631

Szczegóły
Tytuł 631
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

631 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 631 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

631 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

POWIE�� Jacek Dukaj Irrehaare (1) Jacek Dukaj urodzi� si� 30 lipca 1970 roku w Tarnowie. Cudowne dziecko polskiej fantastyki AD 1990, autor wizjonerskiej (proroczej?) "Z�otej Galery" ("F" 2/90). Narastaj�ce w�wczas w Polsce nastroje antyklerykalne wyartyku�owa� Dukaj w formie brawurowej, oryginalnej space opery. "Galera" w ciekawy spos�b pogodzi�a kleryka��w i antykleryka��w, wierz�cych i niewierz�cych - spierali si� o interpretacj�, nie kwestionuj�c jednak rangi opowiadania. Potem by�y jeszcze g�ste, trudne, ekscentryczne, przekombinowane, pe�ne egzotycznych emocji i rywalizuj�cych ze sob� niby-demonicznych (niby-obcologicznych?) si�, urzekaj�ce opowiadania takie jak "�mier� Matadora" ("NF" 1/91), "Op�tani" ("Fenix" 1/91), "Ksi��� Mroku musi umrze�" ("NF" 12/91), "Korporacja Mesjasz" (pomieszczona w antologii "Czarna Msza", Rebis 92). Dukaj kontynuowa� w nich swoiste poszukiwania religijne, cho� heretyckie; za� w sensie warsztatowym wydawa� si� dziedzicem tego sposobu uprawiania fantastyki, w kt�rym najciekawsze dokonania przedstawili u nas �wikiewicz i Maszczyszyn, a z obcokrajowc�w Dick, mo�e Farmer. Mikropowie�� "Irrehaare" dokumentuje wej�cie Dukaja na fascynuj�cy teren cyberpunku i fantomatyki, mo�e te� inner space. Pozwoli�o to zbudowa� m�odemu autorowi kosmos (przestrze�? �wiat??) na sw�j spos�b suwerenny wobec rzeczywisto�ci, kieruj�cy si� w�asnymi prawami, a jednak oferuj�cy swym bohaterom przygody, mitologie i dylematy, kt�re wiele nam przypominaj�. Zapraszam Pa�stwa na upiorny i porywaj�cy seans fantastyki totalnej, barwnej, wyszukanej... A jednak - jak trudno powiedzie� w SF co� absolutnie nowego - my�l�, �e doprowadza Dukaj w "Irrehaare" do swoistego artystycznego kra�ca te fantomatyczne i filozoficzne poszukiwania, kt�re znajdziemy we wcze�niejszych tekstach P�kci�skiego ("Mo�liwo�� wnikania"), Bukowieckiego ("Sensorita i Ferty"), Cyrana ("Sie� i m�ot"), Wi�niewskiego ("Manipulatrice"). Nawet Janusza A. Zajdla - czy pami�tacie Pa�stwo opowiadanie o elektronicznym Chrystusie dobrowolnie oddaj�cym �ycie za mikro�wiat komputera? - chodzi o niedoceniony (tak Janusz uwa�a�) tekst pt. "Relacja z drugiej r�ki". My�l�, �e ani Dukaja, ani Pa�stwa nie zmartwi� wyliczone tu parantele. (mp) Co� z�ego dzieje si� z moimi oczami; niby widz�, ale jako� dziwnie. A oni stoj� nade mn� i k��c� si�. Ten z broni� co chwila mnie kopie. - A co, ja chcia�em si� w to pakowa�? Ja? - Nie jazgocz, nie jazgocz. Mo�e nied�ugo trzeba b�dzie zamkn�� ca�y pion. I zrobisz to, bo kto� musi. I b�dziesz bardziej szanowa� swoich ludzi. Rozumiesz? - Co mi tu, kurwa... - Alex! Ilu zgin�o? Ilu? - Siedmiu... - Z pe�nego dwudziestoosobowego stanu grupy; sami weterani z Oz. Ju� i tak s� szajbni�ci. Chcesz dowodzi� band� �wir�w? - Znalaz� si� taktyk, dow�dca wielki; sam nas w to wpakowa�e�, Allach by ci�... A, do diab�a. - No i co go kopiesz, co tak kopiesz? Kto to w og�le jest? - Anomalia. Patrz, poci�gn��em go trzykrotnie, dla pewno�ci. A on co? Oddycha skubaniec. Widz� tego drugiego, bez broni, jak pochyla si� nade mn�, kuca. Przypatruje si� mej piersi poszarpanej krzywymi �ciegami implozji i mojej twarzy. - S�dzisz, �e mnie widzi? - A bo ja wiem? - Alex wzrusza ramionami. - Pewnie to jeszcze jedna sztuczka Samuraja. Przy jego wsp�czynnikach... Cywil milczy chwil�. - W�aduj mu ca�y magazynek mi�dzy oczy - m�wi wreszcie z wahaniem. - Zobaczymy, co si� stanie. Co� z�ego dzieje si� z moimi my�lami; niby my�l�, ale nie po swojemu. Niech �aduje - mamrocz� sennie - niech �aduje mi�dzy oczy, zobaczymy, co si� stanie. S�ysz� szcz�k, jaki� syk - jak�� pie��, jakie� krzyki, burze, sztormy, tornada, nawa�nice. Mo�e i cisz�. Nie wiem. �wiat ucieka ode mnie, co� z�ego dzieje si� i z nim. 1. Palce: zabi� lito�� Lecieli�my. Jeszcze nim unios�em powieki, nim pozby�em si� z uszu t�pego ucisku bia�ej ciszy, pozna�em to po dr�eniu, jakie sz�o przez me cia�o od zimnej pod�ogi. Tak wibrowa� musia�a ca�a maszyna. Dygotali�my w synchronicznych drgawkach - ona, ja i ci ludzie, kt�rych g�osy powoli zn�w zaczyna�em s�ysze�. - ...siedemna�cie, potwarzam: siedemna�cie... - Na �smej Vultere'y, w kluczu. - Posz�y podpociski. - Trzyma� si� tam z ty�u, schodzimy w Bram� kamieniem! - To te ich my�liwce bezza�ogowe, co? Szlag by to... - Powinni�my mie� w tym pionie jaki� przycz�ek, wsz�dzie gdzie indziej s� blokady post�pu, a tu dochodz� do Wonderlandu; jeszcze par� wiek�w postoimy w miejscu i... O cholera... - Kamikaze, jak Boga kocham! - Ty, patrz, go�� otwiera oczy. Lecieli�my. Rozpoznawa�em d�wi�ki, przedmioty, twarze. Ha�as wirnika �mig�owca. Wn�trze jego kabiny. Cywila, kt�ry skaza� mnie na �mier�, co nie nast�pi�a, siedzia� teraz w otoczeniu zm�czonych, umazanych krwi� i popio�em �o�nierzy. Le�a�em nagi na pod�odze, st�d wszystko wydawa�o si� groteskowe, przerysowane, surrealistyczne. Nawet lufa kanciastej broni nakierowana na mnie przez Chi�czyka w porozrywanej kamizelce przeciwod�amkowej, jakby zro�ni�ta z jego przedramieniem - nawet po�ysk szorskiej g�adzi, z�owieszcza precyzja zespolenia w fetysz zag�ady metalowych i niemetalowych kant�w, �uk�w i sp�cznie� - wszystko to jawi�o mi si� chorobliwym wynaturzeniem rzeczywisto�ci. Gdy spr�bowa�em unie�� r�k�, no i unios�em, zobaczy�em j� - i by�a to istotnie r�ka. Moja r�ka - zdziwi�em si�. Oczekiwa�em karykatury r�wnie� samego siebie. Cywil wzi�� n� od kt�rego� z �o�nierzy, przydepn�� moj� d�o�, pochyli� si� i odgi�� jej palec wskazuj�cy. �mig�owcem wci�� rzuca�o, gdyby nie pasy, cywil wylecia�by z siedzenia. Mnie pasami nie przypi�to, miota�o wi�c mn� po pod�odze. �o�nierze odkopywali mnie na �rodek. Pr�bowa�em usi���, czego� si� chwyci�, ale znowu skopywali w d�. Cywil odci�� mi palec wskazuj�cy, �rodkowy i naci�wszy serdeczny, zatrzyma� n�. - Kim jeste�? - spyta�, gdy na chwil� przesta�em wy�. Moje palce turla�y