Kacper Ryx i krol przeklety - Mariusz Wollny
Szczegóły |
Tytuł |
Kacper Ryx i krol przeklety - Mariusz Wollny |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kacper Ryx i krol przeklety - Mariusz Wollny PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kacper Ryx i krol przeklety - Mariusz Wollny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kacper Ryx i krol przeklety - Mariusz Wollny - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Copyright © by Mariusz Wollny
Projekt okładki: Adam Stach
Fotografia na okładce:
Copyright © for the photo at the cover by alxm / Stockxpert
Opieka redakcyjna: Arletta Kacprzak
Redakcja tekstu: Robert Chojnacki
ISBN 978-83-7515-993-6
Plik wyprodukowany na podstawie: Mariusz Wollny, Kacper Ryx i król przeklęty, wyd. I, Kraków
2008
Wydawnictwo Otwarte
www.otwarte.eu
www.woblink.com
Plik EPUB przygotowała firma Legimi Sp. z o.o.
Strona 4
Kacper Ryx i król przeklęty
Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Dedykacja
Kraków Kacpra Ryksa
Podziękowania
Prolog
Rozdział 1 Lęk
Rozdział 2 Amulet
Rozdział 3 Księgi
Rozdział 4 Znak
Rozdział 5 Przebierańcy
Rozdział 6 Stos
Rozdział 7 Siurpryza
Rozdział 8 Mężobójstwo
Rozdział 9 Wilkołaki
Rozdział 10 W saku
Rozdział 11 Rozprawa
Rozdział 12 Rapt
Epilog
Postscriptum
Notka historyczna
Słownik
Kraków i okolica w czasach Kacpra Ryksa
Strona 5
Kochanej Róży
i drogiej Reni
Strona 6
Strona 7
Serdeczne podziękowania dla Pana
Roberta Chojnackiego za uwagi, które
wyszły książce na dobre, oraz dla
Pawła Kowalskiego i Janusza Skalskiego
za udostępnienie mi swoich księgozbiorów
Strona 8
PROLOG
Paryż, marzec 1314 roku
Wielki mistrz Rycerzy Świątyni, Jakub de Molay, podniósł oczy do nieba, ale go
nie widział. Przez głowę przelatywały mu wszystkie momenty z jego burzliwego
żywota. I te istotne, i te zupełnie błahe, bezpowrotnie, zdawałoby się, wyrzucone z
pamięci. Wiele razy słyszał, że tak się dzieje w podobnych chwilach, a teraz i on tego
doświadczał. Ale choć bardzo się starał, w żaden sposób nie znajdował we
wspomnieniach niczego, czego musiałby się wstydzić, ani tym bardziej żadnej winy,
która usprawiedliwiałaby jego obecność w tym miejscu i w takiej sytuacji. Mimo to
nie złorzeczył Bogu, dobrze wiedząc, że niezbadane są Jego wyroki.
Zbudowany na paryskiej wyspie Cité wysoki stos płonął jasno. Ogień buchał w
ołowiane niebo, smrodliwy dym rozwiewał się i niósł fetor palonych ciał.
Zgromadzona na obu brzegach Sekwany gawiedź wdychała go z lubością, rada z
uczestniczenia w tak niecodziennym widowisku – okrutnej kaźni dwóch
najważniejszych przedstawicieli do niedawna potężnego zakonu templariuszy.
Oskarżono ich o oddawanie czci diabłu Bahometowi, ponieważ król Francji Filip
Piękny zapragnął posiąść ponoć nieprzebrane bogactwa zakonu.
Braci zakonnych od wielu miesięcy tropiono, wtrącano do lochów, torturowano,
a jeśli nadal nie przyznawali się do wyssanych z palca zarzutów, w tym sodomii –
palono po kilku, kilkunastu lub kilkudziesięciu naraz. Jedni umierali w milczeniu,
inni przeklinali albo wzywali pomocy boskiej, jeszcze inni wykrzykiwali coś bez
sensu, postradawszy zmysły. Najwięcej szczęścia mieli ci, których gryzące kłęby
dymu zadławiły wprzódy, nim dosięgnął ich ogień.
Tego dnia, 18 marca, zostało już tylko dwóch niezłomnych – wielki mistrz oraz
prowincjał Normandii. Przywiązani do jednego pala, obaj starcy umierali z godnością,
nie dając swym oprawcom satysfakcji. Geoffroy de Charnay już skonał, zaduszony
Strona 9
dymem. Jakub de Molay nie dostąpił takiej łaski. Płomienie stosu ogarnęły całe jego
umęczone torturami ciało, nie dotarły jedynie do twarzy, strasznej jak upiorna maska,
z wytrzeszczonymi oczyma i wyszczerzonymi w cierpieniu zębami. Spękane usta
poruszały się w żarliwej modlitwie. Ale de Molay nie modlił się o cudowny ratunek,
ani nawet o szybką śmierć. Modlił się o zemstę na głównych sprawcach swych
męczarni i zagłady zakonu. Kiedy jego siwa broda zajęła się ogniem, gasnące oczy
nagle zabłysły, spojrzenie ogarnęło zgromadzony tłum, z ust zaś wyrwały się donośne
słowa:
– Hańba! Hańba! Patrzcie, jak giną niewinni. Hańba na was wszystkich! Bóg was
osądzi. Papieżu Klemensie, rycerzu Wilhelmie Nogarecie i ty, królu Filipie! Zanim
rok minie, wzywam was na sąd boży po sprawiedliwą karę. Przeklęci! Przeklęci!
Wszyscy przeklęci po trzynaste pokolenie waszych rodów!
