DAVE DUNCAN KRÓL I PROSTAK CZWARTA CZĘŚĆ CYKLU CZŁOWIEK ZE SŁOWEM PRZEŁOŻYŁ MICHAŁ JAKUSZEWSKI WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA 2002 Jak ja teraz głos słyszę twój na nocnym szlaku Tak ongiś król i prostak słuchał twego pienia: Serce Ruty być może ten sam trel przenikał, Kiedy smutna w łzach stała wśród obcego zboża I tęskniąc za ojczyzną patrzała w jej stronę Ten sam być może trel odmykał Zaklęte wnęki, okna w groźnych wirach morza, Wśród piany, tam – gdzie kraje baśni zatracone. KEATS – Oda do słowika Przełożył Jerzy Pietrkiewicz ROZDZIAŁ I NA NIC ZMAGANIA 1 Spośród wszystkich miast Pandemii jedynie Piasta nie miała żadnych legend ani historii dotyczących jej założenia. Sama była legendą i tworzyła historię. Istniała zawsze. Była stolicą Imperium, Synonimem tego co najlepsze, Miastem Bogów. Niczym marmurowy rak rozciągała się wzdłuż brzegów Jeziora Centralnego. Ona jedna spośród miejsc zamieszkanych przez rodzaj ludzki nigdy nie zaznała plądrowania, gwałtów i zniszczeń wojennych. Zawsze kryła się bezpiecznie za mieczami swych legionów i czarami Czterech. Zdobiły ją łupy z tysiąca kampanii, a żywiły podatki ściągane z połowy świata. Miliony niewolników, o których nikt już nie pamiętał, umarły podczas jej budowy, bezcenne dzieła sztuki rozsypały się i zwietrzały doszczętnie w jej komnatach i ogrodach, by ustąpić miejsca następnym. Łączyła w sobie najlepsze i najgorsze własności setek miast stopione w jedno. Jej najwspanialsze aleje były wystarczająco szerokie, by cała centuria mogła nimi maszerować ramię przy ramieniu, a najmroczniejsze zaułki zaś były szczelinami, w których mogło bez śladu zniknąć pół legionu. Piasta była wspaniałością. Piasta była nędzą. Piasta skupiała w sobie całe piękno świata, ale można w niej było znaleźć i wszystkie jego występki. Jej bogactwa były niezliczone, podobnie jak jej mieszkańcy. Przez cały długi rok, na statkach i wozach, napływała żywność dla jej licznych gąb, a mimo to ludzie niskiego stanu cierpieli głód. Piasta eksportowała wojnę, prawa i niewiele poza tym, nie licząc ciał – zwłaszcza latem, gdy szalały różne postacie gorączki. Wprawdzie bogacze sprowadzali wino z odległych krain, lecz ich słudzy pili wodę z tych samych studni, co biedacy, i w ten sposób zarażali swych panów. Impowie chełpili się, że wszystkie drogi prowadzą do Piasty. W samym mieście najważniejsze ulice wiodły ku jego centrum, pięciu wzgórzom, pięciu pałacom. Zamki opiekunów – Czerwony, Biały, Złoty i Błękitny – były piękne, lecz złowieszcze. Tajemne miejsca zamaskowane i ufortyfikowane za pomocą czarów. Niewielu udawało się tam dobrowolnie. Wzrok każdego przyciągał największy i najwspanialszy, lśniący Opalowy Pałac imperatora, siedziba rządu i wszelkiej niemagicznej władzy. Tam właśnie docierały chwała i hołdy, petycje i ambasadorowie. Tam też, każdy w swoim czasie, trafiały wszystkie problemy świata. * * * W centrum Pandemii, myślał Shandie, znajduje się Imperium. W centrum Imperium leży Piasta. W centrum Piasty wznosi się Opalowy Pałac – choć nie jest to w pełni prawdą, gdyż leży zbyt blisko jeziora, aby naprawdę być w centrum – w centrum Opalowego Pałacu jest Rotunda Emine’a, a w centrum Rotundy Emine’a stoję ja. To również nie było w pełni prawdą, ponieważ dokładnie w środku wielkiej okrągłej komnaty znajdował się tron, on zaś stał o jeden stopień niżej, po prawej stronie dziadka. Nie wolno mu się ruszyć. Nawet palcem u ręki czy nogi. To była bardzo uroczysta ceremonia. Mamcia ostrzegała go, że Ythbane’owi zaczyna już brakować cierpliwości dla tego nieustannego wiercenia się podczas państwowych uroczystości. Twierdził on, że książęta muszą umieć zachowywać się z godnością, a nie krzywić się, szurać nogami i dłubać w nosie na stopniach tronu. Jeśli nie potrafił się nauczyć stać przez parę godzin, to całą resztę dnia nie będzie w stanie usiąść. Co prawda Shandie nigdy nie dłubał w nosie na stopniach tronu. Nie sądził też, aby naprawdę aż tak się wiercił, by ktokolwiek z audytorium zwrócił na to uwagę. Nie uważał, by zasłużył na kilka ostatnich lań, lecz Ythbane był innego zdania, a mamcia zawsze zgadzała się z tym, co mówił konsul, dziadek zaś nawet już nie wiedział, kim jest Shandie. Imperator siedział teraz na tronie, a więc znajdował się w centrum rotundy, pałacu, miasta, Imperium i świata. Sądząc po tym, jak oddychał, znowu zasnął. Mamcia była po jego drugiej stronie, również na pierwszym stopniu, lecz ona miała krzesło, na którym mogła spocząć. Shandie pamiętał, że kiedyś stał tu tata. Gdzie on się podział? Mamcia nigdy już o nim nie mówiła. Łatwiej byłoby nie ruszać się ani trochę, gdyby można było usiąść. Kolana Shandiego dygotały. Przez jego lewą rękę, którą cały czas. miał zgiętą, by podtrzymywać togę, przebiegały sprawiające katusze ogniste mrówki. Czy, gdyby ją opuścił, uznano by to za poruszenie? Ythbane zapewne