si� po sczerwienia�ym metalu. Zacz��em wymiotowa�. Odci�� mi zatem i serdeczny, odci�� i ma�y, po czym schwyci� kciuk. �lizga�em si� po stalowych p�ytach - to krew. - Kim jeste�? - spyta� powt�rnie. Powstrzyma�em wymioty. Zebra�em oddech, lecz nie zd��y�em odpowiedzie�, bo helikopterem dziko szarpn�o w d�, cywilowi podskoczy�a r�ka i mimo oporu ko�ci oder�n�� mi r�wnie� kciuk. - Ciachnij mu jaja - poradzi� mrukliwie Murzyn skupiony na walce z zatrzaskiem swych pas�w. - Ja... - zacz��em na wdechu. Cywil pochyli� si� z uwag�. - Tak? Ten n�. - Ja... - chcia�em odpowiedzie�, naprawd�, ale nagle zabrak�o mi s��w. J�zyk nie wiedzia�, jakie g�oski wyartyku�owa�, zastopowa�o mnie w �rodku zdania, kt�re mia�em ju� prawie u�o�one: zorientowa�em si�, �e nie znam swego nazwiska. Nazwiska, imienia, wieku, przesz�o�ci. Co wi�cej, nie znam i tera�niejszo�ci. Umys� pocz�� generowa� kaskady pyta�. Gdzie jestem? Co si� dzieje? Kim s� ci ludzie? Dlaczego nie pami�tam ich ani siebie? Strach. We w�asnej krwi. Jad�em, jad�em powietrze. Cywil jeszcze bardziej pochyli� si� nade mn�. N�. Palce. Straci�em przytomno��. 2. Brama Bi� po twarzy, a� p�k�y mi wargi. Ockn��em si� chwil� wcze�niej. Gor�co; s�o�ce o�lepia przez r� zaci�ni�tych powiek. Le�� na czym� mi�kkim, co� mi�kkiego mnie okrywa. P�onie ca�e cia�o, krzyczy ka�dy nerw, istnienie jest tortur�. - No, we� si� obud�, ch�opie. Cholera, teraz nie ma czasu na omdlewanie. To g�os mego oprawcy. Nie, nie otworz� oczu. Koleba�em si� w rytm turkotu i skrzypienia wozu. Suche powietrze przepala�o mi gard�o, w ustach nie mia�em ani kropli �liny, j�zyk spuch�. S�ysza�em odleg�e rozmowy, nawo�ywania. Ile czasu min�o od mego ockni�cia si� w �mig�owcu, chyba du�o. - Nie musisz symulowa�, wiem, �e odzyska�e� przytomno��. Za chwil� przejdziemy; postaraj si� jej znowu nie straci�. Dok�d, dok�d przejdziemy? Unios�em g�ow�, zacz��em si� wygrzebywa� spod okrycia i mimowolnie otworzy�em oczy. Step, pustynia. Powietrze faluj�ce nad horyzontem. Nie jedno, a cztery s�o�ca p�on�ce na jaskrawoseledynowym niebosk�onie. Nasza karawana mija w�a�nie zagajnik rachitycznych kaktus�w - w ka�dym razie ro�lin podobnych do kaktus�w. Karawana: dwa wozy ci�gni�te przez mu�y, kilkunastu zakutanych w podniszczone czarne galabije je�d�c�w; uzbrojeni w staro�wieckie, d�ugolufe strzelby, bu�aty i z�owieszczo zakrzywione no�e otaczali nas szczelnym kordonem. Bez przerwy okr�cali si� w kulbakach i wypatrywali czego� za sob�. W pierwszym wozie, kilka metr�w z przodu, podrygiwa�y bezw�adnie na wybojach trzy cia�a: ranni tak ci�ko, �e a� nieprzytomni b�d� po prostu trupy. W wozie drugim pr�cz mnie znajdowa� si� tylko m�j kat, cywil, kt�ry i teraz pozostawa� jedynym nieuzbrojonym cz�owiekiem. W odr�nieniu od eskorty odziany by� bogato i kolorowo, jego ciemne w�osy kry� bia�y turban. Jakie� s�popodobne stworzenie unosi�o si� wysoko. - Tak, tak, mnie te� on niepokoi - odezwa� si� oprawca pod��aj�c za mym spojrzeniem. - Je�li Samuraj prze�ama� i t� zasad�... Ci�ko b�dzie. Gdybym otworzy� wcze�niej oczy, m�g�bym teraz nie rozpozna� ju� jego g�osu. Ca�e cia�o mnie pali�o. Podni�s�szy spod koca praw� r�k�, ujrza�em krwaw� pozosta�o�� d�oni - b�l, kt�rym promieniowa�a, nie by� ani odrobin� silniejszy od tego jednostajnego cierpienia, w jakim pogr��ony by� ca�y organizm. Ciemnow�osy opu�ci� wzrok, zerkn�� gdzie� w prz�d. - Jeszcze par� minut - mrukn��. Do czego? - chcia�em spyta�. Par� minut - i co, co si� stanie? Ale nie spyta�em. Zacharcza�em tylko. - Sorry za to w �mig�owcu - wymamrota�, zapatrzony w co� za mn�. - Rozumiesz, jeste� nieidentyfikowalny. Nie rozumia�em. W przodzie wybuch�o zamieszanie. Kto� wo�a�, wskazywa� na co� uniesion� strzelb�. Podjecha�o ku niemu dw�ch kolejnych je�d�c�w, w jednym z nich, gdy si� obr�ci�, rozpozna�em Alexa. Wozy zwolni�y. Eskorta rozci�gn�a si� w d�ugi w��. Ciemnow�osy szybko rozejrza� si� dooko�a. - Zaraz wchodzimy - powiedzia�, wskazuj�c brod� przed siebie, gdzie ja widzia�em tylko ciemno spieczon� r�wnin� stepu. Pomrucza� pod nosem, zanuci�, pogrzeba� za szerok� szkar�atn� szarf�, kt�r� by� przepasany, i wyci�gn�� ma�� bia�� pa�eczk�. Uni�s� j� ku niebu, celuj�c w to co� wytrwale szybuj�cego nad nami. - Tylko tego brakowa�o, �eby ta pokraka przesz�a za nami przez drug� Bram� - mrukn��. Podci�gn��em si� i spr�bowa�em usi���. Zabrak�o mi do podparcia prawej r�ki - w ko�cu i tak opar�em si� na kikucie, b�l nie m�g� by� ju� wi�kszy. Wstrz�sa�y mn� od niego szybkie dreszcze, serce bi�o w samob�jczym sprincie, wzrok si� mgli�. Lecz pewien by�em tego, co zobaczy�em: ptak znikn��. Nie rozp�yn�� si�, nie rozmy�, nie wtopi� w t�o - znikn��. Mag opu�ci� pa�eczk�. - Skurwysyn - sapn�� i schowa� j� do r�kawa. Jaki� ruch na skraju pola widzenia. Obr�ci�em g�ow�. Alex wraz z dwoma innymi je�d�cami dematerializowali si�. Ich dematerializacja nie mia�a nic wsp�lnego z momentalnym znikni�ciem s�pa. To by�o raczej zasysanie, rozwini�cie splotu rzeczywisto�ci. Najpierw spostrzeg�em u nich dziwne z�agodzenie kontur�w: wyg�adzi�y si� wszystkie k�ty ostre zarys�w ich postaci. Barwy sta�y si� md�e, wyblak�e; je�d�cy i konie sp�aszczyli si�, zgubili gdzie� trzeci wymiar, perspektywa zwin�a si�. Potem kolory, ju� spatynowane, zacz�y z nich spe�za� - pocz�tkowo utworzy�y strz�piaste, we�niste aury, p�niej te aury �ci�gn�y si�, zawirowa�y i wyp�yn�y naprz�d, jakby zwia� je wiatr. Zatem musia� by� to magiczny wir - wci�ga� mi�kkie smugi bladych barw, nikn�y w nim niby zasysane moc� ci�nienia b�d� grawitacji. Nik�y na moich oczach: po�era� je niewidzialny potw�r. Jego paszcza znajdowa�a si� nieco na lewo od Alexa, jakie� cztery metry nad ziemi�. Proces przyspiesza�. Je�d�cy i zwierz�ta, rozbici na pasma �wiat�a o r�nych d�ugo�ciach fali, wje�d�ali niczym po t�czy po w�asnych kolorach w ow� Bram�, kt�rej, zdaje si�, ja jeden nie by�em w stanie zobaczy�. Alex, znalaz�szy si� prawie pod paszcz�, by� ju� tylko niekszta�tn� ma�� czarn� plam� materia�u z plec�w swej galabiji - jeszcze krok nie istniej�cego ogiera i sp�yn�a czarnym �ukiem i ona. Towarzysze Alexa przeszli przez