Chaumont, maj 1560 roku
Tym razem królowa była sama. Tak samo brzydka: niska, pękata i nalana na
twarzy jak przed pięciu laty, ale odmieniona. Stało się to nie tylko za sprawą czerni,
której miała nie zdejmować aż do śmierci. Przed rokiem, po zgonie męża, włoskim
obyczajem odziała się w kir (a nie biel obowiązującą królowe Francji w żałobie).
Henryk II zginął bezsensownie, podczas turnieju dźgnięty kopią w oko (a prosiła, by
nie zakładał paradnej złotej przyłbicy!) przez młodego kapitana swej gwardii,
Montgomery’ego. W jej ruchach była większa pewność siebie. Nareszcie pozbyła się
z dworu znienawidzonej staruchy, która opętała Henryka II, Diany de Poitiers
diuszesy Valentinois, i została regentką sprawującą władzę w imieniu syna, Franciszka
II. Ale stąpała po cienkiej linie i jej panowaniu zagrażały potężne siły wewnątrz kraju i
poza granicami. Dlatego bała się o przyszłość.
– Muszę dokładnie poznać los moich synów i Francji – oznajmiła bez ogródek;
córki nie obchodziły jej wiele, chłopców zresztą też wcale nie kochała, byli jednak
niezbędni dla urzeczywistnienia jej planów. – Obiecałeś mi to. I tym razem ma to być
prawda – dodała z nutą groźby w głosie. – A nie to, co chciałabym usłyszeć.
Pięć lat wcześniej zażądała przepowiedni co do losu swojego potomstwa, „dzieci
Francji”. Długo wówczas spoglądał (ze starannie skrywanym współczuciem) na
wątłego Franciszka z wielką głową, któremu nieustannie lało się z nosa, na Karola z
szalonymi oczyma złośliwego gnoma, na Aleksandra Edwarda z gadzim spojrzeniem
i mroczną duszą, na szpetnego i głupkowatego Herkulesa; na dziewczynki: ładną
Elżbietę nierokującą długiego życia, kaleką Klaudię i maleńką Margot z aurą
bezpłodności. Znał przyczynę – te dzieci zostały naznaczone chorobami i śmiercią z
powodu grzechów przodków z obu stron, którzy nabawili się choroby zwanej we
Francji włoską, a we Włoszech francuską. Tylko jedno dziecko w tym gronie, mała
Strona 10
Maria, królowa Szkocji, która wychowywała się z „dziećmi Francji”, była zdrowym,
ładnym rudzielcem, ale i jej los rysował się czarno. Mimo to odparł zgodnie z prawdą
(choć co do Herkulesa miał wątpliwości):
– Wszystkich czeka świetna przyszłość. A chłopcy zostaną królami.
Nie dodał jedynie, że tego samego kraju. Nie był samobójcą, zaś królowej, nie
bez kozery zwanej za plecami Madame le Serpent, Panią Żmiją, towarzyszyli
ulubieńcy, Włosi jak ona. Człowiek bez skrupułów – czarnoksiężnik Kosma
Ruggieri, przyboczny truciciel messer René oraz Sebastian Montecuculli, który na
rozkaz Katarzyny otruł starszego syna Franciszka I, by zwolnić tron dla jej męża.
Medyceuszka bywała naiwna i łatwowierna, ale nie głupia, Nostradamus dobrze
to wiedział. Chociaż wtedy mu uwierzyła, nie wyzbyła się lęku i wątpliwości. Tym
razem był jednak lepiej przygotowany. Znajdowali się w upiornym zamku w
Chaumont nad Loarą, gdzie Katarzyna całą wieżę kazała zaopatrzyć w czarnoksięskie
przybory służące do rzucania uroków na jej wrogów przy pomocy sprowadzanych tu
przez nią czarowników i wiedźm. On zaś ściągnął medium, przywiózł magiczne
zwierciadło i inne przyrządy, w tym dziwną maszynerię z dużym kołem pośrodku, i
zastrzegł sobie, by królowa była sama i nikt nie zaglądał do komnaty podczas seansu.
Poczekał, aż zegar na zamkowej wieży wybije północ, po czym wprowadził w
hipnotyczny trans kobietę-czarodziejkę i zdjął z wielkiego zwierciadła przysłaniającą
je białą materię. Dopiero wówczas zaprowadził królową do wyrysowanego uprzednio
magicznego kręgu i posadził ją przed lustrem. Była zalękniona, bo nikt lepiej od niej
nie pojmował potęgi magii – uprawiała ją przez całe swoje zabobonne i zbrodnicze
życie. Przypomniała sobie starą przepowiednię Nostradamusa:
Le lyon ieune le vieux surmontera,
En champ bellique par singulier duelle:
Dans cage d’or les yeux luy creuera,
Deux classes une, puis mourir, mort cruelle [1].
Zadrżała. Jeśli mag tak dokładnie potrafił przepowiedzieć śmierć jej męża, może
nie kusić losu? Ale ciekawość przemogła obawę. On tymczasem, obserwując ją kątem
oka i domyślając się dręczących ją obaw, okadzał komnatę wonnym dymem, a
następnie zaczął mamrotać niezrozumiałe słowa, na koniec wykrzykując jakieś dziwne
imię.
– Wezwałem ducha – wyjaśnił cichym głosem – który zaraz wejdzie w medium.
– Co mam robić? – szepnęła królowa.
– Rachować.
