Le Guin Ursula - Opowieści orsiniańskie
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Le Guin Ursula - Opowieści orsiniańskie |
Rozszerzenie: |
Le Guin Ursula - Opowieści orsiniańskie PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Le Guin Ursula - Opowieści orsiniańskie pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Le Guin Ursula - Opowieści orsiniańskie Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Le Guin Ursula - Opowieści orsiniańskie Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Ursula Le Guin
Opowieści Orsiniańskie
Strona 3
Spis treści
Strona tytułowa
Fontanna
Kurhan
Rozmowy nocą
Droga na wschód
Bracia i siostry
Tydzień na wsi
An die Musik
Dom
Pani na Moge
Krainy wyobraźni
Strona 4
Fontanna
Wiedzieli, że dr Kereth być może spróbuje poprosić w Paryżu o azyl polityczny, ponieważ
dostarczyli mu do tego wystarczających powodów. Toteż w lecącym na zachód samolocie, w hotelu,
na ulicy, podczas spotkań, a nawet kiedy czytał referat na posiedzeniu sekcji cytologicznej, zawsze
towarzyszyły mu w pewnej odległości niewyraźne postacie, które można by wziąć za magistrantów
lub chorwackich mikrobiologów, lecz które nie miały nazwisk ani twarzy. Ponieważ obecność
doktora dodawała nie tylko splendoru delegacji jego kraju, ale i pewnego blasku władzom
(Spójrzcie, pozwoliliśmy przyjechać nawet jemu!), chciano, żeby pojechał, lecz nie spuszczano z
niego oka. Przyzwyczaił się do tego. W jego niewielkiej ojczyźnie można było stać się
niewidzialnym, jedynie zamierając w bezruchu, wyciszając głos, ciało, umysł. Zawsze był
człowiekiem niespokojnym, rzucającym się w oczy. Tak więc kiedy nagle szóstego dnia w trakcie
wycieczki prowadzonej przez przewodnika stwierdził, że się ulotnił, przez pewien czas był
zdezorientowany. Czy tylko idąc ścieżką, można osiągnąć własną nieobecność?
Zrobił to w bardzo dziwnym miejscu. W żółtych promieniach popołudniowego słońca żółcił się
za nim wielki, opuszczony, straszny dom. Na tarasach uwijały się tysiące wielobarwnych karłów, a
znajdujący się za nimi bladobłękitny kanał prowadził prosto w nierzeczywistą dal września.
Trawniki kończyły się kępami wysokich na trzydzieści metrów, szlachetnych, poważnych,
poprzetykanych złotem kasztanowców. Chodzili w cieniu tych drzew, po ścieżkach do konnej jazdy
należących do zmarłych królów, ale przewodnik wyprowadził ich z powrotem w słoneczny blask
trawników i marmurowych płyt. Prosto przed nimi biły z fontann wysoko w powietrze lśniące
kolumny wody. Pulsowały i śpiewały w świetle nad marmurowymi misami. Błahe, ładne pokoje
pałacu, wielkiego niczym miasto, w którym nikt nie mieszkał, obojętność szlachetnych drzew
będących jedynymi odpowiednimi mieszkańcami ogrodu zbyt rozległego dla ludzi, dominacja jesieni
i przeszłości – wszystko to plusk wody ujmował we właściwe proporcje. Fonograficzne głosy
przewodników milkły, fotograficzne oczy oprowadzanych widziały. Fontanny strzelały w górę,
spadały radośnie w dół i spłukiwały śmierć.
Działały czterdzieści minut. Potem zamierały. Tylko wielcy królowie mogli sobie pozwolić na
uruchomienie Wielkich Fontann Wersalu i żyć wiecznie. Republiki muszą zachowywać własne
proporcje. Zatem strzeliste białe pióropusze wody zająknęły się. Piersi nimf wyschły, usta bogów
rzek ziały czernią.
Potężny głos wody wzbijającej się w górę, a potem spadającej w dół zmienił się w urywane,
kaszlące westchnienia. Wszystko się skończyło i każdy przez chwilę stał w samotności. Adam Kereth
odwrócił się i ujrzawszy przed sobą ścieżkę, ruszył nią ku drzewom, oddalając się od marmurowych
tarasów. Nikt za nim nie poszedł, i właśnie w tej chwili dr Kereth zbiegł, chociaż wcale nie zdawał
sobie z tego sprawy.
Popołudniowe słońce przeplatało się ciepłymi plamami z cieniami leżącymi na ścieżce, a przez
światło i cień szli, trzymając się za ręce, chłopak i dziewczyna. Daleko za nimi podążał samotnie
Adam Kereth, a po policzkach ciekły mu łzy.
Po chwili cienie się rozbiegły i kiedy Adam podniósł wzrok, nie zobaczył ani ścieżki, ani
kochanków, a jedynie ogrom delikatnego światła, a pod nim mnóstwo kulistych drzewek w
drewnianych donicach. Doszedł na taras przed oranżerią. Na południe od tego wyniosłego punktu
zobaczył tylko las, Francję niczym rozległy las w jesiennym zmierzchu. Nie grały już rogi,
wypłaszające z kryjówki wilki czy dziki na królewskie polowanie – nie ostała się już żadna duża
Strona 5
zwierzyna łowna. Jedynymi tropami w tym lesie były ślady stóp młodych kochanków, którzy
przyjechali autobusem z Paryża, przespacerowali się wśród drzew i zniknęli.
Nie mając żadnego szczególnego celu i nadal nie zdając sobie sprawy z tego, że zbiegł, Kereth
powoli zawrócił szerokimi V ścieżkami w kierunku pałacu, który w zapadającym zmierzchu nie był
już żółty, lecz bezbarwny, niczym skalne urwisko nad plażą, kiedy opuszczają ją ostatni plażowicze.
Zza niego docierał stłumiony hałas przypominający huk rozbijających się fal – to silniki autobusów
turystycznych, wyruszających w drogę powrotną do Paryża. Kereth zatrzymał się. Między milczącymi
fontannami przemykały po tarasach nieliczne małe postacie. Z daleka dobiegł kobiecy głos wołający
dziecko, żałosny niczym wołanie mewy.
Mając już sprecyzowany cel, Kereth odwrócił się i nie patrząc za siebie, czujny i wyprostowany
jak ktoś, kto właśnie coś ukradł – ananasa, portmonetkę, bochenek chleba – z lady i ukrył to pod
płaszczem, ruszył wielkimi krokami z powrotem w półmrok między drzewa.
– To jest moje – powiedział głośno do wysokich kasztanowców i dębów, niczym złodziej
wśród policjantów. – To jest moje! – Francuskie dęby i kasztanowce zasadzone dla arystokracji nie
odpowiedziały na to gwałtowne, republikańskie twierdzenie wypowiedziane w obcym języku.
Niemniej jednak zamknęła się wokół niego ich ciemność, milcząca, spiskowa ciemność wszystkich
lasów, w których ukrywali się uciekinierzy.
Nie spacerował po zagajniku długo, jakąś niecałą godzinę – bramy zamykano na noc, a on nie
chciał zostać uwięziony w Wersalu. Nie po to tu jest. Więc nim zapadła noc, podszedł bliżej
tarasów, nadal wyprostowany i spokojny jak jakiś król czy klepto-man, i obszedł ogromne, blade
nadmorskie urwisko o licznych oknach, a potem przeszedł się po wybrukowanej plaży.
Prychał tam jeszcze jeden autobus, niebieski, a nie szary, którego się bał. Jego autobus już
odjechał. Odjechał, pogrążył się w morzu wraz z przewodnikiem, jego kolegami, rodakami,
mikrobiologami, szpiegami. Odjechał, oddając mu Wersal w posiadanie. Siedzący nad nim na
ogromnym koniu, zniekształcony z tak bliskiej odległości Ludwik XIV dowodził istnienia absolutnych
przywilejów. Kereth podniósł wzrok na twarz z brązu, na duży, brązowy, burboński nos, tak jak
dziecko patrzy na swego starszego brata z miłością i szyderstwem. Wyszedł za bramę. W kafejce po
drugiej stronie drogi prowadzącej do Paryża jego siostra podała mu wermut na zakurzonym, zielonym
stoliku pod sykomorami. Z południa, od lasów wiał wiatr niosący noc i jesień, i podobnie do
wermutu jego woń była gorzkawa od zapachu suchych liści.
