Kress Nancy - Linie bledu cz3
Szczegóły |
Tytuł |
Kress Nancy - Linie bledu cz3 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kress Nancy - Linie bledu cz3 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kress Nancy - Linie bledu cz3 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kress Nancy - Linie bledu cz3 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Facet stał przez chwilę, ważąc decyzję. Potem sięgnął
po megafon, dając znak swoim ludziom, żeby zajęli pozycje.
Jego głos zrobił się nagle spokojny, wręcz łagodny.
- Connors! Słuchaj, wiemy, że jesteś tam ze swoim małym
braciszkiem, i nie chcemy, żeby któremukolwiek z was stała
się krzywda. Zostaw Darryla na górze i wyjdź dobrowolnie.
Odłóż pistolet i po prostu zejdź na dół. Zrób to, a wszystko
będzie dobrze.
- On zabije moje... - wrzasnęła kobieta, zanim ktoś
wepchnął ją do samochodu i zatrzasnął drzwi.
- No już, Jeff, możemy zrobić to spokojnie, i wszyscy
pozbędziemy się kłopotu.
Przyłożyłem dłoń do policzka. Zostały na niej ślady
krwi.
Głos policjanta stał się jeszcze spokojniejszy,
jeszcze bardziej przemawiający do rozsądku.
- Wiem, że Darryl pewnie się boi, ale nie musi się
bać, zejdź na dół, a my zawieziemy go do domu, tam, gdzie
jest jego miejsce. A potem ty i ja porozmawiamy o tym, co
jest najlepsze dla twojego małego braciszka...
Jeff wyszedł. Wyślizgnął się z budynku, z rękami na
głowie, powtarzając:
- Proszę, nie strzelajcie, proszę, nie strzelajcie, nie
strzelajcie - i nie był już cwaniakiem z ósmej klasy
znającym wszystkie sztuczki, nie był obwieszonym złotem
dostawcą prochów. Był przerażonym trzynastolatkiem w
pobrudzonej niebieskiej opasce, który został wystawiony.
Gliniarze w kamizelkach kuloodpornych podbiegli i
chwycili go. Inni zniknęli we wnętrzu budynku. Obok
zatrzymała się taksówka i wysiadła z niej Jenny Kelly,
w czarnej satynowej bluzce z dekoltem i czarnej aksamitnej
spódniczce.
- Jeff! Czy wszystko w porządku?
Jeff spojrzał na nią i myślę, że gdyby byli sami,
mógłby się rozpłakać.
- Darryl jest na górze sam...
- Zaraz go sprowadzą - powiedziałem.
- Zawiozę Darryla do twojej ciotki - obiecała Jenny.
Mężczyzna wysiadł z taksówki za nią i zapłacił kierowcy.
Miał skrzywioną minę. Żółtodziób zerkał na dekolt jej
bluzki.
Jeff został skuty i wsadzony do radiowozu. Jenny
odwróciła się do mnie.
- Och, twoja twarz, jesteś ranny!
Dokąd oni zabiorą Jeffa, Gene? Czy ty też tam pojedziesz?
Proszę?
- Będę musiał. Powiedziałem im, że to do mnie Jeff
zatelefonował.
Uśmiechnęła się. Nigdy nie widziałem, żeby tak się
uśmiechała, w każdym razie nie do mnie. Nie zdejmowałem
wzroku z jej twarzy, z kompletnie beznamiętną miną.
- Kto go wystawił, Jenny?
- Wystawił?
- Ta kobieta wrzeszczała, że jest matką Darryla i że
Jeff zabije jej dziecko. Ktoś chciał, żeby gliniarze
wpadli do środka i zaczęli strzelać. Gdyby Jeff zginął,
policja zostałaby wykorzystana w roli katów. Jeśli nie,
byłby tak przerażony, że mieliby go w garści. Kto to był,
Jenny? Ci sami, którzy rozpowszechniają nieprzyjemne
pogłoski o Systemie Informacji Sąsiedzkiej?
Zmarszczyła brwi.
- Nie wiem. Ale Jeff był... były pewne znajomości,
które... - Umilkła ponownie, marszcząc czoło. Jej towarzysz
podszedł do nas, wciąż skrzywiony. - Gene, to jest Paul
Snyder. Paul, Gene Shaunessy... Paul, przepraszam cię, muszę
jechać z Gene'em tam, gdzie zabierają Jeffa. To do mnie on
dzwonił. I powiedziałam, że zabiorę Darryla do jego ciotki.
