14073

Szczegóły
Tytuł 14073
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14073 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14073 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14073 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DAVE DUNCAN KRÓL I PROSTAK CZWARTA CZĘŚĆ CYKLU CZŁOWIEK ZE SŁOWEM PRZEŁOŻYŁ MICHAŁ JAKUSZEWSKI WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA 2002 Jak ja teraz głos słyszę twój na nocnym szlaku Tak ongiś król i prostak słuchał twego pienia: Serce Ruty być może ten sam trel przenikał, Kiedy smutna w łzach stała wśród obcego zboża I tęskniąc za ojczyzną patrzała w jej stronę Ten sam być może trel odmykał Zaklęte wnęki, okna w groźnych wirach morza, Wśród piany, tam – gdzie kraje baśni zatracone. KEATS – Oda do słowika Przełożył Jerzy Pietrkiewicz ROZDZIAŁ I NA NIC ZMAGANIA 1 Spośród wszystkich miast Pandemii jedynie Piasta nie miała żadnych legend ani historii dotyczących jej założenia. Sama była legendą i tworzyła historię. Istniała zawsze. Była stolicą Imperium, Synonimem tego co najlepsze, Miastem Bogów. Niczym marmurowy rak rozciągała się wzdłuż brzegów Jeziora Centralnego. Ona jedna spośród miejsc zamieszkanych przez rodzaj ludzki nigdy nie zaznała plądrowania, gwałtów i zniszczeń wojennych. Zawsze kryła się bezpiecznie za mieczami swych legionów i czarami Czterech. Zdobiły ją łupy z tysiąca kampanii, a żywiły podatki ściągane z połowy świata. Miliony niewolników, o których nikt już nie pamiętał, umarły podczas jej budowy, bezcenne dzieła sztuki rozsypały się i zwietrzały doszczętnie w jej komnatach i ogrodach, by ustąpić miejsca następnym. Łączyła w sobie najlepsze i najgorsze własności setek miast stopione w jedno. Jej najwspanialsze aleje były wystarczająco szerokie, by cała centuria mogła nimi maszerować ramię przy ramieniu, a najmroczniejsze zaułki zaś były szczelinami, w których mogło bez śladu zniknąć pół legionu. Piasta była wspaniałością. Piasta była nędzą. Piasta skupiała w sobie całe piękno świata, ale można w niej było znaleźć i wszystkie jego występki. Jej bogactwa były niezliczone, podobnie jak jej mieszkańcy. Przez cały długi rok, na statkach i wozach, napływała żywność dla jej licznych gąb, a mimo to ludzie niskiego stanu cierpieli głód. Piasta eksportowała wojnę, prawa i niewiele poza tym, nie licząc ciał – zwłaszcza latem, gdy szalały różne postacie gorączki. Wprawdzie bogacze sprowadzali wino z odległych krain, lecz ich słudzy pili wodę z tych samych studni, co biedacy, i w ten sposób zarażali swych panów. Impowie chełpili się, że wszystkie drogi prowadzą do Piasty. W samym mieście najważniejsze ulice wiodły ku jego centrum, pięciu wzgórzom, pięciu pałacom. Zamki opiekunów – Czerwony, Biały, Złoty i Błękitny – były piękne, lecz złowieszcze. Tajemne miejsca zamaskowane i ufortyfikowane za pomocą czarów. Niewielu udawało się tam dobrowolnie. Wzrok każdego przyciągał największy i najwspanialszy, lśniący Opalowy Pałac imperatora, siedziba rządu i wszelkiej niemagicznej władzy. Tam właśnie docierały chwała i hołdy, petycje i ambasadorowie. Tam też, każdy w swoim czasie, trafiały wszystkie problemy świata. * * * W centrum Pandemii, myślał Shandie, znajduje się Imperium. W centrum Imperium leży Piasta. W centrum Piasty wznosi się Opalowy Pałac – choć nie jest to w pełni prawdą, gdyż leży zbyt blisko jeziora, aby naprawdę być w centrum – w centrum Opalowego Pałacu jest Rotunda Emine’a, a w centrum Rotundy Emine’a stoję ja. To również nie było w pełni prawdą, ponieważ dokładnie w środku wielkiej okrągłej komnaty znajdował się tron, on zaś stał o jeden stopień niżej, po prawej stronie dziadka. Nie wolno mu się ruszyć. Nawet palcem u ręki czy nogi. To była bardzo uroczysta ceremonia. Mamcia ostrzegała go, że Ythbane’owi zaczyna już brakować cierpliwości dla tego nieustannego wiercenia się podczas państwowych uroczystości. Twierdził on, że książęta muszą umieć zachowywać się z godnością, a nie krzywić się, szurać nogami i dłubać w nosie na stopniach tronu. Jeśli nie potrafił się nauczyć stać przez parę godzin, to całą resztę dnia nie będzie w stanie usiąść. Co prawda Shandie nigdy nie dłubał w nosie na stopniach tronu. Nie sądził też, aby naprawdę aż tak się wiercił, by ktokolwiek z audytorium zwrócił na to uwagę. Nie uważał, by zasłużył na kilka ostatnich lań, lecz Ythbane był innego zdania, a mamcia zawsze zgadzała się z tym, co mówił konsul, dziadek zaś nawet już nie wiedział, kim jest Shandie. Imperator siedział teraz na tronie, a więc znajdował się w centrum rotundy, pałacu, miasta, Imperium i świata. Sądząc po tym, jak oddychał, znowu zasnął. Mamcia była po jego drugiej stronie, również na pierwszym stopniu, lecz ona miała krzesło, na którym mogła spocząć. Shandie pamiętał, że kiedyś stał tu tata. Gdzie on się podział? Mamcia nigdy już o nim nie mówiła. Łatwiej byłoby nie ruszać się ani trochę, gdyby można było usiąść. Kolana Shandiego dygotały. Przez jego lewą rękę, którą cały czas. miał zgiętą, by podtrzymywać togę, przebiegały sprawiające katusze ogniste mrówki. Czy, gdyby ją opuścił, uznano by to za poruszenie? Ythbane zapewne i tak by go zbił. Shandiego bolało jeszcze po poprzednim razie. Dziadek prychał i sapał przez sen. Szczęściarz! Pewnego dnia ja zasiądę na tym tronie i będę imperatorem Emshandarem V. I wtedy zabiję Ythbane’a. To była cudowna myśl. Co jeszcze powinien zrobić imperator? Po pierwsze, kazać obić Ythbane’owi tyłek – tutaj, na podłodze rotundy, gdzie wciąż klęczał tłusty delegat recytujący swoje bzdury. Na oczach dworu i senatorów. Shandie poczuł, że ma ochotę