i tak by go zbił. Shandiego bolało jeszcze po poprzednim razie. Dziadek prychał i sapał przez sen. Szczęściarz! Pewnego dnia ja zasiądę na tym tronie i będę imperatorem Emshandarem V. I wtedy zabiję Ythbane’a. To była cudowna myśl. Co jeszcze powinien zrobić imperator? Po pierwsze, kazać obić Ythbane’owi tyłek – tutaj, na podłodze rotundy, gdzie wciąż klęczał tłusty delegat recytujący swoje bzdury. Na oczach dworu i senatorów. Shandie poczuł, że ma ochotę się uśmiechnąć. Nie zrobił tego. A potem okazać miłosierdzie i ściąć mu głowę. Po drugie, zakazać noszenia tych niedorzecznie głupich tog! Dlaczego na oficjalne ceremonie trzeba było zakładać uroczysty strój dworski: togi i sandały? Przy żadnej innej okazji nikt ich nie nosił. Co było złego w rajtuzach, kubraku i butach? Albo nawet obcisłych spodniach, które były ostatnim szałem mody? Zwykli ludzie nigdy nie musieli ubierać się w te śmieszne, gryzące, niewygodne prześcieradła. Zwykli, normalni ludzie od tysięcy lat nie nosili podobnych rzeczy. Och, moja biedna ręka! Zakazać noszenia tog, to było pewne. A także urządzania tych okropnych uroczystych ceremonii! Po co zawracać sobie nimi głowę? Dziadek z pewnością ich nie chciał. Płakał, kiedy go przyprowadzili. Do tego hołdy urodzinowe dopiero się zaczęły. Będą się ciągnąć tygodniami. Co to za sposób na obchodzenie urodzin, nawet siedemdziesiątych piątych? Urodziny to był jeden dzień. To przecież znaczyło to słowo. Dzień urodzin! Dziesiąte urodziny Shandiego nastąpią za miesiąc. Miały trwać tylko jeden dzień. Także będą okropnie uroczyste, ale mamcia obiecała, że jeśli będzie grzeczny, pozwoli mu zaprosić też paru chłopaków. Toga była gorąca i ciężka. Przez okna wysokiej kopuły wpadał do środka słoneczny blask, rzucając cień u jego stóp. Nie powinien jednak spuszczać wzroku. Tłusty delegat skądś tam skończył wreszcie, jąkając się. Najwyraźniej czuł równie wielką ulgę, jak Shandie. Pochylił się, by położyć swą ofiarę obok pozostałych, po czym cofnął się o krok na rękach i kolanach i dotknął twarzą podłogi. Wszyscy spojrzeli na dziadka. Shandie zamarł bez ruchu. Nawet jego oczy znieruchomiały. Nie mrugaj, gdy Ythbane patrzy! Dziadek powinien teraz coś powiedzieć, ale Shandie usłyszał tylko kolejne ciche chrapniecie. Jako konsul, Ythbane stał najbliżej imperatora, na czele szeregu odzianych w togi ministrów. Shandie czuł, jak jego nienawistne oczy omiatają go w poszukiwaniu oznak wiercenia się, wbił jednak nieruchomo wzrok w pusty Biały Tron i wstrzymał oddech. Przez skórę pod czupryną przebiegły mu delikatne drżenia. Jeśli włosy staną mu dęba, to czy Ythbane uzna, że się wiercił? Konsul oznajmił głośno: – Jego Imperatorska Mość z radością przyjmuje pozdrowienia z wiernego miasta Shaldokan. Tłusty delegat sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Nagle jednak zdał sobie sprawę, że może zacząć się wycofywać. Trudno mu było podtrzymywać togę i jednocześnie czołgać się do tyłu. Zapewne nigdy w życiu nie nosił tego głupiego stroju. Teraz podniósł się, pokłonił i tak dalej... Główny herold z namaszczeniem sprawdził listę. – Czcigodny delegat z wiernego miasta Shalmik – oznajmił. Delegat okazał się delegatką, jedną z zaledwie dwóch kobiet przybyłych tego dnia. Była okropnie brzydka, lecz dziś hołd składały północne miasta, mogła więc mieć w żyłach trochę gobliniej krwi. Ostatnio bardzo wiele mówiono o goblinach, choć Shandie nie przypominał sobie, by wcześniej o nich wspominano. Wiosną horda małych, zielonych paskud wciągnęła w zasadzkę i zmasakrowała cztery kohorty legionistów dziadka, udających się z dyplomatyczną wizytą. Jeńców zamęczyli na śmierć! Marszałek Ithy obiecał Shandiemu, że surowo ukarze goblinów. Dwadzieścia cztery miasta przekazały już urodzinowe prezenty. Oznaczało to, że po tej kobiecie będą jeszcze cztery. Potem miano jeszcze złożyć jakąś petycję. Z tyłu czekał nordlandzki ambasador. Jotunn, rzecz jasna. Był stary, lecz nadal wyglądał na wystarczająco silnego, by w pojedynkę stawić czoło całej centurii. Zresztą możliwe, że jego włosy zawsze były tak jasne. Na pewno miał też te okropne niebieskie jotuńskie oczy. Mamcia nazywała ich brzydkimi, zbielałymi potworami. Impowie byli jedynymi naprawdę przystojnymi ludźmi. Rotunda Emine’a była bardzo duża. Shandie zastanawiał się, ilu ludzi mogłaby pomieścić. Gdyby jednak spytał o to nadwornego nauczyciela, ten kazałby mu samodzielnie porachować to na liczydle. Koła były trudne. Pomnożyć przez dwadzieścia dwa i podzielić przez siedem, czy na odwrót? Na krzesłach ustawionych w rzędzie pod północną ścianą spoczywało przynajmniej stu senatorów. Można ich było odróżnić od gości oraz innych notabli dzięki purpurowym obrąbkom tog. I wcale nie siedzieli spokojnie. Rozmawiali i czytali, a niektórzy drzemali, tak jak dziadek. Na krzesłach po stronie południowej zasiadali mniej ważni ludzie, wśród