Kress Nancy - Linie bledu cz3

Szczegóły
Tytuł Kress Nancy - Linie bledu cz3
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kress Nancy - Linie bledu cz3 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kress Nancy - Linie bledu cz3 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kress Nancy - Linie bledu cz3 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Facet stał przez chwilę, ważąc decyzję. Potem sięgnął po megafon, dając znak swoim ludziom, żeby zajęli pozycje. Jego głos zrobił się nagle spokojny, wręcz łagodny. - Connors! Słuchaj, wiemy, że jesteś tam ze swoim małym braciszkiem, i nie chcemy, żeby któremukolwiek z was stała się krzywda. Zostaw Darryla na górze i wyjdź dobrowolnie. Odłóż pistolet i po prostu zejdź na dół. Zrób to, a wszystko będzie dobrze. - On zabije moje... - wrzasnęła kobieta, zanim ktoś wepchnął ją do samochodu i zatrzasnął drzwi. - No już, Jeff, możemy zrobić to spokojnie, i wszyscy pozbędziemy się kłopotu. Przyłożyłem dłoń do policzka. Zostały na niej ślady krwi. Głos policjanta stał się jeszcze spokojniejszy, jeszcze bardziej przemawiający do rozsądku. - Wiem, że Darryl pewnie się boi, ale nie musi się bać, zejdź na dół, a my zawieziemy go do domu, tam, gdzie jest jego miejsce. A potem ty i ja porozmawiamy o tym, co jest najlepsze dla twojego małego braciszka... Jeff wyszedł. Wyślizgnął się z budynku, z rękami na głowie, powtarzając: - Proszę, nie strzelajcie, proszę, nie strzelajcie, nie strzelajcie - i nie był już cwaniakiem z ósmej klasy znającym wszystkie sztuczki, nie był obwieszonym złotem dostawcą prochów. Był przerażonym trzynastolatkiem w pobrudzonej niebieskiej opasce, który został wystawiony. Gliniarze w kamizelkach kuloodpornych podbiegli i chwycili go. Inni zniknęli we wnętrzu budynku. Obok zatrzymała się taksówka i wysiadła z niej Jenny Kelly, w czarnej satynowej bluzce z dekoltem i czarnej aksamitnej spódniczce. - Jeff! Czy wszystko w porządku? Jeff spojrzał na nią i myślę, że gdyby byli sami, mógłby się rozpłakać. - Darryl jest na górze sam... - Zaraz go sprowadzą - powiedziałem. - Zawiozę Darryla do twojej ciotki - obiecała Jenny. Mężczyzna wysiadł z taksówki za nią i zapłacił kierowcy. Miał skrzywioną minę. Żółtodziób zerkał na dekolt jej bluzki. Jeff został skuty i wsadzony do radiowozu. Jenny odwróciła się do mnie. - Och, twoja twarz, jesteś ranny! Dokąd oni zabiorą Jeffa, Gene? Czy ty też tam pojedziesz? Proszę? - Będę musiał. Powiedziałem im, że to do mnie Jeff zatelefonował. Uśmiechnęła się. Nigdy nie widziałem, żeby tak się uśmiechała, w każdym razie nie do mnie. Nie zdejmowałem wzroku z jej twarzy, z kompletnie beznamiętną miną. - Kto go wystawił, Jenny? - Wystawił? - Ta kobieta wrzeszczała, że jest matką Darryla i że Jeff zabije jej dziecko. Ktoś chciał, żeby gliniarze wpadli do środka i zaczęli strzelać. Gdyby Jeff zginął, policja zostałaby wykorzystana w roli katów. Jeśli nie, byłby tak przerażony, że mieliby go w garści. Kto to był, Jenny? Ci sami, którzy rozpowszechniają nieprzyjemne pogłoski o Systemie Informacji Sąsiedzkiej? Zmarszczyła brwi. - Nie wiem. Ale Jeff był... były pewne znajomości, które... - Umilkła ponownie, marszcząc czoło. Jej towarzysz podszedł do nas, wciąż skrzywiony. - Gene, to jest Paul