631
Szczegóły |
Tytuł |
631 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
631 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 631 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
631 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
POWIE��
Jacek Dukaj
Irrehaare (1)
Jacek Dukaj urodzi� si� 30 lipca 1970 roku w Tarnowie.
Cudowne dziecko polskiej fantastyki AD 1990, autor
wizjonerskiej (proroczej?) "Z�otej Galery" ("F" 2/90).
Narastaj�ce w�wczas w Polsce nastroje antyklerykalne
wyartyku�owa� Dukaj w formie brawurowej, oryginalnej space
opery. "Galera" w ciekawy spos�b pogodzi�a kleryka��w i
antykleryka��w, wierz�cych i niewierz�cych - spierali si� o
interpretacj�, nie kwestionuj�c jednak rangi opowiadania.
Potem by�y jeszcze g�ste, trudne, ekscentryczne,
przekombinowane, pe�ne egzotycznych emocji i rywalizuj�cych
ze sob� niby-demonicznych (niby-obcologicznych?) si�,
urzekaj�ce opowiadania takie jak "�mier� Matadora" ("NF"
1/91), "Op�tani" ("Fenix" 1/91), "Ksi��� Mroku musi umrze�"
("NF" 12/91), "Korporacja Mesjasz" (pomieszczona w antologii
"Czarna Msza", Rebis 92). Dukaj kontynuowa� w nich swoiste
poszukiwania religijne, cho� heretyckie; za� w sensie
warsztatowym wydawa� si� dziedzicem tego sposobu uprawiania
fantastyki, w kt�rym najciekawsze dokonania przedstawili u
nas �wikiewicz i Maszczyszyn, a z obcokrajowc�w Dick, mo�e
Farmer.
Mikropowie�� "Irrehaare" dokumentuje wej�cie Dukaja na
fascynuj�cy teren cyberpunku i fantomatyki, mo�e te� inner
space. Pozwoli�o to zbudowa� m�odemu autorowi kosmos
(przestrze�? �wiat??) na sw�j spos�b suwerenny wobec
rzeczywisto�ci, kieruj�cy si� w�asnymi prawami, a jednak
oferuj�cy swym bohaterom przygody, mitologie i dylematy,
kt�re wiele nam przypominaj�. Zapraszam Pa�stwa na upiorny i
porywaj�cy seans fantastyki totalnej, barwnej, wyszukanej...
A jednak - jak trudno powiedzie� w SF co� absolutnie nowego
- my�l�, �e doprowadza Dukaj w "Irrehaare" do swoistego
artystycznego kra�ca te fantomatyczne i filozoficzne
poszukiwania, kt�re znajdziemy we wcze�niejszych tekstach
P�kci�skiego ("Mo�liwo�� wnikania"), Bukowieckiego
("Sensorita i Ferty"), Cyrana ("Sie� i m�ot"), Wi�niewskiego
("Manipulatrice"). Nawet Janusza A. Zajdla - czy pami�tacie
Pa�stwo opowiadanie o elektronicznym Chrystusie dobrowolnie
oddaj�cym �ycie za mikro�wiat komputera? - chodzi o
niedoceniony (tak Janusz uwa�a�) tekst pt. "Relacja z
drugiej r�ki". My�l�, �e ani Dukaja, ani Pa�stwa nie
zmartwi� wyliczone tu parantele.
(mp)
Co� z�ego dzieje si� z moimi oczami; niby widz�, ale
jako� dziwnie.
A oni stoj� nade mn� i k��c� si�. Ten z broni� co
chwila mnie kopie.
- A co, ja chcia�em si� w to pakowa�? Ja?
- Nie jazgocz, nie jazgocz. Mo�e nied�ugo trzeba b�dzie
zamkn�� ca�y pion. I zrobisz to, bo kto� musi. I b�dziesz
bardziej szanowa� swoich ludzi. Rozumiesz?
- Co mi tu, kurwa...
- Alex! Ilu zgin�o? Ilu?
- Siedmiu...
- Z pe�nego dwudziestoosobowego stanu grupy; sami
weterani z Oz. Ju� i tak s� szajbni�ci. Chcesz dowodzi�
band� �wir�w?
- Znalaz� si� taktyk, dow�dca wielki; sam nas w to
wpakowa�e�, Allach by ci�... A, do diab�a.
- No i co go kopiesz, co tak kopiesz? Kto to w og�le
jest?
- Anomalia. Patrz, poci�gn��em go trzykrotnie, dla
pewno�ci. A on co? Oddycha skubaniec.
Widz� tego drugiego, bez broni, jak pochyla si� nade mn�,
kuca. Przypatruje si� mej piersi poszarpanej krzywymi
�ciegami implozji i mojej twarzy.
- S�dzisz, �e mnie widzi?
- A bo ja wiem? - Alex wzrusza ramionami. - Pewnie to
jeszcze jedna sztuczka Samuraja. Przy jego
wsp�czynnikach...
Cywil milczy chwil�.
- W�aduj mu ca�y magazynek mi�dzy oczy - m�wi wreszcie z
wahaniem. - Zobaczymy, co si� stanie.
Co� z�ego dzieje si� z moimi my�lami; niby my�l�, ale nie
po swojemu. Niech �aduje - mamrocz� sennie - niech �aduje
mi�dzy oczy, zobaczymy, co si� stanie.
S�ysz� szcz�k, jaki� syk - jak�� pie��, jakie� krzyki,
burze, sztormy, tornada, nawa�nice. Mo�e i cisz�. Nie wiem.
�wiat ucieka ode mnie, co� z�ego dzieje si� i z nim.
1. Palce: zabi� lito��
Lecieli�my. Jeszcze nim unios�em powieki, nim pozby�em
si� z uszu t�pego ucisku bia�ej ciszy, pozna�em to po
dr�eniu, jakie sz�o przez me cia�o od zimnej pod�ogi. Tak
wibrowa� musia�a ca�a maszyna. Dygotali�my w synchronicznych
drgawkach - ona, ja i ci ludzie, kt�rych g�osy powoli zn�w
zaczyna�em s�ysze�.
- ...siedemna�cie, potwarzam: siedemna�cie...
- Na �smej Vultere'y, w kluczu.
- Posz�y podpociski.
- Trzyma� si� tam z ty�u, schodzimy w Bram� kamieniem!
- To te ich my�liwce bezza�ogowe, co? Szlag by to...
- Powinni�my mie� w tym pionie jaki� przycz�ek, wsz�dzie
gdzie indziej s� blokady post�pu, a tu dochodz� do Wonderlandu;
jeszcze par� wiek�w postoimy w miejscu i... O cholera...
- Kamikaze, jak Boga kocham!
- Ty, patrz, go�� otwiera oczy.
Lecieli�my. Rozpoznawa�em d�wi�ki, przedmioty, twarze.
Ha�as wirnika �mig�owca. Wn�trze jego kabiny. Cywila, kt�ry
skaza� mnie na �mier�, co nie nast�pi�a, siedzia� teraz w
otoczeniu zm�czonych, umazanych krwi� i popio�em �o�nierzy.
Le�a�em nagi na pod�odze, st�d wszystko wydawa�o si�
groteskowe, przerysowane, surrealistyczne. Nawet lufa
kanciastej broni nakierowana na mnie przez Chi�czyka w
porozrywanej kamizelce przeciwod�amkowej, jakby zro�ni�ta z
jego przedramieniem - nawet po�ysk szorskiej g�adzi,
z�owieszcza precyzja zespolenia w fetysz zag�ady metalowych
i niemetalowych kant�w, �uk�w i sp�cznie� - wszystko to
jawi�o mi si� chorobliwym wynaturzeniem rzeczywisto�ci. Gdy
spr�bowa�em unie�� r�k�, no i unios�em, zobaczy�em j� - i
by�a to istotnie r�ka. Moja r�ka - zdziwi�em si�.
Oczekiwa�em karykatury r�wnie� samego siebie.
Cywil wzi�� n� od kt�rego� z �o�nierzy, przydepn�� moj�
d�o�, pochyli� si� i odgi�� jej palec wskazuj�cy. �mig�owcem
wci�� rzuca�o, gdyby nie pasy, cywil wylecia�by z siedzenia.
Mnie pasami nie przypi�to, miota�o wi�c mn� po pod�odze.
�o�nierze odkopywali mnie na �rodek. Pr�bowa�em usi���,
czego� si� chwyci�, ale znowu skopywali w d�.
Cywil odci�� mi palec wskazuj�cy, �rodkowy i naci�wszy
serdeczny, zatrzyma� n�.
- Kim jeste�? - spyta�, gdy na chwil� przesta�em wy�.
Moje palce turla�y si� po sczerwienia�ym metalu.
Zacz��em wymiotowa�. Odci�� mi zatem i serdeczny, odci��
i ma�y, po czym schwyci� kciuk. �lizga�em si� po stalowych
p�ytach - to krew.