Nagle, nim Katarzyna zdołała pojąć odpowiedź maga, kobieta drgnęła i poruszyła
kołem. Równocześnie królowa ujrzała odbity w zwierciadle obraz koła z
wyobrażeniem dobrze jej znanej sali tronowej w Luwrze i postacią swego najstarszego
syna. Nie sposób było się pomylić. Przygarbiony, z trudem powłóczył nogami i
Strona 11
ciekło mu z nosa. Koło zatoczyło niepełny obrót i zatrzymało się. Gdy ruszyło
ponownie, tkwiła w nim już inna sylwetka – jak poprzednia w królewskich szatach, z
koroną i berłem, ale teraz był to z pewnością Karol, niewiele starszy niż obecnie. Koło
z wolna zataczało kręgi, a Katarzyna z napięciem zaczęła liczyć obroty, bowiem
zrozumiała nareszcie polecenie Nostradamusa – jeden obrót oznaczał rok panowania
każdego z jej synów! Doliczyła się czternastu lat i obraz się zmienił – w zwierciadle
pojawiło się widmo postawnego mężczyzny, ale dziwnie zniewieściałego, z
kolczykami w obu uszach… Wstrząśnięta, dopiero po chwili rozpoznała go – to
Aleksander! Jej oczko w głowie, jej ulubieniec, ale jakże odmieniony… Tym razem
doliczyła się piętnastu obrotów koła. Zdruzgotana, pojęła straszną prawdę – jej
synowie będą panowali po sobie i umrą bezpotomnie! Znalazła jednak dość siły, by
zażądać ochrypłym głosem:
– Chcę wiedzieć wszystko!
Nostradamus poważnie skinął głową i rzekł:
– Duchu, pokaż nam przyszłość tronu Francji.
Koło znów się poruszyło i na tafli lustra ukazała się zjawa niskiego, energicznego
człowieka z wielkim nosem, odzianego byle jak i rozczochranego…
– Poznaję go! – zawołała Katarzyna na widok znienawidzonej postaci. – To
Bearneńczyk! Burbon! Ten prostak o manierach parobka, cuchnący wieśniak! Nie!
Mimo to liczyła z napięciem obroty, a gdy koło znieruchomiało po dwudziestym
drugim razie, wstała i bez słowa, zataczając się jak pijana i przytrzymując ściany,
wybiegła z komnaty.
– Szybko! – szepnął Nostradamus do medium. – Nim dojdzie do siebie, musimy
już być w drodze do Prowansji.
Strona 12
ROZDZIAŁ 1 | LĘK
Knyszyn, lipiec 1572 roku
7 lipca do zamkowej komnaty, w której leżał umierający, wszedł do ostatka
oddany swemu panu Jan Drohojowski.
– Najjaśniejszy panie, poseł francuski Jan Balagny de Montluc i ów karzeł
Krasowski, o którym powiadałem waszej miłości, proszą o posłuchanie.
Zygmunt August wiedział, że ta dwójka usilnie zabiega o poparcie kandydata
francuskiego na tron polski po jego śmierci, ale nie miał najmniejszej ochoty ich
oglądać. Uświadomili mu jednak to, co już wiedział.
– Ród Jagiełłów na zawsze przecina się i gaśnie ze mną, i w tej tak ciężkiej niedoli
ni sposobu, ni końca nie widzę, z żoną bezżenny, mąż bez żony, dziwowiskiem
małżeństwa we wszystkie wieki w oczach świata zostanę… – poskarżył się. – Nie chcę
ich widzieć. Przyślij mi księży. Czy jest pod ręką szkarłatne sukno, w jakim zwykło
się chować monarchów?
– Sprawdzę, wasza miłość – patrząc ze wzruszeniem na przeraźliwie smutną twarz
króla, Drohojowski skłonił się nisko.
Wychodząc, usłyszał, jak August mówi do siebie:
– Francuz… Czemu nie? Po mnie choćby potop…
Król przyjął wiatyk, po czym odprawił duchownych. Zostawszy sam, po raz
pierwszy od wielu dni bez pomocy wstał z łoża i jął przechadzać się po komnacie,
pogrążony w myślach. Potem zażądał jadła, spożył z apetytem parę kęsów i legł
znów, sprawiając wrażenie, że przemógł śmiertelną niemoc, co przywróciło nadzieję
nielicznym wiernym dworzanom, którzy mu jeszcze pozostali. Usnął głębokim,
spokojnym snem. We śnie przyszła do niego Barbara, ta prawdziwa, Radziwiłłówna, i
wyciągnęła ku niemu ręce. Z okrzykiem radości i uczuciem nieopisanego szczęścia
rzucił się w umiłowane ramiona.
Strona 13
Paryż, sierpień 1572 roku
Szedł pewnie w ślad za tym, który go ubezpieczał, panem de Chailly,
kamerdynerem księcia d’Aumale. Uśmiechał się pod nosem, gdy towarzysz rzucał mu
czasem ukradkowe, trwożne spojrzenia. Reputacja zawodowego zabójcy robiła swoje.
Kapelusz miał wciśnięty głęboko na oczy, ale i ta przezorność była właściwie zbędna.
Był bowiem wieczór, a ściśle mówiąc, niemal noc 21 sierpnia. I pustki na ulicach.
Ludzie nie wychylali nosa z domów, jak przed wielką burzą, która wisiała w
powietrzu, odkąd paręnaście dni temu zmarła otruta, rzekomo za sprawą Katarzyny
Medycejskiej, królowa Nawarry Joanna. Nie rozproszył chmur odbywający się przed
zaledwie trzema dniami uroczysty ślub jej syna, Henryka Nawarskiego, Burbona, z
piękną królewną Małgorzatą de Valois. Ślub miał pogodzić protestantów, zwanych
we Francji hugenotami (których jednym z przywódców był Henryk), z katolikami i
zakończyć krwawe walki wyniszczające kraj od lat. Ale nic takiego nie nastąpiło.
