktuje. Mamy już dość dużą wprawę i przy zapisywaniu posługujemy się specjalnymi znakami umownymi. Niektóre z nich są międzynarodowe, inne — nasze własne. Trzeci z nas biegnie do domu, żeby naprędce zjeść obiad; po paru minutach wraca, by zwolnić następnego, ten zaś z kolei ostatniego. Obserwacje o godzinie 19 robi ten, który pierwszy zjadł obiad. Około godziny 23, to jest prawie po pięciu godzinach obserwacji, nadciągają z południa chmury, no i sama zorza poczyna zacierać się tworząc na niebie olbrzymie plamy świecące fosforyzującym światłem. Zmęczeni zbieramy przyrządy. Mimo ciepłego ubrania jesteśmy przemarznięci. Piec przygasł, w domu dość zimno, rozpalam prymus, i to.w pokoju, a nie w kuchni, aby wykorzystać jego ciepło. Gorąca herbata dobrze nam zrobi. Dwóch z nas kładzie się spać. Staszek zostanie na dyżurze do godziny 1 rano, ja wstanę o 2 i 4, a Władek o 6. W sypialniach na górze chłodek — nie było czasu na napalenie, a nawet gdyby był czas, nie wiem, czy chciałoby się nam zadawać sobie aż tyle trudu. Rozbieram się, a raczej przebieram: wkładam na siebie pidżamę z grubego sukna, okrywam się kocami, a na to wszystko rzucam futra. Pod materacem znajduje się grube płótno jako izolator od zimna wiejącego od spodu. Koło mnie słyszę tykanie budzika, z dołu dochodzą kroki Staszka. Zmęczony, zasypiam. W ostatnim przebłysku świadomości przygotowuję się na to, że w każdej chwili może obudzić mnie nowy „alarm zorzowy”. Ale po chwili wszystko rozpływa się w niepamięci snu i chłodna cisza znów zalega pokoje. Za oknami wiatr świszczy bez przerwy. GWIAZDKA WŚRÓD WICHRÓW Grudzień. Ogarnia nas coraz większe podniecenie: każdego dnia Borgenes może podpłynąć pod wyspę. Skorzysta on niewątpliwie z pierwszej okazji, aby przedrzeć się przez pływające pola lodowe, nie tylko ze względu na naszą pocztę, ale by przywieźć zapasowe maszyny dla radiostacji, które nie mogły być wcześniej dostarczone, gdyż fabryka nie przygotowała ich na czas. Korzystamy z tego, że wiatr huraganowy przeszedł w wicher, i we trzech idziemy na brzeg morza, żeby z bliska zbadać możliwości lądowania. Brzeg oddalony jest zaledwie o czterysta metrów, ale z powodu ciemności i szalejących burz nie widzieliśmy go już dawno. To, co ujrzeliśmy, przeraziło nas: olbrzymie fale tłukąc w nadbrzeżne skały wyrzucały pianę na wysokość pięćdziesięciu metrów. Bryzgi fontann spadały na nas z góry, a przecież staliśmy na czterdziestometrowym brzegu. Baliśmy się przysuwać zbyt blisko do krawędzi skał pokrytych śliską, grubą, lodową skorupą. Korzystamy z okazji, że jesteśmy nad brzegiem, i postanawiamy obejrzeć uziemienie, a raczej „umorzenie” naszych aparatów. Podczas zakładania stacji ułożyliśmy cztery przewody równoległe i doprowadziliśmy je do skał nadbrzeżnych. Do końców przytwierdziliśmy po trzy odgałęzienia z grubego drutu, do nich przylutowaliśmy płyty miedziane, obciążyliśmy kamieniami i zatopiliśmy w morzu. Z dużą ostrożnością posuwamy się naprzód po nadbrzeżnych skałach, ubezpieczając się nawzajem. Niebo na szczęście bez chmur, tak że coś niecoś widzimy. Obawy nasze były słuszne: wszystkie druty są pozrywane. Postanawiamy od razu to naprawić postępując jednak tym razem trochę inaczej. Przyciągamy na brzeg zwój lin stalowych grubości piętnastu milimetrów, przywiązujemy do jednego końca szynę żelazną wagi stu kilogramów. Szynę wrzucamy do morza, a drugi koniec liny stalowej umocowujemy do skał. Jak wielka jest siła uderzeń, dowodzi fakt, że po upływie miesiąca lina stalowa została urwana, a szyna porwana przez fale. Jednak samo zatopienie końca uziemienia nie odgrywa zbyt dużej roli, gdyż i bez tego aparaty działają bardzo dobrze. Odbieraliśmy w tym okresie czasu wszystkie silniejsze radiowe stacje europejskie i dość dużą ilość amerykańskich. Możliwość słuchania ich każdy z nas miał w czasie dyżuru, po godzinie.21, gdy obaj pozostali koledzy kładli się spać. Od godziny 22 aż do 1 w nocy, to jest do ostatniej obserwacji; dyżurujący mógł pisać listy, pamiętniki (w takich to godzinach powstała niniejsza książka) oraz spokojnie czytać. Najczęściej byliśmy wówczas tak zmęczeni, że chroniąc się przed zaśnięciem siadaliśmy przy odbiorniku i wędrowaliśmy po całym świecie. Słuchanie radia stało się dla nas wtedy sprawą o szczególnym znaczeniu. Rano, między dwiema obserwacjami odbieraliśmy komunikat prasowy, a od godziny 13 — 14 aparat działał bez przerwy do późna w nocy. Muzyka poważna, lekka i taneczna rozbrzmiewała często w naszym domku, walcząc z nieustannym szumem wichru. Pochłaniało to sporo energii elektrycznej. Maszyna do ładowania musiała więc działać codziennie. Dyżury podczas dwugodzinnej pracy maszyny rozdzieliliśmy między Norwegów i nas. Obsługa maszyn nie była rzeczą prostą: musieliśmy wytapiać góry śniegu, aby chłodzić motor spalinowy. Wody nie mogliśmy, niestety, zostawić w zbiornikach, gdyż mogłyby popękać podczas mrozów, ponieważ pomieszczenie, gdzie stały, trudno było ogrzać! Zresztą wiatr w ciągu paru godzin mógł wywiać całe ciepło. Maszyna umieszczona była w starej radiostacji, mniej więcej o pół kilometra od domku Norwegów. Idąc do niej bałem się zawsze, że minę ją w ciemności. Na wszelki wypadek zabieraliśmy ze sobą latarkę elektryczną i kompas. Do maszynowni można było przedostać się tylko na nartach. W najgorszych momentach, gdy burze osiągały swe maksymalne napięcie, musieliśmy program radiowy redukować do minimum, gdyż nie wiadomo było, kiedy będzie można przedostać się do maszyn, aby naładować akumulatory. Dwie godziny ładowania miało dobrą stronę: przez cały ten czas światło elektryczne jarzyło się u nas po królewsku. Była to wielka przyjemność po dwudziestoczterogodzinnym świetle lampki naftowej. Dowiadujemy się przez radio, że Borgens odnowił zapasy „paliwa i wody w jednym z małych portów Norwegii i wypłynął znów na Morze Barentsa. Kierownik ekspedycji naukowej na Borgenesie zawiadomił nas, że podczas tego rejsu ma nadzieję dobić do Wyspy Niedźwiedziej. Dzień 16 grudnia. Przygotowujemy się do śniadania. Godzina 12 w południe. Głęboka ciemność. Ranne obserwacje przeprowadzone. Wchodzi do nas Ewald Öien. Sądzimy, że przyniósł jakąś depeszę. Raptem rozlega się jeden wielki krzyk radości na widok pliku listów i gazet. Chwytamy dawno już przygotowaną korespondencję do kraju, aby oddać ją na statek — Borgenes pewnie czeka w przystani. Nad wszelkimi uczuciami dominuje jednak radość, że ujrzymy nowych ludzi. Ewald „uspokaja nas”: załoga Borgenesa nie mogła wylądować i w tej chwili statek jest już daleko, ucieka na południe. Nie możemy ukryć swego żalu do Norwegów, że nas nie zawiadomili natychmiast o przyjeździe statku. Ewald tłumaczy jednak, że byli pewni wylądowania załogi, a chcieli nam zrobić niespodziankę i przyjść do nas całą bandą. Norwegowie dowiedzieli się o przyjeździe Borgenesa przez radio, w chwili gdy statek stał już przy brzegu na wysokości naszych domków. Wszyscy wtedy pobiegli na brzeg. Borgenes stał w dość dużej odległości i nie widać było, żeby miał zamiar opuszczać łódź na wodę. Gdy Norwegowie podeszli bliżej i zobaczyli spienione morze, zrozumieli, że nie mogło być mowy o dobiciu do brzegu; białe grzywy fal dochodziły do niezwykłej, nawet dla Wyspy Niedźwiedziej, wysokości. Ze statku sygnalizacją optyczną, alfabetem Morsego, nadano wiadomość, że załoga zamierza katapultą wyrzucić linę i po niej dostarczyć na brzeg kilka paczek z pocztą. Inne, cięższe przedmioty miały być dostarczone przy pierwszej możliwości zbliżenia się do wyspy. Wystrzelono linę — schwytał ją Sverre. Dużo było trudności z umocowaniem jej, ponieważ skały pokrywała skorupa lodowa, zdecydowano się więc na utrzymanie liny rękami, z trudem walcząc z szalejącym wichrem. Po linie tej przesunięto worek, w którym znajdowała się poczta, podarki gwiazdkowe dla Norwegów i... choinka. Musimy wybaczyć Norwegom nasz zawód i wszyscy razem wybiegamy na brzeg, aby chociaż z daleka zobaczyć światełko odpływającego szybko Borgenesa. Tumany śniegu skłębionego przez wicher zmuszają nas do odwrotu — szybko idziemy z Ewaldem do radiostacji. Już w przedpokoju słyszymy pracę klucza radiowego: Fritz rozmawia z Borgenesem. Stojąc za jego plecami czytamy przez ramię odpowiedź. Fritz co chwila przechodzi z nadawania na odbiór. Dowiadujemy się, że Borgenes ucieka jak najdalej od brzegów wyspy, gdyż otrzymał komunikat meteorologiczny z Norwegii, że z zachodu zbliża się bardzo silna burza. Kapitan statku zapowiada swoją wizytę na Boże Narodzenie, zamierza bowiem wrócić do Norwegii około 1 stycznia, wykorzystując obecne możliwości nawigacyjne między wyspą a Norwegią. Gościnna Margaret częstuje nas kawą, ale tym razem nie korzystamy z zaproszenia — spieszno nam do poczty oczekującej w domu. Na pierwszy ogień idą listy urzędowe — potem inne. Mnóstwo listów. Przerzucamy gazety, czasopisma. Wzrusza nas parę miłych listów od uczennic i uczniów różnych szkół w Polsce, a także od różnych osób zupełnie nam nie znanych. Wszyscy przysyłają słowa sympatii i otuchy. Budzik nastawiamy na godzinę obserwacji i umieszczamy pośrodku stołu, gdyż w tych okolicznościach nikt z nas nie mógłby odpowiadać za siebie i pamiętać o obowiązkach dyżuru. Mimo że cała poczta była z października, a więc prawie. sprzed dwóch miesięcy, to jednak wiadomości, które przywiozła, wydawały się nam zupełnie świeże. W niektórych listach przesłano już nawet życzenia świąteczne i noworoczne... Przyjemny nastrój, jaki zapanował w naszym domku, zakłóca wiadomość, że barometr raptownie spada i wiatr osiągnął już szybkość trzydziestu metrów na sekundę, to znaczy stu ośmiu kilometrów na godzinę. Domek zaczyna swój zwykły w takich wypadkach taniec. Zdawałoby się, że mogliśmy się już przyzwyczaić do tego szaleństwa wichrowego, ale za każdym razem nowy atak wiatru napawa nas niepokojem. Nieudane odwiedziny Borgenesa rozpoczęły serię niepowodzeń. Idąc na chwilę do Norwegów musieliśmy mocno trzymać się pod ręce, aby stawiać wspólny opór naciskowi wiatru. Czułem, jak moją fokową czapkę, szczelnie zawiązaną pod brodą, wiatr usiłuje zedrzeć z głowy. Przechodząc w odległości około dziesięciu metrów od klatek meteorologicznych zauważyliśmy, że wyglądają jakoś trochę inaczej niż zwykle. Sądziliśmy jednak, że jest to złudzenie spowodowane przez płaty gęsto padającego śniegu. W czasie audycji dowiedzieliśmy się ze wzruszeniem, że następnym razem mówić do nas będą, po kolei nasze rodziny. Czyż trzeba dodawać, jak ucieszyliśmy się tą zapowiedzią? Nawet rozmowa z radiotelegrafistami tym razem nie kleiła się jakoś. Każdy był już myślą daleko przy swoich. Pożegnaliśmy się wcześnie. Trudno byłoby powiedzieć, że szliśmy do domu — raczej lecieliśmy w powietrzu, unoszeni przez potężne porywy wiatru. Staszek pozostał na dole, a my dwaj poszliśmy spać. Niedługo odpoczywaliśmy. Już o godzinie 0.45 obudził nas przerażony głos Staszka: „Klatki meteorologiczne przewrócone!” W parę minut potem wszyscy trzej byliśmy na dworze. Burza szalała. Z trudnością znaleźliśmy w ciemności zasypane śniegiem klatki. Wiatr nie pozwalał ustać na miejscu. Szarpał odzież i podrywał nas. Trzymając się wciąż za ręce, leżąc prawie na śniegu, podnosiliśmy po kolei każdą z trzech klatek tak, aby dostać się do wnętrza i wyjąć aparaty. W środkowej klatce nie było niestety nic do wyjęcia — z czterech termometrów został jedynie proszek. Oślepieni śniegiem, przemarznięci, niosąc w skostniałych rękach samopisy, błądząc wróciliśmy do domu. Wszystkie nasze znaki orientacyjne zasypała gruba warstwa białego puchu. Gorączkowo oglądamy aparaty — na szczęście nie ma poważniejszych uszkodzeń. Trzeba je więc teraz naprawić, wyregulować i dać nowe szkła, ale przedtem należy ustawić klatki. Nie wiemy jeszcze, czy będzie to wykonalne w ciągu kilku najbliższych dni, gdyż na poprawę pogody nie zanosi się zupełnie. Następny dzień przyniósł nam jeszcze jedną nieprzyjemną niespodziankę: sód, znajdujący się w jednym z samopisów magnetycznych, wybuchł ochlapując pryzmaty i soczewki. Umieszczony był w samopisie ze względu na swą właściwość wchłaniania wilgoci z powietrza. Oczyszczenie aparatu, ustawienie i ponowne uregulowanie go zajęło dwa dni, a raczej dwie doby z krótkimi przerwami na jedzenie. Nie wiodło się nam podczas tych czynności. W aparacie tym igła magnetyczna pracuje w próżni, do wytwarzania której mieliśmy dość prymitywny przyrząd: dużą szklaną banię, zakończoną wąską szyjką. Wlewało się do niej trochę wody, gotowało, a następnie zamykało otwór i chłodziło w śniegu. W ten sposób wewnątrz bani wytwarzało się rozrzedzone powietrze. Następnie za pomocą bardzo krótkiej rurki gumowej łączyło się banię z aparatem, otwierało się kurek, przez który bania zasysała powietrze. Gdy różnice ciśnień były dość duże, szło nam względnie dobrze, w miarę jednak rozrzedzania się powietrza w aparacie, coraz trudniej było otrzymać jeszcze większą próżnię w butli. Po kilku godzinach, gdy już kończyliśmy pracę, ciśnienie w butli okazało się wyższe od ciśnienia w aparacie i wówczas aparat wessał kilkanaście kropel wody. Robotę rozpocząć trzeba było od początku, dokładnie wycierając aparat i pokrywając cieniutką warstwą tłuszczu. Dopiero po czterdziestu ośmiu godzinach uporaliśmy się z tą żmudną pracą. Przez cały czas w pawilonie magnetycznym, gdzie pracowaliśmy, paliły się dwa prymusy i dwie lutownicze lampy benzynowe. Mimo to byliśmy stale skostniali z zimna. Odżywialiśmy się „przez ten czas dorywczo kawą i zimnymi konserwami z chlebem. Na przygotowanie ciepłej strawy nie było czasu. Bo kto miał się tym zająć i kiedy? Natychmiast po naprawieniu „wagi” mogliśmy zająć się instalowaniem termografu i hydrografu, które szczęśliwie nie ucierpiały wiele podczas przewrócenia się klatek. Dwa dni przed Wigilią skorzystaliśmy ze znośnej pogody, żeby ustawić klatki. Łomami musieliśmy poruszyć przymarzłe bloki skalne, a następnie przytoczyć je pod podstawy klatek i w ten sposób zabezpieczyć przed możliwością ponownego przewrócenia. Poprzednie odciągacze zastąpiliśmy grubą linką stalową, przyczepiając ją z czterech stron do szczytu każdej klatki. Zmęczeni, niewyspani zasiedliśmy do pierwszego od trzech dni gorącego posiłku. Podczas obiadu zastanawialiśmy się, co przygotować na Wigilię. Kolację wigilijną mieliśmy spożyć u Norwegów, a na pierwszy dzień świąt zaprosiliśmy ich do siebie. Dyskusję naszą przerwała Margaret przynosząc nam malutką choinkę, przybraną chorągiewkami w barwach polskich i norweskich. Ucieszyliśmy się ogromnie, ale i zdziwili: przecież Norwegowie dostali tylko jedno drzewko. Margaret śmiejąc się wyjaśniła, że przecież każde drzewko ma dwa końce, przecięli więc swoje, część gałęzi poprzybijali gwoździkami i zrobili nam piękną choinkę. Poczęstowaliśmy Margaret obiadem — był to podstęp z naszej strony, bo podczas rozmowy wyszło na jaw, że bardzo się nam nie chce robić ciasta, choć mamy na nie wielką ochotę, i że gotowi jesteśmy pomóc Margaret, oczywiście dostarczając przy tym mąki, tłuszczu i wszelkich innych potrzebnych składników. Korzystnym dla nas argumentem było to, że Norwegom zabrakło już świeżych jaj, a my mieliśmy ich jeszcze mnóstwo. Od rana następnego dnia Staszek został wydelegowany do kuchni Norwegów, gdzie we trójkę z panią Margaret i Sverrem mieli zająć się przygotowaniem ciasta. Należało także przystąpić do tak zwanych porządków świątecznych. Jedynie umycie podłogi było dla nas nowym zagadnieniem. Porządek utrzymywaliśmy stale, ale podłogi nie myliśmy jeszcze ani razu od chwili przybycia na wyspę, żeby nie zwiększać i tak już dużej wilgoci w pokoju. Postanowiliśmy więc i teraz myć benzyną i terpentyną tylko linoleum pokrywające deski. Władek robił generalne porządki w kuchni. To wszystko zajęło nam moc czasu. Następny dzień, to jest 24 grudnia, poświęciliśmy na gruntowną toaletę osobistą. Margaret życzyła sobie, żeby cała „ludność wyspy” zasiadła przy wigilijnym stole w miejskich strojach i białych kołnierzykach. Musieliśmy więc godnie wystąpić. Od rana przygotowaliśmy masę gorącej wody — trzeba było stopić górę śniegu, bo pobliskie jeziorko pokrywała metrowa warstwa lodu. Śniegu było jednak pod dostatkiem, mimo że padał deszcz. Moja kąpiel nie obeszła się bez przygody: próbuję temperaturę wody ręką — nie wydaje się zbyt wysoka. Wchodzę więc śmiało... i momentalnie wyskakuję, czerwony jak ugotowany rak. Wtedy dopiero zrozumiałem, że skóra na rękach wskutek ciągłej pracy fizycznej zgrubiała, stała się mało wrażliwa i twarda. Przystrzygliśmy się nawzajem, były nawet próby manicure... Wyelegantowani, uroczyści, nie poznawaliśmy się nawzajem. Taki blask bił od naszych postaci, że chcieliśmy pogasić lampy dla oszczędności i pewnie zrobilibyśmy to w końcu, gdyby nie potrzeba ciągłego odczytywania depesz z życzeniami, których mnóstwo zewsząd nadchodziło. Od wczesnego rana Fritz zawiadamiał nas telefonicznie o coraz nowych radiotelegramach. Wymieniliśmy życzenia radiowe z najbliższymi ekspedycjami polarnymi i sami wysłaliśmy wiele depesz oficjalnych i prywatnych. Ogromną radość sprawiła nam świadomość, że tyle serc życzliwych pamięta o nas na przełomie starego i nowego roku. Już parę godzin przed udaniem się na kolację zaczęliśmy się ubierać. Ale jak znaleźć spinki? Niewiele myśląc zrobiliśmy sobie zastępcze za pomocą szczypiec i drutu. Kołnierzyki okazały się za ciasne, dusiły. Ze zdziwieniem patrzyliśmy na siebie — ruchy niezgrabne, poczuliśmy się jakoś niepewnie. Co za pomysł z tym przebieraniem! Przygotowujemy prezenty dla Norwegów: Margaret otrzyma wodę kolońską, Björn — „lade-lade”, Fritz, Ewald, Sverre — tytoń i papierosy. Poza tym zabieramy ze sobą wino, bo Norwegowie go nie mają. Każdy z darów zapakowany oddzielnie, z napisem, dla kogo jest przeznaczony. Teraz wyłania się kwestia, jak przebyć w „europejskich” ubraniach te kilkaset metrów, które nas dzielą od radiostacji. Leje deszcz, na ziemi leży mokry śnieg, a my na nogach mamy półbuty i długie spodnie. Niewiele myśląc, zrzucamy obuwie i naciągamy wysokie gumowe buty, nakładamy rybackie stroje: nieprzemakalne płaszcze i ceratowe kaptury. Wyruszamy! Zapadamy się w śnieg po same kolana — nasza ostrożność przydała się bardzo. W przedsionku radiostacji ściągamy gumowe buty, no i wreszcie jesteśmy! Pokój rzęsiście oświetlony elektrycznym światłem. W rogu stoi choinka przybrana błyszczącymi ozdobami. W chwili naszego wejścia zapanowała pełna zdumienia cisza. Norwegowie „z przerażeniem” spoglądali na nas, a my na nich. Ten nastrój przełamał się jednak szybko i „maskarada” wywołała ogólną radość i śmiech, które panowały już przez cały wieczór. Prezenty złożyliśmy pod choinką, gdzie leżało już wiele innych. Wkrótce zapłonęły na drzewku świeczki i przy ich blasku Margaret przystąpiła do rozdawania podarków; nikt nie został pominięty, dla każdego znalazła się jakaś drobnostka — od ciepłych skarpetek i różnokolorowych chustek do cukierków i wody kwiatowej. W drugim pokoju zastaliśmy odświętnie nakryty stół. Na jednym jego końcu, przy miejscu Fritza, stały dwa małe maszty z flagami: polską i norweską. Skandynawowie mają zwyczaj dekorowania flagami narodowymi domów/ stołów, a nawet stolików w restauracjach przy każdej niemal okazji. Zasiadamy. Według norweskich zwyczajów Fritz, jako pan domu, siada na pierwszym miejscu, Margaret po jego prawej, a ja po lewej stronie. Jak wszyscy protestanci, Norwegowie na ucztę wigilijną jedzą indyka; tutaj indyków nie ma, więc trzeba go zastąpić mięsem z konserw, wspaniale zresztą przez Sverrego przyrządzonym. Zupa szparagowa z konserw, jarzyny — groszek zielony i puree z suszonych kartofli. Przed zupą naturalnie dostaliśmy, zakąski, których zwykle w Norwegii zjada się niezliczone ilości. Na deser — tort roboty Margaret i czarna kawa. Po obiedzie, który szybko minął w ożywionym nastroju, zgromadziliśmy się w pokoiku radiostacji, gdzie było daleko cieplej. Na stole ukazały się kieliszki i butelka likieru. Zdziwiliśmy się bardzo, bo wiedzieliśmy, że zapasy alkoholu, już dawno skończyły się u Norwegów. Dopiero Öien wyjaśnił nam tajemnicę pochodzenia tej butelki: W listopadzie 1931 roku jeden z angielskich trawlerów schronił się podczas szalonej burzy do północno-zachodnich brzegów wyspy. Wiatr dął straszliwy. Mimo że maszyna pracowała całą siłą pary, statek, zamiast utrzymać się na kotwicy we właściwym oddaleniu od wyspy, powoli był spychany na skaliste jej brzegi. Po paru godzinach walki z rozszalałym żywiołem statek wpadł na skałę podwodną, która przebiła dno. Zaczęto nadawać rozpaczliwe sygnały SOS. Radiotelegrafiści, którzy znajdowali się na Wyspie Niedźwiedziej, usłyszeli te wołania i natychmiast wyruszyli na pomoc. Nie była to lekka wyprawa. Ludzie musieli przejść przez całą długość wyspy, pokrytej śniegiem i gołoledzią. Wiatr wiał ciągle z olbrzymią siłą. Po paru godzinach drogi z sześćdziesięciometrowego brzegu ujrzeli statek silnie pochylony na bok. Przez pokład przelewały się olbrzymie fale grożąc zatopieniem lada chwila. Radiotelegrafiści zorientowali się od razu, że jedyny ratunek to przerzucić linę z brzegu na statek, żeby załoga mogła wspiąć się po niej na brzeg. Wszyscy trzej zawrócili jak najszybciej do domu. Szef stacji usiadł do klucza radiowego i zaczął nadawać sygnały SOS, wzywając wszystkie statki znajdujące się w pobliżu wyspy, by pospieszyły na ratunek. Dwaj pozostali zabrali katapultę do wyrzucenia liny, zaprzęgli Blakkę do sanek i po raz trzeci odbyli czternastokilometrową drogę. Po kilkakrotnych próbach zdołali linę zarzucić na pokład zagrożonego statku. Cała załoga znajdowała się na masztach i nadbudówkach, gdyż pokład był już pod wodą. Za pomocą liny wszyscy członkowie załogi przedostali się szczęśliwie na brzeg. Byli uratowani, ale w jakim opłakanym znajdowali się stanie! Przemarznięci do szpiku kości, boso, w bieliźnie, bo katastrofa zaskoczyła część załogi podczas snu... Droga z brzegu do stacji była dla rozbitków bardzo ciężka — trwała przeszło sześć godzin. W malutkim domku radiostacji ogrzali się i zostali nakarmieni. Przez ten czas radiotelegrafista nie zdejmował słuchawek z uszu prowadząc rozmowę ze statkami, które całą siłą pary płynęły do wyspy. Uratowani nie zdążyli się jeszcze dobrze rozgrzać, gdy już przybyła pomoc. W ciągu paru godzin przez radiostację przewinęło się około pięćdziesięciu marynarzy, każdy naturalnie został ugoszczony i wypił tradycyjną kawę. Kapitanowie statków nie omieszkali wyrównać uszczerbku w zapasach żywnościowych — każdy przynosił, co mógł, doskonale rozumiejąc, że radiotelegrafiści jeszcze przez siedem miesięcy mają być odcięci od normalnego dowozu żywności z Tromsö. Od tego czasu kilka razy do roku rybackie trawlery angielskie przywoziły różne upominki dla personelu radiostacji na Wyspie Niedźwiedziej. Likier, który piliśmy tego wieczora, był właśnie jednym z podarunków przysłanych na święta. Gdy Fritz skończył swą opowieść, zbliżała się godzina 23.25 — czas audycji radiowej z Warszawy. Za chwilę mieliśmy usłyszeć głosy naszych bliskich z kraju. Wzruszeni, zgrupowaliśmy się wokół głośnika. Nawet Norwegowie przysunęli się bliżej. Audycję rozpoczął profesor Michał Siedlecki — słowa jego, przeniknięte ciepłą serdecznością, wzruszyły nas bardzo. Z gorących słów dyrektora Lugeona zrozumieliśmy, że był on nie tylko zwierzchnikiem, ale i przyjacielem. Audycja wywarła na nas głębokie wrażenie. Gdy umilkł głośnik, przez chwilę panowała cisza: każdy myślami odbiegł do swych najbliższych... Nie pierwszy raz podczas pobytu na wyspie zrozumieliśmy i oceniliśmy znaczenie radia dla ludzi odciętych od świata. Mimo głębokich wzruszeń i przeżyć tego wieczoru nie zapomnieliśmy o obowiązkach i co pół godziny jeden z nas biegł sprawdzić, czy nie widać zorzy polarnej. Deszcz jednak padał bez przerwy, a chmury przesłaniały zorzę. Przed godziną 6 rano rozeszliśmy się na spoczynek i tylko Władek pozostał, aby przeprowadzić obserwacje. Następnego dnia, 25 grudnia, budzą mnie „skoro świt”, to jest o godzinie 14: stacja nadawcza nie działa! Ubieram się czym prędzej i biegnę na pomoc telegrafistom. Po dwóch godzinach wspólnej pracy naprawiliśmy maszynę — dała wreszcie prąd i Tromsö odpowiedziało, że słyszy nas lepiej niż poprzednio. W ciągu dnia pracujemy normalnie zarówno my, jak i Norwegowie. Telegrafiści nadają sygnały ostrzegawcze, słuchają sygnałów CQ, a nawet czasem SOS. Burza dalej szaleje na morzu, a wiele statków rybackich i myśliwskich walczy w tej chwili z falami. Na obiad Norwegowie przychodzą do nas. Świeża szynka z, pudełek, jajka i zielony groszek. Nastrój poważny — byliśmy zmęczeni wczorajszą nie przespaną nocą. Burza wciąż trwa. Myślą jesteśmy z nieznanymi towarzyszami, którzy walczą z morzem. Z głośnika sypią się nowe sygnały SOS. Męczy nas poczucie bezradności. To straszne — bezczynnie słuchać, jak inni walczą z rozszalałym żywiołem i wzywają pomocy. Następnego dnia rano zdarzył mi się przykry wypadek: podczas rąbania drzewa przy silniejszym uderzeniu poczułem w ręku ostry ból, na który nie zwróciłem początkowa uwagi. Dopiero po obiedzie spostrzegłem, że ból się zwiększa, a ręka od pięści do łokcia napuchła silnie. Charakter spuchlizny mógł nasuwać podejrzenie, że nastąpiło pęknięcie kości. Obandażowałem mocno rękę i pracowałem normalnie. Powiedziałem sobie, że nie wolno mi chorować, i... jakoś mi to widać pomogło. W OCZEKIWANIU NA POCZTĘ Przed Nowym Rokiem otrzymaliśmy wiadomość z Tromsö, że Borgenes w początkach stycznia wypływa znów na Daleką Północ. Ostatnie dni starego roku zostawiają po sobie przykre wrażenie nieustającej burzy. Życie nasze skupia się całkowicie w pokoju z aparatami, jak najbliżej ciepła pieca. Radio milknie tylko na krótkie chwile. Miłą niespodziankę mieliśmy 28 grudnia słysząc z Warszawy odczyt pt. „Nasi na Wyspie Niedźwiedziej”. Mówiono wiele o naszej pracy i trudach. Byliśmy wdzięczni za tak życzliwy do nas stosunek, ale żałowaliśmy bardzo, że autor pogadanki nie pobył tu choćby kilku dni... Trudno, kto nie przeżył sam nocy polarnej, ten nigdy sobie nie wyobrazi, w jakich warunkach przechodzi nasze codzienne życie. Mało ludzi zdaje sobie na przykład sprawę, że najtrudniejszą może i najprzykrzejszą stronę życia w ciemnościach nocy stanowi jednostajność i świadomość, że żadne wysiłki nie pomogą, aby się z niej wyrwać bodaj na chwilę. Gdyby nie poczucie, że praca nasza jest potrzebna, że jest jednym maleńkim ogniwem w wielkim dziele poznania Dalekiej Północy, trudno byłoby tu wytrzymać. Ratunkiem są książki, których większość już znamy. Zabraliśmy ich dużo, ale cóż to znaczy wobec naszego zapotrzebowania. Z ciemnościami nocy polarnej nie można żartować. Przez radio dowiadujemy się, że jeden z naszych austriackich towarzyszy z Wyspy Jana Mayena cierpi już na ciężki rozstrój nerwowy. Nowy Rok jest jota w jotę podobny do starego. Mrok nocy polarnej nie pozwala oddalać się od domu, a program Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego przewiduje ten sam zakres obserwacji co i w roku ubiegłym. W dniu 31 grudnia wypadła audycja, podczas której przemawiała moja rodzina, przyjaciele i znajomi. Wzruszyła mnie ogromnie wiadomość, że w wielu domach w Polsce zostawiono dla nas miejsca przy wigilijnych stołach jako dla „tych z Wyspy Niedźwiedziej”. O godzinie 24 wychyliliśmy zwyczajem ludzi Północy toast „za wszystkich, którzy są na morzu”. Już 3 stycznia. W przyrodzie też nic się nie zmieniło z początkiem 1933 roku. Dalej czujemy, jak ściany i podłogi naszego domu trzeszczą i chwieją się pod gwałtownymi uderzeniami wiatru. Wiatr wyje za oknami. Po Nowym Roku zapanowało wśród nas pewne podniecenie: zbliżamy się do światła słonecznego, do dnia! Obliczamy, że słońce po raz pierwszy wzejdzie ponad horyzont 5 lutego, ale my tego i tak nie zobaczymy, gdyż Góra Niedoli zasłaniać będzie zarówno wschód, jak i zachód słońca. Chwilowo jest to więc muzyka przyszłości — muzyką teraźniejszości jest nadal, jak zawsze, nieustannie złowrogie zawodzenie wichru. Nierzadkie są dni, gdy wieje on z szybkością ponad siedemdziesiąt dwa kilometry na godzinę. Pewnej nocy zbudził nas Staszek wyskakując z impetem z łóżka. „Co się stało?” — „Woda, woda z sufitu!” Trzeba było przesunąć łóżko, ale i to nie pomogło — wreszcie zmęczony Staszek nakrył się dodatkowym kocem, na to nasunął płótno namiotowe, schował głowę w śpiwór i tak nareszcie zasnął. Dookoła niego utworzyła się szeroka kałuża wody. Wiatry najczęściej wiały z południa i z południowego wschodu, trafiając akurat w okno mej sypialni. Okna były naturalnie zabezpieczone, ale zrywając się z łóżka na dźwięk budzika, bosą nogą często trafiałem w kałużę.:. Całkowita przytomność powracała od razu! W sypialniach, jak zresztą i w całym domu, powietrze przesycone było słoną wilgocią. Pościel była tak mokra, że po wstaniu na pierwszą obserwację wolałem już nie powracać do łóżka, a rozpalałem ogień, sprzątałem na dole i kładłem się na podłodze koło pieca, podścielając jedno futro, a nakrywając się drugim. Często też chwile takie przeznaczałem na czytanie Historii wypraw polarnych profesora Dobrowolskiego lub pamiętników różnych ekspedycji. To pasjonująca lektura. Musiałem nastawiać budzik, żeby przypomniał mi o godzinie obserwacji. Nigdzie nie odczułbym tak silnie przeżyć bohaterów polarnych jak na tej samotnej wyspie, pogrążonej w ciemnościach polarnej nocy, przy akompaniamencie wycia wichru. Teraz ich smutki i radości stawały mi się dziwnie bliskie i zrozumiałe. „Jak miło czyta się przy kominku o zimowaniu wśród lodów, ale przeżyć je samemu — to przedwcześnie postarzeć się” — skarży się jeden z polarników w swoich pamiętnikach. Dzięki zwyżce temperatury wypalaliśmy daleko mniej węgla niż dotychczas, a koksu prawie wcale. Nie łudzimy się jednak, że ten stan rzeczy potrwa dłużej. W tutejszych szerokościach geograficznych, a zwłaszcza na groźnym Morzu Barentsa, często zdarza się, że najcięższe mrozy zaczynają się dopiero w kwietniu. Prowadziliśmy więc bardzo oszczędną politykę koksową gromadząc zapasy na nadchodzący okres mrozów. Mimo tej perspektywy z niecierpliwością oczekiwaliśmy pierwszych promieni słońca — od tak już dawna panująca ciemność doprowadziła nas do stanu dziwnej ociężałości i stałego zmęczenia. U Norwegów depresja moralna i fizyczna występowała jeszcze silniej niż u nas. Na samopoczucie nasze wpłynęły bezsprzecznie ciemności i... jednostajność naszego pożywienia — ciągłe konserwy i konserwy../ Często rozprawialiśmy z Norwegami o świeżym mięsie ptactwa — niedługo już będzie można zacząć polowania, gdy tylko niebo rozwidni się trochę w południe. Tromsö zawiadomiło nas, że możemy wysyłać przez radio listy, po sześćdziesiąt słów każdy. Vaervarslingen pa Nord Norge będzie przepisywało tekst na maszynie i wysyłało dalej pocztą. W ten sposób będziemy mogli przekazywać wiadomości do kraju. Jest to nowy dowód życzliwości i opieki, jaką nad nami roztacza z oddali dyrektor Thrane. W tym czasie przeżyliśmy silne chwile wzruszenia. Przy brzegu Szpicbergenu radziecki łamacz lodów Małygin, wiozący kilkuset górników do kopalni w Barensburgu, wpadł podczas burzy śnieżnej na skały. Woda szybko zaczęła zalewać statek. Płynący za Małyginem inny łamacz lodów przyjął na pokład pasażerów i część załogi — reszta, z kapitanem na czele, pozostała na uszkodzonym statku, który osiadł na skale. Dzielni ludzie przez parę tygodni nocy polarnej bronili się przed zatonięciem. Radio donosiło, że z Murmańska wypływają już na pomoc dwa łamacze lodów i holownik7. Norwegowie kiwają z powątpiewaniem głowami. — Nie było dotychczas w historii Szpicbergenu wypadku, żeby podczas zimy i nocy polarnej podpływały tam statki — mówi Ewald. — Daj spokój, oni to potrafią — przerywa mu Öien. — Pamiętacie wspaniały rejs Krassina na pomoc rozbitkom z Italii? Słowa Fritza wywołują w Norwegach falę wspomnień. Katastrofa włoskiego sterowca Italia wiąże się ściśle z tragiczną śmiercią ich bohatera narodowego, Roalda Amundsena. Każdy z nich dorzuca jakieś szczegóły. Pamiętają, jak na wiosnę 1927 roku piloci norwescy, szwedzcy, francuscy, a nawet włoscy zrezygnowali z myśli o lądowaniu na rozmiękłej krze, a wówczas oczy całego świata śledziły ciężką walkę Krassina z lodami. — Lody były tak zwarte i grube — dorzuca Fritz — że zatrzymywały nawet ten potężny łamacz lodów. — A po uratowaniu Włochów Krassin zawrócił znowu na północ, żeby szukać naszego Amundsena — dodaje Sverre. W pokoju zaległa cisza. Za oknami wyje przeciągle wiatr. W odbiorniku radiowym Daleka Północ pulsuje życiem — słychać ciągłe nawoływania statków, odpowiedzi i rozmowy, dochodzą do nas echa tragedii i zmagań człowieka z Arktyką. Nasze życie na malutkiej wyspie przechodzi na ogół spokojnie. W powietrzu nadal olbrzymia wilgoć, temperatura względnie wysoka: waha się od +2° do +4,5°C. Żałujemy, że nie zabraliśmy z Polski raków do chodzenia po lodowcach, ochroniłyby nas od ciągłych pośliźnięć i drobnych wypadków. Kiedyś na przykład Staszka, gdy wracał z obserwacji, przewrócił silny podmuch wiatru. Upadając podparł się dłonią tak nieszczęśliwie, że zwichnął sobie jeden z palców lewej ręki. Nastawił go sam bez niczyjej pomocy i nałożył opatrunek. Niestety, praca codzienna nie pozwoliła mu na prawidłowe leczenie i w parę miesięcy potem w miejscu zwichnięcia powstało zgrubienie. Ślizgawica zatrzymywała nas w domu, tym bardziej że wiatry poczęły wiać bardzo zmiennie; kierunek zmieniał się czasem w ciągu kwadransa o 180°, szybkość w ciągu doby wahała się od siedmiu do trzydziestu metrów na sekundę. W tych warunkach zdobywanie wody, mimo że temperatura powietrza podniosła się, nie należało do zajęć przyjemnych. Najbliższe jeziorko zamarzło do dna, następne znajdowało się dość daleko — trzeba więc było wytapiać wodę z lodu i śniegu. Węgiel nadal sprawiał dużo kłopotu — zostały nam już tylko same kamienie, a w obecnych warunkach marzyć nie było można o wydobywaniu go z kopalni. Pozostawało tylko jak najdalej posunięte oszczędzanie już nagromadzonych zapasów. Rezultat — wieczny chłód w mieszkaniu. Od początku roku drobne niepowodzenia prześladują radiotelegrafistów: w połowie stycznia wiatr przerwał im przewód doprowadzający prąd z akumulatorni do ich stacji. Byłem wtedy w domu i przez telefon dowiedziałem się o wypadku. Nakładam buty gumowe, płaszcz i kapelusz rybacki, bo leje ulewny deszcz, i spieszę na pomoc towarzyszom. Długo wiatr nie chce wypuścić mnie z domu, wpycha mnie z powrotem, szarpie płaszczem i tamuje oddech. Telegrafistom już udało się, na szczęście, ustalić miejsce uszkodzenia: drut został przerwany właśnie na dachu ich domku. Norwegowie, choć byli dobrymi specjalistami, woleli jednak nie mieć do czynienia z prądem — zaopatrzyli mnie więc w gumowe rękawice i wyprawili na dach. Łatwiej jest powiedzieć „naprawię”, ale trudniej to wykonać. Kilkakrotne próby wydostania się na dach kończyły się na ziemi, bo niebywale silny wiatr strącał mnie z połowy drogi. Gdy wreszcie obiema rękami zdołałem schwycić się krawędzi dachu, przyjazny tym razem podmuch wichru wrzucił mnie nań z całym impetem. W następnej chwili chciał powtórzyć ten sam manewr, ale... w odwrotnym kierunku. Nie dałem się jednak tak łatwo. Fritz, któremu udało się jakoś wdrapać na dach w chwilę po mnie, poradził mi, żebym pracował leżąc. Sam położył się na mnie, rękami chwycił za gzyms i w ten sposób całym ciężarem swego ciała przycisnął mnie do dachu, umożliwiając mi swobodne posługiwanie się obiema rękami. Deszcz zalewał nam oczy, przedostawał się przez płaszcze, ciała obsuwały się po mokrym dachu, ale sposób okazał się doskonały. Nie darmo Öien był starym, wypróbowanym polarnikiem. Praca z prądem stałym o napięciu stu dwudziestu woltów nie należy do najprzyjemniejszych — mokre rękawice gumowe niewiele mi pomagały. Wreszcie uszkodzenie zostało usunięte. Po dłuższej pracy, oślepieni deszczem, zmęczeni walką z wichrem, zaczęliśmy zsuwać się z dachu. Mogło to skończyć się fatalnie — ręce zgrabiały nam zupełnie. Sam nie wiem, jak w końcu znaleźliśmy się cało na ziemi, a w chwilę potem piliśmy już gorącą kawę. Naprawę ukończyliśmy w najodpowiedniejszym momencie. Zaniepokojeni radiotelegrafiści z Tromsö już po raz drugi wzywali naszą radiostację. Otrzymałem z kraju depeszę — była to najlepsza nagroda za wykonaną pracę. Borgenes ma podobno wypłynąć z Tromsö za dwa — trzy tygodnie. W pięć — sześć dni może się przedrzeć do Wyspy Niedźwiedziej. Gdyby tak się stało, przywiózłby nam pocztę za okres od października do stycznia. W pierwszym dniu względnej pogody postanawiamy trochę czasu poświęcić na polowanie, żeby nie odżywiać się tylko konserwami. Około południa w ciągu dwóch — trzech godzin panuje obecnie szary mrok. Oczy są jednak do tego przyzwyczajone i widzimy dość dobrze. Wypływamy na morze, a raczej na wąski, stumetrowej szerokości kanał wolny od lodu. Jest nas czterech: Ewald, Sverre, Staszek i ja. Chcielibyśmy upolować parę ka-v czek-edredonów; lata ich tysiące koło wyspy, fruwają nisko i dość wolno. Kaczki trzymając się tylko wody gromadząc się właśnie na tym pasie morza wolnym od lodów. Już w dwadzieścia minut po wyruszeniu rozpoczynamy kanonadę. Trzeba strzelać ponad głową wiosłującego; biedak jest zupełnie ogłuszony. Po pierwszym strzale spadają dwie kaczki. Jedna z nich — ranna — ucieka między kry. Gonimy za nią. Trzeba było jeszcze trzykrotnie strzelać, zanim udało się ją schwytać. Ciężko postrzelona, nurkowała, aby wypłynąć trzydzieści — czterdzieści metrów dalej. Gdy zabraliśmy naszą pierwszą zdobycz do łodzi, spostrzegliśmy dopiero, jak nieostrożnie było wpłynąć między ruchome kry. Ewald poniewczasie przypomina sobie, że raz już uwiązł w krze, która gnała go przez dwa dni po morzu, w odwrotnym kierunku od tego, w jakim płynąć zamierzał... Wytężamy wszystkie siły i wyrywamy się wreszcie szczęśliwie ze zdradzieckiego zacisku lodów. Wracamy triumfalnie z dość bogatym łupem: osiem kaczek. Możemy obdzielić sprawiedliwie całą „ludność wyspy”, przydzielając po jednej sztuce na głowę. Jesteśmy dość zmęczeni, ale i przyjemnie podnieceni tą pierwszą rozrywką w naszym wypełnionym pracą życiu. Przyrzekamy sobie wykorzystać wolne od zajęć chwile i znów kiedyś wyruszyć na polowanie. O godzinie 17 na czystym niebie rozbłyska wspaniała zorza. Olbrzymia, pulsująca wstęga posuwa się powoli, rozpala się, to znów przygasa. Aż do godziny 23 obserwowaliśmy tysiączne jej formy, niezrównaną grę barw. Oczarowani nie dającym się opisać pięknem, a nade wszystko zadowoleni z wykonania wielu ciekawych zdjęć fotograficznych i dobrych szkiców, wracamy do domu na obiad o... 1 w nocy. Głodni jesteśmy straszliwie. Całe szczęście, że umiemy już przygotować posiłek w ciągu najwyżej półtorej godziny, gdy dawniej zużywaliśmy na to trzy i pół. Odpoczynek nie trwał długo. Ledwośmy zasnęli, już trzeba było wstawać na obserwacje, które wypadały w tym okresie co godzina. Lekka poświata — jedyny ślad zorzy — trwa i jeszcze długo rozwesela granat nieba. Pomimo zmęczenia następnego dnia czujemy się o wiele lepiej i raźniej. Niestety, jeszcze nie może być mowy o dłuższym przebywaniu na dworze — wiatr wzmaga się znowu, temperatura spada. W parę dni potem mamy już siedem stopni mrozu, no i dmie odpowiedni „zefirek”, który wciska do mieszkania fale zimnego powietrza. Zwiększamy dawki koksu, który mieszamy jeszcze chwilowo z węglem; gdy będzie jeszcze zimniej, palić będziemy tylko koksem. Dziś możemy już stwierdzić, że dobrze gospodarowaliśmy naszymi skromnymi funduszami. Jest nam ciepło i jesteśmy syci — dwa nieodzowne elementy do normalnej pracy w Arktyce. Przeglądając akta dotyczące placówek Pierwszego Międzynarodowego Roku Polarnego w latach 1882/83 natrafiliśmy na koszmarny opis odnalezionego przez ekspedycję ratowniczą obozu zaginionej wyprawy amerykańskiej Greely’ego. Przytaczam krótki wyjątek: „...Wreszcie któregoś dnia jeden z naszych marynarzy zobaczył na wzgórzu strzępy gwiaździstego sztandaru, przymocowanego do wierzchołka namiotu. — Greely! Greely! — krzyczeliśmy biegnąc, ale nikt nie odpowiadał. Zaniepokojeni, przyśpieszyliśmy kroku. Uchyliwszy płótno namiotu cofnęliśmy się przerażeni: w środku znajdowało się kilku wynędzniałych ludzi, którzy zupełnie nie zwrócili na nas uwagi. — Czy pan jest porucznikiem Greely? — spytałem jednego z nich. — Tak! — odpowiedział z wysiłkiem, głuchym, złamanym głosem. — Zostało nas siedmiu. Umieramy. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Sami zaświadczcie! — i wyczerpany upadł na ziemię. Widząc straszny stan na wpół obłąkanych z głodu uczestników wyprawy Greely’ego, zaczęliśmy ich po trochu karmić. Greely’emu siłą wyrwano z rąk pudełko konserw mięsnych, na które rzucił się jak dziki”. Stopniowo przybysze dowiedzieli się nowych, mrożących krew w żyłach, szczegółów. Z dwudziestu czterech żołnierzy, którzy przyjechali na Północ, zaledwie siedmiu pozostało przy życiu. Zapomniani przez kraj, pozostawieni sami sobie, bez zapasów żywności, bez amunicji, przeżyli oni „orgię głodu”, jak to określił sam Greely. Nie mogli nic upolować. Co gorsza, zaczęły się systematyczne kradzieże resztek żywności. Któregoś dnia jeden z żołnierzy zwymiotował połknięte zbyt gwałtownie mięso z konserw — odkryto złodzieja. Greely kazał go rozstrzelać dla przykładu, ale to nie odstraszyło innych. Nikt nikomu nie ufał, każdy podejrzewał swego towarzysza. Głód skręcał kiszki. Gdy otwarto beczkę z zepsutymi konserwami dla psów, żołnierze w mgnieniu oka rozszarpali zbutwiały chleb. „Jak pies wydrapywałem ze śniegu najmniejsze, pokryte pleśnią okruchy” — pisze z goryczą jeden z uczestników wyprawy. Gdy wreszcie wyczerpały się resztki żywności, ludzie zjadali wszystko, co dało się pogryźć lub wypić: obuwie, uprząż psów, skórzane ubranie, a nawet częściowo płótno namiotu, który ich chronił przed wiatrem i mrozem. Zaczęli wreszcie jeden po drugim umierać. Lekarz skończył samobójstwem, zażywając cały zapas środków nasennych z apteczki wyprawy. Jedne szczegóły, których dowiadywali się marynarze, były straszniejsze od drugich, a nie pochowane trupy z powycinanymi kawałkami ciała dopełniły grozy tego obrazu. Szczęście, że nie brak nam tutaj żywności. Z ulgą patrzymy na nasze zapasy — setki pudełek blaszanych, worki, woreczki, paczki. Nadwyżkę, jaką wzięliśmy, ze względu na możliwość popsucia się części prowiantów, pozostawimy na wyspie. Staramy się urozmaicać naszą kuchnię — z suszonych jarzyn próbujemy upitrasić coś, co można jeść zamiast makaronu i kasz. Makaron cieszy się największym powodzeniem, najmniej zaś lubiane są płatki owsiane i inne „tapioki”. Bardzo natomiast lubimy kaczki, przyrządzone przez Władka na sposób „bjornoyański”. Nie wiem dokładnie, na czym ten sposób polega, gdyż Władek pilnie strzeże swej kulinarnej tajemnicy. Udają się tak znakomicie, że nie czuć zupełnie zapachu morza i tranu. Zwracamy już od dłuższego czasu baczniejszą uwagę na witaminy — regularnie pijemy sok cytrynowy i żurawinowy, a raz na tydzień filiżankę czerwonego wina. Część cebuli wypuściła młode pędy, których używamy do sałatki śledziowej. Mamy tak mało czasu, że gorące posiłki jadamy tylko raz dziennie, natomiast często jemy czekoladę. Norwegowie sekundują nam dzielnie, a specjalnie mały Björn. Przerzucając w wolnej chwili kartki moich notatek widzę „krytycznym okiem”, jak wiele miejsca poświęcam... jedzeniu. Ale to jest zupełnie zrozumiałe. W strasznej monotonii nocy polarnej jedzenie nabiera innych wartości niż te, które znamy na Wielkiej Ziemi. Stanowi poważne urozmaicenie życia. Pory posiłków dzielą dłużący się czas. Nie łakomstwo czy obżarstwo więc, lecz specyficzne warunki powodują, że często na kartach tej książki wspominam o jedzeniu. Sobotnie wieczory staramy się, jeśli czas nam pozwala, poświęcać wspólnym zebraniom. Weszło już w zwyczaj, że ciasto przygotowuje Margaret, która zajmuje się tym z przyjemnością i wkłada w tę czynność dużo pomysłowości. Biedactwo jest zadowolone, że może znaleźć jakieś nowe zajęcie. Nikt nie pomyślał o tym, żeby nauczyć ją tak prostej rzeczy, jak przeprowadzanie codziennych obserwacji meteorologicznych. Nie skarżyłaby się wówczas na brak pracy, czułaby się potrzebna, a tak — najostrzej bodaj z nas wszystkich przeżywa depresję nocy polarnej. Tęskni do ludzi, śmiechu i rozmów, marzy o chwili, gdy będzie mogła powrócić nareszcie do Norwegii... W niedzielę 29 stycznia słuchałem audycji nadawanych przez moskiewską radiostację dla członków radzieckich ekspedycji polarnych. Ekspedycje radzieckie są bardzo liczne i znajdują się w o tyle lepszym położeniu niż my, że wyposażone w stacje nadawcze mogą odpowiadać na zapytania i przekazywać od razu do kraju wyniki swych obserwacji i pomiarów. Słyszałem, jak na zapytanie nadane o godzinie 14 odpowiedź nadeszła już o godzinie 17. Do paru Niemców, wchodzących w skład ekspedycji radzieckiej na Ziemi Franciszka Józefa, przemawiali krewni z Berlina. Berlin — Moskwa przez Warszawą połączone były kablem telefonicznym, a Moskwa transmitowała to przemówienie przez radio. Słychać było zupełnie wyraźnie. Często, gdy na mnie przypada kolej nocnych obserwacji, godzinami przysłuchuję się rozmowom radiostacji. Jakich spraw — od najbłahszych do najpoważniejszych — nie porusza się w tych rozmowach! Radziecką radiostację w Zatoce Cichej na Ziemi Franciszka Józefa odwiedzają często, prawie codziennie, białe niedźwiedzie, „...nie zabijamy ich, bo i po co — skór mamy pod dostatkiem, nie marzniemy, a na brak jedzenia też nie możemy narzekać” — odpowiada po prostu radiotelegrafista na pytanie swego kolegi z Nowrej Ziemi. Przesuwam gałkę odbiornika. Cóż to? — jakiś dziecinny głosik? Tak, to mała Ala z Murmańska rozmawia ze swym tatusiem zimującym na Wyspie Rudolfa. Mała chwali się swymi postępami w nauce. „A pomagasz mamusi?” — pyta poważny głos. „O tak, opiekuję się Wanią. Tatusiu, a... nie zapomniałeś?” „O niedźwiadku? Pamiętam, przywiozę ci na pewno, tylko ucz się dalej dobrze...” Słowa proste, codzienne. Słuchają ich i przeżywają setki polarników, którym ciąży samotność. Czasem w eterze rozgrywają się tragedie. Jakiś lekarz przez radio daje instrukcje, jak przeprowadzić operację, bo o tej porze roku ani łamaczem lodów, ani nawet samolotem nie dotrze do pacjenta... Czasem chwytam sygnały zaginionego podczas burzy śnieżnej samolotu, to znów w odbiorniku dźwięczy rozpaczliwie SOS jakiegoś statku walczącego z lodem. Zatokę Ruską od paru dni wzywa niecierpliwie radiostacja w Zatoce Życzeń na Nowej Ziemi. Radiotelegrafiści niepokoją się upartym milczeniem towarzyszy... Cale olbrzymie połacie Arktyld radzieckiej wypełnione są rozgwarem budującego się życia. Spoglądam na mapę — Radziecki Sektor Arktyki liczy około siedmiu milionów kilometrów kwadratowych, co odpowiada mniej więcej obszarowi całej Australii... Z urywków zdań wymienianych między radiostacjami dowiaduję się, że łamacz lodów Sibiriakow przepłynął Przejście Północno-wschodnie w ciągu dwu miesięcy. Nie mogę w to uwierzyć. Może źle zrozumiałem? Od kilkuset lat nikt nie mógł tego dokonać. Jedna tylko wyprawa szwedzka Nordenskjölda na statku Vega przepłynęła tę trasę w 1878 roku, ale jej podróż trwała przeszło dwanaście miesięcy... W naszym życiu, regulowanym terminami obserwacji i pomiarów, tygodniowe audycje Polskiego Radia odgrywają również poważną rolę. Bardzo wysoko cenimy znaczenie tego wspaniałego wynalazku — jednak pomimo wszystko radio nie może zastąpić słowa pisanego, gazet, jak również nie może przesłać na swych falach tak bardzo potrzebnego nam obecnie galwanometru. Dotychczas używany zepsuł się. Czekamy na Borgenesa, który ma to wszystko dostarczyć, ale zachodzą duże obawy, czy gęsta kra lodowa, coraz bliżej dochodząca do wyspy, pozwoli mu do nas dotrzeć. Razem z lodami zbliża się niebezpieczeństwo nadejścia białych niedźwiedzi, które zwykle wędrują z północy na ruchomych polach lodowych. Broń, wisząca koło drzwi, zostaje nabita i zabezpieczona. Przyjmujemy zasadę doświadczonych polarników — na krok nie oddalać się od domu bez karabinu. Zajrzyjmy do pamiętników Fridtjöfa Nansena i zobaczmy, jak radzili sobie z niedźwiedziami norwescy podróżnicy. „Nagle usłyszałem za sobą potężne sapanie, a w chwilę później przeraźliwy krzyk Johansena: «Daj broń!» Odwróciłem się. Leżał powalony na lód. Nad nim stał olbrzymi niedźwiedź. Chciałem czym prędzej porwać za strzelbę leżącą w futerale na dnie łodzi, ale kajak wyśliznął mi się z ręki i zsunął na wodę. Pierwszą moją myślą było skoczyć do niego i stamtąd strzelać do niedźwiedzia. Gdy jednak uprzytomniłem sobie, że z wody będzie mi trudniej strzelać, dobiłem do brzegu. «Spiesz się, celuj dobrze!» — usłyszałem powtórny krzyk Johansena. Schwyciłem strzelbę. Niedźwiedź stał o jakieś dwa kroki ode mnie. Wycelowałem w ucho i wystrzeliłem: olbrzymie zwierzę upadło martwe u mych stóp. Kryjąc się za bryłami lodu niedźwiedź skradał się prawdopodobnie za nami i skoczył na Johansena w chwili, gdy ten był zajęty odłupywaniem lodu na brzegu kanału wodnego. Odwróciwszy się, Johansen ujrzał przed sobą zwierzę. Zanim zdążył zebrać myśli, poczuł straszne uderzenie w głowę i upadł. Zaczęła się rozpaczliwa walka. Towarzysz mój schwycił zwierzę za kark. Rozwścieczony oporem niedźwiedź otwierał już paszczę, gdy usłyszałem pamiętne dla mnie słowa: «Celuj dobrze!» W chwilę później napastnika obskoczyły psy. Johansen zdołał podnieść się i uciec do kajaka. Gdy strzelałem do niedźwiedzia, towarzysz mój zdołał już schwycić strzelbę. Z tragicznego zdarzenia wyszedł z lekkim zadraśnięciem ręki i kilkoma szramami na twarzy”. A kilka stronic dalej: „Dziś rano wynosząc śmiecie z naszej jaskini Johansen podniósł skórę morsa zakrywającą otwór wejściowy i zobaczył olbrzymiego białego niedźwiedzia. Cofnął się po broń. Niedźwiedź sunął za nim. Przejście było zbyt wąskie — nie mogłem strzelać...” Z zazdrością myślałem o tych nieustannych odwiedzinach niedźwiedzi, które opisywał Nansen — przecież i nas chyba nie ominą. Nie darmo od wieków wyspa nosi miano „niedźwiedziej”. Śmieszny wypadek opowiadał nam Ööien. Przed dwoma laty, gdy był na wyspie również jako radiotelegrafista, wracając kiedyś z polowania na mewy usłyszał jakies dziwne odgłosy dochodzące od strony domku. Sądził, że to jego pomocnik uruchomił radio i z głośnika wydobywają się te dziwne dźwięki. Odgłosy były jednak tak wyraźne, jak gdyby drzwi od domku zostały otwarte, a przecież było zimno i wilgotno... Co to mogło znaczyć? Podjechał na nartach pod dom — drzwi zamknięte, cisza... Wchodzi do stacji, kolega jego śpi. Budzi go i pyta, czy to on manipulował coś przy radiu: Nie. A więc?... Od razu zrozumieli obaj, o co chodzi, i z karabinami puścili się na poszukiwanie... „głośnika”. I rzeczywiście niedaleko od stacji zobaczyli niedźwiedzicę z małym niedźwiadkiem. Na widok ludzi niedźwiedzica zaczęła uciekać, mały za nią. Fritz strzelił i trafił ją w pośladek. Niedźwiedzica obróciła się i sądząc, że to synek ją uderzył, dała mu napomnienie silnym uderzeniem łapy. Mały w pisk. W chwilę potem celne strzały telegrafistów położyły obydwoje trupem. Skóra niedźwiedzicy miała trzy metry długości. Był to ładny okaz, ale nienajwiększy spośród myśliwskich trofeów Fritza. Kiedyś na Grenlandii, gdzie pracował również jako telegrafista, zobaczył wielkiego/ białego niedźwiedzia, który zeszedł na brzeg fiordu chcąc go widocznie przepłynąć. Do następnego brzegu było mniej więcej sześć kilometrów. Fritz wraz z pomocnikiem czym prędzej spuścili łódź na wodę, aby niedźwiedziowi zajść drogę od strony brzegu, gdyż wiedzieli, że zobaczywszy ich zacznie wracać. Istotnie, zdołali go dopaść i ustrzelili z odległości kilku metrów. Skóra jego miała przeszło trzy i pół metra. Oglądałem ją u Öiena w domu — był to naprawdę piękny okaz o srebrnym, puszystym futrze. Pod wpływem tych opowiadań wpadliśmy w tak bojowy nastrój, że nawet wybierając się na ryby trzymaliśmy zawsze karabiny gotowe do strzału. A jednak razu pewnego wydawało mi się, że karabin był zbyt daleko. Musiałem wyjść na obserwacje o godzinie 1 w nocy. Szalała burza. Huraganowy wiatr szarpał domkiem. Zaciągnąłem mocniej tasiemki futrzanej czapki i — w drogę. W chwili gdy po krótkim mocowaniu się z drzwiami zdołałem je uchylić, zgasła mi latarka elektryczna. Zakotłowało wokół mnie kłębami śniegu, zahamowało oddech, oślepiło. Raptem poczułem, że coś miękkiego i ciepłego uderzyło mnie w piersi. Serce podeszło mi do gardła, zdrętwiałem — niedźwiedź! A broń tak daleko... Trwało to chwilę, ułamek sekundy, zanim zdałem sobie sprawę, że to nie był niedźwiedź, tylko po prostu zmarznięta Blakka chciała schronić się przed śnieżycą... Lód z północy przysunął się jeszcze bardziej i 2 lutego w południe przy wyjątkowo czystym niebie ujrzeliśmy białą smugę lodowców na horyzoncie. Widok ten napełnił nas lękiem — czy aby Borgenes zdąży? Wchodzimy w okres brzasku dnia polarnego. O godzinie 9 można już nie zapalać lampy — do pokoju wkrada się szare światło, które trwa mniej więcej do godziny 14. Słońca jednak nie widać i do zajęć bardziej precyzyjnych czy do czytania trzeba zapalać lampę. Człowiek, który w tym okresie czasu przeniósłby się do nas wprost z Warszawy, sądziłby, że znajduje się w zupełnej ciemności — dla nas jednak była to już prawie jasność dzienna. Słońce znajdowało się wtedy, w południe astronomiczne, o 1°40’ poniżej horyzontu. Nawet ta nikła jasność ogromnie podnosi nas na duchu, czujemy się żywsi, rozmowniejsi, więcej przebywamy na powietrzu. Ale po dłuższym pobycie w zamkniętym domu spacery nas męczą i już po dwóch godzinach wracamy z silnym bólem głowy — świeże powietrze w tej ilości odurza. Otrzymujemy wreszcie wiadomość, że Borgenes wypłynął z Tromsö z aparatami, całym kompletem maszyn dla radiostacji i pocztą. Kapitan kazał zapakować wszystko w hermetycznie zamknięte beczki. Mimo wiatru wybiegamy raz po raz na brzeg, spoglądając niecierpliwie w stronę, z której ma nadpłynąć statek. Fale jakby taranem walą w skały wyspy, wznosząc pieniste fontanny. Widok wspaniały — na horyzoncie srebrzy się ławica lodów. Nasz podniosły nastrój popsuł wypadek na Wyspie Jana Mayena, o czym dowiedzieliśmy się przez radio. Jeden z członków austriackiej ekspedycji wyszedł z domu na obserwacje i zabłądził podczas burzy śnieżnej. Koledzy jego wraz z dwoma Norwegami radiotelegrafistami — było ich razem pięciu na wyspie — odnaleźli go dopiero po paru godzinach poszukiwań. Był nieprzytomny i silnie pokaleczony o kamienie, na które wiatr rzucił go w ciemnościach. Wyspa Jana Mayena słynie z wiatrów jeszcze groźniejszych niż na Björnöya. Obecnie jesteśmy „świadkami” leczenia rannego przez radio. Ekspedycja austriacka telegraficznie podaje objawy choroby: chory wymiotuje, ma silne bóle w piersiach. W Tromsö przy mikrofonie stanął lekarz, który udziela wskazówek. Trwa to parę godzin. Skupieni przy głośniku przeżywamy niepokój o los naszego austriackiego kolegi. Dopiera po paru dniach dowiadujemy się, że stan jego zdrowia poprawia się i że śmierć już mu nie grozi. Ostatnimi dniami niebo jest dla nas łaskawsze. Chmury, stosunkowo wysokie jak na naszą wyspę, pozwalają przez kilka godzin na dobę przeprowadzać obserwacje zorzy polarnej. Gorzej jest z morzem — pokryło się lodem, który z dnia na dzień gęstnieje. Korzystamy z każdej okazji, aby zrobić małą wyprawę na brzeg. Wiatr słabnie, temperatura coraz bardziej spada. Radiotelegrafiści są w stałym kontakcie z Borgenesem, który 7 lutego znajdował się na wysokości Wyspy Niedźwiedziej od wschodniej strony. Robimy przygotowania, wykańczamy materiał naukowy, jaki zamierzamy przesłać do kraju, a jest już tego dość dużo. Piszemy listy do rodzin i bliskich. Norwegowie przygotowują swoją stację na odwiedziny gości. Nastrój pełen podniecenia. LAWINA Dnia 8 lutego około godziny 14 ostry dzwonek telefonu: „Borgenes jest przy silo!” Na dworze ciemno, jakby naumyślnie zawisły dziś ciężkie chmury, śnieg prószy. Wiatr dość silny z północy — nieodpowiedni do lądowania z tamtej strony. W pięciu wyruszamy do silo, Blakka ciągnie saneczki. Poprzedniego dnia przygotowaliśmy bloki do wyciągania beczek na brzeg. W odległości trzystu — trzystu pięćdziesięciu metrów od brzegu migoczą światła statku. Ogarnia nas zdenerwowanie. Widzimy, jak od statku odbija łódź. Na małej przestrzeni — morza wolnego od gęstej kry duża fala. Zupełnie czystej wody nie widać nigdzie. Na wszelki wypadek zabraliśmy z sobą całą pocztę zaszytą w nieprzemakalne płótno. Łódź trzyma się z dala od brzegu, szuka odpowiedniego miejsca do lądowania. Od razu widzimy, że nic z tego nie będzie — fala bijąca o skały jest zbyt duża. Milcząc patrzymy na maleńką łódź, w której sześciu ludzi przy wiosłach z trudem daje sobie radę z morzem. Wczoraj przeprowadzaliśmy pomiar magnetyzmu ziemskiego — był bardzo trudny, trwał bez przerwy dziesięć godzin. Dziesięć godzin na mrozie i wichrze... W nocy znowu robiliśmy obserwacje zorzy polarnej. Noc była piękna, księżycowa, cała wyspa pokryta śniegiem, morze białe jak okiem sięgnąć. Obecnie wszystko szare, nieprzyjazne. Łódź wraca na statek. Sverre jedzie z Blakką do radiostacji, aby dowiedzieć się, co Borgenes zamierza uczynić. Po godzinie wraca: kapitan boi się fali i lodu — odpływa. Za parę dni będzie znów próbował. Przesyła nam życzenia i zapewnia, że za następnym razem wyładuje przesyłki. Następne dwa dni, 9 i 10 lutego, pogoda bardzo brzydka, wali śnieg, dmie silny wiatr. Chmury grubą warstwą spadają na ziemię. Borgenes krąży wokół wyspy. Kapitan uprzedza, że skorzysta z pierwszej okazji, aby wyładować gdziekolwiek nasze rzeczy, a my potem będziemy musieli je odnaleźć. W nocy 10 lutego najnowsza wiadomość: Borgenes wpłynął do zatoki w Sörhamna, nazajutrz w południe zacznie wyładowywać rzeczy. Postanawiamy zorganizować wyprawę do Sörhamna. Wyruszymy następnego dnia o godzinie 6 rano — Ewald, Sverre, Staszek i ja. Zabierzemy Blakkę z sankami — śnieg będzie chyba dostatecznie twardy, aby koń mógł po nim przejść. Żywności weźmiemy na parę dni, poza tym worki do spania, koce, prymus, naftę. Öien omawia telegraficznie z kapitanem szczegóły. Musimy być na miejscu, gdy zaczną wyładowywać, abyśmy mogli oddać marynarzom naszą pocztę do kraju. Mobilizujemy wszystkie posiadane liny — brzeg w Sörhamna ma z górą czterdzieści metrów wysokości. Trzeba będzie po linie zjechać w dół, a potem na niej wciągnąć rzeczy do góry. Wczesnym rankiem 11 lutego suniemy już na nartach, obok nas Blakka ciągnie sanie. Pogoda dość ładna, słaby wiatr, śnieg świeży, dość dobry do jazdy. Jechaliśmy korytami rzeczek i przez zamarzłe jeziorka. Wielu łyżwiarzy zazdrościłoby nam tej zupełnie gładkiej powierzchni lodu. Gdzieniegdzie wprawdzie wystawały kamienie, z których ostatnie wiatry zmiotły śnieg, i jazda była znacznie utrudniona, ale mimo to już po półtorej godzinie zatrzymaliśmy się w małym szałasie — schronieniu dla myśliwych. Rozpaliliśmy maszynkę spirytusową, aby stopić trochę śniegu na herbatę, i po dziesięciu minutach — dalej w drogę. Spieszyliśmy się, żeby podczas naszego krótkiego dnia odebrać ze statku wszystkie przesyłki. Dalszy ciąg drogi był jeszcze gorszy. Blakka zapada się co chwila powyżej piersi, ogląda się raz po raz za siebie. Widzimy, że skorzystałaby z każdej okazji, żeby czmychnąć do domu. Mimo to posuwamy się naprzód dość szybko. Przechodzimy przez łańcuch Gór Niedoli. W domku myśliwskim zastawiamy rzeczy i po dwudziestu minutach drogi docieramy nad zatokę. Brzeg w tym miejscu wznosi się kilkadziesiąt, metrów nad poziom morza. W oddali widać kołyszący się na falach statek. Dajemy znaki, strzelamy. Po chwili odpowiada nam ze statku salwa. Wyje syrena. Widzą nas. Ale jak tu zejść? Ściana prawie prostopadła, lina stalowa zasypana śniegiem. Naprędce przymocowujemy przyniesione liny i w mgnieniu oka zjeżdżamy w dół z wysokości czternastu pięter. Morze wzburzone. Widzimy, jak od statku odbijają dwie łodzie, zbliżają się, fala odrzuca je jednak od brzegu. Łodzie nie dają za wygraną i podpływają bliżej, jedna za drugą. W momencie gdy fala cofnęła się, z pierwszej łodzi wyrzucają ku nam linkę z ciężarkiem. Zrozumieliśmy, że musimy ją schwytać. Manewr ten trzeba było powtarzać aż dwanaście razy, nim wreszcie udało się nam złapać koniec linki. Byliśmy już przemoczeni do kolan, a temperatura wody wynosiła -2°, Ciągniemy linkę i po chwili mamy w rękach przytwierdzoną do niej grubszą linę. Czekamy, co będzie dalej. Druga łódź opuszcza kotwicę i ubezpiecza pierwszą. Z tej pierwszej rzucają beczkę, ciągniemy ją wykorzystując ruch fal. Byliśmy przygotowani na dwie beczki, a tymczasem przyciągnęliśmy ich pięć: trzy z maszynami, dwie z pocztą, oprócz tego podstawę do maszyn na pływakach i wreszcie skrzynkę z cebulą. Witaminy! Ciężka praca trwała około trzech godzin. Ciemno już było zupełnie, gdy wreszcie wszystko znalazło się na brzegu. Postanawiamy wyciągnąć zaraz na górę dwie beczki, resztę zabierzemy nazajutrz. Przykro, że nie mogliśmy wysłać naszej poczty, ale nie byliśmy przygotowani na ten rodzaj transportu i nie mieliśmy beczki hermetycznej. Miejsce, w którym odbieraliśmy pocztę z morza, oddalone było o dwieście metrów od naszej liny. Zziębnięci i zgłodniali, po szesnastu kilometrach marszu bez żadnego prawie posiłku, z trudem przyciągnęliśmy beczki do liny. Staszek pozostał na dole, a Ewald, Sverre i ja podciągnęliśmy się na górę. Po chwili windujemy pierwszą beczkę — waży wprawdzie zaledwie pięćdziesiąt kilogramów, ale trzeba ją wciągnąć na wysokość około czterdziestu metrów. Pierwsze pociągnięcie — lina pęka, drugie — to samo, trzecie — beczka znów spada. Decydujemy się wciągać etapami po piętnaście metrów na podwójnych linach. Po pół godzinie wciągnęliśmy wreszcie pierwszą beczkę. Jesteśmy u kresu sił. Nogi od czterech godzin przemoczone, rękawice mokre, silny wiatr chłoszcze niemiłosiernie. Ustawiamy się ponownie do wciągania drugiej beczki: na dole Andersen, o piętnaście metrów wyżej Öien, jeszcze wyżej Staszek, a wreszcie ja, o dziesięć metrów od szczytu. Ciągniemy, chwila przerwy — zacięło się coś na dole. Słyszę głos Andersena — zaczynam ciągnąć dalej. Nagle głuchy huk, szarpnięcie liny — puszczam i... widzę, jak ściana śniegu wisząca pode mną zaczyna się obsuwać. Staszek leci w dół, nogami do góry. Odrzucony od ściany, spada razem z lawiną. Öien spada wymachując rękami. Huk! Kurzawa śniegu! Andersena wcale nie widzę... Drętwieję z przerażenia, że biała śmierć porwała moich towarzyszy. Przez głowę przebiegają rozpaczliwe myśli, że nic im pomóc nie mogę, nic nie widzę. Nie wiem, czy żyją, czy umierają dusząc się pod tonami śniegu. Czekam, aż śnieg, na którym stoję, zacznie się ze mną obsuwać. Jedna chwila, druga... Nic. Biały tuman powoli opada — rozróżniam w dole dwa poruszające się, ciemne punkty. Żyją! Siedlecki i Öien wołają mnie, szukają Andersena. Po chwili znajdują go, leży przywalony śniegiem na samym brzegu lawiny, oblewają go fale morskie. Jest nieprzytomny. Cucą go. Stoję jak gdyby w powietrzu, pod nogami mam jakieś dwadzieścia do trzydziestu centymetrów śniegu. Lina, którą puściłem, jest obecnie w odległości paru metrów. Prawą ręką zaczynam powoli kopać otwór w śniegu i wsuwam ją po łokieć, drugą wykopuję oparcie dla kolana. Teraz bardzo powoli unoszę nogę wspierając się na ręce. W ten sposób wspinam się, aby nie spowodować oberwania się tej cieniutkiej warstwy śniegu. Wolno, wolniutko... aż wreszcie po jakichś piętnastu minutach, które wydają mi się wiekiem, wydostaję się na szczyt. Ściągam linę, aby opuścić ją z innego miejsca. Z dołu krzyczą, że beczkę z pocztą znaleźli, odkopali i zabezpieczyli pod skałą. Nie mam gdzie przywiązać liny, kładę się więc” na ziemi, wbijam topór, opieram się o niego stopą, linę okręcam wokół siebie, przyciskam się do ziemi. Muszę utrzymać towarzyszy, gdy będą wspinali się po prawie prostopadłej ścianie. Po chwili czuję silne szarpnięcie — to Siedlecki wciąga się na linie. Wkrótce wszyscy czterej, zupełnie wyczerpani, leżymy obok siebie na ziemi. Mocny uścisk dłoni bez słów wyraził nasze uczucia... Po krótkim odpoczynku wracamy do schroniska zmęczeni do ostatnich granic. Nie możemy już dalej pracować. Brniemy po śniegu, padając co chwila — każde podniesienie się jest zwycięstwem woli. Zrozumiałem tragedię badaczy podbiegunowych, którzy u kresu sił padał ze zmęczenia na śnieg, by więcej nie powstać... Docieramy wreszcie do domu myśliwskiego. Malutka izdebka, prymus utrzymuje ciepło, gorąca kawa. Dopiero teraz powoli zaczynamy analizować niedawne przeżycia. Mieliśmy jednak duże szczęście: zaledwie lekkie potłuczenia i żadnego odmrożenia pomimo całkowitego przemoknięcia. Zapadamy w ciężki sen, zmieniając co dwie godziny dyżur przy palącym się bez przerwy prymusie. Dnia 12 lutego pogoda brzydka — zadymka. Statku już nie ma w porcie. Szkoda, bo chcieliśmy wezwać go na pomoc. Cała zatoka pokryta kaszą lodową i krą talerzową. Zejście na dół jest zupełnie niemożliwe. Zabieramy jedyną wyciągniętą na górę beczkę i wracamy do domu. Śnieg lepki — narty kleją się. Blakka wyrywa jak szalona. Ona jedna cieszy się, że nic nie wiezie. Szesnaście kilometrów przebywamy w niepełne trzy godziny. W miarę zbliżania się do domu zmęczenie fizyczne i wyczerpanie nerwowe coraz silniej dają się nam we znaki. Zapadła już noc, gdy ujrzeliśmy światła radiostacji. Na morzu, w odległości kilkuset metrów od brzegu, majaczą jeszcze we mgle mdłe światła statku. Ta Borgenes! Przyspieszamy kroku. Witają nas Fritz i Władek. Kapitan w obawie przed nocną burzą uciekł z Sörhamna na północ, nie może jednak zbliżyć się do lądu ze względu na gęstą krę i skały. O opuszczeniu łodzi na morze mowy nie ma. Opowiadamy o naszym wypadku. Fritz jest przerażony i natychmiast nadaje radiodepeszę na statek. Margaret przyrządza posiłek. Zmęczeni, wypijamy przede wszystkim masę wody z sokiem. Zasiadamy do stołu opowiadając podczas jedzenia o wszystkich przygodach. Zauważyłem, że Margaret patrzy na mnie uważnie i szepce coś. Teraz wszyscy zaczynają mi się przyglądać. Pytam: o co chodzi? Proszą, abym podszedł do światła. Przyglądają się mej brodzie w świetle lampy — podobno jest w niej wiele siwych włosów. Straszne chwile, jakie przeżyłem zawieszony na skale, widząc towarzyszy spadających w białej kurzawie, zostawiły swe ślady... Po obiedzie wtaczamy beczkę do kuchni i wśród ogólnej ciszy zabieramy się do otwierania. Podchodząc żartuję, że pewnie nie ma w niej żadnej korespondencji. Wszyscy śmieją się z tego przypuszczenia. Parę uderzeń młotkiem i... denko wybite. Wewnątrz widzę parę skrzynek i paczek. Wyjmuję pierwszą — bateria anodowa dla Norwegów; druga — to samo; trzecia — płyty gramofonowe dla nas; następna — zabawki i ubranko dla Björna od jego babki. Jak to, to już wszystko? Na samym dnie jeszcze jedna paczka — podarki świąteczne dla nas wszystkich od kapitana Borgenesa. Widzę już dno beczki — poczty nie ma... Nikt mi nie wierzy. Każdy po kolei sam nachyla się nad beczką. A jednak to prawda... Jesteśmy bardzo zawiedzeni. To nic — pocieszamy się, że reszta beczek będzie tu najdalej za trzy dni. Umawiamy się, że Fritz, Sverre, Łysakowski i Siedlecki wyruszą po nie następnego dnia. Należałoby jednak zaopatrzyć się w jakąś mocniejszą linę. Postanawiamy zabrać stalową, tę od uziemienia. Nic lepszego nie znajdujemy. Ale sprawa nie jest prosta — trzeba zrobić całą wyprawę na brzeg morza. Jakże wielkie było nasze zdumienie, gdyśmy zobaczyli, że szynę, która zatapiała linę w morzu, fale oderwały, a linę „uwolniły”. Następnego dnia z rana pozostałem sam w domu. Roboty mnóstwo. Rozpaliłem ogień tylko w moim pokoiku na górze. Budzik przesuwałem z godziny jednej obserwacji na drugą. Wpadłem na chwilę do radiotelegrafistów. Rozmawialiśmy o poczcie i przesyłkach, które przywiozą nasi towarzysze z Sörhamna. Na noc położyłem się do łóżka w ubraniu — musiałem przecież wstawać parę razy na obserwacje. Rankiąra 14 lutego rozpocząłem przygotowania na przyjęcie towarzyszy: rozpaliłem ogień w piecach, wytopiłem dużą ilość wody do mycia i do picia. Na dworze było już zupełnie ciemno — godzina 14 — gdy usłyszałem głosy Fritza i Sverrego. Wybiegam przed dom. Blakka ciągnie sanki, na których dostrzegam dwa wypchane plecaki i jakąś dużą paczkę owiniętą w płótno namiotowe. Przez głowę przebiega mi myśl, że nie mogąc wyciągnąć na górę całych beczek, koledzy rozbili je na dole i całą ich zawartość przenieśli w plecakach. Obok sań biegną na nartach Norwegowie. Zatrzymują się przede mną. — Przywozimy tylko motor, nic więcej nie mogliśmy Kialeźć. Zaczynam się śmiać z tego żartu. Pytam: — A co jest w plecakach? — Nasze rzeczy w jednym, a Siedleckiego w drugim. Z tonu ich głosu wnioskuję, że jest to prawda, ale nie chcę jeszcze zrezygnować. — Szczegóły? — pytam niecierpliwie. Szczegóły są rzeczywiście smutne. Cały brzeg Sörhamna zawalony jest tysiącami ton lodu. Lód wznosi się na trzy — cztery metry ponad poziom morza. Po długich poszukiwaniach druga grupa znalazła jedną z beczek w odległości około dwustu metrów od miejsca, w którym zostały schowane. Nadchodzi Władek i Staszek, śmiechem i żartami starają się nadrobić humor. Idziemy wszyscy do radiotelegrafistów. Znowu słucham szczegółowego opowiadania. Dochodzimy do wniosku, że podczas gdy my siedzieliśmy w zacisznym domku myśliwskim, wiatr południowy rzucił masy lodu na wąski pasek brzegu. Możliwe, że beczki znajdują się w tej chwili pod zwałami kry. Może lód je porozbijał? Nie jest to jednak wykluczone, że prąd już wyniósł je z zatoki na pełne morze. Czy nie należy chociaż przez pewien czas pilnować brzegu? Musimy to robić na zmianę... Dzielę się z towarzyszami tą myślą. Wszyscy zgadzają się. Decyduję, że na pierwszy ogień pojadę ja, a ktoś z towarzyszy zastąpi mnie na następne dwa — trzy dni. Muszę jechać sam, gdyż widzę, że Władek i Staszek są straszliwie zmęczeni. Fritza proszę o przesłanie za pośrednictwem Tromsö dokładnego raportu do Warszawy. Następnego dnia — 15 lutego — rano sam wyruszam na południe. Plecak mam potężnie wyładowany. Na szczęście śpiwór i koc, a także prymus i trochę nafty pozostały na miejscu. Pogoda piękna, niebo na południowym wschodzie lekko zaróżowione. Temperatura podniosła się znacznie, wynosi tylko -6°C, wiatru, o dziwo, prawie nie ma. Szybko posuwam się naprzód i w niecałe trzy godziny jestem na miejscu. Zrzucam plecak i pełen niecierpliwości od razu biegnę do zatoki. Biorę ze sobą linę, pusty plecak i toporek — na wszelki wypadek. Podchodzę pod brzeg — zejść trzeba w miejscu nieznanym. Szybko zjeżdżam w dół. Nie poznaję zatoki: jakieś dziwaczne góry lodowe piętrzą się przede mną. Z kijem narciarskim w ręku rozpoczynam poszukiwania. Od czasu do czasu oglądam powierzchnię wody w zatoce. Pokryta jest krą, olbrzymie kawały lodu zderzają się z hukiem i rozpryskują na drobne odłamki. Po półgodzinnych próbach postanawiam rozpocząć systematyczne poszukiwania posuwając się z jednego końca nadbrzeża na drugi. Nagle uwagę moją przykuwa jakaś dziwna forma lodu w niedużej odległości od brzegu. Przyglądam się, serce wali mocno. W odległości trzydziestu — czterdziestu metrów wystaje z wody, prawie do połowy swej wysokości — beczka. Oglądam ją przez lornetkę. Widzę dokładnie obręcze. Biała, nowa beczka, a więc beczka z aparatami i” pocztą. Z góry pokryta jest grubą warstwą świeżego śniegu. Obserwuję jej ruch: przesuwa się bardzo powoli od prawej ku lewej stronie zatoki. W ciągu kilku godzin wypatrywałem nadaremnie pozostałych beczek, wreszcie przemarzłem do szpiku kości i tak zgłodniałem, że zdecydowałem się powrócić do schroniska. Zaraz zabieram się do zapalenia prymusa. Po kilkunastu minutach w izdebce rozchodzi się już przyjemne ciepło. Czad i dym nie przeszkadzają mi zupełnie. W czajniku topię śnieg na kawę, otwieram puszkę konserw mięsnych, odgrzewam je w pudełku uważając, żeby się nie przypaliły. Posiłek trwa nie dłużej niż dwadzieścia minut. Szybko zbieram sie. do odejścia. Na wszelki wypadek biorę ze sobą jeszcze jeden kawałek liny i dużą klamrę żelazną, z której zrobiłem hak. A nuż uda mi się zarzucić hak na beczkę i przyciągnąć ją do brzegu? Kilkanaście minut jazdy na nartach, ostry zjazd, podejście pod górę — i znów jestem nad brzegiem zatoki. Zsuwam się po śniegu w dół, trzymając się mocno za linę — bez przerwy pamiętam o niebezpieczeństwie lawiny. Beczka przesunęła się jeszcze bliżej brzegu, jest jednak ciągle zbyt daleko, żeby można było zarzucić na nią hak. Jaka szkoda, że jestem sam! Gdyby nas było dwóch, jeden wszedłby do wody, ubezpieczony liną przez drugiego. W tej beczce są przecież aparaty, akumulatory, poczta — wszystko, co tak bardzo jest nam teraz potrzebne. Powoli zapada ciemność, śnieg wali coraz gęstszy. Wiatr wzmaga się. Czekam cierpliwie — a nuż przypływ podsunie beczkę jeszcze bliżej? Morze huczy, fala bije głucho o brzeg. Nie wiem już, jak długo czekam. Dookoła mnie zapada zupełny zmrok. Wiatr przechodzi w sztorm — wszystko pokryte jest świeżą bielą puszystego śniegu. W pewnej chwili wydaje mi się, że przez szum wiatru i huk fal słyszę jakby jakieś wołanie... Widzę, że na białej ścianie wznoszącej się nad moją głową coś się porusza. Krzyczę głośno — jeśli to ktoś z moich towarzyszy, to damy sobie radę... Wspinam się do góry, coś szarego przemyka przede mną. Ach, to tylko lis! Ledwie przedostałem się do mego samotnego schroniska. Ostatnie metry przesuwałem się zgięty prawie we dwoje, żeby utrzymać się na nogach — wiatr niemal unosił mnie w powietrzu. Krótko palę prymus, lampy nie zapalam w ogóle. Obawiam się, że burza, która nadciągnęła, może potrwać parę dni i uwięzi mnie w schronisku. Nafty musi mi wystarczyć. Wsuwam się do worka — nie mogę jednak zasnąć. Jednostajne, jękliwe wycie wichru budzi dziwny niepokój. Czuję wzrastający chłód. Kładę na siebie wszystko, co mam w plecaku: swetry, wiatrówki” szaliki. Za zawalonym śniegiem okienkiem panuje nieprzenikniona ciemność. Wiatr trzęsie całym domkiem — szczęście, że od strony morza zasłonięty jest on przez małą wyniosłość, inaczej dawno już zostałby zniesiony. Zmęczony, niewyspany, budzę się rano. Śnieg pada, wiatr bardzo silny, słabszy jednak niż wczoraj. Gotuję kawę, część wlewam do termosu i zabieram ze sobą. Przypinam narty — mimo niepogody muszę obejrzeć, co burza zmieniła w zatoce. Może wydobyła spod lodu inne beczki? A może wyrzuci na brzeg tamtą? Schodzę w dół prawie nic nie widząc przed sobą. Nie poznaję okolicy, burza zostawiła ślady — wszystko okryte grubą warstwą śniegu, morze zakute w lód, lekko kołysany ruchem fal. Panuje tutaj większa cisza niż na górze. Trudno, nic nie zdziałam. Beczki, którą wczoraj widziałem, ani śladu. Zniechęcony wracam do schroniska. Jest coraz chłodniej, temperaturę oceniam na około -15°C. Uderzenia wiatru znacznie osłabły. Nocny huragan musiał dąć z siłą niemniejszą niż dwadzieścia dwa metry na sekundę. Nie ma mowy, żebym mógł dziś powrócić do stacji — w tej kurzawie śniegu na pewno bym zabłądził, muszę więc siedzieć przez całą dobę w schronisku. Cały dzień i noc z 16 na 17 lutego szalał wiatr wyjąc i zawodząc. Słyszałem w nim różne odgłosy; możliwe, iż był to skowyt lisów, których jest tu dość dużo. Samotność ciąży mi dziś nieznośnie. Brak jakiejkolwiek pracy, książek, długie godziny rozmyślania... Widzę, że bez nawału pracy nie moglibyśmy wytrzymać na Wyspie Niedźwiedziej. Rozumiem dobrze, jak bardzo męczyli się Nansen i Johansen skazani na bezczynność podczas długiej nocy polarnej, spędzonej w jaskini na Ziemi Franciszka Józefa... Światło kopcącej lampki, w której palił się tłuszcz morsa, nie zachęcało Fridtjöfa Nansena do pisania. Na podłodze najeżonej ostrymi kamieniami, których nie udało się usunąć, nie można było rozłożyć się z notatkami, tym bardziej że często tonęła ona w kałużach wody ściekającej z pokrytych sadzą ścian. Posłania wymoszczone w skale były tak twarde, że w dzień Norwegowie nie mogli już na nie patrzeć, a poza tym... „nie mogłem nic pisać — wspomina Nansen — bo ręce moje powleczone były grubą warstwą tłuszczu i sadzy, która pokrywała papier czarnymi plamami”. Straszny los. Podmuchy wiatru wstrząsają ścianami mego domku... Żeby tak można było przespać tę burzę... Ale nic z tego. Wiatr wzmaga się. Brzmi w nim jakby jakaś skarga, jakby wołanie o ratunek. Zrywam się na równe nogi. Nastawiam ucha — nie, to tylko wiatr... Wszystkiemu winna ta przeklęta bezczynność. Dopiero 18 lutego, a więc trzeciego dnia nad ranem, burza uspokoiła się. Śnieg przestał padać, zapanował dotkliwy mróz, a silny północny wiatr dął ze wzmożoną siłą. Decyduję się jednak na powrót. Pozostawanie tutaj bezczynnie może się smutno skończyć, a na odnalezienie beczek nadziei nie ma. Owijam twarz grubym szalem, zaciskam w swym nieprzemakalnym ubraniu paski i sprzączki — walka z żywiołem będzie trudna! Pierwsze dwa — trzy kroki dość łatwe, gdyż Góra Niedoli zasłania mnie przed wiatrem. Przy wjeździe na otwartą przestrzeń spotykam Sverrego i Ewalda. Namówieni przez Staszka, który za chwilę też nadjeżdża, śpieszą, żeby mnie zastąpić. Komunikuję im, co widziałem. Nie mówię oczywiście, co czułem. Wiozą ze sobą dużo nafty i książki — będą mogli wiedzieć nad brzegiem parę dni. Namawiają mnie, abym zawrócił z nimi — mam przed sobą jeszcze przynajmniej jedenaście kilometrów pod wiatr, a podobno jest dziś -15°C i siła wiatru około siedemnastu metrów na sekundę. Muszę jednak wracać do stacji — jest tam masa pracy, muszą być zaległości. Nie można przecież wszystkiego zostawiać na barkach Władka. Żegnamy się. Zgięty wpół prawie do ziemi, z trudem posuwam się naprzód. Co piętnaście — dwadzieścia minut muszę zatrzymywać się, żeby zaczerpnąć powietrza. Jednocześnie obracam się plecami do wiatru i rozcieram mocno policzek. Czuję, że znów zaczyna mi puchnąć, widocznie odnawia się odmrożenie. Idę krok za krokiem. Z trudem zdobywam każdy metr przed sobą. Mam wrażenie, że rozcinam sobą jakąś twardą, nieustępliwą masę, która tamuje oddech. Nigdy, zdawałoby się, nie kończąca się droga powrotna znalazła wreszcie swój kres. Po pięciu godzinach, które wydawały mi się wiekiem, dobrnąłem wreszcie do stacji. Rozbieram się i z prawdziwą przyjemnością myję się cały. Jestem tak podniecony, że nie mogę spać. i mimo wielkiego zmęczenia pozostaję na obserwacji do godziny 1 w nocy. Jesteśmy obecnie we dwóch z Władkiem, wyznaczamy więc. sobie dwudziestoczterogodzinne dyżury, a posiłki gotujemy razem. Wieczorem 20 lutego słuchamy audycji z Warszawy. Przemawia moja rodzina. Wydaje mi się, że i głosy najbliższych są zmęczone i smutne. A może to tylko wrażenie spowodowane mym własnym nastrojem...? Fritz zawiadamia telegraficznie Tromsö, że powróciłem z Sörhamna i że jak dotąd bezowocnie poszukujemy beczek. Spodziewam się, że dyrektor Lugeon nie opowie naszym rodzinom o wypadku z lawiną — nie chciałbym sprawiać im niepotrzebnie zmartwienia. Przecież wszystko skończyło się pomyślnie. W nocy 23 lutego, po obserwacji o godzinie 1, nie mogę zasnąć. Zbieram się więc do zanotowania ostatnich wydarzeń. Piszę tak do 4 rano, to jest do godziny obserwacji zorzy polarnej. Wychodzę z przyzwyczajenia raczej, gdyż zdaję sobie sprawę, że przy tej burzy śnieżnej nic nie widać. Wiatr dochodzi do trzydziestu metrów na sekundę, to jest do stu ośmiu kilometrów na godzinę. Dobrze, że już nie jestem w Sörhamna, ciężko byłoby wytrzymać w samotności ten nowy poryw sztormu. Towarzysze moi powrócili po czterech dniach. Beczek nie widzieli. Burza trzymała ich prawie cały czas w domku myśliwskim. Po wspólnej naradzie postanowiliśmy, że gdy tylko pogoda poprawi się, któryś z nas znów pojedzie na brzeg, żeby sprawdzić, czy jakaś beczka nie wypłynęła spod lodu. Chwilowo morze jest skute grubą pokrywą.. Wszystko tonie w śniegu. Wciąż dmie ostry, północny wiatr. Kiedy spodziewać się możemy następnej poczty? Może w końcu marca, może dopiero w początkach maja. Rzeczywistość przeszła nasze najgorsze przypuszczenia: poczta nadeszła na Wyspę Niedźwiedzią dopiero w pierwszej dekadzie czerwca. Listy za okres październik — styczeń pozostały na zawsze w Morzu Barentsa. W końcu lutego znowu wybraliśmy się z Fritzem do Sörhamna. Nie mieliśmy żadnej nadziei na odnalezienie czegokolwiek. Ale kto wie? Poza tym wycieczkę tę traktowaliśmy jako trening sportowy. Wieczorem siedząc w małym schronisku słuchałem znów długich opowiadań Fritza o morzach północnych, a nawet nie tylko północnych, ponieważ w roku 1929 Öien brał udział w norweskiej ekspedycji badającej morze w okolicach bieguna południowego. Widział słynną Barierę Rossa. Podróż w te odległe, tajemnicze jeszcze wówczas krainy trwała szesnaście miesięcy. Rano obeszliśmy całe wybrzeże. Zgodnie z przewidywaniami — beczek ani śladu. POCZĄTEK DNIA POLARNEGO Znów weszliśmy w normalny tryb naszych prac. Ale nie, to nieprawda! Coś się zmieniło — ukazało się słońce! Przez te kilkanaście dni tak byliśmy pochłonięci opisanymi wypadkami, że nie zauważyliśmy zmian w długości dnia. W dniu 7 lutego o godzinie 11.25 słońce wzeszło ponad horyzont, a zaszło o godzinie 11.30. Dzień trwał więc całe pięć minut. W tydzień później, 15 lutego — już prawie pięć godzin. Po raz pierwszy wówczas słońce ukazało się nam w całej pełni, bo dotąd Góra Niedoli zakrywała wschody i zachody. Południe nieba jest coraz bardziej czerwone — oczy początkowo oślepione są tym blaskiem. Wydaje się nam, że jest cieplej, ale to tylko złudzenie. Przecież temperatura wciąż spada i wynosi teraz średnio -20°C. Wiatr również nie słabnie, ale przyzwyczailiśmy się już do niego, a wraz ze światłem słonecznym czujemy w sobie nową energię do przezwyciężenia wszelkich przeciwności. Staramy się możliwie jak najwięcej ruszać, wyrywamy się na morze. Tak radzą doświadczeni polarnicy. Mgła dokucza coraz bardziej. W czasie nocy polarnej nie zwracaliśmy na nią zbyt wielkiej uwagi, bo i tak było ciemno, obecnie czujemy na sobie jej wszystko przenikającą obecność. Przeprowadzamy, gdy się tylko daje, długotrwałe pomiary natężenia promieni słonecznych. Przy świetle dziennym mieszkanie nasze stało się jakieś inne, obce. Wydawało się, że zarówno tu, jak i w pawilonie magnetycznym utrzymywaliśmy wzorowy porządek — teraz dopiero wychodzą na jaw różne krzyczące braki. Chwilowo jednak musimy odłożyć porządkowanie, a zająć się pomiarami magnetycznymi, które są łatwiejsze do przeprowadzenia przy świetle dziennym. Zorza polarna pojawia się systematycznie około godziny 16 i zmusza do dłuższych obserwacji. Poza tym inne zajęcia przy aparatach zajmują nam wiele czasu. Cieszyliśmy się, że nie potrzeba rano robić obserwacji przy lampie, ale smutek ogarniał nas, gdy już po obiedzie światło słoneczne nikło. Pociechą była świadomość, że z całym rozpędem wchodzimy w wielki dzień polarny. Ogień w piecu palić się musi całą dobę, inaczej rano zastajemy aparaty zamarznięte. Teraz już umiemy rozpalić piec momentalnie i w ciągu dwóch godzin podnieść temperaturę w pokoju do 15°C powyżej zera, naturalnie jeżeli wiatr nie wieje z północnego zachodu, gdyż wtedy nie pomagają żadne nasze wysiłki. Taki wicher musi wywiać całe ciepło. Piec ustawiony był początkowo na specjalnie wcementowanym kwadracie. W miejscu połączenia cementu z drewnianą podłogą utworzyła się szpara, a następnie rozszerzyła się do rozmiaru wielkiego otworu, przez który również bardzo wiało. Chciałem otwór ten zalepić, ale natrafiłem na nieoczekiwane trudności: przecież na całej wyspie nie było ani grama piasku. Ale potrzeba jest matką wynalazków. Po namyśle zrobiłem mieszaninę cementu z popiołem i tą papką zalepiłem szparę. Do naszego wyjazdu cement się