Bram� chwil� potem; znikn�y ich t�cze, znikn�li oni sami. By�em pewien, �e trwa�o to co najmniej pi�� minut. Lecz obejrzawszy si� na odcinek drogi, jaki w tym czasie przeby� w�z, zmniejszy�em �w czas do kilkudziesi�ciu sekund. Dematerializowali si� kolejni je�d�cy. Zauwa�y�em, �e tu� przed wjechaniem w obszar przej�cia poganiaj� konie do k�usu - mo�e chc� szybciej mie� to za sob�, a mo�e zabezpieczaj� si� przed niespodziewanym zboczeniem z drogi przez wystraszone zwierz�ta. Czy to jest bolesne? A przede wszystkim - czy nie jest to w istocie Brama do �mierci? Nie mia�em si� utrzymywa� si� d�u�ej w pozycji siedz�cej, zwali�em si� w ty�. W ostatniej chwili zarejestrowa�em obraz pierwszego wozu. Ju� le��c zastanawia�em si� nad tym kolejnym cudem lub kolejn� iluzj�: na wozie brakowa�o trzeciego cia�a. Gdyby ktokolwiek je �ci�gn�� b�d� gdyby zmartwychwsta�e samo zesz�o na ziemi�, musia�bym to zauwa�y�. Ale pierwszy w�z znajdowa� si� stanowczo za daleko, by dosi�g�a go moc kolorowego wiru. Nie, lepiej nie zwraca� uwagi na �wiat. Dysza�em ci�ko, b�l i przera�enie wi�za�y mi oddech w piersi. - Spokojnie - zamrucza� mag. Turkota�y ko�a wzbijaj�c z piaszczystego traktu brunatne ob�oki dusz�cego, mia�kiego py�u. Podjechali�my do Bramy tak blisko, �e bez unoszenia g�owy widzia�em t�cz� pierwszego wozu. Po chwili zgas�a. Teraz nasza kolej, my�la�em w panice. Dlaczego si� boj�? To nie mo�e by� nic strasznego, dla nich to zwyczajna rzecz, tylko ja jestem przera�ony. Co si� dzieje, gdzie jestem, kim jestem? Dlaczego on poobcina� mi palce? Mo�e oszala�em... o Bo�e, ju� wje�d�amy! T�cza po�kn�a mnie i wyplu�a w wilgotny p�mrok jaskini. To nie by�a jaskinia. W�z nie by� wozem. Mag nie by� magiem. Sam sob� nie by�em. Nic mnie nie bola�o. Nic mi si� nie my�la�o. Wielkie wrota w jasno��. Ciemnow�osy uni�s� r�k� i dotkn�� mego rozpalonego czo�a. - �pij - powiedzia� cicho. 3. Strach Mi�so m�odego karibu - tylko ono tak pachnie. Jaki� ja by�em g�odny! Kwadrans nie min��, a po�ar�em ca�y udziec. Dopiero potem wychyn�o podejrzenie, czy aby nie zatruto tego mi�sa. Dlaczego miano by je zatru�? Proste, t� jedn� zasad� zd��y�em pozna� - by sprawi� mi b�l. Cho� i prawo cierpienia nie by�o tu jasne. Posiada�o drug� stron�, kt�rej nie rozumia�em. Odros�y mi przecie� palce. Nie pozosta� �lad po bliznach. Ockn�wszy si� rze�kim rankiem przy tym ognisku, zjad�szy �w podpiekaj�cy si� wolno udziec, wyk�pawszy si� w strumieniu - czu�em si� jak nowo narodzony. Horror minionego dnia zblak� w mej pami�ci niczym ubrania przechodz�cych przez Bram�. Zw�tpi�em w prawo. Wspi��em si� na szczyt wzg�rza, na kt�rego �agodnym po�udniowym stoku si� obudzi�em. Ch�odny wiatr rozwiewa� mi w�osy. Mimo bezchmurnego b��kitnego nieba i ju� wysoko stoj�cego, jedynego widocznego s�o�ca nie panowa� bynajmniej upa�. To nie pustynia. B�d� musia� si� rozejrze� za jakim� ubraniem. Ze wzg�rza widzia�em ca�� dolin�. A� po ostre granie prze��czy pokrywa�a j� puszcza, zbita, ciemna, duszna g�sto�ci� zielonego ko�ucha. Moja polana stanowi�a jedyn� dziur� w sfalowanej powierzchni dzikiego g�szczu. Po przeciwnej ni� strumie� stronie pag�rka wznosi�y si� wie�e. By�o ich sze��; sta�y w heksagonalnym porz�dku, zanurzone w wilgotnym cieniu, tak mi�ym dla kamieni, z jakich je zbudowano, oddzielone od puszczy kilkudziesi�ciometrowym pasem niskich zaro�li. Wie�e, cho� znacznie r�ni�y si� rozmiarami, zachowa�y jednolite proporcje, i owym proporcjom zawdzi�cza�y - szczeg�lnie wi�ksze - t�p�, masywn� przysadzisto��, upodabniaj�c� je do �redniowiecznych don�on�w. Podszed�em ku nim wolno. Dotkn��em kamiennych mur�w. Promieniowa�y katedralnym ch�odem. Poci�y si� zimno, by�y mokre. Po kostki zapada�em si� w rozmok�ej ziemi. Wie�e sta�y w bagnie. Obszed�em je szerokim �ukiem. Ka�da posiada�a dwie symetrycznie umieszczone bramy, jedn� skierowan� do wewn�trz heksagonu, drug� na zewn�trz; by�y to pot�ne, grubo kute �elazne wrota, szczelnie zamkni�te, lodowato mro�ne w dotyku. Dwie�cie, trzysta lat, oceni�em. Zabytek. Do czego te wie�e mog�y s�u�y�? Brakuje blank�w, brakuje okien, szczelin dla �ucznik�w. Dziwne. Wszystko jest dziwne, obce wobec zapomnianej, co prawda, normalno�ci. �wiat jest dziwny, ja jestem dziwny. Wr�ciwszy do przygasaj�cego ogniska, zasta�em przy nim Indianina. D�ugie, przet�uszczone, czarne w�osy, legginsy z br�zowej sk�ry, mokasyny, amulety, smr�d. Odwr�ci� si� i rozpozna�em mego kata. Jego metamorfoza nie ograniczy�a si� do ubioru - twarz mu schud�a, cera �ciemnia�a, pokaza�y si� ko�ci policzkowe, nos zw�zi�, w�osy wyd�u�y�y. U�miechn�� si� do mnie, kilkoma kopni�ciami zasypa� ognisko i przysiad� na ziemi. Nie wiedzia�em, czy mam si� na� rzuci� z kamieniem, uciec w las, czy te� podobnie usi��� spokojnie nad strumieniem. Mo�e zacz�� wy� egzorcyzmy? A mo�e oszale�? We �nie nie czu�bym przecie� o�lizg�ego dotyku n�g robaka wspinaj�cego si� po �ydce. - Porozmawiajmy - powiedzia� Indianin. Ba�em si� odezwa�. - Porozmawiajmy - powt�rzy�. - To w tym celu wys�a� ci� Samuraj, prawda? �eby porozmawia�. Usiad�em ode� z dala. I tak znajdowa�em si� wy�ej, z uwagi na pochy�o�� stoku. - Kim jeste�? - spyta�em, zdaj�c sobie spraw�, i� s� to te same s�owa, kt�rymi on w �mig�owcu przyozdabia� tortury. Przepe�nia�a mnie gorzka pewno�� pope�nionego b��du. B��dem b�dzie, cokolwiek powiem; tylko przypadkiem m�g�bym wygra� w grze, kt�rej zasad nie znam. - Mog�e� o mnie s�ysze�, jako o Czarnym Santanie. - Nie... nie s�ysza�em. Troch� go to zdziwi�o. - C�. Niemniej to mn� b�dziesz musia� si� zadowoli�. Zobaczymy, co z tych rozm�w wyjdzie - znowu si� u�miechn��. - Prawda jest taka, �e nikomu innemu nie przysz�o to do g�owy; chcieli ci� gdzie� zablokowa�. Ale Samuraj to przebieg�a bestia, ty zreszt� wiesz o tym najlepiej. Spojrza�em na� t�po. - Nie wiem - mrukn��em. - Nie wiem. Nic nie wiem. - Taa. - Ja nie wiem nawet, kim sam jestem! - wybuchn��em roz�alony. - Mo�esz mi odci�� wszystkie palce, nie znam swego imienia! Niczego, niczego, Bo�e, niczego nie pami�tam! Co si� ze mn� dzieje... - zdusi�em krzyk, zdeprymowany wyczekuj�cym milczeniem Santany. Odwr�ci�em