Jako wolny człowiek poszedł na podmiejską stację wybraną przez siebie drogą, o wybranej
przez siebie porze, sam kupił sobie bilet i sam wrócił do Paryża. Nikt, nawet on sam, nie wie, na
jakiej stacji wysiadł z metra ani gdzie wałęsał się po mieście, będąc zbiegiem. O jedenastej w nocy
stał przy balustradzie Mostu Solferino: niski czter-dziestosiedmiolatek w tandetnym garniturze, wolny
człowiek. Patrzył, jak na czarnej powierzchni spokojnie płynącej rzeki drżą światła mostów. W górze
i w dole jej biegu na obu brzegach mieściły się azyle: siedziba rządu Francji, ambasady amerykańska
i angielska. Idąc na most, przechodził obok nich wszystkich. Może było już zbyt późno w nocy, żeby
do nich wejść. Stojąc pośrodku mostu, między lewym i prawym brzegiem, pomyślał: Nie ma już
żadnych kryjówek. Nie ma tronów, nie ma wilków ani dzików – wymierają nawet afrykańskie lwy.
Jedynym bezpiecznym miejscem jest zoo.
Nigdy jednak nie zależało mu szczególnie na bezpieczeństwie, a teraz pomyślał, że nie zależy mu
też na ukrywaniu się, bo znalazł coś lepszego: swoją rodzinę, swoje dziedzictwo. Tutaj wreszcie
spacerował po ogrodzie nadnaturalnej wielkości, ścieżkami, po których chodzili przed nim jego
koronowani starsi bracia. Po czymś takim nie może przecież schronić się w zoo. Przeszedł przez
most, wrócił do hotelu, idąc pod ciemnymi łukami Luwru. Wiedział teraz, że jest jednocześnie i
Strona 6
królem, i złodziejem, a więc wszędzie znajduje się u siebie i do ojczyzny kieruje go zaledwie
wierność. Bo cóż innego powinno w dzisiejszych czasach kierować człowiekiem? Królewskim
krokiem przeszedł obok agenta tajnej policji siedzącego w hotelowym westybulu, ukrywając pod
marynarką ukradzione, niewyczerpalne fontanny.
Strona 7
Kurhan
Ośnieżoną drogą zeszła z gór noc. Ciemność pochłonęła wioskę, kamienną wieżę twierdzy
Vermare, kurhan przy drodze.
Zaległa kąty pomieszczeń twierdzy, rozsiadła się pod wielkim stołem i na każdej krokwi,
czekała za plecami każdego z mężczyzn siedzących przy kominku.
Gość zajmował najlepsze miejsce, narożne siedzenie wystające z jednej strony kominka
czterometrowej szerokości.
Gospodarz, Freyga, pan twierdzy, hrabia Montayny, siedział wraz z pozostałymi na obmurzu
paleniska, chociaż bliżej ognia niż niektórzy z nich. Skrzyżował nogi, duże dłonie oparł na kolanach i
spokojnie patrzył w ogień. Rozmyślał o najgorszej chwili swego dwudziesto trzyletniego życia – o
wyprawie myśliwskiej nad górskie jezioro Malafrena trzy jesienie temu.
Prześladował go widok cienkiej barbarzyńskiej strzały, sterczącej z gardła ojca, wspominał, jak
wyciskał kolanami zimne błoto, klęcząc obok niego w trzcinach, w kręgu mrocznych gór. Włosy ojca
lekko falowały w wodzie jeziora. On sam miał w ustach dziwny posmak, posmak śmierci, jakby
polizał spiż. Teraz też czuł smak spiżu. Nasłuchiwał głosów kobiet w pomieszczeniu nad głową.
Gość, wędrowny kapłan, opowiadał o swych podróżach. Pochodził z Solariy leżącego na
południowych nizinach. Mówił, że nawet kupcy mieszkają tam w domach z kamienia. Baronowie
mają pałace i srebrne talerze i jedzą pieczoną wołowinę. Wasale i służący hrabiego Freygi chłonęli
jego słowa z otwartymi ustami. Freyga, który słuchał dla zabicia czasu, zmarszczył czoło. Gość
zdążył już ponarzekać na stajnie i na zimno, na baraninę podawaną na śniadanie, obiad i kolację, na
zaniedbany stan kaplicy w Ver-mare, na sposób, w jaki odprawiano w niej mszę.
– Arianizm! – mruknął, wciągając powietrze i żegnając się. Staremu ojcu Egiusowi powiedział,
że wszystkie dusze w Vermare są potępione, bo wierni otrzymali heretycki chrzest. – Arianizm,
arianizm! – krzyczał.
Trzęsący się ze strachu ojciec Egius myślał, że arianizm to diabeł, i usiłował wyjaśnić, że nikt
w jego parani nigdy nie był nawiedzony z wyjątkiem jednego z baranów hrabiego, który miał jedno
oko żółte, a drugie niebieskie, i który ducnął brzemienną dziewczynę tak, że poroniła, ale pokropili
go święconą wodą, po czym nie sprawiał już więcej kłopotów, właściwie jest dobrym
reproduktorem, a dziewczyna, która poczęła dziecko poza stanem małżeńskim, poślubiła zacnego
chłopca z Bary i powiła mu pięciu małych chrześcijan, co roku jednego.
– Herezja, cudzołóstwo, ignorancja! – grzmiał obcy kapłan. Teraz, zanim zjadł barana
zarżniętego, przyrządzonego i podanego rękoma heretyków, modlił się przez dwadzieścia minut.
Czego on chce? – pomyślał Freyga. Czyżby w zimie spodziewał się wygód? Czyżby z tym
swoim "arianizmem" uważał, że są poganami? Na pewno nigdy nie widział poganina – tych małych,
smagłych, strasznych ludzi z Malafreny i dalej położonych wzgórz. Na pewno nigdy nie wypuszczano
ku niemu pogańskich strzał. To nauczyłoby go różnicy między poganami i chrześcijanami, pomyślał
Freyga.
Kiedy wydawało się, że gość na razie zakończył przechwałki, Freyga odezwał się do chłopca,
który leżał przy nim, opierając podbródek na dłoni:
– Zaśpiewaj nam coś, Gilbercie.
Chłopiec uśmiechnął się, usiadł i od razu zaczął śpiewać wysokim, delikatnym głosem:
Król Aleksander wyruszył na bój, Złotą zbroje przywdział Aleksander, Złote miał nagolenniki i
wielki hełm, Pancerz cały miał z kutego złota. Odziany w złoto nadciągał król, Chrystusa przyzwał,
Strona 8
przeżegnał się Wśród wzgórz o zmierzchu. Naprzód armia króla Aleksandra Ruszyła na koniach,
wielkie zastępy W dół ku równinom Persji, By nieść śmierć i kieskę, za królem szli Wśród wzgórz o
zmierzchu.
Długa recytacja ciągnęła się monotonnie. Gilbert rozpoczął w środku historii i skończył ją także
w środku, na długo przed śmiercią Aleksandra "wśród wzgórz o zmierzchu". Nie miało to żadnego
znaczenia, bo wszyscy znali tę pieśń od początku do końca.
– Dlaczego każesz chłopcu śpiewać o pogańskich królach? – zapytał gość.
Freyga uniósł głowę.
– Aleksander był wielkim chrześcijańskim królem.
– Był Grekiem, poganinem i bałwochwalcą.
– Bez wątpienia znasz trochę inną pieśń, niż my – rzekł uprzejmie Freyga. – Tak jak myją
śpiewamy, są w niej słowa: "Chrystusa przyzwał, przeżegnał się".
Na twarzach niektórych z jego ludzi widać było uśmiechy.
– Może twój służący zechce nam zaśpiewać lepszą pieśń – dodał Freyga, jego uprzejmość
bowiem była szczera.
Sługa kapłana bez specjalnej zachęty zaczął śpiewać nosowym głosem kań tyczkę o świętym,
który przez dwadzieścia lat mieszkał nie rozpoznany w domu swego ojca, gdzie dostawał do jedzenia
odpadki. Freyga i wszyscy jego domownicy słuchali zafascynowani. Rzadko trafiały do nich nowe
pieśni. Śpiewak jednak urwał, słysząc dziwne, przenikliwe wycie dobiegające z zewnątrz komnaty.
Freyga zerwał się na równe nogi, wpatrując w ciemność. Spostrzegł jednak, że jego ludzie nie
poruszyli się, że siedzą w milczeniu, spoglądając na niego. Z pomieszczenia na górze ponownie
dobiegł niewyraźny skowyt. Młody hrabia usiadł.
– Dokończ swą pieśń – rzekł.
Sługa kapłana odklepał resztę utworu byle jak. Kiedy skończył, zapanowała cisza.
– Zrywa się wiatr – odezwał się ktoś cicho.
– Ciężką zimę mamy.
– Kiedy wczoraj szedłem przez przełęcz z Malafreny, śnieg miałem po uda.
– To ich sprawka.