nich nawet nisko urodzeni. Oni byli spokojniejsi. Nie mógł jednak obrócić głowy, żeby sprawdzić, ilu ich jest. Emine II (ob.), imperator z Pierwszej Dynastii, legendarny twórca Protokołu (ob.), który poddał kontroli moce czarów, zakładając Radę Czterech Opiekunów (ob.), nadprzyrodzonych strażników Imperium... Bez polecenia nadwornego nauczyciela Shandie nauczył się na pamięć całej strony na temat Emine’a i wyrecytował ją mamci. Była zadowolona i dała mu ciastko. Wieczorem kazała mu powtórzyć wszystko Ythbane’owi. Nawet on pochwalił go i omal się nie uśmiechnął. Zawsze się cieszyli, kiedy dobrze sobie radził z książkami. Wojskowymi sprawami – takimi jak konie i miecze – nie wolno mu było się zajmować, choć tego naprawdę chciał, w przyszłości miał bowiem zamiar zostać imperatorem-wojownikiem, takim jak Agraine. Niemal w ogóle nie pozwalali mu już na dziecinne zabawy, wymagające towarzystwa innych chłopców, a uroczystych imprez nie znosił. Często dostawał po nich lanie – za to, że się wiercił. Mamcia mówiła, że to cena tytułu dziedzica, ale wszystko to był wymysł Ythbane’a. Klęcząca delegatka zapomniała tekstu. Przerwała. Zbladła. Jej skóra zrobiła się popielata. Shandiemu było jej żal. Zastanowił się, czy ojcowie miasta każą ją zbić, gdy wróci do domu, gdziekolwiek by to było. Cisza się przeciągała. Nikt nie chciał bądź też nie potrafił jej pomóc. Szereg ministrów zamarł nieruchomo. Wpatrywali się nad jej głową w stojących po drugiej stronie heroldów i sekretarzy. Jeszcze dalej stała wielka grupa delegatów, którzy wygłosili już swoje mowy. Sprawiali wrażenie, że czują wielką ulgę, iż nie jest to już ich problem. Nieliczni, którzy mieli owo zadanie jeszcze przed sobą, wyglądali na przerażonych. Kobieta zaczęła wszystko od początku, od pierwszego przyklęknięcia. Wytrajkotała tekst przenikliwym głosem. Zasiadający w wygodnych fotelach senatorzy nie zwracali na nią uwagi. Siedzenia dla widzów otaczały ich ze wszystkich stron, pomijając oczywiście cztery przejścia. Na środku zostawiono jednak mnóstwo miejsca. W centrum tej wielkiej okrągłej przestrzeni znajdowały się dwa, również okrągłe stopnie, na których spoczywał tron dziadka. Dzisiaj był dzień północy. Hołd składały miasta z tej strony świata i ku niej zwrócony był Opalowy Tron. W połowie drogi miedzy Shandiem a senatorami, na pojedynczym stopniu, wznosił się Biały Tron. To miejsce należało do opiekuna północy. Było jednak puste. Shandie nigdy nie widział żadnego z opiekunów. Niewielu ludzi ich widziało. Nikt nigdy nie chciał o nich mówić. Nawet dziadek. On jednak przynajmniej się ich nie bał. Był imperatorem, miał więc prawo ich wzywać. Pewnego dnia ja zostanę imperatorem. Będę używał tarczy Emine’a, by wzywać opiekunów. Nawet gdy dziadek jeszcze się nie zestarzał, nie bał się czarownicy i czarowników. Powtarzał, że Protokół mówi, iż nie wolno im go tknąć. Przeciwko Shandiemu również nikt nie mógł używać magii, ponieważ był on członkiem rodziny imperatora. Co prawda tytuł prawowitego następcy tronu nie był zbytnią pociechą w chwili, gdy opierał się pochylony na biurku Ythbane’a, ze ściągniętymi portkami. Każda magia byłaby lepsza od tego. Nieszczęsna kobieta skończyła wreszcie. Zwrócono oczy ku tronowi. Shandie ponownie wstrzymał oddech. Szpilki i igły wbijające się w lewe ramię sprawiły, że oczy zaszły mu łzami. Gdyby poruszył lekko palcami, bardzo powoli, z pewnością nikt tego nie zauważy i nie naskarży Ythbane’owi, że się wiercił? Konsul ponownie przemówił w imieniu dziadka. Kobieta oddaliła się pośpiesznie. Następny delegat zbliżył się i uklęknął. Jutro przyjdzie kolej na wschód. Pozdrowienia będą składać wschodnie miasta, a dziadek usiądzie z twarzą zwróconą w tę stronę, ku Złotemu Tronowi. Mamcia i Shandie też. Senatorzy zajmą wschodnie krzesła, zwracając twarze na zachód. Shandie zaczął się zastanawiać, w jaki sposób ustalają, który z nich ma przyjść którego dnia, gdyż siedzący nie stanowili pełnego składu senatu. Już niedługo. Okropnie trudno było powstrzymać drżenie kolan. Czuł w nich ból. Spróbował sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby czarownica północy pojawiła się nagle na Białym Tronie. Właściwie nie był on naprawdę biały. Wykonano go z kłów morsów. Jasna Woda była goblinką. Liczyła sobie kilkaset lat. Słyszał, jak ludzie szeptali, że może to ona napuściła goblinów na legionistów z Pondague, wiedział jednak, że tylko Wschód może oddziaływać na armię dziadka za pomocą magii. Jak to się nazywało? Widział to słowo w książce do historii. Pre-roga-tywa! Prerogatywa (ob.), cokolwiek mogło znaczyć (ob.). Prerogatywą Jasnej Wody byli nordlandzcy piraci. Było głupotą, że Protokół kazał goblince rządzić jotuńskimi marynarzami. Do Południa należały smoki, a do Zachodu pogoda. Gdyby Jasna Woda pojawiła się w komnacie, zapewne uczyniliby to też wszyscy pozostali czarownicy, każdy na