- Kim jeste�? - spyta� powt�rnie.
Powstrzyma�em wymioty. Zebra�em oddech, lecz nie zd��y�em
odpowiedzie�, bo helikopterem dziko szarpn�o w d�,
cywilowi podskoczy�a r�ka i mimo oporu ko�ci oder�n�� mi
r�wnie� kciuk.
- Ciachnij mu jaja - poradzi� mrukliwie Murzyn skupiony
na walce z zatrzaskiem swych pas�w.
- Ja... - zacz��em na wdechu.
Cywil pochyli� si� z uwag�.
- Tak?
Ten n�.
- Ja... - chcia�em odpowiedzie�, naprawd�, ale nagle
zabrak�o mi s��w. J�zyk nie wiedzia�, jakie g�oski
wyartyku�owa�, zastopowa�o mnie w �rodku zdania, kt�re
mia�em ju� prawie u�o�one: zorientowa�em si�, �e nie znam
swego nazwiska. Nazwiska, imienia, wieku, przesz�o�ci. Co
wi�cej, nie znam i tera�niejszo�ci. Umys� pocz�� generowa�
kaskady pyta�. Gdzie jestem? Co si� dzieje? Kim s� ci
ludzie? Dlaczego nie pami�tam ich ani siebie?
Strach.
We w�asnej krwi. Jad�em, jad�em powietrze.
Cywil jeszcze bardziej pochyli� si� nade mn�. N�. Palce.
Straci�em przytomno��.
2. Brama
Bi� po twarzy, a� p�k�y mi wargi. Ockn��em si� chwil�
wcze�niej.
Gor�co; s�o�ce o�lepia przez r� zaci�ni�tych powiek.
Le�� na czym� mi�kkim, co� mi�kkiego mnie okrywa. P�onie
ca�e cia�o, krzyczy ka�dy nerw, istnienie jest tortur�.
- No, we� si� obud�, ch�opie. Cholera, teraz nie ma czasu
na omdlewanie.
To g�os mego oprawcy.
Nie, nie otworz� oczu.
Koleba�em si� w rytm turkotu i skrzypienia wozu. Suche
powietrze przepala�o mi gard�o, w ustach nie mia�em ani
kropli �liny, j�zyk spuch�. S�ysza�em odleg�e rozmowy,
nawo�ywania. Ile czasu min�o od mego ockni�cia si� w
�mig�owcu, chyba du�o.
- Nie musisz symulowa�, wiem, �e odzyska�e� przytomno��.
Za chwil� przejdziemy; postaraj si� jej znowu nie straci�.
Dok�d, dok�d przejdziemy?
Unios�em g�ow�, zacz��em si� wygrzebywa� spod okrycia i
mimowolnie otworzy�em oczy. Step, pustynia. Powietrze
faluj�ce nad horyzontem. Nie jedno, a cztery s�o�ca p�on�ce
na jaskrawoseledynowym niebosk�onie. Nasza karawana mija
w�a�nie zagajnik rachitycznych kaktus�w - w ka�dym razie
ro�lin podobnych do kaktus�w. Karawana: dwa wozy ci�gni�te
przez mu�y, kilkunastu zakutanych w podniszczone czarne
galabije je�d�c�w; uzbrojeni w staro�wieckie, d�ugolufe
strzelby, bu�aty i z�owieszczo zakrzywione no�e otaczali nas
szczelnym kordonem. Bez przerwy okr�cali si� w kulbakach i
wypatrywali czego� za sob�. W pierwszym wozie, kilka metr�w z przodu,
podrygiwa�y bezw�adnie na wybojach trzy cia�a: ranni tak
ci�ko, �e a� nieprzytomni b�d� po prostu trupy. W wozie
drugim pr�cz mnie znajdowa� si� tylko m�j kat, cywil, kt�ry
i teraz pozostawa� jedynym nieuzbrojonym cz�owiekiem. W
odr�nieniu od eskorty odziany by� bogato i kolorowo, jego
ciemne w�osy kry� bia�y turban.
Jakie� s�popodobne stworzenie unosi�o si� wysoko.
- Tak, tak, mnie te� on niepokoi - odezwa� si� oprawca
pod��aj�c za mym spojrzeniem. - Je�li Samuraj prze�ama� i t�
zasad�... Ci�ko b�dzie.
Gdybym otworzy� wcze�niej oczy, m�g�bym teraz nie
rozpozna� ju� jego g�osu.
Ca�e cia�o mnie pali�o. Podni�s�szy spod koca praw� r�k�,
ujrza�em krwaw� pozosta�o�� d�oni - b�l, kt�rym
promieniowa�a, nie by� ani odrobin� silniejszy od tego
jednostajnego cierpienia, w jakim pogr��ony by� ca�y
organizm.
Ciemnow�osy opu�ci� wzrok, zerkn�� gdzie� w prz�d.
- Jeszcze par� minut - mrukn��.
Do czego? - chcia�em spyta�. Par� minut - i co, co si�
stanie? Ale nie spyta�em. Zacharcza�em tylko.
- Sorry za to w �mig�owcu - wymamrota�, zapatrzony w co�
za mn�. - Rozumiesz, jeste� nieidentyfikowalny.
Nie rozumia�em.
W przodzie wybuch�o zamieszanie. Kto� wo�a�, wskazywa� na
co� uniesion� strzelb�. Podjecha�o ku niemu dw�ch kolejnych
je�d�c�w, w jednym z nich, gdy si� obr�ci�, rozpozna�em
Alexa. Wozy zwolni�y. Eskorta rozci�gn�a si� w d�ugi w��.
Ciemnow�osy szybko rozejrza� si� dooko�a.
- Zaraz wchodzimy - powiedzia�, wskazuj�c brod� przed
siebie, gdzie ja widzia�em tylko ciemno spieczon� r�wnin�
stepu.
Pomrucza� pod nosem, zanuci�, pogrzeba� za szerok�
szkar�atn� szarf�, kt�r� by� przepasany, i wyci�gn�� ma��
bia�� pa�eczk�. Uni�s� j� ku niebu, celuj�c w to co�
wytrwale szybuj�cego nad nami.
- Tylko tego brakowa�o, �eby ta pokraka przesz�a za nami
przez drug� Bram� - mrukn��.
Podci�gn��em si� i spr�bowa�em usi���. Zabrak�o mi do
podparcia prawej r�ki - w ko�cu i tak opar�em si� na
kikucie, b�l nie m�g� by� ju� wi�kszy. Wstrz�sa�y mn� od
niego szybkie dreszcze, serce bi�o w samob�jczym sprincie,
wzrok si� mgli�. Lecz pewien by�em tego, co zobaczy�em: ptak
znikn��. Nie rozp�yn�� si�, nie rozmy�, nie wtopi� w t�o -
znikn��.
Mag opu�ci� pa�eczk�.
- Skurwysyn - sapn�� i schowa� j� do r�kawa.
Jaki� ruch na skraju pola widzenia. Obr�ci�em g�ow�.
Alex wraz z dwoma innymi je�d�cami dematerializowali si�.
Ich dematerializacja nie mia�a nic wsp�lnego z
momentalnym znikni�ciem s�pa. To by�o raczej zasysanie,
rozwini�cie splotu rzeczywisto�ci. Najpierw spostrzeg�em u
nich dziwne z�agodzenie kontur�w: wyg�adzi�y si� wszystkie
k�ty ostre zarys�w ich postaci. Barwy sta�y si� md�e,
wyblak�e; je�d�cy i konie sp�aszczyli si�, zgubili gdzie�
trzeci wymiar, perspektywa zwin�a si�. Potem kolory, ju�
spatynowane, zacz�y z nich spe�za� - pocz�tkowo utworzy�y
strz�piaste, we�niste aury, p�niej te aury �ci�gn�y si�,
zawirowa�y i wyp�yn�y naprz�d, jakby zwia� je wiatr. Zatem
musia� by� to magiczny wir - wci�ga� mi�kkie smugi bladych
barw, nikn�y w nim niby zasysane moc� ci�nienia b�d�
grawitacji. Nik�y na moich oczach: po�era� je niewidzialny
potw�r. Jego paszcza znajdowa�a si� nieco na lewo od Alexa,
jakie� cztery metry nad ziemi�. Proces przyspiesza�. Je�d�cy
i zwierz�ta, rozbici na pasma �wiat�a o r�nych d�ugo�ciach
fali, wje�d�ali niczym po t�czy po w�asnych kolorach w ow�
Bram�, kt�rej, zdaje si�, ja jeden nie by�em w stanie
zobaczy�. Alex, znalaz�szy si� prawie pod paszcz�, by� ju�
tylko niekszta�tn� ma�� czarn� plam� materia�u z plec�w swej
galabiji - jeszcze krok nie istniej�cego ogiera i sp�yn�a
czarnym �ukiem i ona. Towarzysze Alexa przeszli przez Bram�
chwil� potem; znikn�y ich t�cze, znikn�li oni sami.
