Lien Merete - Zapomniany Ogród 10 - Egerhøi

Szczegóły
Tytuł Lien Merete - Zapomniany Ogród 10 - Egerhøi
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Lien Merete - Zapomniany Ogród 10 - Egerhøi PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Lien Merete - Zapomniany Ogród 10 - Egerhøi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Lien Merete - Zapomniany Ogród 10 - Egerhøi - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Merete Lien Egerhøi Z języka norweskiego przełożyła Marta Petryk Strona 2 Rozdział 1 E m i l y miała w r a ż e n i e , że leży wśród c i e m n o ś c i na d n i e morza. Ból zniknął, głosy umilkły. D o o k o ł a pa­ nowała cisza. Otworzyła oczy i w y s o k o nad m i e j s c e m , gdzie leżała, dostrzegła światło, k t ó r e wzywało ją do siebie. Na p r ó b ę poruszyła r ę k a m i i nogami, poczuła, że da r a d ę p o p ł y n ą ć do góry. C i a ł o było jej p o s ł u s z n e i E m i l y unosiła się ku p o w i e r z c h n i p o p r z e z czarną, z i m n ą w o d ę . W n a s t ę p n e j chwili w y p ł y n ę ł a na świat­ ło d z i e n n e . - O b u d z i ł a się! P o c z u ł a czyjeś ręce, k t ó r e wycierały jej czoło wil­ g o t n ą ściereczką. - M o j e d z i e c k o ! - k r z y k n ę ł a E m i l y i poczuła, że p a n i k a ogarnia ją niczym p o t ę ż n a fala. Stara służąca pochyliła się nad E m i l y i popatrzyła na nią ze w s p ó ł c z u c i e m w oczach. - T y m r a z e m nie było to pani p i s a n e - p o w i e ­ działa. Jej głos był n i e s k o ń c z e n i e łagodny, a ręce, k t ó r e gładziły czoło Emily, niosły p o c i e c h ę . - T a k i e jest życie. N i e k a ż d e m u z i a r e n k u d a n e jest z a k i e ł k o w a ć . Bóg tak chciał. - G d z i e jest G e r h a r d ? - P a n L i n d e m a n n i d o k t o r są u starszej p a n i . P a n L i n d e m a n n nie wie jeszcze... - B a b k a ! J a k ona... - N i e w i e m y , co się z nią dzieje. N i e wzywałyśmy d o k t o r a ani p a n a L i n d e m a n n a , p o n i e w a ż było już za p ó ź n o . D o k t o r nie zdołałby p a n i p o m ó c . Strona 3 E m i l y zrozumiała. N a p o d ł o d z e leżało zakrwawio­ ne prześcieradło, a przy drzwiach stało wiadro. Stra­ ciła d z i e c k o . Stara służąca pogłaskała ją po czole. - Straciłam dwójkę, z a n i m urodził się mój pierw­ szy s y n e k . To się zdarza. U w a ż a m , że lepiej jest stracić d z i e c k o , z a n i m się urodzi niż później. C z ę s t o są za słabe, by żyć, te m a l e ń s t w a , k t ó r e o d c h o d z ą do Boga, n i m ujrzą światło dnia. E m i l y p r z e ł k n ę ł a ślinę. C z u ł a suchość w ustach i słaby ból w p o d b r z u s z u . - B a b k a - powiedziała z n ó w . - J a k ona się czuje? - C ó ż , starsza p a n i miała atak serca. I tak żyje d ł u ż e j niż większość ludzi. Z o b a c z y m y , co z nią bę­ dzie. K i e d y wybije jej godzina, Bóg powoła ją do siebie. W s z y s t k o powróciło: zwierzenia b a b k i i kartki z d z i e n n i k a starego d o k t o r a Stanga. Służące, k t ó r e rozmawiały o D i n i e . E m i l y z a m k n ę ł a oczy i w d y c h a ­ ła ciężki, s ł o d k a w y zapach unoszący się w pokoju. N i e wierzyła w klątwy, lecz słowa służących wciąż dźwięczały jej w uszach. E m i l y czuła się tak, j a k b y o b l e p i ł o ją coś złego i b r u d n e g o . Z tego, co mówiły dziewczęta, w y n i k a ł o , ż e s t o s u n k i m i ę d z y G e r h a r ­ d e m a D i n ą n i e były tak d o b r e , jak on by sobie t e g o życzył. E m i l y usłyszała s k r z y p n i ę c i e drzwi. O t w o r z y ł a oczy i zobaczyła, że stoi w nich czuwająca d o t y c h c z a s przy niej k o b i e t a . - Z o b a c z ę , co ze starszą p a n i ą - powiedziała - za­ p y t a m , czy d o k t o r ma teraz czas, ż e b y p a n i ą obejrzeć, pani L i n d e m a n n . - Zawołaj m o j e g o m ę ż a . - E m i l y spróbowała u n i e ś ć się na łóżku, ale ciało nie było jej p o s ł u s z n e i o p a d ł a z p o w r o t e m . - Jeśli tylko b a b k a go nie po­ trzebuje! - G e r d a w ł a ś n i e wyszła - powiedziała j e d n a Strona 4 z dziewcząt, k t ó r e zostały w pokoju. - N i e usłyszy pani. G e r d a . T a k i e i m i ę nosiła k o b i e t a , która jak m a t ­ ka pocieszała E m i l y . D z i e w c z y n a , która się o d e ­ zwała, była j e d n ą z tych siedzących w t e d y przy łóżku i rozmawiających o D i n i e . T e r a z pochylała się n a d t o b o ł k i e m z pościelą. D r u g a d z i e w c z y n a złapała wiadro. E m i l y została sama. Jej