- Jenny, na miłość boską... Mamy bilety do opery!
Spojrzała tylko na niego i zrozumiałem, że Paul
Snyder nie będzie już oglądał uśmiechów Jenny Kelly.
- Zawiozę cię do komisariatu, Jenny - powiedziałem. -
Tylko że to ja muszę pierwszy złożyć zeznania, muszę
załatwić to możliwie jak najszybciej, mam dzisiaj jeszcze
jedną pilną sprawę... - Bucky. Dobry Boże.
- Chodzi o twoją żonę? - zapytała Jenny szybko. -
Gorzej się czuje?
- Nigdy nie będzie czuła się gorzej. Ani lepiej -
odparłem nie zastanawiając się i natychmiast tego
pożałowałem.
- Gene... - zaczęła Jenny, ale nie pozwoliłem jej
skończyć. Stała zbyt blisko mnie. Czułem zapach jej
perfum. Fałda czarnej aksamitnej spódnicy ocierała mi się
o nogę.
- Nie przetrwasz w szkole dłużej niż sześć miesięcy,
jeśli będziesz wszystko brać tak do siebie - powiedziałem
szorstko. - Wypalisz się. Odejdziesz.
Jej spojrzenie nie poruszyło się.
- Och, nie, nie odejdę. I nie przemawiaj do mnie tym
tonem.
- Sześć miesięcy - powtórzyłem i odwróciłem się.
Gliniarz wyszedł z budynku, niosąc płaczącego Darryla. Zaś
do mnie podszedł porucznik, pytając, co wiem na temat
znajomości Jeffa.
*
Było po północy, zanim dotarłem do domu. Po
komisariacie było jeszcze ambulatorium, gdzie
zdezynfekowano mi ranę na policzku, zrobiono zastrzyk
przeciwtężcowy oraz badanie krwi i sfotografowano ranę w
celu wniesienia skargi. Potem szukałem Bucky'ego.
Nie było go w jego mieszkaniu ani w mieszkaniu matki.
Strażnik w Kelvin Pharmaceuticals powiedział mi, że jest
na służbie dopiero od czwartej po południu i doktor
Romano nie wchodził w tym czasie do laboratorium. Więcej
miejsc nie przychodziło mi do głowy. Nie wiedziałem nic o
obecnym życiu Bucky'ego. Nie znałem nawet nazwiska
Tommy'ego.
Wszedłem do mieszkania, ściągając marynarkę. Światełko
na automatycznej sekretarce migało nagląco.
Mój umysł - albo Camineur - dokonał kilku skojarzeń.
Zanim jeszcze nacisnąłem guzik odtwarzania, chyba już
wiedziałem.
"Gene, tutaj Tom Fletcher. Nie znasz mnie... nigdy się
nie poznaliśmy... - Niższy głos, niż się spodziewałem, ale
chropowaty, nierówny. - Odebrałem twoją wiadomość na
sekretarce Vince'a Romano. Na temat J-24. Vince... - Głos
załamał mu się na moment. - Vince jest w szpitalu. Dzwonię
stamtąd. Szpital pod wezwaniem świętej Klary, to na
Dziewiątej przy Pięćdziesiątej Pierwszej. Trzecie piętro.
Zaraz przed... kazał ci powiedzieć..."
Reszty wiadomości nie mogłem zrozumieć.
Siedziałem w ciemnościach przez kilka minut. Potem
założyłem marynarkę i złapałem taksówkę do szpitala. Nie
sądzę, żebym był w stanie prowadzić sam.
Dużurny przy wejściu przepuścił mnie bez słowa.
Myślał, że idę do Margie, nawet o tej porze. Zdarzało się
to już wcześniej. Choć nie ostatnio.
Bucky leżał na łóżku, z prześcieradłem podciągniętym
pod szyję, choć jeszcze nie na twarz. Oczy miał otwarte.
Nagle pomyślałem, że wcale nie chcę wiedzieć, co skrywa to
prześcieradło - jak to zrobił, jaki wybrał sposób, ile to
trwało. Całej tej okrutnej algebry śmierci. "Jeśli pociąg
A wyjeżdża ze stacji ze stałą prędkością pięćdziesięciu
mil na godzinę..." Na twarzy Bucky'ego nie było żadnych
śladów. Uśmiechał się.