By�em pewien, �e trwa�o to co najmniej pi�� minut. Lecz
obejrzawszy si� na odcinek drogi, jaki w tym czasie przeby�
w�z, zmniejszy�em �w czas do kilkudziesi�ciu sekund.
Dematerializowali si� kolejni je�d�cy. Zauwa�y�em, �e tu�
przed wjechaniem w obszar przej�cia poganiaj� konie do k�usu
- mo�e chc� szybciej mie� to za sob�, a mo�e zabezpieczaj�
si� przed niespodziewanym zboczeniem z drogi przez
wystraszone zwierz�ta. Czy to jest bolesne? A przede
wszystkim - czy nie jest to w istocie Brama do �mierci?
Nie mia�em si� utrzymywa� si� d�u�ej w pozycji siedz�cej,
zwali�em si� w ty�. W ostatniej chwili zarejestrowa�em obraz
pierwszego wozu. Ju� le��c zastanawia�em si� nad tym
kolejnym cudem lub kolejn� iluzj�: na wozie brakowa�o
trzeciego cia�a.
Gdyby ktokolwiek je �ci�gn�� b�d� gdyby zmartwychwsta�e
samo zesz�o na ziemi�, musia�bym to zauwa�y�. Ale pierwszy w�z
znajdowa� si� stanowczo za daleko, by dosi�g�a go moc
kolorowego wiru.
Nie, lepiej nie zwraca� uwagi na �wiat.
Dysza�em ci�ko, b�l i przera�enie wi�za�y mi oddech w
piersi.
- Spokojnie - zamrucza� mag.
Turkota�y ko�a wzbijaj�c z piaszczystego traktu brunatne
ob�oki dusz�cego, mia�kiego py�u.
Podjechali�my do Bramy tak blisko, �e bez unoszenia g�owy
widzia�em t�cz� pierwszego wozu.
Po chwili zgas�a.
Teraz nasza kolej, my�la�em w panice. Dlaczego si� boj�?
To nie mo�e by� nic strasznego, dla nich to zwyczajna rzecz,
tylko ja jestem przera�ony. Co si� dzieje, gdzie jestem, kim
jestem? Dlaczego on poobcina� mi palce? Mo�e oszala�em... o
Bo�e, ju� wje�d�amy!
T�cza po�kn�a mnie i wyplu�a w wilgotny p�mrok jaskini.
To nie by�a jaskinia. W�z nie by� wozem. Mag nie by�
magiem. Sam sob� nie by�em. Nic mnie nie bola�o. Nic mi si�
nie my�la�o.
Wielkie wrota w jasno��.
Ciemnow�osy uni�s� r�k� i dotkn�� mego rozpalonego czo�a.
- �pij - powiedzia� cicho.
3. Strach
Mi�so m�odego karibu - tylko ono tak pachnie.
Jaki� ja by�em g�odny! Kwadrans nie min��, a po�ar�em
ca�y udziec. Dopiero potem wychyn�o podejrzenie, czy aby
nie zatruto tego mi�sa. Dlaczego miano by je zatru�? Proste,
t� jedn� zasad� zd��y�em pozna� - by sprawi� mi b�l.
Cho� i prawo cierpienia nie by�o tu jasne. Posiada�o
drug� stron�, kt�rej nie rozumia�em. Odros�y mi przecie�
palce. Nie pozosta� �lad po bliznach. Ockn�wszy si� rze�kim
rankiem przy tym ognisku, zjad�szy �w podpiekaj�cy si� wolno
udziec, wyk�pawszy si� w strumieniu - czu�em si� jak nowo
narodzony. Horror minionego dnia zblak� w mej pami�ci niczym
ubrania przechodz�cych przez Bram�. Zw�tpi�em w prawo.
Wspi��em si� na szczyt wzg�rza, na kt�rego �agodnym
po�udniowym stoku si� obudzi�em. Ch�odny wiatr rozwiewa� mi
w�osy. Mimo bezchmurnego b��kitnego nieba i ju� wysoko
stoj�cego, jedynego widocznego s�o�ca nie panowa� bynajmniej
upa�. To nie pustynia. B�d� musia� si� rozejrze� za jakim�
ubraniem.
Ze wzg�rza widzia�em ca�� dolin�. A� po ostre granie
prze��czy pokrywa�a j� puszcza, zbita, ciemna, duszna
g�sto�ci� zielonego ko�ucha. Moja polana stanowi�a jedyn�
dziur� w sfalowanej powierzchni dzikiego g�szczu.
Po przeciwnej ni� strumie� stronie pag�rka wznosi�y si�
wie�e. By�o ich sze��; sta�y w heksagonalnym porz�dku,
zanurzone w wilgotnym cieniu, tak mi�ym dla kamieni, z
jakich je zbudowano, oddzielone od puszczy
kilkudziesi�ciometrowym pasem niskich zaro�li. Wie�e, cho�
znacznie r�ni�y si� rozmiarami, zachowa�y jednolite
proporcje, i owym proporcjom zawdzi�cza�y - szczeg�lnie
wi�ksze - t�p�, masywn� przysadzisto��, upodabniaj�c� je do
�redniowiecznych don�on�w. Podszed�em ku nim wolno.
Dotkn��em kamiennych mur�w. Promieniowa�y katedralnym
ch�odem. Poci�y si� zimno, by�y mokre. Po kostki zapada�em
si� w rozmok�ej ziemi. Wie�e sta�y w bagnie. Obszed�em je
szerokim �ukiem. Ka�da posiada�a dwie symetrycznie
umieszczone bramy, jedn� skierowan� do wewn�trz heksagonu,
drug� na zewn�trz; by�y to pot�ne, grubo kute �elazne
wrota, szczelnie zamkni�te, lodowato mro�ne w dotyku.
Dwie�cie, trzysta lat, oceni�em. Zabytek. Do czego te
wie�e mog�y s�u�y�? Brakuje blank�w, brakuje okien, szczelin
dla �ucznik�w. Dziwne.
Wszystko jest dziwne, obce wobec zapomnianej, co prawda,
normalno�ci. �wiat jest dziwny, ja jestem dziwny.
Wr�ciwszy do przygasaj�cego ogniska, zasta�em przy nim
Indianina. D�ugie, przet�uszczone, czarne w�osy, legginsy z
br�zowej sk�ry, mokasyny, amulety, smr�d. Odwr�ci� si� i
rozpozna�em mego kata. Jego metamorfoza nie ograniczy�a si�
do ubioru - twarz mu schud�a, cera �ciemnia�a, pokaza�y si�
ko�ci policzkowe, nos zw�zi�, w�osy wyd�u�y�y.
U�miechn�� si� do mnie, kilkoma kopni�ciami zasypa�
ognisko i przysiad� na ziemi.
Nie wiedzia�em, czy mam si� na� rzuci� z kamieniem, uciec
w las, czy te� podobnie usi��� spokojnie nad strumieniem.
Mo�e zacz�� wy� egzorcyzmy? A mo�e oszale�?
We �nie nie czu�bym przecie� o�lizg�ego dotyku n�g robaka
wspinaj�cego si� po �ydce.
- Porozmawiajmy - powiedzia� Indianin.
Ba�em si� odezwa�.
- Porozmawiajmy - powt�rzy�. - To w tym celu wys�a� ci�
Samuraj, prawda? �eby porozmawia�.
Usiad�em ode� z dala. I tak znajdowa�em si� wy�ej, z
uwagi na pochy�o�� stoku.
- Kim jeste�? - spyta�em, zdaj�c sobie spraw�, i� s� to
te same s�owa, kt�rymi on w �mig�owcu przyozdabia� tortury.
Przepe�nia�a mnie gorzka pewno�� pope�nionego b��du. B��dem
b�dzie, cokolwiek powiem; tylko przypadkiem m�g�bym wygra� w
grze, kt�rej zasad nie znam.
- Mog�e� o mnie s�ysze�, jako o Czarnym Santanie.
- Nie... nie s�ysza�em.
Troch� go to zdziwi�o.
- C�. Niemniej to mn� b�dziesz musia� si� zadowoli�.
Zobaczymy, co z tych rozm�w wyjdzie - znowu si� u�miechn��.
- Prawda jest taka, �e nikomu innemu nie przysz�o to do
g�owy; chcieli ci� gdzie� zablokowa�. Ale Samuraj to
przebieg�a bestia, ty zreszt� wiesz o tym najlepiej.
Spojrza�em na� t�po.
- Nie wiem - mrukn��em. - Nie wiem. Nic nie wiem.
- Taa.