ciało było ciężkie jak z oło­ wiu, a oczy s a m e się zamykały, chociaż p r ó b o w a ł a trzymać je o t w a r t e . M u s i a ł a chwilę o d p o c z ą ć . P r z e ­ spać się. - Daj jej spać. O b c y m ę s k i głos wdarł się w sen E m i l y i ją o b u ­ dził. - M o g ę ją zbadać, gdy się o b u d z i . N a j p i e r w coś zjedzmy. M i e l i ś m y dziś ciężką p r z e p r a w ę . M o r z e by­ ło w z b u r z o n e . Kto to powiedział? G ł o s m ó w i ą c e g o nie był n i e ­ znajomy. E m i l y z t r u d e m otworzyła oczy. - Straciłaś d z i e c k o , E m i l y . P r z y k r o mi. T o był Victor. C o o n sobie wyobraża? C z y ż b y uważał, że ma p r a w o informować ją o t y m , co sama d o b r z e wiedziała i tak b o l e ś n i e odczuwała? - Co z babcią? - spytała cicho. - Emily! Ukochana! G e r h a r d p o d b i e g ł do łóżka, ale Victor zatrzymał go r u c h e m ręki. - M u s z ę ją z b a d a ć . P r o s z ę p o c z e k a ć na zewnątrz, panie Lindemann. Wzbierający g n i e w d o d a ł E m i l y sił. N i e pozwoli się badać, nie j e m u ! - J a k się czuje babcia? - spytała p o n o w n i e . - Starsza p a n i E g e b e r g przeżyje, jeżeli Bóg p o ­ zwoli. Miała a t a k serca, teraz śpi. M ó w i m y j e d n a k o tobie, E m i l y . K i e d y zaczęło się krwawienie? Strona 5 - Dzisiaj. - D l a c z e g o nic nie powiedziałaś? - zapytał Victor. - Byłeś u babci, k i e d y się zaczęło. - O n a jest j u ż stara. Ty i d z i e c k o byliście waż­ niejsi. - C z y m o g ł e ś mi p o m ó c ? - N i e . Było za p ó ź n o . Skinęła głową. - Z o s t a w m n i e samą z m ę ż e m . - J a k tylko cię z b a d a m . - N i e chcę, żebyś mnie dotykał! - Co ty mówisz? - Victor S t a n g sprawiał w r a ż e n i e g ł ę b o k o wstrząśniętego. - W ł a ś n i e to, co słyszysz. N i e c h c ę , ż e b y ś m n i e badał. - Na litość boską, E m i l y ! Straciłaś d u ż o krwi, jes­ t e m tu j a k o twój lekarz. - N i e ! N i e p o tym, jak p o t r a k t o w a ł e ś p a n n ę J e p - pesen. Victor obrócił się do Gerharda. - Histeryzuje - powiedział, rozkładając ręce. - M o j e żona nie jest histeryczką, d o k t o r z e S t a n g . Wręcz p r z e c i w n i e . W e d ł u g m n i e sprawia w r a ż e n i e spokojnej i o p a n o w a n e j . Proszę wyjść. Służące przy­ niosą coś do j e d z e n i a i picia. - Straciłaś d z i e c k o - powtórzył Victor. - M u s z ę . . . Spojrzała mu w oczy. - To się zdarza wielu k o b i e t o m , n i e p r a w d a ż ? - No tak. - Victor obruszył się na te słowa. - Oczy­ wiście, że tak, ale... - A ile z nich b a d a p ó ź n i e j lekarz? Myślę, że n i e w i e l e . T y l k o czas m o ż e m n i e uleczyć. Idź już. - Pozwól przynajmniej zaaplikować sobie proszki na sen - p o w i e d z i a ł t r o c h ę spokojniej. E m i l y p o t r z ą s n ę ł a głową. P a m i ę t a ł a , c o m a t k a m ó ­ wiła o lekarstwach, k t ó r e o b y d w i e dostały po pró­ bie m o r d e r s t w a w h o t e l o w e j piwnicy. M a t k a użyła Strona 6 określenia „ t r u c i z n a " i dodała, że to właśnie o w e lekarstwa, a nie s a m o przeżycie o d e b r a ł y E m i l y pa­ mięć. - Z a s n ę b e z proszków, jeżeli w ogóle p o t r z e b u j ę snu. Zobaczyła, że G e r h a r d w y p r o w a d z a z izby protes­ tującego Victora. P o t e m m ą ż wrócił, usiadł na skraju łóżka, pochylił się i d e l i k a t n i e ją przytulił. - T a k mi przykro - wyszeptała. - N a s z e dziecko... Mieliśmy... - P o s ł u c h a j , E m i l y . Ty j e s t e ś dla m n i e najważ­ niejsza! Kiedy G e r d a p o w i e d z i a ł a mi, co się stało, w p a d ł e m w p a n i k ę . M y ś l a ł e m , że cię u t r a c i ł e m , że nie żyjesz. P r z y s i ę g a m , E m i l y , w y d a w a ł o mi się w t e ­ dy, że moje życie t e ż się skończyło. J e s t e ś dla m n i e wszystkim. W s z y s t k i m ! E m i l y poczuła łzy p ł y n ą c e jej po policzkach. Pła­ kała z żalu za d z i e c k i e m , k t ó r e g o j u ż nie było, i d l a t e ­ go, że tak b a r d z o kochała G e r h a r d a . Ścisnął jej d ł o n i e w swoich. - M o ż e m y jeszcze m i e ć d z i e c k o . D u ż o dzieci. M a m y d u ż o czasu, nie m u s i m y się spieszyć. Liczy się tylko to, że m a m y siebie. E m i l y uniosła r ę k ę i pogłaskała m ę ż a po policzku. Kochała go za to, co w ł a ś n i e powiedział. N i e mogła powtórzyć p l o t e k służących, postawić go w obliczu t e g o n i e p r a w d o p o d o b n e g o przypusz­ czenia, że ją o k ł a m a ł . D e c y d u j ą c się na m a ł ż e ń s