własnym tronie: Olybino, Zinixo i Lith’rian, Imp, krasnolud i elf. To też była głupota. Protokół powinien nakazać, by wszyscy opiekunowie byli impami, celem należytej ochrony Imperium. Pewnego dnia, gdy Shandie zostanie Emshandarem V, będzie mógł przeczytać Protokół (ob.). Tylko imperatorom i opiekunom wolno było to robić. Niemniej żaden czarodziej nigdy nie zjawiłby się na podobnej do tej uroczystości, na której mózg warzył się z nudy. Skończyli! Następny herold rozwijał zwój. Ythbane skinął głową. – Jego Ekscelencja, ambasador Konfederacji Nordlandzkiej... Ambasador Krushjor ruszył naprzód zamaszystym krokiem niczym potężny biały niedźwiedź. Podążało za nim sześciu jotnarów. Wszyscy byli nadzy do pasa. Założyli hełmy, portki, ciężkie buciory i nic poza tym. Głupi barbarzyńcy popisujący się owłosionymi piersiami i muskularni! Całkiem jakby mówili: „Hej, popatrzcie na nasze mięśnie!”. Ambasadorowie byli jednymi ludźmi zwolnionymi z obowiązku noszenia ceremonialnych ubiorów dworskich. Pozwalano im na stroje narodowe. Niemniej wyglądało to głupio. Och, Święta Równowago! Shandie zdał sobie sprawę, że w tej chwili przydałyby mu się podobne mięśnie. Jego lewa ręka opadała w dół pod ciężarem wiszącego na niej trenu. Spróbował ją unieść, lecz nie dał rady. Nie chciała go słuchać. Była bezwładna. Ythbane nie mógł jednak jeszcze tego zauważyć. Gapił się na jotuńskiego ambasadora i musiał w tym celu odchylać głowę do tyłu. Konsul nie był wysoki jak na impa, a starszy mężczyzna był jotunnem przeciętnego wzrostu. Niektórzy ze stojących z tyłu młodszych jotnarów byli jeszcze roślejsi. Mieli krzaczaste, złote brody. I mięśnie! Shandie założyłby się, że mogliby podtrzymywać togę przez całe tygodnie, gdyby kiedykolwiek byli do tego zmuszeni. Mamcia nazywała jotnarów „krwiożerczymi potworami”. Senatorzy umilkli, całkiem jakby miało się zdarzyć coś bardziej interesującego niż... Bogowie! Tam, w tylnym szeregu. Jak mógł nie zauważyć jej wcześniej? Akurat na czas Shandie przypomniał sobie, by się nie ruszać. To była ciotka Oro. Między senatorami! Nie widział jej od wielu miesięcy. Wyjechała do Leesoft. Serce zabiło mu szybciej, lecz potem zwolniło ponownie. Chciał do niej podbiec lub przynajmniej uśmiechnąć się i pomachać ręką, lecz oczywiście nie wolno mu było się ruszyć. Uświadomił sobie, że mógł się odrobinę skrzywić, gdy ją zobaczył, ale Ythbane nadal patrzył na jotunna, więc nie było to ważne. Ciotka zrozumie, że Shandie musi na pierwszym miejscu stawiać obowiązek i nie może się wiercić na oficjalnych uroczystościach. Kto by pomyślał! Ciotka Oro wśród senatorów! Oczywiście jednak miała rangę senatorską, a nawet znacznie wyższą, jako że była imperialną księżną Oroseą. Przewyższała rangą nawet mamcię, która była tylko księżną Uomayą. Dlatego mogła siadać, gdzie tylko zechciała, Shandie jednak oczekiwałby, że zasiądzie na krześle stojącym na stopniach u stóp tronu, jak mamcia. Zastanowił się, kiedy wróciła na dwór. Nie słyszał na ten temat nawet szeptu, a bardzo dobrze potrafił wychwytywać plotki, ponieważ spędzał mnóstwo czasu z dorosłymi, którzy często zapominali o jego obecności. Z pewnością nie wróci do Leesoft, nie odwiedziwszy przedtem bratanka? Nie miałby nic przeciwko temu, by przytuliła go ciotka Oro. Nie byłoby to niemęskie, gdyby pozwolił, by uściskała go choć raz. Nie każdy przecież to robił. Właściwie to nikt. Oczywiście byłoby niemęskie, gdyby wspomniał o biciu. Wszyscy chłopcy dostawali lanie. Książęta byli wyjątkowi, musieli więc dostawać wyjątkowe. Tak powiedział ostatnim razem Ythbane. Miał to być żart. Dodał parę uderzeń, mówiąc, że Shandie zachował się bezczelnie, gdyż się nie roześmiał. Oczywiście gdyby ciotka Oro zadała mu jakieś pytania, musiałby powiedzieć jej prawdę, a jeśli nadal będzie utykał... – Sprawa Krasnegaru została rozstrzygnięta, podpisana i zamknięta! – wrzeszczał Ythbane. To był zły znak. Ostatnio konsul dużo krzyczał. Nigdy tego nie robił, nim dziadek się zestarzał. Krzyki nie miały mu jednak wiele pomóc w starciu z jotunnem. Gęsta srebrzysta broda rozstąpiła się, odsłaniając wielkie, żółte zęby. – Z całym szacunkiem, Eminencjo... – na jego twarzy nie było widać szacunku – ...dokument, który parafowaliśmy, był jedynie memorandum porozumienia. Od początku było wiadome, że musi go jeszcze zatwierdzić wiec jarlów. – A pan miał go przesłać... – Jest już w drodze do Nordlandu. Z całym szacunkiem przypominam jednak Waszej Eminencji, że Nordland leży w odległości wielu miesięcy drogi, a wiec zbiera się tylko raz do roku, w dniu przesilenia letniego. Ministrowie szeptali coś za plecami Ythbane’a. Sekretarze i heroldowie wiercili się i szurali nogami. Jotnarowie uśmiechali się głupkowato. Wydawało się, że Ythbane napęczniał. Był niewiarygodnie nadęty w swej todze o purpurowym obrąbku. – A więc traktat nie będzie ratyfikowany aż do przyszłego