– Czyja? Ludzi gór?
– Pamiętasz tę wypatroszoną owcę, którą znaleźliśmy zeszłej jesieni? Kass powiedział wtedy,
że to zły znak. Chciał powiedzieć, że zabijają dla Odnego.
– A cóż innego mogłoby to znaczyć?
– O czym mówicie? – zapytał stanowczym głosem obcy kapłan.
– O ludziach gór, księże. O poganach.
– Co to jest Odne?
Milczenie.
– Co to znaczy, że zabijają dla Odnego?
– No, panie, może lepiej o tym nie mówić.
– Dlaczego?
– No, panie, jak powiedziałeś o pieśniach, w dzisiejszy wieczór lepsze są rzeczy święte. –
Kowal Kass mówił z godnością, zerkając tylko w górę, gdzie znajdowało się jeszcze jedno
pomieszczenie, lecz ktoś inny, młodzieniec z owrzodzonymi oczyma, mruknął:
– Kurhan ma uszy, Kurhan słyszy...
– Kurhan? Mówisz o tym pagórku przy drodze?
Milczenie.
Strona 9
Freyga zwrócił się do kapłana.
– Zabijają dla Odnego – rzekł swym cichym głosem – na kamieniach obok kurhanów w górach.
Nikt nie wie, co w nich jest.
– Biedni poganie, bezbożni ludzie – mruknął ze smutkiem stary ojciec Egius.
– Kamień na ołtarz w naszej kaplicy pochodzi z Kurhanu – powiedział młody Gilbert.
– Co?
– Zamilknij – odezwał się kowal. – On chce powiedzieć, panie, że wzięliśmy kamień leżący na
wierzchu sterty przy Kurhanie, duży marmurowy kamień, ojciec Egius go pobłogosławił, i nie ma w
tym nic złego.
– To piękny kamień na ołtarz – zgodził się ojciec Egius, kiwając z uśmiechem głową, lecz przy
końcu jego słów znad powały dobiegł znów skowyt. Stary ksiądz pochylił głowę i zaczął mruczeć
modlitwy.
– Ty też się módl – powiedział Freyga, patrząc na obcego, który skłonił głowę i zaczął coś
mamrotać, od czasu do czasu rzucając z ukosa spojrzenie na Freygę.
W twierdzy było ciepło tylko przy palenisku, i świt zastał przy nim większość z siedzących tam
poprzedniego wieczora: ojca Egiusa zwiniętego niczym sędziwa koszat-ka w sitowiu, obcego
zgarbionego w swym kącie przy kominie z rękoma splecionymi na brzuchu, Freygę rozciągniętego na
wznak niczym wojownik poległy w walce. Wokół niego chrapali i rzucali się we śnie jego ludzie.
Freyga obudził się pierwszy. Przestąpił nad śpiącymi i wspiął się po kamiennych schodach na
piętro. Akuszerka Ranni wyszła mu naprzeciw do holu, gdzie na stercie baranich skór spało razem
kilka przytulonych do siebie dziewcząt i psów.
Jeszcze nie, hrabio.
– Ale to już dwie noce...
– Ach, ona dopiero zaczęła – odparła akuszerka z pogardą. – Musi odpoczywać, czyż nie?
Freyga odwrócił się i zszedł ciężkim krokiem po kręconych schodach. Pogarda kobiety
przygnębiła go. Wszystkie te kobiety cały wczorajszy dzień – ich twarze były surowe, zatroskane –
nie zwracały na niego żadnej uwagi. Został wykluczony z ich kręgu, pozbawiony wszelkiego
znaczenia. Nie mógł nic zrobić. Usiadł przy dębowym stole i ukrył twarz w dłoniach, usiłując
pomyśleć o Galii, swojej żonie. Miała siedemnaście lat, byli małżeństwem od dziesięciu miesięcy.
Pomyślał ojej krągłym, białym brzuchu.
Próbował myśleć ojej twarzy, lecz na języku miał tylko smak spiżu.
– Przynieście mi coś do jedzenia! – zawołał, uderzając pięścią w stół. Twierdza Vermare
wyrwała się jak oparzona z szarego paraliżu świtu. Wszędzie zaczęli biegać chłopcy, rozszczekały
się psy, w kuchni zaszumiały miechy, przy ogniu przeciągali się, spluwając, mężczyźni. Freyga
siedział z twarzą ukrytą w dłoniach.
Zeszły kobiety, po jednej, po dwie, aby odpocząć przy wielkim kominku i coś przegryźć.
Twarze miały surowe. Rozmawiały tylko między sobą.
Przestał padać śnieg, lecz wiatr od gór usypywał zaspy pod ścianami twierdzy i obór. Był tak
zimny, że niczym nóż ucinał oddech w gardle.
– Dlaczego nie zaniesiono Słowa Bożego tym waszym ludziom gór, którzy składają ofiary z
owiec? – zapytał brzuchaty ksiądz ojca Egiusa i Stefana, mężczyznę z wrzodami wokół oczu.
Zawahali się, nie bardzo wiedząc, co znaczy słowo "ofiara".
– Oni zabijają nie tylko owce – powiedział ostrożnie ojciec Egius.
Stefan uśmiechnął się i powiedział, potrząsając głową:
– Nie, nie, nie.
Strona 10
– Co to znaczy? – Głos obcego brzmiał ostro i ojciec Egius odpowiedział z lekkim przestrachem
w głosie:
– Zabijają też... zabijają też kozy.
– Owce czy kozy, co to mnie obchodzi? Skąd oni pochodzą, ci poganie? Pozwala im się
mieszkać na chrześcijańskiej ziemi?
– Zawsze tu mieszkali – odrzekł stary ksiądz ze zdumieniem.
– I nigdy nie próbowałeś zaprowadzić wśród nich świętego Kościoła?
– Ja?
Dobry żart, taki pomysł, żeby drobny, stary ksiądz poszedł w góry – śmiech nie cichł przez
dobrych kilka chwil. Ojciec Egius nie był próżny, lecz trochę go to ubodło, bo wreszcie powiedział
dość sztywno:
– Oni mają swoich bogów, panie.
– Swoje bałwany, swoje diabły, to, co nazywacie, jak mu tam, Odnem!
– Zamilknij, księże – odezwał się nagle Freyga. – Czy musisz wymawiać to imię? Nie znasz
żadnych modlitw?
Odtąd obcy zachowywał się mniej wyniośle. Kiedy hrabia przemówił do niego ostrzej, rozprysł
się czar gościnności, a zwracające się ku księdzu twarze stały się zacięte. Tego wieczora znów został
posadzony w rogu przy ogniu, lecz siedział tam skulony, nie wyciągając kolan do ciepła.
Tego wieczora nie śpiewano przy kominku. Mężczyźni rozmawiali cichymi głosami, uciszeni
milczeniem Freygi. Za ich plecami czekała ciemność. Oprócz wycia wiatru na dworze i wycia
kobiety nad ich głowami nie było słychać żadnego dźwięku.
Kobieta zachowywała się spokojnie cały dzień, lecz teraz jej ochrypły, zduszony krzyk rozlegał
się raz po raz. Freydze wydawało się niemożliwe, że jeszcze może krzyczeć. Była szczupła ł niska,
była dziewczynką, nie mogła nosić w sobie tyle bólu.
– Na co one się tam przydają! – wybuchnął. Jego ludzie spojrzeli na niego bez słowa. – Ojcze
Egiusie! W tym domu jest zło.
– Mogę się tylko modlić, synu – rzekł przestraszony starzec.
– A zatem módl się! Przy ołtarzu! – Wypchnął ojca Egiusa w czarny ziąb i poszedł za nim do
kaplicy przez podwórzec, gdzie suchy śnieg wirował niewidocznie na wietrze. Po pewnym czasie
wrócił sam. Stary kapłan obiecał spędzić noc na kolanach przy ogniu w swej małej celi za kaplicą.
Przy wielkim kominku nie spał tylko obcy ksiądz. Freyga usiadł na jednym z kamieni obmurówki i
przez dłuższy czas nic nie mówił.
Obcy podniósł wzrok i skrzywił się, napotkawszy utkwione w sobie spojrzenie błękitnych oczu
hrabiego.
– Dlaczego nie śpisz?
– Nie jestem śpiący, hrabio.
– Lepiej by było, gdybyś zasnął.
Obcy zamrugał nerwowo oczyma, po czym je zamknął i udawał, że śpi. Od czasu do czasu
zerkał spod na wpół przymkniętych powiek na Freygę i nie poruszając ustami, usiłował zmówić
modlitwę do swego patrona.
Na Freydze sprawiał wrażenie tłustego, czarnego pająka.