t w o z G e r h a r d e m , wiedziała o D i n i e i miała swoje po­ dejrzenia. J e d y n a sprawa, która ją nurtowała, to sy­ n o w i e t a m t e j . N i e mogli p r z e c i e ż być d z i e ć m i G e r ­ harda? T o b r z e m i ę b y ł o b y zbyt ciężkie d o u n i e ­ sienia. E m i l y z t r u d e m p r z e ł k n ę ł a ślinę. - J a k czuje się babcia? C z y myślisz, że wyjdzie z tego? - J e s t jeszcze za w c z e ś n i e , by o t y m w y r o k o w a ć , Strona 7 ale myślę, że tak. C z e p i a się życia z ę b a m i i p a z u r a m i , poza t y m jest silna. E m i l y p r z y t a k n ę ł a . Z d a w a ł a sobie j e d n a k sprawę, że babka może niedługo umrzeć. J e d n a k Caroline obiecała jej, że b ę d z i e żyć do czasu n a r o d z i n dziedzi­ c a E g e r h ø i . T o miał być c h ł o p i e c . T e r a z w s z y s t k o o d s u n ę ł o się w n i e o k r e ś l o n ą przyszłość. Życie, k t ó r e nosiła pod s e r c e m , w y c i e k ł o z niej wraz z krwią. E m i l y i G e r h a r d o w i d a n e było tylko tych kilka szcze­ gólnych tygodni, najpierw p r z e p e ł n i o n y c h nieśmiałą nadzieją, później r a d o s n y m o c z e k i w a n i e m . T e r a z w s z y s t k o się skończyło. E m i l y poczuła u k ł u c i e w sercu. - C z y źle zrobiłam, odsyłając Victora? - zapytała. G e r h a r d zaprzeczył r u c h e m głowy i l e k k o się uśmiechnął. - Ś w i e t n i e cię r o z u m i e m . Wiesz, co o n i m myślę. G d y tylko z n ó w staniesz n a nogi, z n a j d z i e m y i n n e g o lekarza. Sprawdzi, czy w s z y s t k o z tobą w p o r z ą d k u . T y m c z a s e m musisz d b a ć o siebie, wysypiać się i wy­ poczywać. - M o ż e d o k t o r B a c h e m ó g ł b y tu przyjść? Wydaje się s y m p a t y c z n y i troskliwy. - T o dobry p o m y s ł . D o k t o r B a c h e mówił, ż e c h ę t ­ n i e sprawdzi, czy stosuję się do jego zaleceń. - C ó ż to za p o c z ą t e k m a ł ż e ń s t w a - powiedziała cicho E m i l y . - N a j p i e r w twój w y p a d e k , a teraz to. G e r h a r d nachylił się i pocałował ją w czoło. - T e r a z m o ż e być już tylko lepiej, nie ma co do t e g o wątpliwości. - U ś m i e c h n ą ł się z p r z y m u s e m . - M a m y siebie nawzajem. T y l k o to się liczy. - O b y Bóg zachował babcię przy życiu jeszcze przez kilka lat. - O b y . Miała atak serca, bo z d e n e r w o w a ł a się za­ c h o w a n i e m Ivana Wilsego. T e r a z musi m i e ć spokój, nie w s p o m i n a j m y jej o d z i e c k u , d o p ó k i nie poczuje się silniejsza. Strona 8 Emily przytaknęła. - C z y myślisz, że d z i e n n i k starego d o k t o r a Stanga zawiera informacje, k t ó r e mogłyby skłonić Wilsego do rezygnacji z E g e r h ø i ? - Kto wie? Być m o ż e . C a r o l i n e wyraźnie miała taką nadzieję. Z o b a c z y m y , czy strony z d z i e n n i k a n a p r a w d ę istnieją i czy zawierają informacje, k t ó r e mogą s k o m p r o m i t o w a ć naszego d o b r e g o a d w o k a t a Wilsego. - Z m a r t w i się, że straciłam d z i e c k o . - Z pewnością, ale znosiła już silniejsze ciosy. N i e p o w i n n a ś z b y t n i o p r z e j m o w a ć się jej u c z u c i a m i i p r a g n i e n i a m i . Przecież spełniliśmy jej najważniej­ sze ż y c z e n i e . M i e s z k a m y tutaj, na Egerhøi razem z nią. Ale to jest nasze życie i to my oczekiwaliśmy dziecka. To ty j e s t e ś w najgłębszej żałobie. D z i ę k u ­ ję Bogu, że d a n e mi było cię zachować. C h c ę cie­ bie, z d z i e c k i e m l u b bez, t a k właśnie jest, Emily. Musisz o t y m w i e d z i e ć . U c i e s z ę się, jeśli b ę d z i e m y k i e d y ś m i e ć dziecko, ale m o g ę żyć b e z niego. N i e musisz dawać mi dziedziców. Ofiarowałaś mi swoją miłość. E m i l y poczuła wzbierający płacz. G e r h a r d otarł łzę z jej policzka i z n ó w ją pocałował. - Płacz - szepnął. - D o b r z e ci to zrobi. P a m i ę t a j j e d n a k , że c o k o l w i e k się stanie, b ę d z i e m y razem. I że m a m y siebie. E m i l y z a m k n ę ł a oczy. Z n ó w o g a r n ę ł o j ą z m ę c z e ­ nie. P r a w d o p o d o b n i e straciła d u ż o krwi, tak jak p o ­ wiedział Victor. Musiała się przespać, aby o d z y s k a ć siły. Bez jego lekarstw. Wystarczała jej miłość G e r ­ harda. On dawał jej siłę. P a n n a J e p p e s e n czuła, że serce bije jej jak młot, l e k k o szumiało jej w uszach. Victor był tutaj, w t y m d o m u ! P r z e s u n ę ł a ręką po policzku i poczuła p o d Strona 9 palcami wilgoć. N i e przyszedł t u j e d n a k d o niej. Starał