lata... – Czyż to nie oczywiste? – …ale do tej pory... – Nie! Dopóki wiadomość nie dotrze do Piasty! Czy zdaje pan sobie sprawę, że podróż w drugą stronę również potrwa miesiące? Stary, jasnoskóry mężczyzna uśmiechnął się szyderczo do konsula. Przybrał taką samą minę, z jaką Ythbane spojrzał na Shandiego, gdy ten omal nie zhańbił się chichotem. Gdyby to zrobił, konsul by go zabił. Ythbane odwrócił się i wymienił szeptem kilka słów z wielmożnym Humaisem i wielmożnym Hithirem, a także parą nowych doradców, których Shandie nie znał. Następnie ponownie zwrócił się ku ambasadorowi z twarzą tak ciemną, jak but pocztyliona. – Memorandum było sformułowane jednoznacznie. Do chwili gdy decyzja wiecu zostanie przekazana radzie Jego Imperatorskiej Mości, obie strony będą postępować tak, jakby porozumienie ratyfikowano jako formalny traktat. Król pozostanie w... – Król? – Och... jak on się nazywa? Były diuk Kinvale! – warknął Ythbane. Ostatnio ciągle się wściekał i... O nie! Odrętwiała ręka Shandiego opadała tak nisko, że tren togi zaczaj się z niej ześlizgiwać. Boże Dzieci! Czego się tym razem dopuścił? – ... i mieliście mianować tymczasowego wice króla, z zastrzeżeniem, że... Konsul był coraz bardziej rozjuszony i przemawiał coraz głośniej. Po czymś takim będzie zły przez wiele dni. Shandie pragnął ziewnąć. Toga z niego spadała. Bardzo chciało mu się też siku. Nie interesował go zbytnio Krasnegar. Podsłuchał kilka szeptów mówiących, że go sprzedano, że rada zgodziła się na triumf na papierze i oddała królestwo jotnarom. Jeśli faktycznie tak było, Shandie odbierze je, kiedy dorośnie i zostanie imperatorem-wojownikiem. W tej chwili jednak był zbyt zmęczony, by go to obchodziło. Kolejna fałda ześliznęła się z jego ręki. Ythbane skończył. To, co powiedział, nie zrobiło wrażenia na wielkim, jasnowłosym niedźwiedziu. – Jak panu wiadomo, Eminencjo, jestem ambasadorem, nie pełnomocnikiem. Nigdy nie utrzymywałem, że jestem władny zlekceważyć osobiste uprawnienia jarla w tej sprawie. W gruncie rzeczy, jeśli zdecyduje on obstawać przy swych pretensjach, wiec uzna go za króla Krasnegaru. Jarlowie nigdy nie pogwałciliby przywilejów jednego spośród siebie – popatrzył wokół, na swych towarzyszy, którzy uśmiechnęli się. – A przynajmniej nie jego! – dodał. – Kalkor to morderca, gwałciciel, barba... Tym razem nadął się ambasador. Osiągnął znacznie lepszy efekt, niż udało się to Ythbane’owi. Podszedł bliżej. Jego jasna twarz poczerwieniała złowieszczo. – Czy mam powtórzyć pańskie słowa jarlowi jako oficjalne stanowisko Imperium, czy też jest to pana prywatna opinia? Jego wrzask poniósł się echem aż pod kopułę. Ythbane cofnął się o krok. Ministrowie wymienili zaniepokojone spojrzenia. Jotuńscy pachołkowie uśmiechnęli się raz jeszcze. – Słucham? – ryknął ambasador, nadal domagając się odpowiedzi. – Co to za ksyki? – odezwał się nowy głos. Shandie podskoczył w górę i rozejrzał się wokół, zanim zdążył się opanować. Dziadek nie spał! Osunął się niezgrabnie na tronie, ale nie spał. Jego prawe oko było otwarte, a lewe jak zawsze na wpół zamknięte. Ślinił się, też nic nowego, lecz najwyraźniej był to jeden z jego dobrych momentów. Shandie się cieszył, strasznie się cieszył! Zdarzały się teraz tak rzadko! To było całkiem tak, jakby staruszek wyjechał daleko, zupełnie jak ciotka Oro. Shandie poczuł przyjemne ciepło, widząc, że wrócił, choć miało to trwać tylko kilka minut. Dziadek go zauważył! Uśmiechnął się do niego. – Toga ci się rozwiązała, zołniezu – powiedział cicho. Uśmiechał się i wcale nie był zły! Shandie musiał się teraz poruszyć, by wykonać imperatorski rozkaz, bez względu na to, czy podobało się to Ythbane’owi. Podniósł szybko prawą ręką obsunięte fałdy, ułożył je sobie na lewym ramieniu, uniósł z powrotem bezużyteczną kończynę i zatrzymał ją bez ruchu. Toga zmiętosiła się okropnie, ale na to nie mógł nic poradzić. Uśmiechnął się przelotnie do dziadka na znak wdzięczności, po czym odwrócił się i ponownie znieruchomiał jak kamienna kolumna, wbijając wzrok w Biały Tron. Szkoda, że nie miał pretekstu, by poruszyć choć odrobinę stopami. Ythbane przyszedł do siebie po chwili zaskoczenia. Pokłonił się przed tronem. – Dysputa o sprawie Krasnegaru, Wasza Imperatorska Mość. – Myślałem, że to już załatwione? Głos dziadka był ostatnio bardzo niewyraźny i cichy, lecz jego słowa w widoczny sposób wstrząsnęły dworzanami. Najwyraźniej nadal rozumiał więcej, niż im się zdawało. – Opinia ambasadora Krushjora na temat konkordatu... – Memorandum! – ryknął ambasador. – Cego on chce? – wymamrotał imperator. Ythbane spojrzał na niego wilkiem. – Żąda listu żelaznego dla jarla Kalkora, by mógł on przybyć do Piasty i osobiście prowadzić negocjacje w sprawie... – ... ma najlepsze prawa do tronu Krasn... – ryknął Krushjor, znacznie głośniej niż konsul. – ... pali i rabuje... – ... jarl Garku i szanowany... – ... jeśli