Komnatę spowijały rozchodzące się z jego ciała promienie ciemności.
Wiatr ucichł, zostawiając po sobie ciszę, w której Freyga słyszał słabe jęki żony.
Ogień dogasi. Sieć mroku coraz ciaśniej spowijała człekopająka siedzącego wrogu kominka.
Pod jego brwiami coś zabłysło.
Strona 11
Dolna część twarzy lekko się poruszyła. Rzucał coraz silniejsze czary. Wiatr ucichł. Nie było
słychać żadnego dźwięku.
Freyga wstał. Ksiądz spojrzał na rozłożystą, złocistą postać majaczącą w mroku i kiedy Freyga
powiedział: – Chodź ze mną – był zbyt przestraszony, by się poruszyć. Freyga chwycił go za ramię i
postawił na nogi.
– Czego chcesz, hrabio? – wyszeptał ksiądz, usiłując się wyswobodzić.
– Chodź ze mną – powtórzył Freyga i poprowadził go przez mrok po kamiennej posadzce do
drzwi.
Freyga miał na sobie tunikę z baranich skór, a kapłan tylko wełnianą szatę.
– Hrabio – wykrztusił, biegnąc obok Freygi przez podwórzec – jest zimno, można zamarznąć na
śmierć, mogą być wilki...
Freyga odsunął grube niczym ludzkie ramię rygle zewnętrznej bramy twierdzy i otworzył jedno
jej skrzydło.
– Idź – nakazał gestem miecza.
Ksiądz zatrzymał się.
– Nie.
Freyga wyciągnął miecz z pochwy. Klinga była krótka i gruba. Wbiwszy jego czubek w zad
okryty wełnianą szatą, popędził księdza przed sobą wiejską uliczką, a potem drogą prowadzącą w
góry. Szli powoli, bo śnieg był głęboki i za każdym krokiem przebijali stopami cienką warstewkę
leżącego na nim lodu.
Powietrze wydawało się nieruchome, jakby zamarzło. Freyga spojrzał w niebo. Wysoko, między
cienkimi chmurami stała postać przepasana trzema jasnymi gwiazdami. Niektórzy nazywali ją
Wojownikiem, inni Milczącym Odnem.
Kapłan nieprzerwanie mamrotał modlitwę za modlitwą, wciągając ze świstem powietrze. Raz
potknął się i upadł twarzą w śnieg. Freyga postawił go na nogi. Ksiądz spojrzał na twarz młodzieńca
w blasku gwiazd, lecz nic nie powiedział. Szedł chwiejnie dalej, modląc się cicho bez chwili
przerwy.
Za nimi czerniła się wieża i domy Vermare, a wokół nich rozciągały się w bladym świetle
gwiazd puste wzgórza i śnieżne równiny. Przy drodze znajdował się niższy od człowieka pagórek w
kształcie grobu. Obok niego stał niski, szeroki słup czy też ołtarz wzniesiony z nie obrobionych
kamieni. Wiatr oczyścił go ze śniegu. Freyga ujął księdza pod ramię, zmuszając go do zejścia z drogi.
Podeszli do ołtarza obok Kurhanu.
– Hrabio, hrabio... – kapłan zająknął się, kiedy Freyga chwycił go za głowę i przemocą odchylił
ją do tyłu. W świetle gwiazd oczy księdza były białe.
Otworzył usta do krzyku, lecz Freyga rozciął mu gardło i wydobył się z nich tylko bulgoczący
charkot.
Hrabia przechylił ciało nad ołtarzem. Ciął i rozrywał grubą szatę, by obnażyć brzuch. Rozciął
go, a krew i wnętrzności wylały się na kamienie ołtarza, zadymiły na suchym śniegu. Wypatroszone
ciało zsunęło się po kamieniach niczym pusty płaszcz. Ręce trupa zwisły bezwładnie.
Pozostały przy życiu człowiek osunął się na warstewkę śniegu obok zamiecionego przez wiatr
Kurhanu, nie wypuszczając miecza z dłoni. Ziemia kołysała się i pęczniała, a obok niego przemknęły
w ciemności rozkrzyczane głosy.
Kiedy uniósł głowę i rozejrzał się dookoła, wszystko było inne. Bezgwiezdne niebo wznosiło
się nad nim wysokim, bladym sklepieniem, a na wyraźnie widocznych wzgórzach i dalekich górach
nie kładł się żaden cień. Bezkształtny trup leżący na ołtarzu był czarny, śnieg u podnóża Kurhanu był
Strona 12
czarny, czarne były ręce Freygi i klinga jego miecza. Spróbował oczyścić dłonie śniegiem i ocknął
się od ukąszenia zimna. Wstał i potykając się, wrócił na odrętwiałych nogach do Vermare. Miał
zawroty głowy. Po drodze czuł powiewy delikatnego, wilgotnego wiatru z zachodu, który wstawał
wraz z budzącym się dniem. Nadchodziła odwilż.
Ranni stała przy wielkim palenisku, a młody Gilbert układał drwa. Akuszerka miała spuchniętą,
poszarzałą twarz. Odezwała się drwiąco do Freygi:
– Nareszcie, hrabio, najwyższy czas wrócić!
Stał, ciężko oddychając, z obwisłą twarzą, i nic nie mówił.
– Chodź więc – rzekła akuszerka. Poszedł za nią po kręconych schodach. Słoma zaścielająca
posadzkę została zmieciona do kominka. Galia leżała w szerokim małżeńskim łożu, przypominającym
skrzynię. Zamknięte oczy miała głęboko zapadnięte. Delikatnie chrapała.
– Ćśśś! – powiedziała akuszerka, kiedy Freyga chciał do niej podejść. – Cicho! Spójrz tutaj.
W ramionach trzymała ciasno zawinięty tobołek.
Po chwili, kiedy nadal nic nie mówił, wyszeptała ostro:
– Chłopiec. Ładny, duży.
Freyga wyciągnął rękę do tobołka. Paznokcie miał oblepione czymś brunatnym.
Akuszerka przytuliła tobołek mocniej do siebie.
Jesteś zimny – rzekła ostrym, pogardliwym szeptem. – Spójrz. – Odchyliła materiał, odsłaniając
na chwilę maleńką, czerwoną ludzką twarzyczkę, po czym znów ją zakryła.
Freyga podszedł do łóżka i ukląkł, dotykając czołem kamiennej posadzki. Mruknął:
– Chwała Ci i dzięki, Chryste...
Biskup z Solariy nigdy się nie dowiedział, co się stało z jego wysłannikiem do pół-nocno-
zachodnich terenów prowincji. Zapewne, będąc gorliwym człowiekiem, zbyt daleko zapuścił się w
góry, gdzie nadal jeszcze mieszkali poganie, i poniósł tam męczeńską śmierć.
Imię hrabiego Freygi długo przetrwało w historii prowincji. Za jego życia na zboczu góry nad
jeziorem Malafrena powstał klasztor benedyktynów. Przez kilka ciężkich pierwszych zim żywiły ich
stada hrabiego i bronił jego miecz. W ich kronikach pisanych kiepską łaciną czarnym atramentem na
trwałym welinie on i jego syn są wymieniani z wdzięcznością jako oddani obrońcy Kościoła Bożego.
Las ile
Z całą pewnością – rzekł młody lekarz – istnieją niewybaczalne zbrodnie! Morderstwo nie może
pozostać nie ukarane!
– Starszy wspólnik potrząsnął głową.
– Być może istnieją ludzie, którym nie można wybaczyć, ale zbrodnie... to zależy...
– Od czego? Odebrać człowiekowi życie to ostateczność. Nie mówimy oczywiście o
samoobronie. Świętość ludzkiego życia...
– Nie podlega osądowi prawa – rzekł sucho starszy mężczyzna. – W mojej rodzinie popełniono
morderstwo. Dwa morderstwa. – I wpatrując się w ogień, opowiedział swoją historię.
Pierwszą praktykę odbywałem na północy, w Valone. Pojechałem tam z siostrą w roku 1902.
Już wtedy było to nieciekawe miejsce. Stare posiadłości zostały sprzedane na plantacje buraków, a
dymy licznych kopalni węgla zasnuwały mrokiem wzgórza na południu i zachodzie. Była to rozległa,
monotonna równina, a wrażenie, że jest się w górach, odnosiło się jedynie na jej wschodnim krańcu,
wValone Alte. Pierwszego dnia, kiedy tam pojechałem, zauważyłem zagajnik, bo wszystkie inne
drzewa w dolinie zostały wycięte. Rosły tam brzozy, nabierające złocistej barwy, za nimi stał dom, a
Strona 13
jeszcze dalej było widać grupę olbrzymich dębów, pokrywających się patyną czerwieni i brązu. Był
piękny październik. Kiedy w soboty wybieraliśmy się z siostrą na przejażdżki, jeździliśmy właśnie
tam. Mówiła swoim sennym głosem, że wygląda to jak zamek z bajki, srebrny zamek w złotym lesie.