g�ow�. W�a�ciwie m�j wybuch by� wyre�yserowany, chcia�em machn�� na wszystko r�k�, zrzuci� z siebie odpowiedzialno��. Je�li teraz mnie zabije, tym lepiej. Desperaci to po prostu ludzie �miertelnie wystraszeni. Santana bardzo d�ugo trawi� me s�owa. Rysowa� palcem w popiele, spogl�da� w niebo, unosi� brwi. - Obserwowa�em ci� - rzek� w ko�cu. - P�aka�e� jedz�c. Wie�om przypatrywa�e� si�, jakby� widzia� je pierwszy raz w �yciu. Boisz si� mnie. Ba�em si� go. - Ale to wszystko mo�e by� przykrywka - zerkn�� na mnie pytaj�co. - Z drugiej strony jeste� tak oryginalnym przypadkiem, �e nie mog� niczego wykluczy�. A wi�c nic nie pami�tasz, tak? - Pami�tam, �e kto� strzela� do mnie. Potem ty kaza�e� mnie dobi�. Przytakn��. - A wcze�niej... nic - doda�em. - To by� atak na plac�wk� Samuraja w wojennym Kongo z pionu Czerwonego. Wyszed�e� tam go�y pod nasze lufy. Powiniene� zgin��. Nie zgin��e�. To mnie zaciekawi�o. Zabra�em ci�. Z g�upia frant; chcia�em ci� potem wyrzuci� z helikoptera. Tak wysz�o, �e nie zd��y�em. Sam nie wiem. A ty, nieprzytomny, przeszed�e� przez Bram�. Alex twierdzi, �e jeste� szpiegiem nowej generacji, �e to Samuraj tak ci� przenicowa� na nieidentyfikowalnego, na atrap�. I jestem sk�onny przyzna� mu racj�. - Nie rozumiem, o czym ty m�wisz - wymamrota�em. - Istnieje trzecia mo�liwo�� - powiedzia� Santana. - Nurek. Jeste� nurkiem. Albo i wampirem wynaj�tym przez Wonderland. Lub rz�dowym etatowcem. Lub wszczepionym zwrotnie, cho� po prawdzie nie wiem, co takie ryzyko mia�oby da�; nikt nie wie. Sama w sobie �adna z tych mo�liwo�ci nie wyklucza amnezji. - Nie rozumiem. - Przecie� ca�ej pami�ci ci nie wyczy�ci�o. Nie wiesz, kto to jest nurek? - Noo, taki, co z akwalungiem... Za�mia� si�. - A wampir to z�baty krwiopijca arystokratycznego pochodzenia o sk�rze wra�liwej na ultrafiolet? Bez przesady. A samoch�d? Samolot? Yarle? Syjonik? Nie wiedzia�em tylko, co to syjonik; zamiast wyt�umaczy�, ponownie wybuchn�� �miechem. - No, naprawd� poj�cia nie mam, co o tobie my�le�! I tak by� w lepszej sytuacji, ja nie wiedzia�em, co my�le� o w�asnych my�lach. - Wi�c twierdzisz, �e nic nie pami�tasz. Bezsensem zatem by�oby pyta� ci�, dlaczego jeste� nieidentyfikowalny i nie�miertelny, prawda? Sprytne. A odr�niasz przynajmniej ludzi? - Jak to? - Mo�esz pozna�, �e jestem cz�owiekiem? - Nie jestem �lepy. Westchn��. - Przymknij kt�re� oko - pouczy� mnie cierpliwie. Przymkn��em lewe. - I co? - naciska�. - Odr�niasz? - Nie rozumiem - mnie samego ju� irytowa�o powtarzanie tej kwestii. - Widz� wszystko tak samo. Patrzy� podejrzliwie. Nie uwierzy� mi chyba. - Irrehaare, idioto. Irrehaare. Co? Tego te� nie wiemy? Nie odezwa�em si�. Santana zaczyna� si� denerwowa�. - Nie powiesz, �e nie pami�tasz nawet momentu w�lepienia? - Czego? - spyta�em s�abo. Wzrok mu si� spos�pni�. Wsta�, cisn�� polanem ku puszczy. Sam tak�e si� poderwa�em, asekurancko cofn��em o par� krok�w. Spojrza� na mnie gniewnie, oskar�aj�co. - Znaczy, co? - warkn��. - Dla ciebie to jest prawdziwy �wiat? Wydaje ci si�, �e naprawd� jeste� tym, kim siebie widzisz? Musia� odczyta� w moich oczach rozpacz; pow�ci�gn�� w�ciek�o��, zamilk�. - Santana? - szepn��em. Dos�ysza�. - Mhm? - Gdzie ja jestem? 4. Irrehaare No i powiedzia� mi. - Wiesz, co to wszczepka? - Oczywi�cie - przytakn��em. Ka�de nowe s�owo otwiera�o w mej g�owie kolejne drzwi. - Implant m�zgowy wpisuj�cy i odczytuj�cy impulsy bezpo�rednio w nerwy na korze, sprz�ony zdalnie z systemem komputerowym, wielofunkcyjny, powszechnie u�ywany z racji... - Nie musisz recytowa� ca�ych definicji - przerwa� zirytowany. - M�wi� i przypominam sobie - wyt�umaczy�em si�. - Nie pami�tam przecie�, co zapomnia�em. Prowadzi� mnie przez cienist�, parn� puszcz� �cie�k� widoczn� tylko dla niego. Kluczyli�my piaszczystymi jarami, korytami p�ytkich potok�w, naturalnymi przesiekami w dzikim g�szczu. S�ysza�em g�osy zwierz�t, k�tem oka postrzega�em ich ostro�ne przemykanie za grub� zas�on� zieleni. - Musisz zatem wiedzie�, i� wszczepka jest r�wnie� wykorzystywana do w�lepnego relaksu. To blokada wszystkich zmys��w i budowanie, wed�ug algorytm�w wpisanych do Allacha, sztucznych kompleks�w bod�c�w kreuj�cych now� rzeczywisto��. Co? Nigdy nie s�ysza�e� o na�ogowcach, uzale�nionych, �lepakach, co nie mog� ju� �y� poza wymy�lonymi przez programist�w �wiatami? O ca�ych dzielnicach zaj�tych przez le��ce bez �wiadomo�ci p�trupy, o nielegalnych prywatnych klinikach podtrzymuj�cych ich przy �yciu, o wampirach sadystycznie niszcz�cych im od wewn�trz te �wiaty, o... - Pami�tam, pami�tam! - dziesi�tki drzwi otwiera�y si�, wraca�a znajomo�� tera�niejszo�ci; lecz przesz�o��, moja przesz�o��, wci�� pozostawa�a tajemnic�. - Znam s�owa. Nie wiem, sk�d, gdzie i kiedy si� tego wszystkiego dowiedzia�em. Ale s�owa znam. S�owa. Santana pos�a� mi kose spojrzenie. - �eby by�o jasne: ja uwa�am, �e k�amiesz. Zabola�o mnie to, chocia� nie powinno. - Nic na to nie poradz� - mrukn��em. Nadal obraca�y mi si� w my�li obrazy odci�tych palc�w turlaj�cych si� w g�stej krwi po pod�odze �mig�owca. Cia�o to �wi�to��. - Firma software'owa Irrehaare, jedna ze sp�ek Itsui - podj�� Santana. - Zmonopolizowali rynek oprogramowania relaksacyjnego dla Allacha; to s� biliony. Ze �wiec� szuka� cz�owieka, kt�ry cho�by raz tego nie spr�bowa�; usi��� w fotelu i przenie�� si� w �rodek d�ungli na wypraw� z doktorem Livingstone, przez pi�� minut przerwy w pracy sp�dzi� noc z najpi�kniejsz� kobiet� �wiata. W taki w�a�nie spos�b tu trafili�my. Byli�my na d�u�szym czy kr�tszym za�lepie w fantasmagorycznych krainach Irrehaare, gdy Allachowi co� trzasn�o w programie. Nie mo�emy si� st�d wydosta�, odzyska� �wiadomo�ci, wyj�� z za�lepu. Jemu wszystko si� pomiesza�o. Potworzy�y mu si� przej�cia pomi�dzy r�nymi wizjami, szalej� po nich jakie� wirusy, sam Allach za� wszed� w rol� przeznaczenia, losu, fatum, Boga. Jeste�my uwi�zieni we w�asnych sterowanych komputerowo my�lach. Rozumia�em jego s�owa, ale nie pojmowa�em ich znaczenia. - Jak to - uwi�zieni w my�lach? To znaczy... Zatrzyma� si�. - Gdzie naprawd� jeste� - to tylko ty wiesz, powiedzie� ci tego nie