nie wykruszył. Razem ze światłem przybywa nam coraz więcej zajęć i dopiero obecnie zaczynamy zdawać sobie sprawę, jak bardzo byliśmy apatyczni w czasie ciemności i jak nieskorzy do pracy, wykonując to tylko, co było nieodzownie potrzebne. Apatia ta jeszcze silniej występowała u Norwegów, którzy obecnie również z większą energią zabierają się do pracy. Przez całą noc polarną musieli ładować codziennie swe baterie akumulatorów, ponieważ nie były w porządku; dopiero teraz przeprowadzają potrzebne zasadnicze naprawy, często zwracając się do mnie po radę i pomoc. Jest to praca bardzo uciążliwa i nieprzyjemna ze względu na kwas siarczany. Poza tym korzystając z mojej obecności jako specjalisty, postanawiają ustawić i uruchomić nowy zapasowy zespół do ładowania akumulatorów. My ze swej strony najwięcej uwagi zwracamy na przygotowanie się do przyjęcia oczekujących nas w najbliższym czasie ataków mrozu. Wykorzystujemy każdą okazję, żeby zwiększyć zapasy węgla. Wyprawy te utrudnia wieczna mgła, która coraz bardziej daje się we znaki. Ale nie tylko uzupełniamy zapasy węgla. Przy pierwszej sprzyjającej pogodzie Ewald zapytuje telefonicznie, czy nie wybralibyśmy się z nimi na kaczki. Zgadzamy się chętnie. Ubieramy się ze Staszkiem cieplej, bierzemy broń i trochę sucharów. Władek zajęty jest w ciemni wywoływaniem ostatnich zdjęć zorzy polarnej. Brniemy po śniegu, pogoda dość ładna, słaby wiatr z zachodu, niebo jasne. Na brzegu zastajemy Ewalda i Sverrego. Zajęci są odkopywaniem łodzi spod śniegu — dwie ostatnie burze zasypały ją zupełnie. Łódź jak zwykle wciągnięta jest wysoko na skały nadbrzeżne. Wspólnymi siłami spychamy ją szybko. Morze wzburzone jest dzisiaj. Opuszczenie na wodę odbywa się w ten sposób, że 172 czekamy, aż silna fala pochwyci łódź zepchniętą na sam brzeg wąskiej platformy wybrzeża. W następnej chwili wskakuje do niej Ewald, nogą odbija łódź od skały, żeby druga, nadchodząca fala nie wyrzuciła jej na brzeg i nie rozbiła w drzazgi. Szybko wkłada wiosła w dulki i ostrożnie wiosłuje pod falę, tak aby łódź powoli podeszła do brzegu. Wskakujemy po kolei. Dwóch z nas siada przy wiosłach. Dziś mamy dość szeroki kanał wolny od lodu, ciągnący się wzdłuż całego wybrzeża. Płyniemy na południe. W łodzi cisza, słychać tylko rytmiczne uderzenia wioseł i łoskot fali rozbijającej się o brzeg. Raptem spostrzegamy przed sobą stado kaczek na wodzie. Trzy lufy kierują się ku nim; łódź podpływa powoli. W chwili gdy zauważamy niepokój między ptakami, rozbrzmiewają trzy strzały. Zgodnie ze swym zwyczajem kaczki nie podrywają się, ale wprost przeciwnie — uciekają pod wodę. Na wzburzonej fali kołyszą się tylko dwa martwe ptaki. Zabieramy je do łodzi i rozglądamy się wokół. Nie wiadomo, czy jeszcze któraś jest postrzelona i gdzie wypłyną inne, ale oto w odległości pięćdziesięciu metrów za nami ukazują się już dwie głowy. Płyniemy za nimi, jesteśmy coraz bliżej. Jedna nurkuje, druga płynie dalej. Próbuje także nurkować, ale tylko chwilę pozostaje pod wodą. Strzelać trudno, gdyż płynąc zanurza się głęboko. Strzał — na wodzie pozostaje pierze, a ptak płynie dalej... W dwie pary wioseł gonimy go dalej. Jeszcze jeden strzał i ptak pada, tym razem martwy. Płyniemy z powrotem, trzeba odnaleźć czwartą kaczkę. Sverre, który miał wspaniały wzrok, zobaczył ją między krami. Podpływamy, ptak powoli zaczyna schodzić z kry do wody. Strzał unieruchamia go. Zajęci wydobywaniem kaczek, za późno zauważyliśmy duże stado, które przeleciało koło nas, kierując się na północ. Szybko wiosłujemy w tym kierunku — widzimy, jak wodują. Łódź zbliża się do nich — podrywają się, lecą. Strzelamy z obu luf. I znów dwie zabite, trzy uciekają ranne. Po godzinnej gonitwie chwytamy i te trzy. Płyniemy jeszcze bardziej na północ, staramy się przywieźć ze sobą jak najwięcej ptaków — trzeba zrobić zapasy. Dziś nie możemy jednak zbyt długo przebywać na morzu: pogoda psuje się, coraz silniejsza fala wznosi się i opada, jak gdyby tańczyła na wzburzonym morzu. Otacza nas gęsta, mokra zasłona mgły, od czasu do czasu cicho przelatują mewy. Lądowanie wymaga dużej sprawności fizycznej, jak zresztą cały pobyt na Wyspie Niedźwiedziej. Pierwszy wyskakuje Staszek, później Ewald. Ja podaję broń. Przez ten czas Sverre przy wiosłach pilnuje, żeby łódź nie zderzyła się ze skałą. Ostatni wysiada Sverre odpychając łódź od brzegu, a gdy fala znów podnosi ją do góry, chwytamy szybko za liny, ciągniemy łódź po śniegu na skałę i na wszelki wypadek przewracamy do góry dnem. Teraz możemy być spokojni. Obładowani bogatym łupem, wracamy we mgle do domu. Od razu do dzisiejszego obiadu włączamy pieczoną kaczkę. Oskubaniem i wypatroszeniem zajmuje się Władek. Sos do niej przyrządzamy bardzo dobry, ale nie do opisania, a w każdym razie nie znany żadnej szanującej się kucharce. Świeże mięso na obiad — to uczta nie lada. Nie boimy się już szkorbutu. Rozpoczyna się pierwsza dekada marca. Jasno już jest przez dziesięć — jedenaście godzin na dobę, ale najczęściej przez całe dwadzieścia cztery godziny mamy mgły — mgły gęste i żółte. Jesteśmy tu świadkami dziwnego, nigdzie nie spotykanego zjawiska — mgły i wiatry jednocześnie. Często obserwowaliśmy mgłę przy wietrze wiejącym z szybkością dwunastu, a dochodzącym nawet do szesnastu metrów na sekundę. Nie wiem doprawdy, co lepsze: ciemność prawdziwa czy też taka lepka, mokra zasłona, która utrudnia widzialność, tamu je oddech. Człowiek boi się głębiej odetchnąć, żeby się nie zadusić. W połowie marca mieliśmy kilka wyjątkowo przykrych dni. Mróz dochodził do 17°C poniżej zera, wicher — do dwudziestu metrów na sekundę, to jest siedemdziesięciu dwóch kilometrów na godzinę, a przy tym mgła... To było naprawdę trudne do wytrzymania. W mieszkaniu bardzo zimno, przepalony piec źle grzeje, całe ciepło ucieka w komin. Trzeba będzie zająć się naprawą albo zastąpić go innym, na przykład z magazynu. „Zrobi się” to przy pierwszym dniu pogody. Na pogodę musieliśmy czekać prawie dziesięć dni. Korzystając z przejaśnienia Norwegowie zaproponowali, aby wybrać się z nimi na połów łososi w przerębli jednego z jeziorek, oddalonego od nas o kilometr. Chętnie przystaliśmy na tę propozycję, gdyż zapasy świeżego ptactwa już się skończyły. Zabraliśmy kilofy, łopaty i wszystkie przybory potrzebne do łowienia. Nie odeszliśmy od domu i trzystu metrów, gdy zobaczyliśmy białego lisa, który — jak gdyby wiedząc, że nie mamy broni, biegł równolegle, w odległości nie więcej niż stu metrów. Nie pierwszy raz zdarzyło się nam widzieć lisa, zawsze jednak było to wtedy, gdy byliśmy bez broni. Po chwili do pierwszego lisa przyłączył się drugi. Towarzyszyły nam aż na miejsce i nawet przez pewien czas przyglądały się nam i naszej robocie. Lisy polarne znane są z natręctwa i ciekawości. Nansen tak opisuje swoje przejścia z nimi podczas zimowania na Ziemi Franciszka Józefa: „Zwierzęta te, nie krępując się wcale naszą obecnością, przywłaszczyły już sobie drążki bambusowe, młotki, liny i cały nasz sprzęt geologiczny. Największą stratą była kradzież kłębka nici do naprawy postrzępionych ubrań i uszycia obuwia z niedźwiedziej skóry. Chcąc odnaleźć zagubione przedmioty poszedłem śladem lisów i któż opisze moje zdumienie, gdy w odległości kilku zaledwie metrów zobaczyłem jedno zwierzątko siedzące spokojnie, jakby drwiło ze mnie. Na mój widok zaczęło tak przeraźliwie skowyczeć, że musiałem zatkać uszy i uciec wreszcie jak niepyszny. Gdy rzuciłem w nie kamieniem, odbiegło o parę kroków i znów rozpoczęło swój ogłuszający koncert. Jak uwolnić się od tych natrętów? Nie mogliśmy do nich strzelać, gdyż żałowaliśmy nabojów. Nie udało się nam sporządzić sideł, a lisy przez całą zimę nie przestawały wyrządzać spustoszeń w składach. Innego dnia schwyciły samopiszący termometr. Po długich poszukiwaniach odnaleźliśmy go pod grubą warstwą śniegu. Schowaliśmy więc cenny przy^rząd przywaliwszy skrytkę ciężkim kamieniem. Wszystko na próżno. Lisy znów go wykradły i tym razem nie udało się nam odnaleźć zguby”. Któregoś wieczora lisy porwały podróżnikom żagiel kajaka. „Nie mogę zrozumieć, w jaki sposób te niewielkie zwierzęta zdołały unieść kawał ciężkiego płótna, który gruba warstwa lodu czyniła jeszcze cięższym” — notuje rozżalony Nansen. A jednak gdy zapadły ciemności nocy polarnej skazując obu podróżników na długie miesiące bezczynności w prymitywnej grocie, zapomnieli swych uraz i cieszyli się nawet... wyciem lisów. „Było to nawet dość przyjemne — pisze dalej Nansen — gdyż czyniło samotność naszą mniej dokuczliwą i przypominało o istnienia życia na ziemi”. Praca przy przerębli była ciężka, ale wykonywaliśmy ją z przyjemnością — była nowa dla nas, no a przy tym przełykaliśmy ślinkę na myśl o smażonych łososiach. Odgarnęliśmy grubą warstwę śniegu, a następnie zaczęliśmy wybijać w lodzie dziurę o powierzchni mniej więcej jednego metra kwadratowego. Przerębla musiała być dość duża, tak żeby pod lód dotarło jak najwięcej światła, które miało zwabić ryby. Twardy jak granit lód ustępował bardzo wolno pod ciosami kilofów. Uderzenia rozpryskujących się na wszystkie strony odłamków paliły twarz jak dotknięcie rozżarzonego żelaza. Przebicie metrowej warstwy trwało kilka godzin. Wybiliśmy trzy dziury i przy każdej z nich położył się jeden z nas trzymając w rękach sznurek, na końcu którego przywiązany był haczyk z przynętą. Po paru godzinach bezowocnego oczekiwania musieliśmy, niestety, powrócić do domu z próżnymi rękami. W domu robota. Podczas dokładania węgla do pieca drzwiczki wyleciały na podłogę razem z zawiasami. Trzeba było wygarniać żar, przy czym cały pokój zasypany został grubą warstwą popiołu. Tak musiała wyglądać Pompeja po wybuchu Wezuwiusza. Następnego dnia obudzeni zostaliśmy bardzo wcześnie, gdyż na dole było zimno i obserwator nie mógł doczekać się, aż wstaniemy i ustawimy nowy piec. Rozebranie i wyrzucenie starego trwało chwileczkę, mimo że poszczególne części ważyły po osiemdziesiąt kilogramów. Gorzej było z przeniesieniem nowego z magazynu na pierwszym piętrze. Przy przenoszeniu wyleciało nam kilka cegieł szamotowych, na miejsce których musieliśmy potem wstawić inne cegły, wyjęte ze starego pieca. Dopasowanie ich i przecinanie poszło bardzo dobrze, tak że ani jedna nie pękła. Dziurę w ścianie przy wylocie do komina zmniejszyliśmy, bo obecny piec był mniejszy niż poprzedni. Zrobiliśmy to za pomocą cementu, który następnie bardzo ładnie zabieliliśmy kredą. Uroczyście zabraliśmy się do pierwszego rozpalenia ognia w nowym piecu. Wzięliśmy na to wysokocyfrowe rachunki „Björnöya A. S.” Ogień złapał z łatwością. Po piętnastu minutach żarzył się nawet już i koks. W parę godzin później stwierdziliśmy z zadowoleniem, że nowy piec jest o wiele lepszy — szybciej się nagrzewa i dłużej trzyma ciepło. W starym kanał nie był w porządku i większa część ciepła uchodziła w komin, Od tego dnia rozpoczął się „prawie że raj” dla obserwatora wstającego rano: piec gasiliśmy tylko raz na pięć dni, aby całkowicie usunąć popiół, żużel i kamienie. Wieczorem wsypywało się na rozżarzone węgle koks, który tlił się aż do rana. Rano wystarczyło kilka ruchów rusztem, aby przesypać cały popiół do popielnika, potem tylko nałożyć nową porcję koksu z węglem, wyrzucić popiół, i koniec. Co za luksus! I znów przypomina mi się opis ustawiania pieca przez norweskich polarników. „Na zewnątrz naszej jaskini — pisze Nansen — wybudowaliśmy komin z lodu i śniegu, jedynego materiału budowlanego, jakim mogliśmy rozporządzać. Komin był nam potrzebny, żeby wiatr nie napędzał dymu do wnętrza zakopconego sądzą z lampek grenlandzkich, które paliliśmy, żeby mieć trochę światła i ciepła. Piec nasz miał doskonały ciąg, ale wymagał częstych napraw. Pod wpływem ciepła topniał i zamieniał się w rynnę. Wilgoć na murach naszego zimowego pomieszczenia osiadała w postaci białych, błyszczących kryształków. Można by myśleć, że spaliśmy w grocie. Gdy temperatura podnosiła się, tonęliśmy i my, i nasze posłania w kałużach wody”. Dnia 15 marca upłynął termin współpracy z Tromsö przy obserwacji zorzy polarnej. W tym okresie czasu zmniejsza się już ich częstotliwość, poza tym chmury i mgły, jeszcze gęstsze niż podczas nocy polarnej, utrudniają obserwacje. W każdym razie ilość godzin obserwacji zmalała znacznie, co nam bardzo ulżyło w pracy i pozwoliło na większy wypoczynek po sześciu intensywnych miesiącach. Przybyło za to wiele nowych zajęć: obserwacje chmur, pomiary natężenia promieniowania słonecznego. Gdy na niebie ukazywały się jakieś ciekawsze formy chmur, obserwator obowiązany był nie tylko opisywać je, ale także nanosić ich układ na mapę nieba znajdującą się w specjalnym zeszycie. W ciekawszych wypadkach musieliśmy robić serie fotografii dających wyobrażenie rozwoju danych chmur. Najczęściej chmury na Wyspie Niedźwiedziej to tak zwane stratusy — gęsta, szara, jednostajna masa. W tych rzadkich chwilach, gdy niebo było jasne i prawie bez chmur — a zdarzyło się to naprawdę tylko kilka razy w ciągu trzystu osiemdziesięciu pięciu dni naszego pobytu na wyspie — przeprowadzaliśmy pomiary natężenia promieniowania słonecznego. W czasie jednego z pomiarów uwagę moją zwrócił jakiś mały, nie znany mi ptaszek, większy cokolwiek od wróbla. Postanowiłem ustrzelić go dla celów przyrodniczych. Wziąłem małokalibrowy flower i po pierwszym strzale biedak upadł z dachu na śnieg. Podchodzę — ptak chce się poderwać do ucieczki. Złapałem go jednak i skonstatowałem, że kulka złamała mu skrzydło. Amputowałem ustrzelony kawałek i założyłem opatrunek. Staszek zajął się skonstruowaniem dużej klatki. Po paru dniach ptak przyzwyczaił się do nas i zaczął nawet jadać z ręki. Skrzydełko zagoiło się. Niestety, w parę tygodni potem z nieznanej przyczyny ptaszek zdechł. Zasmuciło mnie to ogromnie, gdyż przyzwyczaiłem się już do tego szarego towarzysza... Ukazanie się ptaszyny o tej porze na wyspie zapowiadało bardzo wczesną wiosnę. Nie brak też innych oznak: przez radio dowiadujemy się, że dwa duże statki wielorybnicze wybierają się na połów w okolice wyspy. Niedźwiedzi dotychczas nie widzieliśmy jeszcze, za to podczas jednego z polowań na ptactwo spotkaliśmy na morzu stado fok. Zwykle na każde polowanie na ptaki zabieraliśmy ze sobą i karabin. Tym razem został on w domu — foki na morzu śmiały się z nas tak samo jak lisy na wyspie. Było ich może siedem sztuk. Sverre wystrzelił do. jednej z nich z dubeltówki, z odległości paru metrów. Foka podniosła wyżej swą niewielką, szarą głowę, otrząsnęła się, parsknęła i w dalszym ciągu przyglądała się nam spokojnie. Foki te należą do największego gatunku — skóry ich mają z górą dwa metry długości, tak że jedna wystarczy na całe palto. Skór tego gatunku nie używa się jednak na futra, gdyż włos mają zbyt twardy. Foki używane na palta damskie są daleko mniejsze — długości do siedemdziesięciu centymetrów — włos mają krótki, nadzwyczaj delikatny. Jest ich wiele gatunków i różnią się wzorami na futrze. Futro koloru brunatnostalowego usiane jest ciemnobrązowymi plamkami. Niektóre gatunki mają podłużne, czarne pasy na grzbiecie. Futro tych ostatnich farbuje się najczęściej na czarno, gdyż czarnych fok nie ma nigdzie — ani na północnym, ani na południowym biegunie. Młode foki, nie umiejące jeszcze pływać, mają futerko białe, bardzo puszyste. Polowanie na te zwierzęta odbywa się w sposób okrutny. Nie zabija się ich z broni palnej, lecz poluje się za pomocą haków. Statek wjeżdża na lód, na którym siedzą młode, marynarze chwytają je hakami, a potem dobijają. Kapitan jednego ze statków poławiaczy fok opowiedział nam ciekawe zdarzenie. W końcu kwietnia flotylla złożona z siedmiu okrętów łowieckich wyruszyła na północ. Zerwał się niezwykle silny, trzytygodniowy sztorm, który zatopił cztery statki, pozostałe zaś trzy zapędził aż pod 81° szerokości północnej. Wicher rzucił jeden ze statków pomiędzy dwie góry lodowe. Oczom myśliwych ukazał się niezwykły widok: na olbrzymiej, kilkunastokilometrowej krze skupiły się tysiączne rzesze fok starych i młodych, zbitych w gromadki, jakby w jakiejś śmiertelnej trwodze. Naraz góry lodowe zwarły się unieruchamiając między sobą statek. Dostęp do fok był zamknięty. Sztorm dochodził do niesłychanego wprost napięcia, pędząc naprzód olbrzymią krę z fokami i wściekłych z bezsilności ludzi. W oczach marynarzy rozegrała się straszliwa masakra fok. Napierając ze wszystkich stron na krę, gigantyczne góry lodowe miażdżyły ją powoli, lecz nieubłaganie, a młode foki nie umiejące jeszcze pływać szły na dno. Po tygodniu, gdy wreszcie statek wyzwolił się ze śmiertelnego zacisku lodów, cała kra była już zmiażdżona. Ani jedna foka nie dostała się w ręce łowców, a w uszach ich długo brzmiał przejmujący, żałosny bek fok-matek8. WIOSNA W końcu marca ciemności trwały bardzo krótko. W kilkanaście dni później nastały już tak zwane białe noce, które z kolei ustąpiły wiecznej jasności dnia polarnego, mającej trwać sto sześć dni. Niepokoimy się, że lód północny, który znajduje się w odległości kilku mil od nas, jeszcze nie dotarł do wyspy. Obawiamy się, że w maju może nas zablokować, a bardzo już stęskniliśmy się za jakimś pisanym słowem. Poza tym na każdym kroku odczuwamy brak zapasowego galwanometru, który utonął nam w lutym w Sörhamna. Na razie nie mamy najmniejszej nadziei. Trasa statków wielorybniczych, o których słyszeliśmy przez radio, nie będzie prowadzić przez Tromsö. Pod koniec pierwszej dekady kwietnia, korzystając z przerwy w burzy śnieżnej, wypłynęliśmy z dwoma Norwegami na polowanie, na kaczki. Przed nami ciągnie się mniej więcej stumetrowy kanał wody wolnej od lodu. Łódź swą jak zwykle kierujemy na południe. Pogoda zdaje się ładna, morze spokojna. W pewnym momencie Fritz zwraca uwagę na olbrzymią, czarną chmurę szybko mknącą w naszym kierunku z południa. — Ależ to nie chmura, to ptaki! — woła nagle. Wytężamy wzrok i widzimy, że to olbrzymie stado dzikich kaczek, liczące kilka tysięcy sztuk. Przestajemy wiosłować, przygotowujemy się na spotkanie tej masy ptactwa. Nabite, odbezpieczone dubeltówki mamy pod ręką. Zapas naboi przygotowany. Łódź, niesiona prądem, przesuwa się coraz bardziej na południe. W chwili gdy znaleźliśmy się na wysokości kilku skał wystających z wody, z przerażeniem spostrzegamy, że pole lodowe z szaloną szybkością przesuwa się do brzegu. Chwytamy za wiosła — musimy jak najszybciej uciec, żeby łódź nasza nie została zgnieciona o skały. Brzeg jest w tym miejscu niedostępny — nie ma mowy o wydostaniu się. Z całej siły napieramy na wiosła... Nagle czujemy na twarzy silne uderzenie wiatru północnego. Kra, pchana przezeń, ze wzrastającą szybkością zbliża się do nas. Fritz, stojący na dziobie łodzi, wybiera odpowiednie miejsce do lądowania. Sytuacja staje się groźna. W każdej chwili możemy być zamknięci przez lód, który zmiażdży łódź jak kruchą łupinkę orzecha. Możemy teraz wypłynąć z lodem na pełne morze. W obu wypadkach oznacza to śmierć. Zrzucamy czapki i rękawice, jest nam gorąco. Wiosłować coraz trudniej, gdyż fala jest już bardzo duża i otacza nas rzadka kra lodowa. W niedużej odległości widzimy wielkie bloki lodu. Tam jest ratunek. Fritz upatrzył jakieś miejsce możliwe do lądowania. Kolejno wyskakujemy na wąski brzeg, stoimy po kolana w wodzie, chcemy uratować łódź. Udaje się nam wyciągnąć ją i wynieść na mały »występ lodowy ponad naszymi głowami. Praca trudna, łódź jest bardzo ciężka, ale wreszcie dajemy radę. Był to ostatni moment. W chwilę potem o brzeg rozbiły się grube kry ciśnięte z impetem przez fale. Byłaby z nas miazga. Łódź wypychamy możliwie najwyżej. Chcemy ją zostawić tutaj. Przewracamy do góry dnem i wkopujemy w śnieg, używając jako łopatek ławek wyjętych z łodzi. Wiatr wieje coraz mocniej, zasypując nas tumanami śniegu. Z trudnością wspinamy się po oślizłych skałach. Do domu mamy około trzech kilometrów. Idziemy równolegle do brzegu uważając, aby za bardzo nie zbliżać się do krawędzi, bo zdradliwe nawisy śnieżne mogą się zarwać. Burza trwała trzy dni. Gdy wypogodziło się, chcieliśmy zabrać łódź, lecz okazało się to niemożliwe, bo morze było całkowicie, aż po brzeg, pokryte równą warstwą lodu. Dopiero na siódmy dzień wybraliśmy się z łopatami. Łódź pokryta była metrową warstwą twardego śniegu. Opuszczenie jej poszło o wiele łatwiej niż wciągnięcie do góry, fala jednak była dość duża i z trudem mogliśmy przeciągnąć łódź na jej stałe miejsce. Wieczór tego dnia obfitował w silne wrażenia. Miała przemawiać przez radio moja rodzina. Na pięć minut przed rozpoczęciem audycji aparat milknie. Rzucam się do naprawy i szczęśliwie uruchamiam w chwili, gdy spiker kończy zapowiadanie audycji. To był początek naszych niepowodzeń! Nad ranem stwierdzamy, że jeden z masztów za chwilę może się przewrócić. Po prostu pękły dwa odciągacze z jednej strony i maszt jest niebezpiecznie wygięty. Pogoda jednak nie pozwala na wyregulowanie go i chwilowo możemy poprawić tylko odciągacze. Przez następne dwa dni ciągle spoglądam na przyrząd zapisujący szybkość wiatru. Każdy silniejszy podmuch wywołuje we mnie obawę, że maszt przewróci się. Czego nie przeszły już maszty naszych anten! Rury stalowe, z których się składają, przeżarte są przez sól morską; kilka upadków, a następnie amputacje zmniejszyły wysokość masztów z siedemnastu na jedenaście metrów. Prawie codziennie, jeśli tylko pogoda sprzyja, jeździmy koło domu na nartach, aby rozprostować nogi i mięśnie przyzwyczaić do wysiłku. Przy zachodzie słońca pojechałem na brzeg morza. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że olbrzymie zwały gór lodowych, obsypane śniegiem, sterczą nieruchomo w falach. W chwili ciszy między dwoma poświstami wiatru słyszę jakby ciężkie, długie westchnienie, które powtarza się w rytmicznym tempie. Nazwałem to „oddechem morza”. Wewnętrzny, niedostrzegalny ruch wody wstrząsa olbrzymią pokrywą lodową. Ocieranie się bloków lodu powoduje jakiś głuchy, przenikliwy jęk. Niezwykle przejmujące wrażenie sprawia ten zduszony oddech skutej potęgi oceanu. Nie wszyscy wiedzą, że młody lód morski składa się z komórek napełnionych bardzo zgęszczonym roztworem soli i pęcherzykami powietrza, otoczone są one czystym lodem słodkim. Z czasem sól cięższa od wody powoli przenika przez masę lodu i utrzymuje się tylko na zewnętrznych ściankach bryły. Lód staje się wtedy słodki i bardziej twardy. Morze wolne i dosyć głębokie nie jest nigdy pokryte jednolitą skorupą lodową. Od 26 marca mamy więcej godzin jasności niż w tym samym czasie w Warszawie. Promienie słońca odbijają się od bieli śniegu i rażą oczy tak silnie, że nosić musimy ciemne okulary. Potrzebne one są również i do obserwacji nieba. Trudno jest patrzeć na słońce gołym okiem, a robiliśmy to bardzo często z powodu interesującego zjawiska optycznego, zwanego „halo”, wytwarzającego się wokół słońca, a mającego formę pierścienia świetlnego o barwach tęczy, tylko że w kolorach ułożonych, w porządku odwrotnym i mniej wyraźnych niż w tęczy. Zjawisko to powstaje w ten sposób, że promienie słońca przechodzą przez kryształki lodu znajdujące się w chmurach na dużej wysokości i załamują się w nich jak gdyby w pryzmatach, tworząc tysiączne słońca koncentryczne wokół prawdziwego słońca. Kilkakrotnie też obserwowaliśmy słońca poboczne i słupy świetlne w kształcie krzyżów. Zjawiska te powstają w podobny sposób jak i „halo”, tylko że kryształki lodu są innej budowy. Obserwacja polega na opisaniu nieba i zjawiska oraz dokładnym określeniu jego typu. Do tych obserwacji trzeba na teodolit nakładać ciemny filtr. Z jaką radością stwierdziliśmy, że słońce w południe gest coraz wyżej nad horyzontem, a promienie jego grzeją coraz silniej! Burze wietrzne trwają teraz coraz krócej, a siła ich słabnie. Podczas dnia polarnego w ogóle znosiliśmy daleko łatwiej silne wichry — wiatr o tej samej sile w ciemnościach nocy wydawałby się nam wielokrotnie groźniejszy. Starając się możliwie najwięcej przebywać obecnie na świeżym powietrzu, chętnie przeprowadzamy różne pomiary i obserwacje poza domem. Pomiary temperatury i „wilgotności na różnych wysokościach Góry Niedoli robimy przy każdej okazji. Jest to przyjemna praca, kończąca się pięknym zjazdem na nartach w dół po zboczach gór. Kiedyś zjeżdżałem tak razem ze Staszkiem i Władkiem — Staszek pierwszy, a ja za nim. Szybkość olbrzymia, wąski zjazd nie pozwalał na żadne ewolucje. Raptem widzę olbrzymi obłok śniegu: ręce, nogi, narty, jakby nie związane niczym, migają tylko w powietrzu. Zatrzymuję się parę metrów niżej — wszystko w porządku, to tylko narta Staszka pękła. Winien temu kamień przysypany cienką warstwą śniegu. Tryb naszego życia zmienił się bardzo — o ile w ogóle można mówić o wielkich zmianach w tych jednostajnych warunkach. Obserwator, który teraz wstawał na godzinę 6, miał obowiązek przeprowadzenia wszystkich obserwacji i prac przy aparatach do godziny 19. Rano musiał przygotować śniadanie i posprzątać. Drugi wstawał później i od 9 rano był odpowiedzialny za porządki, piece, gotował obiad, robił obserwacje od godziny 19 do 13 następnego dnia. W ten sposób każdy z nas co trzecią dobę był zupełnie wolny. Obserwacje zasadnicze przeprowadzaliśmy od godziny 7 do zmroku, co godzinę. Umówiliśmy się, że „wolny” musi od rana wynosić się z domu na spacer na nartach i tylko gęsta mgła lub burza mogły zwolnić go od tego „miłego obowiązku”. Było to dla nas konieczne, spragnieni byliśmy ruchu i powietrza. Początkowo każdy wysiłek męczył jednak bardzo, mimo że pracowaliśmy fizycznie w ciągu zimy. Poza tym tyle miesięcy przebywania razem wywoływało czasami nieodpartą potrzebę samotności. W drugiej połowie kwietnia i pierwszej maja mamy najpiękniejszy okres pogody podczas całego naszego pobytu. Wiatry dość słabe, mgły dość rzadkie, światła dziennego coraz więcej i bardzo dużo śniegu. W pojedynkę lub we dwóch wyruszaliśmy na bliższe lub dalsze wycieczki, czasami nawet dwudniowe, zawsze zabierając ze sobą jakieś aparaty do pomiarów polowych. Kończy się wreszcie „okres lampy”. Zapalanie jej nawet na krótko denerwowało mnie, jakbym bał się, że będę musiał znów przesiedzieć przy niej kilkanaście godzin. Noc polarna pozostawiła swe ślady na wszystkich. Z jakąż radością oglądamy o godzinie 24 różowy pas nieba na północy. Ciemności zginęły! Nie będziemy ich widzieć do samego wyjazdu! Co za ulga! Czujemy się o wiele lepiej i byłoby zupełnie dobrze, gdybyśmy mogli otrzymać pocztę z kraju. Niestety Borgenes przerwał swe prace na Morzu Barentsa, statki rybackie mogą przypływać do nas dopiero w maju, a trasa wielorybniczych nie prowadzi już nadal przez Tromsö. Co tydzień słyszymy nowiny przez radio, a ze swej strony wysyłamy dość długie listy drogą radiową na Tromsö. Co miesiąc przekazujemy do Państwowego Instytutu Meteorologicznego w Warszawie szczegółowy raport o rezultatach obserwacji. Praca nasza idzie dobrze i w szybkim tempie. Im więcej światła, tym więcej ochoty i zapału. To samo widzę i u Norwegów. Z początkiem kwietnia rozpoczęli oni montowanie nowego zespołu spalinowo-elektrycznego. Maszyny leżą na wyspie od dwu lat, zawsze jednak brakowało kogoś, kto by wskazał, jak niektóre części należy montować. Teraz Norwegowie korzystają z naszej obecności na wyspie. W swoje wolne dni, gdy nie mogłem z powodu pogody wyjść na dwór, odrywałem się, choć z trudem, od książki i starałem się im pomóc. Puszczenie w ruch maszyny spalinowej było bardzo uroczyste. W tydzień później otrzymaliśmy prąd. Nowy zespół ustawiliśmy o czterysta metrów od radiostacji, aby na wypadek zepsucia się lub pożaru w starej radiostacji, gdzie pracował obecnie jeden zespół do ładowania akumulatorów, nie pozostawać bez prądu. Na przyszły rok w naszym domku ma być ustawiona cała zapasowa radiostacja. Zupełnie niepostrzeżenie zbliżyła się Wielkanoc. Nie czyniliśmy żadnych przygotowań. Zmartwieni tylko byliśmy brakiem świeżego mięsa — o wyjeździe na polowanie nie mogło być w tej chwili mowy. Niepogoda trwa już od dwóch tygodni. Wichry i mgła. Tumany mgły. Na ratunek przyszli nam Norwegowie ofiarowując dwie kaczki. Margaret jak zwykle upiekła smakowite ciasto. Przy sposobności muszę zaznaczyć, że przywiezione z Polski jajka przechowują się doskonale, dotychczas było zepsutych zaledwie pięć procent. Główną atrakcją była ponowna audycja z Warszawy, w której wspólnie wzięły udział nasze rodziny. Sprawiła nam ogromną radość. Głosy wszystkich słyszeliśmy świetnie, a wielką niespodzianką była specjalnie dla naszej ekspedycji napisana i pięknie odśpiewana piosenka. Usłyszeliśmy w niej, że w kraju jest już ciepło i pogodnie, gdy my tymczasem wciąż walczymy z mrozem i śniegiem. Wreszcie i na Wyspie Niedźwiedziej zjawiła się wiosna. Zwiastowały ją olbrzymie stada ptaków, które tysiącznymi rzeszami zapełniły nagle skały wysokich brzegów. Przybywa ich coraz więcej. Przeraźliwy, ogłuszający, ale jakże w pierwszej chwili miły dla ucha krzyk ich nie ustaje ani na chwilę. Ostrym lotem tną na pasma szarobure zasłony mgieł. Aż miło popatrzeć! Nawet w szumie fal jakby się coś zmieniło. Dnia przybywa po prostu w oczach. Nie mogłem się powstrzymać, żeby 22 kwietnia po nocnej obserwacji nie obudzić kolegów i nie zakomunikować im, że dziś odczytałem zupełnie swobodnie termometry bez latarki elektrycznej. Mimo że wiadomość ta wydawała mi się bardzo ciekawa, z trudnością uszedłem z życiem z powodu gradu butów, jaki posypał się w moim kierunku... Ale to nic, niech żyje wiosna! Mamy wiadomość, że jeden ze statków wielorybniczych jest już w drodze do wyspy. Öien stara się nawiązać z nim bezpośredni kontakt. Idzie to dość trudno, gdyż statek-baza prowadzi cały czas rozmowę ze swoimi statkami myśliwskimi, które rozpłynęły się na wszystkie strony w poszukiwaniu wielorybów. Wreszcie udaje mu się nawiązać łączność. Dowiadujemy się, że wielorybnicy zamierzają zatrzymać się przy południowych brzegach naszej wyspy, a flotylla myśliwska zapuszczać się będzie, jeśli lód na to pozwoli, aż po Archipelag Szpicbergeńskl W parę godzin później schwytaliśmy przez radio meldunek jednego ze statków myśliwskich o upolowaniu dwóch wielorybów. Z bazy odpowiedziano mu, żeby przyholował je do zatoki Kapp Käre na południu wyspy. Fritz proponuje, żebyśmy na nartach wybrali się tam w odwiedziny. Aczkolwiek dzieli nas od tej zatoki około osiemnastu kilometrów ciężkiej drogi, nie trzeba ponawiać propozycji, tym bardziej że wielorybnicy obiecują nam świeże mięso wielorybie. Mgła jednak uniemożliwia na razie urzeczywistnienie tego interesującego zamierzenia. Mgła. Ciągle mgła. Po paru dniach statek odpłynął na północ, gdzie sygnalizowano większe ilości wielorybów w okolicach południowych brzegów Szpicbergenu. Kapitan podał nam przez radio, że podczas drogi na północ spotkał w odległości zaledwie dwudziestu mil od wyspy pola lodowe, przez które przedarł się z trudem. Wiadomość o zbliżaniu się lodów każe nam oczekiwać innych gości — białych niedźwiedzi. Zarówno my, jak i Norwegowie zobaczylibyśmy je na wyspie z przyjemnością. Tak się nam przynajmniej wydaje. W dziale badań naukowych zwracamy obecnie specjalną uwagę na magnetyzm ziemski. Ilość pomiarów bezwzględnych jest zwiększona, poza tym Władek przeprowadza co pewien czas cechowanie samopisów na temperaturę. Odbywa się to w ten sposób, że do pawilonu wstawia się trzy prymusy i dwie lampy benzynowe do lutowania. Ponadto wszystkie drzwi dodatkowo zawiesza się kocami. W ciągu paru godzin temperatura podnosi się do +20°C. Po zgaszeniu prymusów temperatura stopniowo opada. Na papierze światłoczułym widać, w jaki sposób zachowywały się aparaty podczas tych zmian temperatury, przy czym termograf zapisuje jednocześnie przebieg wahań temperatury. Na podstawie tego można wprowadzać poprawki na temperaturę dla aparatów. Aby wyskalować podziałkę aparatu, wytwarzaliśmy własne pole magnetyczne, o znanym natężeniu. Wiedząc, jakie ono powoduje skręcenie igieł magnetycznych, można określić wartość natężenia pola magnetycznego ziemskiego dla każdego punktu magnetogramu. Któregoś dnia, gdy pomagałem Władkowi cechować deklinometr, przybiega Staszek. — Pędi do radiostacji — potrzebna tam twoja pomoc! Siedlecki zastępuje mnie w pawilonie magnetycznym i nagli do pośpiechu. Gdy otwieram drzwi radiostacji, z głośnika sypią się szybkie, silne sygnały Morsego. Jakiś statek musi być w pobliżu. Ewald wskazuje mi palcem na dziennik radiostacji. — Czytaj — nic nie rozumiem. — Sam w dalszym ciągu notuje znaki na kawałku papieru. W pierwszej chwili i ja nic nie rozumiem, widzę tylko, że radiodepesza nadana jest w języku rosyjskim, tekstem otwartym. Zaczyna się w pół zdania. „...leżymy w dryfie... niedaleko Wyspy Niedźwiedziej... Co z Rusłanem?... Sztorm trwa nadal... Wody przybywa... Czy na pewno zatonął?...” W pewnej chwili z głośnika dochodzi jak przez mgłę jakiś głos. Daję znak ręką, Ewald dostraja odbiornik. Teraz lepiej słychać. Ktoś mówi po rosyjsku, coś potwierdza, pada jakiś rozkaz. „Zmieniamy kurs. Płyniemy na Nord-West. Za czternaście godzin powinniśmy być na miejscu katastrofy, uprzedźcie Krassina...” Zaczynam rozumieć. Z ostatnich depesz wiemy, że łamacz lodów Małygin, uratowany z lodów Eisfiordu, płynie do kraju. Ale kto zatonął? Czy to Rusłan? Czy to ten statek, co ratował Małygina? Nie chcemy przeszkadzać i nie wtrącamy się do rozmowy. Po piętnastu minutach silna radiostacja milknie. Ewald przechodzi na nadawanie. Zapytuje o znak wywoławczy. Tak, to był Małygin. Leży w dryfie z powodu awarii. Niedaleko nas. Zapytuje o prognozę pogody. Po krótkiej naradzie (zbieramy się wszyscy w radiostacji) wysyłamy ostatni komunikat meteorologiczny i proponujemy, żeby Małygin próbował przybliżyć się do wyspy i tu schronić się przed szalejącym na morzu sztormem. Telegrafista z Małygina potwierdza odbiór depeszy, ale po chwili zaczyna rozmawiać z Krassinem. Obecność największego na świecie łamacza lodów tu, na Morzu Barentsa, porusza nas wszystkich. Radiotelegrafiści statków rozmawiają ze sobą długo, udzielają sobie jakichś wskazówek, przekazują polecenia... Wracamy do przerwanej pracy. Nasi radiotelegrafiści postanawiają bez przerwy pozostawać na nasłuchu, żeby być w każdej chwili do dyspozycji. W nocy dzwonek telefonu. To Fritz. Gnany burzą Małygin popłynął już dalej na południe. Krassin jest przy zachodnich brzegach Szpicbergenu i razem z całą flotyllą trawlerów z Murmańska poszukuje dwóch szalup z rozbitkami z Rusłana. Pytam Öiena, czy nadał już sygnał CQ do innych statków, zawiadamiając o katastrofie. Tak — próbował, ale nikt nie odpowiada. O tej porze roku nie ma tam żadnych statków, ani rybackich, ani myśliwskich. Po paru dniach dowiadujemy się, że Małygin zawinął szczęśliwie do Murmańska. O akcji ratowniczej Krassina i trawlerów nie mamy wiadomości. Pogoda znów „normalna”. Wiatr dochodzi do dwudziestu czterech metrów na sekundę. Często padają grube płaty śniegu — tną niemiłosiernie w twarz, gdy trzeba głowę wychylić z domu, a musimy to czynić kilka razy dziennie ze względu na obserwacje i na pawilon magnetyczny. Ten szalony wiatr trwa znowu parę dni. Następstwa jego są straszne dla myśliwskich statków norweskich w okolicach Białej Wyspy: szesnaście z nich zostaje zniszczonych przez lody. Dowiedzieliśmy się o tym przez radio. Wiadomość ta przygnębiła bardzo naszych towarzyszy, zginęło bowiem wielu spośród ich bliskich i znajomych. Znali prawie każdy z tych statków bądź to bezpośrednio z Norwegii, bądź też z rozmów przez radio. Ewald przypomina sobie doskonale Białą Wyspę. W lecie 1930 roku, gdy powrócił do Tromsö z polowania na morsy, już w parę godzin po wylądowaniu zaproponowano mu jako radiotelegrafiście wyjazd z wyprawą dziennikarską na Białą Wyspę. Odnaleziono tam wówczas namiot ze zwłokami członków szwedzkiej wyprawy Andréego, zaginionej w tajemniczy sposób przed trzydziestoma trzema laty. Odkryto go zupełnie przypadkowo. Naukowa wyprawa norweska na statku Bratvaag zatrzymała się przy brzegach wyspy, żeby przeprowadzić badania terenu. Jeden z marynarzy zeszedł na chwilę na ląd. Uwagę jego zwróciła górka śniegu dziwnego kształtu. Kilkoma uderzeniami nogi rozkopał śnieg i zobaczył przed sobą zamarznięte zwłoki ludzkie. Zaalarmował towarzyszy. Po stwierdzeniu, że są to zwłoki członków ekspedycji Andréego, statek zawrócił do Norwegii, przerywając dalsze prace. Należało przede wszystkim zawiadomić rząd szwedzki o tym sensacyjnym odkryciu. Przedstawiciel prasy amerykańskiej, który znajdował się w Tromsö, postanowił być pierwszym, który nadeśle reportaż z Białej Wyspy. On to zakontraktował statek, na którym brakowało tylko radiotelegrafisty. Ewald zgodził się od razu, mimo że z żoną swą po trzymiesięcznej rozłące widział się zaledwie parę godzin. W kilkanaście godzin po opuszczeniu brzegów Norwegii statek uległ uszkodzeniu — pękł jeden z cylindrów maszyny — mimo to nie zawrócił z drogi, gdyż wiadomo było. że kilka innych również wypłynęło z dziennikarzami na Białą Wyspę. Z zepsutym motorem, na żaglach, przy silnym sprzyjającym wietrze Ewald dopłynął nareszcie do celu. W odkrytym obozie znaleziono ciała śmiałków, którzy po raz pierwszy w historii wypraw polarnych odważyli się wyruszyć na zdobycie „bieguna drogą powietrzną na balonie kulistym. Niejasna jest przyczyna ich śmierci, znaleziono bowiem przy nich dość znaczne zapasy żywności i amunicji. Przypuszczalnie zamarzli podczas snu. Na wpół przeżarte pleśnią kartki pamiętnika Anréego odsłoniły dopiero przed światem szczegóły tragicznej wyprawy. Lot Orła, balonu kulistego, na którym trzej Szwedzi chcieli zdobyć biegun, trwał zaledwie trzy dni. Start był zły i to zdecydowało o losie śmiałej wyprawy. W chwili odrywania się balonu od ziemi odpadły trzy liny, które miały służyć do kierowania statkiem powietrznym. Wysyłane z Orła gołębie pocztowe — nie znano jeszcze wówczas radia — ginęły w drodze, nie przynosząc światu wieści o wyprawie. Czas mijał. Przyszło wreszcie zapomnienie. A tymczasem zagubieni w pustyni lodowej ludzie, nie przygotowani do dłuższego pobytu w ciężkich warunkach na Dalekiej Północy, cierpieli męki spowodowane straszliwym wyczerpaniem fizycznym i nerwowym oraz wielkimi mrozami. Opowiadanie Ewalda porusza mnie do głębi. Korzystając z pierwszej wolnej chwili chwytam pamiętnik Andréego, książkę, na którą nie miałem nawet czasu rzucić okiem od chwili rozładowania naszych pak. Jest wstrząsająca w swej prostocie. Oderwać się od niej trudno. Za oknami wiatr wyje żałobną pieśń. Wydaje mi się, że wraz ze szwedzkimi śmiałkami przeżywam ich radości i smutki, brnę po lodzie, zapadam się po kolana w śniegu. Zachowanie się szwedzkich podróżników w strasznych chwilach beznadziejnej niestety walki z przyrodą — to dobra szkoła męstwa. Oto kilka kartek z pamiętnika Andréego: „Sanie przewróciły się, wpadły do wody. Połamane. Śnieg bardzo miękki. Kanały w lodzie coraz szersze i coraz trudniejsze do przebycia. Teren niezwykle ciężki. Przedostaliśmy się przez czternaście takich kanałów. Cienki lód otacza łódź uniemożliwiając wiosłowanie. Uczymy się sztuki ubogich — niczego nie lekceważyć i nie myśleć o jutrze. Strindberg umył sobie jedną rękę mokrą pończochą, ale uznał tę pracę za zbyt ciężką i zostawił drugą rękę tak, jak była: różnica jak między Mulatem i Murzynem. Ślizgamy się na kolanach przez głęboki śnieg, zsuwamy się i wdrapujemy — ciągle na kolanach. Stała mgła utrudnia wyszukiwanie dogodnych przejść. I tak jest ciągle. Monotonne, nie gotowane jedzenie powoduje choroby. Gdy uda nam się upolować niedźwiedzia lub fokę, rzucamy się żarłocznie na jedzenie i potem ciężko chorujemy. Dokucza nam biegunka i wrzody. Ze, wszystkim związane są trudności: z lodem, kanałami, kałużami, polami lodowymi i mgłą. Wieczora idziemy świeżymi śladami niedźwiedzia. I on też wpadł do kałuży. A więc nawet niedźwiedź stawia fałszywa kroki. Niezwykle ciężka droga; przez dziesięć godzin przebyliśmy zaledwie dwa kilometry — dziesięć kanałów przecięło nam drogę. Resztki mięsa niedźwiedziego kroimy na małe kawałki: będzie się nam zdawało, że jest go więcej. Ciężki lód, małe kry. Temperatura spada coraz niżej. Chowamy się głębiej do śpiworów, ale to nic nie pomaga. Biegunka niszczy resztę odporności. Wpadłem do wody razem z saniami. Wszystkie sanie kilkakrotnie w ciągu dnia przewracają się i koziołkują. Jesteśmy coraz bardziej przygnębieni. Najgorsze są wgłębienia zawierające wodę słodką, które w niezliczonych ilościach rozsiane są na lodzie. Trudno nam przejść dziennie nawet jeden kilometr. Czyżby to już koniec? Droga nadal fatalna. Zimno coraz bardziej daje się nam we znaki”. To zimno dobiło szwedzkich podróżników, ale wysiłek ich nie poszedł na marne. Zebrane przez wyprawę materiały naukowe okazały się bardzo cenne.” Niezłomna wiara Andréego w potęgę techniki i w zwycięstwo człowieka nad siłami przyrody została w pełni potwierdzona przez późniejsze wynalazki i odkrycia. Spełniły się najgorętsze marzenia szwedzkiego uczonego: człowiek opanował w końcu powietrze. W czterdzieści kilka lat po nieszczęśliwym starcie statku powietrznego polarnicy radzieccy założyli na ruchomych krach bieguna północnego stację polarną, docierając tam na olbrzymich samolotach transportowych. A cóż dopiero dziś... Któregoś dnia rano zostaliśmy zaalarmowani ukazaniem się dymu na horyzoncie. Dym przybliżał się — opanowała nas lekka gorączka. Rozczarowanie było jednak duże, gdy okazało się, iż był to tylko mały myśliwski statek wielorybniczy. Poznaliśmy to po armatce na dziobie i wysokim maszcie z beczką — dla obserwatora. Przepłynął koło nas, gwizdkiem odpowiadając na nasze sygnały flagami. Po paru godzinach widzieliśmy go, gdy zawracał. Robił widocznie wywiad, czy nie ma wielorybów z tej strony wyspy. Od przeszło sześciu miesięcy nie widzieliśmy żadnego statku! Z wyjątkiem oczywiście Borgenesa. Ten był pierwszy. Żałowaliśmy