Miałem wValone Alte kilkoro pacjentów i zawsze jeździłem do nich tą drogą. W zimie, kiedy opadły
liście, zawsze było widać ów stary dom; wiosną rozlegały się głosy kukułek, a latem dzikich gołębi.
Nie wiem, czy ktoś tam mieszkał. Nikogo o to nie pytałem.
Minął rok; nie miałem tyle zajęcia, na ile liczyłem, ale Poma, moja siostra Pomona, umiała
wiązać koniec z końcem, chociaż wyglądała na tak senną i spokojną. Jakoś nam się wiodło.
Pewnego wieczoru wróciłem do domu i zastałem wezwanie do Ile przy drodze do Valone Alte.
Zapytałem Minnę, naszą gosposię, gdzie to jest.
– W Lesie Ile – odparła, jakby las był wielkości Syberii. – Za starym młynem.
– To w srebrnym zamku – powiedziała Pomona z uśmiechem.
Pojechałem tam od razu. Byłem ciekaw. Wie pan, jak to jest, kiedy człowiek wyobraża sobie
jakieś miejsce, a potem zostaje tam nagle zaproszony. Dom otaczały stare drzewa, a w jego oknach
odbijało się resztkami czerwieni zachodzące słońce. Kiedy przywiązywałem konia, wyszedł mi na
spotkanie mężczyzna.
Nie pochodził z bajki. Miał około czterdziestu lat i ostrą, wąską twarz. Takie surowe fizjonomie
często widuje się na północy. Zaprowadził mnie od razu do środka. Dom był ciemny; mój
przewodnik niósł w ręku lampę naftową. Pokoje, których wnętrza udało mi się dostrzec, sprawiały
wrażenie opuszczonych i pustych. Żadnych dywanów, niczego. W pokoju na piętrze, do którego
weszliśmy, też nie było dywanu; łóżko, stół, kilka krzeseł; na kominku płonął jednak potężny ogień.
Kiedy potrzeba drewna na opał, dobrze jest mieć las.
Pacjentem był właściciel lasu, Ileskar. Zapalenie płuc.
Walczył o życie. Byłem tam z przerwami siedemdziesiąt godzin, a on przez ten czas nie
zaczerpnął ani jednego oddechu, który nie byłby aktem czystej siły woli. Trzeciej nocy w Mesoval
rodziła kobieta, ale zostawiłem ją pod opieką akuszerki. Byłem młody i powiedziałem sobie, że
dzieci przychodzą na świat codziennie, ale nie codziennie opuszcza go dzielny człowiek. Walczył, a
ja usiłowałem mu pomóc. O świcie gorączka gwałtownie spadła, tak jak teraz po zażyciu tych
nowych leków, ale to nie było żadne lekarstwo: pacjent wygrał walkę. Pojechałem do domu w
uniesieniu. Było biało i wietrznie; wschodziło słońce.
Podczas jego rekonwalescencji codziennie do niego zaglądałem. Przyciągał mnie on sam i jego
dom. Ostatnia noc była jedną z tych, które się przeżywa wyłącznie w młodości – to takie całe noce,
od zachodu do wschodu słońca, kiedy czuje się obecność życia i śmierci, a za oknami jest las, zima i
mrok.
Używam słowa "las" tak, jak robiła to Minna, mając na myśli ów zagajnik liczący kilkaset
drzew. Niegdyś pokrywał on całe Valone Alte, podobnie jak posiadłość Ileskara. W ciągu półtora
wieku i las, i posiadłość zmniejszyły się do zagajnika, domu i udziału w plantacjach Kravaya, co
wystarczało na utrzymanie jednego Ileskara. Oraz Martina, człowieka o ostrej twarzy, niby jego
służącego, chociaż razem pracowali i jedli przy jednym stole. Martin był dziwnym człowiekiem,
zazdrosnym i oddanym Ileskarowi. Odczuwałem to jego oddanie jako rzeczywistą siłę, nie seksualną,
ale władczą i obronną. Nie dziwiła mnie zbytnio. W Galvenie Ileskarze było coś, co czyniło ją rzeczą
naturalną. Naturalne było podziwiać go i ochraniać.
Najwięcej dowiedziałem się on Minny; jej matka pracowała u jego matki. Ojciec przepuścił
resztki majątku, po czym zmarł na zapalenie opłucnej. Galven w wieku dwudziestu lat wstąpił do
wojska, w wieku trzydziestu ożenił się, przeszedł do rezerwy jako kapitan i wrócił do Ile. Po jakichś
Strona 14
trzech latach opuściła go żona, uciekając z mężczyzną z Brailavy. O tym dowiedziałem się nieco od
samego Galvena. Był mi wdzięczny za wizyty; wyczuł, że potrzebuję jego przyjaźni. Rozumiał, że nie
powinien być powściągliwy. Opowiadałem o Pomie i o sobie, czuł się więc zobowiązany
opowiedzieć mi o swoim małżeństwie.
– Była bardzo słaba – powiedział. Miał łagodny, matowy głos. – Wziąłem tę słabość za słodycz
charakteru. Popełniłem błąd. Nie była to jednak jej wina. Popełniłem błąd. Wiesz, że odeszła ode
mnie z innym.
Skinąłem głową, ogromnie skrępowany.
– Kiedyś widziałem, jak batem oślepił konia – rzekł Galven tym samym zamyślonym, pełnym
bólu głosem. – Stał i bił go po oczach, aż stały się otwartymi ranami. Kiedy podszedłem, właśnie
skończył. Westchnął z wielkim zadowoleniem, jakby właśnie wstał od obiadu. To był jego własny
koń. Nie zrobiłem wtedy nic. Kazałem mu się wynosić. To nie wystarczyło...
– A zatem jesteś rozwiedziony z żoną?
– Tak – odparł i spojrzał przez pokój na Martina, który rozpalał ogień. Martin skinął głową i
Galven powtórzył: – Tak.
Ozdrowiał dopiero przed tygodniem i wyglądał na zmęczonego; było to nieco dziwne, ale już
wiedziałem, że jest dziwnym człowiekiem. Powiedział:
– Przepraszam. Zapomniałem, jak się rozmawia z cywilizownymi ludźmi.
Te jego przeprosiny naprawdę mnie zabolały i zacząłem mówić, co mi ślina na język przyniosła,
o Pomie, o sobie, starej Minnie i pacjentach. W końcu zapytałem, czy jadąc kiedyś do Ile, mógłbym
zabrać ze sobą Pomę.
– Kiedy przejeżdżamy tędy, bardzo podziwia ten dom.
– Byłaby to dla mnie wielka przyjemność – odparł Galven. – Najpierw jednak pozwól mi stanąć
na nogi; dobrze? No i sam wiesz, że wygląda tu trochę jak w wilczej jamie...
– Nie zauważy tego – odrzekłem. – Jej własny pokój przypomina gęste zarośla, wszędzie pełno
chustek, szali, buteleczek, książek i spinek do włosów, niczego nie kładzie na miejsce. Nie zapina
guzików na właściwe dziurki, zostawia za sobą kilwater porozrzucanych przedmiotów, zupełnie
jakby była statkiem.
Nie przesadzałem. Poma uwielbiała miękkie suknie i zwiewne stroje i gdziekolwiek była,
zostawiała po sobie spływający z poręczy fotela welon, szal powiewający na krzaku róży lub coś
kremowego i puszystego upuszczonego pod drzwiami, jakby była zwierzątkiem wszędzie
pozostawiającym swoją sierść, niczym króliki ozdabiające białymi kłaczkami futerka kolczaste
zarośla o świcie. Kiedy gubiła szal i zostawała z odkrytą szyją, chwytała jakąkolwiek chustę, a ja
pytałem, co ma na ramionach; dywanik sprzed kominka? Uśmiechała się wtedy swoim słodkim,
pełnym zmieszania, leniwym uśmiechem. Moja mała siostrzyczka była słodką istotą. Kiedy
powiedziałem jej, że kiedyś wezmę ją z sobą do Ile, zaskoczyła mnie.
– Nie – powiedziała krótko.
– Dlaczego? – byłem niepocieszony. Mówiłem dużo o Ileskarze i Poma wydawała się nim
zainteresowana.
– Nie lubi towarzystwa kobiet i obcych – rzekła. – Daj biedakowi spokój.