kiedykolwiek odważy się pokazać... Wtem... zapadła cisza. Wszyscy wpatrywali się w tron, za lewe ramię Shandiego. Jeśli nie były to czary, dziadek musiał wykonać jakiś gest. – Kalkor? – wyszeptał stary, zmęczony głos. – Tak, Najjaśniejszy Panie! Ten sam krwiożerczy pirat, który już od miesięcy morduje i łupi po całych Morzach Letnich. Jak Wasza Imperatorska Mość sobie przypomina, całkowicie zreorganizowano z tego powodu Południowe Dowództwo Floty, ale było już za późno, by uniemożliwić temu Kalkorowi ucieczkę na zachód, przez Kanał Zguby. Złupił trzy miasta w Zatoce Krala, a teraz najwyraźniej przebywa w Utnie bądź niedaleko od niego. Ma czelność proponować, że pożegluje swym osławionym statkiem-orką w górę rzeki Ambry, aż na Jezioro Centralne! Ministrowie i sekretarze pokręcili głowami na znak niedowierzania. Senatorzy zamruczeli z oburzenia. Shandie czytał o tym w książce od geografii nie dalej jak wczoraj: archipelag Nogidów i straszliwi ludojadowie (ob.) i Góry Rozległe i trollowie... – Jeszcze gorzej! – dodał głośno Ythbane. – Ten notoryczny pirat żąda, by uznano go za suwerennego władcę Garku, całkiem jakby było to niezależne państwo, by mógł prowadzić w sprawie Krasnegaru bezpośrednie negocjacje z Waszą Imperatorska Mością. Domaga się też listu żelaznego dla... – Zgadzam się! Ythbane’a zatkało. Wybałuszył oczy. – Najjaśniejszy Panie? – zapytał z niedowierzaniem. – Jeśli będzie siedział gzecnie tutaj, nie będzie plądrował gdzie indziej. Zapadła długa, wywołana szokiem cisza. Konsul pokłonił się. – Jak Wasza Imperatorska Mość rozkaże. Senatorzy wytrzeszczyli wściekle oczy. – Kiedy odpłynie, zawiadomcie flotę – dodał zmęczonym głosem dziadek. Na twarzach ministrów, sekretarzy i heroldów wykwitły uśmiechy. Fale uciechy przemknęły przez senatorskie szeregi. Jotnarowie skrzywili gniewnie twarze. Nawet Ythbane zademonstrował na chwilę swój uśmiech, który nie przypominał żadnego innego. Shandie usłyszał, że dziadek wydał z siebie jakiś jęk. Rozpaczliwie pragnął odwrócić się i spojrzeć na niego, lecz się nie odważył. Poza tym nagle zaczęło mu się strasznie kotłować w żołądku. Do tego dziwnie dzwoniło mu w głowie. – List żelazny dla jarla Kalkora i ilu ludzi, ambasadorze? – zapytał konsul z lodowatą uprzejmością. – Czterdziestu pięciu jotnarów i jednego goblina. Ythbane odwrócił się już, by wydać rozkazy, nagle jednak zwrócił się ponownie w stronę Krushjora. – Goblina? Dziadek znowu zaczął chrapać. Słońce świeciło coraz słabiej. – Goblina – powtórzył ambasador. – Mężczyzny, najwyraźniej. – Po co mu goblin? – Nie mam pojęcia. Może gdzieś go zagarnął? Niech pan go spyta. Ja nie mam zamiaru! W swym piśmie jednak podkreślał bardzo zdecydowanie, że przywiezie ze sobą do Piasty goblina. Dzwonienie w uszach Shandiego przerodziło się nagle w ryk. Stopień zakołysał się pod jego stopami. Chłopiec zachwiał się na nogach. Usłyszał własny krzyk. Gdy padał na twarz, ostatnią rzeczą, którą zobaczył, były obserwujące go ciemne oczy Ythbane’a. 2 Daleko, bardzo daleko na wschodzie, wieczór nadciągał już nad Arakkaran, białe żagle nadal jednak pstrzyły wielką, błękitną zatokę, a bazary były zatłoczone. Palmy tańczyły w podmuchach ciepłych, słonych wiatrów – wiatrów, które wzdłuż cuchnących zaułków wnosiły przez okna odór łajna i nawozu oraz rozsiewały woń piżma, korzeni i gardenii. Przez cały dzień, jak zwykle, na statkach i na wielbłądach, na mułach i wozach, do wspaniałego miasta napływało bogactwo całego kraju. Jotuńscy marynarze mozolili się w porcie, podczas gdy w innych miejscach pracowali nieliczni przedstawiciele pozostałych ras: impijscy kupcy, krasnoludzcy rzemieślnicy, elfi artyści, syrenie kurtyzany oraz gnomi czyściciele. Przybyszów było jednak niewielu w porównaniu z tłumami tubylców. Dżinnowie, wysocy i rumiani, odziani z reguły w fałdziste szaty, jak zwykle spierali się i plotkowali w swym ochrypłym zarkańskim dialekcie; targowali się i kłócili, śmiali się i kochali, tak jak wszyscy ludzie. A jeśli nawet kłamali i oszukiwali trochę częściej niż pozostali, to, cóż, każdy, kto nie znał zasad, musiał być cudzoziemcem, czym więc się przejmować? W najwyższym punkcie miasta wznosił się pałac sułtana, miejsce o legendarnym pięknie i mrożącej krew w żyłach sławie. Tam, na ocienionym balkonie, księżna Kadolan z Krasnegaru popadała cicho w obłęd. Upłynęły już niemal dwa dni od chwili, gdy jej bratanica wyszła za sułtana, a Kadolan nie dostała od niej żadnej wiadomości. Inosolan mogłaby równie dobrze zniknąć ze świata. Oczywiście należało oczekiwać, że para nowożeńców będzie strzec swej prywatności, lecz ta absolutna cisza była złowieszcza i niepokojąca. Inosolan nigdy dobrowolnie nie potraktowałaby ciotki w ten sposób. Kadolan była więźniem, chociaż nikt tak jej nie nazywał. Na swe pytania nie uzyskiwała odpowiedzi. Drzwi były zamknięte i strzeżone. Usługiwały