bardzo, że na jego pokładzie nie było radia. „Statek-matka” zawiadomił nas, że za parę dni podpłynie pod wyspę. Zapanowała piękna pogoda: wiatry umilkły, mgły rozwiały się, jakby wsiąkły w morze, temperatura około 10°C poniżej zera. Wraz z ustaniem burzy powracamy do obserwacji chmur. Bywały dni, gdy ilość tych obserwacji przewyższała trzydzieści na dobę. Poza tym można już robić bardziej odległe wypady. Korzystamy więc z tych sprzyjających warunków i postanawiamy nareszcie poznać bliżej naszą wyspę. Najbardziej charakterystyczne dla niej są góry na południu i południo-wschodzie. Góry te można podzielić na trzy oddzielne grupy. Na południowym wschodzie zupełnie pustynnego, olbrzymim piarżyskiem zasłanego płaskowyża wyrasta stromymi i gładkimi zboczami trójwierzchołkowa grupa Góry Niedoli, najwyższe wzniesienie wyspy. Główny wierzchołek tej grupy, Urd, wznosi się na pięćset kilkadziesiąt metrów nad poziom morza i opada do wody bardzo urwistym zboczem, w niektórych fragmentach prostopadłymi ścianami. Wierzchołek ten zwiedziliśmy raz tylko, już pod koniec pobytu, gdzieś w połowie sierpnia, w zupełnie zresztą zimowych warunkach, przy okazji pomiarów meteorologicznych. Dalsze, częściej przez nas zwiedzane szczyty to Skuld i Verdande, oba niższe od Urd o kilkadziesiąt metrów. Charakterystyczny kształt ma Skuld, który obserwowany od północno-zachodu z okolicy naszej stacji wygląda zupełnie jakby jakaś potworna babka z piasku lub brunatnej gliny, postawiona przez dziecko olbrzyma na kamiennym polu. Zbocza szczytu opadają ku równinie dwoma niezwykle stromymi, gładkimi uskokami. Na południo-zachód od grupy Góry Niedoli, oddzielony od niej doliną rzeki Russelvy, wznosi się szereg szczytów sięgających przeciętnie czterystu do czterystu pięćdziesięciu metrów. Są to: Antarctic fjellet, Fugle fjellet, Hamberg fjellet i Alfred fjellet. Szczyty te ułożone są jakby w podkowę zwróconą swym wycięciem ku południowi, ku morzu, a ramionami — ku wspomnianemu już kilkakrotnie północnemu płaskowyżowi. Pomiędzy tymi ramionami ciągnie się kilkukilometrowej długości malownicza, lecz pustynna i ponura dolina Ymes, ku której okalające ją szczyty opadają na ogół stromymi i gładkimi zboczami, i tylko szczyt Antarctic fjellet szczerzy ku dolinie poszarpane zręby dwustumetrowych ścian i filarów skalnych, pooranych erozją wody i atmosfery. Wszystkie te szczyty opadają ku morzu wspaniałymi, do czterystu kilkudziesięciu metrów dochodzącymi ścianami, z których specjalnie piękne są południowo-zachodnie ściany Hamberg fjellet i południowe zbocza Fugle fjellet. Przed tymi potężnymi urwiskami piętrzą się w morzu smukłe turnie i igły skalne dochodzące do osiemdziesięciu i więcej metrów wysokości. Oczywiście, tak skalne ściany, jak i piękne turnie nie tknięte są ludzką stopą i chyba nieprędko się tego doczekają. Sponad urwiska roztacza się wspaniały widok. Na lewo, z błyskotliwych fal morskich, wystrzela w morze potężna, skalna ściana Hamberg fjellet. Szczyt ten, jak gdyby chciał solidnie wesprzeć swój rozległy wierzchołek, rzuca ku morzu urwisty filar skalny, gładki i cionowy, sięgający prawie pięciuset metrów wysokości. Gładkie i jednolite, zielonkawe płyty pięknie lśnią w słońcu. Jedynie nad samym miotem fal woda porzeźbiła w ścianie ciemne groty i skalne jaskinie, których wyloty czernią się kontrastując z jasnością skały. Przed samą ścianą; u stóp filaru, sterczy z morza oryginalna, strzelista turniczka, zwana Sylenem. Ma coś ponad osiemdziesiąt metrów wysokości, a wydaje się śmiesznie mała. Jej wielkość uwidacznia się dopiero w porównaniu ze statkami rybackimi, które wyglądają stąd jak muchy, powolutku i mozolnie łażące po lustrze. Lustro to nie jest zresztą zupełnie gładkie. Ciągną po jego powierzchni łagodne, lecz potężne fale regularnie, jedna za drugą, równiutko jak armia żołnierzy uszeregowanych w nieskończonej długości szyki, maszerujących poważnie i miarowo. Promienie słońca kładą się na czołach fal, igrając różowym blaskiem, zaś ciemne grzbiety gór wody zielenieją głębią. Miarowy krok żołnierzy morza staje się szybszy i niespokojny, na płyciznach pod ścianą szczyty łamią się, nachylają się zielone grzbiety, rozpędzone w szturmie. Bryzga piana o skały. Rozlega się huk i grzmot, z czarnych otworów pieczar rozpylona i rozbita woda bucha na dziesiątki metrów w górę, jakby wypluta z pyska olbrzymiego potwora. Atak się załamał... Chlupocze po zielonych płytach cofająca się woda, usiana okami białej piany. Lecz już ją rozbełtuje nowa fala i znowu atak się zaczyna. Odwieczna i nieubłagana walka morza z lądem... ODWIEDZINY Ciągle spodziewamy się wizyt statków rybackich, które już wypłynęły z Norwegii po ukończeniu sezonu rybackiego na Lofotach. Wieczny dzień, jaki nas otacza, zmienia do pewnego stopnia nasz ustalony program zajęć. Pora obiadów przesuwa się coraz bardziej ku północy, kolacje stają się śniadaniami. Przy pracy nie zdajemy sobie wcale sprawy z szybko uciekających godzin. Na mnie odbija się ta ciągła jasność w sposób fatalny — nie mogę wcale sypiać. Okna podwójnie obiłem ciemnymi kocami, nie przepuszczającymi światła, a mimo to sen ucieka spod powiek i po dwóch — trzech godzinach drzemki wstaję, żeby powrócić do pracy. Dzień 16 maja pozostanie niezatarty w mej pamięci. Około południa rozlega się dzwonek telefonu. Wesoły głos Ewalda zawiadamia, że mają gości. Wszyscy trzej biegniemy do radiostacji. Zastajemy pięciu rybaków norweskich. Twarze surowe, obrośnięte, poznaczone bliznami. Statek ich zatrzymał się w Sörhamna. Skorzystali z niedzieli — bo w święta nie pracują — żeby nas odwiedzić, i przywieźli zapas świeżych ryb. Domyślali się że będą pierwszymi ludźmi, którzy zjawią się na wyspie po głuszy i pustce nocy polarnej. Czym są ciemności nocy polarnej, wiedzą oni doskonale z własnych przeżyć. Dlatego bez wahania przebyli przestrzeń szesnastu kilometrów brnąc po kolana w głębokim śniegu, i do tego obładowani rybami. W rozmowach z radiotelegrafistami oświadczyli, że każdy człowiek morza winien czuć najgłębszą wdzięczność dla radiowej obsługi meteorologicznej, ułatwiającej pracę na morzu. Ogromnie byli radzi, gdy spostrzegli, jak wielką sprawili nam przyjemność. Prawie cały dzień spędziliśmy w radiostacji na przyjacielskich, serdecznych rozmowach. Nieprędko powtórzy się taka wizyta. Około godziny 1 w nocy postanowiliśmy odwieźć ich łodzią na południe wyspy, do statku. Była to droga wynoszącą z górą dwadzieścia pięć kilometrów. Do łodzi oprócz rybaków wsiedliśmy we trzech: Fritz, Sverre i ja. Staszek trochę bał się silnej fali... Nie lubił kołysania w żadnej formie. Po dwóch z nas wiosłuje na zmianę, posuwamy się więc naprzód dość szybko. Zimno dotkliwie daje się we znaki. Po drodze strzelamy do alek i kaczek. W Sörhamna zastajemy flotyllę złożoną z ośmiu statków rybackich. Przyjmują nas bardzo gościnnie. Z przyjemnością „pałaszujemy” zupę ze świeżej ryby i smażoną rybę z kartoflami. Gorzej jest z powrotem. We trzech nie mogliśmy wypłynąć z zatoki na otwarte morze, powróciliśmy więc na statek-Kapitan wyznaczył paru ludzi, żeby odstawili nas na brzeg. Z trudem wdrapujemy się po stromych skałach. Następnie przeszliśmy pieszo do zatoki wielorybniczej, łódź rybacy przeprowadzili wąskim przejściem między skałami i podwieźli do nas. Przybicie do skał było bardzo trudne, bo fala załamywała się tuż przy brzegu. Gorzej jeszcze było z odbiciem. Dwukrotnie łódź nabierała wody stając prostopadle na dziobie. W rezultacie jednak zdołaliśmy odbić od brzegu. Rybacy powrócili pieszo do Sörhamna, skąd zabrała ich szalupa przysłana ze statku. Wiatr wiał z północy i z trudnością posuwaliśmy się naprzód po wysokiej fali, pokrytej bryzgami piany. Po godzinie walki z żywiołem postanowiliśmy wciągnąć łódź na brzeg i pieszo wrócić do domu. Tak też uczyniliśmy. Każdy z nas wziął kilka ryb, które dostaliśmy na statku, i pobrnęliśmy przed siebie. Droga zmęczyła nas bardzo. Wiatr ciął niemiłosiernie. Mróz. Śnieg na szczęście dosyć twardy, ale co pewien czas zapadaliśmy powyżej kolan. Gdy przybyliśmy do domu, okazało się, że jesteśmy całkowicie przemoczeni, a ubranie zupełnie zamarznięte i sztywne. Całe szczęście, że ze statku otrzymaliśmy pewną ilość gazet i pism. Włożone pod ubranie, posłużyły nam one za pancerze chroniące przed wiatrem. Następnego dnia wycieczka taka byłaby już niemożliwa, bo gęsta mgła, jaka spłynęła nieprzejrzaną zasłoną, nie pozwalała widzieć dalej niż na odległość kilku metrów. Poza tym na morzu rozszalała się silna burza. Rano 18 maja budzą mnie czyjeś kroki. Słyszę, że ktoś wchodzi do naszego domu. Wyskakuję z łóżka i spotykam Fritza. Prosi mnie, żeby przyjść do radiostacji, bo rozmawia z jakimś radzieckim statkiem, ale niesporo mu to idzie. Biegnę z nim. Fritz nadaje po niemiecku i angielsku, że za chwilę przejdzie na fonię. Zaczynam mówić po rosyjsku — przedstawiam się, pytam, kto mówi, i proszę, by podano miejsce postoju. Po chwili słyszę odpowiedź: dziwią się, że ktoś tu mówi po rosyjsku. Jako miejsce swego postoju określają Kapp Bull, południowy brzeg naszej wyspy. Namawiam, żeby postarali się podpłynąć bliżej, odwiedzić naszą stację. Przy sposobności poprosimy ich o zabranie poczty do kraju. Zaznaczam, że jesteśmy od siedmiu miesięcy odcięci od świata i rodziny oczekują na wiadomość. Kapitan statku mimo mgły obiecuje, że za parę godzin będzie koło naszych brzegów. Dowiaduję się, że jest to oceanograficzny statek Persie] z Murmańska. Alarm! Gorączkowo robimy porządki w domu, żeby godnie przyjąć radziecką ekspedycję naukową. W kilku wyruszamy do silo, by przygotować wejście na brzeg. Nie ma mowy o bezpośrednim lądowaniu — fala zbyt silna. Urządzamy wejście od strony zatoki. Na prostopadłej ścianie brzegu spuszczamy linę. Spoza mgły ukazuje się duży statek. Zatrzymuje się w odległości trzystu metrów od brzegów. Słyszymy zarzucanie kotwicy — statek ustawia się bokiem do wiatru, umożliwiając w ten sposób opuszczenie łodzi. Przez lornetę obserwujemy statek i ludzi na nim. Liczę osoby wchodzące do łodzi — jest ich piętnaście. Wskazujemy na miejsce, do którego łódź ma podpłynąć. Leżąc na pomoście z desek tłumaczę, jak mają wchodzić. Ukazuje się kapitan statku. Poważna, skupiona twarz, Przedstawiamy się. Drugim mężczyzną jest lekarz. Obaj dość młodzi. Pierwsze pytanie doktora: — Czy są chorzy? Odpowiadam: — Chorych nie ma, bo nie mamy lekarza! Śmiech. Następnie wysiadają trzy kobiety: chemik, meteorolog i biolog. Wysportowane, młode, przystojne. Po chwili jesteśmy otoczeni grupą radzieckich ludzi. Zapraszam ich w imieniu Norwegów do radiostacji. W drodze od silo do domu dowiaduję się, że Persiej jest oceanograficznym statkiem, przeprowadzającym od kilku miesięcy badania na obszarach Północnego Oceanu Lodowatego.. W radiostacji zastajemy stół nakryty. Nastrój robi się od razu bardzo wesoły. Jesteśmy oszołomieni taką ilością gości. Co najdziwniejsze, wszyscy jakoś porozumiewają się doskonale, mimo” że rozmawiają różnymi językami. Z „wyspiarzy” tylko ja jeden znam język rosyjski. Kapitan wraz ze swym zastępcą proszą mnie o pozwolenie zwiedzenia naszej stacji. Oprowadzam ich. Wkrótce do grupki przyłączają się inni członkowie załogi Persieja. Z zainteresowaniem oglądają aparaty i urządzenia, a lekarz szczegółowo bada zawartość apteczki. W chwilę potem siedzimy przy stole, na którym postawiliśmy wszystko, co mieliśmy najlepszego — tacy goście to rzadkość. Dowiaduję się od kapitana mnóstwa ciekawych rzeczy o różnych wydarzeniach w Arktyce. To prawda, że w ubiegłym roku łamacz lodów Sibiriakow przepłynął w ciągu sześćdziesięciu czterech dni z Murmańska do Cieśniny Beringa. Gdy powtarzani to Norwegom, w pierwszej chwili nie chcą wierzyć. — Nordenskiöld zużył na to dwanaście miesięcy, a Roald Amundsen na Maud przeszło dwa lata — mówi z uporem Fritz. Tradno im pogodzić się z myślą, że ktoś mógł zwalczyć przeszkody, których nie pokonał sam „ich” Amundsen. Ale nie na tym koniec. W następnym sezonie nawigacyjnym tę samą trasę co Sibiriakow ma przepłynąć już nie łamacz lodów, ale statek pasażersko-towarowy9. — Cały Związek Radziecki żyje zwycięstwem Sybiriakowa. Nie zdobyte dotąd przejście ponad Syberią ma stać się normalną trasą nawigacyjną — mówi z powagą kapitan. Ze wstydem przyznaję, że dotąd słyszeliśmy o tym niewiele. Wypytujemy się ciekawie o radzieckie stacje naukowe, współpracujące w ramach Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. Goście, nie bez dumy, pokazują nam na mapie jedną drugą, dziesiątą... — Ta na Wyspie Rudolfa w archipelagu Ziemi Franciszka Józefa leży o niecałe tysiąc kilometrów od bieguna. Kierownikiem jej jest dzielny człowiek, Iwan Papanin10. Na Ziemi Franciszka Józefa pracuje także od paru lat inna stała stacja naukowa w Zatoce Cichej — ciągnie dalej kapitan. — I tu także: na półwyspie Czeluskin i na Nowej Ziemi, i na Wyspie Wrangla... — przerywa mu jego zastępca, jakby się bał, że kapitan zapomni o czymś. Tak, jest tych stacji mnóstwo. Sypią się nazwy, ciągną się opowiadania o pracownikach dalekich naukowych placówek. „Maleńkie ogniwa wielkiego łańcucha, którym człowiek opasuje Arktykę”... — przebiega mi przez głowę gdzieś zasłyszane zdanie. — W jakim wieku wysyłacie ludzi do waszych stacji polarnych? — pytam niepewnie, bo to jak wiadomo sprawa dla nas drażliwa. Kapitan wskazuje trzy młode kobiety rozmawiające głównie na migi ze Staszkiem i Władkiem. — Tylko takich wysyłamy — odpowiada krótko. Jaka szkoda, że tu nie ma w tej chwili tych wszystkich, którzy zatruwali nam życie przed wyjazdem, dlatego że nie jesteśmy starsi przynajmniej... o czterdzieści lat każdy! Gdy skarżę się zastępcy kapitana na brak gazet, jeden z młodszych marynarzy zrywa się od stołu. Po godzinie powraca obładowany plikami gazet i pism ilustrowanych. — To wszystko, co znalazłem na statku — melduje służbiście. Kapitan uśmiecha się widząc moją radość. W miłym i serdecznym nastroju szybko nam czas upływa. Chwila pożegnania nadeszła niemal niepostrzeżenie. Cała „ludność wyspy” odprowadziła gości na sam brzeg morza. Nie sądzone nam było zasnąć tego dnia. Po powrocie z silo, gdy zaczęliśmy robić porządki, zabrzmiał telefon: na morzu widać statek rybacki — przez lornetkę można odczytać literę T, a więc Tromsö! Rzucamy wszystko i wybiegamy na brzeg. Norweski stateczek rybacki płynie w odległości pół kilometra od brzegu. Któż opisze naszą radość, gdy spostrzegliśmy, że zatrzymał się na wprost nas i zaczął opuszczać szalupę. Może przywiózł pocztę... W parę minut potem dowiedzieliśmy się, że... wypłynął z Tromsö tydzień temu i nawet miał zamiar zabrać dla nas pocztę, ale coś mu przeszkodziło. Będzie wracał do Tromsö za parę tygodni i wówczas weźmie od nas listy do kraju. Po południu idziemy z Norwegami na połów łososi do „łososiowego jeziorka”. Z trudem przebijamy otwory w grubym lodzie. Połów udał się dziś lepiej niż ostatnim razem — złapaliśmy parę drobnych rybek. Zjedliśmy je na obiad o godzinie 1 w nocy. Nie sprawia nam już żadnej różnicy pora posiłków, tym bardziej że o każdej porze trzeba wkładać na nos okulary, aby uniknąć zapalenia oczu. Program dnia poza obserwacjami dziwnie bezładny. Norwegowie na przykład zaczynają ładować akumulatory po godzinie 1 w nocy. Biegnę na pomoc, bo coś się znowu popsuło. Okazuje się, że przerywacz w magnecie jest uszkodzony, naprawiam go prowizorycznie. Jutro trzeba będzie ustawić nowe magneto. Ładujemy do godziny 4 rano. Niechętnie kładę się spać, tym bardziej że jest piękna pogoda, słońce jasno świeci, niebo prawie bez chmur. A może by tak wybrać się na małą przechadzkę? Projekt spotyka się z gorącą aprobatą i z małą poprawką. Moi towarzysze postanawiają, że tym razem oni pójdą, a ja... zostanę w domu. Jako” cel wycieczki wybierają Sörhamna; czas jej trwania — dwa dni, podczas których robić będą serię pomiarów aktynometrycznych. Przygotowania do tego wypadu trwają krótko, bo w tamtejszym domku myśliwskim zostały nasze koce, worki do spania i prymus. Trzeba zabrać tylko naftę i żywność. Zostawiają mi na wszelki wypadek swoje listy — może będzie okazja do Tromsö. Zostaję sami na „gospodarstwie” — budzik reguluje mi życie. W przerwach między obserwacjami porządkuję materiały z ostatnich dni. Chmur nie ma prawie wcale, więc nie potrzebuję wystawać pod domkiem z zadartą do góry głową. Poza tym, jak zwykle, jest coś do poprawienia w. aparatach. Przy tej ilości przyrządów, jaką mamy do obsługi, zawsze coś trzeba podregulować, oczyścić lub naoliwić. Jedzenie przygotowuję sobie na prymusie. Wieczorem wpadam na krótką chwilę do Norwegów. Po dwóch dniach wracają moi towarzysze — są zadowoleni z wycieczki i namawiają mnie, żebym się także przy pierwszej sposobności wybrał na południe. W Sörhamna spotkali się z rybakami, którzy tym razem nie byli zajęci łowieniem ryb, lecz zbieraniem jaj mew i alek. My też będziemy mogli wybrać się wkrótce na taką wyprawę. W dwa dni później pogoda zmieniła się, temperatura wzrosła, otoczył nas tuman mgły. Znów mgła. Wieczna mgła. Wchodzi do mieszkania osiadając na wszystkim — wagą i godnością. Nasze alki nie są tak oryginalne, ale za to niezmiernie dla nas pożyteczne. Jaja ich smakują nam bardzo i poważnie urozmaicają kuchnię. Ciasto na nich pieczone ma wprawdzie kolor niemal że czerwony, jest jednak doskonałe. Znacznie bardziej wolimy jaja alek niż również przez nas zbierane i spożywane jaja mew. Te ostatnie są trochę mniejsze i nie tak barwne z zewnątrz, a poza tym mają niezbyt dla nas mity, silny zapach tranu. Mewy, jedne z najpospolitszych ptaków morskich, których największe skupiska na terenie Arktyki znajdują się na Nowej Ziemi, na Ziemi Franciszka Józefa, na Szpicbergenie, a nawet na naszej malutkiej Wyspie Niedźwiedziej, są chyba najbardziej krzykliwymi ptakami. Nie przestają krzyczeć nawet podczas lotu. Ogłuszający pisk i krzyk mew ongiś, gdy jeszcze nie było odpowiednich przyrządów nawigacyjnych, uprzedzał statki płynące we mgle o niebezpiecznej bliskości lądu. Najbardziej hałasują mewy przy wysiadywaniu jaj i karmieniu małych, które odznaczają się niezwykłą żarłocznością. Dowiadujemy się, że największe skupiska ptaków na naszej wyspie znajdują się w jej południowej części. Są tam po prostu całe „ptasie góry”. Postanawiamy ? więc przy najbliższej okazji zrobić wyprawę na południe. Sprawa świeżych pokarmów i zawartych w nich witamin coraz bardziej nabierała dla nas znaczenia. Wyraźnie odczuwamy brak świeżych jarzyn. Zamówiliśmy wprawdzie w Tromsö ziemniaki, buraki, kapustę, marchew i cebulę nie wiemy jednak, kiedy to wszystko będziemy mogli otrzymać. Nie jest wykluczone, że już płyną do nas, bo coraz więcej statków wychodzi z Tromsö na morze, mimo że jak dotychczas w okolicy wyspy połowy są dość marne. Coraz częściej słyszymy szum motorów — poprzez mgłę wilgocią, wszystko lepi się przy dotknięciu. Dzień 26 maja przynosi nam jak gdyby pierwszy prawdziwy podmuch wiosenny. Mgła, deszcze i lekki wiatr. W ciągu trzech dni ilość śniegu zmalała chyba o połowę. Odwilż. Nadziei na pocztę nie mamy — porozumiewałem się w tej sprawie z Tromsö. Rybacy niechętnie wypływają na Morze Barentsa, bo połowy są teraz bardzo złe. Dyrektor Thrane obiecuje, że prześle pocztę przy pierwszej okazji. Musimy czekać cierpliwie. W wolnych chwilach zajmujemy się zbieraniem jaj. Takie urozmaicenie jadłospisu jest dla nas bardzo ważne. Przecież to witaminy. Sverre z narażeniem życia zebrał kilkanaście jaj na nadbrzeżnych skałach. Zdziwiła nas ich forma i barwa — trzykrotnie większe od kurzych, skorupka zielona lub brunatna w plamki czarne i brązowe, białko prawie przezroczyste, delikatne w smaku, żółtko bardziej czerwone od kurzego. Okazało się, że są to jaja alek, najczęściej spotykanych w Arktyce ptaków morskich, gnieżdżących się całymi tysiącami na stromych nadbrzeżnych skałach naszej wyspy. Bardzo to ciekawe ptaki. Duże i ciężkie, latają niechętnie, przeważnie tuż nad wodą, przecinając fale dziobem, ale za to doskonale nurkują wiosłując energicznie mocnymi skrzydłami. Bliskie krewniaki alek, pingwiny, zamieszkują daleko od nas, bo aż na wodach Antarktyki, zatraciły od dawna umiejętność fruwania stając się doskonałymi pływakami i nurkami. Skrzydła ich przypominają raczej płetwy, a pokryte są upodobnionymi do łusek piórami. Dziwne te ptaki pływają z ogromną szybkością trzydziestu, a nawet czterdziestu kilometrów na godzinę, wiosłując mocno skrzydłami. Na lodzie lub lądzie pingwiny chodzą na dwóch łapkach i podpierając się ogonem utrzymują pozycję pionową. Ruchy ich przypowydaje się, że statki przepływają gdzieś bardzo blisko. Ale to tylko złudzenie. Pewnego dnia organizujemy wyprawę do Sorhamna po pozostawioną tam łódź, która jest nam bardzo potrzebna. Niezbyt duża fala przy wietrze południowym doskonale odpowiadała naszym zamiarom. Około południa, w chwili gdy z przypiętymi nartami przygotowywaliśmy się do marszu, ktoś zwrócił uwagę, że na morzu, na przestrzeni nie pokrytej w tej chwili mgłą, ukazał się jakiś statek, holujący za sobą dwie łodzie. Normalne stateczki rybackie ciągną tylko jedną. Jakżeż byliśmy zdziwieni, gdy przez lornetkę poznaliśmy, że drugą łodzią była nasza własna. W pół godziny później marynarze oddali ją nam... napełnioną po brzegi rybami. Kapitan dowiedziawszy się od swego kolegi, że musieliśmy zostawić łódkę gdzieś koło Sörhamna, wyszukał ją i płynąc na północ przyholował do nas. Przysługa ta oszczędziła nam dalekiego spaceru w uciążliwych warunkach, bo śnieg był rozmiękły, a skały i kamienie w wielu miejscach zupełnie odkryte. Ostatni dzień maja. Niebo rozpogadza się, morze spokojne. Lekkie opary mgły snują się tylko na południu wyspy. O godzinie 24 po nadaniu sygnału goniometrycznego Norwegowie proponują wyjazd na morze pod Górę Niedoli, żeby zebrać trochę jaj alek. Zgadzam się chętnie. Staszek długo opiera się namowom, ale w końcu ulega przekonany przez nas, że fala nie jest dziś tak bardzo duża... Na morzu dość chłodno, co pewien czas wpływamy w białe kłęby mgły. Łódź posuwa się szybko naprzód. Dwóch z nas wiosłuje. Gdy zbliżyliśmy się o kilkaset mejrów do Góry Niedoli, zaczął sypać drobny śnieg. Na jego tle zobaczyliśmy odcinek wspaniałej tęczy. Dostęp do gniazd ptasich okazał się trudniejszy, niż sądziliśmy. Przesiąknięta wodą skała kruszyła się, ciągle obsuwaliśmy się w dół. Wdrapaliśmy się wreszcie na wysokość gniazd. Skała nad nami wznosiła się prawie prostopadle jeszcze na wysokość dwustu, a miejscami nawet pięciuset metrów. Mewy miały bardzo skuteczny, choć nieprzyjemny sposób obrony swych gniazd: z odległości mniej więcej metra obryzgiwały napastników cuchnącym, zielonawym płynem. Wobec tego szybko daliśmy za wygraną. Zamierzaliśmy właśnie popłynąć łodzią dalej na południe, gdy zauważyliśmy jakiś duży statek myśliwski, zatrzymujący się w odległości zaledwie kilkuset metrów od brzegu. Bez chwili namysłu ruszyliśmy w kierunku niespodzianych gości. Kapitan wraz z całą załogą przyjęli nas bardzo gościnnie. Powracali właśnie z polowania na foki z Morza Białego przez Szpicbergen. Wieźli trzy tysiące foczych skór. Płynęli wprost do Tromsö. Wiadomość te elektryzuje nas, prosimy kapitana, żeby zabrał ze sobą naszą pocztę. Zgadza się od razu, chwilowo czekać musi na ludzi, których posłał na brzeg po jaja ptasie. Zaprasza nas do swej kajuty i serdecznie ugaszcza. Ze zdumieniem dowiadujemy się, że świetne wędliny, które właśnie jemy, zrobione są z mięsa foczego. Niestety, Staszek nie może dłużej wytrzymać w kajucie, bo statek jest bez kilu jak wszystkie łamacze lodów, kołysze więc bardzo. Wychodzimy na pokład, mimo że jest bardzo zimno. Wysłani po jaja marynarze wracają na statek, płyniemy zatem w kierunku naszej, stacji. Z zaciekawieniem oglądam stosy skór, niektóre z nich są olbrzymie. Kapitan prosi o pośpiech. Obiecuję, że za dwadzieścia minut będziemy z powrotem. Szybko dobijamy do brzegu, przestrzeń do domku przebywamy biegiem, choć głęboki śnieg utrudnia ruchy i zapadamy w nim po kolana. Zbieramy listy, niestety niektórych nie można znaleźć. Materiału naukowego nie wysyłamy. Nie możemy ryzykować — to rezultat naszej wielomiesięcznej już pracy. Z grubą kopertą zawierającą około pięćdziesięciu listów, z których niejeden ma ponad pięćdziesiąt stronic, biegnę na brzeg. Za dwa tygodnie poczta ta będzie już w kraju. Następnego dnia pogoda znów się psuje. Oprócz mgły, która towarzyszy nam wiernie dzień i noc — wiatr, a z nim od czasu do czasu śnieg łub deszcz na przemian. Ze zdziwieniem konstatujemy, że szybkość wiatru wynosi około piętnastu metrów na sekundę. Nie odczuwamy jednak nawet w drobnej części tej siły wiatru tak dotkliwie jak podczas nocy polarnej. W trzy dni po pierwszej okazji wysłania listów znów zjawili się rybacy. Ponieważ było to akurat po sobotniej audycji, mogłem więc przez nich przesiać do Warszawy odpowiedź na skierowane do nas zapytania. Odbiór radiowy jest teraz o wiele słabszy niż w zimie, musimy odbiornik przełączać na dużą antenę i zatrzymywać na dziesięć minut atmoradiografy. Rybacy mówią, że na południu wyspy stoi duży wielorybnik. Staszek postanawia udać się tam, aby go obejrzeć. Może zrobić to z łatwością, bo chwilowo mamy mniej pracy — ciągłe mgły utrudniają obserwacje chmur i uniemożliwiają pomiary słoneczne. Do pomiarów magnetycznych wystarczymy we dwóch z Władkiem. Fritz prosi, żebym pomógł mu przy założeniu nowego magneta. Gdy przyszedłem, magneto było jednak już założone i maszyna gotowa do puszczenia. Zakręcenie korbą — wybuch i... ogień w karburatorze. Benzjma zapala się gwałtownie. Zdzieram z siebie wiatrówkę, Sverre i Ewald zrywają kurtki, dusimy nimi ogień. Niebezpieczeństwo zażegnane, ręce Fritza są jednak poważnie poparzone. Idziemy do naszego domku, gdzie zakładam mu opatrunki na ręce — w trzy dni później mógł już nadawać depesze kluczem Morsego. Jedną z pierwszych wiadomości, jakie odebrał przez radio, była informacja, że statek z pocztą wypłynął z Tromsö. Kiedy dopłynie? Obecnie każde pojawienie się statku na morzu było alarmem; gdy tylko który zatrzymywał się koło wyspy — a słychać to było dobrze z daleka — wiadomo było, że jeden z nas będzie na brzegu. Któregoś dnia zobaczyliśmy duży trawler, który gwizdkiem zaprosił nas do siebie. Pojechaliśmy. Była godzina trzecia nad ranem. Jak zwykle przyjęcie bardzo miłe. Dowiadujemy się, że statek z Hull, który przed rokiem pierwszy pośpieszył z pomocą wtedy, gdy umilkła nasza radiostacja, uległ w styczniu poważnej awarii. Również i Sverre, na którym przypłynęliśmy na Wyspę Niedźwiedzią, z urwaną śrubą i steram został uwięziony w lodach i ratował go inny statek i przyholował do Norwegii. Z przyjemnością patrzyłem na tych ludzi morza, szacunek budziła karność panująca na ich małym statku rybackim. Kapitan skarżył się na zły połów: wydostaje „zaledwie” półtorej tony ryb przy jednym wyciągnięciu sieci. Podobno na Morzu Barentsa ukazały się drapieżcę, które wyrządzają dotkliwe spustoszenie. Gdyby nie ta zła koniunktura, w okolicy mielibyśmy obecnie około pięciuset statków rybackich — chwilowo jest ich zaledwie kilkadziesiąt, głównie norweskich, poza tym trochę angielskich, francuskich, niemieckich, holenderskich, a nawet hiszpańskich. Wróciliśmy z trawlera jak zwykle obładowani upominkami... Marynarze z całego Morza Barentsa obdarzają nas dowodami życzliwości, wszyscy wiedzą, że to Polacy pracują na Wyspie Niedźwiedziej i na niej przebyli noc polarną. Rozumieją także, że nie jesteśmy tu dla zwykłej przyjemności lub w poszukiwaniu silnych wrażeń, lecz że wszystkie stacje Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego zbierają materiał naukowy, który im właśnie, pracownikom morza, ułatwi w przyszłości walkę z oceanem, burzą i sztormem. Dnia 13 czerwca minął tydzień od chwili, gdy okryła nas mgła, w której naprawdę nic nie widać. Ta nieprzenikniona zasłona w czasie nieustającego dnia sprawia jeszcze przykrzejsze wrażenie niż podczas nocy polarnej. Było właściwie jasno, ale wyciągniętej ręki nie można było dojrzeć, a o godzinie 13 musieliśmy robić obserwacje przy świetle latarki elektrycznej. Pod wieczór mgła uniosła się trochę. Telegrafistów odwiedzili rybacy i przynieśli niewesołą wiadomość: statek wiozący naszą pocztę ma uszkodzoną busolę i nie trafił do wyspy, a w tej mgle może i tydzień błądzić. Jedyna nadzieja, że jeśli się rozjaśni, będą mogli dostrzec brzegi. Widać nie sądzona jest nam poczta w tym roku... Mgła rzednie. Po pracy chcę wykorzystać przejaśnienie, proponuję więc trochę sportu dla odprężenia — polowanie. Wybieramy się z dwoma Norwegami, mamy zaatakować Angielską Panią (Engelske Staur) — blok granitowy, siterczący z morza przy północno-wschodnich brzegach wyspy. Gnieżdżą się tam tysiące alek. Cała sztuka polega na tym, żeby nie spłoszyć ptactwa przed czasem. Staję na dziobie łodzi. Podpływamy pod osłoną skały. W ostatniej chwili dwaj moi towarzysze rozpędzają łódź i gdy tylko wychylamy się zza skał, strzelam z obu luf. Dobijamy do skały. Ewald wrzuca alki do łodzi, niektóre z nich, postrzelone tylko, uciekają do wody. Zebraliśmy osiemnaście sztuk. Nie zdziwiło mnie to zbytnio: strzelałem z odległości zaledwie dziesięciu — dwunastu metrów do setek alek siedzących na kilkunastu metrach kwadratowych. Dalszy ciąg polowania był trudniejszy. Strzelać trzeba było do ptaków ukrytych w załamaniach skał na wysokości trzydziestu — czterdziestu metrów. Obieraliśmy za cel miejsca, gdzie zebrana była większa ich ilość. Po godzinie mieliśmy w łodzi około trzydziestu pięciu sztuk. Z tym łupem powróciliśmy do domu. Nie zdążyliśmy się jeszcze rozebrać, gdy zjawili się marynarze z tak dawno oczekiwaną pocztą. Jest tego trzy skrzynie. Niecierpliwie rozbijamy pierwszą: cebula i inne jarzyny z Tromsö. Druga cenna przesyłka — pisma i książki. Trzecia — różne drobiazgi. Aparatów i listów ani śladu. Co się stało? Wyjaśnia się, że urząd celny w Tromsö oddał przesyłki z lampami radiowymi i aparatami na inny statek, który zabrał także i naszą pocztę. Chwilowo nie przeglądamy otrzymanych rzeczy, bo trzeba ugościć marynarzy, którzy bez żadnej opłaty zadali sobie trud przewiezienia i doręczenia nam paczek. Kapitan pyta, czy nie moglibyśmy mu odstąpić trochę cukru i słoniny. Mamy tego dużo, tym chętniej dajemy. Po odejściu marynarzy zagłębiamy się w książki i pisma. Znowu jedna noc bezsenna. . Następnego dnia ukazał się nareszcie upragniony statek z resztą przesyłek. Nie zdążyliśmy jeszcze wyjść z domu, gdy byli już u nas marynarze przynosząc trzy skrzynie z lampami, aparatami i listami. Aparaty doszły w doskonałym stanie. Poza tym trzydzieści kilogramów czekolady i cukierków oraz świetne wędliny w puszkach. Radość była ogromna, nie wiedzieliśmy, od czego zaczynać: od czekoladek czy od listów. Najpierw trzeba jednak przyjąć gości. Gwarno było i wesoło. Co chwila któryś z nas ginął i zaszywał się w jakiś kąt, żeby chociaż pobieżnie przejrzeć swoje listy. Po pożegnaniu się z marynarzami jeszcze na chwilę odsunęliśmy pragnienie zagłębienia się w czytaniu. Najpierw trzeba zrobić porządek, poprawić chronograf, w którym coś się popsuło, a przecież potrzebny dziś Władkowi do pomiarów, potem... coś gorącego, coś gotowanego pierwszy raz od trzech dni. Świeże jarzyny, świeże kartofle i świeże parówki z konserw. Świeże, bo... dziś otrzymane. Kapuśniak najczęściej ma zapach niemiły, ale dziś z lubością wciągaliśmy go w nozdrza. Ciągle ktoś z nas wsuwał się do kuchni i smakowicie łykał ślinkę. Szybko załatwiliśmy się z jedzeniem i — do czytania. Na środku stołu budzik nastawiony na godzinę 6.50. To czas obserwacji. Mamy więc całe trzy godziny przed sobą. Cisza przerywana tylko szelestem papieru i westchnieniami. Najgłośniejszy był mój okrzyk, gdy przeczytałem list dyrektora Lugeona polecającego mi wyjazd do Tromsö w celu zorganizowania powrotu do Polski i doprowadzenia do porządku atmoradiografów pozostawionych w tamtejszym obserwatorium. Piano wysłałem telegraficzne zapytanie do Warszawy, odpowiedzi spodziewałem się w sobotę w czasie audycji radiowej. Czytaliśmy do czasu, gdy budzik wezwał mnie na obserwacje. Otrzymaliśmy listy nie tylko z Polski, ale dosłownie z całego świata. Niektóre były zaadresowane po prostu: „Polska Ekspedycja Polarna w Norwegii”, a jednak doszły. Wieczorem zaprosiliśmy Norwegów na „słodkie” przyjęcie z zapasów otrzymanych z Polski. Baranki z czekolady ofiarowaliśmy małemu Björnowi, który witał je okrzykami zachwytu. Czas upłynął nam bardzo mile. Pod koniec dopiero uświadomiłem sobie, że na naszych twarzach nie znać prawie zmęczenia i nie przespanych« nocy, tak byliśmy uradowani i podnieceni przesyłką z kraju. Statków coraz więcej na morzu, niektóre podpływają pod brzegi wyspy specjalnie po jajka alek. Podobno załoga jednego ze statków zebrała na południu wyspy w ciągu paru godzin ponad dziesięć tysięcy sztuk. Gdy statek podpłynął do nas, zaproponowałem marynarzom, żeby w zamian za cukier i słoninę dali nam kilkaset jaj. Zgodzili się chętnie i przysłali całą ich beczkę. Statek ten ma powracać do Tromsö za parę dni. Margaret chce skorzystać z tej okazji i powrócić wraz z Björnem do kraju. Ma już dosyć rozkoszy wyspy. Przygotowuję się i ja do podróży, bo spodziewam się, że w sobotę dostanę z Warszawy potwierdzenie polecenia wyjazdu. Towarzysze pomagają mi energicznie w pakowaniu. Pozostawiam im dokładne instrukcje w sprawie dalszego programu prac. Oni ze swej strony obarczają mnie stosami poleceń do załatwienia w Tromsö. Staszek podkreśla w moim notesie czerwonym ołówkiem: „węglowodany” — czytaj: „ciastka”. Z kapitanem statku omawiamy na wszelki wypadek koszty przejazdu do Tromsö. Sezon rybacki jest bardzo marny, więc kapitan chce choć częściowo odbić sobie straty przy okazji naszej podróży. Odbiornik przygotowałem do audycji sobotniej z wielką pieczołowitością — otrzymaliśmy parę dni temu nowe lampy, więc wstawiłem je zaraz do aparatu. WYPAD NA WIELKĄ ZIEMIĘ W alizka moja była już ubita mocno kolanem i zapakowana, gdy 16 czerwca przez głośnik otrzymałem potwierdzenie polecenia wyjazdu. W godzinę potem szliśmy wszyscy do silo. Fala dość duża i zejść musieliśmy tą drogą, jaką wchodzili marynarze radzieccy z Persieja. Opuściłem się po linie trzymając w ramionach małego Björna. Statek myśliwski kołysze się bardzo. Margaret od razu czuje się źle i schodzi do kajuty. Ruszamy. Na brzegu powiewają na pożegnanie chusteczkami. Całą uwagę skupiam na utrzymaniu równowagi — statek co chwila spada w przepaść, kołysze na boki, rzuca to w dół. to w górę. Po paru godzinach czuję lekki zawrót głowy — jeszcze nie wypłynęliśmy z pasa wiecznych burz otaczających Björnöya. Wyspa dawno zniknęła we mgle. Zmęczony fizycznie i nerwowo, kładę się spać. Budzi mnie po paru godzinach uczucie nieznośnego upału. Wychodzę na pokład, morze prawie spokojne, słońce wysoko nad horyzontem. Termometr wykazuje niebywałą dla mnie temperaturę 11°C powyżej zera. Przy wyjeździe mieliśmy przeszło 2° mrozu. Koło południa temperatura jeszcze wzrasta — zaczynam się rozbierać. Zdejmuję parę swetrów, różne wełniane koszulki, szaliki, skarpety, ale i to niewiele pomaga. Po pięćdziesięciu godzinach drogi widzimy pierwsze wysepki granitowe, leżące samotnie w dość dużej odległości od Finmarku — najbardziej na północ wysuniętej prowincji Norwegii. Morze coraz spokojniejsze, jeszcze dwie godziny i wpływamy we fiordy. Co za dziwne uczucie — pierwsze malutkie drzewka. Między nimi wodne kaskady. Tylko szczyty gór pokryte śniegiem. Temperatura podnosi się ciągle. Słońce świeci nam w plecy. Korzystam z równego chodu statku, aby ogolić się i doprowadzić swój wygląd do porządku. Wpływamy w piękny kanał, zbocza schodzą stromo do wody, masa zieleni. Nie przyzwyczajone do barw oczy chciwie chłoną każdy nowy szczegół. W pewnej chwili widzę malutką zatoczkę, parę domków tonących w różnobarwnych kwiatach. Statek kieruje się w tę stronę. Tuż przy brzegu mieszka nasz kapitan, który gościnnie zaprasza do wnętrza. Przed domkiem na maszcie powiewa sztandar norweski. Wywiesiła go rodzina dla uczczenia szczęśliwego powrotu statku. Wszyscy najbliżsi kapitana witają go w porcie — nie widzieli się już ze dwa miesiące. Tylko dwa miesiące... Domek urządzony prawdziwie po norwesku — dużo rzeźbionych sprzętów, na ścianach pięknie wytłaczane pasy skórzane, wszędzie lśniące czystością kubki i puchary z miedzi i brązu. Na stole zjawiają się dzbany ze zsiadłym mlekiem. Zdawałoby się, że to drobnostka — ale nie dla człowieka z Wyspy Niedźwiedziej. Po paru godzinach ruszamy dalej. Niespodziewanie dla mnie, zza zakrętu fiordu wyłania się nagle Tromsö. Wpływamy do portu. Wielkie ożywienie — z trudnością znajdujemy miejsce do lądowania. Moje rzeczy na razie zabiera ze sobą Margaret, która nie posiada się z radości, że ponury krajobraz Wyspy Niedźwiedziej pozostawiła już za sobą. Nie wiem jeszcze, gdzie zamieszkam. Udaję się najpierw do Vaervarslingen pa Nord Norge. Razi mnie ruch, jaki panuje wokół, masa ludzi, a wszyscy tak dziwnie, po „europejsku” ubrani. Temperatura +30°C. Okropność. Mam wrażenie, że się zaraz roztopię. Samochody, krzyk, zgiełk, kurz. Budzę sensację swą rudą brodą, która odcina się wyraźnie od pergaminowożółtawego koloru skóry — ludzie przypatrują mi się, małe dzieci idą za mną. Dziwnie czuję się na równych, nieruchomych chodnikach. Chodząc, potykam się o nie częściej niż o oślizłe sterty kamieni „u nas”, na Wyspie Niedźwiedziej. Przypomina mi się powiedzenie Öiena o tym, jak dziwnie i obco czuł się wśród ludzi, w mieście. Dłuższy pobyt na Dalekiej Północy pozostawia niezatarte ślady w psychice człowieka. Dyrektor Thrane, uprzedzony przez Öiena o moim przybyciu, przyjmuje mnie bardzo uprzejmie, wypytuje o szczegóły naszego życia na wyspie. Nigdy nie był tak daleko i... nie dostrzegam bynajmniej, żeby miał chęć odwiedzenia Björnöya. Sekretarz doręcza mi pocztę, która nadeszła do mnie. Pierwszą noc mam spędzić w obserwatorium. Przygotują mi pokój, nareszcie będę mógł wykąpać się w wannie... Udaję się do Obserwatorium Zorzy Polarnej, gdzie stoją nasze aparaty. Od razu widzę, że będzie moc roboty. Zaznajamiam się z personelem stacji i członkami niemieckiej ekspedycji, która za pomocą radio-echa pracuje nad określeniem wysokości warstwy na jonizowanej. Prace te związane są z zagadnieniem rozchodzenia się fal radiowych. Aparaty Niemców umieszczone są w obserwatorium. W piwnicy tego domku znajdują się także aparaty ekspedycji angielskiej. Zaznajomiliśmy się z nią podczas drogi na wyspę. Anglicy pracują nad podobnym zagadnieniem co Niemcy. Powracam do miasta, aby kupić obuwie i bieliznę. Swoją musiałem oddać do pralni, mimo że przywiozłem ją świeżo przez siebie upraną. Okazuje się, że to, co jest czyste na Wyspie Niedźwiedziej, niekoniecznie uchodzi za takie na lądzie. Urządzam sobie królewską ucztę — obiad zjadam w piewszorzędnej restauracji. Jak to miło zjeść coś, czego się nie „upitrasiło” samemu. Myślę o moich towaŁ rzyszach — im by to też smakowało... Co za rozkosz: świeże jarzyny, sałatki, czyste obrusy, ładna zastawa... Musiałem panować nad sobą, żeby nie pomóc kelnerowi w zbieraniu talerzy ze stołu. Co to znaczy przyzwyczajenie! Nie tak łatwo zapomnieć naszych nawyków „wyspiarskich”. Po obiedzie przewiozłem do Vaervarslingen pa Nord Norge swoje rzeczy, a aparaty pomocnicze do sprawdzania lamp, falomierz i inne — do Obserwatorium Zorzy Polarnej. Gdy tylko zjawiłem się tam, przyszli do mnie w odwiedziny koledzy Anglicy i Niemcy. Ciekawi byli naszego życia i pracy na Wyspie Niedźwiedziej. Patrzyli na mnie jakoś dziwnie. Zrozumiałem to, gdy przyjrzałem się sobie w lustrze: twarz blada, a raczej żółta, jak u człowieka miesiącami pozbawionego widoku słońca. Obok normalnych, czerstwych twarzy musiało to być rzeczywiście rażące. W nocy spałem kamiennym snem. Obudziłem się po kilkunastu godzinach znów z uczuciem nieznośnego gorąca. Nic dziwnego. Temperatura podniosła się już do 32°C powyżej zera. „My z Wyspy Niedźwiedziej” nie byliśmy przyzwyczajeni do takich „tropikalnych” upałów. W południe termometr wskazywał +38°C, i to po 2° mrozu, jakimi pożegnała mnie Björnöya. W Obserwatorium Zorzy Polarnej przyjął mnie dyrektor Harang. Zaproponował, abym zatrzymał się u niego w obserwatorium, co mi wielce ułatwi pracę. Tę uprzejmą propozycję przyjąłem z wielką wdzięcznością. Dziwnie czuję się w tych zdawałoby się przecież normalnych warunkach życia. Tyle wrażeń i przyjemności... Okazuje się, że jedną z największych jest kąpiel w prawdziwej wannie z natryskiem — trzeba było przez cały rok na Wyspie Niedźwiedziej „kąpać się” w dużej miednicy, małej ilości wody i niskiej temperaturze otoczenia, żeby w całej pełni ocenić tę rozkosz. Myśl moja raz po raz wracała do zasnutych wieczną mgłą brzegów. Jak pracują aparaty? Do tego czasu nie zdawałem sobie wcale sprawy, jak bardzo zrosłem się z pracą na wyspie. Przywieziony przeze mnie materiał naukowy — dorobek naszych dotychczasowych obserwacji — wysiałem do kraju jako przesyłkę ubezpieczoną na dziesięć tysięcy koron, co stanowiło połowę kosztów ekspedycji. Nie wiedziałem, kiedy będę miał okazję do powrotu na wyspę. Na wszelki więc wypadek śpieszyłem się bardzo z naprawieniem aparatów i z załatwieniem spraw związanych z powrotem do kraju, a szczególnie z przewozem bagażu. Atmoradiograf zaczął działać już na trzeci dzień po moim przybyciu. Przeprowadzając regulację musiałem sprawdzać go co dwie godziny przez dwie doby. Przyszło mi to z łatwością — podniecenie, jakie mnie ogarnęło od chwili, gdy znalazłem się w gwarze miasta, nie ustąpiło, a nawet stawało się coraz silniejsze, tak że nie odczuwałem wcale potrzeby snu. Gdyby tylko nie to straszne gorąco... Zadowolony byłem z rezultatów mojej pracy — nie sądziłem uprzednio, że uda mi się tak prędko doprowadzić ją do