Snyder. Paul, Gene Shaunessy... Paul, przepraszam cię, muszę jechać z Gene'em tam, gdzie zabierają Jeffa. To do mnie on dzwonił. I powiedziałam, że zabiorę Darryla do jego ciotki. - Jenny, na miłość boską... Mamy bilety do opery! Spojrzała tylko na niego i zrozumiałem, że Paul Snyder nie będzie już oglądał uśmiechów Jenny Kelly. - Zawiozę cię do komisariatu, Jenny - powiedziałem. - Tylko że to ja muszę pierwszy złożyć zeznania, muszę załatwić to możliwie jak najszybciej, mam dzisiaj jeszcze jedną pilną sprawę... - Bucky. Dobry Boże. - Chodzi o twoją żonę? - zapytała Jenny szybko. - Gorzej się czuje? - Nigdy nie będzie czuła się gorzej. Ani lepiej - odparłem nie zastanawiając się i natychmiast tego pożałowałem. - Gene... - zaczęła Jenny, ale nie pozwoliłem jej skończyć. Stała zbyt blisko mnie. Czułem zapach jej perfum. Fałda czarnej aksamitnej spódnicy ocierała mi się o nogę. - Nie przetrwasz w szkole dłużej niż sześć miesięcy, jeśli będziesz wszystko brać tak do siebie - powiedziałem szorstko. - Wypalisz się. Odejdziesz. Jej spojrzenie nie poruszyło się. - Och, nie, nie odejdę. I nie przemawiaj do mnie tym tonem. - Sześć miesięcy - powtórzyłem i odwróciłem się. Gliniarz wyszedł z budynku, niosąc płaczącego Darryla. Zaś do mnie podszedł porucznik, pytając, co wiem na temat znajomości Jeffa. * Było po północy, zanim dotarłem do domu. Po komisariacie było jeszcze ambulatorium, gdzie zdezynfekowano mi ranę na policzku, zrobiono zastrzyk przeciwtężcowy oraz badanie krwi i sfotografowano ranę w celu wniesienia skargi. Potem szukałem Bucky'ego. Nie było go w jego mieszkaniu ani w mieszkaniu matki. Strażnik w Kelvin Pharmaceuticals powiedział mi, że jest na służbie dopiero od czwartej po południu i doktor Romano nie wchodził w tym czasie do laboratorium. Więcej miejsc nie przychodziło mi do głowy. Nie wiedziałem nic o obecnym życiu Bucky'ego. Nie znałem nawet nazwiska Tommy'ego. Wszedłem do mieszkania, ściągając marynarkę. Światełko na automatycznej sekretarce migało nagląco. Mój umysł - albo Camineur - dokonał kilku skojarzeń. Zanim jeszcze nacisnąłem guzik odtwarzania, chyba już wiedziałem. "Gene, tutaj Tom Fletcher. Nie znasz mnie... nigdy się nie poznaliśmy... - Niższy głos, niż się spodziewałem, ale chropowaty, nierówny. - Odebrałem twoją wiadomość na sekretarce Vince'a Romano. Na temat J-24. Vince... - Głos załamał mu się na moment. - Vince jest w szpitalu. Dzwonię stamtąd. Szpital pod wezwaniem świętej Klary, to na Dziewiątej przy Pięćdziesiątej Pierwszej. Trzecie piętro. Zaraz przed... kazał ci powiedzieć..." Reszty wiadomości nie mogłem zrozumieć. Siedziałem w ciemnościach przez kilka minut. Potem założyłem marynarkę i złapałem taksówkę do szpitala. Nie sądzę, żebym był w stanie prowadzić sam. Dużurny przy wejściu przepuścił mnie bez słowa. Myślał, że idę do Margie, nawet o tej porze. Zdarzało się to już wcześniej. Choć nie ostatnio. Bucky leżał na łóżku, z prześcieradłem podciągniętym pod szyję, choć jeszcze nie na twarz. Oczy miał otwarte. Nagle pomyślałem, że wcale nie chcę wiedzieć, co skrywa to prześcieradło - jak to zrobił, jaki wybrał sposób, ile to trwało. Całej tej okrutnej algebry śmierci. "Jeśli pociąg A wyjeżdża ze stacji ze stałą prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę..." Na