jej małomówne nieznajome. Nie mogła twierdzić, by miała w Arakkaranie przyjaciół, pozyskała jednak wśród tutejszych dam sporo znajomych, osób, do których mogła zwracać się po imieniu, pić z nimi herbatę i gawędzić, spędzić miło godzinę albo dwie. Pytała o wiele z nich, lecz bez rezultatu. Szczególnie natarczywie dopytywała się o panią Zanę. Przeczucie mówiło jej, że nie znajdzie nikogo poza nią jedną, kto wysłuchałby jej z większym zrozumieniem. Niemniej nawet Zana nie odpowiedziała na jej listy. Coś tu było straszliwie nie tak. W zasadzie wszyscy w pałacu powinni się weselić, wszak należało uczcić nie tylko królewski ślub i nową sułtankę Inosolan, lecz również śmierć Rashy. Arakkaran uwolnił się od czarodziejki, która praktycznie władała nim przez ponad rok. Powinien być to powód do radości, lecz zamiast niej powietrze wypełniały miazmaty strachu sączące się z marmurów i dachówek, przesłaniające okrutny blask słońca. Chodząc w kółko, Kadolan powtarzała sobie raz za razem, że wszystko to z pewnością wytwór wyobraźni, lecz nieustępliwy głos wewnętrzny szeptał, że przecież nigdy nie miała skłonności do podobnych makabrycznych podejrzeń. Choć nikt oprócz mieszkańców Krasnegaru – a spośród nich niewielu – nie mógł o tym wiedzieć, miała prawie siedemdziesiąt lat. Po tak długim życiu powinna zaufać swym instynktom, a one właśnie ostrzegały ją głośno, że coś tu bardzo, ale to bardzo nie gra. Rozstała się z Inosolan pod drzwiami sułtańskich apartamentów. Od owej chwili upłynęły dwie noce i dwa dni. Dni były trudne, wypełnione gorzką samotnością i niepokojem. Noce były gorsze. Dręczyły ją sny o straszliwym końcu Rashy. Głupia, nieopisanie głupia kobieta! Raz za razem Kadolan budziły koszmary o tym okropnym, płonącym szkielecie, tym przeraźliwym, tragicznym trupie wznoszącym ramiona ku niebiosom w ostatnim, rozdzierającym krzyku o MIŁOŚCI! – po to, by zniknąć w ostatnim ryku płomieni. Cztery słowa mocy czyniły człowieka czarodziejem. Pięć słów zabijało. Pan Rap wyszeptał słowo do ucha Rashy i pochłonęły ją płomienie. Balkon był wysoki. Ponad dachami i krużgankami Kadolan widziała w oddali jeden z wielkich dziedzińców. Przez cały dzień ubrani w brązowe stroje strażnicy chodzili po nim w różne strony, eskortując odzianych w zielone szaty książąt bądź rzadziej grupy spowitych w czerń kobiet. Czasem paradowali tam jeźdźcy, byli jednak zbyt daleko, by mogła dostrzec szczegóły, lecz coś w ich ruchach mówiło jej, że są równie zaniepokojeni, jak ona. Popełniła błąd. Podobnie jak Inosolan. Bóg nakazali Inosolan, by zaufała miłości, a ona uznała, że znaczyło to, iż musi zaufać miłości Azaka, że z czasem nauczy się odwzajemniać uczucia olbrzymiego barbarzyńcy, którego poślubiła. I wtedy, za późno... Był tylko chłopcem stajennym. Kadolan nigdy nie spotkała go przed tą ostatnią nocą w Krasnegarze. Nie zamieniła z nim bezpośrednio ani słowa. Nie znała go. Nikt go nie znał. Był tylko chłopcem stajennym! Nie był przystojny ani czarujący, wykształcony ani kulturalny. Zwykły pachołek z pałacowych stajni. Ocalił jednak Inosolan przed podstępnym Andorem, a gdy czarodziejka uprowadziła Inosolan, krzyknął: „Już idę!”. Skąd mogły wiedzieć? W pół roku pokonał całą Pandemię, przedarł się przez zmasowaną straż rodzicieli i usunął czarodziejkę, powtarzając jej jedno ze swych dwóch słów mocy – choć być może nie planował tak strasznego końca. Bóg nie mówili o Azaku. Mówili o chłopcu stajennym, przyjacielu z lat dzieciństwa. Wszystko to było teraz zupełnie oczywiste. Za późno. A ten chłopak... mężczyzna... Rap? W najlepszym wypadku siedział zakuty w łańcuchy w jakimś okropnym lochu, narażony na wściekłość zazdrosnego sułtana. W najgorszym wypadku był już martwy, choć Kadolan obawiała się, że śmierć mogłaby nie być najstraszniejszym losem. Już tamtej ostatniej, okropnej nocy w Krasnegarze powinna była zdać sobie sprawę, że chłopiec stajenny znający słowo mocy nie mógł być zwyczajnym parobkiem. Podczas swych podróży poznał gdzieś drugie i został adeptem, nadczłowiekiem. Było to samo w sobie zdumiewającym osiągnięciem, lecz dwa słowa nie mogły go teraz ocalić. W te i w tamtą... w te i w tamtą... Kadolan nie przestawała chodzić w kółko. Była opiekunką i doradczynią Inosolan. Powinna była udzielić jej lepszych rad. Przypomniała sobie, że próbowała. W przeciwieństwie do Inosolan była skłonna zaufać Rashy. Czy sprawy mogłyby się wtedy potoczyć lepiej? Któż potrafiłby to teraz odgadnąć? Ostrzegała przed ucieczką na pustynię, która zakończyła się sromotną klęską i przymusowym powrotem. Nie była jednak wystarczająco nieustępliwa. To sprawiło, że Inosolan została skazana na dożywotnią niewolę w haremie i rodzenie synów w obcym kraju. Jej królestwo było stracone. Imperium i opiekunowie oddali je pod niełaskawe panowanie nordlandzkich jarlów. A młody Rap nie żył, bądź był umierający. Poczucie winy z tego