końca. Pomagali mi często naukowcy angielscy i niemieccy, z którymi spędzałem długie chwile, opowiadając o wyspie i naszym życiu. Wszystko ich interesowało. Całe miasto wiedziało z gazet o moim przyjeździe. Zainteresowanie naszą ekspedycją było duże. Ponieważ okazało się, że wiele osób chce mnie poznać, dyrektor Thrane zaproponował zorganizowanie wspólnej wycieczki do osady Lapończyków w okolicach Tromsö. Przy sposobności obejrzałem piękne i ciekawe Muzeum Arktyczne, o którego istnieniu dotychczas nic nie wiedziałem. Muzeum to jest wzorowe pod względem układu i rozmieszczenia eksponatów flory i fauny podbiegunowej. Bogaty dział stanowią wyroby ludowe z drzewa, kości i skóry, z wielkim pietyzmem zbierane zresztą w całej Skandynawii. Wracać na Wyspę Niedźwiedzią miałem z nową obsadą radiostacji. Szefem jej został młody radiotelegrafista Lindberg — poznałem go zaraz po przyjeździe do Tromsö. Trzy dni przed wyjazdem przedstawiono mnie naczelnemu dyrektorowi Norweskiego Instytutu Meteorologicznego, doktorowi Hesselbergowi, który w tym czasie przyjechał na inspekcję do Tromsö. Na rozmowie z nim spędziłem kilka godzin. Wypytywał mnie dokładnie o wszystkie najdrobniejsze szczegóły i rezultaty naszej pracy naukowej. Po kilkakrotnych przesunięciach terminu wyjazdu, odpłynęliśmy na wyspę w południe 1 lipca. Padał deszcz, było szaro i zimno. Od razu miałem przedsmak naszego życia na Björnöya. Statek powoli odbijał od lądu, z daleka widniały białe plamy powiewających na wietrze chusteczek. Wyglądały jak stada białych mew. Radiotelegrafista Lindberg pożegnał na cały rok żonę i córeczkę, jego zastępca — narzeczoną, trzeci z radiotelegrafistów — żonę i dwoje małych dzieci. W kajucie ze zdumieniem znalazłem dziesięć osób zamiast trzech. To znajomi odprowadzali telegrafistów. Za godzinę miała ich zabrać łódź motorowa. Tymczasem nie próżnowali: whisky parowała szybko. W parę godzin po wypłynięciu z Tromsö przybliżyliśmy się do naturalnej „fabryki lodu”. W jednym z fiordów wielki lodowiec schodzi z gór aż do samego morza. Zawiązało się tam przedsiębiorstwo eksploatacji lodu. Zbudowano olbrzymią tamę, wstrzymującą spływ lodowca do morza. Zainstalowano piły elektryczne do cięcia lodu oraz kolejkę powietrzną, za pomocą której ładuje się go na statki rybackie. Lód ten jest bardzo tani, a tym samym dostępny nawet dla małych statków rybackich, które potrzebują znacznych jego ilości, żeby utrzymać ryby w stanie świeżym. Wielkie statki mają własne maszyny do fabrykacji lodu. Na pełnym morzu czujemy silne uderzenia bocznego wiatru. Kołysze mocno. Zaczynamy się czuć niewyraźnie... Jedyna rada to zająć się czymś, co pochłania uwagę. Idę na mostek kapitański — przyglądam się kołu sterowemu i proponuję, że ja poprowadzę statek. Krótkie wahanie. Po chwili namysłu kapitan zgadza się. Statek idzie na motorze i żaglach. Właśnie te żagle utrudniają mi sterowanie i początkowo nie zawsze udaje mi się nastawić statek prawidłowo pod wiatr. Po paru godzinach nabieram jednak dostatecznej wprawy. Drugiego dnia w południe ujrzeliśmy szare, pręgowane grzbiety dwóch dużych wielorybów, płynących równolegle do statku. Ze zdziwieniem obserwowałem zręczność tych olbrzymich mas mięsa i szybkość, z jaką potrafiły one zanurzać się pod wodą, Po zniknięciu pierwszej pary co pewien czas ukazywały się inne. Całe stado z łatwością wyprzedzało nasz statek, płynący w tej chwili na motorze i żaglu. Rozpogodziło się dopiero w chwili, gdy byliśmy o parę godzin od Björnöya. Wyspy nie widać, jak zwykle ukryta jest we mgle. Gdy szara zasłona rozwarła się wreszcie, widok potężnych kolosów granitowych wywarł na mnie wrażenie jeszcze silniejsze niż jedenaście miesięcy temu, kiedy pierwszy raz podpływałem do tych brzegów, ale mimo to patrzyłem na nie jako na coś znajomego, na coś bliskiego. Mgła rzedła coraz bardziej i rwała się w pasma. Gdy wypłynęliśmy zza Góry Niedoli, ujrzeliśmy niedaleko od naszego brzegu kilka trawlerów i dość dużą ilość statków rybackich. Kapitan polecił natychmiast podnieść sztandar na maszt. Przez lunetę dostrzegamy ruch kolo naszych domków, po chwili pojawiają się przed nimi sztandary: polski i norweski. Wyspa Niedźwiedzia wita nową załogę radiostacji. Z południa wieje silny wiatr — na północy wyspy panuje kompletny spokój. Kapitan z wielkimi ostrożnościami podprowadza statek jak najbliżej silo. Chciałby dokonać wyładunku bezpośrednio na brzeg bez przeładowywania na łódź. Opuszcza jednak łódź na wodę, ażebym ja mógł przepłynąć. Rzucam do niej swoje rzeczy. Na nadbrzeżnych skałach oczekują mnie towarzysze. Z łodzi podaję im bagaże. Jako pierwszą paczkę wręczam Staszkowi tak gorąco upragnione „węglowodany”. Potem dopiero writamy się i w krótkich słowach opowiadam o szczegółach pobytu w Tromsö i najnowszych wiadomościach z kraju. Przedstawiam ich nowym telegrafistom i wszyscy kierujemy się do stacji. Załoga statku przygotowuje się do jak najszybszego wyładunku. Wokół domku zmiany. Nie wierzyłem własnym oczom — sądziłem na razie, że został on w czasie mej nieobecności przeniesiony na jakieś inne miejsce. Zimą w nawale pracy wyrzucaliśmy popiół i śmiecie na śnieg niedaleko domu — gdy śnieg stopniał, cały front był zasłonięty górami żużlu i odpadków. Koledzy, chcąc mi zrobić przyjemność, uprzątnęli to wszystko i wrzucili do morza coś około dwudziestu wózków śmieci. Wewnątrz domu wita mnie nadzwyczajny porządek — nawet piec odświeżony grafitem. Na stacji wszystko dobrze. Wszystkie aparaty pracują. Obserwacje i pomiary przeprowadzone w normalnym trybie. Żadnych specjalnych wydarzeń w naszej pracy nie było. Zdarzył się jednak bardzo nieprzyjemny wypadek z magazynem. Jacyś rybacy wykorzystując gęstą mgłę włamali się do niego i ukradli dwa połcie słoniny. Wiadomość ta robi na mnie przykre wrażenie. Przecież gdyby poprosili o tłuszcz, dalibyśmy im chętnie. Następna wiadomość jest jeszcze gorsza. Z drugiego budynku, gdzie stał Diesel z kopalni, od wielu lat nieczynny, ukradziono całą armaturę miedzianą. Złodzieje uciekli spłoszeni wystrzałami Staszka, który zauważył włamanie i wystrzelił dla postrachu w powietrze. Złodzieje, sądząc, że są wyśledzeni, zbiegli. Ten właśnie motor został niedawno sprzedany do fabryki lodu, którą zwiedzałem podczas drogi. Towarzysze informują mnie, że przez czas mej nieobecności na wyspie niepodzieinie panowała mgła. To nie nowina. Nie przyznaję się im, że w Tromsö brak mi było tej mgły. Nie uwierzyliby. Przez cały czerwiec były zaledwie cztery dni bez mgły. Temperatura, wahała się stale koło +5°, a termograf zapisał nawet jednorazowo 8° powyżej zera. Z kolei ja opowiadam o przyjemnych stronach życia na lądzie. Efekt jest taki, że postanawiamy wrócić do silo, żeby zabrać świeże owoce przywiezione z Tromsö. Statek stoi o kilka metrów od brzegu, na którym wre praca przy wyładunku. Płyniemy łodzią. Na szczęście dwie skrzynki zawierające świeże jarzyny i owoce są na wierzchu. Nie możemy tylko znaleźć poczty, którą Lindberg spakował z papierami dla radiostacji. Skrzynki ważące po trzydzieści kilogramów przenosimy na rękach do domu, żeby otworzyć je jak najszybciej. Staszek rzuca się na owoce, przypominając sobie te piękne chwile podróży między Kopenhagą a Narvikiem, gdy w każdym porcie zjadał ich mnóstwo. Władek zabiera się do pomidorów. Tego dnia byliśmy całkowicie na jarskiej kuchni. Zainteresowało mnie, co oni jedli podczas mojej nieobecności, zadziwiająca bowiem była niezwykła czystość pieca kuchennego. Okazało się, że kuchni nie rozpalali wcale, gotowali wszystko na prymusie, itd jak najrzadziej... Wyciągam notatki z Tromsö i zaznajamiam kolegów ze szczegółami naszego przyszłego powrotu do kraju. Najlepiej skłonić jakiś statek powracający z połowu do Tromsö, aby nas zabrał ze sobą. Będzie to na pewno najmniej kosztowało. Na wszelki wypadek umówiłem się jednak z jednym z kapitanów w Tromsö, że jak tylko zawiadomię go telegraficznie, natychmiast po nas przypłynie. Norwegowie zawiadamiają nas, że statek jest wyładowany. Ostatni obiad przed wyjazdem Oienów spożywamy wspólnie. Sverre ma pozostać na wyspie do naszego wyjazdu, zająć się ułożeniem nowej papy na dachu radiostacji i odnowieniem pokojów. Obiad upływa w przyjemnym nastroju. Wspominamy wspólne chwile, wspólne przeżycia. Proszę Fritza i Ewalda, aby wpisali się do mojego albumu przeznaczonego do zbierania podpisów osób, które miały coś wspólnego z Drugim Międzynarodowym Rokiem Polarnym. Odprowadzamy wyjeżdżających do silo, żegnamy się długo i serdecznie. Rok ten zbliżył nas bardzo i czujemy, że zyskaliśmy w nich szczerych, oddanych przyjaciół. Zobaczymy się niedługo w Tromsö. Fritz oświadcza z uśmiechem, że może nawet wcześniej”. Serdeczne uściski dłoni, spojrzenia które więcej mówią od słów, i... odjazd. Ze smutkiem patrzymy na statek uwożący naszych przyjaciół — razem z nimi kończy się okres tak pamiętny dla nas na. zawsze. Nowi telegrafiści starają się być jak najbardziej uprzejmi, ale nie znamy się nawzajem i trudno osiągnąć ten stopień zażyłości, jaki już łączył nas z Öienami. Poza tym mamy tak wiele pracy — zarówno my, jak i oni — że trudno byłoby poświęcić więcej czasu na zżycie się. Dowiadujemy się, że sezon rybacki kończy się w ostatnich dniach lipca, będziemy więc mieli duże trudności ze znalezieniem statku, który by nas mógł zabrać w końcu sierpnia. Zawiadamiam o tym od razu dyrektora Lugeona i prosimy go o pozwolenie zwinięcia stacji w połowie sierpnia. Dłuższe pozostawanie na wyspie byłoby niebezpieczne — moglibyśmy być zmuszeni do ponownego zimowania. Mieliśmy tego przykład z historią odjazdu dyrektora i Janka w roku ubiegłym, mimo że sezon rybacki trwał wtedy wyjątkowo długo. Trzeba już poważnie zabrać się do organizacji powrotu. Musimy zacząć od przygotowania pewnej ilości dobrych, mocnych skrzyń na bagaże. Nauczeni doświadczeniem, pakować je będziemy inaczej niż wtedy, gdy były wiezione na wyspę — trzeba, żeby zajęły mniej miejsca. Całość bagażu obliczamy na maksimum dwadzieścia skrzyń; na wyspie zostawiamy wszystkie rzeczy, które utraciły więcej niż połowę swej wartości. Koszty przewozu byłyby tak wielkie, że stanowczo przewyższyłyby wartość bagażu, tym bardziej że przez Szwecję trzeba będzie przewieźć wszystko koleją. Z Warszawy otrzymaliśmy instrukcje, aby wracać przez Tromsö, Narvik, Sztokholm, a ze Sztokholmu jakimś polskim transportowcem do Gdyni. Możliwe, że bagaż nasz zastanie w całości w Tromsö, a w przyszłym roku zabierze go do Polski statek wycieczkowy. Realizacja tych planów zależeć będzie od pieniędzy, jakimi będziemy rozporządzali, a pieniędzy na pewno nie będzie zbyt dużo. OFIARA MORZA Jak zwykle przeprowadzamy nasze codzienne obserwacje, ale prócz tego pracujemy już teraz stale nad wykończeniem i posegregowaniem materiałów zebranych na wyspie. Staramy się tak wszystko przygotować, żeby ewentualnie inni mogli łatwo zorientować się w tym bogatym materiale. Cieszymy się z całego serca, że potrafiliśmy, mimo wielu przeciwieństw, w tych dość niezwykłych warunkach zebrać tak wyczerpujący materiał naukowy. Nie szczędziliśmy trudu, to prawda, ale też żadna obserwacja nie została przepuszczona. Możemy z czystym sumieniem stanąć przed organizatorami wyprawy i spokojnie spojrzeć w oczy tym wszystkim, którzy prowadzili przeciwko nam — młodym — prasową i nieprasową kampanię. Niejednokrotnie wykonując ciężkie prace fizyczne śmieliśmy się na samą myśl o tym, jak poradziliby tu sobie starsi, nie zaprawieni do ciężkich wysiłków uczeni. W ich ręce po powrocie złożymy zdobyty przez nas z takim trudem materiał. Takie było nasze zadanie. W okolicy Wyspy Niedźwiedziej pływa dość dużo statków rybackich, jednak rybacy odwiedzają nas rzadko, gdyż muszą wykorzystać znośną pogodę. Po ukończonym połowie natychmiast zawożą ładunek do Tromsö i bezpośrednio potem zawracają na Morze Barentsa na nowy połów. W ciągu krótkiego sezonu niektóre stateczki powtarzają to po kilkadziesiąt razy. Praca ich jest bardzo ciężka i wyczerpująca — nie ma ustalonych godzin ani świąt. Musimy więc zająć się sami zaopatrzeniem kuchni w świeże ryby. Już poprzednio Öienowie nauczyli nas, w jaki sposób łowi się je na morzu. Obecnie wskazówki ich przydają się bardzo. Pierwszego dość jasnego dnia Staszek i ja opuszczamy łódź na wodę. Odpływamy kilkadziesiąt metrów od brzegu, prąd znosi nas na południe. Zaopatrzeni jesteśmy w duże stalowe haczyki, zawieszone na grubej, trzydziestometrowej długości lince. Pół metra ponad haczykiem znajduje się ciężarek z błyszczykiem. Hak ten wrzuca się do wody bez przynęty. Linę popuszcza się tak długo, aż wreszcie czuje się, że ciężarek dotyka dna. Skraca się ją wtedy o półtora do trzech metrów. Następnie miarowym ruchem podnosi się i opuszcza hak w wodzie. Ryby, zwabione przez błyszczyk, podpływają. Gdy tylko poczuje się najmniejsze choćby szarpnięcie linki, szybko wyciąga się ją do góry. Nie idzie to łatwo, bo ryby są tu na ogół bardzo duże i silne. Mieliśmy kilkakroć wypadki, że ryba obracała łódź dwa lub trzy razy. Odkryliśmy specjalnie rybne miejsca niedaleko silo i tym razem tam popłynęliśmy. W ciągu pół godziny ułowiliśmy piętnaście sztuk, to jest z górą dziewięćdziesiąt kilogramów ryb. W pewnym momencie spostrzegliśmy, że nie zdołamy ich zjeść nawet przy pomocy Norwegów. Polowania, ze skruchą przyznaję, tym razem nie przerwaliśmy po prostu z... łakomstwa, bo chcieliśmy przyrządzić sobie znakomitą potrawę norweską: gotowane wątróbki rybie z cebulką. Pyszne! Gdy powracaliśmy do brzegu, minęliśmy się z dwoma malutkimi kutrami rybackimi. Wskazaliśmy im odkryte przez nas rybne miejsca. Rybacy opuścili łódź na morze i natychmiast rozpoczęli połów. Odbywa się to w ten sposób, że na jednej linie długości trzystu metrów uwiązane jest tysiąc haczyków. Linę wrzuca się do morza; końce jej za pomocą pływaków utrzymane są na powierzchni. Po pewnym czasie rybacy ściągają liny do łodzi; lin jest zwykle od pięciu do ośmiu, a każda z nich ma w łodzi oddzielną skrzynię. Połów uważa się za dobry, gdy na jedną linę złapie się około czterystu ryb. We wskazanym przez nas miejscu chwytano średnio siedemset pięćdziesiąt sztuk. Łódki pełne rzucających się ryb, nie odczepionych od haczyków, podjeżdżają do stateczku, gdzie rybacy wyładowują je razem ze skrzyniami. Przy każdej z nich staje jeden z rybaków z bardzo ostrym nożem. Jedną ręką chwyta rybę za grzbiet, błyskawicznym ruchem rozcina brzuch i wypatroszą go. Po dobrym połowię zdarza się, że w ciągu doby wypada po tysiąc pięćset ryb na człowieka. Nic też dziwnego, że przy tej robocie — musi odbywać się bardzo szybko, gdyż zawsze jest obawa, że fale mogą zmyć zdobycz z pokładu — rybacy ostrymi nożami kaleczą sobie dłonie. W kilku poważniejszych wypadkach ludzie ci przepływając koło Wyspy Niedźwiedziej zwracali się o pomoc do telegrafistów, którzy znów z kolei odsyłali ich do nas. Niektóre ze skaleczeń były bardzo poważne, a co gorsza, bardzo zapuszczone. Przydawała się wtedy nasza dobrze zaopatrzona apteczka. Po kilku tego rodzaju zabiegach „sława” nasza rozeszła się po morzu i mieliśmy coraz więcej pacjentów. Zdarzały się i poważniejsze wypadki — zakładaliśmy nawet piękne szwy chirurgiczne. Przypomniałem sobie praktycznie wszystkie harcerskie kursy ratownictwa. Dziwne są koleje losu: nigdy nie spodziewałem się, że te moje skromne wiadomości będą miały aż tak rozległe zastosowanie wśród rybaków wszystkich narodowości na Morzu Barentsa. W dniu 10 lipca S/S Polonia, statek, który nas przywiózł do Narviku, znajdował się w Tromsö w drodze na Nordkap. Następnego dnia rano nawiązaliśmy łączność radiową z Polonią. Ogarnęło nas wzruszenie, gdy otrzymaliśmy pierwszą depeszę podpisaną przez kapitana Stankiewicza, który w bardzo serdecznych słowach pozdrawiał nas w imieniu załogi i całego kraju. Rozmawialiśmy z Polonią około półtorej godziny, nie mogliśmy jednak porozumieć się fonicznie, gdyż słychać było w mikrofonie maszyny elektryczne statku. Niestety, musieliśmy przerwać tę pogawędkę przez eter. Żałowaliśmy, że Polonia znajdując się tak blisko nie mogła nas jednak odwiedzić. 14 lipca. Data zburzenia Bastylii. My także dzisiaj obchodzimy rocznicę — upłynął rok od naszego wyjazdu na Wyspę Niedźwiedzią. Dziwny to był rok. Niby jednostajny, a jednak jak bogaty w niezwykłe wrażenia! Wiele nauczyliśmy się przez ten czas, wiele skorzystaliśmy. „Praca wasza będzie «szara»„- mówili nam na odjezdnym zawistni. Nie ma pracy szarej. Jest tylko praca. Wypełniame powierzonych obowiązków dawało nam wiele radości. Cokolwiek robiliśmy — czy to był uciążliwy pomiar na wietrze i mrozie, czy choćby przestawienie pieca, żeby zapewnić sprawną pracę aparatów — napawało nas radością. Na każdym kroku przezwyciężaliśmy niezliczone przeszkody, jakie piętrzyła surowa przyroda Północy, i to było dla nas źródłem wielkiego zadowolenia. Nie daliśmy się, nie załamały nas trudy. Czy to nie wspaniała nagroda? Rocznicę święciliśmy tylko w naszym małym kółku — Norwegowie zbyt byli zajęci przygotowywaniem swej siedziby na zimę. Nie można powiedzieć, żeby to był piękny, letni dzień. Temperatura waha się w pobliżu 0°C. Około północy mgły rzedną trochę. Możemy wybrać się na pobliskie jezioro, by zapolować na gęsi. Gęsi znajdują się tylko przelotem na wyspie — lato spędzają na chłodniejszym od wyspy Szpicbergenie. Na pierwszym jeziorku widać z daleka kilka ciemnych punktów. Skradamy się ostrożnie, rozdzielamy się na dwie partie, żeby okrążyć jeziorko z dwóch stron, bo ptaki niechętnie się podrywają, ale za to nurkują długo i przepływają na przeciwległy brzeg. W pewnym momencie strzelam w grupkę złożoną z trzech sztuk. Jedna z nich podrywa się i ucieka, dwie inne płyną wprost na Staszka. Przestraszone przez niego, zwracają się w moim kierunku. Strzelam dwukrotnie — na wodzie widać wyraźnie, że zostały obsypane śrutem, mogą jednak jeszcze pływać i nurkować. Po godzinnej gonitwie poddały się nareszcie. Następnego dnia mieliśmy wspaniałe pieczyste. Śrutu najwięcej było w puchu i w skórze na grzbiecie. W ogóle szczęście nam dopisywało — od dnia mego przyjazdu z Tromsö ani razu nie jedliśmy konserw. Karmimy się głównie rybami, od czasu do czasu jadamy gęsi. Kaczek już prawie nie ma, a te, które udaje się jeszcze czasem upolować, są już niesmaczne, coraz twardsze. Otrzymujemy zawiadomienie z Tromsö, że jeden ze statków może nas zabrać w połowie sierpnia, jest jednak tak mały, że już teraz należałoby dostarczyć na jego pokład część bagaży, aby przewiózł je wcześniej. Pakujemy więc wszystkie niepotrzebne już rzeczy, zespół spalinowy (Norwegowie posiadają obecnie dwa zespoły, więc energię elektryczną mamy zapewnioną), kożuchy i inne przedmioty. Poza tym uprzedzono nas, że jeden ze statków wiezie z Tromsö dość dużą pocztę. Zdziwiłem się, gdy dnia 20 lipca telefonista przyniósł mi kilka depesz. Życzenia... No tak, przecież to moje imieniny! Szkoda tylko, że dzień jest tak mało świąteczny — mglisty i mokry jak zwykle. Po południu zobaczyłem przez okno trzech ludzi idących do radiostacji. Wybiegłem przed dom, bo wiedziałem, że za chwilę wypadnie na nich szczerząc ostre kły King, grenlandzki pies telegrafistów, wielki i silny. Nie zdążyłem jednak, King rzucił się już na nich. (Pies ten nie znosił zapachu ryb, a tym samym i rybaków). Wybiegł również Lindberg, który w końcu uspokoił rozzłoszczone psisko. Sądziłem, że są to ludzie ze statku, który przywiózł pocztę, słysząc jednak kilka słów po angielsku, rozczarowany wracam do swej pracy. Po chwili telefon. Lindberg prosi mnie, abym przyszedł i służył za tłumacza, bo są to marynarze francuscy i mówią źle po angielsku. Witamy się bardzo serdecznie, ale już po kilku słowach dowiaduję się, jak smutne okoliczności sprowadzają ich do nas. Dziś rano fale zmyły im z pokładu radiotelegrafistę. Płynący za nimi trawler wyłowił go z morza, pomimo jednak pięciu godzin sztucznego oddychania nie przywrócono mu życia. Nic dziwnego, bo temperatura wody nie była wyższa niż +1,5°C. Przepisy pozwalają na pogrzeb w falach morskich po dwudziestu czterech godzinach od chwili zgonu, widząc jednak wyspę, marynarze woleli na niej pochować zmarłego towarzysza. Przyszli więc prosić o pozwolenie pogrzebania ciała. Kapitan wysłał szyfrowaną depeszę do swego armatora do Francji, a Lindberg ze swej strony zapytał o pozwolenie władze Svalbardu. Nie czekając na odpowiedź wskazał miejsce, gdzie mogą zacząć kopać. Oczywiście odpowiedź to sprawa formalna i nie ulegało wątpliwości, że będzie przychylna. Kapitan opowiada mi, że statek jego pochodzi z Hawru, nazywa się Avant-Garde i jest duży jak na tutejsze stosunki, bo posiada siedemset ton wyporności. Z brzegu nie widać go, gdyż gęsta mgła zasłania wszystko dookoła. Podziwiamy umiejętność i odwagę kapitana, który potrafi! tak duży statek bez wypadku podprowadzić pod wyspę. Wkrótce Francuzi wracają do siebie, żeby wydać załodze odpowiednie dyspozycje. Przed odejściem przypominają jednak, żebyśmy dobrze przywiązali Kinga. Po godzinie przychodzi dziesięciu marynarzy, pożyczają od nas kilofy, łopaty i zabierają się do kopania grobu. Wszyscy są pod dużym wrażeniem śmierci towarzysza. „Był takim dobrym kolegą” — mówią o nim, smutnie kiwając głowami. „Taki nasz los” — podchwytują inni... W nocy nadchodzi szyfrowana odpowiedź z Paryża. Kapitan, który przyszedł po nią sam, zaprasza mnie, abym udał się z nim na Avant-Garde. Statek bardzo duży, największy z tych, które widziałem dotychczas, nie miał jednak tak nowoczesnych urządzeń jak inne trawlery. Poznaję bardzo miłego oficera-mechanika oraz pierwszego zastępcę kapitana. We czterech zasiadamy do odszyfrowania depeszy — duży dowód zaufania ze strony kapitana. Armator pozostawia mu pełną swobodę działania. Dłuższy czas jeszcze spędzam na pogawędce, popijam dobrą kawę. Żegnając nas kapitan prosi, żebyśmy byli obecni nazajutrz przy ceremonii pogrzebowej. Zmarły towarzysz osierocił w dalekiej Bretanii młodziutką żonę, która spodziewa się dziecka. Wahają się, czy zawiadomić ją od razu o tragicznym wypadku... Następnego dnia, po obserwacjach udaję się znowu na statek. Krótka modlitwa. Trumna zostaje przetransportowana na brzeg, a równocześnie przepływa łodziami cała załoga. Na statku zostaje tylko dyżurny bosman i dwóch ludzi. Po całonocnej pracy dziesięciu marynarzy zdołało wykopać grób dwumetrowej głębokości. Na szczęście znaleźli miejsce, w którym było to możliwe; niewiele jest takich na naszej skalistej wyspie. Pogoda szara, lekka mgła. Po uroczystym momencie zabijania gwoździ wszyscy — zwyczajem bretońskim — przechodzą kolejno koło trumny dotykając jej palcami. Po chwili słychać już głuche dudnienie skalistych grudek, uderzających o deski trumny. Wkrótce niewielki stos kamieni i prosty krzyż są jedynym widocznym znakiem ostatniego miejsca spoczynku marynarza dalekiej, słonecznej Francji. Tutaj szaro, ponuro — wieczna, nieprzenikniona mgła. Żegnamy się z kapitanem, który dziękuje nam i prosi Norwegów o wysłanie jeszcze jednej szyfrowanej depeszy. Przed wyjazdem statku przesyła Norwegom kilkanaście litrów czerwonego wina. Umawiamy się z kapitanem, że gdyby nadeszła do niego jakaś depesza, wywiesimy koło naszego domu flagę, którą on zauważy, gdy będzie znów tędy przepływał za cztery dni. Bezpośrednio po odjeździe Avant-Garde odwiedza nas kapitan dwudziestopięciotonowego kutra i oświadcza, że 20 sierpnia mógłby zabrać nas do Tromsö. Słyszał w Tromsö o naszym poszukiwaniu statku, a zamiast opłaty wolałby otrzymać radioodbiornik. Umawiamy się, że 20 sierpnia rano wszystko będzie gotowe do załadowania. Ze swej strony wysyłam depeszę do Warszawy z zapytaniem, czy wolno sprzedać aparat. Termin naszego wyjazdu jest już więc zdecydowany. Kapitan uprzedza jednak, że w razie burzy nie będzie mógł ściśle dotrzymać umowy. Mimo mgły, jaka prawie bez przerwy otacza wyspę, odwiedziny rybaków nie ustają. Najczęściej bywają to Norwegowie. Niejednokrotnie są oni świadkami naszej pracy na otwartym powietrzu. Podchodzą, witają się i aby nie przeszkadzać — przypatrują się z odległości. Specjalnie interesują ich pomiary magnetyzmu ziemskiego. Ludzie ci mają ciągle do czynienia z busolą, rozumieją więc naszą pracę — przy każdej sposobności podkreślają swą sympatię dla nas i zrozumienie sprawy, dla jakiej pracujemy. Staszek zdobył sobie wśród nich wielu przyjaciół. Pod koniec pobytu na wyspie mówił tak znakomicie po norwesku, że rybacy brali go za Norwega. Dziwili się tylko trochę obcemu akcentowi, pytając uprzejmie, z jakiej Staszek pochodzi prowincji. Najczęściej rybacy składali wizyty najpierw nam, a potem dopiero szli do radiotelegrafistów. Chociaż niektórzy z nich przypływali aż spod Grenlandii czy też Nowej Ziemi, wszyscy słyszeli o naszej stacji. Prawie każdy uważał za swój obowiązek przynieść nam rybyt i to najlepsze, najdroższe, jakie wyławiali, tak zwane „kwejty” — płaskie, duże ryby, z jednej strony białe, a z drugiej czarne. Delikatne ich mięso było naszym ulubionym przysmakiem. Nauczyliśmy się smażyć je w formie kotletów. Rybę taką rozcinało się na płask, następnie krajało na kwadratowe płaty, po wymyciu obtaczało w mące z solą i smażyło na dość ostrym ogniu. Od paru tygodni pracujemy w wolnych chwilach nad wybiciem w granitowej skale nadbrzeżnej czterech. dziur potrzebnych do umocowania tablicy brązowej z napisem: „Polska Ekspedycja Polarna 1932/33”. Praca była ciężka — otwory wybijać musieliśmy dłutami używanymi w kopalniach, bijąc w nie piętnastokilogramowym młotem. Śruby, na których została umocowana tablica, wcementowaliśmy w ten sposób, aby nikt jej nie mógł oderwać. Mając w najbliższej przyszłości zdjąć aparaty przeprowadzaliśmy jeszcze raz dokładne cechowanie i pomiary ich czułości. Zajęło nam to trzy doby. Z Tromsö znów wypłynął statek wiozący robotników, którzy mają rozebrać jeden z domków na wyspie, sprzedany do Norwegii. Mimo że jest to druga połowa lipca, niewiele mamy okazji, aby oglądać niebo. Prawie bez przerwy otuleni jesteśmy mgłą, dość często też są deszcze o słabych, ale za to długo trwających opadach. Dnia 27 lipca przypływa wreszcie zapowiedziany statek — przywozi nam pocztę. Pod wieczór kapitan zaprasza nas na pokład. Mgła jest tak gęsta, że z trudnością odnajdujemy statek, stojący o kilkaset metrów od brzegu. Thorn jest statkiem myśliwskim, bardzo szybkim i zwinnym — płynie obecnie na Szpicbergen polować na białe wieloryby. Przyjmują nas z serdeczną gościnnością, charakterystyczną dla ludzi Dalekiej Północy. Ludzie ci, przez całe życie pracujący ciężko na morzu, starają się i umieją wykorzystać beztrosko każdą chwilę wypoczynku. W kabinie kapitana zebrało się kilkanaście osób. Przyglądam się ich twarzom — wyryta jest na nich historia długich, ciężkich przeżyć. Największa znakomitość to marynarz-myśliwy, który dwukrotnie w swym życiu opłynął Grenlandię od północy. Nawet Norwegia, która ma tylu zasłużonych podróżników, może poszczycić się niewielu takimi zuchami. Kapitan, młody, energiczny, był kiedyś uwięziony przez lody w okolicach Ziemi Franciszka Józefa i nie mógł się z nich wydostać przez siedem miesięcy. Reszta załogi to starsi marynarze — typowe wilki morskie — którzy niejedną burzę przeszli na morzach kuli ziemskiej. Po raz pierwszy widzę tak muzykalną załogę. Żaden instrument nie był im obcy — banjo, harmonia, skrzypce — grali więc i śpiewali zachrypniętymi głosami piosenki zbierane po różnych portach świata. Parę godzin pogawędki wprowadza tak przyjacielski nastrój, że kapitan zaproponował mi, abym popłynął z nim na Szpicbergen. Oczy mi zabłysły, ale obowiązek trzymał na wyspie. Nie taję jednak, że chętnie wziąłbym udział w tej „małej wycieczce”. Przed pożegnaniem robimy wspólną fotografię, która jednak nie bardzo się udaje wskutek ciągłego nawisu mgły, nie pozwalającej nic widzieć na odległość nawet paru metrów. Kapitan daje instrukcje marynarzom odwożącym nas na brzeg, aby nie zabłądzili w drodze powrotnej. O kilka kroków nic już nie widać. Wydaje się nam, że płyniemy cały czas prosto, a jednak zbaczamy o kilkaset metrów na tej niewielkiej przestrzeni dzielącej statek od brzegu. W domu niespodzianka: Avant-Garde stoi niedaleko brzegu i kapitan przysłał jednego ze swych ludzi z prośbą, żebym przybył na pokład. Cóż to może być? Nie wzywałby mnie bez przyczyny. Na szczęście mgła ustępuje, ale za to zaczyna padać deszcz. Naciągam na siebie nieprzemakalny płaszcz, gumowe buty i rybacki kaptur. Proszę Władka i Staszka, aby pomogli mi spuścić łódź na morze — sam pojadę na Avant-Garde. Staszek z chęcią pojechałby razem ze mną, gdyby nie to, że morze wykołysało go na Thornie. Do statku miałem około półtora kilometra. Podpłynąwszy na kilkaset metrów spostrzegam, że Avant-Garde wygląda jakoś dziwnie martwo, z komina nie wydobywają się zwykłe pasemka dymu. Musiało się coś stać. Podpływam, czuję się dość nieporadnie w ciężkim płaszczu. Gdy zastanawiam się, jak wskoczyć przez wysokie burty statku, marynarze przychodzą mi na pomoc — kilka par rąk wyciąga się ku mnie i wnosi na pokład. Połów świetny, przy jednym opuszczeniu sieci wydobyto około piętnastu ton ryb, ale... nieszczęście jakieś ściga statek. Kocioł przepalony, palenisko silnie zalane wodą, nie można marzyć o dalszej podróży. Schodzę w towarzystwie kapitana i oficera-mechanika do kotłowni. Badamy razem dno kotła. Po dłuższej naradzie znajdujemy na to sposób — mechanicy natychmiast zabierają się do roboty. Załoga odpoczywa przygotowując się do ciężkiego zadnia przewiezienia z lądu słodkiej wody dla częściowego chociaż napełnienia kotła — resztę będzie można dopełnić morską wodą. Po przyjeździe do Francji kocioł trzeba poddać gruntownemu remontowi. Załoga obawia się silniejszego wiatru północnego, bo kotwice mogą nie wytrzymać — w kilka minut potem statek leżałby już roztrzaskany na skałach wyspy. Kapitan zaprasza mnie do kajuty, oficer-mechanik opowiada wrażenia z połowu. Jest to jego pierwsza podróż na statku rybackim, dotychczas pływał tylko na handlowych. Dowiaduję się wielu interesujących szczegółów połowu na trawlerze. Trawler z dwóch swoich burt opuszcza olbrzymie sieci zakończone u spodu wielkimi kręgami drewnianymi, które toczą się po dnie morza. Górny brzeg utrzymywany jest przez szklane i metalowe banie. Sieć taką opuszcza się pod wodę do głębokości stu pięćdziesięciu metrów. Po przeciągnięciu pewnej przestrzeni stopniowo ściąga się sieci na statek. Pokład zostaje pokryty grubą warstwą błyszczącej i miotającej się ryby. Należy uważać, aby nie wyciągać sieci za szybko, gdyż może się zdarzyć, że ryby pękają na skutek zbyt raptownej zmiany ciśnienia i rozrywają sieci. Przez trzy dni Avant-Garde stoi przy naszych brzegach. Przez trzy doby bez przerwy krążą łodzie między brzegiem a statkiem, przewożąc w beczkach słodką wodę. Ludzie ustawiają się w łańcuch na brzegu, podają sobie kolejno wiadra z wodą z jeziorka, którą następnie przelewają do beczek, te znów są zabierane przez czekające łodzie. Straszna praca. Niestety, nie mogłem poświęcić Francuzom zbyt wiele czasu, bo zajęci jesteśmy pracami nad likwidowaniem stacji. Musimy opuścić Wyspę Niedźwiedzią dokładnie w dniu 18 sierpnia. 16 sierpnia o godzinie 24 przerywamy działanie naszej stacji. Opanowało mnie dziwne uczucie, gdy punktualnie o północy ustało tykanie atmoradiografów, które słyszałem nieustannie przez długich, wypełnionych pracą, trzynaście miesięcy. Cisza dzwoni w uszach. Niepokoi nas wszystkich trzech. Spoglądamy po sobie niepewnie. Czy to już naprawdę koniec? W ciągu dnia wchodząc do pokoju i nie słysząc pracy aparatu — instynktownie rzucałem się, żeby sprawdzić przyczynę milczenia i naprawić uszkodzenie. Wyspa jak gdyby nie chciała wypuścić nas od siebie; pogoda szybko się psuje. Wiatr dość silny, ale na szczęście — południowo-zachodni. Pracujemy dwie doby bez przerwy, pakujemy aparaty, przewozimy je sami do silo i opuszczamy na dolną platformę, żeby załadowanie na statek trwało jak najkrócej. Przed opuszczeniem domku doprowadzamy go do zupełnego porządku. W kuchni myjemy wszystkie naczynia, ściany i podłogę. Zostawiamy pełne urządzenie na sześć osób. W magazynie segregujemy produkty żywnościowe, robimy dokładny ich spis. W sypialniach pozostawiamy łóżka z materacami. We wszystkich pokojach myjemy podłogi benzyną. Klatki meteorologiczne i maszty antenowe pozostają — stan ich nie pozwala na zdemontowanie. Od samego początku wyprawy musimy pamiętać o jak najdalej posuniętej oszczędności. Ciągle trzeba się liczyć z dużymi kosztami przewozu, pozwalającymi na zabranie tylko rzeczy istotnie wartościowych. Rano spotyka nas miła niespodzianka. Fritz Öien, znając dokładnie datę naszego odjazdu, przypłynął na wyspę” żeby pomóc przy pakowaniu. Czujemy się głęboko i szczerze wzruszeni tym naprawdę przyjacielskim odruchem. Chcąc podziękować mu i pozostawić po nas pamiątkę, ofiarowujemy mu jeden z dwóch sztandarów polskich, których używaliśmy podczas pobytu na wyspie. Fritz jest wzruszony, stara się tego nie okazać — wyczuwamy jednak, że wysoko ceni sobie ten dar, a nade wszystko intencję. W parę godzin potem podpływa T 33 K — niewielki statek, na którym mamy wyjechać z wyspy. Marynarze przystępują natychmiast do załadowania naszego bagażu, gdyż morze staje się coraz bardziej niespokojne. Wiatr przechodzi na Nord i przybiera na sile, rwąc na strzępy gruby kożuch mgły. Przed odjazdem robimy jeszcze parę zdjęć. Ostatni obiad spożywamy u radiotelegrafistów. Spędzamy go w przyjemnym nastroju. W czasie obiadu Norwegowie pokazują nam, w jaki sposób statek będzie się kiwał w drodze między Björnöya a Tromsö. Jeden z naszych kolegów na samą myśl o tym zielenieje, ale uśmiechem, stara się pokryć niepokój. Ostatni raz powracamy do domu; z żalem żegnamy ściany, które mniej lub więcej skutecznie, ale długo chroniły nas przed wiatrami, mrozem i mgłą. Ostatni rzut oka na brązową tablicę i szybko schodzimy do silo. Kapitan przynagla — spieszno mu znaleźć się jak najdalej od niebezpiecznych, cieszących się wśród marynarzy jak najgorszą sławą brzegów wyspy. Wiatr przechodzi w huragan. Maleńkim stateczkiem zaczyna silnie kołysać, brzegi oddalają się od nas, nikną we mgle. POŻEGNANIE Z WYSPĄ Jesteśmy na morzu. Nazajutrz, 19 sierpnia, mamy słuchać ostatniej audycji nadawanej dla nas z Warszawy. Natychmiast więc zajmuję się zainstalowaniem anteny i aparatu. Specjalnie w tym celu zbudowałem przed wyjazdem malutkie akumulatorki. Kapitan z żalem spogląda na nasz wspaniały aparat radiowy, którego wobec otrzymanych z Warszawy instrukcji nie możemy mu sprzedać. Po godzinie mojej pracy aparat już zaczyna działać sprawnie. Przed opuszczeniem wyspy dowiedzieliśmy się od radiotelegrafistów, że w Sörhamna stoi statek wielorybniczy. Prosimy kapitana, aby zatrzymał się koło niego, gdyż nigdy jeszcze nie widzieliśmy takiego statku z bliska. Naszym stateczkiem kołysze bardzo silnie — koledzy moi pewniej się czują w pozycji leżącej. Widzę, że ze mną może być także źle, jeśli nie znajdę jakiegoś zajęcia, które by całkowicie pochłonęło moją uwagę. Jedyne, jakie widzę, to sterowanie. Śmiało idę do budki sternika, w której znajduje się kapitan, i tłumaczę mu, o co chodzi. Kapitan, biorąc mnie widocznie za wytrawnego sternika, z zaufaniem powierza mi ster. Dokładam wszelkich starań, żeby stanąć na wysokości zadania. Po półtorej godzinie drogi dopływamy do Sörhamna. Już z daleka czujemy specyficzny zapach tranu. Z mostka kapitańskiego pada komenda: „Skręcić! Wpłynąć do zatoki!” To już gorzej. Oblewa mnie zimny pot. Wykonuję ten manewr, jak umiem najlepiej. Kapitan poleca mi podpłynąć pod duży statek-fabrykę. Zatrzymuję nasz kuter, przesiadamy się do łodzi i kierujemy ku statkowi wielorybniczemu. Jest to olbrzymi statek pokryty lasem kominów i dźwigów. Nad nim — gęsta chmura czarnego dymu. Z boku na wodzie unoszą się ogromne, szare cielska zabitych wielorybów. Dziobowa część statku stanowi fabrykę, tylna zaś — magazyny wytopieniowe tłuszczu i pomieszczenia załogi, liczącej z górą stu ludzi. Na przedniej części statku znajdują się dwa maszty, wokół każdego z nich po sześć dźwigów parowych. W chwili gdy wchodzimy na pokład, widzimy, jak z wody windują w górę olbrzymie, czerwone płaty wielorybiego mięsa. Dźwig przenosi je ponad głowami robotników i kładzie przed trzema parowymi piłami. Piły, z których każda ma przynajmniej dwa i pół metra długości, tną mięso i kości na mniejsze kawałki. Stojący obok marynarze odcinają kawałki tłuszczu za pomocą dużych, w kształcie sierpa noży. Haki innych dźwigów łapią poszczególne kawałki mięsa i przenoszą nad otwory kotłów. Jest ich kilkanaście — każdy gatunek mięsa wytapia się oddzielnie. Kotły te ogrzewane są parą. Całość widowiska sprawia niezwykłe wrażenie: olbrzymia ilość mięsiwa, mdłe opary, ludzie w zatłuszczonych, zakrwawionych ubraniach — wszystko to wygląda niesamowicie. Obecne międzynarodowe umowy nie pozwalają na marnotrawstwo; do morza nie wolno wrzucać niczego prócz jelit — reszta musi być całkowicie przerobiona. Najcenniejszym produktem jest tłuszcz, którego wytapia się kilka gatunków. Mięso i kości zostają wysuszone i roztarte na mączkę, używaną jako odżywkę dla bydła. Wszystkich tych informacji udziela nam armator statku. Z pokładu przyglądamy się pracy kilku ludzi uwijających się w maleńkiej łódeczce przy-cielsku jednego z wielorybów. Wielkimi nożami rozcinają skórę i zdzierają ją z pomocą dźwigów. Wokoło, na wielkiej przestrzeni morza, pływają jelita. Nad wszystkim góruje gęsty, mdły zapach tranu. — Przed tygodniem — opowiada kapitan ssąc krótką fajeczkę — złowiliśmy czternaście wielorybów. Największy z nich miał dwadzieścia metrów długości, waga jego przewyższała na pewno dziewięćdziesiąt tysięcy kilogramów. Największy wieloryb, jakiego kiedykolwiek upolowałem, miał trzydzieści trzy metry długości. Obdarowani świeżym mięsem wieloryba, wracamy na nasz statek. Znowu obejmuję ster i wypływamy z zatoki. Rzucam pożegnalne spojrzenie na prostopadłe ściany skał Wyspy Niedźwiedziej, na których mogli ponieść śmierć moi towarzysze w pamiętny dzień przyjazdu Borgenesa. Gdy wyjechaliśmy z zatoki na otwarte morze, fale zaczęły nami miotać z ogromną siłą. Statek nasz, podobnie jak wszystkie myśliwskie statki, nie ma kilu, kiwa się więc bardzo. Pod wieczór dostajemy obiad: zupa na mięsie wieloryba — smak zupełnie dobry, bo mięso bardzo chude. Warstwa tłuszczu, słonina, znajduje się tylko bezpośrednio pod skórą, tworząc jakby pancerz chroniący zwierzę przed niską temperaturą wody morskiej. Mięso mało różni się od wołowiny, „trąci” jednak troszeczkę tranem. Schodzę do kolegów, aby im zakomunikować o tej zupie — nie mogłem jednak dokończyć sprawozdania kulinarnego, gdyż zagrozili, że wrzucą mnie do morza, jeśli natychmiast nie przestanę... Nie bardzo się tego obawiałem, bo wiedziałem, że żaden z nich za nic w świecie nie zmieniłby swej leżącej pozycji. Następny dzień był jeszcze gorszy. Nie można mnie było oderwać od steru, gdyż tylko stojąc przy nim zapominałem o morskiej chorobie. Sternik był z tego wielce zadowolony — mógł się przynajmniej wyspać. Płynęliśmy na południe, fala zaś szła z południowego wschodu. W pewnej chwili kapitan polecił mi najeżdżać prostopadle na największe fale, a następnie wracać do dawnego kursu. Zmęczyłem się porządnie. Strachu też się najadłem. Praca sternika polega w dużej mierze na fizycznym zmaganiu się z morzem: każda większa fala przedstawia wroga, którego trzeba pokonać albo przed którym należy umiejętnie uciec. Wieczorem 19 sierpnia podczas burzy, gdy fale przelewały się przez pokład i biły o burty, słuchaliśmy audycji Polskiego Radia. Dziwny był kontrast między spokojnym głosem, dyktującym nam z Warszawy instrukcje, a wściekłym rykiem fal i świstem wichru dokoła. Ranek budził nas na spokojnym morzu, ale za to otoczeni jesteśmy gęstą mgłą. Płyniemy na oślep. Po kilkunastu godzinach podróży w tej nieprzejrzanej zasłonie kapitan ze sternikiem decydują, że musimy być chyba na wysokości nadbrzeżnych skał Norwegii. Tuman mgły nie pozwala na rozpoznanie. Czyhają dwa niebezpieczeństwa: możemy wjechać na skałę podwodną albo też wpłynąć w nieodpowiedni kanał między wysepkami — co również grozi rozbiciem. Nagle ukazują się przed nami wysokie, czarne brzegi jakiejś wyspy. Marynarze nie rozpoznają jej i kapitan wysyła łódź z ludźmi, żeby postarali się odnaleźć drogę — po kilku takich próbach odnajdujemy wreszcie właściwy kierunek i ruszamy całą siłą motoru naprzód. Mgła poczyna rzednąć — płyniemy między wysepkami po cichych wodach fiordu. Wszyscy wylęgają na pokład. Co chwila otwierają się przed nami nowe widoki, jeden piękniejszy od drugiego i nigdy nie powtarzające się. Płyniemy jakby wąskimi kanałami, przechodzącymi w szerokie rzeki; te znów zmieniają się w ciche jeziora, drzemiące pod zalesionymi, urwistymi skałami wysepek. Jesteśmy oczarowani niewypowiedzianym pięknem krajobrazu fiordów norweskich. Kontrast z poprzednim burzliwym morzem daje poczucie czegoś łagodnie kojącego. Powoli otacza nas noc — mimo że jeszcze bardzo jasna, ale prawdziwa, z gwiazdami na niebie. Jest to od paru miesięcy pierwsza noc we właściwym tego słowa znaczeniu; widzimy gwiazdy na ciemnym niebie, przyglądamy się im jak czemuś nieznanemu — w ciągu dnia polarnego zapomnieliśmy już, jak noc wygląda. W pewnej chwili, przy wyjeździe z wąskiego kanału, spostrzegamy przed sobą niespodzianie przebijające mrok światełka latarń. Podpływamy bliżej. Przed nami wyrastają budynki, składy, dźwigi — to port Tromsö. Otacza nas zwykły ruch portowy;- dookoła okręty, kutry, zapach ryb i smoły, tak charakterystyczny dla portów. Żegnamy się z załogą serdecznie. Dopiero teraz przyznałem się kapitanowi, że po raz pierwszy sterowałem statkiem na tak burzliwym morzu — rad byłem, gdy norweski wilk morski oświadczył poważnie, że widocznie Polacy są „urodzonymi sternikami”. Marynarze żegnają nas gorąco — ściskają nasze dłonie w swych spracowanych rękach, prostymi słowami życzą szczęścia w dalszej podróży. Schodzimy na ląd — otaczają nas ludzie, jesteśmy z powrotem na Wielkiej Ziemi. Zmęczeni podróżą i wrażeniami, od razu udajemy się na odpoczynek do hotelu, w którym mieszkaliśmy podczas pierwszego pobytu w Tromsö. Jest godzina 2 w nocy i z trudnością porozumiewamy się ze służącą, która otwiera nam drzwi. Z przyjemnością kładziemy się do prawdziwych, nie kołyszących się łóżek. Zasypiamy kamiennym snem. Nad ranem budzi mnie jakiś dziwny, nieznany szum. W pierwszej chwili nie mogę zrozumieć, bo to jest... Wydaje mi się, że to pracuje zespół do ładowania akumulatorów w naszej stacji. Słychać obce głosy, widocznie jacyś goście zawitali do nas... Budzę się zupełnie — uprzytamniam sobie, że po prostu jesteśmy w Tromsö, gdzie życie miejskie normalnie się już toczy: auta, gwar rozmów, śmiechy. Wyruszamy na miasto. Koledzy na nowo „przypominają” sobie, jak należy zachowywać się na ulicy. Ja osobiście czuję się jak zawodowy przewodnik, uważam się za urodzonego „tromsojańczyka” i pokazuję im wszystkie osobliwości miasta. Pierwszą wizytę składamy w urzędzie pocztowym. Otrzymujemy ostatnie instrukcje z Warszawy, listy, gazety. Wszędzie wiedzą już o naszym przyjeździe. W urzędzie celnym są dla nas jakieś przesyłki. Tam również witają nas i robią wszystkie ułatwienia, tłumacząc od razu, jak mamy działać, aby nie mieć trudności przy przewozie aparatów przez Norwegię i Szwecję. Staszek otrzymał z kraju swój ulubiony przysmak — chałwę. Gdy poczęstował nią urzędników, przyjemny nastrój wzmógł się jeszcze. Nie znana w Norwegii chałwa wywołała wielką sensację — ogromnie wszystkim smakowała, ale niestety nie umieliśmy wytłumaczyć, z czego się ją wyrabia. Składamy wizytę w Vaervarslingen pa Nord Norge — dyrektor Thrane wyjechał. Spotykamy się wszędzie z nadzwyczajną życzliwością, całe miasto już wie o naszym powrocie i o tym, że zdrowo spędziliśmy cały rok na Wyspie Niedźwiedziej. Wracamy na obiad do hotelu. Zastajemy tam już Fritza z żoną I Björnem, Ewalda z żoną oraz Sverrego. Zatrzymujemy wszystkich na obiedzie, podczas którego omawiamy szczegóły naszej podróży. Po obiedzie udaję się do Obserwatorium Zorzy Polarnej, gdzie dowiaduję się, że ekspedycja angielska w Tromsö zwija również swoją stację. Pozostają tylko wysłani przez Instytut Hertza członkowie ekspedycji niemieckiej, którzy będą pracowali w Tromsö do maja 1934 roku. Ostatnią wizytę składamy u Oienów. Ze wzruszeniem spostrzegamy, że Fritz wywiesił przed domem sztandar polski, ofiarowany mu przez nas. Margaret przyjęła nas obiadem przyrządzonym po polsku. Okazuje się, że odwiedziła S/S Polonię i zapamiętała sobie niektóre specjalności naszej kuchni. Ten dowód pamięci ogromnie nas ujął za serca. Wiemy, że ludzie ci są i pozostaną naszymi przyjaciółmi. Przy pożegnaniu wręczamy Öienowi niewielki srebrny pucharek z napisem: „Polacy — Fritzowi, Björnöya 1932/33”. Fritz jest szczerze uradowany i wzruszony. Załatwiamy ostatnie formalności. Dowiadujemy się na mieście, że wkrótce po naszym wyjeździe rybacy wyłowili na południowo-zachodnim brzegu Wyspy Niedźwiedziej pływak samolotu, który zaplątał się w sieciach głębinowych. Niestety już po wydobyciu na powierzchnię urwał się i zatonął z powrotem. Nie ulega jednak wątpliwości, że były to szczątki francuskiego hydroplanu Latham 20, na którym Roald Amundsen wystartował na poszukiwanie ekspedycji Nobilego. Nareszcie wszystko jest ukończone, popakowane. Musimy jechać dalej. Na molu w chwili naszego odjazdu zbiera się wiele, wiele osób — wszyscy ci, którzy w jakikolwiek sposób mieli z nami coś wspólnego, i wszyscy, którzy nawet nie znając nas, dobrze nam życzyli — jest więc całe Tromsö. Mały Björn, jak gdyby rozumiejąc chwilę rozstania, ściska każdego z nas po kolei. Jeszcze kilka chwil, serdeczne okrzyki, powiewające chustki... i giną nam z oczu światła Tromsö. Do Sedingham przypłynęliśmy nad ranem i przesiedliśmy się na statek płynącf do Narviku. Po kilkunastu godzinach podróży po fantastycznie pięknych fiordach, ciągle różnych w bogactwie swego krajobrazu, dobijamy do Narviku. Tutaj żegnamy się ostatecznie z morzem i z Norwegią — wsiadamy do pociągu szwedzkiego, jadącego do Sztokholmu. Przedziały trzeciej klasy mają trzy miejsca sypialne, nad posłaniami lampki elektryczne, woreczki na drobiazgi i specjalny futerał na zegarek. Każdy przedział ma swoją umywalnię, z wodą zimną i gorącą, a co najwięcej nas zaskoczyło — to dziewięć szklanek koło karafki. Po co aż tyle? Jedziemy wysoko ponad fiordami, o kilkaset metrów pod nami widzimy ich ciche wody, otulone w mgły zapadającego mroku. Trzydzieści dwie godziny podróży koleją w poprzek całego Półwyspu Skandynawskiego ogłuszyły nas nieco po trzynastu miesiącach spędzonych na wyspie. Do Sztokholmu przyjechaliśmy w niedzielę rano, dnia 27 sierpnia. Przez cały dzień zwiedzamy to piękne miasto, pocięte licznymi kanałami Bałtyku. Potężne budowle, surowy, odrębny styl granitowych pałaców, zabytki zamierzchłej przeszłości obok najbardziej nowoczesnych zdobyczy wiedzy i techniki wywierają na nas duże wrażenie. Z przykrością dowiedzieliśmy się, że Robur IV, na którym mieliśmy wracać do Gdyni, odpływa dopiero za dwa tygodnie. Musieliśmy zdecydować się na przejazd do Gdańska niewielkim szwedzkim transportowcem Uttklipan, który ma przewieźć nas za zwrotem kosztów wyżywienia. Jak widać, sytuacja finansowa Komisji nie poprawiła się w ciągu tego roku. W piątek 1 września ładujemy bagaże na statek. Pogoda piękna, ale spodziewamy się lekkiej burzy, która w istocie złapała nas na kilka godzin przed Gdańskiem. 