potrafi�. Najpewniej le�ysz w ��ku u siebie w domu, w Pekinie, Bejrucie, Johannesburgu, Atlancie czy Moskwie. Nie powiem ci te�, jak naprawd� wygl�dasz; prawd� m�wi�c, sam niemal zapomnia�em w�asnego wygl�du. To cia�o, kt�re, przez kt�re, czuj�, to tylko wybrana przeze mnie do gry posta�, z kt�rej teraz nie potrafi� si� wyzwoli�. Niewiele mog� ci powiedzie�; realno�� �wiat�w Irrehaare jest z za�o�enia nieweryfikowalna od wewn�trz. Wyj�wszy pami��, rzecz jasna. - I ile czasu ju� to trwa? - A sk�d ja mog� wiedzie�? R�wnie� czas jest rzecz� wzgl�dn�. Zreszt� nie tylko w pionach i w poszczeg�lnych �wiatach p�ynie on inaczej. Tutaj to jest Kanada sprzed najazdu bia�ych, min�o od zamkni�cia oko�o czterystu lat. W rzeczywisto�ci mo�e to trwa� tydzie�. Dlatego s�dzi�em, �e jeste� nurkiem, pora by�aby najwy�sza, �eby wys�ali kogo�, kto by to odkr�ci�. Po zamkni�ciu nikt nowy nie wszed� ju� w za�lep. Ty by�by� pierwszy. - Kto to jest Samuraj? Santana z westchnieniem opar� si� o drzewo; widzia�em grubego jak moje rami� szarego w�a wij�cego si� leniwie na jego konarze. - Cz�� z nas przypuszcza, �e to wszystko to w�a�nie jego wina; pokopa�o si� r�wno z jego wej�ciem. Musia� u�y� jakich� hackerskich program�w. Sformowa� dla siebie posta� nie przewidzian� przez algorytmy Irrehaare, niew�tpliwie z�ama� setki zasad, wybra� sobie z rejestr�w same najwy�sze wsp�czynniki. To kopni�ty facet, niewy�yty dzielnicowy Stalin, co zamarzy� sobie imperium w elektronicznym �nie, bo nie by� na tyle inteligentny, by zbudowa� je na jawie. Ale, na dobr� spraw�, nikt nie ma poj�cia, jakim cudem czego� takiego dokona�; musi to by� jaki� megatrik... - Prowadzicie z nim wojn�? Czarny skrzywi� si�. - Teoretycznie jest rozejm. Samuraj opanowa� kilkana�cie pe�nych pion�w. Pomijaj�c ju� podleg�ych mu graczy, posiada on w ka�dym z podbitych �wiat�w ca�e armie atrapowych wojownik�w, wsz�dzie tam jest w�adc� absolutnym, Shogunem, Imperatorem, Prezydentem, Napoleonem, Karolem Wielkim, Czyngis-chanem, czym chcesz. Nie odwracaj si�. 5. �mier� w Irrehaare Byli to Indianie ze szczepu, kt�ry uwa�a� Santan� za wielkiego szamana. Trudno, �eby my�leli inaczej o cz�owieku, kt�ry, wci�� w tej samej postaci, nie starzej�c si�, odwiedza ich od wiek�w co kilkana�cie lat, czyni cuda i nie spos�b go do ko�ca zabi�. Nieruchome twarze, ciemne w�osy zebrane w drapie�ne czuby, szczup�e, umi�nione cia�a. Otoczyli nas, gdy tak w najlepsze gaw�dzili�my sobie w sercu dzikiej puszczy. Strza�y na ci�ciwach i wzniesione w��cznie wymierzone by�y g��wnie we mnie. Santana zajazgota� ostro po ichniemu. Opu�cili bro�. W wiosce, �mierdz�cym pod niebiosa �r�dle�nym zgrupowaniu kopulastych wigwam�w, powitano nas w my�l niezrozumia�ego, nudnego rytua�u. Zmuszeni zostali�my do spo�ycia gor�cego, ociekaj�cego t�uszczem psiego mi�sa i umalowania si� g�stymi farbami w zwierz�ce wzory. Santana odta�czy� dodatkowo skomplikowany taniec i wyg�osi� �piewn� przemow�. Potem przez ca�� noc uzdrawia� chorych, b�ogos�awi� zmar�ych i nie narodzonych oraz patronowa� obrz�dowi inicjacji m�odzie�c�w. O �wicie odp�yn�li�my wy�udzonym przez niego canoe. Santana zdoby� r�wnie�, w formie daru od kurduplowatego jednookiego wodza, ubranie dla mnie i bro�: wielki �uk z ko�czanem pe�nym strza�, no�e, toporek. Wszystkie groty i ostrza wykonano z br�zu. Poniewa� by�em pewien - je�li w og�le czegokolwiek mog�em by� pewien - i� nigdy w �yciu nie mia�em w r�ku �uku, a i w�tpi�em r�wnie� w sw� umiej�tno�� ciskania no�ami i siekierami, nie pr�bowa�em nawet pozowa� na wojownika; Santana by� mym przewodnikiem, protektorem, jedynym s�dzi�, jedynym przyjacielem i wrogiem. Ca�kowicie by�em ode� uzale�niony. Pozbawiony pami�ci znajdowa�em si� nawet w gorszej sytuacji ni� niemowl�, bo wygl�du dziecka nie mia�em. P�yn�li�my do po�o�onego nad brzegiem Atlantyku heksagonu Bram. Stamt�d mieli�my rozpocz�� rajd przez p�ne �wiaty do osi pionu opanowanego przez przeciwnik�w Samuraja, do ich podziemnego miasta po�o�onego kilometr pod powierzchni� Merkurego, po jego ciemnej stronie. Czarny twierdzi�, �e by� to jeden z nielicznych pion�w o profilu historycznym wzgl�dnie bliskim wsp�czesno�ci, kt�ry nie zosta� zdobyty przez Samuraja. Imperator w�ada� bowiem w niemal wszystkich p�nych i futurologicznych pionach, gdzie zniesione zosta�y bariery post�pu i gdzie m�g� si�ga� obszar�w nie przewidzianych w programie Allacha. Coraz szerszymi strumieniami sp�yn�li�my do rzeki. Wraz z jej nurtem skr�cili�my na wsch�d; by� wrzesie�, mo�e pa�dziernik, ciep�ymi wieczorami s�o�ce rozpe�z�e nad horyzontem w czerwon� �un� malowa�o rzek� pastelowym r�em. Ci�li�my cicho jego g�adk� tafl�, las nad nami szumia� sennie, woda pachnia�a m�odo�ci� i bezczasem. Widzia�em piaszczyste dno, widzia�em pomykaj�ce nad nim srebrnozielone cia�a ryb. Santana �owi� je go�ymi r�koma, przez nag�e uchwycenie za skrzelami i wyrzucenie na brzeg. - To bardzo szybki �wiat, cz�sto tu odpoczywam - t�umaczy� na jednym z postoj�w, na trzcinowej wyspie, swe umiej�tno�ci i znajomo�� miejscowych reali�w. - Po ostatniej �mierci mieszka�em tu kilkadziesi�t lat. - Ostatniej �mierci...? - A co ty my�lisz? I przez �mier� nie wyzwolisz si� spod w�adzy Allacha. Twoje "cia�o" znika - i po prostu zmartwychwstajesz w miejscu startu swej postaci, ca�y i zdrowy, z pe�nym przewidzianym przez scenariusz gry pocz�tkowym ekwipunkiem. - Nie musicie si� wi�c... - ...ba�? - Santana posun�� polano ku �rodkowi ogniska i u�miechn�� si� sarkastycznie. - Po pierwsze: nie jeste� w stanie zmieni� swego miejsca startowego. Jest ono przypisane postaci, kt�r� wchodz�c w za�lep wybra�e� i nawet Samuraj nie mo�e zmanipulowa� tej regu�y. Zreszt� i tak nie zrobi�by tego, dla niego jest ona korzystna: opanowa� przecie� wi�kszo�� �wiat�w i wielu jego zmar�ych wrog�w, odradzaj�c si�, wraca do �ycia na jego terytorium, a ci�ko si� z niego wydosta�. Wiem, bo sam jestem przypisany do �wi�tyni Akuby w Hasthem w pionie Fantasy One. Cudem unikn��em schwytania; Wielki Labirynt podziemi twierdzy Samuraja w Algonthoth pe�en jest graczy, kt�rzy nie mog�c pope�ni� samob�jstwa, nie mog�c nawet