Pomimo wspaniałej uroczystości lud Paryża nie świętował, a gdy orszak ślubny
wracał z katedry do Luwru, wznosił entuzjastyczne okrzyki na cześć przywódcy
katolików, Henryka de Guise, równocześnie miotając pogróżki pod adresem wodza
hugenotów, admirała de Coligny. A potem cały Paryż zastygł w oczekiwaniu.
Zatrzymali się przed domem kanonika Villemur, dawnego nauczyciela młodego
Gwizjusza.
– To tu, panie de Maurevel – powiedział przewodnik, wymawiając nazwisko
drżącym głosem.
– Wiem. – Sam wybrał to miejsce, dobrze mu znane z przeszłości, gdy pracował
dla Gwizjuszy, zanim podkupiła go Katarzyna Medycejska, doceniając jego talent.
Otworzył im lokaj kanonika, do którego wnet dołączyła stara służąca i gdy
Chailly się pożegnał, oboje powiedli Maurevela na piętro, do pokoju od ulicy, z
oknami wychodzącymi dokładnie na dom naprzeciwko. Służąca zeszła na dół
przygotować wieczerzę, on tymczasem rozpiął płaszcz, pod którym skrywał dwa
arkebuzy, i położył broń na stole, który z pomocą lokaja przestawił pod okno. Potem
zjadł przyniesiony posiłek, kazał się budzić przed świtem i położył się. Spał spokojnie
jak niemowlę, ale ocknął się natychmiast, gdy tylko sługa dotknął jego ramienia.
Ubrał się szybko. Odmówił jedzenia, nakazał jedynie, by pozostawiono otwarte tylne
drzwi do ogrodu i podstawiono pod nie osiodłanego konia. Był ostrożny, choć nie
dopuszczał myśli o niepowodzeniu. Nie był głupcem. Wiedział doskonale, że
królowa chce winę za zbrodnię zrzucić na Gwizjuszy, a jeśli zamachowiec zawiedzie,
wtedy Katarzyna nie uniknie podejrzeń, już Gwizjusze się o to postarają. A wówczas
jego życie nie będzie warte funta kłaków – Medyceuszka nie daruje mu fuszerki, a
Gwizjusze zdrady.
Otworzył okno i dokładnie zasunął zasłony, zostawiając zaledwie małą szparę.
Potem sprawdził i załadował broń. Wybrał arkebuzy z gwintowanymi lufami, bo były
Strona 14
celniejsze i lżejsze od muszkietów i nie potrzebowały lontu, który uniemożliwiał
natychmiastowe użycie strzelby. Niosły bliżej, ale też odległość nie była wielka.
Wysunął lufę nieco poza zasłony i przymierzył. Niezadowolony, zabrał z łóżka
poduszkę i na niej oparł lufę. Teraz było dobrze. Ukontentowany, odprężył się i jął
czekać.
Dokładnie tak jak to robił od przybycia do stolicy, co zabójca ustalił, z uwagą
śledząc admirała od momentu otrzymania zlecenia, Kasper de Coligny wyszedł przed
swój dom i dosiadł podstawionego konia, aby udać się na posiedzenie Rady
Królewskiej. W chwili gdy na ulicę wysypali się towarzysze admirała, Maurevel
ruszył cyngla. Ale moment wcześniej de Coligny pochylił się raptownie, by poprawić
but. To go ocaliło. Pocisk chybił. Zabójca porwał drugi arkebuz i wypalił ponownie,
po czym cisnął broń na stół i na łeb na szyję zbiegł na dół.
Kiedy ludzie admirała z obnażonymi rapierami wbiegli do domu kanonika,
znaleźli jedynie dymiące jeszcze strzelby i usłyszeli tętent oddalającego się galopem
wierzchowca.
Paryż, sierpień 1572 roku
– Admirał przeżył, madame, i ma się dobrze. Stracił tylko palec, lecz chirurg Paré,
który wyjął kulę z ramienia, ręczy za jego życie – rzekł Henryk de Guise dwa dni po
zamachu, patrząc na królową matkę ze złośliwą satysfakcją, jakby chciał jej
powiedzieć: „Spaprałaś robotę, stara wiedźmo, i teraz całe odium spadnie na ciebie”.
– To prawda – wtrącił Karol IX. – Byliśmy dziś u niego i choć słaby, zapewnił
nas o swym oddaniu.
Katarzyna starannie ukrywała rozczarowanie, choć w środku wrzała z wściekłości.
Chybiony strzał zepsuł jej przebiegłą intrygę – pozbycia się za jednym zamachem
dwóch rodów zagrażających panowaniu Walezjuszy: zlikwidowawszy jeden, chciała
obarczyć winą drugi. Zachowując kamienną twarz, dała dyskretny znak rodakowi,
Albertowi de Gondi, najbardziej zaufanemu z zaufanych, którego uczyniła diukiem
de Retz z rentą stu tysięcy liwrów rocznie.
Gondi, zepsuty do szpiku kości obłudnik udający świętoszka, kochanek
Katarzyny i rajfur, który młodocianym królewiczom dostarczał dziewek i chłopców,
deprawując ich do cna, i któremu kłamstwa przychodziły tak łatwo jak innym
oddychanie, dostrzegł znak i rzekł z przejęciem, jak było ustalone:
– Sire – skłonił się z uszanowaniem, przybierając zatroskaną minę – hugenoci
zbierają się w wielkiej liczbie pod domem admirała. Wiem z pewnością, że zawiązano
spisek, którego celem jest zamordowanie waszej wysokości. Trzeba działać szybko i
zdecydowanie.