się jej u n i k a ć od czasu, gdy powiedziała m u , że o c z e k u j e jego dziecka. Powoli zrobiła parę kroków, przyciskając ręce do piersi, by u s p o k o i ć bicie serca. D z i e c k o poruszyło się gwałtownie, p r a w d o p o d o b n i e w y c z u ł o jej n i e p o k ó j . P a d a ł o i wiało tak s a m o jak w t e d y , gdy ujrzała Victora po raz pierwszy. Świat jest tak niesprawied­ liwie urządzony, pani L i n d e m a n n straciła swe dziec­ ko, a ona błagała Boga, aby uwolnił ją od życia, k t ó r e się w niej pojawiło. O d d a ł a swoje oszczędności babie, która utrzymywała, że u m i e wywołać p o r o n i e n i e , ale to nie p o m o g ł o . D z i e c k o rosło i kopało, miało urodzić się za kilka miesięcy. P a n i L i n d e m a n n n a t o m i a s t p r a g n ę ł a p o t o m k a . M o g ł a z a p e w n i ć m u ś w i e t n e wa­ runki, mógł żyć o t o c z o n y miłością rodziców, a z cza­ s e m przejąłby w s p a n i a ł y dwór. P a n n a J e p p e s e n o p a d ł a na krzesło. Myślała o swo­ jej przyszłości. Starsza pani leżała n i e p r z y t o m n a , słu­ żące mówiły, że to atak serca lub udar. Co się z nią stanie, jeśli starsza pani u m r z e ? P a n n a J e p p e s e n pełniła obowiązki d a m y d o towarzystwa. E m i l y L i n d e m a n n nie b ę d z i e jej potrzebowała. P a n n a J e p p e s e n p o d n i o s ł a się z wysiłkiem, po­ deszła do drzwi i przyłożyła do nich u c h o . N a s ł u ­ chiwała dobiegających odgłosów. Boże, czy to jego głos? Wciąż go kochała, t ę s k n i ł a za n i m o k a ż d e j porze. D z i e c k o z n ó w się poruszyło. G d y się urodzi, być m o ż e Victor z m i e n i zdanie. Ma tylko dwie córki - bliź­ niaczki. Jeśli urodzi się syn, n i e c h ę ć Victora roztopi się jak ś n i e g na w i o s n ę . K i e d y zobaczy, jak bardzo mały p o d o b n y jest d o niego, zacznie myśleć c a ł k i e m inaczej. O p a r ł a się p l e c a m i o drzwi i poczuła, że serce t ł u c z e się jej w piersi. Słyszała, jak m ó w i o n o o Victo- rze i k o b i e c i e o i m i e n i u Aasta von G e t z , bogatej Strona 10 w d o w i e . M ó w i o n o , że ci dwoje mają się pobrać. To musiały być plotki. P a n i von G e t z jest stara, ludzie gadają, że ma prawie czterdzieści lat. N i e m o ż e za­ t e m dać Victorovi z d r o w e g o syna. Dziedziczyła jed­ nak z p e w n o ś c i ą po s w y m m ę ż u , s z w e d z k i m szlach­ cicu. Być m o ż e Victora skusiły pieniądze? Miał swoje słabości, p a n n a J e p p e s e n wiedziała o t y m lepiej niż k t o k o l w i e k inny. Poza t y m pozostawał pod w p ł y w e m swojej o k r o p n e j , nieżyczliwej teściowej. Zadrżała na myśl o wszystkich o h y d n y c h k ł a m s t w a c h , którymi pani Beyler zatruła u m y s ł Victora. O j c e m oczekiwa­ n e g o przez p a n n ę J e p p e s e n dziecka miał być w e d ł u g pani Beyler pijany marynarz. Jak chrześcijanka mogła wymyślić takie k ł a m s t w o ? M u s i porozmawiać z Victorem, znaleźć go, za­ n i m o n pójdzie d o d o m u . Wyjrzała przez o k n o . P o ­ w i n n i s p o t k a ć się na n a b r z e ż u , we d w o r z e stale otaczali go ludzie. M u s i c i e p ł o się ubrać i ukryć w którejś z szop. G d y on się t a m pojawi, zawoła go. Zwróci się do niego „ d o k t o r z e S t a n g " i powie, że zasłabła. W t e d y Iver - czy k t o t a m ma p r z e w i e ź ć Victora łodzią - nie zdziwi się, czego t e ż ona c h c e od doktora. T a k , t a k właśnie m u s i zrobić. P a n n a J e p p e s e n znalazła swój płaszcz i wyszła na zewnątrz, by czekać. Marzła. D l a c z e g o Victor nie n a d c h o d z i ? D a w n o za­ p a d ł już mrok. Latarnia, którą wzięła ze sobą, stała, migocząc i rzucając niewielki krąg światła na skrzynie i worki, znajdujące się w c i e m n e j szopie. C h y b a Vic­ tor nie miał zamiaru nocować na Egerhøi? Wiatr m o c n o u d e r z a ł w ścianę, od fiordu d o c h o d z i ­ ł o h u c z e n i e morza. P a n n a J e p p e s e n miała wrażenie, że czas się zatrzymał. T a m ! P o p r z e z wiatr usłyszała głosy. O b y to tylko był o n ! I ż e b y nie miał złego h u m o r u . Jej plan wydawał się lepszy w d o m u niż teraz, gdy czekała tu w samotności. To o n ! Poznała j e g o głos, poczuła, że jej ciało drży. Strona 11 Z m u s i ł a się do przejścia kilku k r o k ó w w s t r o n ę drzwi. Victor w j e d n e j ręce trzymał torbę lekarską, w drugiej parasol. P r z e d n i m szedł Iver z p o c h o d n i ą . P o d r ó ż do d o m u nie b ę d z i e przyjemna. B i e d n y Victor