twarzy Bucky'ego nie było żadnych śladów. Uśmiechał się. A potem ujrzałem, że jeszcze oddycha. Bucky, zawsze nieporadny, spaprał robotę po raz drugi. Tommy stał w kącie, jakby nie mógł pozbierać się na tyle, żeby usiąść. Wysoki i przystojny, miał ciemne, dobrze przycięte włosy i świeżą cerę kojarzącą się z młodością i wysportowaniem. Wyglądał na jakieś piętnaście lat młodszego od Bucky'ego. Kiedy przyjęli razem J-24? Lydia Smith i Giacomo della Francesca zabili się w odstępie paru godzin od siebie. Podobnie jak Rose Kaplan i Samuel Fetterolf. Jak dużo wie Tommy? Podszedł i podał mi rękę. Głos miał chrapliwy. - Ty jesteś Gene. - Jestem Gene. - Tom Fletcher. Vince i ja jesteśmy... - Wiem - powiedziałem i spojrzałem na twarz Bucky'ego, zastanawiając się, jak powiem temu chłopcu, że on też będzie próbował zabić się z - chemicznie wywołanej - miłości. Przypomniałem sobie Bucky'ego i mnie siedzących przy zalanym deszczem oknie w greckiej tawernie. "Na co czekałeś, Bucky, na swojego księcia?" "Tak". I "czy kiedykolwiek pomyślałeś, jak by to było móc naprawdę połączyć się z nim w jedno, poznać go, być nim?" - Tom - powiedziałem. - Jest coś, o czym musimy porozmawiać. - Porozmawiać? - Jego głos zrobił się jeszcze bardziej ochrypły. - O Buckym. Vince'ie. O tobie i Vince'ie. - O co chodzi? Spojrzałem na uśmiechniętą twarz Bucky'ego. - Nie tutaj. Chodźmy do poczekalni. Poczekalnia była pusta o tej porze, samotna nisza z podrapanymi meblami, porozrzucanymi czasopismami, zalana ostrym blaskiem świetlówek. Usiedliśmy naprzeciwko siebie na czerwonych plastykowych krzesłach. - Czy wiesz, co to jest J-24? - zapytałem bez ogródek. Jego spojrzenie zrobiło się ostrożniejsze. - Tak. - Co to jest? - Nie mogłem znaleźć odpowiedniego tonu. Naciskałem na niego, jakby on był aresztantem, a ja wciąż gliną. - To lek, nad którym pracuje firma Vince'a. Sprawia, że ludzie nawiązują połączenie ze sobą, jednoczą się w perfekcyjnym związku. - Jego głos brzmiał gorzko. - Co jeszcze ci powiedział? - Niewiele. Co powinien był mi powiedzieć? Człowiek nigdy nie widzi wystarczająco wiele, nawet na ulicach, żeby być przygotowanym. Za każdym razem, gdy jest świadkiem prawdziwego okrucieństwa, czuje, jakby to był pierwszy raz. Niech cię diabli, Bucky. Niech cię diabli za emocjonalne okrucieństwo. - Nie powiedział ci, że ludzie biorący udział w badaniach klinicznych J-24... ci, którzy doznali tego połączenia... że wszyscy byli w podeszłym wieku? - Nie - odparł Tom. - Że byli to ci sami ludzie, o których samobójczych śmierciach było ostatnio głośno w gazetach? - Och, mój Boże. Wstał i przeszedł przez całą długość poczekalni, jakieś cztery dobre kroki. Potem z powrotem. Jego przystojna twarz była szara jak popiół. - Zabili się po zażyciu J-24? Z powodu J-24? Skinąłem głową. Tom znieruchomiał. Po długiej minucie powiedział wreszcie: - Mój biedny Vince. - Biedny Vince? Jak, u diabła, możesz... czy nic rozumiesz, Tommy, chłopcze? Ty jesteś następny! Wziąłeś miłosny lek z biednym cierpiącym Vince'em i teraz twoje trzy tygodnie rozkoszy dobiegły końca, jesteś martwy, synu! Substancje chemiczne zrobią swoje, popadniesz w depresję i targniesz się na swoje życie tak jak Bucky! Tylko że zapewne będziesz w tym lepszy i ci się uda! Wbił