się uśmiechnąć. Nie zrobił tego. A potem okazać miłosierdzie i ściąć mu głowę. Po drugie, zakazać noszenia tych niedorzecznie głupich tog! Dlaczego na oficjalne ceremonie trzeba było zakładać uroczysty strój dworski: togi i sandały? Przy żadnej innej okazji nikt ich nie nosił. Co było złego w rajtuzach, kubraku i butach? Albo nawet obcisłych spodniach, które były ostatnim szałem mody? Zwykli ludzie nigdy nie musieli ubierać się w te śmieszne, gryzące, niewygodne prześcieradła. Zwykli, normalni ludzie od tysięcy lat nie nosili podobnych rzeczy. Och, moja biedna ręka! Zakazać noszenia tog, to było pewne. A także urządzania tych okropnych uroczystych ceremonii! Po co zawracać sobie nimi głowę? Dziadek z pewnością ich nie chciał. Płakał, kiedy go przyprowadzili. Do tego hołdy urodzinowe dopiero się zaczęły. Będą się ciągnąć tygodniami. Co to za sposób na obchodzenie urodzin, nawet siedemdziesiątych piątych? Urodziny to był jeden dzień. To przecież znaczyło to słowo. Dzień urodzin! Dziesiąte urodziny Shandiego nastąpią za miesiąc. Miały trwać tylko jeden dzień. Także będą okropnie uroczyste, ale mamcia obiecała, że jeśli będzie grzeczny, pozwoli mu zaprosić też paru chłopaków. Toga była gorąca i ciężka. Przez okna wysokiej kopuły wpadał do środka słoneczny blask, rzucając cień u jego stóp. Nie powinien jednak spuszczać wzroku. Tłusty delegat skądś tam skończył wreszcie, jąkając się. Najwyraźniej czuł równie wielką ulgę, jak Shandie. Pochylił się, by położyć swą ofiarę obok pozostałych, po czym cofnął się o krok na rękach i kolanach i dotknął twarzą podłogi. Wszyscy spojrzeli na dziadka. Shandie zamarł bez ruchu. Nawet jego oczy znieruchomiały. Nie mrugaj, gdy Ythbane patrzy! Dziadek powinien teraz coś powiedzieć, ale Shandie usłyszał tylko kolejne ciche chrapniecie. Jako konsul, Ythbane stał najbliżej imperatora, na czele szeregu odzianych w togi ministrów. Shandie czuł, jak jego nienawistne oczy omiatają go w poszukiwaniu oznak wiercenia się, wbił jednak nieruchomo wzrok w pusty Biały Tron i wstrzymał oddech. Przez skórę pod czupryną przebiegły mu delikatne drżenia. Jeśli włosy staną mu dęba, to czy Ythbane uzna, że się wiercił? Konsul oznajmił głośno: – Jego Imperatorska Mość z radością przyjmuje pozdrowienia z wiernego miasta Shaldokan. Tłusty delegat sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Nagle jednak zdał sobie sprawę, że może zacząć się wycofywać. Trudno mu było podtrzymywać togę i jednocześnie czołgać się do tyłu. Zapewne nigdy w życiu nie nosił tego głupiego stroju. Teraz podniósł się, pokłonił i tak dalej... Główny herold z namaszczeniem sprawdził listę. – Czcigodny delegat z wiernego miasta Shalmik – oznajmił. Delegat okazał się delegatką, jedną z zaledwie dwóch kobiet przybyłych tego dnia. Była okropnie brzydka, lecz dziś hołd składały północne miasta, mogła więc mieć w żyłach trochę gobliniej krwi. Ostatnio bardzo wiele mówiono o goblinach, choć Shandie nie przypominał sobie, by wcześniej o nich wspominano. Wiosną horda małych, zielonych paskud wciągnęła w zasadzkę i zmasakrowała cztery kohorty legionistów dziadka, udających się z dyplomatyczną wizytą. Jeńców zamęczyli na śmierć! Marszałek Ithy obiecał Shandiemu, że surowo ukarze goblinów. Dwadzieścia cztery miasta przekazały już urodzinowe prezenty. Oznaczało to, że po tej kobiecie będą jeszcze cztery. Potem miano jeszcze złożyć jakąś petycję. Z tyłu czekał nordlandzki ambasador. Jotunn, rzecz jasna. Był stary, lecz nadal wyglądał na wystarczająco silnego, by w pojedynkę stawić czoło całej centurii. Zresztą możliwe, że jego włosy zawsze były tak jasne. Na pewno miał też te okropne niebieskie jotuńskie oczy. Mamcia nazywała ich brzydkimi, zbielałymi potworami. Impowie byli jedynymi naprawdę przystojnymi ludźmi. Rotunda Emine’a była bardzo duża. Shandie zastanawiał się, ilu ludzi mogłaby pomieścić. Gdyby jednak spytał o to nadwornego nauczyciela, ten kazałby mu samodzielnie porachować to na liczydle. Koła były trudne. Pomnożyć przez dwadzieścia dwa i podzielić przez siedem, czy na odwrót? Na krzesłach ustawionych w rzędzie pod północną ścianą spoczywało przynajmniej stu senatorów. Można ich było odróżnić od gości oraz innych notabli dzięki purpurowym obrąbkom tog. I wcale nie siedzieli spokojnie. Rozmawiali i czytali, a niektórzy drzemali, tak jak dziadek. Na krzesłach po stronie południowej zasiadali mniej ważni ludzie, wśród nich nawet nisko urodzeni. Oni byli spokojniejsi. Nie mógł jednak obrócić głowy, żeby sprawdzić, ilu ich jest. Emine II (ob.), imperator z Pierwszej Dynastii, legendarny twórca Protokołu (ob.), który poddał kontroli moce czarów, zakładając Radę Czterech Opiekunów (ob.), nadprzyrodzonych strażników Imperium... Bez polecenia nadwornego nauczyciela Shandie nauczył się na pamięć całej strony na temat Emine’a i wyrecytował ją mamci. Była zadowolona i dała mu ciastko. Wieczorem kazała mu powtórzyć wszystko Ythbane’owi. Nawet on pochwalił go i omal się nie uśmiechnął. Zawsze się cieszyli, kiedy dobrze sobie radził z książkami. Wojskowymi sprawami – takimi jak konie i miecze – nie wolno mu było się zajmować, choć tego naprawdę chciał, w przyszłości miał bowiem zamiar zostać imperatorem-wojownikiem, takim jak Agraine. Niemal w ogóle nie pozwalali mu już na dziecinne zabawy, wymagające towarzystwa innych chłopców, a uroczystych imprez nie znosił. Często dostawał po nich lanie – za to, że się wiercił. Mamcia mówiła, że to cena tytułu dziedzica, ale wszystko to był wymysł Ythbane’a. Klęcząca delegatka zapomniała tekstu. Przerwała. Zbladła. Jej skóra zrobiła się popielata. Shandiemu