nie lubił morza, tak łatwo dostawał mdłości. - Doktorze Stang! O b r ó c i ł się g w a ł t o w n i e , walcząc z parasolem w sil­ nych porywach wiatru. U ś m i e c h n ę ł a się z czułością. Jak m o ż n a wybrać się w taką p o g o d ę na n a b r z e ż e z p a r a s o l e m ! T y p o w y Victor - z u p e ł n i e p o z b a w i o n y zmysłu p r a k t y c z n e g o . - Kto to? - zapytał. W tej samej chwili wiatr po­ rwał mu parasol i miotał n i m po wzgórzu. Victor zaklął i p o b i e g ł za n i m . - D o k t o r z e Stang, p o t r z e b u j ę p o m o c y . Z r o b i ł o mi się słabo i n i e d a m rady dojść do d o m u . Skuliła się p o d jego s p o j r z e n i e m , g d y ją rozpo­ znał. Rzucił spojrzenie w k i e r u n k u Ivera i potrząsnął głową. - I d ź do d o m u - w y c e d z i ł przez zęby. - P o t r z e b u j ę p o m o c y , d o k t o r z e S t a n g - powtórzy­ ła głośno. - M u s z ę z t o b ą porozmawiać - d o d a ł a ciszej. - To w a ż n e . Victor obrócił się do Ivera. - Z e j d ź do łodzi, c h ł o p c z e , m u s z ę zająć się chorą kobietą. P a n n a J e p p e s e n cofnęła się do szopy, a Victor podążył za nią. - D o b r a j e s t e ś - wysyczał. - Co l u d z i e powiedzą? - U d a ł a m chorą. Iver nic n i e zauważył. Victor zaśmiał się z i m n y m , ostrym ś m i e c h e m . - N i c n i e rozumiesz, Camillo. T e r a z , gdy m a m się ożenić, nie m o g ę sobie pozwolić na l u d z k i e g a d a n i e . - O ż e n i ć się? P r z e c i e ż w głębi serca wiesz, że to twojego d z i e c k a o c z e k u j ę ! T o c h ł o p i e c , j e s t e m p e w ­ na. Urodzi się w maju. B ę d z i e w i o s e n n y m dziec­ kiem. Strona 12 - R o z m a w i a l i ś m y na t e n t e m a t wiele razy, C a m i l - lo! T o nie jest moje d z i e c k o . J e s t e m b e z p ł o d n y . N i e m o g ę m i e ć więcej dzieci. - Ale ja nie b y ł a m z n i k i m i n n y m . Jeśli d z i e c k o nie jest twoje, to stał się c u d . - N i e b ą d ź b e z c z e l n a ! D o b r z e ci z a p ł a c i ł e m . - D l a c z e g o zapłaciłeś z p o w o d u dziecka, skoro nie jest twoje? - spytała z g n i e w e m , który dawał jej siłę. O n musi z r o z u m i e ć ! M u s i d o n i e g o d o t r z e ć ! O n n a p r a w d ę nie jest zły. - P o n i e w a ż mieszkałaś w m o i m d o m u , p o n i e w a ż ja j e s t e m z a m o ż n y m c z ł o w i e k i e m , a ty u b o g ą guwer­ n a n t k ą . R o z u m i e s z ? Z d o b r e g o serca d a ł e m pienią­ d z e na c i e b i e i twoje d z i e c k o do czasu konfirmacji. T a k n a p r a w d ę zapłacił, p o n i e w a ż zmusiła g o d o t e g o E m i l y L i n d e m a n n . O n a i starsza pani E g e b e r g . - K o c h a m cię, Victorze! U r o d z ę twojego syna! - N i e wiesz, co mówisz. M a m się ożenić. - Z panią von G e t z ? - To nie twoja sprawa, ale tak, z nią. - O n a jest stara! - N i e bądź bezczelna, mała d z i w k o ! M a m dość tego, że oczerniasz m n i e w m o i m w ł a s n y m mieście. Ty i twoja m o r a l n o ś ć ! D l a c z e g o nie wyjedziesz? M a s z dość p i e n i ę d z y , by zacząć n o w e życie gdzie indziej. Z p e w n o ś c i ą znajdziesz m ę ż c z y z n ę , który dla p i e n i ę d z y w e ź m i e cię r a z e m z d z i e c k i e m . J e s t e ś p r z e c i e ż ł a d n ą dziewczyną. - N i e wiesz, co mówisz, Victorze! T w o j a teściowa zatruła c i u m y s ł . T y nie j e s t e ś t a k i ! M ę ż c z y z n a , k t ó ­ rego k o c h a m , nie m o ż e być zły! M u s i s z o d e s ł a ć ją do domu! - T o jest u k o c h a n a babcia moich córek. Poza t y m ona i Aasta to najlepsze przyjaciółki. D z i e c k o z n o w u się poruszyło. C z y ż b y usłyszało t w a r d e i o d p y c h a j ą c e słowa ojca? B i e d n a mała is­ totka! l.S Strona 13 - M u s z ę iść. Iver czeka. - N i e , nie o d c h o d ź ! - k r z y k n ę ł a z rozpaczą. - Bądź rozsądna, C a m i l l o ! Było n a m r a z e m d o b ­ rze, ale nie łączyło nas nic p o w a ż n e g o . O b o j e to wiedzieliśmy. G d y b y ś tylko nie zaszła w ciążę, mogli­ byśmy... - J e s t e ś l e k a r z e m ! P o w i n i e n e ś w i e d z i e ć , jak za­ b e z p i e c z y ć się przed ciążą. - T o nie t a k i e proste. P o s ł u c h a j , m a m pomysł. N a d z i e j a w y p e ł n i ł a ją niczym c i e p ł o w i o s e n n e g o słońca. - Tak? - Zarządca na Egerhøi to przystojny m ę ż c z y z n a . O ile w i e m , nie jest ż o n a t y ani związany z i n n ą kobietą. N i e rozumiała. - Na p e w n o dojdziesz z n i m do p o r o z u m i e