we mnie wzrok. A potem powiedział: - Vince nie próbował się zabić. Nie byłem w stanie nic powiedzieć. - Nie próbował popełnić samobójstwa. Tak właśnie myślałeś? Nie, jest w stanie katatonicznym. A ja nigdy nie brałem z nim J-24. - A zatem kto... - Bóg - odparł Tom i gorycz w jego głosie powróciła. - Vince wziął J-24 z Bogiem. W jakimś kościele, Naszej Pani od Wiecznego czegoś tam. Samotnie przed ołtarzem, poszcząc i modląc się. Powiedział mi o tym, kiedy się wyprowadzał. Kiedy się wyprowadzał. Ponieważ to nie miłości Tommy'ego Bucky naprawdę pragnął, ale Boga. Zawsze chodziło o Boga, przez trzynaście długich lat. "Powiedz ojcu Healeyowi, że nie mogę już dotknąć Boga... Czy kiedykolwiek pomyślałeś, jak by to było móc naprawdę połączyć się z nim w jedno, poznać go, być nim..." Nie. Poznać Go. Być Nim. "Na co czekałeś, na swojego księcia?" "Tak." - Po zażyciu tego cholernego leku zupełnie przestał się mną interesować - powiedział Tom. - Nie chodził do pracy, siedział tylko w kącie, uśmiechając się, śmiejąc i płacząc. Był jakby... po jakichś prochach, ale nie do końca. Nie wiem, czym był. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Ani nikt inny. Połączony w jedno z Bogiem. "Znali się, nieomal byli sobą nawzajem. Pomyśl, Gene! Koniec tej okrutnej samotności, w jakiej przeżywamy nasze nędzne życie..." - Strasznie się na niego wkurzyłem - mówił Tom - ale nic to nie pomogło. Po prostu przestałem się liczyć. Powiedziałem mu więc, żeby się wyniósł, i zrobił to, a potem szukałem go przez trzy dni i nie mogłem go nigdzie znaleźć, i byłem jak oszalały. Wreszcie zadzwonił do mnie, dziś po południu. Płakał. Ale znowu było tak, jakby mnie tam nie było. Z całą pewnością nie płakał z mojego powodu. Podszedł do małego okienka, które było okratowane. Zwrócony plecami do mnie, mówił przez ramię. Starannie, ważąc każde słowo. - Vince powiedział, że powinienem do ciebie zadzwonić. Powiedział: "Zawiadom Gene'a - w pewnym momencie to przestaje działać. A potem żal, poczucie straty i gniew... przede wszystkim gniew, że to już koniec. Ale dam sobie z tym radę. W moim przypadku jest inaczej. Nie mogliby". Potem odłożył słuchawkę. Ani słowa do mnie. - Przykro mi - powiedziałem. Odwrócił się. - Tak, cóż, to cały Vince, nieprawdaż? Zawsze na pierwszym miejscu stawiał siebie. Nie, chciałem powiedzieć. Na pierwszym miejscu stawiał Boga. I w ten sposób dał sobie radę z zejściem po J-24. Ludzkie związki, stworzone za pomocą chemii czy w sposób naturalny, wzmacniają się, ale i słabną. Z Bogiem jednak nie musisz gnieździć się w jednopokojowym mieszkaniu, nie musisz walczyć z Nim o pieniądze, słuchać, jak chrapie i puszcza bąki i mówi rzeczy tak głupie, że nie wierzysz, iż mogą wychodzić z ust kogoś, kogo kochasz, patrzyć, jak zachowuje się samolubnie, małostkowo lub okrutnie. Bóg był większy niż to wszystko, przynajmniej w umyśle Bucky'ego, był tak wielki, że wypełniał wszystko. I tym razem, kiedy Bóg się od niego odwrócił, kiedy działanie J-24 osłabło i Bucky czuł, jak jego więź znika, pogrążył się w ślad za nią. W głąb własnego umysłu, gdzie wszelka miłość i tak bierze początek. - Lekarz powiedział, że być może nigdy już się nie obudzi - rzekł Tom. Powoli zaczynał odczuwać gniew, gniew samoobrony. - A może tak. W każdym