było jej żal. Zastanowił się, czy ojcowie miasta każą ją zbić, gdy wróci do domu, gdziekolwiek by to było. Cisza się przeciągała. Nikt nie chciał bądź też nie potrafił jej pomóc. Szereg ministrów zamarł nieruchomo. Wpatrywali się nad jej głową w stojących po drugiej stronie heroldów i sekretarzy. Jeszcze dalej stała wielka grupa delegatów, którzy wygłosili już swoje mowy. Sprawiali wrażenie, że czują wielką ulgę, iż nie jest to już ich problem. Nieliczni, którzy mieli owo zadanie jeszcze przed sobą, wyglądali na przerażonych. Kobieta zaczęła wszystko od początku, od pierwszego przyklęknięcia. Wytrajkotała tekst przenikliwym głosem. Zasiadający w wygodnych fotelach senatorzy nie zwracali na nią uwagi. Siedzenia dla widzów otaczały ich ze wszystkich stron, pomijając oczywiście cztery przejścia. Na środku zostawiono jednak mnóstwo miejsca. W centrum tej wielkiej okrągłej przestrzeni znajdowały się dwa, również okrągłe stopnie, na których spoczywał tron dziadka. Dzisiaj był dzień północy. Hołd składały miasta z tej strony świata i ku niej zwrócony był Opalowy Tron. W połowie drogi miedzy Shandiem a senatorami, na pojedynczym stopniu, wznosił się Biały Tron. To miejsce należało do opiekuna północy. Było jednak puste. Shandie nigdy nie widział żadnego z opiekunów. Niewielu ludzi ich widziało. Nikt nigdy nie chciał o nich mówić. Nawet dziadek. On jednak przynajmniej się ich nie bał. Był imperatorem, miał więc prawo ich wzywać. Pewnego dnia ja zostanę imperatorem. Będę używał tarczy Emine’a, by wzywać opiekunów. Nawet gdy dziadek jeszcze się nie zestarzał, nie bał się czarownicy i czarowników. Powtarzał, że Protokół mówi, iż nie wolno im go tknąć. Przeciwko Shandiemu również nikt nie mógł używać magii, ponieważ był on członkiem rodziny imperatora. Co prawda tytuł prawowitego następcy tronu nie był zbytnią pociechą w chwili, gdy opierał się pochylony na biurku Ythbane’a, ze ściągniętymi portkami. Każda magia byłaby lepsza od tego. Nieszczęsna kobieta skończyła wreszcie. Zwrócono oczy ku tronowi. Shandie ponownie wstrzymał oddech. Szpilki i igły wbijające się w lewe ramię sprawiły, że oczy zaszły mu łzami. Gdyby poruszył lekko palcami, bardzo powoli, z pewnością nikt tego nie zauważy i nie naskarży Ythbane’owi, że się wiercił? Konsul ponownie przemówił w imieniu dziadka. Kobieta oddaliła się pośpiesznie. Następny delegat zbliżył się i uklęknął. Jutro przyjdzie kolej na wschód. Pozdrowienia będą składać wschodnie miasta, a dziadek usiądzie z twarzą zwróconą w tę stronę, ku Złotemu Tronowi. Mamcia i Shandie też. Senatorzy zajmą wschodnie krzesła, zwracając twarze na zachód. Shandie zaczął się zastanawiać, w jaki sposób ustalają, który z nich ma przyjść którego dnia, gdyż siedzący nie stanowili pełnego składu senatu. Już niedługo. Okropnie trudno było powstrzymać drżenie kolan. Czuł w nich ból. Spróbował sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby czarownica północy pojawiła się nagle na Białym Tronie. Właściwie nie był on naprawdę biały. Wykonano go z kłów morsów. Jasna Woda była goblinką. Liczyła sobie kilkaset lat. Słyszał, jak ludzie szeptali, że może to ona napuściła goblinów na legionistów z Pondague, wiedział jednak, że tylko Wschód może oddziaływać na armię dziadka za pomocą magii. Jak to się nazywało? Widział to słowo w książce do historii. Pre-roga-tywa! Prerogatywa (ob.), cokolwiek mogło znaczyć (ob.). Prerogatywą Jasnej Wody byli nordlandzcy piraci. Było głupotą, że Protokół kazał goblince rządzić jotuńskimi marynarzami. Do Południa należały smoki, a do Zachodu pogoda. Gdyby Jasna Woda pojawiła się w komnacie, zapewne uczyniliby to też wszyscy pozostali czarownicy, każdy na własnym tronie: Olybino, Zinixo i Lith’rian, Imp, krasnolud i elf. To też była głupota. Protokół powinien nakazać, by wszyscy opiekunowie byli impami, celem należytej ochrony Imperium. Pewnego dnia, gdy Shandie zostanie Emshandarem V, będzie mógł przeczytać Protokół (ob.). Tylko imperatorom i opiekunom wolno było to robić. Niemniej żaden czarodziej nigdy nie zjawiłby się na podobnej do tej uroczystości, na której mózg warzył się z nudy. Skończyli! Następny herold rozwijał zwój. Ythbane skinął głową. – Jego Ekscelencja, ambasador Konfederacji Nordlandzkiej... Ambasador Krushjor ruszył naprzód zamaszystym krokiem niczym potężny biały niedźwiedź. Podążało za nim sześciu jotnarów. Wszyscy byli nadzy do pasa. Założyli hełmy, portki, ciężkie buciory i nic poza tym. Głupi barbarzyńcy popisujący się owłosionymi piersiami i muskularni! Całkiem jakby mówili: „Hej, popatrzcie na nasze mięśnie!”. Ambasadorowie byli jednymi ludźmi zwolnionymi z obowiązku noszenia ceremonialnych ubiorów dworskich. Pozwalano im na stroje narodowe. Niemniej wyglądało to głupio. Och, Święta Równowago! Shandie zdał sobie sprawę, że w tej chwili przydałyby mu się podobne mięśnie. Jego lewa ręka opadała w dół pod ciężarem wiszącego na niej trenu. Spróbował ją unieść, lecz nie dał rady. Nie chciała go słuchać. Była bezwładna. Ythbane nie mógł jednak jeszcze tego zauważyć. Gapił się na jotuńskiego ambasadora i musiał w tym celu odchylać głowę do tyłu. Konsul nie był wysoki jak na impa, a starszy mężczyzna był jotunnem przeciętnego wzrostu. Niektórzy ze stojących z tyłu młodszych jotnarów byli jeszcze roślejsi. Mieli krzaczaste, złote brody. I mięśnie! Shandie założyłby się, że mogliby podtrzymywać togę przez całe tygodnie, gdyby kiedykolwiek byli do tego zmuszeni. Mamcia nazywała jotnarów „krwiożerczymi potworami”. Senatorzy umilkli, całkiem jakby miało się zdarzyć coś bardziej interesującego niż... Bogowie! Tam, w