3 września o godzinie 4 dobijamy do gdańskiego mola. Pierwszym gościem, który nas powitał w chwilę po przyjeździe, był — ku naszej radości — pełen nowin Janek. O godzinie 9 rano przypłynął do nas z Gdyni kuter Morskiego Instytutu Rybackiego, Ewa, a na nim nasze rodziny, no i prasa, która z miejsca raźno wzięła się do dzieła. Wywiady, fotografie... Ze wzruszeniem ściskamy się z naszymi najbliższymi, usta pełne są niemych pytań, a wszyscy oglądają nas bacznie, jakby chcieli skonstatować, czy bardzo się zmieniliśmy. Przesiadamy się na kuter i wracamy wszyscy do Gdyni. Bałtyk żegna nas nie bardzo gościnnie — nagły sztorm wstrząsa małym stateczkiem, fale przelewają się przez pokład przypominając niedawne chwile na Morzu Barentsa. Przemoczeni do nitki, dobijamy do Gdyni. W parę dni po powrocie do Warszawy zostaliśmy dekorowani krzyżami zasługi za bezinteresowną pracę na polu naukowym. To było oficjalnym zakończeniem prac Pierwszej Polskiej Ekspedycji Międzynarodowego Roku Polarnego 1932/1933. ZNOWU NA PÓŁNOCY Od chwili powrotu z Wyspy Niedźwiedziej snułem ciągle projekty ponownego wyjazdu na Daleką Północ. Jednak konieczność opracowania i opublikowania wyników naszych trzynastomiesięcznych obserwacji nie pozwoliła mi na zrealizowanie tych planów. Już w dwa miesiące po powrocie do kraju rozpoczęliśmy z Władkiem Łysakowskim, przy współudziale pracowników Państwowego Instytutu Meteorologicznego, porządkowanie i segregowanie przywiezionych przez nas materiałów. Żmudna to była praca. Przede wszystkim poszedł na warsztat materiał meteorologiczny. Z tysiąca pięciuset pasków dobowych, z samopisów i około dwóch tysięcy obserwacji wynikło, że średnia temperatura roczna podczas naszego pobytu wynosiła -4°C. Mieliśmy szczęście trafiając na tak wyjątkowo ciepły rok. Dla porównania przypomnę, że średnia temperatura dla Warszawy wynosi ponad +7°C. Gorzej sprawa przedstawia się z wiatrami. Średnia dla całego naszego roku wynosiła prawie siedem metrów na sekundę, to znaczy dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę. Najsilniejsze wiatry, które zaobserwowaliśmy, dochodziły do stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Warszawa takich huraganów w ogóle nie zna — jej średnia roczna wynosi zaledwie czternaście kilometrów na godzinę. Przez cały czas pobytu na Wyspie Niedźwiedziej odzież nasza i pościel stale były mokre i pokrywały się pleśnią. Nie było w tym nic dziwnego: nasycenie powietrza parą wynosiło średnio w ciągu całego roku 90,2%, podczas gdy w Warszawie dochodziło czasami tylko do 78%. Zachmurzenie było również bardzo silne. Jeśli cyfrą 10 określimy niebo całkowicie zaciągnięte chmurami, to przeciętne pokrycie nieba chmurami wynosi na Wyspie Niedźwiedziej 8,5, a w Warszawie — 6,7. Bardzo ciekawe rezultaty otrzymał Łysakowski przy opracowaniu materiałów magnetyzmu ziemskiego. Potwierdziła się teoria o dwudziestoośmiodniowych okresach występowania burz i zakłóceń w magnetyzmie ziemskim, a poza tym udało się zaobserwować okresy czternasto — i pięciodniowe. O ile okresy dwudziestoośmiodniowe zupełnie wyraźnie związane są z obrotem słońca wokół swej osi, to powstawanie okresów krótszych nie zostało jeszcze wytłumaczone. Zjawisku zorzy polarnej towarzyszyły stale zaburzenia magnetyczne, często jednak powstawały one niezależnie od zorzy. Mimo że chmury i mgły utrudniały obserwację zorzy, dokonaliśmy szeregu ciekawych spostrzeżeń. Najwspanialsza z zórz ukazała się nam w części atmosfery oświetlonej jeszcze promieniami słońca, gdy na ziemi panował już zmrok. Była ona nadzwyczaj barwna, z przewagą fioletowego koloru, który normalnie nie występuje w widmie zorzy polarnej. Niewielka stosunkowo ilość dokonanych przez nas zdjęć fotograficznych zorzy polarnej została uznana przez specjalistów za cenny materiał naukowy. Ciekawe rezultaty otrzymaliśmy także z opracowań zapisów atmoradiografów. Uwidoczniony został związek między rozchodzeniem się fal elektromagnetycznych (radiowych) a pojawieniem się zorzy polarnej i burzami w polu magnetycznym ziemskim. Porównanie zapisów atmoradiografów Wyspy Niedźwiedziej, Tromsö i Jabłonny pozwoliło na stworzenie teorii o związku pomiędzy rejestrowanymi kierunkami radiotrzasków a zmianami pogody. Z górą dwa lata trwała nasza żmudna praca; w lecie 1935 została uwieńczona opublikowaniem czterech dużych zeszytów, pełnych suchych cyfr, wykresów i tablic. Publikacja zawierała materiały dotyczące meteorologii wraz z pomiarami natężenia promieni słonecznych, magnetyzmu ziemskiego, zorzy polarnej, i elektryczności atmosferycznej. Publikacje te spotkały się z bardzo przychylną krytyką w międzynarodowym świecie naukowym. Były jednymi z pierwszych, które opracowano i wydano drukiem w ramach Drugiego Międzynarodowego Roku Polarnego. W celu otrzymania jak najbogatszego materiału porównawczego jeden komplet atmoradiografów pozostawiliśmy w 1933 roku w Tromsö w Obserwatorium Zorzy Polarnej. Aparatura ta, obsługiwana przez Norwegów, pracowała do 1936 roku. W lecie tego roku otrzymałem z Państwowego Instytutu Meteorologicznego w Warszawie polecenie udania się do Tromsö w celu zwinięcia posterunku, który spełnił już swoje zadanie. Będąc w Tromsö zamierzałem pojechać dalej na północ, przede wszystkim zaś w swoje „strony rodzinne”: na Wyspę Niedźwiedzią. Niedługo trwały moje przygotowania do wyjazdu. Z pewnym wzruszeniem wyciągałem z kufra swetry, rękawice skórzane, podkute buty, które pamiętały czasy Wyspy Niedźwiedziej. Wybrałem tylko to, co mogło mi się przydać w ciągu paru tygodni — ale i tak zebrało się tego sporo. Pewnego deszczowego wieczoru w lipcu 1936 roku wsiadłem wreszcie do wagonu. Po trzydziestu sześciu godzinach jazdy znalazłem się w Sztokholmie — w głowie huczało mi od wielogodzinnej szybkiej jazdy. Miałem siedem godzin czasu do wyjazdu do Narviku — zużyłem go na wałęsanie się po mieście i odwiedzanie znajomych. Po południu wyruszam dalej na północ. Powyżej Östersundu przed oknami pędzącego pociągu roztacza się smutny krajobraz: niskie, mieszane lasy na skalistym gruncie ciągną się setkami kilometrów. Monotonność tego widoku z rzadka przerywają drobne osiedla i stacje. Budynki stacyjne niewielkie, drewniane. Ruch pasażerski mały, mimo że koleje szwedzkie są bardzo tanie. Coraz częściej spotyka się Lapończyków w ich charakterystycznych, barwnych strojach. Wszystkie rzeki, które mijamy, przystosowane są do spławu drzewa: zakręty zabezpieczone kłodami tak, żeby nie zatrzymywało się w nich spławiane drzewo. Jeszcze jedna noc w wagonie. Mimo że ciągnie nas maszyna elektryczna i nie ma dymu, wszystko pokryte jest szarym nalotem. Pociąg mknąc z wielką szybkością podnosi pył z kamienistego podłoża, a pył ten przedostaje się przez każdą szczelinę do wnętrza wagonu. Abisko — jesteśmy już poza kręgiem polarnym. Tutaj słońce wcale nie zachodzi od 31 maja do 14 lipca. W odległości piętnastu minut od stacji znajduje się specjalny przystanek dla turystów. Górzysty teren i piękne jeziora przyciągają ich nie tylko ze Szwecji, ale i z całej Europy. Wprost z dworca jadę do portu i załadowuję swój bagaż na maleńki pocztowiec Olaf II. Wiedziałem, że statek mój w drodze z Narviku do Harstadt zatrzymywać się będzie w wielu osadach, aby doręczyć pocztę, ale rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Już w trzy godziny po wyruszeniu zatrzymaliśmy się po raz pierwszy, a potem co półtorej, co dwie godziny stawaliśmy w małych zatoczkach. Czasami postój taki trwał zaledwie pięć minut. Podziwiałem, z jaką precyzją kapitan „podprowadzał swój stateczek do małych pomostów. Zdarzało się parokrotnie, że jechaliśmy wąziutkim fiordem przez cztery godziny w jedną stronę, żeby oddać pocztę w osadzie złożonej z trzech domków. W takich wypadkach mieszkańcy musieli sami podpływać w łódce do statku po odbiór żywności i listów. Zwróciło moją uwagę, że wszędzie dostarczano w wielkiej ilości gazety. Stary bosman, z którym wdałem się w rozmowę, powiedział mi, że dawniej, gdy radio nie było tak rozpowszechnione, rozwożono jeszcze więcej pism i gazet. Czwartego dnia od wyjazdu z Warszawy ujrzałem wreszcie wysokie sylwetki dźwigów portowych w Tromsö. Rybak, który pomógł w przeniesieniu rzeczy, uprzedził mnie, że w hotelach nie ma miejsc. Poszedłem do hotelu, w którym już poprzednio mieszkałem, i gdyby nie to, że powołałem się na mój trzykrotny w nim pobyt, nie wiem, czy udałoby mi się dostać pokój. Wyruszam zaraz na miasto. Spotkałem się tu z miłą niespodzianką: poznał mnie gazeciarz i panienka z budki z papierosami. Od razu poczułem się jak u siebie. Pytali, co mnie tu sprowadza znowu, na jak długo przyjechałem, co porabiają moi koledzy, przywitało się też ze mną na ulicy kilku rybaków. Nic dziwnego — Tromsö liczy zaledwie dziesięć tysięcy mieszkańców. Pierwszą wizytę składam doktorowi Thrane. Wita mnie serdecznie. Już go uprzedzono, że przyjechałem. Dowiaduję się, że radiotelegrafiści Fritz i Ewald Öienowie, nasi współtowarzysze z czasów pobytu na Wyspie Niedźwiedziej, w roku obecnym znowu obsługują tę samą stację. Spodziewając się moich odwiedzin, co dzień zapytują przez radio, czy już jestem w Tromsö. Chciałbym zatrzymać się w tym mieście trzy dni, aby zdemontować i wysłać do kraju aparaty, które pracowały dla nas w Obserwatorium Zorzy Polarnej od roku 1932. Następnie mam zamiar pojechać na Wyspę Niedźwiedzią, a stamtąd na Szpicbergen. Pierwsze wiadomości nie są jednak pocieszające: podobno najbliższy statek rybacki udaje się na wyspę dopiero za dziesięć dni. — Jest pan znany tutaj, wszyscy wiedzą, że pan chce jechać na Wyspę Niedźwiedzią. Jeśli tylko będzie jakaś dogodna sposobność, to zawiadomię pana o niej — pociesza mnie doktor Thrane. W godzinę potem na ulicy chwyta mnie wysłannik największego dostawcy żywności dla ekspedycji polarnych, który i nas parokrotnie zaopatrywał. Okazuje się, że tego samego wieczora wypływają dwa statki rybackie w okolice Wyspy Niedźwiedziej Ogarnia mnie lekki niepokój — w Tromsö mam wiele spraw do załatwienia, niemożliwe jest, abym dał sobie z tym radę w ciągu jednego dnia. Wybawia mnie z kłopotu uprzejmość i życzliwość dyrektora Obserwatorium Zorzy Polarnej, który zobowiązuje się zapakować i wysłać nasze aparaty. Muszę je tylko sam zdemontować i wskazać, jakie części chcę zabrać, gdyż nie wszystko opłaca się przewozić do Polski. Po kilku godzinach intensywnej wspólnej pracy... jestem wolny. Porozumiewam się jednocześnie z Margaret Öien, która wybiera się do męża na Wyspę Niedźwiedzią. Przywitanie ź nią i z Björnem, który stał się prawie dorosłym mężczyzną — ma już pięć lat — jest niezmiernie serdeczne. Ucieszyłem się, gdy malec przyjął mnie jak starego znajomego. Nie mógł mnie sam pamiętać, ale rodzice często opowiadali mu o nas. Tabliczka czekolady ugruntowała jeszcze naszą przyjaźń. Przed wyruszeniem robię trochę zakupów. Jak to miło być wszędzie witanym serdecznym uśmiechem — w każdym sklepie znajomi. Pytają się, czy wyjeżdżam znów na rok. Przedstawiciel tutejszej gazety „Tromsö” interesuje się naszymi wynikami z roku polarnego — cztery tomy opublikowane przez Polski Instytut Meteorologiczny widział już u Fritza Öiena. Obiecuję mu, że po powrocie zatrzymam się dłużej w Tromsö i wtedy obszernie o tym wszystkim pomówimy. Zrzucam z ulgą miejskie ubranie. Ciepła bielizna, parę swetrów, wiatrówka i grube buty będą obecnie moim stałym strojem. Czuję się w nim znakomicie. I oto jestem znów na statku. Jest to najmniejszy z rybackich statków wyprawiających się na połów aż tak daleko na północ. Ma zaledwie dwadzieścia pięć ton, długość jego wynosi dwanaście metrów. Wyobrażam sobie, jak silnie będzie nas kiwać. Margaret, która bardzo tego nie lubi, jest trochę przerażona. Björn został u dziadków. Na molu rybackim zbiera się kilka osób. Silnik statku zaczyna terkotać — dźwięk ten towarzyszyć nam będzie przez dwie i pół doby. Stateczek nasz zboczył z drogi na północ, wpływając do małego fiordu po śledzie, potrzebne na przynętę przy połowie dorszy. Zabraliśmy czterdzieści skrzynek, to znaczy prawie osiemdziesiąt tysięcy sztuk. Nie są one tanie — ze zdziwieniem dowiedziałem się, że skrzynka kosztuje aż dwadzieścia pięć koron. Przed wyruszeniem na pełne morze statek musiał jeszcze zaopatrzyć się w lód. Popłynęliśmy w jednym z fiordów do pomostu, z którego spuszczono rury półmetrowej średnicy wprost do wnętrza kutra. Minęło niespełna pół godziny i wnętrze zasypane zostało pięcioma tonami drobno pokruszonego lodu. Wysiadłem na ląd, aby obejrzeć składnicę lodu. Mniej więcej o kilometr od brzegu zamknięto tamą dwudziestometrowej wysokości dość dużą kotlinkę, w którą z hukiem wpadają strumienie z okolicznych gór. W zimie woda zamarza, a w ciągu chłodnego północnego lata taje zaledwie cienka warstewka. W ten sposób ilość lodu z roku na rok powiększa się, mimo że wiele go wywożą statki rybackie. Lód, rąbany na duże kawały, transportowany jest za pomocą tak zwanych „łańcuchów bez końca” na pomost nadbrzeżny, gdzie kruszą go mechaniczne tłuczki. W nocy, gdy wypłynęliśmy już z fiordów, a statek kołysał tak mocno, że trudno było zasnąć, uprzyjemniałem sobie czas obliczaniem przypuszczalnych zysków rybaków. Niewesoły był rezultat rozmyślań — bardzo ciężką pracą okupują ludzie Morza Północnego swe niewielkie zarobki. Jeśliby nawet już po miesiącu udało się naszemu kutrowi powrócić z maksymalnym ładunkiem ryb, to na każdego z rybaków wypadnie zaledwie po kilkadziesiąt koron, a na statek czterysta do pięciuset koron, wliczając w to wydatki na naftę do motoru. Na morzu „lekka mgła. Znów mgła. Fala duża, a maszyna trzęsie statkiem niemiłosiernie. Margaret kładzie się natychmiast. Ból głowy — pierwsze objawy choroby morskiej. Ja trzymam się dobrze, mimo że jest to ósmy dzień podróży od dnia wyjazdu z Warszawy. To zasługa mnóstwa nowych wrażeń. Następnego dnia morze jest jeszcze bardziej rozkołysane. Wieczorem słyszymy już sygnały radiostacji na Wyspie Niedźwiedziej. Ölen, uprzedzony z Tromsö o naszym wyjeździe, przesyła nam pozdrowienia i dodaje otuchy Margaret — wie, że morze jest wzburzone, gdyż w okolicy wyspy panuje silny sztorm. Jakżeby mogło być inaczej? Odpowiedzieć nie możemy — na naszym kutrze nie ma stacji nadawczej. I tak dobrze, że mamy niezły odbiornik, bo przecież przy małych dochodach rybaków każda inwestycja wymaga dużego zastanowienia. Co prawda radio jest dla kutrów rybackich w dzisiejszych czasach nieodzowne: sześć razy dziennie odbierają przezeń bardzo dokładne komunikaty o stanie pogody na morzu i dwa razy na dobę — rezultaty połowu w różnych okolicach morza. Gdy wiadomo, że dany statek trafił na wielką ławicę, inne statki kierują się w jego tropy. W czerwcu największa obfitość ryb znajduje się w okolicach Wyspy Niedźwiedziej, obecnie kutry kierują się bardziej na północ, aż do 77° szerokości północnej. Wędrówki ryb są już dokładniej zbadane i rybacy nie potrzebują, tak jak to było dawniej, próbować połowu kolejno w różnych punktach. Trzeci dzień. Morze wzburzone jeszcze bardziej. Nad statkiem zwisają ołowiane chmury. Zapach ropy miesza się ze słonym, ożywczym oddechem morza. Chwilami z pokładu przebłyskuje niebo gdzieś w okolicach czubków masztu. Po bokach olbrzymie, szarozielone masy wody. Temperatura nie przekracza 2° powyżej zera. Zgęszczająca się mgła jest najlepszym wskaźnikiem, że znajdujemy się w okolicach Wyspy Niedźwiedziej. Nie wiemy jednak, czy kierować się bardziej na wschód, czy na zachód. Brak słońca od dwóch dni nie pozwolił na określenie położenia statku za pomocą sekstansu. Kapitan robi więc pomiary głębokości morza i odnajdując odpowiednie cyfry na mapie, wyznacza miejsce, w którym przypuszczalnie znajdujemy się w tej chwili. Około godziny 16 mgła powoli zaczyna rzednąć i rozpraszać się. W pewnej chwili odsłania cały horyzont, jedynie na wprost nas widzimy wielkie kłębowisko mgieł. Po godzinie drogi przez poszarpane zasłony mgieł ukazują się olbrzymie, czarne skały południowych brzegów wyspy. Serce bije mi mocniej. Widok ten oglądam po raz trzeci, ale zawsze z jednakowym wzruszeniem witam znajome mi kontury wyspy pod ciężkim nawisem chmur. Ta czarna, czterystumetrowa, prostopadła ściana ma w sobie coś groźnego, ponurego, a tak bardzo sercu bliskiego. Proszę kapitana, żeby podpłynął jak najbliżej. Słyszymy krzyk tysiącznych rzesz ptaków. Mimo bardzo marnego światła próbuję filmować. Chciałbym przywieźć obraz tej wyspy dla siebie i tych, którzy się nią interesują. Powoli stateczek posuwa się wzdłuż brzegów. Przepływamy koło Góry Niedoli — szczyt jak zawsze spowity we mgle. Szara zasłona zwolna rozsuwa się, rzednie, wreszcie niknie zupełnie w czerwonych promieniach słońca. Widzę przez lornetkę wysokie maszty stacji radiowej. Rozróżniam domek radiostacji, a obok „nasz”. Po chwili spostrzegam na szczycie domku telegrafistów powiewające dwa sztandary. Wytężam wzrok: flaga polska i norweska. Wzruszony jestem tym pięknym powitaniem. Jeszcze godzina drogi i zatrzymujemy się na wprost dawniejszego silo. Lądowanie jest dość trudne. Rozbijająca się o brzegi fala niebezpieczna jest dla ludzi. Fritz i Ewald oczekują już na brzegu. Margaret wyrzucamy po prostu z łodzi w ręce Öienów. Potem wyładowujemy cały nasz bagaż, a wreszcie, gdy ja dotykam stopą ziemi, wielka fala zalewa mnie prawie całkowicie. Ileż mówią ten uścisk dłoni i tak banalne, zdawałoby się, słowa: „Co słychać?” Czuję, że dawni towarzysze cieszą się równie jak ja z ponownego spotkania. Z trudnością wdrapujemy się na wysoki, prawie prostopadły brzeg wyspy. Wzdłuż toru kolejki idziemy do radiostacji. Roztacza się przede mną tak dobrze znajomy widok: olbrzymie złomy skalne zaścielają powierzchnię wyspy. Jakże trudno było chodzić po nich, jeśli ustawiczne przeskakiwanie z kamienia na kamień w ogóle można nazwać chodzeniem! Ileż par dobrze podkutych butów zdarliśmy tutaj! Między kamieniami setki małych jeziorek; łączą się one między sobą i w paru miejscach wyżłobiły głębokie wąwozy, którymi woda spływa do morza. Daleko, gdzieś na południu, przez lekką mgłę zarysowują się szczyty gór pokryte śniegiem. Wierzchołek Góry Niedoli dalej tonie we mgle. Ten smutny i ponury widok jest mi bliski — rok przepędzony tutaj nie zatrze się nigdy w mej pamięci. Nawet szczątki domostw starej kopalni oglądam z życzliwością, jaką się ma dla starych, dobrych znajomych. Szczątków tych ciągle ubywa — burze zimowe je niszczą, a ludzie rozbierają na kawałki i wywożą do Norwegii. Właśnie w tym roku postanowiono spieniężyć urządzenia starej kopalni. W chwili obecnej znajduje się na wyspie pięciu robotników, którzy za pomocą dynamitu i acetylenu rozbijają wszystkie części metalowe. Cały ten złom, którego jest tu podobno ponad dwa tysiące ton, zakupił rząd włoski dosłownie za grosze. Dowiedziałem się o tym od Ewalda jeszcze przed dojściem do radiostacji. Kilkadziesiąt metrów przed domem spotkałem się z Blakką. Ona też nic się nie zmieniła. Zbliżyła się do mnie, obwąchała, pomachała swym bujnym, nigdy nie przycinanym ogonem i z godnością, wolno oddaliła się. W radiostacji zastaję dwóch obcych ludzi. Jeden z nich to armator statków wielorybniczych pracujących w okolicach wyspy. Ucieszyłem się — nareszcie będę miał sposobność przyjrzenia się z bliska wielorybom, a może nawet wzięcia udziału w polowaniu. Drugi — to najmłodszy brat Öienöw, Roald. Rękę ma na temblaku, przez bandaże przesiąka krew. W paru słowach opowiada mi swój wypadek: parę godzin temu wybrał się na polowanie na alki. Podczas ładowania jednorurki systemu winchester nabój wybuchł przed zamknięciem komory nabojowej i poszarpał mu prawą dłoń. Widzę, że będę musiał zająć się jego raną, zanim jednak przygotują mi gorącą wodę, chcę jak najprędzej rzucić okiem na „nasz” domek. Klatki meteorologiczne stoją nie uszkodzone. Dobrze je ustawiliśmy. Przetrwały zwycięsko sztormy i burze trzech zim polarnych. Wiatromierz, nie uszkodzony, działa do dzisiejszego dnia. Dobrze to świadczy o warsztatach Obserwatorium Aerologicznego Państwowego Instytutu Meteorologicznego w Jabłonnie pod Warszawą. Na ziemi wiele znajomych drobiazgów: pudełka od naszych konserw, kawałki drutu, pręty powyginane — pamiętam dokładnie zastosowanie każdego z nich. W pokoju, w którym stały nasze aparty, mieszkają obecnie robotnicy. Obok, w dawnej akumulatorni, na ścianie wiszą bezpieczniki i cała deska rozdzielcza — tak jak je zostawiliśmy. Z rozrzewnieniem patrzę w kuchni na garnki, talerze i inne utensylia gospodarskie — wszystko to jest czyste, od naszego wyjazdu nie używane. Nasz domek wraz z urządzeniem traktowany jest jako rezerwa na wypadek pożaru głównej stacji radiowej, z tego też powodu w dawnym naszym „gabinecie” ustawiono zapasową małą radiostację. Pokoje na piętrze (nasze sypialnie) też w największym porządku. Gdy wracałem na dół, spotkałem się z robotnikami. Witają mnie bardzo mile: — Ogląda pan swój dom? Dobrze się wam tu pracowało, prawda? Nazywamy go wrszyscy „domkiem Polaków” i ta nazwa zostanie już chyba na zawsze. Wracam do radiostacji. Czeka mnie tutaj ciężka praca. Bezpośrednio po wypadku telegrafiści nałożyli opatrunek na rękę Roalda. — Jak to zrobiliście? — pytam. — Umyliśmy ranę benzyną, tą od motoru, potem zeszyliśmy wyjałowionym jedwabiem i nasmarowaliśmy olejkiem kamforowym. Zadrżałem. Zwłaszcza ten ostatni zabieg przeraził mnie poważnie. Nie mogłem ich początkowo przekonać, że olejek kamforowy dobry jest, ale... na bóle reumatyczne. Czym prędzej wygotowałem narzędzia, przygotowałem materiał opatrunkowy i dezynfekcyjny. Na szczęście apteczka była doskonale wyposażona. Norweski Instytut Meteorologiczny zaopatrzył wszystkie stacje polarne w apteczki zrobione na wzór tej, którą przywieźliśmy z Polski. Zdjąłem bandaż. Zaczerwienienie ciała i wydzielanie się pewnej — niewielkiej zresztą — ilości materii wskazywało, że ranę należy otworzyć. Przeciąłem szwy, powyciągałem nitki i otwartą ranę bardzo dokładnie obmyłem jodbenzyną. Teraz założyłem tampony z gazy i rękę obandażowałem. Pacjent mój podczas całej tej, na pewno bardzo bolesnej, operacji nawet nie drgnął. Uważałem, że pomoc lekarska jest tu konieczna. Fritz miał się w tej sprawie porozumieć telegraficznie z lekarzem i ewentualnie wezwać jakiś przepływający statek, żeby zabrał Roalda do Tromsö. W parę godzin potem otrzymaliśmy pomyślną wiadomość: dziś w nocy wypływa z Tromsö największy norweski krążownik, Olaf Tryggvason, w podróż ćwiczebną na Szpicbergen i jutro będzie przepływał koło wyspy. Na pokładzie jest lekarz. Trzeba poprosić komendanta statku, aby zatrzymał się koło wyspy. Doktor wysiądzie i obejrzy rękę Roalda. Tymczasem gorączka mego pacjenta powoli podnosiła się. Zaniepokoiła nas wiadomość, że statek z powodu gęstej mgły zmniejszył szybkość do sześciu węzłów. Kapitan obawiał się, że przy dużej szybkości mógłby porozcinać statki rybackie niewidoczne we mgle. A jest ich na tym szlaku bardzo dużo. Niepokoił nas także wiatr — wzmagał się stale, a szum fal, rozbijających się o nadbrzeżne skały, stawał się coraz groźniejszy. Obawy nasze były słuszne. Gdy po dwudziestu pięciu godzinach Olaf Tryggvason stanął w gęstej mgle w odległości dwu kilometrów od brzegu, burza rozszalała na dobre. Komendant statku zawiadomił nas przez radio, że woli nie spuszczać szalupy. Zaproponował, że podjedzie pod południowo-zachodni brzeg i tam oczekiwać będzie chorego. Było to jednak zadanie nie do wykonania. Przejście tych dwudziestu kilometrów po głazach było dla Roalda niemożliwe. Fritz, siedzący przy aparacie, zwrócił się do mnie: — Ci marynarze nie mogą dostać się do nas, ale jak sądzisz.- my, „ludzie morza”, chyba dostaniemy się do nich? Prosimy więc kapitana, aby poczekał jeszcze dwie godziny przy brzegu, a my postaramy się przywieźć mu pacjenta. Udajemy się na brzeg. Widok wielkich fal, rozbijających się o brzegi drgające od uderzeń, tłumaczy mi całkowicie niechęć kapitana do lądowania w tym miejscu wyspy. Przystępujemy jednak do działania. Za osłoną jednej ze skalnych ścian morze uspokaja się chwilami. Skała jest zupełnie prostopadła i ma przynajmniej dziesięć metrów wysokości. Tutaj musimy spuścić łódź na wodę. Mobilizujemy całą „ludność wyspy”. Jest nas dziewięciu: pięciu robotników, pracujących przy rozbiórce żelaznej konstrukcji dawnej kopalni węgla, kapitan statku wielorybniczego, który odwiedził tego dnia radiostację, Fritz, kucharz i ja. Ewald utrzymuje połączenie radiotelegraficzne ze statkiem. Za pomocą lin i paru wielokrążków improwizujemy dźwigi. Z dużymi trudnościami opuszczamy łódź. Gdy była już o metr od poziomu wody, zjeżdża ku niej Fritz. Puszczamy liny luzem, łódź spada na wodę Fritz szybko odbija od skały — w samą porę. Kilkumetrowa fala podnosi go wysoko. Po przejściu paru fal, gdy powierzchnia wody uspokaja się trochę, kieruje łódź pod skałę. Teraz kolej na mnie. Nieprzyjemny moment zawiśnięcia na linie nad ewentualną zimną kąpielą. (Temperatura wody wynosi obecnie 2°C powyżej zera). Gdy tylko znajduję się w łodzi, chwytam za wiosło. W następnym dogodnym momencie opuszczają nam Roalda. Kiedy wydostaliśmy się za załom skały, uderzył w nas rozszalały ocean — fale podnoszą łódź na jakieś cztery metry, aby w następnej chwili zaczęła spadać w czterometrową przepaść. Wyspa ginie nam z oczu. Ściany wody dookoła i szara zasłona mgły zamiast nieba — to wszystko, co widzimy. Wiosłuję całą siłą mięśni. Po raz pierwszy w życiu przebiega mi przez głowę myśl, że może struna jest przeciągnięta, że każda następna fala może nas zalać i zmyć z łodzi. W takiej sytuacji nie byłoby żadnego ratunku. Jeśliby nawet w ciężkim ubraniu i podkutych butach udało nam się w lodowatej wodzie dopłynąć do brzegu, fale roztrzaskałyby nas o skały. Myśl ta to tylko jedna chwila słabości, zastępuje ją natychmiast głębokie przeświadczenie, że musimy dotrzeć do celu. Napieramy mocniej na wiosła. Po półtoragodzinnym wiosłowaniu widzimy przed sobą szarozielony kadłub krążownika. Ustawia się on w takiej pozycji, aby zasłonić nas od fal. Trap jest opuszczony. Dwóch ludzi przenosi Roalda na pokład. W chwilę później i my tam jesteśmy. Na pokładzie zgromadzona jest prawie cała załoga. Przyjmuje nas pierwszy oficer. Winszuje nam i mówi, że od pół godziny cały statek obserwował nasze zmagania z oceanem. Idziemy do Roalda, który już leży na stole chirurgicznym. — Nic groźnego, ale musimy go ze sobą zabrać — mówi młody, bardzo sympatyczny lekarz. — Pozostawimy go w szpitalu w Zatoce Królewskiej na Szpicbergenie. Na pewno odzyska całkowitą władzę w ręku. Szczęście, że rana jest czysto utrzymana. Wychodzimy na pokład. Musimy już wracać, gdyż statek śpieszy w dalszą drogę. Wsiadając do łcdzi zauważamy, że mgła staje się coraz gęściejsza. Fale jak gdyby jeszcze większe, wiatr zimniejszy. A może to tylko zmęczenie? Gdy odpłynęliśmy jakieś dwieście metrów od statku, dochodzi do nas potrójny ryk syreny, zgłuszony mgłą. Po pół godzinie wiosłowania czuję, jak Fritz zwalnia. Prawie jednocześnie odczuwamy, że płyniemy w złym kierunku. Jest to tylko odczucie, bo nie mamy żadnego drogowskazu. Wiosłujemy bardzo wolno, stoimy prawie na miejscu. Staramy się nie stanąć bokiem do fali — byłaby to śmierć. Kolejno zapalamy fajki. Nic do siebie nie mówimy. Tak upływa godzina. Wiemy dobrze, że prąd morski znosi nas, ale gdzie, w jakim kierunku? Nagle zaczyna się przejaśniać. Na lewo poza nami, w odległości jakichś dwóch kilometrów, poprzez poszarpane pasma mgieł przezierają ciemne kontury brzegów. Wypłynęliśmy... na pełny ocean. Zawracamy. Jeszcze półtorej godziny wiosłowania i podpływamy pod granitową ścianę, o którą z wściekłością bije wysoka fala. Na górze oczekują zaniepokojeni towarzysze. Na szczęście przygotowali drabinę; po linie żaden z nas nie wlazłby, za bardzo jesteśmy zmęczeni. W radiostacji dowiadujemy się, że krążownik nie odpłynął. Kapitan obawiając się, że zabłądzimy we mgle, postanowił ruszyć dopiero po otrzymaniu wiadomości, że wróciliśmy szczęśliwie. Przed chwilą oznajmił, że jeśli nieobecność nasza potrwa jeszcze pół godziny, opuści dwie łodzie motorowe, aby nas szukały. Jesteśmy tak zmęczeni, że dopiero po kolacji opowiadamy szczegóły wyprawy, a potem jak kłody walimy się na łóżka. Budzą mnie silne promienie słońca, padają mi wprost na twarz. W chwili gdy już miałem wyskoczyć z łóżka pełen skruchy, że tak długo spałem, uprzytomniłem sobie, że jestem na Wyspie Niedźwiedziej i że okna mego pokoju wychodzą na północ — jest więc teraz... noc. Naturalnie noc podczas dnia polarnego. Zegarek wskazywał północ. Obróciłem się na drugi bok, przez chwilę jeszcze przewijały mi się przez myśl wspomnienia z poprzedniego pobytu tutaj, aż wreszcie zmorzył mnie sen. Gdy rano zeszedłem na dół, wszyscy byli już przy śniadaniu. Z przyjemnością usiadłem do stołu, który się nie kiwał, na którym filiżanka z kawą nie uciekała przede mną jak żywa. Podczas śniadania dowiaduję się, że tydzień temu przepływał obok wyspy statek, którym płynęli na Szpicbergen Siedlecki, Narkiewicz i Bernadzikiewicz. Wdaję się w rozmowę z armatorem paru statków wielorybniczych, który od kilku dni mieszka na stacji. Przytrafiło mu się małe nieszczęście: na wielorybniku polującym na wodach wokół wyspy popsuła się armata harpunnicza. Przez radio obstalował nową, która ma być przewieziona specjalnym samolotem ze Sztokholmu do Tromsö, gdzie oczekuje już bardzo szybki statek, mający dostarczyć ją na wyspę. Transport taki musi kosztować bardzo wiele, Czy się opłaci? Armator spogląda na mnie z pobłażliwym uśmiechem i tłumaczy: — Dwa wieloryby, zabite w ciągu dwóch dni, pokryją całkowicie ten „drobny” wydatek. Proszę o pozwolenie wzięcia udziału w polowaniu — zgadza się, tym bardziej że dowiedział się od Fritza, iż polowanie to opiszę w gazetach, a nawet — jeśli pogoda dopisze, sfilmuję. Po śniadaniu wyruszam na brzeg, gdzie na skale pozostawiliśmy w roku 1933 pamiątkową tablicę brązową z napisem: „Polska Ekspedycja Polarna 1932/33”. Już rok temu zawiadomiono mnie, że tablica zagrożona jest przez lody. W tym roku jeszcze nikt z personelu radiostacji nie był w tym miejscu. Po drodze widzę maszty naszych anten: połamane, zardzewiałe leżą na skałach. Z trudnością przedostaję się przez nadbrzeżne złomy skalne. Wygodna dróżka, którą chodziliśmy trzy lata temu, jest całkowicie zniszczona przez fale. Ze smutkiem widzę, że... tablicy nie ma. Na skale odcina się jasna plama i wystają pourywane śruby — mocno siedzą w cemencie stwardniałym na skałę. Przez głowę przechodzi mi myśl, czy to źli ludzie nie pomogli falom? Nie jest jednak wykluczone, że woda morska przedostała się między tablicę a skałę i zamarzając rozsadziła brązową płytę. Następnie fale dokonały reszty. Przykre to na mnie wywarło wrażenie. Była to przecież pamiątka nie dla nas trzech tylko, mówiła ona o pierwszej polskiej wyprawie polarnej. Radiotelegrafiści bardzo są zmartwieni zniknięciem tablicy. Fritz, przejęty ogromnie, obiecuje sobie przeprowadzić dochodzenia wśród rybaków i „osobiście” ukarać winnego... Nie zmieni to postaci rzeczy, lecz cieszy mnie bardzo życzliwość naszych norweskich przyjaciół. Öienowie z dumą pokazują mi nowe urządzenia radiostacji. Jestem zadowolony, że zastosowali niektóre z naszych pomysłów czy to w nowej akumulatorni, znajdującej się obecnie o zaledwie trzydzieści metrów od radiostacji, czy też w sposobie zasilania aparatów odbiorczych. Pomysł przeniesienia akumulatorni okazał się bardzo szczęśliwy; dawniej znajdowała się ona o pół kilometra. Co dzień trzeba było tam chodzić, aby pilnować maszyny podczas ładowania. W czasie nocy polarnej groziło to prawie zawsze zabłądzeniem, a nigdy nie było przyjemne. Gdy wiatr wiał z szybkością ponad sto czterdzieści kilometrów na godzinę, trzeba było te pół kilometra przebywać prawie na czworakach, rękami i zębami trzymając się oblodzonych kamieni. Radiotelegrafiści zaznajomili mnie z innowacjami na stacji, wykorzystując na to przerwy w swej zwykłej pracy. A mają jej bardzo dużo. Parę razy na dobę poza zwykłymi obserwacjami meteorologicznymi muszą nadawać specjalne komunikaty dla linii lotniczych, które coraz bardziej rozwijają się w północnej Norwegii. Najwięcej jednak czasu zajmowała im — jak mogłem się zorientować podczas mego dwutygodniowego pobytu na wyspie — korespondencja dla statków norweskich. Na morzu w okolicach wyspy znajduje się około stu statków rybackich z wysp Faeroe. Po raz pierwszy rybacy z tych małych wysepek udali się tak daleko na północ w poszukiwaniu ryb. Jest z tym wielki kłopot: statki te posiadają stacje odbiorczo-nadawcze, ale porozumieć się z nimi można tylko za pomocą fonii, gdyż nie mają telegrafistów, którzy by umieli odczytywać znaki Morsego. Rybacy z Faeroe używają przy tym języka staronorweskiego. Zdarza się więc, że jedną i tę samą depeszę trzeba powtarzać parę razy, zanim zostanie zrozumiana. Po południu we dwóch z Fritzem wybieramy się na połów ryb, żeby sobie przypomnieć, jak to dawniej robiliśmy. Odpłynęliśmy paręset metrów od brzegów na maleńkiej łódeczce. Jedynym naszym przyborem rybackim był, jak zwykle, stalowy hak na sześćdziesięciometrowej lince. W niespełna godzinę złowiliśmy dwadzieścia ryb, a każda ważyła najmniej pięć kilogramów. Jak były smaczne, przekonaliśmy się w czasie kolacji. Najprzyjemniejsze wrażenia z obecnego pobytu na Wyspie Niedźwiedziej związane są z chwilą, gdy po kolacji siadaliśmy wokół stołu i przy szklance kawy czy kieliszku koniaku słuchałem opowiadań radiotelegrafistów lub wspólnie snuliśmy wspomnienia z czasów razem spędzonych. Ewald opowiadał, jak to w małej łódce wraz z dwoma towarzyszami dostał się między krę lodową. Przez trzy dni płynęli z prądem — wiosłowanie nie zdało się na nic. Uratował ich statek, który zupełnie przypadkowo zboczył wówczas ze zwykłej trasy. Rok temu na Szpicbergenie podobny wypadek zakończył się tragicznie. Trzej ludzie, otoczeni przez lody, cały miesiąc błądzili wzdłuż brzegów. W końcu zdołali wydostać się na ląd, nie wiedzieli jednak, gdzie się znajdują. Widzieli raz statek przepływający w pobliżu, ale wygłodniali i słabi, nie mieli sił, żeby dawać sygnały. Skończyła się żywność, brak było naboi. Umarli wszyscy trzej. Ciała ich odnalazła ekspedycja lotnicza. Pamiętnik jednego z nich, w którym opisuje całą tragedię, kończy się prośbą: „Jeśli znajdziecie nas kiedyś, to pochowajcie nie tu, w morzu czy między lodami, ale gdzieś w ziemi. Niech trumny nasze nie będą białe, lecz czarne — bieli mamy już dosyć”. Prośbie ich stało się zadość — ciała przewieziono do Tromsö i pochowano w czarnych trumnach na miejscowym cmentarzu. Położyłem się spać pod wrażeniem tej polarnej tragedii. Długo nie mogłem zasnąć, tym bardziej że wyspa chciała jakby dowieść, iż zasługuje w pełni na miano Wyspy Mgieł i Wichrów, jakie nadałem jej w swych pamiętnikach — wiatr stawał się coraz silniejszy. Czuję, jak cały domek chwieje się. Zapominam chwilami, że w ogóle kiedyś opuściłem wyspę. Długo, długo przewracam się na łóżku. W pewnym momencie przez głowę przebiega mi myśl: kto ma dziś dyżur? Czy to nie ja? Trzeźwieję — wstrząsy domu przywracają mnie do rzeczywistości. Rano — temperatura tylko +4°C, silny wicher i mglisto. Mimo tej mgły i wiatru wychodzę na spacer. Oglądam pozostałości po silo. Rok temu wydobyto jeszcze stamtąd dwadzieścia ton węgla dla użytku radiostacji. Resztę wraz z konstrukcją drewnianą postanowiono spalić, aby ułatwić pracę przy rozbiórce części żelaznych. Do wnętrza silo wrzucono osiemdziesiąt skrzyń, które pozostały po naszej wyprawie, wlano dwieście litrów nafty i podpalone. Paliło się to z górą miesiąc. Obecnie robotnicy acetylenem tną pokręcone w ogniu szyny żelazne. Poszedłem w głąb wyspy. Niedaleko od brzegu natrafiłem na miejsce, gdzie trzy lata temu pochowaliśmy radiotelegrafistę francuskiego ze statku Avant-Garde. Kamienie, którymi zasypaliśmy skrzynię z jego ciałem, zapadły się w głąb. Drewniany krzyż zaledwie wystaje — dzięki temu przetrwał trzy zimy. Przez parę godzin wędrowałem jeszcze po wyspie. Gdy wróciłem na stację, Ewald przez radio rozmawiał z angielską ekspedycją