n i a . Starsza pani E g e b e r g u m r z e przed k o ń c e m tygodnia. W t e d y w Egerhøi nie b ę d z i e j u ż dla ciebie miejsca. N i e myślisz chyba, ż e p a n i L i n d e m a n n z e c h c e , byś chodziła po d o m u z b r z u c h e m , gdy ona sama straciła swoje dziecko? Ty i zarządca... J a k t e ż on się nazywa? Wy dwoje m o ż e c i e pójść swoją drogą i wziąć g d z i e ś w dzierżawę mniejszy dwór. M o ż e c i e stworzyć włas­ ny d o m . Victor nie był sobą. J e g o myśli z a t r u t e zostały przez teściową i tę w d o w ę , z którą miał się o ż e n i ć . P a n n a J e p p e s e n zrobiła kilka k r o k ó w w j e g o kie­ runku. - Ż e n i s z się z nią tylko dlatego, że jest bogata! O n a jest stara i brzydka, Victorze! Pożałujesz tego, gdy u r o d z ę t w e g o syna! N i e zrozumiała do końca, co się stało. P o c z u ł a piekący ból na policzku i u p a d ł a do tyłu p o m i ę d z y worki. Victor stał n a d nią z twarzą c z e r w o n ą ze złości i u n i e s i o n ą ręką. - J u ż wystarczająco d u ż o z n i o s ł e m z twojej stro- Strona 14 ny! N a r z u c a ł a ś mi się i korzystałem z tego, póki nie z m ę c z y ł o m n i e twoje m a r u d z e n i e . D z i e c k o nie jest moje. - Potrząsnął głową. - N i e ź l e się urządziłaś! - rzucił z s a r k a z m e m . - N i e d ł u g o wyrzucą cię za drzwi. N i k t j u ż nie c h c e cię na Egerhøi, rozumiesz? Masz j e d n a k p i e n i ą d z e . P i e n i ą d z e i ciało, k t ó r y m m n i e skusiłaś. Poradzisz sobie. Obrócił się na pięcie i zniknął. Drzwi zatrzasnęły się, a p ł o m i e ń latarni gwałtownie zamigotał, z a n i m zgasł. Była sama. Strona 15 Rozdział 2 H e n n y skuliła się z e strachu. C z y zasnęła? N i e była t e g o c a ł k i e m p e w n a . W h o t e l u p a n o w a ł a cisza. Wszyscy goście j u ż wyjechali, lecz H e n n y przypusz­ czała, że Klara i Margit są w d o m u , choć ich nie słyszała. W głębi serca miała nadzieję, że były g d z i e ś blisko, lecz n i e odważyła się t e g o sprawdzić. N i e odważyła się rozebrać i położyć do łóżka, po­ n i e w a ż po wyjeździe Erlinga czuła l ę k i n i e p o k ó j . A jeśli Aron d o w i e się, że jest sama, i przyjdzie do niej? E r l i n g p o w i n i e n był z r o z u m i e ć , że t y m r a z e m H e n n y mówi p o w a ż n i e , i zabrać ją ze sobą. N i e m a l u p a d ł a m u d o kolan. Więcej nie mogła zrobić. Z r o ­ zumiała, że m a t k a jest dla n i e g o ważniejsza. P i ę k n a , tajemnicza Agnes wezwała go do siebie, a on p o j e c h a ł - znowu. D e s z c z u d e r z a ł o szyby, a wiatr zawodził w o k ó ł d o m u . H e n n y n i e wiedziała, czy E r l i n g jest jeszcze na p o k ł a d z i e s t a t k u , czy też j u ż d o t a r ł na miejsce. P o d n i o s ł a się i przeciągnęła zesztywniała od siedze­ nia. Być m o ż e tego wieczoru p o w i n n a c z u ć się spo­ kojna. W taką n i e p o g o d ę Aron nie przyjdzie. M o ż e czuć się b e z p i e c z n i e . Krążyła od o k n a do o k n a , wyglądając w c i e m n o ś ć , i wiedziała, że n i e zaśnie. W e w n ę t r z n y n i e p o k ó j spra­ wiał, że nie mogła sobie znaleźć miejsca. Usiadła i z n ó w wstała. Zaczęła się c z y m ś bawić, nasłuchując, lecz nie słyszała niczego poza w i a t r e m i d e s z c z e m . N i e . Usłyszała coś jeszcze. Kroki n a s c h o d a c h . T o na p e w n o Klara przyszła się usprawiedliwić. T e j nocy Strona 16 wolała nocować u n a r z e c z o n e g o , a nie w p o k o i k u za recepcją. S e r c e H e n n y zamarło. T o najzwyklejsza p o d s ł o ń c e m prośba, nie mogła o d m ó w i ć . N a w e t za c e n ę w ł a s n e g o życia nie przyznałaby się k u c h a r c e , że boi się zostać sama. W istocie nie bała się p r z e b y w a ć sama w d u ż y m h o t e l u . Bała się Arona. A t a k ż e włas­ nej słabości, która ogarniała ją w j e g o o b e c n o ś c i . Kroki zbliżyły się do jej drzwi. Na chwilę zapadła cisza. P o t e m rozległo się p u k a n i e . H e n n y wstała, wol­ no p o d e s z ł a do drzwi, zatrzymała się i zawahała. - C z y to pani, p a n n o L a u r i t z e n ? - T o ja. D o b r y B o ż e ! T o był Aron. J a k dostał się d o h o t e l u ? C z y znalazł Klarę albo Margit i poprosił o pokój na tę noc? W t a k i m razie któraś z nich była w pobliżu. Pomyślała, że musi kogoś zawołać, p o w i e d z i e ć , że Aron jest n i e b e z p i e c z n y i że trzeba go wyrzucić. - Otwórz! N i e odpowiedziała. Wstrzymywała oddech. - W i e m , ż e t a m jesteś, H e n n y . W p u ś ć m n i e ! - Mój