- Ja nie wiem nawet, kim sam jestem! - wybuchn��em
roz�alony. - Mo�esz mi odci�� wszystkie palce, nie znam
swego imienia! Niczego, niczego, Bo�e, niczego nie
pami�tam! Co si� ze mn� dzieje... - zdusi�em krzyk,
zdeprymowany wyczekuj�cym milczeniem Santany. Odwr�ci�em
g�ow�. W�a�ciwie m�j wybuch by� wyre�yserowany, chcia�em
machn�� na wszystko r�k�, zrzuci� z siebie odpowiedzialno��.
Je�li teraz mnie zabije, tym lepiej. Desperaci to po
prostu ludzie �miertelnie wystraszeni.
Santana bardzo d�ugo trawi� me s�owa. Rysowa� palcem w
popiele, spogl�da� w niebo, unosi� brwi.
- Obserwowa�em ci� - rzek� w ko�cu. - P�aka�e� jedz�c.
Wie�om przypatrywa�e� si�, jakby� widzia� je pierwszy raz w
�yciu. Boisz si� mnie.
Ba�em si� go.
- Ale to wszystko mo�e by� przykrywka - zerkn�� na mnie
pytaj�co. - Z drugiej strony jeste� tak oryginalnym
przypadkiem, �e nie mog� niczego wykluczy�. A wi�c nic nie
pami�tasz, tak?
- Pami�tam, �e kto� strzela� do mnie. Potem ty kaza�e�
mnie dobi�.
Przytakn��.
- A wcze�niej... nic - doda�em.
- To by� atak na plac�wk� Samuraja w wojennym Kongo z
pionu Czerwonego. Wyszed�e� tam go�y pod nasze lufy.
Powiniene� zgin��. Nie zgin��e�. To mnie zaciekawi�o.
Zabra�em ci�. Z g�upia frant; chcia�em ci� potem wyrzuci� z
helikoptera. Tak wysz�o, �e nie zd��y�em. Sam nie wiem. A
ty, nieprzytomny, przeszed�e� przez Bram�. Alex twierdzi, �e
jeste� szpiegiem nowej generacji, �e to Samuraj tak ci�
przenicowa� na nieidentyfikowalnego, na atrap�. I jestem
sk�onny przyzna� mu racj�.
- Nie rozumiem, o czym ty m�wisz - wymamrota�em.
- Istnieje trzecia mo�liwo�� - powiedzia� Santana. -
Nurek. Jeste� nurkiem. Albo i wampirem wynaj�tym przez
Wonderland. Lub rz�dowym etatowcem. Lub wszczepionym
zwrotnie, cho� po prawdzie nie wiem, co takie ryzyko mia�oby
da�; nikt nie wie. Sama w sobie �adna z tych mo�liwo�ci nie
wyklucza amnezji.
- Nie rozumiem.
- Przecie� ca�ej pami�ci ci nie wyczy�ci�o. Nie wiesz,
kto to jest nurek?
- Noo, taki, co z akwalungiem...
Za�mia� si�.
- A wampir to z�baty krwiopijca arystokratycznego
pochodzenia o sk�rze wra�liwej na ultrafiolet? Bez przesady.
A samoch�d? Samolot? Yarle? Syjonik?
Nie wiedzia�em tylko, co to syjonik; zamiast wyt�umaczy�,
ponownie wybuchn�� �miechem.
- No, naprawd� poj�cia nie mam, co o tobie my�le�!
I tak by� w lepszej sytuacji, ja nie wiedzia�em, co
my�le� o w�asnych my�lach.
- Wi�c twierdzisz, �e nic nie pami�tasz. Bezsensem zatem
by�oby pyta� ci�, dlaczego jeste� nieidentyfikowalny i
nie�miertelny, prawda? Sprytne. A odr�niasz przynajmniej
ludzi?
- Jak to?
- Mo�esz pozna�, �e jestem cz�owiekiem?
- Nie jestem �lepy.
Westchn��.
- Przymknij kt�re� oko - pouczy� mnie cierpliwie.
Przymkn��em lewe.
- I co? - naciska�. - Odr�niasz?
- Nie rozumiem - mnie samego ju� irytowa�o powtarzanie
tej kwestii. - Widz� wszystko tak samo.
Patrzy� podejrzliwie. Nie uwierzy� mi chyba.
- Irrehaare, idioto. Irrehaare. Co? Tego te� nie wiemy?
Nie odezwa�em si�. Santana zaczyna� si� denerwowa�.
- Nie powiesz, �e nie pami�tasz nawet momentu w�lepienia?
- Czego? - spyta�em s�abo.
Wzrok mu si� spos�pni�. Wsta�, cisn�� polanem ku puszczy.
Sam tak�e si� poderwa�em, asekurancko cofn��em o par�
krok�w. Spojrza� na mnie gniewnie, oskar�aj�co.
- Znaczy, co? - warkn��. - Dla ciebie to jest prawdziwy
�wiat? Wydaje ci si�, �e naprawd� jeste� tym, kim siebie
widzisz?
Musia� odczyta� w moich oczach rozpacz; pow�ci�gn��
w�ciek�o��, zamilk�.
- Santana? - szepn��em.
Dos�ysza�.
- Mhm?
- Gdzie ja jestem?
4. Irrehaare
No i powiedzia� mi.
- Wiesz, co to wszczepka?
- Oczywi�cie - przytakn��em. Ka�de nowe s�owo otwiera�o w
mej g�owie kolejne drzwi. - Implant m�zgowy wpisuj�cy i
odczytuj�cy impulsy bezpo�rednio w nerwy na korze, sprz�ony
zdalnie z systemem komputerowym, wielofunkcyjny, powszechnie
u�ywany z racji...
- Nie musisz recytowa� ca�ych definicji - przerwa�
zirytowany.
- M�wi� i przypominam sobie - wyt�umaczy�em si�. - Nie
pami�tam przecie�, co zapomnia�em.
Prowadzi� mnie przez cienist�, parn� puszcz� �cie�k�
widoczn� tylko dla niego. Kluczyli�my piaszczystymi jarami,
korytami p�ytkich potok�w, naturalnymi przesiekami w dzikim
g�szczu. S�ysza�em g�osy zwierz�t, k�tem oka postrzega�em
ich ostro�ne przemykanie za grub� zas�on� zieleni.
- Musisz zatem wiedzie�, i� wszczepka jest r�wnie�
wykorzystywana do w�lepnego relaksu. To blokada wszystkich
zmys��w i budowanie, wed�ug algorytm�w wpisanych do Allacha,
sztucznych kompleks�w bod�c�w kreuj�cych now�
rzeczywisto��. Co? Nigdy nie s�ysza�e� o na�ogowcach,
uzale�nionych, �lepakach, co nie mog� ju� �y� poza
wymy�lonymi przez programist�w �wiatami? O ca�ych
dzielnicach zaj�tych przez le��ce bez �wiadomo�ci p�trupy,
o nielegalnych prywatnych klinikach podtrzymuj�cych ich przy
�yciu, o wampirach sadystycznie niszcz�cych im od wewn�trz
te �wiaty, o...
- Pami�tam, pami�tam! - dziesi�tki drzwi otwiera�y si�,
wraca�a znajomo�� tera�niejszo�ci; lecz przesz�o��, moja
przesz�o��, wci�� pozostawa�a tajemnic�. - Znam s�owa. Nie
wiem, sk�d, gdzie i kiedy si� tego wszystkiego dowiedzia�em.
Ale s�owa znam. S�owa.
Santana pos�a� mi kose spojrzenie.
- �eby by�o jasne: ja uwa�am, �e k�amiesz.
Zabola�o mnie to, chocia� nie powinno.
- Nic na to nie poradz� - mrukn��em. Nadal obraca�y mi
si� w my�li obrazy odci�tych palc�w turlaj�cych si� w g�stej
krwi po pod�odze �mig�owca. Cia�o to �wi�to��.
- Firma software'owa Irrehaare, jedna ze sp�ek Itsui -
podj�� Santana. - Zmonopolizowali rynek oprogramowania
relaksacyjnego dla Allacha; to s� biliony. Ze �wiec� szuka�
cz�owieka, kt�ry cho�by raz tego nie spr�bowa�; usi��� w
fotelu i przenie�� si� w �rodek d�ungli na wypraw� z
doktorem Livingstone, przez pi�� minut przerwy w pracy
sp�dzi� noc z najpi�kniejsz� kobiet� �wiata. W taki w�a�nie
spos�b tu trafili�my. Byli�my na d�u�szym czy kr�tszym
za�lepie w fantasmagorycznych krainach Irrehaare, gdy
Allachowi co� trzasn�o w programie. Nie mo�emy si� st�d
wydosta�, odzyska� �wiadomo�ci, wyj�� z za�lepu. Jemu
wszystko si� pomiesza�o. Potworzy�y mu si� przej�cia
pomi�dzy r�nymi wizjami, szalej� po nich jakie� wirusy, sam
Allach za� wszed� w rol� przeznaczenia, losu, fatum, Boga.