tylnym szeregu. Jak mógł nie zauważyć jej wcześniej? Akurat na czas Shandie przypomniał sobie, by się nie ruszać. To była ciotka Oro. Między senatorami! Nie widział jej od wielu miesięcy. Wyjechała do Leesoft. Serce zabiło mu szybciej, lecz potem zwolniło ponownie. Chciał do niej podbiec lub przynajmniej uśmiechnąć się i pomachać ręką, lecz oczywiście nie wolno mu było się ruszyć. Uświadomił sobie, że mógł się odrobinę skrzywić, gdy ją zobaczył, ale Ythbane nadal patrzył na jotunna, więc nie było to ważne. Ciotka zrozumie, że Shandie musi na pierwszym miejscu stawiać obowiązek i nie może się wiercić na oficjalnych uroczystościach. Kto by pomyślał! Ciotka Oro wśród senatorów! Oczywiście jednak miała rangę senatorską, a nawet znacznie wyższą, jako że była imperialną księżną Oroseą. Przewyższała rangą nawet mamcię, która była tylko księżną Uomayą. Dlatego mogła siadać, gdzie tylko zechciała, Shandie jednak oczekiwałby, że zasiądzie na krześle stojącym na stopniach u stóp tronu, jak mamcia. Zastanowił się, kiedy wróciła na dwór. Nie słyszał na ten temat nawet szeptu, a bardzo dobrze potrafił wychwytywać plotki, ponieważ spędzał mnóstwo czasu z dorosłymi, którzy często zapominali o jego obecności. Z pewnością nie wróci do Leesoft, nie odwiedziwszy przedtem bratanka? Nie miałby nic przeciwko temu, by przytuliła go ciotka Oro. Nie byłoby to niemęskie, gdyby pozwolił, by uściskała go choć raz. Nie każdy przecież to robił. Właściwie to nikt. Oczywiście byłoby niemęskie, gdyby wspomniał o biciu. Wszyscy chłopcy dostawali lanie. Książęta byli wyjątkowi, musieli więc dostawać wyjątkowe. Tak powiedział ostatnim razem Ythbane. Miał to być żart. Dodał parę uderzeń, mówiąc, że Shandie zachował się bezczelnie, gdyż się nie roześmiał. Oczywiście gdyby ciotka Oro zadała mu jakieś pytania, musiałby powiedzieć jej prawdę, a jeśli nadal będzie utykał... – Sprawa Krasnegaru została rozstrzygnięta, podpisana i zamknięta! – wrzeszczał Ythbane. To był zły znak. Ostatnio konsul dużo krzyczał. Nigdy tego nie robił, nim dziadek się zestarzał. Krzyki nie miały mu jednak wiele pomóc w starciu z jotunnem. Gęsta srebrzysta broda rozstąpiła się, odsłaniając wielkie, żółte zęby. – Z całym szacunkiem, Eminencjo... – na jego twarzy nie było widać szacunku – ...dokument, który parafowaliśmy, był jedynie memorandum porozumienia. Od początku było wiadome, że musi go jeszcze zatwierdzić wiec jarlów. – A pan miał go przesłać... – Jest już w drodze do Nordlandu. Z całym szacunkiem przypominam jednak Waszej Eminencji, że Nordland leży w odległości wielu miesięcy drogi, a wiec zbiera się tylko raz do roku, w dniu przesilenia letniego. Ministrowie szeptali coś za plecami Ythbane’a. Sekretarze i heroldowie wiercili się i szurali nogami. Jotnarowie uśmiechali się głupkowato. Wydawało się, że Ythbane napęczniał. Był niewiarygodnie nadęty w swej todze o purpurowym obrąbku. – A więc traktat nie będzie ratyfikowany aż do przyszłego lata... – Czyż to nie oczywiste? – …ale do tej pory... – Nie! Dopóki wiadomość nie dotrze do Piasty! Czy zdaje pan sobie sprawę, że podróż w drugą stronę również potrwa miesiące? Stary, jasnoskóry mężczyzna uśmiechnął się szyderczo do konsula. Przybrał taką samą minę, z jaką Ythbane spojrzał na Shandiego, gdy ten omal nie zhańbił się chichotem. Gdyby to zrobił, konsul by go zabił. Ythbane odwrócił się i wymienił szeptem kilka słów z wielmożnym Humaisem i wielmożnym Hithirem, a także parą nowych doradców, których Shandie nie znał. Następnie ponownie zwrócił się ku ambasadorowi z twarzą tak ciemną, jak but pocztyliona. – Memorandum było sformułowane jednoznacznie. Do chwili gdy decyzja wiecu zostanie przekazana radzie Jego Imperatorskiej Mości, obie strony będą postępować tak, jakby porozumienie ratyfikowano jako formalny traktat. Król pozostanie w... – Król? – Och... jak on się nazywa? Były diuk Kinvale! – warknął Ythbane. Ostatnio ciągle się wściekał i... O nie! Odrętwiała ręka Shandiego opadała tak nisko, że tren togi zaczaj się z niej ześlizgiwać. Boże Dzieci! Czego się tym razem dopuścił? – ... i mieliście mianować tymczasowego wice króla, z zastrzeżeniem, że... Konsul był coraz bardziej rozjuszony i przemawiał coraz głośniej. Po czymś takim będzie zły przez wiele dni. Shandie pragnął ziewnąć. Toga z niego spadała. Bardzo chciało mu się też siku. Nie interesował go zbytnio Krasnegar. Podsłuchał kilka szeptów mówiących, że go sprzedano, że rada zgodziła się na triumf na papierze i oddała królestwo jotnarom. Jeśli faktycznie tak było, Shandie odbierze je, kiedy dorośnie i zostanie imperatorem-wojownikiem. W tej chwili jednak był zbyt zmęczony, by go to obchodziło. Kolejna fałda ześliznęła się z jego ręki. Ythbane skończył. To, co powiedział, nie zrobiło wrażenia na wielkim, jasnowłosym niedźwiedziu. – Jak panu wiadomo, Eminencjo, jestem ambasadorem, nie pełnomocnikiem. Nigdy nie utrzymywałem, że jestem władny zlekceważyć osobiste uprawnienia jarla w tej sprawie. W gruncie rzeczy, jeśli zdecyduje on obstawać przy swych pretensjach, wiec uzna go za króla Krasnegaru. Jarlowie nigdy nie pogwałciliby przywilejów jednego spośród siebie – popatrzył wokół, na swych towarzyszy, którzy uśmiechnęli się. – A przynajmniej nie jego! – dodał. – Kalkor to morderca, gwałciciel, barba... Tym razem nadął się ambasador. Osiągnął znacznie lepszy efekt, niż udało się to Ythbane’owi. Podszedł bliżej. Jego jasna twarz poczerwieniała złowieszczo. – Czy mam powtórzyć pańskie słowa jarlowi jako oficjalne stanowisko Imperium, czy też jest to pana prywatna opinia? Jego wrzask poniósł się echem aż pod kopułę. Ythbane