umrze� z g�odu czy przez po�kni�cie j�zyka, cierpi� przez wieki straszliwe m�ki, z r�k stworzonych przez niego zwierz�cych oprawc�w. Po drugie: nawet je�li masz szcz�cie zmartwychwstawa� w wolnym �wiecie, �mier� nie jest wcale sam� przyjemno�ci�. Nie wiem, jakim cudem dosta� si� on do programu Allacha, w ka�dym razie tam jest - jej algorytm. Co mo�e wiedzie� o �mierci komputer? Okazuje si�, �e wszystko. Umieraj�c, odczuwasz to tak samo realnie jak smak tej ryby. W tym u�amku sekundy pomi�dzy znikni�ciem i pojawieniem si� na nowo w miejscu startu - w tym u�amku sekundy zamkni�ty jest ca�y wszech�wiat. Nie wiem, jak to opisa�. Ty go po�erasz. Asymilujesz. To narkotyczna osmoza ka�dego bitu informacji z pami�ci Allacha do twego umys�u. Ale jeszcze straszniejszy jest ten moment... ten moment jak ci�cie mieczem - w kt�rym przerwana zostaje p�powina ��cz�ca ci� z systemem; to jest �mier� prawdziwa, najprawdziwsza z prawdziwych, w ka�dym razie tak� si� wydaje. I rodzisz si� krzycz�c, rodzisz si� szalony. To z czasem mija, wracasz do siebie, odzyskujesz powoli r�wnowag� psychiczn�. Lecz za ka�dym razem jest coraz gorzej. Efekt si� kumuluje. Ja umiera�em cztery razy. To, jak na razie, przeci�tna liczba �mierci. Cho� Samuraj, na przyk�ad, nie umar� jeszcze ani razu. Ludzie, kt�rzy gin�li dziesi�cio-, pi�tnastokrotnie - to ju� �ywe trupy. Op�tani. Zreszt� nie ma normy. Szczeg�lnie wra�liwi nie wytrzymuj� ju� pierwszej �mierci. A znam takiego Conana, co zdycha� dwadzie�cia par� razy, ale jego to nie rusza, to t�pak absolutny. Ja, m�wi�em ci, po czwartej �mierci musia�em tu odpoczywa� z trzydzie�ci lat; to spokojny �wiat. Co wa�niejsze, czas biegnie tu bardzo szybko, nawet po p�wieczu sp�dzonym w tych lasach nie jestem wcale tak bardzo do ty�u wzgl�dem reszty. Tak, bywa�y takie dni, kiedy Santana niemal nie pytany zaczyna� t�umaczy� niezrozumia�e dla mnie implikacje istnienia Irrehaare w jego aktualnym stanie. By�y to jednak t�umaczenia dziwnie m�tne i popl�tane, Santana cz�sto je urywa�, po czym wyczekiwa� mej reakcji - poj��em, i� w ten spos�b przeprowadza na mnie testy, zapewne nie m�g� si� po prostu powstrzyma�. Lecz zwykle milcza� lub zbywa� kr�tko me szczeg�owe pytania, jakby w obawie wyjawienia tajemnicy. Efekt tej taktyki Czarnego by� taki, i� mimo sp�dzenia razem w le�nej g�uszy kilku miesi�cy, nie zdo�a�em wyci�gn�� ze� wi�cej jak par� odpowiedzi na bardzo og�lne pytania i setki zupe�nie wymijaj�cych odmrukni�� i mamrota�, kt�rymi z trudem zamyka� sobie usta, lubi� bowiem Santana m�wi�. Wci�� utrzymywa�, �e mi nie wierzy i nie szcz�dzi� k��liwych uwag co do mej rzekomej amnezji - lecz widzia�em po jego spojrzeniach i gestach, i� nie ma mnie ju� za szpiega, nie uwa�a za gro�nego. Upar� si�, �eby nada� mi jakie� imi�. Pr�cz Santany, Alexa i Conana nie pami�ta�em �adnych, p�ki nie zacz�� ich wymienia� w alfabetycznym ci�gu - wtedy ka�de wyda�o mi si� tak samo znajone. W ko�cu wylosowa�em w my�lach: Adrian. S�dzi�em, �e to go zadowoli. Ale on j�� si� w etymologii owego imienia doszukiwa� ukrytych motyw�w mego rzekomego wyboru. Santana by� inteligentny i przebieg�y. Do tego stopnia, �e czasami sprawia� wra�enie kretyna. 6. Na granicy Pod wzg�rze nadatlantyckiego hesagonu dotarli�my z pocz�tkiem zimy. Szczyty kamiennych wie� dostrzeg�em ju� z zakr�tu rzeki. Porzucili�my canoe na jej brzegu - do Bram wspi�li�my si� z pustymi r�koma, je�li nie liczy� zatkni�tych za pasy no�y. - Nie przywi�zuj si� do przedmiot�w - pouczy� mnie Santana. - Tracisz je przy ka�dym przej�ciu. Nawet twoje cia�o ulega drobnym przemianom dla dostosowania si� do nowych reali�w. Te matamorfozy bywaj� korzystne, ale zwykle wywieraj� negatywny wp�yw na psychik� podr�uj�cego. Dotyczy to zw�aszcza kobiet. I tutaj, cho� wie�e zajmowa�y wierzcho�ek wzniesienia (co wyda�o mi si� rozwi�zaniem niepraktycznym z in�ynieryjnego punktu widzenia), grunt by� podmok�y. Santana grz�zn�c podszed� do jednej z mniejszych, zatrzyma� si� przy zewn�trznych wrotach i zacz�� przy nich manipulowa�. Po chwili rozleg� si� g��boki szum. Santana spuszcza� wod�, jak� wype�nione s� wie�e granicznych �wiat�w dominium wrog�w Samuraja. Tak zabezpieczaj� si� oni przed niespodziewanymi ingerencjami: nie mo�na przej�� przez Bram�, je�li cokolwiek j� blokuje. W tym akurat wypadku wie�a kry�a Bram� prowadz�c� ku centrum pionu, zasada pozostawa�a jednak zasad�. Istnia�y trzy wolne, �ci�le kontrolowane przej�cia ze �wiat�w pogranicznych, kt�rymi mogli powraca� zmarli - chocia�, jak s�dzi� Czarny, planowano je zamkn��. Szum ucich�. Santana odczeka� jeszcze par� minut, po czym odci�gn�� lewe skrzyd�o wr�t. Poj�cia nie mia�em, jak je otworzy�, nie dostrzeg�em w nich �adnego zamka (zreszt� nie widzia�em u Santany jakiegokolwiek klucza), zapadki czy szczeliny dla podwa�enia antaby - tam nie ma szczelin, wie�e s� hermetyczne. Z wn�trza powia�o jaskiniowym ch�odem i wilgoci�; uderzy�o mnie wspomnienie podobnego wra�enia sprzed dw�ch miesi�cy. Weszli�my do �rodka. Santana szarpn�� wrota, zamykaj�c je z powrotem. Co� trzasn�o, szcz�kn�o, zapad�a ciemno��. Zn�w us�ysza�em ten szum. By� bardzo g�o�ny, dr�a�a ode� pod�oga, dr�a�y �ciany. Woda. Si�gn�a mi kostek i pi�a si� wy�ej. Santana z�apa� mnie za rami� i poci�gn�� w prz�d. On widzia� Bram�, ja nie. Brodzili�my we wzbieraj�cej kipieli. W ciemno�ci i t�cza przej�cia nie mog�a by� widoczna. Wraz z wod� zacz�� wzbiera� we mnie strach - strach przed powolnym, nie ko�cz�cym si� toni�ciem w kamiennym mroku. Pami�ta�em orzeczenie Alexa, �e nie mo�na mnie zabi�. Santana wytrwale par� naprz�d. Woda podnios�a si� powy�ej mych kolan. Zacz��em szybko m�wi�; krzykn��, �ebym si� zamkn��. Ja krzykn��em na niego... Byli�my w Londynie. 