A potem ujrzałem, że jeszcze oddycha. Bucky, zawsze
nieporadny, spaprał robotę po raz drugi.
Tommy stał w kącie, jakby nie mógł pozbierać się na
tyle, żeby usiąść. Wysoki i przystojny, miał ciemne,
dobrze przycięte włosy i świeżą cerę kojarzącą się z
młodością i wysportowaniem. Wyglądał na jakieś piętnaście
lat młodszego od Bucky'ego. Kiedy przyjęli razem J-24?
Lydia Smith i Giacomo della Francesca zabili się w
odstępie paru godzin od siebie. Podobnie jak Rose Kaplan i
Samuel Fetterolf. Jak dużo wie Tommy?
Podszedł i podał mi rękę. Głos miał chrapliwy.
- Ty jesteś Gene.
- Jestem Gene.
- Tom Fletcher. Vince i ja jesteśmy...
- Wiem - powiedziałem i spojrzałem na twarz
Bucky'ego, zastanawiając się, jak powiem temu chłopcu, że
on też będzie próbował zabić się z - chemicznie wywołanej
- miłości.
Przypomniałem sobie Bucky'ego i mnie siedzących przy
zalanym deszczem oknie w greckiej tawernie. "Na co
czekałeś, Bucky, na swojego księcia?"
"Tak". I "czy kiedykolwiek pomyślałeś, jak by to było
móc naprawdę połączyć się z nim w jedno, poznać go, być
nim?"
- Tom - powiedziałem. - Jest coś, o czym musimy
porozmawiać.
- Porozmawiać? - Jego głos zrobił się jeszcze bardziej
ochrypły.
- O Buckym. Vince'ie. O tobie i Vince'ie.
- O co chodzi?
Spojrzałem na uśmiechniętą twarz Bucky'ego.
- Nie tutaj. Chodźmy do poczekalni.
Poczekalnia była pusta o tej porze, samotna nisza z
podrapanymi meblami, porozrzucanymi czasopismami, zalana
ostrym blaskiem świetlówek. Usiedliśmy naprzeciwko siebie
na czerwonych plastykowych krzesłach.
- Czy wiesz, co to jest J-24? - zapytałem bez ogródek.
Jego spojrzenie zrobiło się ostrożniejsze. - Tak.
- Co to jest? - Nie mogłem znaleźć odpowiedniego tonu.
Naciskałem na niego, jakby on był aresztantem, a ja wciąż
gliną.
- To lek, nad którym pracuje firma Vince'a. Sprawia,
że ludzie nawiązują połączenie ze sobą, jednoczą się w
perfekcyjnym związku. - Jego głos brzmiał gorzko.
- Co jeszcze ci powiedział?
- Niewiele. Co powinien był mi powiedzieć?
Człowiek nigdy nie widzi wystarczająco wiele, nawet na
ulicach, żeby być przygotowanym. Za każdym razem, gdy jest
świadkiem prawdziwego okrucieństwa, czuje, jakby to był
pierwszy raz. Niech cię diabli, Bucky. Niech cię diabli za
emocjonalne okrucieństwo.
- Nie powiedział ci, że ludzie biorący udział w
badaniach klinicznych J-24... ci, którzy doznali tego
połączenia... że wszyscy byli w podeszłym wieku?
- Nie - odparł Tom.
- Że byli to ci sami ludzie, o których samobójczych
śmierciach było ostatnio głośno w gazetach?
- Och, mój Boże.
Wstał i przeszedł przez całą długość poczekalni,
jakieś cztery dobre kroki. Potem z powrotem. Jego
przystojna twarz była szara jak popiół.
- Zabili się po zażyciu J-24? Z powodu J-24?
Skinąłem głową. Tom znieruchomiał. Po długiej minucie
powiedział wreszcie:
- Mój biedny Vince.
- Biedny Vince? Jak, u diabła, możesz... czy nic
rozumiesz, Tommy, chłopcze? Ty jesteś następny! Wziąłeś
miłosny lek z biednym cierpiącym Vince'em i teraz twoje
trzy tygodnie rozkoszy dobiegły końca, jesteś martwy,
synu! Substancje chemiczne zrobią swoje, popadniesz w
depresję i targniesz się na swoje życie tak jak Bucky!