– Bzdura. Jest bardzo samotny i nie wie, jak się z tej samotności wyrwać.
– Ty mu wystarczasz – powiedziała z uśmiechem.
Nie ustępowałem – uparłem się, żeby oddać Galvenowi przysługę – i w końcu Poma rzekła:
– Jego dom wydaje mi się dziwny, Gilu. Kiedy o nim mówisz, wciąż myślę o tym lesie. O
starym lesie, takim, jakim musiał być przedtem. O wielkim, ponurym obszarze, z polanami, których
Strona 15
nikt nigdy nie widział i miejscami zapomnianymi przez ludzi, przemierzanymi przez dzikie zwierzęta.
O terenie, w którym można się zgubić. Chyba zostanę w domu i zajmę się różami.
O ile pamiętam, powiedziałem wtedy coś o "kobiecym braku logiki" i podobnych rzeczach. W
każdym razie obstawałem przy swoim i w końcu moja siostra uległa. Poddanie się było jej
przywilejem, jak niepoddanie się było przywilejem Galvena. Nie ustaliliśmy terminu wizyty, i to ją
uspokoiło. W gruncie rzeczy wybrała się do Ile po dwóch miesiącach.
Pamiętam szerokie, ciężkie lutowe niebo wiszące nad doliną, kiedy tam jechaliśmy. W
zimowym świetle dom stojący wśród ogołoconych drzew wydawał się nagi. Widać było gonty dachu,
pozbawione zasłon okna, zarośnięty zbrązowiałymi chwastami podjazd. Miałem niespokojną noc, bo
śniło mi się, że bezskutecznie tropiłem w lesie chyba jakieś małe zwierzątko. Martina nie było
widać. Galven zajął się naszym kucem i zaprowadził nas do domu. Miał na sobie stare oficerskie
spodnie z odprutymi lampasami, starą kurtkę i szorstki wełniany szalik. Dopiero oczyma Pomy
zauważyłem, jaki jest ubogi. W porównaniu z nim byliśmy zamożnymi ludźmi: mieliśmy płaszcze,
węgiel, powóz i kuca, małe skarby i przedmioty. Jego dom był pusty.
On lub Martin ściął jeden z dębów, by rozpalić ogień w olbrzymim kominku na dole. Krzesła, na
których siedzieliśmy, pochodziły z jego pokoju na górze. Byliśmy zmarznięci i sztywni. Galven
zachowywał się lodowato. Zapytałem, gdzie jest Martin.
– Poluje – odparł obojętnie Galven.
– A pan poluje, panie Ileskar? – zapytała Poma. Mówiła swobodnym tonem, jej twarz
poróżowiała w blasku ognia.
Galven spojrzał na nią i odtajał.
– Kiedy żyła moja żona, chadzałem na bagna na kaczki – powiedział. – Nie zostało już wiele
ptaków, ale podobało mi się brodzenie po wodzie o wschodzie słońca.
– Akurat coś na chore płuca – rzekłem. – Koniecznie musisz to kontynuować.
Nagle poczuliśmy się swobodnie. Galven zaczął opowiadać myśliwskie historyjki
przekazywane z pokolenia na pokolenie w jego rodzinie – opowieści o polowaniu na dziki; w Valone
nie było już dzików od stu lat. Potem przeszliśmy do opowieści, jakie w owych czasach wciąż snuli
starzy ludzie jak Minna; Pome one fascynowały i Ga-lven opowiedział jej ponurą, niesamowitą
historię o lawinach i bohaterach uzbrojonych w topory, którzy przez wieki schodzili z wysokich gór
nad doliną, nawiedzając okoliczne chaty. Galven ciekawie opowiadał swoim suchym, miękkim
głosem, a my słuchaliśmy, siedząc przy ogniu, odwróceni plecami do przeciągów i cieni. Kiedyś
spróbowałem spisać tę opowieść i przekonałem się, że pamiętam jedynie jej fragmenty wyprane z
wszelkiej poezji, słyszałem jednak, jak kiedyś Poma opowiadają swoim dzieciom słowo w słowo
tak, jak opowiedział ją owego popołudnia w Ile Galven.
Po drodze do domu wydało mi się, że widzę Martina wychodzącego z lasu, ale było zbyt
ciemno, żeby widzieć wyraźnie. Przy kolacji Poma zapytała:
– Jego żona nie żyje?
– Jest rozwiedziony.
Nalała sobie herbaty i zamyśliła się.
– Martin nas unikał – odezwałem się.
– Nie podoba mu się, że przyjechałam.
– To ponurak. Ale tobie Galven się spodobał?
Poma skinęła głową i uśmiechnęła się, jakby coś sobie przypomniała. Wkrótce odeszła do
swego pokoju, zostawiając na krześle zaczepiony jedną nitką zwiewny różowy szal. Po kilku
tygodniach odwiedził nas Galven. Pochlebiło mi to i zaskoczyło. Nigdy nie wyobrażałem go sobie z
Strona 16
dala od Ile, stojącego jak każdy inny w naszym salonie. Kupił sobie w Mesoval konia. Był ogromnie
zadowolony i poważny, wyjaśniając nam, że to naprawdę dobra klacz, tylko stara i zajeżdżona, i
opowiadając, jak można poprawić formę zniszczonego konia.
– Kiedy odzyska siły, może zechce pani na niej pojeździć, panno Pomono – powiedział,
ponieważ moja siostra wspomniała, że bardzo lubi jeździć konno. – Jest bardzo łagodna.
Pomona natychmiast przyjęła zaproszenie; nigdy nie potrafiła odrzucić okazji przejażdżki.
– To przez moje lenistwo – zawsze mówiła. – Koń pracuje, a ja sobie tylko siedzę.
Minna cały czas obserwowała Galvena przez szparę w drzwiach. Po jego wyjściu po raz
pierwszy okazała nam cień szacunku. Przesunęliśmy się o jeden stopień wyżej w jej świecie.
Wykorzystałem to, żeby zapytać ją o tego mężczyznę z Brailavy.
– Przyjeżdżał na polowania. Pan Ileskar wydawał wtedy przyjęcia. Nie takie, jak za czasów
jego ojca, ale i tak przyjeżdżali do niego różni państwo. Tego interesowały polowania. Podobno
oślepił batem swego konia, po czym pan Ileskar zrobił mu z tego powodu okropną awanturę i
wyprosił go. Chyba jednak wrócił i mimo wszystko wystrychnął pana Ileskara na dudka.
A więc historia z koniem była prawdziwa. Przedtem nie byłem tego pewien. Galven nie kłamał,
ale wydawało mi się, że w swej samotności nie panuje dostatecznie nad różnymi odmianami prawdy.
Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy, poza tym, że kilka razy powiedział, że jego żona nie żyje.
Co prawda, dla niego, jeśli nie dla innych, była martwa. W każdym razie nie spodobał mi się
uśmieszek Minny – jej niemądry szacunek dla Ileskara jako "dżentelmena" i brak owego szacunku dla
niego jako mężczyzny. Powiedziałem jej to. Wzruszyła szerokimi ramionami.
– No to niech mi pan powie, panie doktorze, dlaczego za nimi nie pojechał? Dlaczego pozwolił
mu tak po prostu odejść ze swoją żoną?
Miała rację.
– Nie była tego warta – powiedziałem.
Nic dziwnego, że Minna znów wzruszyła ramionami. Według kodeksu, jaki wyznawała ona oraz
Galven, nie było to zgodne z poczuciem dumy.
W gruncie rzeczy było nieprawdopodobne, że się po prostu poddał. Widziałem, jak walczy z
wrogiem groźniejszym od cudzołożnika... Czy może w jakiś sposób wmieszał się w sprawę Martin?
Martin był głęboko wierzącym chrześcijaninem i kierował się innym kodeksem. Mimo swojej siły nie
mógłby jednak powstrzymać Galvena przed zrobieniem tego, co ów chciał zrobić. Wszystko było
bardzo dziwne i przez całą wiosnę zastanawiałem się nad tym w wolnych chwilach. Po prostu nie
potrafiłem dopasować zaborczości Galvena do dumnego, bezpośredniego, bezkompromisowego
człowieka, za jakiego go miałem. Czegoś tu brakowało.
Wiosną kilka razy zabrałem Pomę na przejażdżkę do Ile. Zima nieco ją osłabiła i zaleciłem jej
ruch na świeżym powietrzu. Sprawiało to Galvenowi ogromną przyjemność. Już od dawna nie czuł
się komuś potrzebny. W czerwcu, kiedy nadeszły pieniądze z plantacji Kravaya, kupił drugiego konia.