mąż śpi - powiedziała w k o ń c u . - Wola­ ł a b y m g o nie b u d z i ć . M o ż e m y p o r o z m a w i a ć rano przy ś n i a d a n i u . - T w ó j mąż pożeglował na p ó ł n o c . Było jej n i e d o b r z e i czuła ciarki na skórze. - R o z m a w i a ł e m z d o k e r e m , który widział, jak twój mąż odpływa. O t w ó r z albo o b u d z ę cały d o m ! O b u d z ę ? Co miał na myśli? Kto go wpuścił? Przy­ warła ustami do dziurki od klucza. - Wracaj do swojego pokoju, A r o n ! J e s t p ó ź n o ! - N i e m a m pokoju. Zgadywała, że b a r d z o się niecierpliwi. W j e g o gło­ sie było coś groźnego, co wywoływało n i e p o k ó j i na­ p e ł n i ł o ją l ę k i e m . - W ł a m a ł e m się tu ze w z g l ę d u na c i e b i e i twoją o p i n i ę . N i k t nie wie, że tu j e s t e m , a drzwi są n i e ­ uszkodzone. Otworzyłem zamek wytrychem. Otwie- Strona 17 raj, z a n i m n a r o b i ę hałasu i o p o w i e m p o k o j ó w k o m , że spędziliśmy razem wieczór w twoim łożu m a ł ż e ń s k i m . H e n n y uniosła r ę k ę i chwyciła klucz. Obróciła go w z a m k u i patrzyła, jak porusza się k l a m k a . W n a s t ę p ­ nej chwili Aron był już w środku, z a m k n ą ł za sobą drzwi i przekręcił w z a m k u klucz, który n a s t ę p n i e schował d o k i e s z e n i . H e n n y była uwięziona. Patrzyli na siebie. D e s z c z i wiatr też j a k b y czekały, wstrzymując o d d e c h . - T ę s k n i ł e m za tobą, H e n n y . O s t a t n i e j nocy śni­ łem o tobie. Potrząsnęła głową. - N i e b ą d ź taka wystraszona. N i e w e z m ę cię siłą, nigdy t e g o nie z r o b i ł e m . H e n n y czuła s u c h o ś ć w u s t a c h i słyszała bicie swe­ go serca. - M y ś l ę , że twój mąż nie d b a o c i e b i e tak, jak p o w i n i e n . J e s t e ś c i e świeżo p o ślubie, n i e p r a w d a ż ? A on odjeżdża od ciebie. M u s i s z c z u ć się s a m o t n a , H e n n y . N i e znasz z b y t wielu ludzi w mieście. - Mam... - Kogo masz? J e s t e ś sama, tak jak ja. T w ó j mąż za d u ż o pije i idzie w swoją stronę, gdy jest mu tak wygodnie. Aron trzymał w ręce k a p e l u s z z s z e r o k i m r o n d e m . Położył go na krześle, p o t e m zdjął m o k r y płaszcz, z k t ó r e g o kapały k r o p l e wody, powiesił go, zrzucił b u t y i u ś m i e c h n ą ł się do H e n n y . Co takiego było w jego u ś m i e c h u ? N i e umiała t e g o nazwać. O c z e k i ­ w a n i e i p e w n e g o rodzaju arogancki triumf. Przypo­ m i n a ł jej d r a p i e ż n i k a , który igra ze swą z d o b y c z ą - j e d y n i e dla zabawy. W j e g o oczach wyczytała jed­ n a k coś jeszcze. P o ż ą d a n i e . Widziała, że jej p r a g n i e . Patrzył na nią w t e n szczególny sposób, który p a m i ę ­ tała aż za d o b r z e . - Jak... jak się tu dostałeś? - zapytała, j a k b y miało to teraz jakieś z n a c z e n i e . Strona 18 - Przecież mówiłem. Otworzyłem wytrychem drzwi tarasu. C h o d ź ! W e j d ź m y d o pokoju. M a s z coś do picia? - Nie. - Rzeczywiście, nie m o ż e s z m i e ć w d o m u takich rzeczy. T o zresztą b e z znaczenia. Wiesz, ż e nie po­ trzebuję alkoholu. Z n a l a z ł drogę do pokoju i usiadł na sofie. P r z e ­ chylił się do tyłu i odgarnął c z a r n e włosy z oczu. N i e spuszczał z niej w z r o k u . H e n n y usiadła na krześle przy stole, musiała za­ c h o w a ć dystans. D l a c z e g o nie krzyczała? D l a c z e g o nie zwymyślała go, grożąc w e z w a n i e m l e n s m a n a ? - Było n a m d o b r z e razem, H e n n y . J a k on śmiał? O n , który zniszczył jej życie! P o ­ zbierała się w k o ń c u i c h o ć z t r u d e m , mogła iść dalej. G d y b y j e d n a k nie pojawił się Erling, nie dałaby sobie rady. - W i e m , że nie zawsze b y ł e m dla c i e b i e dobry, lecz przeżyliśmy t e ż szczęśliwe chwile. T o była prawda. W ł a ś n i e n a t y m polegał p r o b l e m . Jej ciało t ę s k n i ł o za n i m , m i m o że tak p o d l e z nią postąpił - C h o d ź i usiądź o b o k m n i e , H e n n y . J e g o głos był słodki jak miód. P o w i e t r z e w pokoju drżało. H e n n y nie widziała wyraźnie, o d d y c h a ł a szyb­ ko i czuła żar rozlewający się po całym ciele. O dobry B o ż e ! C o teraz b ę d z i e ? Ostrzegała przecież Erlinga, błagała, by zabrał ją ze sobą. Jaki sens miało m a ł ż e ń ­ stwo, jeżeli m a ł ż o n k o w i e nie chronili się nawzajem? N i e traktowali się n a w z a j e m p o w a ż n i e ? Wyprostowała się i wzięła g ł ę b o k i o d d e c h . - Z n a m i k o n i e c , Aronie. G d y u m i e ś