Jeste�my uwi�zieni we w�asnych sterowanych komputerowo
my�lach.
Rozumia�em jego s�owa, ale nie pojmowa�em ich znaczenia.
- Jak to - uwi�zieni w my�lach? To znaczy...
Zatrzyma� si�.
- Gdzie naprawd� jeste� - to tylko ty wiesz, powiedzie�
ci tego nie potrafi�. Najpewniej le�ysz w ��ku u siebie w
domu, w Pekinie, Bejrucie, Johannesburgu, Atlancie czy
Moskwie. Nie powiem ci te�, jak naprawd� wygl�dasz; prawd�
m�wi�c, sam niemal zapomnia�em w�asnego wygl�du. To cia�o,
kt�re, przez kt�re, czuj�, to tylko wybrana przeze mnie do
gry posta�, z kt�rej teraz nie potrafi� si� wyzwoli�.
Niewiele mog� ci powiedzie�; realno�� �wiat�w Irrehaare jest
z za�o�enia nieweryfikowalna od wewn�trz. Wyj�wszy pami��,
rzecz jasna.
- I ile czasu ju� to trwa?
- A sk�d ja mog� wiedzie�? R�wnie� czas jest rzecz�
wzgl�dn�. Zreszt� nie tylko w pionach i w poszczeg�lnych
�wiatach p�ynie on inaczej. Tutaj to jest Kanada sprzed
najazdu bia�ych, min�o od zamkni�cia oko�o czterystu lat. W
rzeczywisto�ci mo�e to trwa� tydzie�. Dlatego s�dzi�em, �e
jeste� nurkiem, pora by�aby najwy�sza, �eby wys�ali kogo�,
kto by to odkr�ci�. Po zamkni�ciu nikt nowy nie wszed� ju� w
za�lep. Ty by�by� pierwszy.
- Kto to jest Samuraj?
Santana z westchnieniem opar� si� o drzewo; widzia�em
grubego jak moje rami� szarego w�a wij�cego si� leniwie na
jego konarze.
- Cz�� z nas przypuszcza, �e to wszystko to w�a�nie
jego wina; pokopa�o si� r�wno z jego wej�ciem. Musia� u�y�
jakich� hackerskich program�w. Sformowa� dla siebie posta�
nie przewidzian� przez algorytmy Irrehaare, niew�tpliwie
z�ama� setki zasad, wybra� sobie z rejestr�w same najwy�sze
wsp�czynniki. To kopni�ty facet, niewy�yty dzielnicowy
Stalin, co zamarzy� sobie imperium w elektronicznym �nie, bo
nie by� na tyle inteligentny, by zbudowa� je na jawie. Ale,
na dobr� spraw�, nikt nie ma poj�cia, jakim cudem czego�
takiego dokona�; musi to by� jaki� megatrik...
- Prowadzicie z nim wojn�?
Czarny skrzywi� si�.
- Teoretycznie jest rozejm. Samuraj opanowa� kilkana�cie
pe�nych pion�w. Pomijaj�c ju� podleg�ych mu graczy, posiada
on w ka�dym z podbitych �wiat�w ca�e armie atrapowych
wojownik�w, wsz�dzie tam jest w�adc� absolutnym, Shogunem,
Imperatorem, Prezydentem, Napoleonem, Karolem Wielkim,
Czyngis-chanem, czym chcesz. Nie odwracaj si�.
5. �mier� w Irrehaare
Byli to Indianie ze szczepu, kt�ry uwa�a� Santan� za
wielkiego szamana. Trudno, �eby my�leli inaczej o cz�owieku,
kt�ry, wci�� w tej samej postaci, nie starzej�c si�,
odwiedza ich od wiek�w co kilkana�cie lat, czyni cuda i nie
spos�b go do ko�ca zabi�. Nieruchome twarze, ciemne w�osy
zebrane w drapie�ne czuby, szczup�e, umi�nione cia�a.
Otoczyli nas, gdy tak w najlepsze gaw�dzili�my sobie w sercu
dzikiej puszczy. Strza�y na ci�ciwach i wzniesione w��cznie
wymierzone by�y g��wnie we mnie. Santana zajazgota� ostro po
ichniemu. Opu�cili bro�.
W wiosce, �mierdz�cym pod niebiosa �r�dle�nym zgrupowaniu
kopulastych wigwam�w, powitano nas w my�l niezrozumia�ego,
nudnego rytua�u. Zmuszeni zostali�my do spo�ycia gor�cego,
ociekaj�cego t�uszczem psiego mi�sa i umalowania si� g�stymi
farbami w zwierz�ce wzory. Santana odta�czy� dodatkowo
skomplikowany taniec i wyg�osi� �piewn� przemow�. Potem
przez ca�� noc uzdrawia� chorych, b�ogos�awi� zmar�ych i
nie narodzonych oraz patronowa� obrz�dowi inicjacji
m�odzie�c�w.
O �wicie odp�yn�li�my wy�udzonym przez niego canoe.
Santana zdoby� r�wnie�, w formie daru od kurduplowatego
jednookiego wodza, ubranie dla mnie i bro�: wielki �uk z
ko�czanem pe�nym strza�, no�e, toporek. Wszystkie groty i
ostrza wykonano z br�zu. Poniewa� by�em pewien - je�li w
og�le czegokolwiek mog�em by� pewien - i� nigdy w �yciu nie
mia�em w r�ku �uku, a i w�tpi�em r�wnie� w sw� umiej�tno��
ciskania no�ami i siekierami, nie pr�bowa�em nawet pozowa�
na wojownika; Santana by� mym przewodnikiem, protektorem,
jedynym s�dzi�, jedynym przyjacielem i wrogiem. Ca�kowicie
by�em ode� uzale�niony. Pozbawiony pami�ci znajdowa�em si�
nawet w gorszej sytuacji ni� niemowl�, bo wygl�du dziecka
nie mia�em.
P�yn�li�my do po�o�onego nad brzegiem Atlantyku heksagonu
Bram. Stamt�d mieli�my rozpocz�� rajd przez p�ne �wiaty do
osi pionu opanowanego przez przeciwnik�w Samuraja, do ich
podziemnego miasta po�o�onego kilometr pod powierzchni�
Merkurego, po jego ciemnej stronie. Czarny twierdzi�, �e by�
to jeden z nielicznych pion�w o profilu historycznym
wzgl�dnie bliskim wsp�czesno�ci, kt�ry nie zosta� zdobyty
przez Samuraja. Imperator w�ada� bowiem w niemal wszystkich
p�nych i futurologicznych pionach, gdzie zniesione zosta�y
bariery post�pu i gdzie m�g� si�ga� obszar�w nie
przewidzianych w programie Allacha.
Coraz szerszymi strumieniami sp�yn�li�my do rzeki. Wraz z
jej nurtem skr�cili�my na wsch�d; by� wrzesie�, mo�e
pa�dziernik, ciep�ymi wieczorami s�o�ce rozpe�z�e nad
horyzontem w czerwon� �un� malowa�o rzek� pastelowym r�em.
Ci�li�my cicho jego g�adk� tafl�, las nad nami szumia�
sennie, woda pachnia�a m�odo�ci� i bezczasem. Widzia�em
piaszczyste dno, widzia�em pomykaj�ce nad nim srebrnozielone
cia�a ryb. Santana �owi� je go�ymi r�koma, przez nag�e
uchwycenie za skrzelami i wyrzucenie na brzeg.
- To bardzo szybki �wiat, cz�sto tu odpoczywam -
t�umaczy� na jednym z postoj�w, na trzcinowej wyspie, swe
umiej�tno�ci i znajomo�� miejscowych reali�w. - Po ostatniej
�mierci mieszka�em tu kilkadziesi�t lat.
- Ostatniej �mierci...?
- A co ty my�lisz? I przez �mier� nie wyzwolisz si� spod
w�adzy Allacha. Twoje "cia�o" znika - i po prostu
zmartwychwstajesz w miejscu startu swej postaci, ca�y i
zdrowy, z pe�nym przewidzianym przez scenariusz gry
pocz�tkowym ekwipunkiem.
- Nie musicie si� wi�c...