uniwersytetu oksfordzkiego, która spędziła zimę na jednej z północnych wysepek Szpicbergenu. Od roku nie widzieli oni nikogo obcego. Cieszą się, że za dwa miesiące powrócą do kraju. Zapytaliśmy ich: — Ile zabiliście niedźwiedzi? — Dwanaście sztuk — brzmiała odpowiedź. Ogarnia mnie zazdrość. Jak się okazuje obecnie, nasza ekspedycja wybitnie nie miała szczęścia do białych niedźwiedzi. W rok po naszym wyjeździe upolowano na Wyspie Niedźwiedziej pięć sztuk — w tym jedną samicę z dwojgiem małych — o parę kroków od naszego dawnego domku. Rok temu zabito aż dziewięć sztuk. Jedna z wizyt niedźwiedzich omal nie zakończyła się tragicznie dla Blakki, która w dalszym ciągu uparcie nie chce spać w stajni nawet w zimie, a ryby i ptactwo jada chętniej niż siano. Olbrzymi niedźwiedź został zabity w chwili, gdy szykował się do skoku na Blakkę. Był to wspaniały okaz, mający prawie trzy metry długości. Wypadek ten przyczynił się do jeszcze większej popularności tego jedynego w swoim rodzaju konia. W Polsce też wiele osób interesuje się i zna naszą kasztankę z opowiadań. Toteż postanowiłem uwiecznić ją na filmie w najbardziej charakterystycznym momencie. Podrzuciliśmy jej zabitą dużą mewę. Z początku obejrzała się nieufnie na wszystkie strony, potem kopytem przytrzymała ptaka na ziemi i zębami szarpać zaczęła mięso. Pierze posypało się na wszystkie strony. Jeszcze jedno chciałem koniecznie sfilmować: południowe brzegi wyspy, gdzie na nadbrzeżnych skałach gnieżdżą się olbrzymie kolonie ptaków, liczące setki tysięcy sztuk. Zdaniem specjalistów Wyspa Niedźwiedzia jest jednym z największych zbiorowisk ptactwa na świecie. Moi przyjaciele norwescy nie chcieli puścić mnie samego. Umówili się między sobą, że Fritz pozostanie na stacji i będzie pełnił służbę przez dwa dni (po dwadzieścia godzin na dobę), a Ewald pójdzie ze mną. Wychodzimy koło godziny 20. Mgła, wiatr ponad siedem metrów na sekundę. Temperatura zaledwie +1,5°C. Zabieramy ze sobą kompas, z tym jednak, aby z niego nie korzystać — przecież Ewald i ja znamy drogę tak dobrze, tyle razy przebyliśmy te szesnaście kilometrów do południowej zatoki. Po przejściu trzystu metrów stacja znika nam we mgle. Wychodząc ze stacji mieliśmy wiatr w plecy, to znaczy północny. Po godzinie drogi nagle spostrzegliśmy, że wiatr wieje nam w twarz. Jeszcze większe zdziwienie nas ogarnęło, gdy usłyszeliśmy szum morza. Dochodzimy do brzegu. Po skałach poznajemy, że... zrobiliśmy krąg zbaczając w lewo i jesteśmy zaledwie o piętnaście minut drogi od stacji. Zawracamy i dalej już idziemy kierując się kompasem. Coraz częściej jednolita ściana mgły przerywa się. Chwilami ukazują się nawet góry pokrywające południową część wyspy. W potokach, przez które przechodzimy, dziwnie mało wody. W wielu miejscach leżą duże płaty śniegu, niektóre dolinki są nim zawalone. Podczas marszu Ewald opowiada mi o swym zimowaniu na Wyspie Niedźwiedziej w roku 1935. Była to bardzo ciężka zima. Daleko cięższa od tej, którą my tu przeżyliśmy. Temperatura spadała do -30°C przy bardzo silnych wiatrach. Morze pokryte było jednolitą skorupą lodową, ciągnącą się hen, aż po sam biegun. Już w styczniu mieli pierwsze odwiedziny białych niedźwiedzi. Po czterech godzinach drogi dotarliśmy do małego domku, wybudowanego kilkanaście lat temu przez myśliwych polujących na lisy. Tu oczekiwaliśmy na pocztę. Cisną się wspomnienia... Idziemy dalej. W oddali ukazują się nam poszarpane brzegi zatoki południowej. Pośrodku jej buja na fali myśliwski statek wielorybniczy. Na wybrzeżu spotkaliśmy kilku ludzi z jego załogi. Witają się z nami bardzo serdecznie. Za parę godzin zamierzają podpłynąć pod radiostację i tam założyć bazę, z której będą robić wypady w poszukiwaniu wielorybów. Proszę ich, aby zatrzymali się do godziny 10 — 11 rano, gdyż chcę dojść jeszcze do południowego cypla wyspy, a potem wrócić z nimi. Przyjemniejsze to będzie niż maszerowanie z powrotem szesnaście kilometrów po kamieniach pokrywających wyspę. Zgadzają się. Stosunek ich do mnie stał się jeszcze serdeczniejszy, gdy dowiedzieli się od Ewalda, że „zimowałem” z nim parę lat temu na wyspie. W ogóle zauważyłem, że na tych wszystkich ludziach Dalekiej Północy zawsze duże wrażenie robi magiczne słowo „zimowanie”. Zapraszają nas na śniadanie. Rozgrzany gorącą kawą, o godzinie szóstej rano wyruszam samotnie do Kapp Bull. Jest to południowy przylądek wyspy. Mgła zmusza mnie do ostrożnego posuwania się naprzód. Brzegi w tym miejscu są zupełnie strome, spadają czterystumetrową, prostopadłą ścianą ku morzu. Słyszę krzyki tysięcznych rzesz ptactwa, gnieżdżącego się tutaj. Kładę się na samym brzegu, do połowy ciała wychylony nad przepaścią czekam na chwilę przejaśnienia, aby zrobić zdjęcie filmowe. Po pewnym czasie mgła ustępuje. Ukazuje mi się wspaniały widok. Skała dosłownie oblepiona jest ptactwem. Pode mną, daleko, widzę rozbijające się fale. Szum ich dochodzi do mnie — jest silniejszy od wrzasku mew i alek. Uruchamiam aparat. Jak bardzo chciałbym, żeby film się udał! Przez cztery godziny nie mogę oderwać oczu od tego widoku. Wygania mnie dopiero gęsta mgła, która wszystko przesłania. Przemarznięty, szybkim krokiem wracam do wielorybników. Statek gotów już do odjazdu. Maleńką łódeczką przewożą mnie na pokład. Z miejsca ruszamy pełną parą na północ i w pół godziny potem jesteśmy na wysokości stacji. Pieszo musielibyśmy iść najmniej pięć godzin. Przed zejściem na ląd umawiam się z kapitanem, że mnie zawiadomi, kiedy wypłyną na wieloryby. Chcę wybrać się razem z nimi. POLOWANIE NA WIELORYBY Kapitan statku wielorybniczego, pracującego w pobliżu Wyspy Niedźwiedziej, zawiadamia mnie, że za godzinę wypływa na polowanie. Jeśli chcę, mogę się z nimi zabrać. Przyjmuję propozycję z radością. Naciągam na siebie wiatrówkę, przygotowuję aparaty: filmowy i zwyczajny. Po dwudziestu minutach jestem już przy silo — i znowu ciężka przeprawa na statek po lekko wzburzonym morzu. Po wydostaniu się na pokład zabezpieczam swe aparaty na mostku kapitańskim. Statkiem kiwa bardzo. Jest to niewielki, pięćsettonowy „whaleboat”, przeznaczony tylko do polowania i holowania zabitych wielorybów. W dzisiejszych czasach zwykle na polowanie wypływa olbrzymi statek-fabryka, na którym znajdują się urządzenia do cięcia i przerabiania tłuszczu, mięsa i kości wieloryba. Statek-fabryka zatrzymuje się przy jakimś brzegu, a towarzyszące mu małe i szybkie „whaleboaty” udają się na polowanie. Po zabiciu kilku wielorybów przyholowują je do fabryki. Tutaj wielkimi parowymi piłami tną wieloryba na olbrzymie dzwona. Mniejsze piły, też mechaniczne, dzielą mięso dalej, a ludzie segregują tłuszcz, mięso, kości i wrzucają do oddzielnych kotłów. W ten sposób wytapia się kilka gatunków oleju. Najlepszy, ten ze słoniny, służy do wyrobu margaryny i delikatnych smarów do przyrządów precyzyjnych. To, co ogólnie nazywa się „tranem” i co dostają do picia dzieci, nie pochodzi z wielorybów, lecz jest wyciskane z wątroby dorszów. Kapitan statku opowiada mi, że w okolicy bieguna południowego, gdzie sam polował w ciągu dwóch sezonów, statki-fabryki urządzone są w ten sposób, że tył statku stanowi równię pochyłą, po której wciąga się wieloryby na pokład. Na pokładzie statek ma czasami katapulty do wyrzucania wodnosamolotów, które latając nisko nad wodą, wypatrują stada wielorybów i przez radio dają wskazówki stateczkom myśliwskim, W ciągu jednego dnia taka pływająca fabryka może przerobić do dwunastu wielorybów. Od 1946 roku na wodach antarktycznych rokrocznie pracuje radziecka flotylla wielorybnicza ze statkiem-fabryką Sława o wyporności trzydziestu tysięcy ton. Na Sławie przerabiają do czterdziestu wielorybów w ciągu doby. Wieloryb wagi stu tysięcy kilogramów zostaje poćwiartowany i znika z pokładu w ciągu czterdziestu pięciu minut. Dalszy proces technologiczny odbywa się w skomplikowanych urządzeniach pod pokładem. W ciągu jednego sezonu myśliwskiego na Sławie wytapia się około siedemnastu tysięcy ton tłuszczu, to jest tyle, ile można byłoby otrzymać z dwustu pięćdziesięciu tysięcy sztuk nierogacizny lub sponad miliona baranów. Wprost nie do wiary jest waga wieloryba! Wielorybnicy obliczają, że jednometrowej długości „dzwonko” tego wielkiego ssaka waży średnio około trzech ton, a nierzadko zdarzają się sztuki długości trzydziestu sześciu metrów, o wadze ponad sto dziesięć ton, to jest ponad sto dziesięć tysięcy kilogramów. Aby przewieźć taką bagatelkę wagonami, trzeba by ośmiu piętnastotonowych wagonów towarowych. W okolicach Wyspy Niedźwiedziej nie ma takich olbrzymów jak w Antarktyce, ale wśród zabitych bywają szesnasto-, a nawet dwudziestodwumetrowe, o wadze ponad siedemdziesiąt ton. Ruszamy. Od tej chwili czuję szacunek dla członków załóg wszystkich torpedowców świata. Płyniemy z szybkością dwunastu mil na godzinę. Fale co chwila pokrywają pokład. Wpadamy na nie, rozcinamy — po bokach tworzą się dwie wodne ściany, z hukiem spadające na tył statku. Horyzont tańczy jak szalony. Wznosimy się i opadamy bez przerwy. Dziób idzie wysoko do góry, żeby w następnej chwili zaryć się głęboko w wodę. Chwilami słychać, jak śruba pracuje nad wodą. Na boki rzuca nas też solidnie. Patrzę z podziwem, jak jeden z marynarzy wspina się do beczki umieszczonej pod szczytem masztu. Statek ma wychylenia dochodzące do 90°. W tej beczce dopiero musi porządnie kiwać! Marynarz uzbrojony jest w silną lornetkę, przez którą obserwuje morze. Przy takiej fali jak dziś dziwne jest, że w ogóle można coś zobaczyć. Nie dziwię się naszej szybkości — ten niewielki statek o wąskim stalowym kadłubie pchany jest do przodu przez silnik o mocy ośmiuset koni. W pewnej chwili poprzez szum wiatru i huk fal morskich, walących się na stateczek, usłyszeliśmy wołania z bocianiego gniazda. Marynarz wykrzykiwał coś dla mnie niezrozumiałego, wskazując ręką na wschód. Statek na miejscu zakręcił. Harpunnik zbliżył się do armaty. Robi ona bardzo poważne wrażenie: lufa długości ponad metr, o ściankach grubości trzydziestu milimetrów, umocowana jest na sztywnej podstawie. Harpunnik, trzymając za specjalną rączkę, może celować we wszystkie strony. Harpun długości półtora metra wsadza się z przodu lufy. Do wystającej części lufy przytwierdzona jest za pomocą dużego pierścienia sześćdziesięciomilimetrowa manilla. W ostatniej chwili harpunnik przyśrubowuje ostrze z ruchomymi zastrzałami i niewielkim granatem. Granat wybucha w ciele wieloryba i wtedy otwierają się zastrzały. Lina, przymocowana do harpuna, idzie przez blok na szczyt masztu, a stamtąd do wnętrza statku, gdzie nawinięta jest na bęben. Ten olbrzym morski posiada nadzwyczajną siłę. Podobno może on płynąć z szybkością trzydziestu kilometrów na godzinę. Harpunnik opowiadał, jak parę razy miał wypadek, że wieloryb przed śmiercią ciągnął za linę harpunniczą cały statek, mimo że maszyny pełną siłą pracowały w odwrotnym kierunku. Tym razem okazało się, że alarm z bocianiego gniazda był fałszywy. — Powróciłem na mostek kapitański, a harpunnik z flegmą zapalił swą nieodstępną fajeczkę. Spokój przebija z każdego jego ruchu. Oczy jasne mają w sobie coś twardego. Jest to jeden z najlepszych harpunników na Morzu Barentsa. Podobno w ciągu ostatnich trzech lat ani razu nie chybił. Nie jest to takie łatwe — statek buja się na wysokiej fali, cel jest ruchomy, a strzelać trzeba z odległości pięćdziesięciu metrów. Ciekawe jest, że te olbrzymie zwierzęta karmią się głównie planktonem, to jest maleńkimi, jednokomórkowymi żyjątkami morskimi. Tylko niektóre gatunki wielorybów mogą połykać również małe rybki. Te olbrzymie ssaki morskie mają apetyt proporcjonalny do swei wielkości: zjadają dziennie od dwóch do czterech tom pokarmu. Znów okrzyk z bocianiego gniazda. Sternik zakręca. Po chwili i ja dostrzegam wystający grzbiet wieloryba. Stateczek nasz zbliża się szybko. Ponad szarym, wydłużonym kształtem wieloryba ukazuje się nagie wysoki, biały pióropusz fontanny. Nie dziwię się, że ludzie przez długi okres czasu brali ten wytrysk skroplonej pary za słup wody — i ja w pewnej chwili miałem takie wrażenie. Przepłynęliśmy sto metrów, gdy wieloryb dał nurka w wodę. Przez chwilę nad powierzchnią widać prawie całe cielsko tego olbrzyma, które, wyrzucone z nadzwyczajną siłą, zakreśla łuk w powietrzu, nurkując głową naprzód. Na mostku kapitańskim słychać komendę i dzwonki telegrafu sygnalizacyjnego. Stateczek zwalnia. Czekamy... Marynarze wspinają się na nadbudówki i drabiny sznurowe, wypatrując wieloryba. Wszyscy trochę podnieceni, jedynie tylko harpunnik spokojnie stoi koło swej armaty przygotowanej do strzału. Nagle — alarm! O niecałe czterdzieści metrów przed nami ukazuje się szara masa ponad powierzchnią wody. Śruba przestaje pracować — harpunnik z flegmą celuje. Z napięciem czekam... Huk. Widać, jak harpun leci po paraboli, ciągnąc za sobą linę niby olbrzymi ogon. Zwierzę po uderzeniu harpuna wyskoczyło w górę. Woda zakotłowała się. Całym statkiem szarpnęło, mimo że lina rozwijała się swobodnie. Jeden spokojny rzut oka i harpunnik po raz drugi szybko nabija armatę. Niepotrzebnie — pierwszy strzał był celny. Ciało olbrzymiego zwierzęcia znieruchomiało na falach. Podpływamy do niego zwijając linę. Trzech ludzi z załogi zeskakuje na cielsko. Grubą liną stalową przymocowujemy je do boku statku. Widzę, jak dwóch ludzi ciągnie za sobą węża metalowego, zakończonego półtorametrową igłą stalową grubości trzydziestu milimetrów. Ostrym, podobnym do sierpa nożem rozcinają skórę na boku. Przez ten otwór wbijają „igłę” i pompy zaczynają tłoczyć przez nią powietrze. Po dwudziestu minutach widać już skutek: wieloryb jakby lekko napuchł. Nie ma obawy, żeby to olbrzymie cielsko zatonęło. Za pomocą paru lin, zakończonych hakami wbitymi głęboko w ciało, przymocowano wieloryba silniej jeszcze do statku. Teraz wolno płyniemy z powrotem ku wyspie. W razie gdybyśmy spotkali drugiego wieloryba — a obserwator w beczce na maszcie ciągle bada morze — pozostawilibyśmy upolowane już zwierzę na wodzie, wbijając mu w ciało dziesięciometrową żerdź bambusową z chorągiewką, żeby odnaleźć go później między głębokimi bruzdami fal. Z wysokości pokładu z ciekawością przyglądam się naszej zdobyczy. Widzę niewiele. Zaledwie grzbiet koloru szaroniebieskiego. Bliższe zapoznanie się z tym wielorybem musiałem odłożyć na potem, gdyż fale, zalewające pokład, zagoniły mnie z powrotem na mostek kapitański. Kapitan bardzo zadowolony. Wieloryb błękitny, którego upolowaliśmy (po norwesku nazywa się ta odmiana „bluehval”) ma ze dwadzieścia dwa metry długości. Waga jego na pewno przekracza sześćdziesiąt ton. No, z takiej sztuki-można otrzymać z dziesięć tysięcy litrów tłuszczu, a fiszbiny będą ważyły ze dwieście pięćdziesiąt kilogramów! Ma on ich w paszczy około czterystu sztuk z każdej strony szczęki. Niektóre dochodzą prawie do jednego metra długości. W ogóle ten rodzaj wielorybów należy do największych, jakie można spotkać na morzach Północnego Oceanu Lodowatego. Większe wieloryby tego gatunku można upolować jedynie w okolicach bieguna południowego. Zdumiałem się bardzo, gdy mi powiedzieli wielorybnicy, że samica wieloryba jest zawsze większa od samca i tylko u jednego gatunku wielorybów jest na odwrót. Przed tygodniem zabili „wielorybicę”, w której wnętrzu znaleziono dwoje małych. Większy miał pięć metrów, a mniejszy dwa metry długości. Zdarza się, że „małe” wielorybiątko zaraz po urodzeniu ma sześć metrów długości. Po siedmiu godzinach drogi ukazała nam się nagle Wyspa Niedźwiedzia, jak gdyby wyrosła z wody. Takie wrażenie sprawiło raptowne rozwarcie się chmur. Na brzegu przygotowano już urządzenia do wciągnięcia wieloryba. Na skalistej platformie, tuż pod silo, umocowano wielokrążki z linami stalowymi. Ponad płetwą ogonową założyli rybacy gruby łańcuch, do niego dołączyli parę lin stalowych, za które statek pociągnął wieloryba ku brzegowi. W ten sposób zwierzę wolno: bardzo wolno wciągnięte zostało na brzeg. Widzę, jak pod tym ciężarem kamienie rozpryskują się na drobny maczek. Teraz dopiero zobaczyć można, jaka to jest olbrzymia masa. Średnica przekroju zwierzęcia w najszerszym miejscu przekracza trzy metry. Skóra na podbrzuszu ma charakterystyczne rowki. Cała pokryta jest wieloma żyjątkami — wszystkie wieloryby mają na sobie tysiące takich pasożytów. Wielorybnicy przystępują do zdejmowania skóry i wycinania tłuszczu. Każdy płat tłuszczu jest owijany w pergamin, wkładany do dość dużej skrzyneczki i od razu załadowywany na statek rybacki. Już od paru dni dwa statki rybackie czekają, aby odwieźć tłuszcz i mięso wieloryba do fabryki w Harstadt. Zewnętrzna warstwa tłuszczu olbrzyma, słonina, grubości jakichś czterdziestu centymetrów, jest najcenniejsza. Samo mięso podobne jest bardzo do wołowiny nie tylko z wyglądu, ale i ze smaku. Przez następne dni codziennie na obiad i na kolację dostawałem wieloryba pod różnymi postaciami. Największym przysmakiem jest niewątpliwie płetwa w ostrym sosie. Po paru godzinach pracy dwudziestu robotników wieloryb był prawie poćwiartowany. Wokół unosił się straszny zaduch, który tylko obowiązek sprawozdawczy kazał mi znosić. W powietrzu i na morzu, do którego wrzucano wnętrzności wieloryba, krążyły chmary ptactwa. Tysiące alek i mew. Miały tu nie lada używanie. Bardzo często w czaszce jednego z gatunków wielorybów, kaszalota, znajduje się substancję nazywaną „bielą wieloryba”, którą wytwarza zwierzę chore. Jest to bardzo cenna zdobycz dla wielorybników. Dawniej wyrabiano z niej luksusowe świece, dające białe światło i palące się zupełnie bezwonnie. Obecnie substancja ta szeroko stosowana jest do wyrobu kremów i pomadek do ust. Duży wieloryb może jej mieć około trzech tysięcy kilogramów. Toteż jedną z pierwszych funkcji przy ćwiartowaniu tego gatunku wieloryba jest otworzenie jego czaszki. Jeszcze większy skarb bywa czasami w żołądku kaszalotów, mianowicie ambra. Gdy wnętrzności wieloryba ulegną podrażnieniu, wydzielają materię galaretowatą koloru szarawego Kilogram ambry kosztuje około trzech tysięcy koron. W wielorybie znajdują czasami bloki ambry o wadze pięćdziesięciu kilo. A w roku 1919 zabito wieloryba, w którego wnętrzu znaleziono czterysta siedemdziesiąt kilogramów tej drogocennej masy. Ambry używa się przy wyrobie perfum nie tylko z powodu jej zapachu, ale jako łącznika między alkoholem a zapachem, jaki chce się perfumom nadać. Jeszcze dwukrotnie podczas mego pobytu na Wyspie Niedźwiedziej wypływałem z wielorybnikami na polowanie. Za każdym razem powracaliśmy z cenną zdobyczą po siedmiu, dziewięciu godzinach ciężkiej, żmudnej pracy. I ZNOWU POŻEGNANIE Zbliża się czas mego odjazdu z Wyspy Niedźwiedziej dalej na północ. Jeszcze w Tromsö umówiłem się z kapitanem dużego statku rybackiego, że zabierze mnie na Szpicbergen. Okazało się jednak, że on płynąć nie może, gdyż ma uszkodzony motor — musiałem więc przez radio wynaleźć inny statek. Szczęście mi sprzyjało: za parę dni wyruszał z Tromsö statek pasażersko-towarowy i obiecano mi, że jeśli tylko pogoda pozwoli, zatrzyma się koło wyspy, aby mnie zabrać. Korzystam z tego, że pogoda się ustaliła, mgły zniknęły — jedynie tylko szczyt Góry Niedoli ciągle jeszcze osłonięty jest chmurami. Włóczę się po wybrzeżach filmując ciekawsze widoki. Po raz pierwszy widzę tyl a „zieleni” na Wyspie Niedźwiedziej: na stromych stokach Góry Niedoli, spadających prawie prostopadle do morza, gnieżdżą się tysiące alek, a na ich nawozie, gromadzącym się od niepamiętnych lat, rosną gąbczaste mchy i gdzieniegdzie małe, żółte kwiatki. Ta miękka zieleń nie nęci jednak — zapach, unoszący się wokół, przyprawia o mdłości. Mewy tak mało miały doświadczeń z ludźmi, że nie boją się zupełnie i pozwalają mi filmować się z odległości półtora metra. Niektóre z nich podchodaą bliżej; jedna bardziej ciekawa niż inne przydreptała do mnie i zakrzywionym jak u papugi dziobem dziobnęła mnie mocno w but.. W powrotnej drodze wzdłuż brzegów widzę na morzu duży statek rybacki o oryginalnym ożaglowaniu. Po ciemnobrązowych żaglach poznaję, że pochodzi on z wysp Faeroe. Od statku po chwili odbija łódź ż paroma ludźmi. W pobliżu stacji spotykam trzech marynarzy z załogi. Spieszą oni do radiostacji po depesze, jakie tu dla nich nadeszły. Jak wszyscy rybacy odwiedzający telegrafistów i oni niosą wielkie, świeże ryby w podarunku. W przedsionku wszyscy trzej zdejmują buty — taki już mają zwyczaj. Rybacy z Faeroe wyróżniają się spośród wszystkich innych niezwykłym zamiłowaniem do czystości. Ciekawi to ludzie ci mieszkańcy maleńkich wysp, leżących między Islandią a Norwegią. Politycznie należą do Danii, do dziś jednak używają języka staronorweskiego. Na zapytanie nasze, czy uważają się za Duńczyków, czy Norwegów, odpowiadają, że są Faeroeńczykami. Do dnia dzisiejszego zachowali oni wiele starych obyczajów. Jeśli w jednej z ich nadmorskich osad połów jest szczególnie obfity, zapraszani są na ucztę mieszkańcy okolicznych wiosek. W jednym z domów przygotowuje się tradycyjne potrawy, a dom ten nie może być przed nikim zamknięty — każdy może wejść i jeść, ile chce. Ten, kto pierwszy zauważy zbliżanie się ryb, dostaje najsmaczniejsze kęsy. Nasi telegrafiści mają z gośćmi trochę kłopotu — z trudnością porozumiewają się z nimi. Rozmowa idzie niesporo, mimo że na stole ukazuje się butelka koniaku. Gdy rybacy zbierają się do odejścia, z głośnika rozlegają się silne sygnały wywoławcze: LBJ. Jakiś statek chce nawiązać korespondencję z Wyspą Niedźwiedzią. Okazuje się, że jest to Lyngen, na którym mam płynąć na Szpicbergen. Za dwadzieścia minut będzie koło radiostacji. Pakuję czym prędzej manatki, żegnam się pośpiesznie z radiotelegrafistami. Przy pomocy rybaków opuszczamy łódź na wodę. Öien odwozi mnie na pokład statku i przedstawia kapitanowi, dobremu swemu znajomemu. Po kilku chwilach pogawędki Öien odbiera pocztę dla radiostacji i żegna się z nami. Długi uścisk dłoni — obiecujemy sobie, że się spotkamy nieraz jeszcze na Dalekiej Północy. Mamy przecież razem wybrać się na wyprawę zimową na Morze Białe, on jako telegrafista, ja — z aparatem filmowym. Poza tym chcę zebrać materiał do nowej książki o pracy myśliwych na północnych morzach, o polowaniach na foki i białe niedźwiedzie. Projekt jest bardzo piękny, ale czy da się zrealizować?... Kapitan pyta mnie, czy znam Narkiewicza, Siedleckiego i Bernadzikiewicza, których przed paru tygodniami przewoził na Szpicbergen, a w Eisfiordzie zostawił dla nich żywność w malutkiej chatce myśliwskiej. Będzie to dla nich pierwsza baza żywnościowa po przejściu wstępnego, kilkusetkilometrowego odcinka trasy. Na pokładzie statku zapoznaję się z członkami angielskiej wyprawy uniwersytetu z Oxfordu. W ciągu dziesięciu tygodni mają oni przeprowadzić badania flory i fauny na Szpicbergenie. Poza nimi jedzie jeszcze ichtiolog i szwedzki profesor, specjalista od ptaków polarnych. Szybko się z nimi zaprzyjaźniam i po raz nie wiem który w życiu, opowiadać muszę historię naszej wyprawy i zimowania na Wyspie Niedźwiedziej. Ciekawi są każdego szczegółu. Żałowałem, że nie mogę ich odesłać do mojej książki — bo chwilami już nie mam sił, żeby jeszcze raz opowiadać wszystko od początku. W miarę jak oddalamy się od Wyspy Niedźwiedziej, pogoda staje się coraz ładniejsza. Mgła znika zupełnie, temperatura się podnosi, mimo że płyniemy na północ. Około godziny 24 w jaskrawym świetle słońca ukazują się na północ od nas wysokie góry południowego przylądka Szpicbergenu. Coraz wyraźniej występuje ich czerń na tle dziewiczej bieli lodowców. Godzinami całymi z mostka kapitańskiego oglądam przez lornetkę ten piękny a surowy widok. Kładę się spać i we śnie dalej majaczy mi się czarnobiały krajobraz. Cały dzień następny przechodzi mi na podziwianiu lodowców spływających do morza i gór o bardzo charakterystycznych formach: jedne z nich mają ścięte, płaskie szczyty, inne są ostre jak nasze turnie. Zwiedzam urządzenie statku. Jest on zaopatrzony w aparat ultradźwiękowy do badania głębokości morza. Przy wejściu do Eisfiordu zatrzymujemy się koło radiostacji. W malutkich dwóch domkach mieszka tu, podobnie jak na Wyspie Niedźwiedziej, trzech ludzi. Przeprowadzają oni obserwację dla Norweskiego Instytutu Meteorologicznego. Oddajemy im pocztę, zabieramy ich listy. Wiadomości od rodziny i bliskich po tylu tygodniach osamotnienia! Wiem, co czują w tej chwili! Mgła, która na chwilę nas opuściła przy wejściu do Eisfiordu, otacza nas znowu. Statek zwalnia, po chwili staje. Żałowałem bardzo, iż nie mogłem zapoznać się dokładnie z najbliżej bieguna północnego położoną radziecką kopalnią węgla w Barentsburgu. Pracuje ona pełną parą. Z daleka, gdy mijamy wjazd do fiordu, któryś z członków załogi pokazuje mi miejsce, gdzie podczas zimy i nocy polarnej zdjęto ze skał Małygina. Wiele statków tonęło w Arktyce, ale ani jednego poza Mały ginem nie wydobyto z morza. Wraz z pilotem i oficerami obserwuję z mostka kapitańskiego gęstniejącą z każdą chwilą zasłonę mgły. Przy każdym oddechu czuję, jakbym wciągał do płuc... watę. Nagle z prawej strony burty z mgły wyłaniać się poczyna olbrzymi, połyskliwy kształt. Rośnie gwałtownie, potężnieje, bez szmeru przesuwa się wzdłuż statku i niknie w oddali. To góra lodowa... Mgła nie trzyma nas długo na miejscu — przerzedza się. Na powierzchni morza ukazują się większe i mniejsze odłamy lodu; Ruszamy naprzód, jednak tylko półparą. Zderzenie z niewielką nawet krą, o pół metra wystającą nad wodę, mogłoby być niebezpieczne. Moi towarzysze gorączkowo przygotowują się do lądowania, opuściła ich nawet rozreklamowana flegma angielska. Wpływamy do wąskiego fiordu — zamknięty jest olbrzymim, dwukilomętrowej szerokości czołem lodowca. Na prawym brzegu widzimy parę domków. Wybudowane one były parę lat temu przez myśliwych polujących na białe lisy, teraz służyć będą za bazę ekspedycji. Opuszczamy na wodę motorówkę i dwie łodzie. Cały dobytek i dziewięciu członków ekspedycji przewozimy na brzeg. Trwa to parę godzin. Wraz z marynarzami przenoszę worki i paki, układam je w łodzi. Mam przecież w tym niejaką praktykę. Szef wyprawy zupełnie poważnie proponuje mi, abym został z nimi na okres ośmiu tygodni. Przykro mi, ale muszę odmówić. Związany jestem terminem prac w kraju. Powracam na statek. Odpływamy. Trzykrotnym rykiem syreny żegnamy pozostałych, a potem długo jeszcze widzę ich stojących na brzegu. Po paru godzinach jazdy zatrzymujemy się w niewielkiej osadzie. Z daleka widać maszty Svalbard Radio. Tutaj zostawiamy pocztę dla Bernadzikewicza, Narkiewicza i Siedleckiego. Jeden z tutejszych myśliwych ma przenieść ją do bazy żywnościowej polskiej ekspedycji. Podczas nocy dość silna fala. Następny dzień płyniemy na północ; przez cały czas z prawej burty widzimy ostre szczyty gór Szpicbergenu osnute mgłą i chmurami. Następnego dnia rano wpływamy do Zatoki Królewskiej. Na kotwicy stoi kilkanaście kutrów rybackich i trawlerów. Przybijamy do drewnianego pomostu — tuż przed nami wznosi się wielka, ciemna budowla silo. Są to pozostałości dawnej kopalni węgla, od paru lat nieczynnej. Obecnie węgiel wydobywany jest na Szpicbergenie tylko w dwóch kopalniach: norweskiej w Adrent-Bay i radzieckiej w Barentsburgu. Tutaj, w Zatoce Królewskiej, po kopalni zostało całe miasteczko, lecz tylko parę domków jest zamieszkanych. W jednym z nich mieści się nawet hotel — najbardziej na północ świata wysunięty hotel. Z wielkim wzruszeniem wychodzę na brzeg — z tej to osady startowała większość ekspedycji powietrznych do bieguna północnego. Z dala już widzę ażurową konstrukcję hangaru. Wybudowany on został dla pierwszej wyprawy Roalda Amundsena na sterowcu Norge w roku 1926. W rok potem z hangaru, który mam przed oczyma, wyruszał Nobile na Italii. Od czasu tej tragicznie zakończonej wyprawy hangar w Zatoce Królewskiej stoi opuszczony. Chodzę wśród rusztowań, potykam się o dziesiątki pustych baniek od benzyny i oliwy. O kilkaset metrów dalej stoi dwudziestopięciometrowa wieża do zakotwiczania sterowców. Mimo opuszczenia, widocznego na każdym kroku, Zatoka Królewska zdaje się oczekiwać nowych wysiłków ludzkich w celu zdobycia bieguna drogą powietrzną. Po paru godzinach wypływamy w dalszą drogę. Tydzień upłynął od dnia, gdy zobaczyłem po raz pierwszy wspaniałe lodowce Szpicbergenu. Ciągle jednak znajduję się pod czarem tego malowniczego w swej grozie krajobrazu. Za każdym razem, gdy statek nasz wpływa do jakiegoś fiordu, zdumiewa mnie na nowo urok ciemnych skał na tle oślepiająco białej w świetle słońca pokrywy lodowców. Nasze wałęsanie się po niezliczonych fiordach i zatoczkach nie jest bez celu. Na Szpicbergenie co roku zimuje kilkudziesięciu myśliwych polujących na zwierzęta polarne — zaopatrujemy ich w żywność i amunicję, dostarczamy pocztę. Statek zdaje się być bez dna. Z wnętrza jego marynarze za każdym postojem wydobywają niezliczone ilości skrzynek, worków, paczek. Jednemu z myśliwych przywieźliśmy drzwi i okna wraz z futrynami. Ostatniej zimy straszna burza niemal że rozniosła jego domek. Dziwiłem się, jak łowca zdołał wytrzymać w tych warunkach do późnej wiosny, ale zdumienie moje pierzchło, gdy zobaczyłem go na własne oczy. Przypominał raczej brunatnego niedźwiedzia niż człowieka. Nie jestem sam niskiego wzrostu, lecz przy nim czułem się jak małe dziecko. Z twarzy, całkowicie pokrytej zarostem, niebieskie oczy patrzyły spokojnie w dal. Wszyscy ci, którzy w tych ciężkich warunkach spędzili samotnie noc polarną, mają to spojrzenie, zdające się przenikać najbliższe przedmioty i zatrzymujące się gdzieś na linii horyzontu. Przy powitaniu moja ręka, też niemała, utonęła zupełnie w jego potężnej dłoni. Od dwudziestu siedmiu lat mieszka na Szpicbergenie. Przez ten czas wyjeżdżał parę razy na „południe”, aż do... Tromsö. Nie tęskni jednak za cywilizacją i gdy rok temu żona jego zażądała powrotu między ludzi — pozwolił jej odjechać. Sam pozostał. Jest to prawie niewiarogodne, lecz tu, na Dalekiej Północy, spotyka się wielu takich ludzi. Jest coś w tym surowym życiu, co przyciąga i wiąże. Z uśmiechem opowiadał mi, że gdy burza rozwaliła jego domek, o mało nie umarł z zimna i głodu, mimo to czuje się tutaj najlepiej. Jest przygotowany na podobne wypadki, tu chce żyć i tu umierać. W drodze do Zatoki Magdaleny zatrzymała nas mała łódeczka. Na pokład wsiadł nowy pasażer. Niewielkiego wzrostu, z bródką i włosami przyprószonymi siwizną, mimo poważnego wieku poruszał się energicznie i sprężyście. Na przywitanie jego zeszli z mostka kapitan, pilot i pierwszy oficer. — To docent Hoel — szepnął z szacunkiem pierwszy oficer mijając mnie. Znałem dobrze to nazwisko. Był to podówczas najznakomitszy badacz polarny Norwegii. Niedawno otrzymał opublikowane rezultaty naszej ekspedycji Wyrażał się o nich z dużym uznaniem. Z tego, co mówił, widać było, że zainteresowały go i że dokładnie je przeglądał. Chwalił też bardzo mapę Ziemi Torella, wykonaną przez Polaków w roku 1934. . Przez następne osiem dni podróży spotykałem go często. Kierował on pomiarami kartograficznymi i głębokości morza na Szpicbergenie i w jego okolicach. Mapy topograficzne robiono za pomocą zdjęć z samolotów. W obecnej chwili na Archipelagu Szpicbergeńskim pracowały dwie ekspedycje samolotowe i kilkanaście pieszych, które budowały punkty trygonometryczne. Samolot lecąc na wysokości trzech i pół tysiąca metrów zdejmował pas szerokości piętnastu tysięcy metrów. Dotychczas ekspedycje zrobiły zdjęcia z powierzchni trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów kwadratowych. Hoel oblicza, że prace nad sfotografowaniem całkowitej powierzchni Szpicbergenu potrwają jeszcze pięć lat. Gdyby pracowano tu starymi metodami, zajęłoby to przynajmniej... osiemdziesiąt lat. Z rozmów z nim dowiaduję się, od czego zależy wielkość góry lodowej. Jeśli lodowiec spływający z lądu natrafia na morze stosunkowo płytkie, uderzenia fal odcinają niewielkie bryły lodu. W wypadku gdy głębia morza przewyższa osiem razy wysokość lodu, pole lodowe przez dłuższy czas unosi się na wodzie i pęka pod wpływem ruchu fal na całej szerokości czoła lodowca. W Zatoce Magdaleny jeden z oficerów proponuje mi wyprawę motorówką do lodowca w głębi fiordu, aby zapolować na foki. Nie trzeba mnie na to długo namawiać. Motorówka mknie szybko, omijając większe i mniejsze góry lodowe. Niektóre wystają na wysokość trzydziestu metrów nad wodą. Czoło lodowca robi wrażenie niesamowite — popękane, szklane skały, niebieskawe, czasem przechodzące w ciemny granat. Od czasu do czasu z hukiem baterii armat odrywają się olbrzymie bloki lodowe — narodziny góry lodowej. Fala, jaka przy tym powstaje, podnosi wysoko naszą łódź, mimo że znajdujemy się o pół kilometra od czoła lodowca. Między pływającymi krami ukazują się czarne, niewielkie główki fok. Jako gość, mam pierwszeństwo strzału. Oficer wskazuje mi wynurzającą się bliżej głowę i kieruje w tę stronę motorówkę. Z odległości pięćdziesięciu metrów decyduję się na strzał. Foka wyskakuje z wody na całą swą długość. Motorówka pełnym gazem rusza naprzód. Hakiem żelaznym wyciągamy z wody jeszcze rzucające się zwierzę. Ładny okaz — ma prawie metr długości. Nie zdążyłem jeszcze dokładnie przyjrzeć się „swej” foce, gdy dwie inne już płyną w naszym kierunku. Znowu strzelam — woda zaczerwieniła się. Gdy podpłynęliśmy jednak na miejsce, foka już utonęła. Towarzysze moi widząc, że nie pudłuję, pozwalają mi polować w dalszym ciągu. Najchętniej strzelam do fok, które wypełzły na lód. Nie ma wówczas obawy, jeśli strzał był trafny, żeby zwierzę utonęło. Po dwóch godzinach miałem osiem sztuk upolowanych. Zaczyna padać drobny śnieg. Widoczność zmniejszyła się, ale za to coraz więcej fok ukazuje się w pobliżu nas. Zawracamy jednak na statek — z trudnością odnajdujemy go w kłębowisku śniegu. W powrotnej drodze przez zasłonę śniegu widzę duże, ciemne ciało na krze lodowej. Strzelam z karabinu z odległości osiemdziesięciu metrów — foka pozostaje bez ruchu. Piękna sztuka — półtora metra długości. Dwóch ludzi z trudem wciąga ją do łodzi. Następnego dnia musiałem asystować przy ściąganiu skór. Cięcie ostrym nożem od gardła do ogona, parę podcięć pod skórą i koniec operacji. Tłuszczu na tych fokach było od trzech do sześciu centymetrów. Skóry należą do mnie — musiałem jedynie zapłacić za naboje. W parę dni później, gdy byliśmy prawie pod 80° szerokości północnej i ze wszystkich stron otaczały nas kry lodowe, na jednej z nich zobaczyliśmy olbrzymią fokę, zwaną po norwesku „sturkobbe”. Kapitan zatrzymał statek, marynarze opuścili łódź na wodę. Wsiadamy z pierwszym oficerem, uzbrojeni w karabiny naładowane kulami wybuchowymi. Marynarz wiosłuje bez szmeru. Kładziemy się na czubku łodzi. Gdy foka podniosła na — chwilę głowę, marynarz przestaje wiosłować — zamieramy w bezruchu. Celujemy w głowę. Dwa strzały rozlegają się jak jeden — olbrzymie cielsko zaczyna drgać w śmiertelnej agonii. Na pokład statku wciągnięto fokę za pomocą żurawia parowego: miała ona dwa i pół metra długości. Pilot, widząc mój zapał myśliwski, radzi mi, żebym się wybrał w zimie na Morze Białe — tam przyjrzę się pracy myśliwych. Nie tych, dla których zabijanie zwierząt jest bezmyślną rozrywką, ale prawdziwych pracowników morza. Może to i dobra myśl. Płyniemy dalej na północ. Statek posuwa się bardzo wolno. Pilot bojąc się o całość śruby okrętowej każe zawracać na południe. Nie na długo jednak, po pewnym czasie przez wąski kanał, wolny od lodów, kierujemy się do Norskeyen. Chcemy opłynąć północny przylądek Szpicbergenu, aby wpłynąć do jednego z fiordów, nad którym znajduje się kilka gorących źródeł. Są to najdalej na północ wysunięte gejzery. Okazuje się jednak, że fiord cały zawalony jest lodem. Płyniemy więc dalej na północ, chcąc się przekonać, na jakiej wysokości rozpoczynają się pola lodowe. Gdy lawirujemy między krami, podziwiam oko specjalnego pilota lodowego. Z daleka już rozpoznaje on, którędy statek się przeciśnie, gdzie najłatwiej rozsunie kry. Pod 80° szerokości północnej statek staje. Dalej płynąć zbyt wielkie ryzyko. Kry mogą nas ścisnąć i zgnieść statek lub też, otoczeni przez pola lodowe, możemy być zaniesieni przez prąd morski jeszcze dalej na północ. Znajdujemy się w odległości „zaledwie” tysiąca kilometrów od bieguna północnego. Z wielkimi ostrożnościami statek zawrócił na południe Nie chciałem tak szybko rozstawać się z widokiem pól lodowych i wspiąłem się na maszt. Patrząc na północ przez lornetkę widziałem ciągnące się bez końca ławice lodowe. Tak przypuszczalnie w tej chwili wyglądają ruchome kry bieguna północnego. Roald Amundsen podczas wyprawy na sterowcu Norge widział podobnie spękane pola lodowe na samym biegunie. Po kilkunastu godzinach wpłynęliśmy między przybrzeżne wysepki północnego Szpicbergenu. Zdziwiłem się bardzo, gdy zza jednej z nich wyłonił się nagle dość duży statek. Był to Polar Eisbjörn, łamacz lodów, przeprowadzający pomiary głębokości morza za pomocą aparatów ultradźwiękowych. Przy okazji pokazano mi najnowszą mapę morską Svalbardu, na której zupełnie wyraźnie widać szelf ciągnący się od Nordkap poprzez Wyspę Niedźwiedzią i kończący się tuż za północnym przylądkiem Szpicbergenu. Przy brzegach Szpicbergenu znajduje się on na głębokości osiemdziesięciu metrów, a w odległości trzydziestu mil od brzegu kończy się i. dno spada raptownie do tysiąca, a w niektórych miejscach nawet do trzech tysięcy metrów. Pomiary takie są bardzo potrzebne dla rybaków, gdyż największa obfitość ryb znajduje się przy dnie morskim na głębokości osiemdziesięciu do stu dwudziestu metrów. Następnego dnia, płynąc już wzdłuż brzegu Szpicbergenu, z daleka, na stokach gór pozbawionych śniegu, zobaczyliśmy olbrzymie stada renów. Kapitan zaproponował nam polowanie — zgodziliśmy się chętnie. Podpływając motorówką pod brzeg zdumiony byłem wielkością stada. Liczyło ono na pewno parę, tysięcy głów. Samo polowanie nie było specjalnie ciekawe. Reny odbiegły od nas na odległość jakichś stu metrów i spokojnie pasły się, dalej skubiąc ubogie mchy i rzadką trawę. Nawet gdy parę sztuk padło pod naszymi strzałami, inne nie uciekały. Tak są przyzwyczajone do huku spadających do morza odłamków lodowców, że nie zwracają żadnej uwagi na strzały. Ren bardzo podobny jest do naszego jelenia, może tylko trochę wyższy. Sierść ma koloru białej kawy, czasami przechodzącego w ciemny brąz. Łeb, dużo większy niż u jelenia, ozdobiony jest rozłożystymi rogami. Trzy sztuki spośród zabitych miały tuż nad czołem szerokie odgałęzienia, podobne do rogów łosia. Ściągnięciem skóry i poćwiartowaniem zajął się kucharz, który specjalnie przyjechał z nami ze statku. Na obiad dostaliśmy bardzo smacznie przyrządzone mięso z rena. Wcale się nie dziwię, że Eskimosom ono tak bardzo smakuje. W dalszej podróży na południe, w drodze powrotnej, wpłynęliśmy znowu do Eisfiordu. W trzydzieści sześć godzin później żegnałem ze smutkiem południowy cypel Szpicbergenu. Płynęliśmy w kierunku Wyspy Niedźwiedziej, skąd mieliśmy zabrać na pokład Margaret. Na wysokości wyspy oczywiście otoczyła nas gęsta mgła. Kapitan bojąc się podpłynąć zbyt blisko, aby nie wpaść na przybrzeżne skały, zatrzymał statek i dawał sygnały syreną. Dopiero po dwóch godzinach usłyszeliśmy pykanie silnika kutra, na którym radiotelegrafiści szukali nas we mgle. Jak się później okazało, kapitan przesadził w swej ostrożności, bo zatrzymał się w odległości... dwudziestu kilometrów od wyspy. Gdyby nie burza, która nas złapała przed samymi brzegami Norwegii, droga do Tromsö byłaby bardzo przyjemna. Znowu dziwne uczucie zetknięcia się z Wielką Ziemią po parotygodniowym wałęsaniu się po Północnym Oceanie Lodowatym. Jadę do Polski — wierzę jednak, że prędzej czy później powrócę znowu do tego kraju i ludzi. W fiordach morze uspokojone, niebo jednak pokryło się chmurami i prawie do samego Tromsö towarzyszył nam drobny deszcz. Na przystani czekała na nas dość duża gromada ludzi. Spieszę do hotelu — marzę o ciepłej kąpieli. Po godzinie wychodzę ogolony, umyty, w normalnym miejskim ubraniu. Czuję się w nim bardzo źle. Ale to sprawa przyzwyczajenia. Wracam do portu, aby pożegnać się z załogą statku i odebrać skóry zabitych przeze mnie fok. Kapitan S/S Lyngen zaprasza mnie, żebym w przyszłym roku wybrał się w dłuższą podróż po wodach Szpicbergenu. Parodniowy pobyt w Tromsö wykorzystuję, żeby wysłać do Polski pozostałe aparaty. Znowu na każdym kroku odczuwam przyjacielską atmosferę, w jakiej się tu obracam. Nieznajomi ludzie pomagają mi chętnie przy załatwianiu formalności celnych i ekspediowaniu bagażu. Wielką niespodzianką była dla mnie depesza od Öiena z Wyspy Niedźwiedziej. Polecał mi udać się do kapitana statku myśliwskiego S/S Storis, który w lutym przyszłego roku wypływa na Morze Białe. Kapitan przyjął mnie bardzo serdecznie i zaraz na wstępie oświadczył, że dostał właśnie długą depeszę od Fritza. Öien zapytywał, czy S/S Storis mógłby zabrać mnie na tę wyprawę. Kapitan godzi się na to chętnie, a na moje pytanie, ile to będzie kosztować, odpowiada: — Oien jest moim przyjacielem, a napisał mi, że pan jest jego przyjacielem, więc o zapłacie nie mówmy... Napisze pan o naszej podróży książkę, zrobi pan film, a poza tym będzie pan przecież pracował jako zwykły marynarz. To jest dopiero myśl! Jestem ucieszony takim postawieniem sprawy, gdyż dochód z książki i artykułów nie starczyłby oczywiście na pokrycie kosztów takiej wyprawy. Kapitan prosi mnie tylko, żebym zawiadomił go w połowie stycznia, czy pojadę. Wyjazd nastąpi prawdopodobnie w połowie lutego. Przy pożegnaniu przyjazne okrzyki moich norweskich przyjaciół: „Do zobaczenia!” „Powracaj szybko!” „Czekamy!” — osładzają mi rozstanie z Północą. Wyjeżdżam z Tromsö pocieszając się myślą, że może za parę miesięcy będę tu znowu11. MAŁA KRONIKA WYSPY NIEDŹWIEDZIEJ W Icelandic Annals znajduje się wzmianka