c i ł e ś m n i e w t y m o h y d n y m miejscu, g d z i e twoja matka... - Milcz, H e n n y ! - p o w i e d z i a ł w ł a d c z o Aron. - N i e m ó w nic złego o mojej m a t c e . Przyjęła cię Strona 19 z d o b r e g o serca. Co byś zrobiła w i n n y m w y p a d k u ? Ja nie m o g ł e m wyżywić c i e b i e i c h ł o p c a , nie w t e d y . - N i e mogłeś? N i e c h c i a ł e ś ! - H e n n y , życie jest ciężkie dla takich jak my, którzy nie urodzili się w c z e p k u . My m u s i m y sami troszczyć się o siebie już od dzieciństwa. Ż a d e n L i n ­ d e m a n n ani E g e b e r g nigdy t e g o nie z r o z u m i e . M u ­ siałem z d o b y ć p i e n i ą d z e . - Pieniądze? - Tak. Dla c i e b i e i naszego syna. Kłamał jak najęty, byle tylko z ł a m a ć jej opór. Z n a ­ ła go d o b r z e . - U w i o d ł e ś c ó r k ę właściciela z i e m s k i e g o dla m o ­ jego dobra? C z y to w ł a ś n i e c h c e s z mi wmówić? - T a k . M u s i e l i ś m y zarabiać tak, jak u m i e m y . T y u m a t k i , ja na swój własny s p o s ó b . D o s t a ł e m od ojca d z i e w c z y n y d u ż ą s u m ę za to, że z n i k n ę z L i n d - vig. T o były ł a t w e p i e n i ą d z e . G d y b y ś tylko nie zdra­ dziła m n i e i nie u c i e k ł a z E r l i n g i e m E g e b e r g i e m , m o g l i b y ś m y teraz m i e ć przy sobie Eilifa i m i e s z k a ć razem. H e n n y omal się nie roześmiała. Aron zawsze kła­ mał t a k przekonująco, jak g d y b y s a m wierzył w to, co m ó w i - w k a ż d y m razie w d a n y m m o m e n c i e . Robił n a p r a w d ę wszystko, aby p r z e p r o w a d z i ć swą wolę. Wiatr g w a ł t o w n i e u d e r z y ł w ścianę. H e n n y p o d ­ niosła się. - I d ź już, Aronie. W k o ń c u z r o z u m i a ł a m , k i m jes­ teś, i u d a ł o mi się uciec. D o b r z e mi z m ę ż e m . O n j e d n a k p o d s z e d ł d o niej, przyciągnął j ą d o siebie i g w a ł t o w n i e pocałował. - H e n n y , nie zniosę t e g o d ł u ż e j ! Każdej nocy pieszczę t w e ciało. M o j e ręce błąkają się wśród zim­ n y c h prześcieradeł, p o d c z a s gdy ja p ł o n ę z t ę s k n o t y i pożądania. Wciąż o t o b i e myślę. P a m i ę t a s z nasz pierwszy raz? Miałaś w t e d y z a l e d w i e szesnaście lat. Mogła p o w i e d z i e ć , że to p u s t e słowa, że Aron Strona 20 przecież pożądał tak wielu k o b i e t . Głos ją j e d n a k zawiódł. Drżała i czuła, że nogi zaraz o d m ó w i ą jej p o s ł u s z e ń s t w a . Aron m o c n o ją o b e j m o w a ł , przywarł d o niej b i o d r a m i . Ciało H e n n y p a m i ę t a ł o rozkosz, jaką dawał jej Aron. W s u n ą ł d ł o ń p o d jej b l u z k ę , k o n i u s z e k j ę z y k a wdarł się m i ę d z y jej wargi. H e n n y nie mogła mu się o p r z e ć . Wziął ją na ręce i zaniósł na sofę. T a m ją położył i wsunął r ę k ę p o d s p ó d n i c ę . N i e c h Bóg jej wybaczy! N i e mogła teraz powstrzy­ m a ć Arona. C z u ł a się tak, j a k b y o g r o m n a fala porywa­ ła ją do krainy rozkoszy. Drżała p o d palcami Arona, jej o d d e c h stawał się szybki i urywany, pojękując, wychodziła mu naprzeciw. Spojrzała mu w oczy i d o ­ strzegła w nich t r i u m f - lecz t a k ż e rozkosz. J e g o gwałtowną, i n t e n s y w n ą rozkosz. M o ż e to w ł a ś n i e sprawiało, że nie była w s t a n i e mu się o p r z e ć . Aron angażował się całą swoją istotą. Wiedział, czego H e n ­ ny p r a g n i e i czego pragnie on sam. N i e z a m y k a ł oczu, niczego nie ukrywał. Uniósł jej b l u z k ę i p r z e s u n ą ł k o n i u s z k i e m j ę z y k a p o c i e n i u t k i e j skórze. W t e d y m u p o m o g ł a i otworzyła się p r z e d n i m . Rozkosz warta była k a ż d e g o cierpienia. Aron miał rację, było im r a z e m d o b r z e , t a k ż e teraz. Została przez n i e g o na­ znaczona na całe życie, u d a w a n i e , że jest inaczej, nie ma s e n s u . U c i e c z k a okazała się d a r e m n a . E m i l y o b u d z i ł a się i n a t y c h m i a s t wróciły wspo­ m n i e n i a . Widziała, że jest j u ż rano. Wiatr i d e s z c z ustąpiły, a szare światło sączyło się przez firanki. P r z e p e ł n i a ł a ją p u s t k a . Na p r ó b ę położyła d ł o ń na b r z u c h u i poczuła się g ł ę b o k o zraniona - i pusta. Wyciągnęła r ę k ę - połowa łóżka, na której sypiał G e r h a r d , była zimna, a kołdra o d r z u c o n a na bok. E m i l y d ł u g o spała. Ktoś z a p u k a ł do drzwi i zajrzał do środka. T o była G e r d a . - C z y pani się obudziła? E m i l y l e k k o skinęła głową.