Nazywał się koniem Martina i Martin jeździł na nim do Mesoval, ale kiedy Poma dosiadała starej
karej klaczy, na nowym koniu jeździł Galven. Stanowili zabawną parę: Galven w każdym calu był
kawalerzystą, na rosłym, kościstym dereszu, a leniwa, uśmiechnięta Poma siedziała po damsku na
grubej, starej klaczy. Przez całe lato przyjeżdżał z klaczą po Pomę w niedzielne popołudnia, po czym
do wieczora jeździli konno po okolicy. Poma wracała z roziskrzonym wzrokiem i rumianymi
policzkami, co przypisywałem ruchowi na wolnym powietrzu – nie ma większego głupca niż młody
lekarz!
Nadszedł sierpniowy wieczór, wieczór po upalnym dniu.
Zostałem wezwany do porodu, pięć godzin, dwa wcześniaki urodzone martwe, wróciłem do
Strona 17
domu około szóstej i położyłem się w swoim pokoju. Byłem wyczerpany. Narodziny martwych
płodów, obezwładniający upał, niebo szare od węglowego dymu zalegającego nad płaską,
monotonną równiną – wszystko to mnie przygnębiło.
Leżąc, usłyszałem odgłos końskich kopyt miękko stąpających w pyle drogi, a po chwili dobiegły
mnie głosy Galvena i Pomony.
Znajdowali się przy klombie różanym pod moim oknem. Pomona mówiła:
– Nie wiem, Galvenie.
– Nie możesz tam przyjechać – odparł. Nie dosłyszałem jej słów.
– Jeżeli dach przecieka, to przecieka – powiedział. – Przybijamy w tym miejscu stare gonty.
Pokrycie dachem takiego domu kosztuje. Ja nie mam pieniędzy. Nie mam zawodu. Zostałem do tego
wychowany. Ludzie mojego pokroju mają ziemię, a nie pieniądze. Ja nie mam ziemi. Mam pusty dom.
Tam mieszkam, taki już jestem, Pomono. Nie mogę go opuścić. Ty natomiast nie możesz w nim
mieszkać. Tam nic nie ma. Nic nie ma.
Jesteś ty – odrzekła, a przynajmniej tak mi się wydawało; mówiła bardzo cicho.
– Na jedno wychodzi.
– Dlaczego?
Nastąpiła długa chwila ciszy.
– Nie wiem – odezwał się w końcu Galven. – Zacząłem dobrze. Może to z powodu powrotu.
Może dlatego, że sprowadziłem ją do tego domu. Próbowałem dać jej Ile. Taki jestem. Na nic się to
jednak nie zdało, na nic się nie zda, to nie ma sensu, Pomono!
Słowa te przepełniała udręka, i moja siostra odpowiedziała mu tylko jego imieniem. Potem już
nie słyszałem, co mówili, a jedynie pomruk ich nerwowych, czułych głosów. Mimo skrępowania tym,
że podsłuchuję, cudownie było słyszeć tę czułość. Wciąż jednak bałem się, odczuwałem mdłości i
znużenie, które towarzyszyły mi, gdy tak niedawno pomagałem narodzić się martwym bliźniętom.
Niemożliwe, żeby moja siostra kochała Galvena Ileskara. Nie chodziło o to, że jest biedny, że
mieszka w na wpół zrujnowanym domu na końcu świata; to było jego dziedzictwo, jego prawo.
Szczególni ludzie prowadzą szczególne życie. Jeśli Poma go kochała, miała prawo do wybrania tego
wszystkiego. Nie dlatego wszystko to było niemożliwe. Chodziło o ten brakujący element. O to,
czego tak bardzo brakowało Galvenowi. W jego osobowości istniała wyrwa, jakieś zapomniane
miejsce, rozłam. Niezupełnie był moim bratem, jak zwykłem myśleć o wszystkich ludziach. Był
obcym z innego kraju.
Tego wieczoru wciąż patrzyłem na Pomę; była piękną dziewczyną, miękką niczym słoneczny
blask. Przeklinałem się, że nigdy dotąd na nią nie patrzyłem, że nie byłem dla 'niej dobrym bratem, że
nie zabierałem jej ze sobą, nie wprowadziłem do towarzystwa, gdzie znalazłaby tuzin mężczyzn
gotowych ją pokochać i poślubić. Zamiast tego zawiozłem ją do Ile.
– Tak się zastanawiam – powiedziałem następnego ranka przy śniadaniu. – Dosyć mam już tego
miejsca. Chciałbym spróbować w Brailavie.
Dopóki nie zobaczyłem w jej oczach przerażenia, sądziłem, że jestem subtelny.
– Naprawdę? – zapytała słabym głosem.
– Tutaj nigdy się nie dorobimy. To nieuczciwe względem ciebie, Porno. Napiszę do Cohena,
żeby rozejrzał się za jakimś wspólnikiem dla mnie w mieście.
– Nie powinieneś jeszcze trochę zaczekać?
– Nie tutaj. To do niczego nie prowadzi.
Skinęła głową i jak najszybciej opuściła moje towarzystwo. Nie zostawiła po sobie nic – ani
szala, ani chusteczki do nosa. Cały dzień chowała się w swoim pokoju. Miałem do odbycia tylko
Strona 18
dwie wizyty. Boże, to był długi dzień!
Podlewałem po kolacji róże i Poma przyszła do mnie, w to samo miejsce, gdzie wczorajszego
wieczoru rozmawiała z Galvenem.
– Chcę z tobą porozmawiać, Gilu – odezwała się.
– Zahaczyłaś suknią o krzak róży.
– Odczep ją, nie mogę tam sięgnąć. Złamałem kolec i uwolniłem ją.
– Zakochałam się w Galvenie – rzekła.
– Rozumiem – odparłem.
– Omówiliśmy to. Uważa, że nie możemy się pobrać; jest zbyt ubogi. Chciałam jednak, żebyś o
tym wiedział. Żebyś zrozumiał, dlaczego nie chcę wyjechać z Valone.
Zabrakło mi słów, a raczej słowa mnie dusiły. W końcu wydobyłem z siebie:
– Chcesz powiedzieć, że chciałabyś tu zostać, nawet jeśli...?
– Tak. Przynajmniej będę mogła go widywać.
Moja śpiąca królewna obudziła się. On ją obudził; dał jej to, czego jej brakowało, i co mogło
jej dać niewielu mężczyzn: poczucie niebezpieczeństwa, które stanowi podłoże miłości. Teraz
potrzebowała tego, co zawsze miała i czego nigdy nie potrzebowała – swego spokoju i siły.
Patrzyłem na nią i w końcu powiedziałem:
– Chcesz z nim zamieszkać?
Zbladła śmiertelnie.
– Owszem, gdyby mnie o to poprosił – odparła. – Jak myślisz, zrobi to? – Była wściekła, a mnie
zatkało.
– Porno, przepraszam, nie chciałem... Ale co ty zrobisz?
– Nie wiem – odparła, wciąż zła.
– Chcesz powiedzieć, że po prostu zamierzasz tu mieszkać, podczas gdy on mieszka tam... – Już
doprowadziła mnie do tego, że o mało nie powiedziałem, żeby za niego wyszła. Teraz ja się
rozzłościłem. – Dobrze, porozmawiam z nim.
– O czym? – zapytała, od razu biorąc go w obronę.
– O jego zamiarach! Jeżeli chce się z tobą ożenić, to chyba może znaleźć sobie jakąś pracę?
– Próbował – odparła. – Nie został wychowany do pracy. I, jak wiesz, chorował.
Jej godność, jej krucha godność, przeszyła mi serce.
– Wiem o tym, Pomo! Wiesz, że go szanuję, że go kocham; był najpierw moim przyjacielem,
prawda? Czasami wydaje mi się, że wcale go nie znam... – Nie mogłem powiedzieć nic więcej, bo
mnie nie rozumiała. Była ślepa na ciemne zakątki lasu, a może wszystkie były dla niej jasne.
Bała się o niego; ale jego nie bała się wcale.
Tak więc pojechałem tego wieczoru do Ile.
Galvena nie było w domu. Martin powiedział, że wziął klacz na przejażdżkę. Martin czyścił
uprząż w stajni przy blasku lampy i księżyca. Rozmawiałem z nim, czekając na powrót Galvena.
Księżyc wyolbrzymił las Ile; brzozy i dom sprawiały wrażenie srebrnych, dęby stanowiły ścianę
czerni. Martin wyszedł ze mną przed wrota stajni, żeby zapalić. Spojrzałem na jego twarz w blasku
księżyca i pomyślałem, że mogę mu zaufać, jeżeli tylko on zaufa mnie.
– Martinie, chcę cię o coś zapytać. Mam do tego poważny powód.