– Nie wierzę – odparł Karol IX, który do niedawna chętnie otaczał się
Strona 15
protestantami.
– To uwierz – syknęła matka – zanim utną ci głowę. Coligny musi umrzeć, inni
przywódcy heretyków też, inaczej twój tron nigdy nie będzie bezpieczny.
– To prawda, najjaśniejszy panie – wtrącił szybko Gwizjusz, kując żelazo póki
gorące, bo wiedział, że niezrównoważonego Karola łatwo wprowadzić we wściekłość.
– Trzeba uciąć łeb tej hydrze. Cały katolicki Paryż czeka tylko na twój rozkaz, sire.
Skinął na przedstawicieli miasta, Le Charrona i Klaudiusza Marcela, złotnika
paryskiego i do niedawna starszego kongregacji kupieckiej, z którym był w zmowie i
z którym od pewnego czasu przygotowywali się nie tyle do zlikwidowania
przywódców hugenockich, co było też celem Katarzyny, ile do wymordowania
wszystkich protestantów w stolicy, co było także życzeniem dążącego do pogrążenia
Francji w chaosie króla Hiszpanii, Filipa II. Henryk de Guise, dobrze opłacany agent
hiszpański, chciał upiec przy okazji własną pieczeń, którą była ni mniej, ni więcej,
tylko francuska korona należąca się właśnie Gwizjuszom, potomkom Merowingów, a
nie Walezjuszom, nędznemu pomiotowi uzurpatora Hugona Kapeta.
– Miłościwy panie – rzekł Marcel, kłaniając się nisko – daj znak, a uderzymy
choćby dziś.
– A ilu macie ludzi? – król wciąż się wahał, pamiętając, że na ślub przybyło do
miasta kilka tysięcy dobrze uzbrojonej i bitnej szlachty protestanckiej.
– Wystarczająco. Sto tysięcy za miesiąc, a dwadzieścia tysięcy jutro.
– Co ty o tym myślisz, Henryku? – Karol poradził się jeszcze młodszego brata,
Aleksandra, który od czasu bierzmowania zaczął używać nowego imienia, a od
niedawna także tytułu księcia d’Anjou.
Zagadnięty wzruszył ramionami, bawiąc się kolczykiem w uchu.
– Ja umywam ręce. Róbcie, co chcecie. Oszczędźcie tylko na razie Kondeusza, bo
inaczej jego żona już nigdy mi nie ulegnie, dobrze ją znam.
– Henryk Burbon też nie może zginąć. Ostatecznie to nasz szwagier… – mruknął
Karol, coraz bardziej zapalając się do pomysłu wielkiej rzezi, jak przystało na króla,
którego ulubioną rozrywką, oprócz kowalstwa i ślusarstwa, było ścinanie mieczem
łbów osłom i mułom napotkanym na drodze oraz szlachtowanie świń, co nie
przeszkadzało mu lubić muzyki, ładnie śpiewać i grać na lutni.
– Nie zginie – zapewniła syna Katarzyna. Nienawidziła Burbona z całej duszy i
odkąd Nostradamus przepowiedział mu panowanie po Walezjuszach, chętnie
zamordowałaby go własnymi rękoma, lecz rozumiała przy tym, że po wygaśnięciu
Burbonów Gwizjusze staliby się wszechpotężni, i tylko to powstrzymywało ją przed
wydaniem wyroku na zięcia; na razie… – Oto nadarza się nadzwyczajna sposobność,
a ty masz niewczesne skrupuły! Basta! Decyduj się wreszcie albo wracam do Włoch,
pozostawiając cię na pastwę zdrajców i spiskowców! Wybieraj!
Skołatany Karol, zawsze balansujący na krawędzi szaleństwa, rozdygotany,
przytłoczony, wrzasnął:
– A więc chcecie tego? Ale zabijcie wszystkich, by nie pozostał nikt, by mi to
Strona 16
wypominać. Zabijajcie wszystkich, wszystkich!
Kraków, październik 1572 roku
Dyszał ciężko, serce omal nie wyskoczyło mu z piersi, płuca z trudem łapały
oddech. Strugi wody lejącej się z ołowianego nieba spływały mu po karku, mieszając
się z potem. Był całkiem przemoczony, lecz nie zważał na to. Nie ustawał w biegu,
czując oddech prześladowców na plecach. Kluczył ulicami jak zając albo królik.
Kiedy indziej uśmiałby się z tego, jakże stosownego porównania, gdyż nazywał się
Królik, lecz teraz nie było mu do śmiechu. Gra szła o życie. Pojął to od razu, gdy
tylko spojrzał w oczy tamtego – bezlitosne i okrutne jak ślepia lewarta. Wyczytał w
nich wyrok. I wówczas, przełamując paraliżujący strach, zerwał się do rozpaczliwej
ucieczki.
Nie znał dobrze Krakowa, był wieśniakiem i zwykle to żona przynosiła towar na
targ. Dlatego był zaskoczony, gdy nagle wybiegł na Rynek. Chwała Bogu, w dzień
targowy kręciło się tu sporo ludzi, choć mniej niż dawniej. W tłumie zawsze łatwiej
zniknąć ścigającym z oczu. O drugiej stronie medalu pomyślał dopiero wówczas, gdy
usłyszał za sobą wołanie: „Łapaj złodzieja!”, i oczy ludzkie natychmiast spoczęły na
uciekinierze. Wyciągnęły się ku niemu mnogie ręce.