cofnął się o krok. Ministrowie wymienili zaniepokojone spojrzenia. Jotuńscy pachołkowie uśmiechnęli się raz jeszcze. – Słucham? – ryknął ambasador, nadal domagając się odpowiedzi. – Co to za ksyki? – odezwał się nowy głos. Shandie podskoczył w górę i rozejrzał się wokół, zanim zdążył się opanować. Dziadek nie spał! Osunął się niezgrabnie na tronie, ale nie spał. Jego prawe oko było otwarte, a lewe jak zawsze na wpół zamknięte. Ślinił się, też nic nowego, lecz najwyraźniej był to jeden z jego dobrych momentów. Shandie się cieszył, strasznie się cieszył! Zdarzały się teraz tak rzadko! To było całkiem tak, jakby staruszek wyjechał daleko, zupełnie jak ciotka Oro. Shandie poczuł przyjemne ciepło, widząc, że wrócił, choć miało to trwać tylko kilka minut. Dziadek go zauważył! Uśmiechnął się do niego. – Toga ci się rozwiązała, zołniezu – powiedział cicho. Uśmiechał się i wcale nie był zły! Shandie musiał się teraz poruszyć, by wykonać imperatorski rozkaz, bez względu na to, czy podobało się to Ythbane’owi. Podniósł szybko prawą ręką obsunięte fałdy, ułożył je sobie na lewym ramieniu, uniósł z powrotem bezużyteczną kończynę i zatrzymał ją bez ruchu. Toga zmiętosiła się okropnie, ale na to nie mógł nic poradzić. Uśmiechnął się przelotnie do dziadka na znak wdzięczności, po czym odwrócił się i ponownie znieruchomiał jak kamienna kolumna, wbijając wzrok w Biały Tron. Szkoda, że nie miał pretekstu, by poruszyć choć odrobinę stopami. Ythbane przyszedł do siebie po chwili zaskoczenia. Pokłonił się przed tronem. – Dysputa o sprawie Krasnegaru, Wasza Imperatorska Mość. – Myślałem, że to już załatwione? Głos dziadka był ostatnio bardzo niewyraźny i cichy, lecz jego słowa w widoczny sposób wstrząsnęły dworzanami. Najwyraźniej nadal rozumiał więcej, niż im się zdawało. – Opinia ambasadora Krushjora na temat konkordatu... – Memorandum! – ryknął ambasador. – Cego on chce? – wymamrotał imperator. Ythbane spojrzał na niego wilkiem. – Żąda listu żelaznego dla jarla Kalkora, by mógł on przybyć do Piasty i osobiście prowadzić negocjacje w sprawie... – ... ma najlepsze prawa do tronu Krasn... – ryknął Krushjor, znacznie głośniej niż konsul. – ... pali i rabuje... – ... jarl Garku i szanowany... – ... jeśli kiedykolwiek odważy się pokazać... Wtem... zapadła cisza. Wszyscy wpatrywali się w tron, za lewe ramię Shandiego. Jeśli nie były to czary, dziadek musiał wykonać jakiś gest. – Kalkor? – wyszeptał stary, zmęczony głos. – Tak, Najjaśniejszy Panie! Ten sam krwiożerczy pirat, który już od miesięcy morduje i łupi po całych Morzach Letnich. Jak Wasza Imperatorska Mość sobie przypomina, całkowicie zreorganizowano z tego powodu Południowe Dowództwo Floty, ale było już za późno, by uniemożliwić temu Kalkorowi ucieczkę na zachód, przez Kanał Zguby. Złupił trzy miasta w Zatoce Krala, a teraz najwyraźniej przebywa w Utnie bądź niedaleko od niego. Ma czelność proponować, że pożegluje swym osławionym statkiem-orką w górę rzeki Ambry, aż na Jezioro Centralne! Ministrowie i sekretarze pokręcili głowami na znak niedowierzania. Senatorzy zamruczeli z oburzenia. Shandie czytał o tym w książce od geografii nie dalej jak wczoraj: archipelag Nogidów i straszliwi ludojadowie (ob.) i Góry Rozległe i trollowie... – Jeszcze gorzej! – dodał głośno Ythbane. – Ten notoryczny pirat żąda, by uznano go za suwerennego władcę Garku, całkiem jakby było to niezależne państwo, by mógł prowadzić w sprawie Krasnegaru bezpośrednie negocjacje z Waszą Imperatorska Mością. Domaga się też listu żelaznego dla... – Zgadzam się! Ythbane’a zatkało. Wybałuszył oczy. – Najjaśniejszy Panie? – zapytał z niedowierzaniem. – Jeśli będzie siedział gzecnie tutaj, nie będzie plądrował gdzie indziej. Zapadła długa, wywołana szokiem cisza. Konsul pokłonił się. – Jak Wasza Imperatorska Mość rozkaże. Senatorzy wytrzeszczyli wściekle oczy. – Kiedy odpłynie, zawiadomcie flotę – dodał zmęczonym głosem dziadek. Na twarzach ministrów, sekretarzy i heroldów wykwitły uśmiechy. Fale uciechy przemknęły przez senatorskie szeregi. Jotnarowie skrzywili gniewnie twarze. Nawet Ythbane zademonstrował na chwilę swój uśmiech, który nie przypominał żadnego innego. Shandie usłyszał, że dziadek wydał z siebie jakiś jęk. Rozpaczliwie pragnął odwrócić się i spojrzeć na niego, lecz się nie odważył. Poza tym nagle zaczęło mu się strasznie kotłować w żołądku. Do tego dziwnie dzwoniło mu w głowie. – List żelazny dla jarla Kalkora i ilu ludzi, ambasadorze? – zapytał konsul z lodowatą uprzejmością. – Czterdziestu pięciu jotnarów i jednego goblina. Ythbane odwrócił się już, by wydać rozkazy, nagle jednak zwrócił się ponownie w stronę Krushjora. – Goblina? Dziadek znowu zaczął chrapać. Słońce świeciło coraz słabiej. – Goblina – powtórzył ambasador. – Mężczyzny, najwyraźniej. – Po co mu goblin? – Nie mam pojęcia. Może gdzieś go zagarnął? Niech pan go spyta. Ja nie mam zamiaru! W swym piśmie jednak podkreślał bardzo zdecydowanie, że przywiezie ze sobą do Piasty goblina. Dzwonienie w uszach Shandiego przerodziło się nagle w ryk. Stopień zakołysał się pod jego stopami. Chłopiec zachwiał się na nogach. Usłyszał własny krzyk. Gdy padał na twarz, ostatnią rzeczą, którą zobaczył, były obserwujące go ciemne oczy Ythbane’a. 2 Daleko, bardzo daleko na wschodzie, wieczór nadciągał już nad Arakkaran, białe żagle nadal jednak pstrzyły wielką, błękitną zatokę, a bazary były zatłoczone. Palmy tańczyły w podmuchach ciepłych, słonych wiatrów – wiatrów, które wzdłuż cuchnących zaułków wnosiły przez okna odór łajna i nawozu oraz rozsiewały woń piżma, korzeni i gardenii. Przez cały dzień, jak