razie nie sądzę, bym tu na niego czekał. Zbyt źle mnie potraktował. Niezbyt wytrwały chłopak z tego Tommy'ego. - Jesteś jednak pewny, że nigdy nie zażyłeś J-24? - spytałem. - Tak - odparł. - Nie jestem głupi. Chyba pojadę już do domu. Dzięki, że przyjechałeś, Gene. Miło było cię poznać. - Ciebie też - odparłem, wiedząc, że żaden z nas nie mówi tego szczerze. - Och, Vince powiedział jeszcze coś. Kazał przekazać ci, że było to, również, morderstwo. Czy to coś dla ciebie znaczy? - Tak - odrzekłem. Ale mam nadzieję, że nie dla ciebie. * Po wyjściu Toma siedziałem w poczekalni, wyciągnąłem z marynarki drugą przesyłkę. Policyjna nalepka rozerwała się, kiedy wsadziłem złożoną kopertę do kieszeni. Był to oryginalny raport z miejsca zdarzenia dotyczący zgonów Lydii Smith i Giacoma della Francesca, ten, o którym Johnny Fermato musiał wiedzieć, kiedy wysyłał mi fałszywkę. Ten raport był podpisany przez Bruce'a Campinellę. Nie znałem go, ale zapewne potrafiłbym rozpoznać go na okazaniu dzięki przelotnemu spotkaniu u Mulcahy'ego: średniego wzrostu, brunet, przeciętna twarz, gotujący się wewnątrz. Typowy kompetentny uczciwy gliniarz wciąż wkurzony na to, co system ma na sprzedaż. I to za niespecjalnie wysoką cenę. Nie w Nowym Jorku. Tym razem były tylko dwa zdjęcia. Jedno już widziałem: ciało pani Smith roztrzaskane na chodniku pod dachem domu opieki. Drugie było nowe. Ciało pana della Francesca leżące na dachu, nie w jego pokoju, zanim grupa zacierająca ślady zabrała się do roboty i wykonała drugi zestaw zdjęć. Staruszek leżał na wznak, z nożem wciąż wbitym w pierś. Było to dobre zdjęcie; wyraz twarzy nie pozostawiał wątpliwości. Był tam oczywiście ból, ale dało się również dostrzec wściekłość. Nieprawdopodobny gniew. "A potem żal i poczucie straty i gniew... przede wszystkim gniew, że to już koniec". Czy della Francesca wypchnął najpierw Lydię Smith, po gwałtownej kłótni wywołanej załamaniem ich szczególnego, nieziemskiego związku, a potem wbił sobie nóż w serce? Czy też ona znalazła siłę w swoim rozczarowaniu i gniewie i pchnęła go nożem, a potem skoczyła? Zwykle utrata miłości nie prowadzi do nienawiści. Ale jak to jest, kiedy znajdzie się autentyczny, idealny, nieludzki sposób na samotność - a potem go utraci? Ile wściekłości wywołuje taka pierwotna strata? Lub też może Bucky mylił się i było to jednak samobójstwo. Wywołane nie gniewem, lecz żalem. Może wściekłość na twarzy Giacoma della Francesca była reakcją nie na utraconą miłość, lecz na wewnętrzną pustkę, jaka pojawiła się, kiedy ta zniknęła. Starzec poczuł coś tak cudownego, tak delikatnego, że potem wszystko inne stało się niewystarczające i samo życie nie warte już było wysiłku. Nieważne, co by zrobił, i tak nic nie byłoby już takie samo. Pomyślałem o Samuelu Fetterolfie, zanim wziął J-24, nieustannie piszącym listy do wszystkich członków rodziny, starającym się podtrzymać łączność. O młodym sprzątaczu imieniem Pete, wysilającym każdą komórkę swego uszkodzonego mózgu, by ochronić pamięć o starych ludziach, którzy byli dla niego dobrzy. O Jeffie Connorsie, pilnującym Darryla, pomimo przeniesienia się do świata czerwonego mercedesa i wielkich przekrętów. O Jenny Kelly, poświęcającej swe randki, swój sen i prywatne życie dla prób nawiązania więzi