Nie tracił czasu na dowodzenie swej niewinności. Wyrwał im się z trudem i
pognał dalej, rozchlapując wielkie kałuże i potrącając kram z jarzynami i owocami.
Główki kapusty i jabłka potoczyły się po kamieniach, wpadając ścigającym pod nogi.
A ponieważ bruk i tak był śliski od deszczu, posłyszał za sobą przekleństwa i rumor
padających ciał, ale nie odwrócił się.
Wykorzystując chwilową przewagę, skoczył w jakąś boczną ulicę, po czym
skręcił w prawo i nagle, pod wiechą oznaczającą piwiarnię, ujrzał zawieszkę w
kształcie oka opatrzności. „To znak – pomyślał. – Boże, dopomóż mi!”. Ostatkiem sił
wpadł w uchylone gościnnie drzwi.
Ta kobieta mnie intrygowała. Zachodziła do naszej gospody od kilku dni, zawsze
o tej samej porze – około południa. Gospoda z wolna wypełniała się wówczas
gośćmi, nie było tłoku i być może niewieście właśnie o to chodziło. Było w niej coś
znajomego, zwłaszcza w zmysłowym sposobie poruszania się; może mimowolnym,
gdyż odziana była skromnie. Zastanawiałem się, skąd mogłem ją znać, lecz do
niczego nie doszedłem.
Ostatnio miałem trochę więcej wolnego czasu, dlatego często popołudniami
siadywałem w ulubionym kącie, oddzielonym niskim przepierzeniem od reszty izby
karczemnej. Co prawda jako magister artium (byłem nim od niespełna roku,
czworoboczny biret bakałarza zamieniwszy na okrągły, przysługujący magistrom)
Strona 17
udzielałem lekcji żakom w szkole Świętego Ducha, bom był do tego zobligowany,
ale za to na wykłady uczęszczałem rzadziej. Nie dlatego że absorbowały mnie inne
rzeczy, choć na brak zajęć nie narzekałem – jako inwestygator cieszyłem się całkiem
sporym wzięciem, acz sprawy, które prowadziłem, na ogół były błahe: zdobycie
dowodu niewierności współmałżonka, wykrycie sprawcy domowej kradzieży i tym
podobne. Nie, szło o to, że na akademii działo się coraz gorzej. Magistrzy, a nawet
profesorowie, kłócili się na potęgę (zwłaszcza młodzi mistrzowie i bakałarze z
Kolegium Mniejszego, wśród których szerzyło się też pijaństwo i łamanie celibatu) i
lekce sobie ważyli postanowienia rektora, odwołując się od jego decyzji do sądu
kościelnego, miejskiego lub grodzkiego. Zdarzało się coraz częściej, że po protekcji
bronili doktoratów na wyższych wydziałach tacy, co nie uzyskali magisterium na
wydziale artes liberales, ba! – w ogóle nie studiowali. Jak choćby ów Jakub
Montanus, druh serdeczny Jana Kochanowskiego oraz przyboczny phisicus i
protegowany biskupa Padniewskiego, który niedawno bez studiów został doktorem
teologii mimo protestu niektórych członków kapituły – Marcina Kromera i Franciszka
Krasińskiego. Wprowadzono takoż promocje ekstraordynaryjne; znałem pewnego
Czecha, który za pieniądze najpierw dostąpił bakalaureatu, a wnet i doktorem został.
Bywali też – o zgrozo! – tacy, co zgoła nieprawnie używali tytułów naukowych.
Niektórzy profesorowie, urlopowani do italskich uczelni dla podniesienia
umiejętności, przeciągali pobyt za granicą w nieskończoność, nie zapominając jednak
o korzystaniu z przyznanych prebend, i beneficjów i blokując miejsca drugim
wykładowcom. Inni znów lekceważyli swe obowiązki i z lada powodu odwoływali
wykłady albo po prostu się na nie nie stawiali, nie przysyłając także substytutów, do
czego byli obligowani. Zwłaszcza teraz, w tym niespokojnym czasie, gdy chaos
panował nie tylko na uniwersytecie, lecz w całym kraju.
Opuściłem wzrok na przyniesiony rano list i podjąłem czytanie w miejscu, w
którym je przerwałem:
…u mnie stara bieda. Awantury, procesy, sejmiki, zajazdy, wieczne turbacje
pieniężne. Ojciec mój Joachim zadłużył się był ostatnio u niejakiego Worytki na
przeszło tysiąc złotych, po czym wyłudził je od owego, z moim – o wstydzie! –
udziałem. A było tak: wzięte pod zastaw obligu nasze Rudno i Zimną Wodę, ów
Worytko puścił mi w dzierżawę, a tatko, zwiedziawszy się o tym, pożyczył mi niby
tysiąc złotych, a wziął w zastaw… owe dobra uprzednio przez się zastawione. A
że Worytce zmarło się tymczasem, tedy jego spadkobiercy na próżno dochodzą
swych praw – z moim panem ojcem jeszcze nikt procesu nie wygrał!