zwykle, na statkach i na wielbłądach, na mułach i wozach, do wspaniałego miasta napływało bogactwo całego kraju. Jotuńscy marynarze mozolili się w porcie, podczas gdy w innych miejscach pracowali nieliczni przedstawiciele pozostałych ras: impijscy kupcy, krasnoludzcy rzemieślnicy, elfi artyści, syrenie kurtyzany oraz gnomi czyściciele. Przybyszów było jednak niewielu w porównaniu z tłumami tubylców. Dżinnowie, wysocy i rumiani, odziani z reguły w fałdziste szaty, jak zwykle spierali się i plotkowali w swym ochrypłym zarkańskim dialekcie; targowali się i kłócili, śmiali się i kochali, tak jak wszyscy ludzie. A jeśli nawet kłamali i oszukiwali trochę częściej niż pozostali, to, cóż, każdy, kto nie znał zasad, musiał być cudzoziemcem, czym więc się przejmować? W najwyższym punkcie miasta wznosił się pałac sułtana, miejsce o legendarnym pięknie i mrożącej krew w żyłach sławie. Tam, na ocienionym balkonie, księżna Kadolan z Krasnegaru popadała cicho w obłęd. Upłynęły już niemal dwa dni od chwili, gdy jej bratanica wyszła za sułtana, a Kadolan nie dostała od niej żadnej wiadomości. Inosolan mogłaby równie dobrze zniknąć ze świata. Oczywiście należało oczekiwać, że para nowożeńców będzie strzec swej prywatności, lecz ta absolutna cisza była złowieszcza i niepokojąca. Inosolan nigdy dobrowolnie nie potraktowałaby ciotki w ten sposób. Kadolan była więźniem, chociaż nikt tak jej nie nazywał. Na swe pytania nie uzyskiwała odpowiedzi. Drzwi były zamknięte i strzeżone. Usługiwały jej małomówne nieznajome. Nie mogła twierdzić, by miała w Arakkaranie przyjaciół, pozyskała jednak wśród tutejszych dam sporo znajomych, osób, do których mogła zwracać się po imieniu, pić z nimi herbatę i gawędzić, spędzić miło godzinę albo dwie. Pytała o wiele z nich, lecz bez rezultatu. Szczególnie natarczywie dopytywała się o panią Zanę. Przeczucie mówiło jej, że nie znajdzie nikogo poza nią jedną, kto wysłuchałby jej z większym zrozumieniem. Niemniej nawet Zana nie odpowiedziała na jej listy. Coś tu było straszliwie nie tak. W zasadzie wszyscy w pałacu powinni się weselić, wszak należało uczcić nie tylko królewski ślub i nową sułtankę Inosolan, lecz również śmierć Rashy. Arakkaran uwolnił się od czarodziejki, która praktycznie władała nim przez ponad rok. Powinien być to powód do radości, lecz zamiast niej powietrze wypełniały miazmaty strachu sączące się z marmurów i dachówek, przesłaniające okrutny blask słońca. Chodząc w kółko, Kadolan powtarzała sobie raz za razem, że wszystko to z pewnością wytwór wyobraźni, lecz nieustępliwy głos wewnętrzny szeptał, że przecież nigdy nie miała skłonności do podobnych makabrycznych podejrzeń. Choć nikt oprócz mieszkańców Krasnegaru – a spośród nich niewielu – nie mógł o tym wiedzieć, miała prawie siedemdziesiąt lat. Po tak długim życiu powinna zaufać swym instynktom, a one właśnie ostrzegały ją głośno, że coś tu bardzo, ale to bardzo nie gra. Rozstała się z Inosolan pod drzwiami sułtańskich apartamentów. Od owej chwili upłynęły dwie noce i dwa dni. Dni były trudne, wypełnione gorzką samotnością i niepokojem. Noce były gorsze. Dręczyły ją sny o straszliwym końcu Rashy. Głupia, nieopisanie głupia kobieta! Raz za razem Kadolan budziły koszmary o tym okropnym, płonącym szkielecie, tym przeraźliwym, tragicznym trupie wznoszącym ramiona ku niebiosom w ostatnim, rozdzierającym krzyku o MIŁOŚCI! – po to, by zniknąć w ostatnim ryku płomieni. Cztery słowa mocy czyniły człowieka czarodziejem. Pięć słów zabijało. Pan Rap wyszeptał słowo do ucha Rashy i pochłonęły ją płomienie. Balkon był wysoki. Ponad dachami i krużgankami Kadolan widziała w oddali jeden z wielkich dziedzińców. Przez cały dzień ubrani w brązowe stroje strażnicy chodzili po nim w różne strony, eskortując odzianych w zielone szaty książąt bądź rzadziej grupy spowitych w czerń kobiet. Czasem paradowali tam jeźdźcy, byli jednak zbyt daleko, by mogła dostrzec szczegóły, lecz coś w ich ruchach mówiło jej, że są równie zaniepokojeni, jak ona. Popełniła błąd. Podobnie jak Inosolan. Bóg nakazali Inosolan, by zaufała miłości, a ona uznała, że znaczyło to, iż musi zaufać miłości Azaka, że z czasem nauczy się odwzajemniać uczucia olbrzymiego barbarzyńcy, którego poślubiła. I wtedy, za późno... Był tylko chłopcem stajennym. Kadolan nigdy nie spotkała go przed tą ostatnią nocą w Krasnegarze. Nie zamieniła z nim bezpośrednio ani słowa. Nie znała go. Nikt go nie znał. Był tylko chłopcem stajennym! Nie był przystojny ani czarujący, wykształcony ani kulturalny. Zwykły pachołek z pałacowych stajni. Ocalił jednak Inosolan przed podstępnym Andorem, a gdy czarodziejka uprowadziła Inosolan, krzyknął: „Już idę!”. Skąd mogły wiedzieć? W pół roku pokonał całą Pandemię, przedarł się przez zmasowaną straż rodzicieli i usunął czarodziejkę, powtarzając jej jedno ze swych dwóch słów mocy – choć być może nie planował tak strasznego końca. Bóg nie mówili o Azaku. Mówili o chłopcu stajennym, przyjacielu z lat dzieciństwa. Wszystko to było teraz zupełnie oczywiste. Za późno. A ten chłopak... mężczyzna... Rap? W najlepszym wypadku siedział zakuty w łańcuchy w jakimś okropnym lochu, narażony na wściekłość zazdrosnego sułtana. W najgorszym wypadku był już martwy, choć Kadolan obawiała się, że śmierć mogłaby nie być najstraszniejszym losem. Już tamtej ostatniej, okropnej nocy w Krasnegarze powinna była zdać sobie sprawę, że chłopiec stajenny znający słowo mocy nie mógł być zwyczajnym parobkiem. Podczas swych podróży poznał gdzieś drugie i został adeptem, nadczłowiekiem. Było to samo w sobie zdumiewającym osiągnięciem, lecz dwa słowa nie mogły