Pociągnął z fajki i czekał.
– Czy uważasz, że Galven jest przy zdrowych zmysłach?
Milczał, pociągnął z fajki, lekko się uśmiechnął.
– Przy zdrowych zmysłach? – powtórzył. – Nie mnie o tym sądzić. Ja też wybrałem to miejsce.
Strona 19
– Posłuchaj, Martinie, wiesz, że jestem jego przyjacielem. On jednak i moja siostra zakochali
się w sobie i mówią o małżeństwie. Jestem jej jedynym opiekunem. Chciał bym wiedzieć więcej o...
– zawahałem się i w końcu powiedziałem: – O jego pierwszym małżeństwie.
Martin patrzył na dziedziniec. Jego jasne oczy pełne były księżyca.
– Nie trzeba tego poruszać, panie doktorze. Powinien pan jednak zabrać stąd siostrę.
– Dlaczego?
Żadnej odpowiedzi.
– Mam prawo wiedzieć.
– Niech pan na niego spojrzy! – wybuchnął Martin, odwracając się do mnie.
– Niech pan na niego spojrzy! Zna go pan dość dobrze, choć nigdy się pan nie dowie, kim był,
kim powinien być. Co się stało, to się nie odstanie, niczego nie można naprawić, niech go pan
zostawi w spokoju. Co pocznie pańska siostra, kiedy on wpadnie w ten swój czarny nastrój? Całymi
dniami mieszkałem z nim w tym domu, kiedy nie mówił ani słowa, i nic, dosłownie nic nie można
było dla niego zrobić. Czy to jest życie dla młodej dziewczyny? On nie może żyć z ludźmi. Nie jest
przy zdrowych zmysłach, jeśli to panu odpowiada. Proszę ją stąd zabrać!
Za jego wywodem nie stała wyłącznie zazdrość, ale też i nie logika. Zaszłej nocy Galven mówił
o sobie w taki sam sposób.
Byłem pewien, że od czasu poznania Pomy Galven ani razu nie wpadł w "czarny nastrój". Czerń
leżała gdzieś dalej.
– Czy rozwiódł się z żoną, Martinie?
– Ona nie żyje.
– Jesteś pewien?
Martin skinął głową.
– Dobrze; jeśli nie żyje, to sprawa jest zamknięta. Mogę z nim jedynie porozmawiać.
– Nie zrobi pan tego!
W jego głosie brzmiało nie tyle pytanie czy groźba, ile przerażenie, prawdziwe przerażenie.
Rozpaczliwie trzymałem się zdrowego rozsądku, chwytając się brzytwy.
– Ktoś musi stawić czoło rzeczywistości – powiedziałem ze złością. – Jeżeli się pobiorą, będą
musieli z czegoś żyć...
– Żyć, żyć, nie w tym rzecz! On nie może nikogo poślubić. Proszę ją stąd zabrać!
– Dlaczego?
– Dobrze, zapytał pan, czy jest przy zdrowych zmysłach, odpowiem więc panu: Nie. Nie, on nie
jest przy zdrowych zmysłach. Zrobił coś, o czym nie wie, czego nie pamięta, a jeśli ona tu
przybędzie, wszystko się powtórzy, skąd mam wiedzieć, czy się nie powtórzy?!
Poczułem zawrót głowy, tam, na nocnym wietrze, pod wznoszącą się wysoko ciemnością i
srebrem drzew. W końcu wyszeptałem:
– Jego żona?
Żadnej odpowiedzi.
– Na miłość boską, Martinie!
– Dobrze – wyszeptał. – Proszę posłuchać. Natknął się na nich w lesie. Tam, wśród dębów. –
Wskazał olbrzymie drzewa, stojące poważnie w blasku księżyca. – Polował. Było to w dzień po tym,
jak wyprosił tego mężczyznę z Brailavy, jak powiedział mu, żeby nigdy tu nie wracał. Jego żona była
za to na niego wściekła, kłócili się pół nocy i on wyszedł na bagna przed świtem. Wrócił wcześnie i
zastał ich w lesie, poszedł skrótem, natknął się na nich w biały dzień w lesie. Zastrzelił ją z miejsca,
a jego uderzył kolbą, roztrzaskał mu głowę. Ponieważ strzał padł tak blisko domu, usłyszałem go i
Strona 20
znalazłem ich. Zabrałem go do domu. Mieliśmy jeszcze dwóch gości, których delikatnie wyprosiłem,
mówiąc im, że żona uciekła z domu. Tej nocy próbował popełnić samobójstwo, musiałem go
pilnować, musiałem go związać. – Głos Martina drżał i załamywał się.
– Całymi tygodniami nie mówił ani słowa, był jak nieme zwierzę, musiałem go zamykać na
klucz. Później mu przeszło, ale kiedy znów go ogarniało, musiałem go pilnować dniem i nocą.
Załamał się nie przez nią, nie przez to, że zastał ich niczym psy w rui, ale przez to, że ich zabił.
Wyszedł z tego i znów zaczął być sobą, ale tylko wtedy, gdy o tym zapominał. Niczego nie pamięta.
O niczym nie wie. Opowiedziałem mu historyjkę, że uciekli, wyjechali za granicę, a on w nią
uwierzył. Wierzy w nią teraz. Czy chce pan tu przyprowadzić swoją siostrę?
Początkowo mogłem jedynie wykrztusić:
– Martinie, tak mi przykro, tak mi przykro. – Potem jednak wziąłem się w garść:
– Co potem zrobiłeś?
– Są tam, gdzie zginęli. Chce pan ich wykopać i się przekonać? – zapytał ostrym tonem. – Są w
lesie. Proszę, tu jest łopata do gnoju, którą wykopałem im grób. Jest pan lekarzem, nie uwierzy pan,
że Galven mógł to zrobić drugiemu człowiekowi, z jego głowy nic nie zostało, ale... ale... – Martin
nagle ukrył twarz w dłoniach i przysiadłszy na piętach, zaczął się kołysać w przód i w tył,
szlochając.
Pocieszałem go, jak mogłem, ale on jedynie potrafił powiedzieć:
– Gdybym tylko mógł o tym zapomnieć, tak jak on!
Kiedy znów zaczął panować nad sobą, odjechałem, nie czekając na Galvena. Mówię, że nie
czekałem – ja przed nim uciekałem. Chciałem się wydostać spod cienia tych drzew.
Całą drogę do domu przebyłem kłusem, zadowolony z pustej drogi i blasku księżyca
zalewającego szeroką dolinę. Wszedłem do domu zadyszany, roztrzęsiony i zastałem Galvena
Ileskara stojącego samotnie przy kominku.
– Gdzie jest moja siostra? – wrzasnąłem, a on spojrzał na mnie ze zdumieniem.
– Na górze – wyjąkał, a ja pognałem na piętro, przeskakując po cztery stopnie naraz. Była w
swoim pokoju. Siedziała na łóżku wśród ślicznych drobiazgów, skrawków i kawałków, których
nigdy nie chowała. Jej twarz nosiła ślady łez.
– Gilu! – powiedziała z takim samym zdumieniem. – Co się stało?
– Nic... nie wiem – i wyszedłem z pokoju, zostawiając biedną dziewczynę w śmiertelnym
strachu. Czekała jednak na górze, kiedy zszedłem do Galvena; tak to sobie ułożyli, a zresztą zgodnie z
ówczesnymi obyczajami sprawę mieli omówić mężczyźni.
Powiedział to samo:
– Co się stało, Gilu?
I co miałem odpowiedzieć? Stał w salonie, pełen napięcia, szarmancki, o czystych oczach, mój
przyjaciel, gotów oznajmić mi, że kocha moją siostrę, że będzie przy niej przez całe życie i że znalazł
sobie jakąś pracę, a ja miałem mu powiedzieć, co się stało? O, coś rzeczywiście było nie w
porządku, ale było to zło głębsze i starsze od tego, które wyrządził. Czy miałem się temu poddać?
– Galvenie – odezwałem się – Poma rozmawiała za mną. Nie wiem, co powiedzieć. Nie mogę
zakazać wam ślubu, ale nie mogę... nie mogę... – tu się zaciąłem; nie mogłem mówić; oślepiły mnie
łzy Martina.
– Żadną miarą nie mógłbym jej skrzywdzić – rzekł bardzo cicho, jakby składał obietnicę.
Nie wiem, czy mnie zrozumiał; nie wiem, czy, jak twierdził Martin, nie wiedział, co zrobił. Pod
pewnym względem nie miało to znaczenia. Ból i wina tkwiły w nim wtedy i na zawsze. O tym
wiedział i cierpiał bez skargi.