I takie to niepiękne sprawy znów są mym udziałem, dlatego moje myśli coraz
częściej biegną ku Bogu. Ach, powiadam Ci, Kacprze, jakże chętnie wracam przy
tym pamięcią do owych miłych chwil, które spędziłem ongi w Krakowie. Jakże
brak mi naszych wspólnych przygód! Bo cóż jest mamona? Marność! Jakom to
wyrazić usiłował w niedokończonych jeszcze rymach:
Strona 18
Złoto znać na strzechstenie, człowieka na złocie;
Mieć abo nie mieć złota – nic przez sie ku cnocie;
Próżno chwalą i ganią ten kruszec łagodny:
Komu Pan Bóg dał rozum, zawżdy jest swobodny… [2]
Nie znam zasię nikogo zmyślniejszego od Ciebie, tedy tuszę, iż mnie
rozumiesz. Napisz koniecznie, co słychać w Krakowie, całuj lubą Jankę i kłaniaj
się jejmości Balcerowej oraz naszym wspólnym przyjaciołom. Twój druh
serdeczny aż po zgon
Mikołaj
Ach, Sępie, gdzie jesteś? Bardzo mi go brakowało. Podobnie jak pozostałych
towarzyszy, niewidzianych od z górą dwóch lat. Pan Jan Drohojowski bawił u boku
króla jegomości, mistrz Jan Kochanowski, jak obiecał, osiadł w rodzinnym
Czarnolesie (skąd łońskiego roku przysłał mi miły list), pan Górnicki wyjechał na
dobre do Tykocina i czasem słał mi pozdrowienia przez Maćka, który pomagał panu
Zamojskiemu porządkować archiwum królewskie i równocześnie studiował na
akademii. I tylko pan Zamojski zaglądał czasem do gospody, gdy bawił w mieście.
Ale i on niedawno, jako starosta bełski, wyjechał zawiązać konfederację szlachty
ziemi bełskiej.
Westchnąwszy, złożyłem list od Sępa i znów obróciłem wzrok na niewiastę.
Gdym ujrzał ją po raz pierwszy przed kilku dniami, stanęła tylko w progu i zaraz się
cofnęła, za drugim razem dotarła do połowy izby, nim zawróciła, teraz zaś stała u
szynkwasu i pytała o coś Grubego Stacha. Po znaczącym spojrzeniu, które mi rzucił,
poznałem, iż o mnie wypytuje. Na głowie czepiec z dobrej materii, szaty dostatnie,
precjoza na szyi i palcach. Twarz szczelnie zasłaniała rańtuchem w obawie przed
rozpoznaniem. Miałem już do czynienia z podobnymi do niej kobietami,
próbującymi ukryć tożsamość – nosiły znane nazwiska i miały turbację z niewiernym
kochankiem lub zazdrosnym mężem albo na odwrót.
Ostatnio często zabawiałem się w odgadywanie, kim są moi rozmówcy i jaka
sprawa ich do mnie przywiodła, zanim jeszcze otworzyli usta. I muszę wyznać, nie
chwaląc się (ci, co mnie znają, wiedzą, iż samochwalstwo jest mi wstrętne), że dobrze
mi to wychodziło.
Obdarzywszy mnie szybkim spojrzeniem znad woalu, niewiasta w popłochu
odwróciła wzrok i prawie biegiem podążyła ku wyjściu.
– Kto to był? – spytałem, podchodząc do szynkwasu.
– Nie przedstawiła się – Gruby Stach wzruszył ramionami. – Spytała jeno o
ciebie, a potem sameś widział. Chyba tracisz swój młodzieńczy wdzięk, Kacper, skoro
białki czmychają na twój widok jak oparzone. Pora się ustatkować, póki czas –
wyszczerzył szczerbate uzębienie w uśmiechu.
Strona 19
– Pilnuj swego nosa – odburknąłem i podszedłem do gościa samotnie sączącego
piwo, by wypróbować na nim swą nową metodę.
Był to pleczysty kmiotek, o pełnych odcisków spracowanych łapskach,
ogorzałym licu człeka spędzającego dużo czasu na powietrzu i smętnym wzroku tępo
wgapionym w dzban. Pewnie przywiózł siano na dzisiejszy targ, bo w wełnistej
czuprynie miał pełno źdźbeł, a buty utaplane w końskim łajnie.
– Stachu, dwa piwa! – zawołałem, dosiadając się do wieśniaka. – Dla mnie i tego
pracowitego poczciwca, którego za niedługo czeka daleka droga do domu.
Sprzedaliście całe siano, dobry człowieku?
– Tego już za wiele! – ryknął tamten, purpurowiejąc i zrywając się na równe nogi.
– Najpierw jakiś durny kmiot wywala na mnie wóz z sianem, potem wpadam w
wielkie końskie gówno, a na koniec, gdy w spokoju topię sobie w piwie takowe
spostponowanie mojej osoby, jakiś bezczelny młokos ubliża mi od wieśniaków!
Mnie, najlepszemu kowalowi na Kleparzu i tamtejszemu rajcy! Do kaduka! Udław się
swoim piwem, łobuzie! – A nim trzasnął za sobą drzwiami, wrzasnął jeszcze: – Noga
moja w tym podłym przybytku, gdzie obrażają gości, więcej nie postanie!
Stachowi szyderstwo natychmiast spełzło z oblicza, gdy napotkał moje srogie
spojrzenie, ale serdecznego śmiechu rozbrzmiewającego od schodów nie potrafiłem
zatamować – równie dobrze mógłbym próbować zawrócić Wisłę kijem. Ta dziewka
była niepoprawna. Nikogo nie słuchała i z nikim się nie liczyła. No, może czasem z
ciotką Balcerową.
– Znów zabawiałeś się w jasnowidza? – rzuciła wesoło Janka, gdy już się
naśmiała do syta. – Oj, Kacper, Kacper… Kiedy ty dorośniesz?
Z godnością, bo nie łatwo mnie urazić, choć akurat Jance udawało się to jakmiarz
za każdym razem, podszedłem do ławy zabrać rzeczy. Wcisnąłem na uszy czapkę,
wrzuciłem na grzbiet skórzany kubrak i nie racząc odpowiedzieć, pomaszerowałem ku
wyjściu z wysoko podniesioną głową, całkiem ignorując prześmiewców. Od progu
rzuciłem tylko:
– Idę do duchaków – i wyszedłem.