7. Atrapa Dziewi�tnastowieczny Londyn stanowi� po wi�kszej cz�ci wielki �mietnik. Os�awiona londy�ska mg�a w po�owie bra�a si� zapewne z ci�kiej, cuchn�cej pary unosz�cej si� nad ulicznymi ha�dami gnij�cych odpadk�w. W taki dzie� - s�oneczny, gor�cy w swej lepkiej duchocie - nie by�o czym oddycha�. W tym �wiecie ju� nie zabezpieczano Bram, by�oby to zreszt� trudne. Ich heksagon znajdowa� si� na dachu du�ego, dwupi�trowego domu stoj�cego nad brzegiem Tamizy. Z p� setki ludzi mog�oby si� pojawi� niezauwa�onych przez nikogo w�r�d podniebnej pl�taniny wie�yczek, budek, komin�w, wywietrznik�w, gargulc�w i maszkaron�w. Labirynt ten ci�gn�� si� dziesi�tkami metr�w. Nawet Santana mia� k�opoty w orientacji i d�u�sz� chwil� kluczy� niezdecydowany, nim znalaz� w�a�ciw� przybud�wk�. Jej drzwiczki zamykano od zewn�trz. Odryglowa� je i machn�� na mnie r�k�. Z minut� tak sta� i macha�, nim ruszy�em si� z miejsca. Zaj�ty by�em przygl�daniem si� sobie. Mia� racj�, kiedy m�wi�, �ebym nie przywi�zywa� si� do przedmiot�w - �aden nie pozosta� nie zmieniony. Ubranie ze sk�rzanego przetransformowa�o si� w lniane, o kroju, cho� prymitywnym, to pasuj�cym do epoki. N� z br�zu sta� si� stalowym kordelasem. Mnie za� poja�nia�a cera, a i rysy upodobni�y si� do anglosaskiego typu fizjonomii. U Santany owe przemiany by�y bardziej subtelne i dalej posuni�te. Chwil� wcze�niej odziany jak ja, przechodz�c przez Bram�, zdoby� jakim� cudem drogi, elegancki dwurz�dowy garnitur, po�yskuj�c� morskim odcieniem kamizelk�, jedwabn� chust�. Fryzura - skr�ci� w�osy do jednej czwartej - i magiczny masa� g�owy uczyni�y ze� wz�r angielskiego arystokraty w �rednim wieku. Nie widzia�em jego no�a, nie w�tpi�em jednak, �e przekszta�ci� si� w zabytkowy sztylet. Rozpadaj�cymi si�, zakurzonymi schodami zeszli�my na poddasze, stamt�d do g��wnego korytarza drugiego pi�tra. Wynurzaj�cych si� z ciemno�ci nie u�ywanej od lat dodatkowej klatki schodowej zobaczy� nas s�u��cy i nie wrzasn�� tylko dlatego, �e oddech uwi�z� mu w piersi. - Sir John Bottomley - rzek� Santana, popisuj�c si� dystyngowanym przeci�ganiem zg�osek - jest w domu, jak mniemam. - O-owszem... - Bottomley - perorowa� w bibliotece Santana wyci�gni�ty na wielkiej sofie, gdzie oczekiwali�my gospodarza - to nieco stukni�ty go��; ma bzika na punkcie okultyzmu, czarnej magii, duch�w, hinduskich czarownik�w. Wykorzystali�my to. Dwadzie�cia lat temu - oczywi�cie wed�ug miejscowej rachuby czasu, to powolny �wiat - kilku naszych zg�osi�o si� do niego; nic nie powiedzieli wprost, sam wszystko sobie do�piewa�. Pokazali mu, niby od niechcenia, par� sztuczek. Tu ograniczenie magii nie jest bynajmniej tak silne, gracz z wysokimi wsp�czynnikami mo�e wiele zdzia�a�. No wi�c dali�my Bottomleyowi fors�, poinstruowali�my go... Wykupi� ten i s�siednie budynki i teraz pe�ni stra� nad, a w�a�ciwie pod, Bramami. Jest tu idealnym agentem; pr�cz niego mamy w tej Anglii tylko dw�ch. Cz�sto wykorzystujemy w podobny spos�b atrapy. - Atrapy? - Oczywi�cie. My�la�e�, �e co? �e Bottomley jest prawdziwym cz�owiekiem? To tylko ci�g zer i jedynek w pami�ci Allacha. Podobnie jak to wszystko. - A sk�d u ciebie ten nieskazitelny angielski z prywatnej szko�y? - spyta�em. Chcia�em wykorzysta� dobry nastr�j Santany, zwykle nie bywa� taki otwarty. Czarny za�mia� si�. - S�yszysz angielski, co? Naprawd� wcale nie poruszam ustami. Tak naprawd� m�wi� tylko w my�lach; lecz Allach na poziomie Irrehaare omija r�wnie� papugca - uniwersalny werbalizator idei, jak go nazwali. My�l� bezpo�rednio do twojego umys�u, maj�c wra�enie s�yszenia wypowiadanych - tak czy inaczej, w tym czy innym j�zyku - s��w, kt�rych konkretnie nawet nie pomy�la�em. S�dzi�e�, �e ja rzeczywi�cie znam te wszystkie india�skie narzecza? Dziewi��dziesi�t procent graczy szwargocz�cych swobodnie w swych wizjach po chi�sku, hiszpa�sku, szwedzku, francusku i w swahili ledwo m�wi w basicu! Ich rzekoma wieloj�zyczno�� to jeszcze jeden atrybut postaci przystosowywuj�cej si� do nowego �wiata podczas przechodzenia przez Bram�; tym procesem da si� sterowa�, kiedy� si� tego nauczysz. Ja przechodzi�em przez Bramy tysi�ce razy. To dlatego wygl�dasz przy mnie jak parobek. I m�wisz jak parobek. Nie musisz zna� niemieckiego, by us�yszawszy, rozpozna� go. To wra�enie. Wszed� Bottomley. By� m�odszy ni� my�la�em. Niski, pulchny, energiczny, u�miechni�ty. Jedno oko kaprawe, wi�kszo�� z�b�w zepsuta. Zaczyna� �ysie�. Po�yka� ko�c�wki s��w; m�wi� bardzo szybko. W ciemnych, mokrych pob�yskach jego �renic czai� si� strach, �miertelny strach przed nami. Przez chwil� poczu�em si� r�wny Santanie, poczu�em si� bogiem nad Bottomleyem. - Potrzebujemy paru rzeczy - mrucza� Czarny. - Nic specjalnego. Ale zale�y nam na czasie. Postaraj si�, John. Rozliczymy si� w zwyk�y spos�b. - Tak, tak, tak; oczywi�cie. Pow�z, konie, ubranie, bro�... - W�a�nie. Normalny zestaw. - Ju�, ju�. Ju� za�atwiam - zapewni� Bottomley. Rzuci� na mnie badawcze spojrzenie i wybieg�. Fakt, niewiele czasu mu to zabra�o, musia� by� przyzwyczajony do ci�g�ego po�piechu swych tajemniczych go�ci. �aden z nich nie zamierza� przecie� przed�u�a� pobytu w tym powolnym �wiecie, traci� w pozosta�ych �wiatach miesi�cy i lat. Santana, ju� w powozie, wyprowadzi� mnie z b��du. - To nie ca�kiem tak - rzek�, smagaj�c konie batem. - Istotnie, ci, kt�rzy korzystaj� z heksagonu Bottomleya, zazwyczaj uciekaj� st�d jak najszybciej. Ale spora grupa samotnik�w, nie zwi�zanych ani z Samurajem, ani z nami, specjalnie osiada w wizjach o wolnym wzgl�dnym up�ywie czasu; oni chc� to po prostu przeczeka�. Czekaj� na wyzwolenie. Inna rzecz, �e takie zachowanie to chowanie g�owy w piasek, na terytorium Samuraja nie ma ju� wolnych. W dostarczonym przez Bottomleya ubraniu by�o mi jeszcze gor�cej. Zyska�em na prezencji, straci�em na wygodzie; tutejsi d�entelmeni latem musieli straszliwie cuchn�� potem. Dostali�my tak�e dwa ci�kie, prymitywne colty. - W�a�ciwie - mrukn��em po chwili mocowania si� z guzikami - powinno si� odwrotnie okre�la� �wiaty powolne i szybkie; przecie� szybkie... - Ot� to - przerwa� mi Santana z zagadkowym u�miechem. - Musisz si� przyzwyczai� do tej absolutnej relatywno�ci Irrehaare. Kwestia czasu to doskona�y przyk�ad. Zastan�w si�: sk�d wzi�y si� w�a�nie takie okre�lenia? 