Tylko że zapewne będziesz w tym lepszy i ci się uda!
Wbił we mnie wzrok. A potem powiedział:
- Vince nie próbował się zabić.
Nie byłem w stanie nic powiedzieć.
- Nie próbował popełnić samobójstwa. Tak właśnie
myślałeś? Nie, jest w stanie katatonicznym. A ja nigdy nie
brałem z nim J-24.
- A zatem kto...
- Bóg - odparł Tom i gorycz w jego głosie powróciła.
- Vince wziął J-24 z Bogiem. W jakimś kościele, Naszej
Pani od Wiecznego czegoś tam. Samotnie przed ołtarzem,
poszcząc i modląc się. Powiedział mi o tym, kiedy się
wyprowadzał.
Kiedy się wyprowadzał. Ponieważ to nie miłości
Tommy'ego Bucky naprawdę pragnął, ale Boga. Zawsze
chodziło o Boga, przez trzynaście długich lat. "Powiedz
ojcu Healeyowi, że nie mogę już dotknąć Boga... Czy
kiedykolwiek pomyślałeś, jak by to było móc naprawdę
połączyć się z nim w jedno, poznać go, być nim..." Nie.
Poznać Go. Być Nim. "Na co czekałeś, na swojego księcia?"
"Tak."
- Po zażyciu tego cholernego leku zupełnie przestał
się mną interesować - powiedział Tom. - Nie chodził do
pracy, siedział tylko w kącie, uśmiechając się, śmiejąc i
płacząc. Był jakby... po jakichś prochach, ale nie do
końca. Nie wiem, czym był. Nigdy wcześniej nie widziałem
czegoś takiego.
Ani nikt inny. Połączony w jedno z Bogiem. "Znali się,
nieomal byli sobą nawzajem. Pomyśl, Gene! Koniec tej
okrutnej samotności, w jakiej przeżywamy nasze nędzne
życie..."
- Strasznie się na niego wkurzyłem - mówił Tom - ale
nic to nie pomogło. Po prostu przestałem się liczyć.
Powiedziałem mu więc, żeby się wyniósł, i zrobił to, a
potem szukałem go przez trzy dni i nie mogłem go nigdzie
znaleźć, i byłem jak oszalały. Wreszcie zadzwonił do mnie,
dziś po południu. Płakał. Ale znowu było tak, jakby mnie
tam nie było. Z całą pewnością nie płakał z mojego powodu.
Podszedł do małego okienka, które było okratowane.
Zwrócony plecami do mnie, mówił przez ramię. Starannie,
ważąc każde słowo.
- Vince powiedział, że powinienem do ciebie zadzwonić.
Powiedział: "Zawiadom Gene'a - w pewnym momencie to
przestaje działać. A potem żal, poczucie straty i gniew...
przede wszystkim gniew, że to już koniec. Ale dam sobie z
tym radę. W moim przypadku jest inaczej. Nie mogliby". Potem
odłożył słuchawkę. Ani słowa do mnie.
- Przykro mi - powiedziałem.
Odwrócił się.
- Tak, cóż, to cały Vince, nieprawdaż?
Zawsze na pierwszym miejscu stawiał siebie.
Nie, chciałem powiedzieć. Na pierwszym miejscu stawiał
Boga. I w ten sposób dał sobie radę z zejściem po J-24.
Ludzkie związki, stworzone za pomocą chemii czy w sposób
naturalny, wzmacniają się, ale i słabną. Z Bogiem jednak
nie musisz gnieździć się w jednopokojowym mieszkaniu, nie
musisz walczyć z Nim o pieniądze, słuchać, jak chrapie i
puszcza bąki i mówi rzeczy tak głupie, że nie wierzysz, iż
mogą wychodzić z ust kogoś, kogo kochasz, patrzyć, jak
zachowuje się samolubnie, małostkowo lub okrutnie. Bóg był
większy niż to wszystko, przynajmniej w umyśle Bucky'ego,
był tak wielki, że wypełniał wszystko. I tym razem, kiedy
Bóg się od niego odwrócił, kiedy działanie J-24 osłabło i
Bucky czuł, jak jego więź znika, pogrążył się w ślad za
nią. W głąb własnego umysłu, gdzie wszelka miłość i tak
bierze początek.