Jesień była brzydka tego roku, jak to jesień, choć pamiętałem też wcale ładne.
Mało słońca, chmury i co rusz deszcz. Jakby aura dopasowała się do sytuacji
politycznej. Przecież nie tak dawno rozdzwoniły się dzwony w całej
Rzeczypospolitej, a najgłośniej sławny „Zygmunt” na Wawelu, oznajmiając skon
ostatniego z Jagiellonów i pogrążając Koronę i Litwę w przygnębieniu i trwodze. I od
tego czasu w ludzkich sercach wciąż panował Wielki Lęk. Już u schyłku życia króla
krążyły przepowiednie, jakoby po jego śmierci państwo całe razem z nim zginąć
miało. Powtarzano tę wieszczbę z ust do ust, co ludzi strachem i obawą napełniało.
Poza tym, ponieważ w ostatnich latach August do rządzenia nie przykładał się
zbytnio, urosła swawola i lękano się, by ze skonem króla wszelka bojaźń prawa nie
ustała, nie zaczęły się rozboje i mordy. Wszyscy rozumni ludzie zadawali sobie
pytanie: „Co dalej?”. Minęły niemal cztery miesiące, kończył się październik, a nadal
Strona 20
nikt nie miał pomysłu, jaką drogą podążyć, za to panicznie lękano się bezkrólewia.
Wiadomość o śmierci Zygmunta Augusta taki sprawiła zamęt, że nie było właściwie
nikogo, kto by obecnym niebezpieczeństwem nierażony i strachem nieprzejęty nie
rzucił się natychmiast do broni, do konia i wojennego rynsztunku, o ile był
szlachcicem. Jeśli zaś mieszczaninem – zamykał się w domu i pilnował dobytku.
Potaniały towary zbytkowne, za to zdrożała broń, bo każdy rad się zbroił. Mój brat
Andrzej – miecznik, i szwagier Michał – rusznikarz, zarabiali po dwakroć tyle, co w
zwykły czas. Dziwna obawa i troska o losy kraju i własne ogarnęła umysły
wszystkich, albowiem nowy stan rzeczy przeraził Polaków. Nawet najstarsi ludzie nie
pamiętali, żeby nie było króla, bo też pośledni raz przygodziło się to przed dwustu
laty. A tu ani króla, ani hetmana, bo po zgonie Mikołaja Sieniawskiego król nie
powołał drugiego, ani wojska, okrom garści kwarcianych pod panem Jerzym
Jazłowieckim strzegących ruskiej granicy. Powiadano, że czambuły już ruszyły z
Krymu i ciągną ku Rzeczypospolitej, car moskiewski Iwan wojną groził i Litwę chciał
zabrać, a Habsburgowie oskomę mieli na Koronę.
Słyszałem, iż prymas Jakub Uchański na wszelki wypadek wywiózł cichaczem
skarbiec katedry gnieźnieńskiej do warownego zamku w Uniejowie, a Radziwiłłowie
zaczęli przemyśliwać, jak by oderwać Litwę od Polski. W kraju wrzało jak w tyglu.
Szlachta zbierała się, zawzięcie dysputowała i radziła. Aby zapobiec rozpasaniu i
zbytkom, po raz pierwszy na czas interregnum powoływano na takich zjazdach sądy
zastępcze, czy też doraźne, zwane kapturowymi, gdyż podobno samozwańczy
sędziowie nosili kaptury, żeby ich nie rozpoznano, ale moim zdaniem prędzej od
łacińskiego capere – łapać (złodzieja), choć niektórzy utrzymywali, iż chodziło o czas
żałoby po śmierci króla, bo kaptur oznaczał żałobę. Obcym dyplomatom, pod karą
opuszczenia Polski, zakazano mieszać się do polityki, aby nie powiększali zamętu.
Wysuwano rozmaite rozwiązania turbacji z następstwem tronu, w tym koronację
siostry zmarłego króla, wciąż siejącej rutkę Hanny Jagiellonki, i dobranie jej potem
małżonka. Ten pomysł, nie tylko moim zdaniem, byłby najlepszy… gdyby rzecz
wydarzyła się ze dwadzieścia lat wcześniej. Teraz bowiem królewna, „doletnia
dziewica”, miała prawie pięćdziesiątkę i była niczym owa księżniczka uwięziona w
wieży, do której nareszcie dotarł ratunek. Tylko, bagatela, o parę dekad za późno.
To wszystko oczywiście najbardziej zajmowało szlachtę, która wszędy, w każdej
ziemi, zbierała się na narady, ale Wielki Lęk i niepewność jutra nie ominęły ani
mieszczan, ani chłopów. Wystarczyło posłuchać, o czym mówiono na Rynku i po
karczmach. Jakby tego było mało, przyszła z dalekiej Francji wieść o wielkiej rzezi
kacerzy w Paryżu. Od razu i u nas katolicy z kalwinami jęli się brać za łby, do czego
nigdy by nie doszło za życia króla jegomości, prawego apostoła tolerancji. A tak co
rusz mieliśmy w Krakowie awantury między szlachtą kalwińską i miejscowym
mieszczaństwem sprzyjającym luterskiej herezji a żakami i scholarami z akademii, aż
do gardeł gotowymi bronić katolickiej wiary i bijącymi kacerzy, gdzie tylko ich
napotkali. Przy tym minęły niedawne jeszcze czasy, gdy żacy musieli kryć się z