- ...ba�? - Santana posun�� polano ku �rodkowi ogniska i
u�miechn�� si� sarkastycznie. - Po pierwsze: nie jeste� w
stanie zmieni� swego miejsca startowego. Jest ono przypisane
postaci, kt�r� wchodz�c w za�lep wybra�e� i nawet Samuraj
nie mo�e zmanipulowa� tej regu�y. Zreszt� i tak nie zrobi�by
tego, dla niego jest ona korzystna: opanowa� przecie�
wi�kszo�� �wiat�w i wielu jego zmar�ych wrog�w, odradzaj�c
si�, wraca do �ycia na jego terytorium, a ci�ko si� z niego
wydosta�. Wiem, bo sam jestem przypisany do �wi�tyni Akuby w
Hasthem w pionie Fantasy One. Cudem unikn��em schwytania;
Wielki Labirynt podziemi twierdzy Samuraja w Algonthoth
pe�en jest graczy, kt�rzy nie mog�c pope�ni� samob�jstwa,
nie mog�c nawet umrze� z g�odu czy przez po�kni�cie j�zyka,
cierpi� przez wieki straszliwe m�ki, z r�k stworzonych przez
niego zwierz�cych oprawc�w. Po drugie: nawet je�li masz
szcz�cie zmartwychwstawa� w wolnym �wiecie, �mier� nie jest
wcale sam� przyjemno�ci�. Nie wiem, jakim cudem dosta� si�
on do programu Allacha, w ka�dym razie tam jest - jej
algorytm. Co mo�e wiedzie� o �mierci komputer? Okazuje si�,
�e wszystko. Umieraj�c, odczuwasz to tak samo realnie jak
smak tej ryby. W tym u�amku sekundy pomi�dzy znikni�ciem i
pojawieniem si� na nowo w miejscu startu - w tym u�amku
sekundy zamkni�ty jest ca�y wszech�wiat. Nie wiem, jak to
opisa�. Ty go po�erasz. Asymilujesz. To narkotyczna osmoza
ka�dego bitu informacji z pami�ci Allacha do twego umys�u.
Ale jeszcze straszniejszy jest ten moment... ten moment jak
ci�cie mieczem - w kt�rym przerwana zostaje p�powina ��cz�ca
ci� z systemem; to jest �mier� prawdziwa, najprawdziwsza z
prawdziwych, w ka�dym razie tak� si� wydaje. I rodzisz si�
krzycz�c, rodzisz si� szalony. To z czasem mija, wracasz do
siebie, odzyskujesz powoli r�wnowag� psychiczn�. Lecz za
ka�dym razem jest coraz gorzej. Efekt si� kumuluje. Ja
umiera�em cztery razy. To, jak na razie, przeci�tna liczba
�mierci. Cho� Samuraj, na przyk�ad, nie umar� jeszcze ani
razu. Ludzie, kt�rzy gin�li dziesi�cio-, pi�tnastokrotnie -
to ju� �ywe trupy. Op�tani. Zreszt� nie ma normy.
Szczeg�lnie wra�liwi nie wytrzymuj� ju� pierwszej �mierci. A
znam takiego Conana, co zdycha� dwadzie�cia par� razy, ale
jego to nie rusza, to t�pak absolutny. Ja, m�wi�em ci, po
czwartej �mierci musia�em tu odpoczywa� z trzydzie�ci lat;
to spokojny �wiat. Co wa�niejsze, czas biegnie tu bardzo
szybko, nawet po p�wieczu sp�dzonym w tych lasach nie
jestem wcale tak bardzo do ty�u wzgl�dem reszty.
Tak, bywa�y takie dni, kiedy Santana niemal nie pytany
zaczyna� t�umaczy� niezrozumia�e dla mnie implikacje
istnienia Irrehaare w jego aktualnym stanie. By�y to jednak
t�umaczenia dziwnie m�tne i popl�tane, Santana cz�sto je
urywa�, po czym wyczekiwa� mej reakcji - poj��em, i� w ten
spos�b przeprowadza na mnie testy, zapewne nie m�g� si� po
prostu powstrzyma�. Lecz zwykle milcza� lub zbywa� kr�tko me
szczeg�owe pytania, jakby w obawie wyjawienia tajemnicy.
Efekt tej taktyki Czarnego by� taki, i� mimo sp�dzenia
razem w le�nej g�uszy kilku miesi�cy, nie zdo�a�em wyci�gn��
ze� wi�cej jak par� odpowiedzi na bardzo og�lne pytania i
setki zupe�nie wymijaj�cych odmrukni�� i mamrota�, kt�rymi z
trudem zamyka� sobie usta, lubi� bowiem Santana m�wi�.
Wci�� utrzymywa�, �e mi nie wierzy i nie szcz�dzi�
k��liwych uwag co do mej rzekomej amnezji - lecz widzia�em
po jego spojrzeniach i gestach, i� nie ma mnie ju� za
szpiega, nie uwa�a za gro�nego. Upar� si�, �eby nada� mi
jakie� imi�. Pr�cz Santany, Alexa i Conana nie pami�ta�em
�adnych, p�ki nie zacz�� ich wymienia� w alfabetycznym ci�gu
- wtedy ka�de wyda�o mi si� tak samo znajone. W ko�cu
wylosowa�em w my�lach: Adrian. S�dzi�em, �e to go zadowoli.
Ale on j�� si� w etymologii owego imienia doszukiwa�
ukrytych motyw�w mego rzekomego wyboru. Santana by�
inteligentny i przebieg�y. Do tego stopnia, �e czasami
sprawia� wra�enie kretyna.
6. Na granicy
Pod wzg�rze nadatlantyckiego hesagonu dotarli�my z
pocz�tkiem zimy.
Szczyty kamiennych wie� dostrzeg�em ju� z zakr�tu rzeki.
Porzucili�my canoe na jej brzegu - do Bram wspi�li�my si� z
pustymi r�koma, je�li nie liczy� zatkni�tych za pasy no�y.
- Nie przywi�zuj si� do przedmiot�w - pouczy� mnie
Santana. - Tracisz je przy ka�dym przej�ciu. Nawet twoje
cia�o ulega drobnym przemianom dla dostosowania si� do
nowych reali�w. Te matamorfozy bywaj� korzystne, ale zwykle
wywieraj� negatywny wp�yw na psychik� podr�uj�cego. Dotyczy
to zw�aszcza kobiet.
I tutaj, cho� wie�e zajmowa�y wierzcho�ek wzniesienia (co
wyda�o mi si� rozwi�zaniem niepraktycznym z in�ynieryjnego
punktu widzenia), grunt by� podmok�y. Santana grz�zn�c
podszed� do jednej z mniejszych, zatrzyma� si� przy
zewn�trznych wrotach i zacz�� przy nich manipulowa�. Po
chwili rozleg� si� g��boki szum. Santana spuszcza� wod�,
jak� wype�nione s� wie�e granicznych �wiat�w dominium wrog�w
Samuraja. Tak zabezpieczaj� si� oni przed niespodziewanymi
ingerencjami: nie mo�na przej�� przez Bram�, je�li cokolwiek
j� blokuje. W tym akurat wypadku wie�a kry�a Bram�
prowadz�c� ku centrum pionu, zasada pozostawa�a jednak
zasad�. Istnia�y trzy wolne, �ci�le kontrolowane przej�cia
ze �wiat�w pogranicznych, kt�rymi mogli powraca� zmarli -
chocia�, jak s�dzi� Czarny, planowano je zamkn��.
Szum ucich�. Santana odczeka� jeszcze par� minut, po czym
odci�gn�� lewe skrzyd�o wr�t. Poj�cia nie mia�em, jak je
otworzy�, nie dostrzeg�em w nich �adnego zamka (zreszt� nie
widzia�em u Santany jakiegokolwiek klucza), zapadki czy
szczeliny dla podwa�enia antaby - tam nie ma szczelin, wie�e
s� hermetyczne.
Z wn�trza powia�o jaskiniowym ch�odem i wilgoci�;
uderzy�o mnie wspomnienie podobnego wra�enia sprzed dw�ch
miesi�cy. Weszli�my do �rodka. Santana szarpn�� wrota,
zamykaj�c je z powrotem. Co� trzasn�o, szcz�kn�o, zapad�a
ciemno��. Zn�w us�ysza�em ten szum. By� bardzo g�o�ny, dr�a�a
ode� pod�oga, dr�a�y �ciany. Woda. Si�gn�a mi kostek i
pi�a si� wy�ej. Santana z�apa� mnie za rami� i poci�gn�� w
prz�d. On widzia� Bram�, ja nie. Brodzili�my we wzbieraj�cej
kipieli. W ciemno�ci i t�cza przej�cia nie mog�a by�
widoczna. Wraz z wod� zacz�� wzbiera� we mnie strach -
strach przed powolnym, nie ko�cz�cym si� toni�ciem w
kamiennym mroku. Pami�ta�em orzeczenie Alexa, �e nie mo�na
mnie zabi�. Santana wytrwale par� naprz�d. Woda podnios�a
si� powy�ej mych kolan.
Zacz��em szybko m�wi�; krzykn��, �ebym si� zamkn��. Ja
krzykn��em na niego...
Byli�my w Londynie.
7. Atrapa
Dziewi�tnastowieczny Londyn stanowi� po wi�kszej cz�ci
wielki �mietnik. Os�awiona londy�ska mg�a w po�owie bra�a
si� zapewne z ci�kiej, cuchn�cej pary unosz�cej si� nad
ulicznymi ha�dami gnij�cych odpadk�w. W taki dzie� -
s�oneczny, gor�cy w swej lepkiej duchocie - nie by�o czym
oddycha�.