- Lekarz powiedział, że być może nigdy już się nie
obudzi - rzekł Tom. Powoli zaczynał odczuwać gniew, gniew
samoobrony. - A może tak. W każdym razie nie sądzę, bym
tu na niego czekał. Zbyt źle mnie potraktował.
Niezbyt wytrwały chłopak z tego Tommy'ego.
- Jesteś jednak pewny, że nigdy nie zażyłeś J-24? -
spytałem.
- Tak - odparł. - Nie jestem głupi. Chyba pojadę już
do domu. Dzięki, że przyjechałeś, Gene. Miło było cię
poznać.
- Ciebie też - odparłem, wiedząc, że żaden z nas nie
mówi tego szczerze.
- Och, Vince powiedział jeszcze coś. Kazał przekazać
ci, że było to, również, morderstwo. Czy to coś dla ciebie
znaczy?
- Tak - odrzekłem. Ale mam nadzieję, że nie dla
ciebie.
*
Po wyjściu Toma siedziałem w poczekalni, wyciągnąłem
z marynarki drugą przesyłkę. Policyjna nalepka rozerwała
się, kiedy wsadziłem złożoną kopertę do kieszeni.
Był to oryginalny raport z miejsca zdarzenia dotyczący
zgonów Lydii Smith i Giacoma della Francesca, ten, o
którym Johnny Fermato musiał wiedzieć, kiedy wysyłał mi
fałszywkę. Ten raport był podpisany przez Bruce'a
Campinellę. Nie znałem go, ale zapewne potrafiłbym
rozpoznać go na okazaniu dzięki przelotnemu spotkaniu u
Mulcahy'ego: średniego wzrostu, brunet, przeciętna twarz,
gotujący się wewnątrz. Typowy kompetentny uczciwy gliniarz
wciąż wkurzony na to, co system ma na sprzedaż. I to za
niespecjalnie wysoką cenę. Nie w Nowym Jorku.
Tym razem były tylko dwa zdjęcia. Jedno już widziałem:
ciało pani Smith roztrzaskane na chodniku pod dachem domu
opieki. Drugie było nowe. Ciało pana della Francesca
leżące na dachu, nie w jego pokoju, zanim grupa
zacierająca ślady zabrała się do roboty i wykonała drugi
zestaw zdjęć. Staruszek leżał na wznak, z nożem wciąż
wbitym w pierś. Było to dobre zdjęcie; wyraz twarzy nie
pozostawiał wątpliwości. Był tam oczywiście ból, ale dało
się również dostrzec wściekłość. Nieprawdopodobny gniew.
"A potem żal i poczucie straty i gniew... przede wszystkim
gniew, że to już koniec".
Czy della Francesca wypchnął najpierw Lydię Smith, po
gwałtownej kłótni wywołanej załamaniem ich szczególnego,
nieziemskiego związku, a potem wbił sobie nóż w serce? Czy
też ona znalazła siłę w swoim rozczarowaniu i gniewie i
pchnęła go nożem, a potem skoczyła? Zwykle utrata miłości
nie prowadzi do nienawiści. Ale jak to jest, kiedy
znajdzie się autentyczny, idealny, nieludzki sposób na
samotność - a potem go utraci? Ile wściekłości wywołuje
taka pierwotna strata?
Lub też może Bucky mylił się i było to jednak
samobójstwo. Wywołane nie gniewem, lecz żalem. Może
wściekłość na twarzy Giacoma della Francesca była reakcją
nie na utraconą miłość, lecz na wewnętrzną pustkę, jaka
pojawiła się, kiedy ta zniknęła. Starzec poczuł coś tak
cudownego, tak delikatnego, że potem wszystko inne stało
się niewystarczające i samo życie nie warte już było
wysiłku. Nieważne, co by zrobił, i tak nic nie byłoby już
takie samo.
Pomyślałem o Samuelu Fetterolfie, zanim wziął J-24,
nieustannie piszącym listy do wszystkich członków rodziny,
starającym się podtrzymać łączność. O młodym sprzątaczu
imieniem Pete, wysilającym każdą komórkę swego
uszkodzonego mózgu, by ochronić pamięć o starych ludziach,
którzy byli dla niego dobrzy. O Jeffie Connorsie,
pilnującym Darryla, pomimo przeniesienia się do świata
czerwonego mercedesa i wielkich przekrętów. O Jenny Kelly,
poświęcającej swe randki, swój sen i prywatne życie dla
prób nawiązania więzi z uczniami, o których bez wątpienia
myślała jako o "jej dzieciakach". O Buckym.