z uczniami, o których bez wątpienia myślała jako o "jej dzieciakach". O Buckym. Winda na piąte piętro była zepsuta. Poszedłem schodami. Pielęgniarka zmianowa ledwie na mnie spojrzała. Nie była to Susan. W pokoju Margie światła były przyciemnione, a ona sama leżała w półmroku niczym wyrzeźbiona sucha łupina, okryta lekkim prześcieradłem. Przysunąłem krzesło do łóżka i wbiłem w nią wzrok. I być może po raz pierwszy od czasu jej wypadku przypomniałem sobie. "Opuść szybę, Gene". "Na zewnątrz jest minus dziesięć, Margie!" "To prawdziwe powietrze. Schłodzone niczym dobre piwo. W tym samochodzie cuchnie jak w fabryce". "Nie zaczynaj od nowa. Ostrzegam cię". "Czy strach przed tym, że nie zginiesz na służbie, każe ci zabijać się za pomocą papierosów?" "Przestań mnie kontrolować". "Może powinieneś lepiej kontrolować sam siebie". W noc, kiedy znalazłem Bucky'ego u Naszej Pani od Wiecznego Strapienia, byłem opanowany. To Bucky'emu puściły nerwy. Wgramoliłem się do łóżka i przysiągłem już nigdy więcej nie oglądać Bucky'ego i nie uczestniczyć w kiepskich dramatach z jego życia. Margie nie spała. Płakała. Miałem dość histerii na jedną noc; nie chciałem wysłuchiwać jej żalów. Nie pozwoliłem jej nawet dojść do głosu. Wyszedłem po ciemku z sypialni i spędziłem noc na sofie. Minęły trzy dni, zanim w ogóle odezwałem się do niej, byśmy mogli porozmawiać i naprawić wszystko między nami. "Wspaniałego roku!" - powiedziała pierwszego dnia mojej pracy w Gimnazjum im. Benjamina Franklina. Ale nie był to wspaniały rok. Próbowałem nauczyć się, jak być nauczycielem i zapomnieć jak być gliniarzem, i poza tym nie miałem zbyt wiele czasu dla niej. Kłóciliśmy się o to i w efekcie coraz więcej czasu spędzałem poza domem, żeby uniknąć kłótni, a kiedy wróciłem, ona spędzała dużo czasu poza domem. Z czasem sytuacja trochę się poprawiła, ale nie wiem, dokąd zmierzała tego wieczora, kiedy znalazła się na środku Lexington na wprost tego Lincolna rocznik 93 z torbą zakupów. Nie wiem, dla kogo przeznaczone były te zakupy. Dla mnie nigdy nie kupowała befsztyka z polędwicy i szampana. Może z tym też dalibyśmy sobie radę. W jakiś sposób. "Czy nie było takich chwil, Gene" - zapytał Bucky - "kiedy czułeś się tak blisko Margie, jakbyś znajdował się w jej skórze? Jakbyś dosłownie był nią?" Nie. Nigdy nie czułem się, jakbym był Margie. Byliśmy blisko, ale nie aż tak blisko. To, co stworzyliśmy, było dobre, ale nie aż tak dobre. Nie było to perfekcyjne zespolenie dusz. I dlatego byłem w stanie przeżyć utratę tego. Podniosłem się powoli, oszczędzając moje kolano. Przy wyjściu z poczekalni wyjąłem buteleczkę Camineura z kieszeni i wyrzuciłem ją do kosza. Potem wyszedłem, nie oglądając się za siebie. Na zewnątrz, na Dziewiątej Alei, radiowóz włączył nagle koguta i ruszył z piskiem opon. Grupa dzieciaków, którzy dawno powinni być o tej porze w domu, przemaszerowała chwiejnie obok, kierując się w stronę centrum. Poszukałem automatu telefonicznego. Do tego czasu Jenny Kelly powinna już dostarczyć Darryla do jego ciotki, a Jeff Connors potrzebował kogoś więcej niż zwykłego przepracowanego obrońcy z urzędu. Znałem faceta z fundacji pomocy prawnej, strasznego raptusa, który od dawna był mi coś winien. Znalazłem telefon i uzyskałem połączenie. KONIEC