o odkryciu w roku 1194 na Dalekiej Północy jakiegoś lądu, który nazwano Svalbardem. Możliwe, że był to dzisiejszy Szpicbergen, nie jest więc wykluczone, że w tym samym czasie śmiali żeglarze północni odkryli także i Wyspę Niedźwiedzią. Nie zachowały się jednak o tym żadne wzmianki i sprawa ta zapewne na zawsze pozostanie w sferze domysłów. W roku 1596 wyruszyła z Holandii ekspedycja, której zadaniem było odnalezienie przejścia północnego do Chin. Składała się ona z dwóch okrętów pod dowództwem Jakuba van Heemskereck i Jana Cornelisoon Rijp. Pilotem, a właściwie nieoficjalnym kierownikiem wyprawy był znakomity żeglarz północny, Willem Barents. Dnia 8 czerwca okręty dopłynęły do nieznanej wyspy, która — jak obliczono — położona była pod 74°30’ szerokości północnej. Wylądowano, żeby zebrać jaja ptactwa polarnego, licznie zamieszkującego nadbrzeżne skały. Zajętych pracą marynarzy zaskoczyło olbrzymie, białe, groźne zwierzę, jakiego nigdy dotąd nie widzieli. Jeden z ludzi, nie tracąc zimnej krwi, z toporem tylko rzucił się na białego potwora i jednym uderzeniem rozpłatał mu głowę. Szczęśliwie, że tak się stało — gdyby tylko zranił niedźwiedzia, nikt nie uszedłby zapewne z życiem, gdyż zwierzę było wyjątkowo wielkie. Ważyło około ośmiuset kilogramów, a długość ściągniętej z niego skóry — jak podaje kronikarz wyprawy — przekraczała pięć i pół metra. Wyspa otrzymała stąd miano Björnöya, co po polsku znaczy Wyspa Niedźwiedzia. Opis wyprawy i pobytu na wyspie pozostawił jeden z towarzyszy Barentsa, Gerrit de Veer. Jest to pierwsza pisana wzmianka o tej maleńkiej wyspie na Morzu Barentsa. W roku 1603 odwiedziła wyspę jedna wyprawa angielska, w następnym roku — inna. Dowódca ich, Bennet, nie wiedział pewnie o odkryciu wyspy przez Barentsa, ponieważ nadał jej nazwę Cherrie Island na cześć inicjatora ekspedycji. Nazwę tę, zmienioną nieco na Cherry Island, można jeszcze teraz spotkać czasami na mapach angielskich. Kronikarz wyprawy, William Gordon, notuje, że marynarze znaleźli tam i przywieźli do Anglii bryłę ołowiu. Niewątpliwie chodziło tu o rudę, której pokłady znajdują się na południowym brzegu wyspy. Bennet nieraz jeszcze odwiedzał te miejsca w następnych latach. Pociągała go obfitość morsów. On też stał się mimowolnym uczestnikiem jednej z pierwszych tragedii, jakie się tam rozegrały. Statek Benneta, rzucony przez burzę o skaliste brzegit poszedł na dno. Wspomnieniem tych strasznych chwil jest nazwa Góra Niedoli (Mount Misery), jaką rozbitkowie nadali jednemu z najwyższych szczytów na wyspie. Ośmiu marynarzy z załogi uratowało się na malutkiej łódeczce. W strasznych warunkach, w głębokich ciemnościach nocy polarnej, nie przygotowani, musieli spędzić całą zimę na niegościnnych zboczach tej góry — nic więc dziwnego, że tak ją nazwali. Wczesną wiosną, gdy tylko morze uwolniło się od lodów, marynarze ci na swej małej łupince wyruszyli z powrotem do Norwegii. Wiosłując na zmianę dzień i noc, po czternastu dniach na wpół żywi dopłynęli do kontynentu. Ponieważ musieli z czegoś żyć, zaciągnęli się wkrótce w jednym z portów na statek udający się na polowanie na morsy... znowu w okolice Wyspy Niedźwiedziej. Prześladował ich dziwny los — i ten statek takie rozbił się o skały. Raz jeszcze na łodzi ratunkowej wrócili w stronę lądu. Uratowali się, ale po raz trzeci nie. próbowali już szczęścia w okolicach niegościrihej wyspy. Jedna z następnych ekspedycji angielskich w roku 1609 objęła Wyspę Niedźwiedzią w posiadanie w imieniu „Muscowy Company in London” i umieściła na niej swój znak. Ta sama wyprawa odkryła pokłady węgla mieszczące się na północnym brzegu wyspy. Od tego czasu Björnöya odwiedzana była często przez statki polujące na morsy i znana rybakom różnych narodowości. Ponadto w XVII wieku niedaleki Szpicbergen stał się centrum połowu wielorybów. Najczęściej przypływały tu statki w okresie letnim. Pierwszą wiadomość o zimowaniu na Wyspie Niedźwiedziej mamy dopiero z roku 1700. Burze zagnały tu w jesieni statek holenderski i załoga musiała zdecydować się na spędzenie zimy polarnej na wyspie. Okropne to było zimowanie! Połowa załogi wymarła, a zaledwie pięciu ludzi po straszliwych trudach zdołało na maleńkiej łódce przedostać się następnego lata do Nordkap w północnej Norwegii. W najbliższych latach niejednokrotnie zimowali tu rybacy i myśliwi rosyjscy, wytrzymali na chłody i burze Dalekiej Północy, a w lecie odwiedzały wyspę statki norweskich poławiaczy morsów. Rozegrała się tutaj niejedna tragedia, rosła ciągłe liczba grobów na wybrzeżach Wyspy Niedźwiedziej. W XIX wieku niegościnną wyspą zaczynają interesować się także ludzie nauki. W roku 1827 profesor geologii uniwersytetu w Oslo, B. M. Keilhau, pierwszy bada naukowo geologię wyspy i pierwszy rysuje jej mapkę. W latach 1865-66 Sivet Tobiesen — jakkolwiek nie uczony, ale po prostu myśliwy z Tromsö — zimując na wyspie, przeprowadza pierwsze systematyczne obserwacje meteorologiczne. Jego dziennik zostaje później ogłoszony w roczniku Norweskiego Towarzystwa Geograficznego. Tobiesen zimował tutaj z sześcioma towarzyszami. Ustawił dom przywieziony z Tromsö, ponieważ barak postawiony przez zimujących tu w roku 1834 zeglarzy-myśliwych okazał się niezdatny do użytku. W dzienniku Tobiesena miedzy innymi znajduje się opis odkrytego przez niego po przeszło trzydziestu latach zimowiska tej właśnie wyprawy myśliwskiej. Opis ten uderza tragizmem faktów. Koło baraków znaleziono pięć szkieletów. „Nie umiem opisać wzruszenia — pisze Tobiesen — które mną owładnęło, gdy ująłem jedną z czaszek w ręce. Ja, który trzydzieści jeden lat temu, jako trzynastoletni chłopiec, byłem kucharzem na statku tych nieszczęsnych ofiar Północy i dotąd pamiętam nazwisko każdego z marynarzy, zastanawiałem się teraz, czyją głowę trzymam w ręce”. Na wybrzeżu północnym Tobiesen znalazł zwłoki jedenastu osób. Wedle jego przypuszczeń byli to myśliwi zabici przez załogę statku, który powinien był ich zabrać z powrotem, gdy zakończyli już swoje łowy zimowe. Marynarze woleli jednak zabrać drogocenne skóry, a ciała pomordowanych myśliwych zostawić na zawsze lodom Północy... Dom wystawiony przez Tobiesena został w 1892 roku zakupiony przez Związek Rybacki w Tromsö. Związek z racji tego zakupu ogłosił się właścicielem całej wyspy, pozostawiając jednak norweskim myśliwym i rybakom prawo wolnego na nią wstępu. W drugiej połowie XIX stulecia bada wyspę wiele wypraw naukowych norweskich, szwedzkich, rosyjskich, niemieckich i innych. Przeważnie odwiedzają ją one „po drodze” na Szpicbergen lub też w trakcie badań Północnego Oceanu Lodowatego. Niemniej jednak zawdzięczać im należy poważne studia nad geologią wyspy, fauną i florą, a także i pierwszą najzupełniej poprawną mapę wybrzeży. Do końca wieku XIX Wyspa Niedźwiedzia uważana była za „ziemię niczyją”. Dopiero w roku 1898, gdy odwiedziła ją niemiecka ekspedycja naukowa, dwaj jej członkowie, Rüdiger i Lerner, zajęli na „swą własność” kawałek wybrzeża zatoki południowej — Sörhamna, odgradzając go kamieniami pomalowanymi w pasy odpowiadające niemieckim barwom narodowym i umieszczając odpowiednie napisy. W tym samym roku północna część wyspy zajęta została przez „Deutsche Seefischerei Verein”. W następnym roku Lerner oznaczył chorągiewkami jako „swoją własność” najbardziej przystępną część wybrzeża i tereny, na których odkryto złoża węglowe. Zorganizował też towarzystwo finansujące jego wyprawy, sprowadził z Niemiec inżyniera-górnika i paru robotników. Ekipa wydo. była około osiemdziesięciu ton węgla, okazało się jednak, że eksploatacja nie opłaca się, i kopalnię porzucono. Prace przy wydobywaniu węgla podjęte zostały na nowo dopiero w roku 1915. W tym czasie Norwegia odcięta była od węgla angielskiego i niemieckiego i nawet tak lichy węgiel jak björnöyanski mógł liczyć na zbyt. Utworzono towarzystwo górnicze „Björnöya A. S.”, które zgłosiło natychmiast w norweskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych pretensje do obszaru całej wyspy. W następnych latach wzniesiono tu szereg domów mieszkalnych, elektrownię napędzaną silnikiem Diesla, przeprowadzono linie wysokiego napięcia, wybudowano silo do ładowania węgla na statki i kolejkę dowożącą węgiel do wybrzeża, wreszcie w roku 1919 założono stację radiową. W okresie największego nasilenia robót zimowało tu dwustu robotników. Później jednak, po ukończeniu wojny, wydobywanie i przewożenie marnego węgla przestało się opłacać, szczególnie wobec konkurencji polskiej i angielskiej. Praca w kopalni odbywała się w niesłychanie ciężkich warunkach. Ziemia jest tu od głębokości dwudziestu centymetrów stale zamarznięta. Czteromiesięczna noc polarna, straszliwe wichry o nie spotykanej w innych punktach kuli ziemskiej sile, gęste, tygodniami nie znikające mgły — wszystko to daje niezbyt zachęcający obraz nie opłacającej się zresztą eksploatacji. Gdy jeszcze na dobitkę w roku 1926 wybuchł w kopalni pożar, „Björnöya A. S.” ogłosiło upadłość i w przeciągu trzech dni cała „ludność” wyspy wróciła do Norwegii. Kapitały, zainwestowane w kopalni, przekroczyły sumę jedenastu milionów koron, w tym siedem milionów koron subwencji od rządu norweskiego. Ogólna ilość węgla wywiezionego w latach od 1915 do 1926 wyniosła zaledwie sto dwadzieścia tysięcy ton. Na mocy traktatu w Séevres z roku 1920 przyznano Norwegii wyspy na północ od niej położone. W roku 1924 traktat ten został ratyfikowany przez rząd norweski, który nowoprzyłączonym terenom nadał starą, historyczną nazwę Svalbard, co znaczy: ląd o zimnych wybrzeżach. W roku 1925 do Svalbardu przyłączono Wyspę Niedźwiedzią, przy czym rząd norweski wypłacił dwieście tysięcy koron towarzystwom „Deutsche Seefischerei Verein” i „Krör et Burchard Nfl” jako odszkodowanie za terytorium i budynki na Björnöya, do których te towarzystwa rościły sobie pretensje na podstawie przejęcia praw Lernera. Od roku 1926 jedyną stałą załogę wyspy stanowił personel norweskiej stacji radiowej, wysyłającej dane meteorologiczne do obserwatorium w Tromsö oraz komunikaty dla statków rybackich przepływających w okolicach Björnöya. OBJAŚNIENIA I PRZYPISY Aerologia — nauka o wysokich warstwach atmosfery. Alfabet Morsego — używany w telegrafii i radiotelegrafii, ułożony przez fizyka Morsego w r. 1837. Poszczególne litery oznaczone są kreskami i kropkami. Akustyczna metoda badania głębokości oceanu — polega na wysyłaniu ze statku fal dźwiękowych lub niesłyszalnych ultradźwiękowych oraz obserwacji, po jakim czasie echo ich, odbite od dna morskiego, powróci do źródła dźwięku. Specjalna aparatura samopisząca wskazuje od razu w metrach głębokość morza. Aktynometria — dział geofizyki zajmujący się badaniem energii promieniowania słońca, nieba i ziemi. Amperomierz — przyrząd służący do mierzenia natężenia prądu elektrycznego. Anemograf — wiatromierz notujący szybkość wiatru w metrach na sekundę lub w kilometrach na godzinę. Anemografy bywają elektryczne, mechaniczne lub ciśnieniowe. Anemograf systemu Papillona składa się z prądniczki elektrycznej z magnesem stałym, obracanej przez wiatr za pośrednictwem młynka oraz samopiszącego miliamperomierza. Angstroem — jednostka długości fal świetlnych, równająca się 1/10.000.000 milimetra. Antarktyda — kontynent położony wokół południowego bieguna geograficznego naszego globu, otoczony wodami oceanów: Spokojnego, Atlantyckiego i Indyjskiego. Powierzchnia tego kontynentu wynosi około 14.000.000 km2, a zatem jest półtora raza większa od Europy. Antarktyda jest największym zbiornikiem lodu na świecie. Z 16.000.000 km”, jakie na naszym globie zajmują lądy pokryte stałymi lodami, na Antarktydę przypada ponad 13.000.000 km2. Prawie jednolity pancerz lodowy, pokrywający ten olbrzymi kontynent, dochodzi miejscami do 2.500 metrów grubości. Przez tę lodową powłokę przebijają się potężne pasma górskie, których szczyty dochodzą do 6.000 metrów wysokości. Klimat Antarktydy jest jednym z najsurowszych na kuli ziemskiej. W głębi lądu Antarktydy temperatura nie podnosi się nigdy wyżej 0°, nawet w czasie lata polarnego. W okresie zimy polarnej spada do -58°C przy niezwykłe silnych wiatrach, przekraczających 250 kilometrów na godzinę (Ziemia Adeli). Antarktyka — obszar leżący wokół południowego bieguna geograficznego. Obejmuje ląd Antarktydy i olbrzymie połacie wodne, przylegające do tego lądu wraz z wyspami subantarktycznymi, o łącznej powierzchni ponad 40.000.000 km2. Arktyka — obszar naszego globu otaczający północny biegun geograficzny. Nazwa ta pochodzi od greckiej nazwy Arctos, oznaczającej konstelację gwiazd świecących ponad tymi obszarami, a zwanej u nas Wielką Niedźwiedzicą. Południowe granice Arktyki wyznaczano dawniej kręgiem polarnym (66°33’ szerokości północnej). Obecnie najczęściej granicę tę wyznacza się za pomocą izotermy +10°C najcieplejszego miesiąca — lipca. Poza tym istnieją inne metody; geobotaniczna i geomagnetyczna. Obszar Arktyki wyznaczony przez izotermę +10°C obejmuje ponad 21.000.000 km2. Większą część tej powierzchni — 13.000.000 km3 — zajmuje Północny Ocean Lodowaty wraz z przylegającymi morzami. Środkową część tego oceanu, zwaną Centralnym Basenem Arktycznym, charakteryzują olbrzymie głębiny, przekraczające 2.000 m. Największa głębokość, zmierzona przez uczonych radzieckich, przekracza 5.000m, a znajduje się we wschodniej części tego basenu. W okolicy bieguna geograficznego głębia oceanu sięga 4.300 m. Charakterystycznym zjawiskiem obszaru leżącego poza kołem polarnym jest dzień i noc polarna. Brak słońca przez długi okres roku oraz mała ilość ciepła otrzymywanego od słońca, które nigdy nie wznosi się tam wysoko ponad horyzont, powoduje, że klimat Arktyki jest bardzo surowy. W okolicy bieguna średnia temperatura najzimniejszych miesięcy (styczeń-marzec) wynosi około -40°C, a absolutne minimum wynosi -53°C. Najwyższa średnia temperatura najcieplejszych miesięcy (lipiec-sierpień) waha się około 0°, a absolutne maksimum wynosi +2°C. Temperatury te byłyby daleko niższe, gdyby nie łagodzący wpływ wód oceanu, których temperatura jest wyższa od otaczającego powietrza. Uczeni radzieccy stwierdzili, że od 1920 roku klimat Arktyki ulega ociepleniu. Średnia temperatura miesięcy zimowych jest obecnie wyższa o 5-7°C w stosunku do średniej z końca XIX wieku. W historii Arktyki obserwowano już tego rodzaju okresowe zmiany klimatu. Na ostrość klimatu Arktyki poza niskimi temperaturami wpływają bardzo silne wiatry, przekraczające np. na Nowej Ziemi szybkość 250 kilometrów na godzinę. Arktyka podzielona jest na pięć sektorów: radziecki, USA, kanadyjski, duński, norweski. Największy z nich, sektor radziecki, zajmuje przestrzeń 9.000.000 km2, z czego blisko 7.000.000 km2 przypada na morze. Olbrzymie przestrzenie Arktyki zamieszkane są zaledwie przez 100-120.000 tubylców. Atmoradiograf — aparatura używana w meteorologii do rejestracji radiotrzasków spowodowanych wyładowaniami atmosferycznymi. Atmosfera — powietrze, mieszanina gazów otaczająca glob ziemski. Zawiera około 21% tlenu, 78% azotu, 1% szlachetnego gazu argonu oraz nieznaczne ilości dwutlenku węgla, wodoru, ozonu, helu, neonu, kryptonu i ksenonu. Ponadto powietrze zawiera parę wodną pod różnymi postaciami (chmur, kropel wody skondensowanej i śniegu). Ilość wody w powietrzu waha się od kilku do kilkudziesięciu gramów na metr sześcienny. Im wyżej, tym gęstość powietrza jest mniejsza i to jest przyczyną, dla której trudno ustalić, gdzie jest granica atmosfery. Według obecnych poglądów (1948 rok) grubość atmosfery wynosi około 20.000 km, przy tym połowa tej masy znajduje się w pierwszych pięciu kilometrach; dalej powietrze jest tak rozrzedzone, że powyżej 60 km znajdują się zaledwie tysiączne części całej masy. Z punktu widzenia meteorologicznego atmosfera globu ziemskiego dzieli się na dwie warstwy. Niższa, o średniej grubości od 9 do 11 kilometrów, nosi nazwę troposfery i charakteryzuje się stałym spadkiem temperatury w miarę wznoszenia się; spadek ten wynosi około 0,6°C na każde 100 metrów wzniesienia. Północny biegun magnetyczny znajduje się na półkuli południowej (na Ziemi Królowej Wiktorii), a południowy biegun magnetyczny leży na półwyspie Boothia, na zachód od Ziemi Baffina. W okresie ostatnich czterdziestu lat północny biegun magnetyczny przesunął się o kilkaset kilometrów w kierunku Nord-Nord-West. Biegun zimna — obszar, na którym obserwuje się najniższe temperatury. Na półkuli północnej najniższą temperaturę zaobserwowano w 1927 r. w zachodniej Syberii w miejscowości Ojmekon, niedaleko miejsca, gdzie rzeka Elga wpada do Indigirki (63°16’ szerokości północnej i 143°13’ długości wschodniej). W r. 1933 zanotowano tam najniższą temperaturę -67,7°C. Biegun zimna leży w odległości 3.000 kilometrów na południe od północnego bieguna geograficznego. Do niedawna za biegun zimna uważano miejscowość Wierchojańsk. Biegunowe koło — zwane inaczej kręgiem polarnym — równoleżnik leżący pod 66°33’ szerokości północnej lub południowej. Krąg polarny może być uważany za granicę Arktyki na północnej półkuli globu ziemskiego i Antarktyki na południowej półkuli. Bryza — lekki wiatr przybrzeżny — wiejący w nocy od lądu do morza, a w dzień od morza do lądu. Busola — patrz: kompas. Chronometr — precyzyjny zegar skompensowany, to znaczy nieczuły na zmiany temperatury. Dokładny czas potrzebny jest do oznaczania długości geograficznej. Chronometr morski zawiesza się na przegubie kardana w celu wyeliminowania wpływu wychylenia statku na precyzyjny mechanizm zegara. Ciśnienie atmosferyczne — jest to waga pionowego słupa atmosfery przypadająca na jednostkę powierzchni ziemi. Dawniej ciśnienie atmosferyczne mierzono w milimetrach słupka rtęci w barometrach, obecnie mierzy się je w milibarach. Jeden milibar = 0,76 milimetra słupka rtęci; jeden milimetr słupka rtęci = 1,33 milibara. Za normalne przyjmuje się ciśnienie wynoszące 760 milimetrów słupka rtęci, to jest 1013,2 milibara (na poziomie morza). Im wyżej, tym ciśnienie atmosferyczne jest mniejsze. Na wysokości 10 kilometrów ponad ziemią wynosi ono 198 milimetrów = 263,3 milibara; na wysokości 20 kilometrów — 21 milimetrów = 54,5 milibara; na wysokości 30 kilometrów — zaledwie 8,6 milimetra — 11,4 milibara. Cyklon — burza wirowa o sile huraganu. Czeluskin półwysep — najdalej na północ wysunięty cypel lądu azjatyckiego, odkryty w XVIII wieku przez porucznika Czeluskina, jednego z uczestników Wielkiej Wyprawy Pół nocnej. Dryf lub dryfowanie — swobodne przesuwanie się przedmiotu po powierzchni wody pod wpływem prądów i wiatrów. Dryfujące lody pokrywają prawie całą powierzchnię Pó! nocnego Oceanu Lodowatego. Szybkość dryfu lodów pod wpływem wiatrów jest pięćdziesięciokrotnie mniejsza niż szybkość samego wiatru. Dzień polarny — na obu półkulach globu ziemskieg poza kręgiem polarnym (66°33’ szerokości) w lecie słońce ni zachodzi w ciągu całej doby przez pewną określoną ilość dni. W miarę posuwania się ku biegunowi okres dnia polarnego staje się coraz dłuższy. Np. pod 78° szerokości północnej — 13 dni. Na samym biegunie, to jest pod 90 równoleżnikiem, słońc wznosi się nad horyzontem bez przerwy w ciągu 180 dni i 1 godzin. Edredon — gatunek kaczek żyjący na wybrzeżach północnych mórz, rzadko zapuszczających się w głąb lądu. Zamieszkuje wybrzeża Arktyki, poczynając od Grenlandii aż po Now Ziemię. Puch edredonowy używany jest do wyrobu kołder, lek kich a ciepłych ubrań na wyprawy polarne itp. Elektron — po grecku bursztyn — najmniejsza cząstek elektryczności ze znakiem ujemnym. Elektrony są częściami atomu, w którym wirują wokół dodatnio naładowanego jądra. Eksplorator — odkrywca. Erozja — rozmywanie, żłobienie przez wodę powierzchni ziemi. Eskimosi — jedno z plemion zamieszkujących Arktykę liczy w sumie trzydzieści kilka tysięcy ludzi rozrzuconych n wielkich przestrzeniach lodowych, od Grenlandii aż po Cieśnin Beringa. Falomierz — przyrząd używany w radiotechnice do mierzenia długości fali, na której pracuje odbiornik lub nadajnik. Farad — jednostka pojemności elektrycznej. Dla oznaczeni pojemności kondensatorów stosuje się jednostki mniejsze: mikrofarad = 1/1.000.000 część farada lub pikofarad = 1/1.000.00 część mikrofarada. Fiord — wąska, bardzo długa, często o wysokich brzegach zatoka morska, charakterystyczna dla brzegów Norwegii. Fonia lub radiofonia — porozumiewanie się głosem przez radio w odróżnieniu od radiotelegrafu, gdzie tekst nadaje się alfabetem Morsego. Galwanometr — przyrząd do mierzenia bardzo słabych prądów elektrycznych. Geofizyka — nauka o globie ziemskim i otaczającej go atmosferze. Geograficzna szerokość i długość — Obwód kuli ziemskiej podzielony jest na równiku na 360 części, które nazywamy stopniami geograficznymi. Koła przeprowadzone równolegle do równika noszą nazwę równoleżników i służą do określania szerokości geograficznej. Od równika, który przyjmujemy jako równoleżnik zerowy, obliczamy na północ i południe szerokość geograficzną. Oba bieguny naszego globu leżą pod 90° szerokości północnej i południowej. Linie wielkich kół, które prowadzimy przez równik i obydwa bieguny ziemi, noszą nazwę południków i służą do określania długości geograficznej. Przyjęto obecnie, że południk zerowy przebiega przez Obserwatorium Astronomiczne w Greenwich (Anglia). Od tego punktu na wschód i zachód obliczamy długość geograficzną. Każdej miejscowości na kuli ziemskiej odpowiada jeden tylko, jedyny punkt na siatce krzyżujących się ze sobą równoleżników i południków. Stopień geograficzny dzieli się na 60 minut geograficznych, a każda minuta na 60 sekund geograficznych. 1 stopień geograficzny odpowiada około 111 km. Geologia — nauka o tworzeniu się i budowie skorupy globu ziemskiego oraz o rozwoju życia zwierząt i roślin na ziemi. Golfstrom — prąd morski, zwany także Zatokowym, niesie masy nagrzanej wody z Zatoki Meksykańskiej poprzez Atlantyk do Północnego Oceanu Lodowatego. Gdyby nie wpływ Golfstromu, Norwegia byłaby pokryta lodem podobnie jak Grenlandia, leżąca na tej samej wysokości geograficznej. Goniometr — lub radiogoniometr — odbiornik radiowy z anteną w formie ramy, pozwalający na dokładne określenie kierunku przychodzenia fal radiowych. Najsilniejszy sygnał poszukiwanej stacji słychać po dokładnym nastawieniu anteny w kierunku stacji nadawczej. Określając kierunki przychodzenia fal radiowych z dwu stacji, możemy określić własne położenie. Grawitacja — właściwość wzajemnego oddziaływania na siebie (przyciągania) mas — prawo ogólnego ciążenia. Grawitacja nie jest jednakowa na całej kuli ziemskiej. Pomiary grawitacyjne mają wielkie znaczenie dla poznania głębokich warstw naszego globu. Grenlandia — największa na globie ziemskim wyspa o powierzchni 2.176.000 km2, podobna do głębokiego talerza wypełnionego lodem. Grubość pokrywy lodowej na Grenlandii sięga 3.000 m. Jedynie pasy przybrzeżne południowy i południowo-wschodni, stanowiące około 1/10 powierzchni wyspy, uwalniają się spod śniegu na krótki okres lata polarnego. Harpun wielorybniczy — oszczep żelazny w formie strzały, zakończony ruchomymi hakami, połączony ze statkiem grubą liną. Do wyrzucania takiego harpuna o wadze 60-80 kilogramów używa się specjalnych armat. Zastrzały harpuna są to ruchome haki, znajdujące się w głowicy harpuna. Zastrzały te otwierają się po wybuchu granatu i nie pozwalają na wyrwanie się ostrza harpuna z ciała zwierzęcia. Hydrografia — dział geografii poświęcony badaniu i opisywaniu wód powierzchni globu ziemskiego. Hydrologia — część geofizyki, nauka o wodzie i jej ruchu na kuli ziemskiej. Inklinometr — przyrząd wskazujący wychylenie od linii pionowej. Islandia — wyspa na północnym Atlantyku. Łagodność swego klimatu zawdzięcza wpływowi Golfstromu. Jonosfera — warstwa atmosfery na wysokości od 100 do 400 kilometrów nad powierzchnią globu ziemskiego, o wielkiej przewodności elektrycznej wywołanej jonizacją gazów wchodzących w skład powietrza przez promieniowanie słoneczne, kosmiczne i in. Na wysokości stu kilometrów ponad ziemią przewodnictwo powietrza jest miliard razy większe niż w warstwach przyziemnych atmosfery i odpowiada przewodnictwu warstwy miedzi o grubości jednego metra. Dzięki tej właściwości jonosfery fale radiowe o pewnej określonej długości odbijają się od niej jak od wklęsłego zwierciadła metalowego, co jest z kolei przyczyną rozchodzenia się fal radiowych dookoła globu ziemskiego. Stan jonosfery, a co za tym idzie rozchodzenie się fał radiowych, zmienia się pod wpływem wielu różnorodnych czynników (pora dnia, noc, dzień, intensywność występowania plam na słońcu itp.). Na podstawie pomiarów stanu jonosfery dokonywanych w wielu punktach globu ziemskiego można opracować prognozę stanu pogody. Prognoza ta pozwala przewidzieć na 2 do 3 miesięcy naprzód, na jakiej długości fali lub w jakiej porze doby utrzymywać można łączność radiową między różnymi punktami. Kardan — urządzenie do zawieszania, które pozwala na utrzymanie w pozycji poziomej jakiegoś aparatu, jakkolwiek zewnętrzna obudowa znajduje się w ciągłym ruchu. Wszystkie chronometry morskie zawieszane są na przegubie kardana, dzięki czemu zegar znajduje się stale w pozycji poziomej mimo kołysania statku. Karskie Morze — zwane „Lodownią Północy” — zajmuje ogromny obszar około 852.000 km2 na wschód i południowy wschód od Nowej Ziemi. Cała jego powierzchnia pokryta jest olbrzymimi masami pływających pól lodowych, przez które statki nie mogły przedostać się w ciągu długich wieków. Poczynając od 1928 r. okres nawigacyjny na Morzu Karskim, trwający zaledwie 35 dni w ciągu całego roku, został dwukrotnie przedłużony dzięki zastosowaniu łamaczy lodów, które przeprowadzają słabsze statki transportowe i transportowo-pasażerskie przez najtrudniejsze miejsca. Dzięki ciągłemu postępowi techniki okres nawigacyjny na Morzu Karskim trwa obecnie ponad 100 dni w roku. Kartografia — nauka o mapie geograficznej i sposobach jej wykonania. Katapulta — urządzenie do wyrzucania ciężarów na odległość. W technice morskiej katapulty używa się do przerzucania lin na tonący lub z tonącego statku. Po linach przeciąga się ludzi i sprzęt. Kenion lub kanion — głęboki jar, głęboki wąwóz górski o stromych zboczach, wyżłobionych przez rzekę. Kil — zwany inaczej stępką — belka lub szyna konstrukcyjna, biegnąca przez całą długość spodu statku i stanowiąca jakby jego kręgosłup. Kompas — przyrząd do wyznaczania kierunków świata za pomocą igły magnetycznej wskazującej kierunek bieguna magnetycznego. Kondensator — tu: urządzenie do gromadzenia elektryczności; składa się z dwu lub wielu płytek metalowych oddzielonych od siebie materiałem izolacyjnym. Korozja — zniszczenie, wygryzienie, wyżarcie tkanek spowodowane procesami gnilnymi. W technice korozją nazywa się zżeranie metali przez rdzę (wodorotlenek żelaza) na skutek procesów chemicznych lub elektrochemicznych. Krąg polarny — patrz: biegunowe koło. Kuter — niewielki statek rybacki lub pomiarowy z masztem i motorem. Lapończycy — koczownicze plemię pochodzenia mongolskiego, zamieszkujące północną część Europy i zajmujące się głównie hodowlą renów. Lofoty — wyspy leżące wzdłuż wybrzeży norweskich pod 68° szerokości geograficznej. Słyną z wielkich łowisk śledzi. Luk — otwór ładunkowy lub zejściowy prowadzący w głąb statku. Łamacz lodów — statek o specjalnej budowie oraz bardzo silnych maszynach służący do torowania drogi wśród lodów dla statków słabszych. Największy na świecie łamacz lodów zbudowano w 1938 r. w Związku Radzieckim (pojemność 10.000 ton, a siła maszyn 10.000 KM). Magneto — niewielka prądniczka elektryczna ze stalowymi magnesami stałymi, służąca do wytwarzania iskry elektrycznej w silnikach wybuchowych, np. benzynowych. Magnetograf — przyrząd zapisujący zmiany w polu magnetycznym ziemi. Magnetolog — człowiek zajmujący się magnetyzmem ziemskim. Manilla — lina skręcona z włókna rośliny rosnącej na Wyspach Filipińskich. Lekka i mocna, lina ta nie tonie w wodzie. Mercator Gerhard — geograf i kartograf flamandzki, żyjący w XVI wieku, jeden z twórców podwalin geografii matematycznej. Mapy sporządzane według rzutu Mercatora charakteryzują się tym, że wszystkie południki przecinają się ze wszystkimi równoleżnikami pod kątem prostym. Na mapach tych zarysy mórz i lądów, w miarę zbliżania się do biegunów ziemi, są zniekształcone. W tak zwanym rzucie Ptolemeusza, opracowanym na początku naszej ery i używanym często jeszcze dziś, linie południków przecinają linie równoleżników pod pewnym kątem, gdyż wszystkie wychodzą, tak jak jest w rzeczywistości, z jednego punktu — z bieguna geograficznego. Meteorologia — część geofizyki, nauka o zjawiskach zachodzących w atmosferze, mających wpływ na klimat i na pogodę. Mikroamperomierz — patrz: amperomierz. Mila morska — miara długości równa 1,852 metrom. Nauen — radiostacja niemiecka, nadająca sygnały radiowe, które pozwalają na dokładne sprawdzenie chodu chronometrów. Nawigator — oficer służby pokładowej wyznaczający kurs statku na podstawie map, obserwacji astronomicznych itp. Nefoskop Bessona — przyrząd służący do określania szybkości przesuwania się chmur oraz do wyznaczania niektórych czynników pewnych form zorzy polarnej. Noc polarna — okres, w którym słońce w ciągu całej doby nie wznosi się ponad horyzont i ziemia nie jest oświetlona bezpośrednio promieniami słonecznymi. Pełna noc polarna zaczyna się pod 73°5’ szerokości północnej. Pod 82 równoleżnikiem noc polarna trwa 132 dni, a na samym biegunie słońce nie wschodzi w ciągu 178 dni i 14 godzin. Noniusz czasowy — 61 lub 59 sygnałów radiowych nadanych w ciągu 1 minuty. Pozwala na sprawdzenie chodu chronometra z dokładnością do 1/10 sekundy. Nowa Ziemia — leży na przedłużeniu Gór Uralskich ku północy. Składa się z dwóch wielkich wysp, przedzielonych wąską cieśniną Matoczkin Szar. Obie wyspy, o łącznej długości około 1000 km i szerokości 100 km, oddzielają Morze Barentsa od Morza Karskiego. Nową Ziemię zamieszkują obecnie w kilkunastu punktach rybacy i łowcy zwierząt polarnych. Poza tym pracują tam teraz stale 4 radzieckie stacje naukowe. Rokrocznie Nowa Ziemia odwiedzana jest przez liczne wyprawy naukowe, które odkryły na niej między innymi wielkie bogactwa kopalne. Oceanografia — dział geografii fizycznej zajmujący się wszechstronnym badaniem mórz na kuli ziemskiej. Peleng — kąt zawarty między strzałką kompasu a kierunkiem, w którym widać obserwowany przedmiot (punkt) na wodzie lub lądzie. Pelengować lub brać peleng znaczy ustalać ten właśnie kąt. Ustalanie kątów dwu lub więcej przedmiotów wyznacza na mapie własne położenie statku. Plankton — zespół jednokomórkowych drobnoustrojów zwierzęcych i roślinnych żyjący w powierzchniowych warstwach wody morskiej. Plankton unosi się biernie lub też wykonuje słabe ruchy, które nie mogą przeciwstawiać się ruchowi wody. Stanowi pokarm dla wielorybów oraz wielu różnych gatunków ryb. Od ilości planktonu zależy życie w morzach. Pluwiometr — przyrząd służący do mierzenia ilości opadów deszczu lub śniegu. Pomiary głębokości mórz — Najprostszym przyrządem służącym do pomiarów stosunkowo niewielkich głębokości jest zwykły lot, czyli sonda ręczna. Składa się ona z zawieszonego na lince ciężarka ołowianego, mającego na końcu wgłębienie, które przed wyrzuceniem sondy do morza wypełnia się gęstym, lepkim łojem. Łój ten umożliwia przylepianie się próbek dna do sondy, co pozwala zorientować się w ogólnym charakterze osadów dennych. Przy większych głębokościach do pomiarów służy dźwigarka. Na bębnie jej nawinięty jest stalowy cienki drut. W miarę opuszczania się sondy w dół specjalny licznik wskazuje głębokość. Przy dużych głębokościach nie wyczuwa się uderzeń sondy o dno z powodu dużego ciężaru samej linki stalowej. Wobec tego dźwigarkę zaopatruje się w hamulec automatyczny, regulujący szybkość opadania sondy i notujący moment jej uderzenia o dno. Przy mierzeniu największych głębokości, chcąc zabezpieczyć się przed ewentualnym pęknięciem linki podczas wyciągania z wody, stosuje się często kule albo kilka ruchomych pierścieni metalowych, automatycznie spadających z sondy po zetknięciu się z dnem. Tym samym zmniejsza się wydatnie jej ciężar podczas wyciągania. Linie na mapie łączące punkty równych głębokości w jakimś zbiorniku wody (ocenie, morzu, rzece itd.) nazywamy izobatami. Najnowocześniejsza metoda pomiarów głębokości morza opiera się na zasadzie echa. Fale ultradźwiękowe, wysyłane przez aparat-nadajnik, po odbiciu się od dna morskiego powracają do odbiornika, który wskazuje głębokość marzą w metrach. Północny Ocean Lodowaty — patrz: Arktyka. Prognoza — przewidywanie, przepowiadanie, oparte na pewnych przesłankach. Np. prognoza pogody, prognoza przebiegu pogody itp. Prymus — maszynka naftowa do gotowania. Przebicie izolacji — Materiały izolujące używane w elektrotechnice, jak guma, mika, porcelana itp. w zależności od swej jakości i grubości są przeznaczone do pracy przy pewnym napięciu elektrycznym; gdy napięcie to wzrasta z jakichkolwiek powodów, wówczas może nastąpić tzw. „przebicie izolacji”, pociągające za sobą zwarcie (krótkie spięcie) między przewodami lub między przewodem a obudową (masą) urządzenia elektrycznego. Przekaźnik — urządzenie elektryczne składające się z elektromagnesu i ruchomych kontaktów, służące do włączania z odległości jakiegoś przyrządu elektrycznego, np. maszyny elektrycznej, lamp oświetleniowych lub sygnalizacyjnych itp. Pyrheliograf — samopiszący przyrząd, służący do pomiarów ilości ciepła słonecznego na powierzchni ziemi. Radiometeorologia — nowoczesny dział meteorologii, zajmujący się badaniem związków między rozchodzeniem się fal elektromagnetycznych, wywołanych wyładowaniami atmosferycznymi (piorunami), a pogodą. Radiosondaż — automatyczny pomiar ciśnienia, temperatury oraz wilgotności wysokich warstw atmosfery dokonywany za pomocą przyrządów meteorologicznych połączonych z niewielkim radionadajnikiem. Całe urządzenie, wagi około 1 kilograma, wznosi się w powietrze na baloniku. Twórcą pierwszej radiosondy był w r. 1926 uczony radziecki, profesor Mołczanow. Reda — osłonięty przed wiatrem obszar wód przed wejściem do portu. Refrakcja — załamanie promieni świetlnych w warstwach powietrza o różnej gęstości. Promienie słońca znajdującego się pod horyzontem po zachodzie, załamując się w grubych warstwach powietrza, zmieniają kierunek i oświetlają jeszcze powierzchnię ziemi. Rudolfa Wyspa — najdalej na północ wysunięta wyspa w archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. Rufa — tylna część statku. Rybitwa — ptak morski spotykany często w Arktyce. Większość gatunków rybitw żyje w klimacie umiarkowanym. Rybitwa popielata, gnieżdżąca się w Arktyce, z nastaniem nocy polarnej opuszcza nadbrzeżne skały i odlatuje na południe, osiągając okolice bieguna południowego, gdzie panuje wówczas lato. Potem powraca znów do Arktyki na okres dnia polarnego. Ta pogoń za słońcem jest uważana za najdłuższy przelot spotykany wśród ptaków. Sekstans — precyzyjny kątomierz nawigacyjny; służący do obserwacji wysokości gwiazd lub słońca ponad horyzontem w celu wyznaczenia szerokości geograficznej. Sibirakow — łamacz lodów, który w 1932 roku pierwszy przepłynął jednym rejsem Przejście Północno-Wschodnie, wsdiuż północnych wybrzeży Syberii. Podróż Sibiriakowa stała się przełomem w historii opanowania tej trasy morskiej przez człowieka. Spektroskop — przyrząd służący do badania widma światła. Główną częścią składową spektroskopu jest pryzmat, który rozszczepia przechodzące przez niego promienie świetlne na barwy składowe. Sterowiec — balon napędzany silnikami, mający urządzenia do sterowania. Synoptyka — dział meteorologii zajmujący się opracowywaniem prognozy pogody na podstawie map, na których naniesione są znakami umownymi wyniki obserwacji rozmaitych elementów pogody, jak np. temperatury, ciśnienia, rodzaju chmur czy szybkości oraz kierunków wiatrów. Mapy takie nazywamy mapami synoptycznymi. Na podstawie analizy tych map opracowuje się prognozę szczegółową na okres 24 godzin, a w niektórych razach prognozę bardziej ogólną na przeciąg od 5 do 7 dni. Instytut Hydrologiczno-Meteorologiczny w Moskwie opracowuje obecnie prognozy długoterminowe na okres 30 dni. S/S — skrót nazwy angielskiej: steam ship, co znaczy: statek parowy. Skrót M/S, motor ship, oznacza statek motorowy. Szalupa — ratunkowa łódź morska, żaglowa, parowa lub motorowa. Szelf — próg kontynentalny, czyli przybrzeżna mielizna, spadająca od głębokości 200 m i należąca pod względem geograficznym do lądu. Tuż poza szelfem dno oceanu gwałtownie spada w dół. Szpicbergeński Archipelag — zwany Svalbardem, położony na północ od Norwegii, jest krajem polarnym najbliższym naszego kontynentu. Na największej wyspie archipelagu zwanej Szpicbergenem Zachodnim, o powierzchni 39.400 km2 czynne są obecnie dwie kopalnie wysokogatunkowego węgla. Zniszczone przez faszystów w czasie wojny, zostały odbudowane i zmodernizowane przez Związek Radziecki. Szpicbergen jest poza tym miejscem wypadowym wielu wypraw polarnych. Sztorm — bardzo silny, nieraz długotrwały wiatr na morzu. Szybkość wiatru dochodzi podczas sztormu do 29 metrów na sekundę, to jest 11° w skali Beauforta. Teodolit — geodezyjny kątomierz, pozwalający z dużą precyzją wyznaczać kąty poziome i pionowe. Geodezja — nauka zajmująca się badaniem pomiarów ziemi i ukształtowaniem jej powierzchni. Termograf — przyrząd służący do ciągłego zapisywania zmian temperatury powietrza. Topografia — część geodezji zajmująca się rzeźbą (wyglądem) terenu. Transformator — elektryczny przyrząd służący do podnoszenia lub obniżania napięcia prądu zmiennego. Trap — ruchome schodki, pomost na statku. Trawler — niewielki statek rybacki, przystosowany do łowienia ryb specjalną siecią lub też służący do wyławiania min. Triangulacyjny punkt — punkt pomocniczy przy pomiarach powierzchni ziemi, np. przy sporządzaniu map. Warstwa Kendly-Heaviside — zjonizowana warstwa rozrzedzonego powietrza na wysokości około 100 kilometrów ponad ziemią, od której odbijają się elektromagnetyczne fale radiowe. Nazwa warstwy tej pochodzi od nazwisk jej odkrywców. Wariometr — przyrząd używany w radiotechnice do płynnej zmiany indukcyjności. Składa się zazwyczaj z dwóch cewek indukcyjnie sprzężonych. Wiatromierz — przyrząd meteorologiczny służący do wskazywania szybkości lub kierunku wiatru. Wiatromierz Wilda — składa się z klinu kierunkowego, który ustawia się wzdłuż strugi wiatru, wskazując w ten sposób jego kierunek. Szybkość wiatru wskazuje płytka metalowa, której kąt wychylenia jest proporcjonalny do szybkości wiatru. Najprostszy ten typ wiatromierza ustawia się na słupie o wysokości 10 metrów na wszystkich stacjach meteorologicznych. Wielka Ziemia — tak nazywają polarnicy przebywający w Arktyce ojczysty ląd. Pojęcie to nie istnieje w geografii. Wolt — jednostka siły elektromotorycznej — różnica potencjałów — napięcie elektryczne. Woltomierz — przyrząd służący do mierzenia różnicy potencjałów (napięcia) między dwoma punktami sieci elektrycznej. Wrangla Wyspa — leży na Morzu Czukockim pod 70° szerokości północnej. W 1932r. założono tam stację polarną wyposażoną w radiostację. Ziemia Franciszka Józefa — archipelag składający się z kilkudziesięciu wysp i wysepek leżących między 79°45’ a 81°50’ szerokości północnej i między 42° a 65° długości wschodniej. Najdalej na północ wysunięta Wyspa Rudolfa leży w odległości niecałych 900 km od bieguna północnego. Od 1932 r. pracuje na niej stała radziecka stacja badawcza. Zjawisko zmrokowe — związane jest z odbiciem przez cząstki powietrza promieni słońca znajdującego się pod horyzontem po zachodzie. Zmrok astronomiczny — trwa przez okres, w którym słońce obniża się od 7° do 16° poniżej horyzontu. Wówczas następuje ciemność. Zmrok cywilny — okres po zachodzie lub przed wschodem, w którym słońce znajduje się powyżej 7° pod horyzontem. Redaktor Barbara Walczyna Państwowe Wydawnictwo „Nasza Księgarnia” Warszawa 1966 r. Wydanie VI Nakład 50.000 4 205 egz. Ark. wyd. 17. Ark. druk. 16. Papier gazet. ki. VII, 60 g, rola 84 cm. Oddano do składania 2.11.55. Podpisano do druku 15.3.56 Druk ukończono 27.3.56. 1 Szczegóły patrz w książce A. i Cz. Centkiewiczów pt. „Na podbój Arktyki”. 2 Objaśnienia znajdują się na końcu książki. 3 Dr Czesław Białobrzeski — profesor fizyki teoretycznej na Uniwersytecie Warszawskim, prof. Dr. Antoni Bolesław Dobrowolski — były dyrektor Państwowego Instytutu Meteorologicznego w Warszawie, dr Janusz Groszkowski — profesor radiotechniki na Politechnice Warszawskiej, dyrektor Instytutu Radiotechnicznego, prof. Stefan Hłasko-Hłasek — dawny dyrektor Państwowego Instytutu Meteorologicznego w Warszawie i były kierownik obserwatoriów w Pawłowsku i w Tyflisie, dr Stanisław Kalinowski — profesor fizyki na Politechnice Warszawskiej i dyrektor Obserwatorium Magnetycznego W Świdrze, dr Władysław Smosarski — profesor meteorologii na Uniwersytecie w Poznaniu. 4 Patrz str. „Mała kronika Wyspy Niedźwiedziej”. 5 Mowa tu o akcji, jaką prowadził „Ilustrowany Kurier Codzienny” z Krakowa przeciwko wyprawie i jej organizatorom (np. nr 148 z 30 maja 1932 r.). 6 Instytut Prognozy Pogody dla Północnej Norwegii. 7 Historia akcji ratowniczej mającej na celu ściągnięcie ze skały Malygina opisana jest w książce A. i CzT Centkiewiczów pt. „W lodach Eisfiordu”. 8 Opis pracy i życia na statku myśliwskim znajdzie czytelnik w książce Cz. Centkiewicza pt. „Biała foka”. 9 Opis wyprawy znajdzie czytelnik w książce Cz. Centkiewicza pt. „Czeluskin”. 10 Opis wyprawy do bieguna północnego w 1937 r. znanej jako wyprawa Papanina, znajdzie czytelnik w książce A. i Cz. Centkiewiczów pt. „Zdobywcy bieguna północnego”. 11 Opis następnej podróży znajdzie czytelnik w książce Cz. Centkiewicza pt. „Biała foka”. ?? ?? ?? ?? Czesław Centkiewicz Wyspa Magiel i Wichrów - 82 -