8. Krew atrapy Do�� pr�dko odbili�my na po�udnie od Tamizy, wczesnym popo�udniem min�li�my od p�nocy Aldershot, do samego Stonehenge docieraj�c noc�. Santana pop�dza� konie bezlito�nie. Pow�z i spienione zwierz�ta zostawi� w gospodzie, kt�rej w�a�ciciela najwyra�niej zna�. Od niej do wzg�rza by� spory kawa� drogi. Gdzie� tak od przekroczenia granicy hrabstwa Salisbury pod wiecz�r pogoda pocz�a si� psu�; dziwne rzeczy powykwita�y po zachodniej stronie nieba, nad horyzontem. Niby chmury, lecz w swej monolityczno�ci bynajmniej nie ulotne; niby odleg�e, ale niesamowicie wyraziste. Zbli�a�y si�. W przera�aj�cym tempie po�era�y ciemniej�cy niebosk�on. Santana co i raz rzuca� na� niespokojne spojrzenia. Wzniesienie Stonehenge i jego kamienn� koron� dojrzeli�my ju� w md�ym �wietle stoj�cego w pe�ni Ksi�yca. Santana widzia� bez w�tpienia r�wnie� prostok�ty Bram, ale i co� jeszcze. - No to mamy ma�y k�opot - warkn�� podczas forsownego marszu ku wzg�rzu. - Widzisz te �wiat�a? - wskaza� w kierunku Avonu. Istotnie, pob�yskiwa�y tam �wietlne smugi. - Obserwuj kr�g - rzuci�. - Pewnie tam te� si� kr�c�. - Kto? - Niedawno nasi musieli korzysta� z kt�rej� Bramy. No i zobaczyli ich miejscowi. A teraz masz tu lotn� brygad� tropicieli tajemnic. Wbiegli�my mi�dzy kamienne bloki. Zachodnia strona nieba powleczona by�a szczelnie ow� czarn� mas�, Santana nie m�g� oderwa� od niej wzroku. Dlatego dopiero w ostatnim momencie spostrzeg� wie�niaka ze zgaszon� lamp� w r�ku, kt�ry rzuci� si� na�, wyskoczywszy zza poros�ego mchem przewr�conego bloku. Santana wyci�gn�� colta i strzeli� wie�niakowi w gard�o; ponios�o w mrok �miertelny huk. Ofiara, krztusz�c si� w�asnym �yciem, odta�czy�a w bok. Patrzy�em na ni�, zszokowany; tryska�a jej spod brody w lepk� ciemno�� ci�ka fontanna krwi. Santana, zniecierpliwiony, szarpn�� mnie za rami�. - No, rusz si�! To jest coraz bli�ej! - Dlaczego... dlaczego ty go... - To atrapa. No, co tak stoisz, do cholery?! I w�wczas, skr�caj�c za Santan� mi�dzy staro�ytne filary, zas�uchany w cichn�ce rz�enie wie�niaka, w tym osobliwym spi�ciu swego ego z w�asnym a obcym wyobra�eniem o innym cz�owieku, uzyskawszy nagle wgl�d w jego my�li - zrozumia�em Santan�. Poj��em �w zimny, nieludzki spok�j, ow� gadzi�, dzieci�c� oboj�tno��, z jak� zamordowa� wie�niaka, z jak� mnie obcina� palce. Wszak Santana w istocie tego nie robi�, on nic nie robi�. Dla niego ci ludzie - a i ja, wtedy w �mig�owcu - byli zaledwie podprogramami wielkiego systemu Irrehaare, �wietlnymi postaciami z elektronicznej gry, bryzgaj�cymi elektroniczn� krwi� na ekran. Pixelowymi ludzikami gin�cymi od widmowych pocisk�w i rodz�cymi si� na nowo po wrzuceniu monety. Bo tak te� by�o w rzeczywisto�ci. Irrehaare to wi�cej ni� si� z pocz�tku wydaje: to wolno�� od grzechu. W tych fantasmagorycznych �wiatach powsta�ych z zafa�szowania zmys��w nie spos�b pope�ni� �adnego z�ego uczynku (podobnie zreszt� jak i dobrego), poniewa� sama idea uczynku jako takiego jest Irrehaare ca�kowicie obca. Irrehaare to kr�lestwo pragnie�. Po�kn�a nas t�cza, wypadli�my, wypluci przez Bram�, w wysokopienny, rzadki las; pada� tu silny deszcz, grzmia�y pioruny. - Co to by�o?! - krzykn��em przez szum ulewy. - To na niebie! Co to by�o?! - Wirus - odpar� Santana. Zd��y�em tylko rzuci� okiem na nasze nijakie, paramilitarne stroje - po czym Santana przeci�gn�� mnie przez s�siedni� Bram�. Ciemno�� absolutna. Pod nogami chlupocze b�oto. Powietrze jest suche, ostre, drapie w gard�o; zaczynam si� krztusi�... Kolejna Brama. Cisn�o nas w �rodek ogromnej, zawilgotnia�ej betonowej jaskini. Kilometrowej d�ugo�ci hal� o�wietla�y nieliczne wielkie lampy sufitowe, zalewaj�c j� potokami ��tawego, anemicznego blasku. Szcz�tki niegdy� pot�nych maszyn niszcza�y pod �cian�, spotwornia�e w przerdzewia�e szkielety. Tu i �wdzie dostrzec mo�na by�o wyblak�e fragmenty ostrzegawczych napis�w w j�zyku niemieckim. Po prowizorycznej k�adce przeszli�my nad ka�u�� czarnego oleju i weszli�my w jeszcze jedn� t�cz�. Wyplu�o nas w Central Parku. By� p�ny jesienny wiecz�r. Gdzie� daleko krzycza�a kobieta. Niebo pokrywa�a niepokoj�co swojska mozaika reklam: w zenicie sta�a Coca-cola, ku Manhattanowi obraca�y si� srebrne ko�a logo Shoito, dalej p�on�y ICEC oraz IBM, za� za nami uderza� z niebosk�onu feeri� dzikich kolor�w film zachwalaj�cy pierwsz�, eksperymentaln� seri� domowych Cerber�w GenLSTor. By� to ju� wi�c czas ICEC-u i Cerber�w, lecz jeszcze nie wszczepek: reklamy z ich pasma public domain wypar�yby ca�kowicie wszystkie inne. Wszak nawet shareware'owy narzut trzeciej rzeczywisto�ci - tworzenie pod-Irrehaare - by� r�wnie gro�ny, co za�lep amnezyjny i obowi�zywa� zakaz pi�trowych mamide�. Teoretycznie zatem nie mia�y prawa istnie� symulacje �wiat�w p�niejszych ni� ten. Tak to sobie kalkulowa�em. Lecz mo�liwe by�o, i� Samuraj z�ama� i t� regu��; stworzy�oby to nielichy problem prawny. Te tysi�ce zatrza�ni�tych - wszystkich ich po uwolnieniu nale�a�o w my�l Konwencji uzna� za niepoczytalnych, do ko�ca �ycia bowiem w �aden spos�b nie uda�oby si� nikomu z nich udowodni�, �e wyszed� ju� ostatecznie z za�lepu i nie jest to jedynie kolejna jego kondygnacja. Swoj� drog�, i tak zapewne zostan� w jaki� spos�b znadzorowani - ja zostan� znadzorowany. Rozejrza�em si� po okolicy. Santana wzruszy� ramionami w odpowiedzi na me pytaj�ce spojrzenie. Czasami Allach naprawd� dziwne miejsca wybiera na Bramy. Nie zawsze korzysta z miejscowych przes�d�w i mitologii. Przyjrzawszy si� z krzywym u�mieszkiem naszym garniturom, podrepta� ku nam kurduplowaty skin-kaleka. Kalectwo wpisano w ka�dy jego ruch, kaleka by�a ka�da cz�� jego cia�a, kalekie ich po��czenie; my�li zapewne te� mia� kalekie. Sprawia� wra�enie zlepku kilkunastu r�nych m�czyzn. Nawet spos�b, w jaki si� porusza�, sugerowa� przypadkowo�� - fascynuj�co nieskoordynowany by� jego ch�d. Maska kalectwa nie zdo�a�a jednak ukry� ani energii drzemi�cej w tym ska�onym brzydot� ciele, ani niesamowitej jego "g�sto�ci". By� to olbrzym �ci�ni�ty do rozmiar�w kar�a. Kurdupel zatrzyma� si� metr od Santany. Sk�ra, glany, �wieki, tatua�e, kolczyki, �a�cuchy. - Czarny - szepn�� charkotliwie, patrz�c na Santan� z do�u, z ukosa swoimi nieproporcjonalnymi oczyma. - Llameth - rzek� Santana. - Tak sobie my�la�em, �e b�dziesz wola� wr�ci� szybsz� �cie�k�. - Nazgul ci� tu postawi�? -