W tym �wiecie ju� nie zabezpieczano Bram, by�oby to
zreszt� trudne. Ich heksagon znajdowa� si� na dachu du�ego,
dwupi�trowego domu stoj�cego nad brzegiem Tamizy. Z p�
setki ludzi mog�oby si� pojawi� niezauwa�onych przez nikogo
w�r�d podniebnej pl�taniny wie�yczek, budek, komin�w,
wywietrznik�w, gargulc�w i maszkaron�w. Labirynt ten ci�gn��
si� dziesi�tkami metr�w. Nawet Santana mia� k�opoty w
orientacji i d�u�sz� chwil� kluczy� niezdecydowany, nim
znalaz� w�a�ciw� przybud�wk�. Jej drzwiczki zamykano od
zewn�trz. Odryglowa� je i machn�� na mnie r�k�. Z minut� tak
sta� i macha�, nim ruszy�em si� z miejsca. Zaj�ty by�em
przygl�daniem si� sobie.
Mia� racj�, kiedy m�wi�, �ebym nie przywi�zywa� si� do
przedmiot�w - �aden nie pozosta� nie zmieniony. Ubranie ze
sk�rzanego przetransformowa�o si� w lniane, o kroju, cho�
prymitywnym, to pasuj�cym do epoki. N� z br�zu sta� si�
stalowym kordelasem. Mnie za� poja�nia�a cera, a i rysy
upodobni�y si� do anglosaskiego typu fizjonomii. U Santany
owe przemiany by�y bardziej subtelne i dalej posuni�te.
Chwil� wcze�niej odziany jak ja, przechodz�c przez Bram�,
zdoby� jakim� cudem drogi, elegancki dwurz�dowy garnitur,
po�yskuj�c� morskim odcieniem kamizelk�, jedwabn� chust�.
Fryzura - skr�ci� w�osy do jednej czwartej - i magiczny
masa� g�owy uczyni�y ze� wz�r angielskiego arystokraty w
�rednim wieku. Nie widzia�em jego no�a, nie w�tpi�em jednak,
�e przekszta�ci� si� w zabytkowy sztylet.
Rozpadaj�cymi si�, zakurzonymi schodami zeszli�my na
poddasze, stamt�d do g��wnego korytarza drugiego pi�tra.
Wynurzaj�cych si� z ciemno�ci nie u�ywanej od lat dodatkowej
klatki schodowej zobaczy� nas s�u��cy i nie wrzasn�� tylko
dlatego, �e oddech uwi�z� mu w piersi.
- Sir John Bottomley - rzek� Santana, popisuj�c si�
dystyngowanym przeci�ganiem zg�osek - jest w domu, jak
mniemam.
- O-owszem...
- Bottomley - perorowa� w bibliotece Santana wyci�gni�ty
na wielkiej sofie, gdzie oczekiwali�my gospodarza - to nieco
stukni�ty go��; ma bzika na punkcie okultyzmu, czarnej
magii, duch�w, hinduskich czarownik�w. Wykorzystali�my to.
Dwadzie�cia lat temu - oczywi�cie wed�ug miejscowej rachuby
czasu, to powolny �wiat - kilku naszych zg�osi�o si� do
niego; nic nie powiedzieli wprost, sam wszystko sobie
do�piewa�. Pokazali mu, niby od niechcenia, par� sztuczek.
Tu ograniczenie magii nie jest bynajmniej tak silne, gracz
z wysokimi wsp�czynnikami mo�e wiele zdzia�a�. No wi�c
dali�my Bottomleyowi fors�, poinstruowali�my go... Wykupi�
ten i s�siednie budynki i teraz pe�ni stra� nad, a w�a�ciwie
pod, Bramami. Jest tu idealnym agentem; pr�cz niego mamy w
tej Anglii tylko dw�ch. Cz�sto wykorzystujemy w podobny
spos�b atrapy.
- Atrapy?
- Oczywi�cie. My�la�e�, �e co? �e Bottomley jest
prawdziwym cz�owiekiem? To tylko ci�g zer i jedynek w
pami�ci Allacha. Podobnie jak to wszystko.
- A sk�d u ciebie ten nieskazitelny angielski z prywatnej
szko�y? - spyta�em. Chcia�em wykorzysta� dobry nastr�j
Santany, zwykle nie bywa� taki otwarty.
Czarny za�mia� si�.
- S�yszysz angielski, co? Naprawd� wcale nie poruszam
ustami. Tak naprawd� m�wi� tylko w my�lach; lecz Allach na
poziomie Irrehaare omija r�wnie� papugca - uniwersalny
werbalizator idei, jak go nazwali. My�l� bezpo�rednio do
twojego umys�u, maj�c wra�enie s�yszenia wypowiadanych - tak
czy inaczej, w tym czy innym j�zyku - s��w, kt�rych
konkretnie nawet nie pomy�la�em. S�dzi�e�, �e ja
rzeczywi�cie znam te wszystkie india�skie narzecza?
Dziewi��dziesi�t procent graczy szwargocz�cych swobodnie w
swych wizjach po chi�sku, hiszpa�sku, szwedzku, francusku i
w swahili ledwo m�wi w basicu! Ich rzekoma wieloj�zyczno�� to
jeszcze jeden atrybut postaci przystosowywuj�cej si� do
nowego �wiata podczas przechodzenia przez Bram�; tym
procesem da si� sterowa�, kiedy� si� tego nauczysz. Ja
przechodzi�em przez Bramy tysi�ce razy. To dlatego wygl�dasz
przy mnie jak parobek. I m�wisz jak parobek. Nie musisz zna�
niemieckiego, by us�yszawszy, rozpozna� go. To wra�enie.
Wszed� Bottomley.
By� m�odszy ni� my�la�em. Niski, pulchny, energiczny,
u�miechni�ty. Jedno oko kaprawe, wi�kszo�� z�b�w zepsuta.
Zaczyna� �ysie�. Po�yka� ko�c�wki s��w; m�wi� bardzo szybko.
W ciemnych, mokrych pob�yskach jego �renic czai� si� strach,
�miertelny strach przed nami. Przez chwil� poczu�em si�
r�wny Santanie, poczu�em si� bogiem nad Bottomleyem.
- Potrzebujemy paru rzeczy - mrucza� Czarny. - Nic
specjalnego. Ale zale�y nam na czasie. Postaraj si�, John.
Rozliczymy si� w zwyk�y spos�b.
- Tak, tak, tak; oczywi�cie. Pow�z, konie, ubranie,
bro�...
- W�a�nie. Normalny zestaw.
- Ju�, ju�. Ju� za�atwiam - zapewni� Bottomley.
Rzuci� na mnie badawcze spojrzenie i wybieg�.
Fakt, niewiele czasu mu to zabra�o, musia� by�
przyzwyczajony do ci�g�ego po�piechu swych tajemniczych
go�ci. �aden z nich nie zamierza� przecie� przed�u�a� pobytu
w tym powolnym �wiecie, traci� w pozosta�ych �wiatach
miesi�cy i lat.
Santana, ju� w powozie, wyprowadzi� mnie z b��du.
- To nie ca�kiem tak - rzek�, smagaj�c konie batem. -
Istotnie, ci, kt�rzy korzystaj� z heksagonu Bottomleya,
zazwyczaj uciekaj� st�d jak najszybciej. Ale spora grupa
samotnik�w, nie zwi�zanych ani z Samurajem, ani z nami,
specjalnie osiada w wizjach o wolnym wzgl�dnym up�ywie
czasu; oni chc� to po prostu przeczeka�. Czekaj� na
wyzwolenie. Inna rzecz, �e takie zachowanie to chowanie g�owy
w piasek, na terytorium Samuraja nie ma ju� wolnych.
W dostarczonym przez Bottomleya ubraniu by�o mi jeszcze
gor�cej. Zyska�em na prezencji, straci�em na wygodzie;
tutejsi d�entelmeni latem musieli straszliwie cuchn��
potem. Dostali�my tak�e dwa ci�kie, prymitywne colty.
- W�a�ciwie - mrukn��em po chwili mocowania si� z
guzikami - powinno si� odwrotnie okre�la� �wiaty powolne i
szybkie; przecie� szybkie...
- Ot� to - przerwa� mi Santana z zagadkowym u�miechem. -
Musisz si� przyzwyczai� do tej absolutnej relatywno�ci
Irrehaare. Kwestia czasu to doskona�y przyk�ad. Zastan�w
si�: sk�d wzi�y si� w�a�nie takie okre�lenia?
8. Krew atrapy
Do�� pr�dko odbili�my na po�udnie od Tamizy, wczesnym
popo�udniem min�li�my od p�nocy Aldershot, do samego
Stonehenge docieraj�c noc�. Santana pop�dza� konie
bezlito�nie. Pow�z i spienione zwierz�ta zostawi� w
gospodzie, kt�rej w�a�ciciela najwyra�niej zna�. Od niej do
wzg�rza by� spory kawa� drogi.