Winda na piąte piętro była zepsuta. Poszedłem
schodami. Pielęgniarka zmianowa ledwie na mnie spojrzała.
Nie była to Susan. W pokoju Margie światła były
przyciemnione, a ona sama leżała w półmroku niczym
wyrzeźbiona sucha łupina, okryta lekkim prześcieradłem.
Przysunąłem krzesło do łóżka i wbiłem w nią wzrok.
I być może po raz pierwszy od czasu jej wypadku
przypomniałem sobie.
"Opuść szybę, Gene".
"Na zewnątrz jest minus dziesięć, Margie!"
"To prawdziwe powietrze. Schłodzone niczym dobre piwo.
W tym samochodzie cuchnie jak w fabryce".
"Nie zaczynaj od nowa. Ostrzegam cię".
"Czy strach przed tym, że nie zginiesz na służbie,
każe ci zabijać się za pomocą papierosów?"
"Przestań mnie kontrolować".
"Może powinieneś lepiej kontrolować sam siebie".
W noc, kiedy znalazłem Bucky'ego u Naszej Pani od
Wiecznego Strapienia, byłem opanowany. To Bucky'emu
puściły nerwy. Wgramoliłem się do łóżka i przysiągłem już
nigdy więcej nie oglądać Bucky'ego i nie uczestniczyć w
kiepskich dramatach z jego życia. Margie nie spała.
Płakała. Miałem dość histerii na jedną noc; nie chciałem
wysłuchiwać jej żalów. Nie pozwoliłem jej nawet dojść do
głosu. Wyszedłem po ciemku z sypialni i spędziłem noc na
sofie. Minęły trzy dni, zanim w ogóle odezwałem się do
niej, byśmy mogli porozmawiać i naprawić wszystko między
nami.
"Wspaniałego roku!" - powiedziała pierwszego dnia mojej
pracy w Gimnazjum im. Benjamina Franklina. Ale nie był to
wspaniały rok. Próbowałem nauczyć się, jak być
nauczycielem i zapomnieć jak być gliniarzem, i poza tym
nie miałem zbyt wiele czasu dla niej. Kłóciliśmy się o to
i w efekcie coraz więcej czasu spędzałem poza domem, żeby
uniknąć kłótni, a kiedy wróciłem, ona spędzała dużo czasu
poza domem. Z czasem sytuacja trochę się poprawiła, ale
nie wiem, dokąd zmierzała tego wieczora, kiedy znalazła
się na środku Lexington na wprost tego Lincolna rocznik 93
z torbą zakupów. Nie wiem, dla kogo przeznaczone były te
zakupy. Dla mnie nigdy nie kupowała befsztyka z polędwicy
i szampana.
Może z tym też dalibyśmy sobie radę. W jakiś sposób.
"Czy nie było takich chwil, Gene" - zapytał Bucky -
"kiedy czułeś się tak blisko Margie, jakbyś znajdował się w
jej skórze? Jakbyś dosłownie był nią?" Nie. Nigdy nie czułem
się, jakbym był Margie. Byliśmy blisko, ale nie aż tak
blisko. To, co stworzyliśmy, było dobre, ale nie aż tak
dobre. Nie było to perfekcyjne zespolenie dusz.
I dlatego byłem w stanie przeżyć utratę tego.
Podniosłem się powoli, oszczędzając moje kolano. Przy
wyjściu z poczekalni wyjąłem buteleczkę Camineura z
kieszeni i wyrzuciłem ją do kosza. Potem wyszedłem, nie
oglądając się za siebie.
Na zewnątrz, na Dziewiątej Alei, radiowóz włączył
nagle koguta i ruszył z piskiem opon. Grupa dzieciaków,
którzy dawno powinni być o tej porze w domu,
przemaszerowała chwiejnie obok, kierując się w stronę
centrum. Poszukałem automatu telefonicznego. Do tego czasu
Jenny Kelly powinna już dostarczyć Darryla do jego ciotki, a
Jeff Connors potrzebował kogoś więcej niż zwykłego
przepracowanego obrońcy z urzędu. Znałem faceta z fundacji
pomocy prawnej, strasznego raptusa, który od dawna był mi
coś winien.
Znalazłem telefon i uzyskałem połączenie.
KONIEC