go teraz ocalić. W te i w tamtą... w te i w tamtą... Kadolan nie przestawała chodzić w kółko. Była opiekunką i doradczynią Inosolan. Powinna była udzielić jej lepszych rad. Przypomniała sobie, że próbowała. W przeciwieństwie do Inosolan była skłonna zaufać Rashy. Czy sprawy mogłyby się wtedy potoczyć lepiej? Któż potrafiłby to teraz odgadnąć? Ostrzegała przed ucieczką na pustynię, która zakończyła się sromotną klęską i przymusowym powrotem. Nie była jednak wystarczająco nieustępliwa. To sprawiło, że Inosolan została skazana na dożywotnią niewolę w haremie i rodzenie synów w obcym kraju. Jej królestwo było stracone. Imperium i opiekunowie oddali je pod niełaskawe panowanie nordlandzkich jarlów. A młody Rap nie żył, bądź był umierający. Poczucie winy z tego powodu dręczyło Kadolan bardziej niż cokolwiek innego. Miłość czy zwykła wierność, żadna z nich nie powinna się spotkać z tak okrutną odpłatą. Nigdy nie pokładała zbytniej wiary w magii. Wiedziała też, że nie jest osobą obdarzoną wielką wyobraźnią. Nigdy nie wierzyła do końca w nadprzyrodzone moce. Nawet wtedy, gdy wyczuła śmierć matki Inosolan i błyskawicznie wróciła do Krasnegaru. Uciekła z Kinvale, uprzedzając o swym wyjeździe z tylko trzydniowym wyprzedzeniem, by złapać ostatni statek przed nadejściem zimy. Patrząc wstecz, przeczucie to było cudem, lecz mimo to nie chciała uwierzyć i nigdy nic nikomu nie powiedziała. Holindarn dal się przekonać, że jej przybycie było jedynie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, Inosolan zaś była za młoda, by w ogóle się nad tym zastanawiać. Promienie zachodzącego słońca sprawiły, że na balkonie zrobiło się nieznośnie gorąco. Chwiejąc się na nogach ze zmęczenia spowodowanego nieustannym dreptaniem w kółko, Kadolan weszła do pokoju i osunęła się na wyściełany fotel. Zważywszy na standard pałacu przydzielenie jej tego apartamentu można by uznać za obelgę – stary i obskurny, absurdalnie zatłoczony brzydkimi rzeźbami w stylu Czternastej Dynastii, które z pewnością były łupami z jakiejś dawno zapomnianej kampanii. Wyglądało to niemal tak, jakby zamknięto ją w celi, dopóki ktoś nie zdecyduje, co z nią zrobić. Dlaczego, och dlaczego, Inosolan nie odpowiadała na jej listy? Czy w ogóle do niej dotarły? 3 Niżej na stoku, w samym środku miasta, chłodne, niebieskie wieczorne cienie padały na błyszczący jak klejnoty ogród szejka Elkaratha. W powietrzu wyczuwało się woń jaśminu i mimozy. Mrugały pierwsze gwiazdy, szemrały fontanny. Pan Skarash był już wyraźnie podpity. Sięgnął po butelkę wina i przekonał się, że jest pusta. Cisnął ją w krzewy hibiskusa. Ile już ich opróżnił? Co to za różnica? Cóż znaczył koszt kilku butelek wobec zysków, jakie mogła przynieść wielka spółka handlowa? Podobne okazje trafiały się w życiu kupca niezwykle rzadko. Dziadek będzie z niego bardzo dumny. Oczywiście szczegóły były jeszcze nieco niejasne i do tego niesłychanie skomplikowane. Rankiem, gdy obie strony dojdą już do siebie, trzeba będzie bardzo uważnie dopracować sprawę, nie było jednak wątpliwości, że dzisiejsza zabawa przyniesie w przyszłości olbrzymie bogactwa domowi Elkaratha. Będzie to pierwszy sukces w bardzo długiej i udanej karierze Skarasha. Ryknął głośno na jednego ze swych kuzynów, każąc mu przynieść więcej wina. Popatrzył zamglonymi oczyma na towarzysza pijatyki. – Czy powiedział pan „wyłączna koncesja”? – Bezwzględnie – odparł gość. – Imperialny dwór woli prowadzić interesy z jednym tylko dostawcą danego artykułu albo nawet kilku artykułów. Rozumie pan, to pozwala zaoszczędzić na zbytecznej księgowości. Skarash skinął głową z mądrą miną, czknął i raz jeszcze zażądał wina. Jak roztropnie postąpił dziadek, powierzając mu sprawy do czasu swego powrotu! – Ile artyty... kułów ma pan na myśli? – Wiele! Ale dość już tych nudnych interesów. Pomówmy o przyjemniejszych sprawach. Jak rozumiem, dopiero niedawno wrócił pan z Ullacarnu? – To abszolutna prawda. Szkąd pan to wie? – Tym samym statkiem co sułtan? Skarash ponownie skinął głową, gdy zawoalowana dziewczyna – być może kuzynka jednej z jego sióstr – wypadła z domu, dźwigając nowe butle. – Z Ullacarnu? – dopytywał się nieznajomy z uśmiechem na ustach. Jak na impa był nadzwyczaj przystojny. Bardzo kulturalny i sympatyczny. Miał też wytworny akcent wywodzącego się z wyższych sfer mieszkańca Piasty. Skarash uważnie słuchał jego gładko brzmiących samogłosek... ale od pewnego czasu przestał. – Tak jeszt – zaczął nagle wyjaśniać. – Udałem się tam prostą drogą. Na wielbłądach. Co prawda my, kupcy, nigdy nie wędrujemy prostą drogą, rozumie pan... rozumie... dlatego, że z niej zbaczamy. Zgadza się? – Oczywiście – nieznajomy wyraził potwierdzenie kolejnym ujmującym uśmiechem. – A sułtan? – Sułtan i dziadek dokonali małego objazdu. – Objazdu? – Przez Thume! – Nie! Przeklętą Krainę? Teraz naprawdę mnie pan zaintrygował! W chwile później Skarash znalazł czas, by zastanowić się, czy mądrze postąpił wspominając, że dziadek jest magiem, a teraz został czcicielem samego czarownika Olybina. Imp jednak nalał więcej wina i wzniósł toast czy dwa. Konwersacja ciągnęła się dalej bez istotnych przerw. Głosy brzmiały jednostajnie. Owady brzęczały. – Ale jak u licha nawet mag mógł ich wytropić na takim pustkowiu? – Ach! – odparł Skarash tajemniczym tonem. Naprawdę powinien kazać przynieść trochę jedzenia, które by wchłonęło cały ten trunek chlupiący w jego wnętrznościach. Dżinnowie słynęli z tego, że są wrażliwi na alkohol, z tego właśnie powodu na ogół go unikali. Skarash zazwyczaj też nie nadużywał. – No więc, widzi pan, czarodziejka dała dziadkowi urządzenie wykrywające użycie magii... 