Gdzie� tak od przekroczenia granicy hrabstwa Salisbury
pod wiecz�r pogoda pocz�a si� psu�; dziwne rzeczy
powykwita�y po zachodniej stronie nieba, nad horyzontem. Niby
chmury, lecz w swej monolityczno�ci bynajmniej nie ulotne;
niby odleg�e, ale niesamowicie wyraziste. Zbli�a�y si�. W
przera�aj�cym tempie po�era�y ciemniej�cy niebosk�on.
Santana co i raz rzuca� na� niespokojne spojrzenia.
Wzniesienie Stonehenge i jego kamienn� koron� dojrzeli�my
ju� w md�ym �wietle stoj�cego w pe�ni Ksi�yca. Santana
widzia� bez w�tpienia r�wnie� prostok�ty Bram, ale i co�
jeszcze.
- No to mamy ma�y k�opot - warkn�� podczas forsownego
marszu ku wzg�rzu. - Widzisz te �wiat�a? - wskaza� w
kierunku Avonu.
Istotnie, pob�yskiwa�y tam �wietlne smugi.
- Obserwuj kr�g - rzuci�. - Pewnie tam te� si� kr�c�.
- Kto?
- Niedawno nasi musieli korzysta� z kt�rej� Bramy. No i
zobaczyli ich miejscowi. A teraz masz tu lotn� brygad�
tropicieli tajemnic.
Wbiegli�my mi�dzy kamienne bloki. Zachodnia strona nieba
powleczona by�a szczelnie ow� czarn� mas�, Santana nie m�g�
oderwa� od niej wzroku. Dlatego dopiero w ostatnim momencie
spostrzeg� wie�niaka ze zgaszon� lamp� w r�ku, kt�ry rzuci�
si� na�, wyskoczywszy zza poros�ego mchem przewr�conego
bloku. Santana wyci�gn�� colta i strzeli� wie�niakowi w
gard�o; ponios�o w mrok �miertelny huk. Ofiara, krztusz�c
si� w�asnym �yciem, odta�czy�a w bok. Patrzy�em na ni�,
zszokowany; tryska�a jej spod brody w lepk� ciemno�� ci�ka
fontanna krwi. Santana, zniecierpliwiony, szarpn�� mnie za
rami�.
- No, rusz si�! To jest coraz bli�ej!
- Dlaczego... dlaczego ty go...
- To atrapa. No, co tak stoisz, do cholery?!
I w�wczas, skr�caj�c za Santan� mi�dzy staro�ytne filary,
zas�uchany w cichn�ce rz�enie wie�niaka, w tym osobliwym
spi�ciu swego ego z w�asnym a obcym wyobra�eniem o innym
cz�owieku, uzyskawszy nagle wgl�d w jego my�li - zrozumia�em
Santan�. Poj��em �w zimny, nieludzki spok�j, ow� gadzi�,
dzieci�c� oboj�tno��, z jak� zamordowa� wie�niaka, z jak�
mnie obcina� palce. Wszak Santana w istocie tego nie robi�,
on nic nie robi�. Dla niego ci ludzie - a i ja, wtedy w
�mig�owcu - byli zaledwie podprogramami wielkiego systemu
Irrehaare, �wietlnymi postaciami z elektronicznej gry,
bryzgaj�cymi elektroniczn� krwi� na ekran. Pixelowymi
ludzikami gin�cymi od widmowych pocisk�w i rodz�cymi si� na
nowo po wrzuceniu monety. Bo tak te� by�o w rzeczywisto�ci.
Irrehaare to wi�cej ni� si� z pocz�tku wydaje: to wolno�� od
grzechu. W tych fantasmagorycznych �wiatach powsta�ych z
zafa�szowania zmys��w nie spos�b pope�ni� �adnego z�ego
uczynku (podobnie zreszt� jak i dobrego), poniewa� sama idea
uczynku jako takiego jest Irrehaare ca�kowicie obca.
Irrehaare to kr�lestwo pragnie�.
Po�kn�a nas t�cza, wypadli�my, wypluci przez Bram�, w
wysokopienny, rzadki las; pada� tu silny deszcz, grzmia�y
pioruny.
- Co to by�o?! - krzykn��em przez szum ulewy. - To na
niebie! Co to by�o?!
- Wirus - odpar� Santana.
Zd��y�em tylko rzuci� okiem na nasze nijakie,
paramilitarne stroje - po czym Santana przeci�gn�� mnie
przez s�siedni� Bram�.
Ciemno�� absolutna. Pod nogami chlupocze b�oto. Powietrze
jest suche, ostre, drapie w gard�o; zaczynam si� krztusi�...
Kolejna Brama.
Cisn�o nas w �rodek ogromnej, zawilgotnia�ej betonowej
jaskini. Kilometrowej d�ugo�ci hal� o�wietla�y nieliczne
wielkie lampy sufitowe, zalewaj�c j� potokami ��tawego,
anemicznego blasku. Szcz�tki niegdy� pot�nych maszyn
niszcza�y pod �cian�, spotwornia�e w przerdzewia�e
szkielety. Tu i �wdzie dostrzec mo�na by�o wyblak�e
fragmenty ostrzegawczych napis�w w j�zyku niemieckim.
Po prowizorycznej k�adce przeszli�my nad ka�u�� czarnego
oleju i weszli�my w jeszcze jedn� t�cz�.
Wyplu�o nas w Central Parku.
By� p�ny jesienny wiecz�r.
Gdzie� daleko krzycza�a kobieta.
Niebo pokrywa�a niepokoj�co swojska mozaika reklam: w
zenicie sta�a Coca-cola, ku Manhattanowi obraca�y si� srebrne
ko�a logo Shoito, dalej p�on�y ICEC oraz IBM, za� za nami
uderza� z niebosk�onu feeri� dzikich kolor�w film
zachwalaj�cy pierwsz�, eksperymentaln� seri� domowych
Cerber�w GenLSTor. By� to ju� wi�c czas ICEC-u i Cerber�w,
lecz jeszcze nie wszczepek: reklamy z ich pasma public
domain wypar�yby ca�kowicie wszystkie inne. Wszak nawet
shareware'owy narzut trzeciej rzeczywisto�ci - tworzenie
pod-Irrehaare - by� r�wnie gro�ny, co za�lep amnezyjny i
obowi�zywa� zakaz pi�trowych mamide�. Teoretycznie zatem nie
mia�y prawa istnie� symulacje �wiat�w p�niejszych ni� ten.
Tak to sobie kalkulowa�em. Lecz mo�liwe by�o, i� Samuraj
z�ama� i t� regu��; stworzy�oby to nielichy problem prawny.
Te tysi�ce zatrza�ni�tych - wszystkich ich po uwolnieniu
nale�a�o w my�l Konwencji uzna� za niepoczytalnych, do ko�ca
�ycia bowiem w �aden spos�b nie uda�oby si� nikomu z nich
udowodni�, �e wyszed� ju� ostatecznie z za�lepu i nie jest
to jedynie kolejna jego kondygnacja. Swoj� drog�, i tak
zapewne zostan� w jaki� spos�b znadzorowani - ja zostan�
znadzorowany.
Rozejrza�em si� po okolicy.
Santana wzruszy� ramionami w odpowiedzi na me pytaj�ce
spojrzenie. Czasami Allach naprawd� dziwne miejsca wybiera na
Bramy. Nie zawsze korzysta z miejscowych przes�d�w i
mitologii.
Przyjrzawszy si� z krzywym u�mieszkiem naszym garniturom,
podrepta� ku nam kurduplowaty skin-kaleka. Kalectwo wpisano w
ka�dy jego ruch, kaleka by�a ka�da cz�� jego cia�a, kalekie
ich po��czenie; my�li zapewne te� mia� kalekie. Sprawia�
wra�enie zlepku kilkunastu r�nych m�czyzn. Nawet spos�b, w
jaki si� porusza�, sugerowa� przypadkowo�� - fascynuj�co
nieskoordynowany by� jego ch�d. Maska kalectwa nie zdo�a�a
jednak ukry� ani energii drzemi�cej w tym ska�onym brzydot�
ciele, ani niesamowitej jego "g�sto�ci". By� to olbrzym
�ci�ni�ty do rozmiar�w kar�a.
Kurdupel zatrzyma� si� metr od Santany. Sk�ra, glany,
�wieki, tatua�e, kolczyki, �a�cuchy.
- Czarny - szepn�� charkotliwie, patrz�c na Santan� z
do�u, z ukosa swoimi nieproporcjonalnymi oczyma.
- Llameth - rzek� Santana.
- Tak sobie my�la�em, �e b�dziesz wola� wr�ci� szybsz�
�cie�k�.
- Nazgul ci� tu postawi�?
-