4 Ciociu? Kadolan podniosła powieki. W pokoju było ciemno. Głowa ją bolała, a paskudny posmak w ustach mówił jej, że z pewnością zasnęła. Wtem w świetle księżyca dostrzegła zawoalowaną postać stojącą obok. – Inos! – Nie wstawaj... Kadolan jednak dźwignęła się na nogi i wyciągnęła ręce. Objęły się i uściskały. – Och, Inos, moja droga! Tak się... hm... niepokoiłam! Czy dobrze się czujesz? – Czy dobrze się czuję? Oczywiście, ciociu! – Inosolan wyrwała się z jej objęć i zwróciła w stronę okna. – Oczywiście, że dobrze! Jestem najbardziej umiłowaną i najściślej strzeżoną kobietą w Arakkaranie. Może nawet w całym Zarku. Jak mogłabym czuć się źle? Jej ton złamał serce Kadolan. Ruszyła w stronę bratanicy, lecz jej dotyk sprawił, że Inosolan się odsunęła. – Dlaczego jesteś sama i śpisz w fotelu, ciociu? Czy jadłaś dziś kolację? – Opowiedz mi, moja droga! – Co ci mam opowiedzieć? – Wszystko! – Doprawdy! Chcesz poznać szczegóły mojej nocy poślubnej? Kadolan przełknęła ślinę. – Tak, myślę, że chyba chcę – odparła. Inosolan odwróciła się powoli w jej stronę. Od stóp do głów spowijał ją jakiś ciągnący się po podłodze biały materiał. Widać było tylko jej oczy. – Ależ ciociu! To raczej nie jest pytanie godne damy. – Nie żartuj, Inos. Coś tu jest nie w porządku. – Jacyś intruzi wdzierają się do pałacu. Zabijają strażników. – Inos, proszę cię! – Jest jeszcze Rap. Siedzi w więzieniu. – To prawda. – Przeze mnie. To niesprawiedliwe, żeby wierny przyjaciel cierpiał dlatego, że próbował mi pomóc. – Po kilku dniach, gdy sułtan ochłonie z gniewu... Inosolan załamała ręce. – Ale czy mamy kilka dni? – jej głos zadrżał, po czym uspokoił się. – Co z nim robią, ciociu? Czy wiesz? – Nie, moja droga. Chociaż pytałam. – Ja nie ośmielę się pytać. Azak obiecał, że nie będzie już przelewu krwi, ale jest obłąkańczo zazdrosny. Nie wiedziałam dotąd, co oznacza to wyrażenie. To frazes, prawda? Obłąkańczo zazdrosny? W jego przypadku to szczera prawda. Zabrania mi nawet myśleć o innym mężczyźnie. Gdybym ponownie wstawiła się za Rapem, przyspieszyłabym jego zgubę. A to, co uczynił w Wielkiej Komnacie... – Zrobimy, co będziemy mogły, moja droga. – Obawiam się, że to niewiele. Zapadła cisza. Wpatrywały się w siebie we wpadającym przez okna rozproszonym świetle księżyca. Kadolan słyszała bicie własnego serca. – Jest jeszcze coś więcej, prawda? – zapytała. Inosolan skinęła głową. – Nigdy nie potrafiłam cię oszukać. Uniosła rękę i zdjęła kwef. O Bogowie! Kadolan zamknęła oczy. Nie! Nie! – Rasha umarła za wcześnie – stwierdziła Inosolan. – Nie zdjęła klątwy! – Nie, nie zdjęła. Zapowiedziała, że to zrobi, ale nie zdążyła się za to zabrać. Miał zamiar mnie pocałować. Nawet w tym widmowym blasku znaki były wyraźnie widoczne. Dwa palce na jednym policzku... ślad kciuka na drugim. I broda! Spalona do żywego mięsa. Jakże kruchą rzeczą była uroda. Jak ulotną! Teraz przepadła. Przepadła! Ohydne, pokryte strupami rany! Wstrząśnięta, oszołomiona Kade zachwiała się i osunęła na krzesło. Gapiła się na Inosolan z drżącą, bezsilną grozą. – Ból da się wytrzymać – zapewniała dziewczyna. – Mogę z nim żyć. Ale małżeństwo... O Bogowie! Małżeństwo? – Nadal nie może dotknąć kobiety – mówiła z goryczą Inosolan. – Nawet własnej żony. Kade wydało się, że komnatę zasnuła gęsta mgła. Nie była pewna, czy oznacza to, że za chwilę zemdleje, czy też po prostu oczy zaszły jej łzami. – Co możemy zrobić? Nawet jej się nie śniło, że sytuacja może się jeszcze pogorszyć, niemniej tak właśnie się stało. Inosolan skazana na nieskonsumowane małżeństwo i utratę nawet jednostronnej miłości Azaka, gdyż z pewnością zwróci się on przeciw kobiecie, której pożądał i której nie mógł posiąść. – Zostało nam tylko jedno – odparła Inosolan, daremnie usiłując nadać swemu głosowi spokojne brzmienie. – To, co próbowaliśmy uczynić wcześniej. Musimy poszukać nadprzyrodzonej pomocy. – Pana Rapa? – Nie, nie! On jest tylko adeptem. Potrzeba będzie pełnego czarodzieja, by zlikwidować zaklęcie. – Czarodzieja? Kade była zbyt przerażona, by myśleć jak należy. – Czterech. Opiekunów. Klątwa rzucona na monarchę jest sprawą polityczną, powinni więc być skłonni ją usunąć. Mam nadzieję, że uleczą też moją twarz. Kade zaczerpnęła kilka głębokich oddechów, lecz jej mózg nadal był martwy jak kamienie brukowe. – Cóż, zawsze lubiłam morskie podróże, a szansa, by wreszcie zobaczyć Piastę... – Nie. – Nie? – Nie pojedziesz z nami. On nie chce się na to zgodzić. Przyszłam się pożegnać, ciociu. Niech cię Bogowie błogosławią – zwykle melodyjny głos był płaski i lodowaty jak staw zimą. – I... i dziękuję ci za wszystko. – Ale kiedy? Gdzieś zaskrzypiały drzwi. Rozległ się powolny stukot butów uderzających o posadzkę korytarza. Kade spróbowała się podnieść, lecz nadaremnie. Inosolan podeszła do niej i nachyliła się, by pocałować ją w policzek. – Upłynie kilka dni, nim dwór zda sobie sprawę, że go nie ma – wyszeptała szybko. – Oficjalnie wyruszamy w podróż po kraju. Ta wersja utrzyma się przez tydzień lub dwa. Potem... cóż, wszystko jest w rękach Bogów. Jest też oczywiście książę Kar, który obejmie tu rządy. Piasta? – Nie możesz w Piaście chodzić z zasłoniętą twarzą! – Muszę! O Święta Równowago! Niech Dobro ma nas w swej opiece. Inosolan straciła wszystko, nawet urodę. Kroki dotarły już niemal do drzwi. Tylko jeden mężczyzna miał nieograniczone prawo wstępu do wszystkich pokojów pałacu. – Pamiętaj o Rapie – wydyszała Inosolan. – Zrób, co tylko zdołasz. Jestem pewna, że po odjeździe Azaka będzie bezpieczny. Wsiądziemy na szybki statek – dodała odrobinę głośniej –