powodu dręczyło Kadolan bardziej niż cokolwiek innego. Miłość czy zwykła wierność, żadna z nich nie powinna się spotkać z tak okrutną odpłatą. Nigdy nie pokładała zbytniej wiary w magii. Wiedziała też, że nie jest osobą obdarzoną wielką wyobraźnią. Nigdy nie wierzyła do końca w nadprzyrodzone moce. Nawet wtedy, gdy wyczuła śmierć matki Inosolan i błyskawicznie wróciła do Krasnegaru. Uciekła z Kinvale, uprzedzając o swym wyjeździe z tylko trzydniowym wyprzedzeniem, by złapać ostatni statek przed nadejściem zimy. Patrząc wstecz, przeczucie to było cudem, lecz mimo to nie chciała uwierzyć i nigdy nic nikomu nie powiedziała. Holindarn dal się przekonać, że jej przybycie było jedynie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, Inosolan zaś była za młoda, by w ogóle się nad tym zastanawiać. Promienie zachodzącego słońca sprawiły, że na balkonie zrobiło się nieznośnie gorąco. Chwiejąc się na nogach ze zmęczenia spowodowanego nieustannym dreptaniem w kółko, Kadolan weszła do pokoju i osunęła się na wyściełany fotel. Zważywszy na standard pałacu przydzielenie jej tego apartamentu można by uznać za obelgę – stary i obskurny, absurdalnie zatłoczony brzydkimi rzeźbami w stylu Czternastej Dynastii, które z pewnością były łupami z jakiejś dawno zapomnianej kampanii. Wyglądało to niemal tak, jakby zamknięto ją w celi, dopóki ktoś nie zdecyduje, co z nią zrobić. Dlaczego, och dlaczego, Inosolan nie odpowiadała na jej listy? Czy w ogóle do niej dotarły? 3 Niżej na stoku, w samym środku miasta, chłodne, niebieskie wieczorne cienie padały na błyszczący jak klejnoty ogród szejka Elkaratha. W powietrzu wyczuwało się woń jaśminu i mimozy. Mrugały pierwsze gwiazdy, szemrały fontanny. Pan Skarash był już wyraźnie podpity. Sięgnął po butelkę wina i przekonał się, że jest pusta. Cisnął ją w krzewy hibiskusa. Ile już ich opróżnił? Co to za różnica? Cóż znaczył koszt kilku butelek wobec zysków, jakie mogła przynieść wielka spółka handlowa? Podobne okazje trafiały się w życiu kupca niezwykle rzadko. Dziadek będzie z niego bardzo dumny. Oczywiście szczegóły były jeszcze nieco niejasne i do tego niesłychanie skomplikowane. Rankiem, gdy obie strony dojdą już do siebie, trzeba będzie bardzo uważnie dopracować sprawę, nie było jednak wątpliwości, że dzisiejsza zabawa przyniesie w przyszłości olbrzymie bogactwa domowi Elkaratha. Będzie to pierwszy sukces w bardzo długiej i udanej karierze Skarasha. Ryknął głośno na jednego ze swych kuzynów, każąc mu przynieść więcej wina. Popatrzył zamglonymi oczyma na towarzysza pijatyki. – Czy powiedział pan „wyłączna koncesja”? – Bezwzględnie – odparł gość. – Imperialny dwór woli prowadzić interesy z jednym tylko dostawcą danego artykułu albo nawet kilku artykułów. Rozumie pan, to pozwala zaoszczędzić na zbytecznej księgowości. Skarash skinął głową z mądrą miną, czknął i raz jeszcze zażądał wina. Jak roztropnie postąpił dziadek, powierzając mu sprawy do czasu swego powrotu! – Ile artyty... kułów ma pan na myśli? – Wiele! Ale dość już tych nudnych interesów. Pomówmy o przyjemniejszych sprawach. Jak rozumiem, dopiero niedawno wrócił pan z Ullacarnu? – To abszolutna prawda. Szkąd pan to wie? – Tym samym statkiem co sułtan? Skarash ponownie skinął głową, gdy zawoalowana dziewczyna – być może kuzynka jednej z jego sióstr – wypadła z domu, dźwigając nowe butle. – Z Ullacarnu? – dopytywał się nieznajomy z uśmiechem na ustach. Jak na impa był nadzwyczaj przystojny. Bardzo kulturalny i sympatyczny. Miał też wytworny akcent wywodzącego się z wyższych sfer mieszkańca Piasty. Skarash uważnie słuchał jego gładko brzmiących samogłosek... ale od pewnego czasu przestał. – Tak jeszt – zaczął nagle wyjaśniać. – Udałem się tam prostą drogą. Na wielbłądach. Co prawda my, kupcy, nigdy nie wędrujemy prostą drogą, rozumie pan... rozumie... dlatego, że z niej zbaczamy. Zgadza się? – Oczywiście – nieznajomy wyraził potwierdzenie kolejnym ujmującym uśmiechem. – A sułtan? – Sułtan i dziadek dokonali małego objazdu. – Objazdu? – Przez Thume! – Nie! Przeklętą Krainę? Teraz naprawdę mnie pan zaintrygował! W chwile później Skarash znalazł czas, by zastanowić się, czy mądrze postąpił wspominając, że dziadek jest magiem, a teraz został czcicielem samego czarownika Olybina. Imp jednak nalał więcej wina i wzniósł toast czy dwa. Konwersacja ciągnęła się dalej bez istotnych przerw. Głosy brzmiały jednostajnie. Owady brzęczały. – Ale jak u licha nawet mag mógł ich wytropić na takim pustkowiu? – Ach! – odparł Skarash tajemniczym tonem. Naprawdę powinien kazać przynieść trochę jedzenia, które by wchłonęło cały ten trunek chlupiący w jego wnętrznościach. Dżinnowie słynęli z tego, że są wrażliwi na alkohol, z tego właśnie powodu na ogół go unikali. Skarash zazwyczaj też nie nadużywał. – No więc, widzi pan, czarodziejka dała dziadkowi urządzenie wykrywające użycie magii... 4 Ciociu? Kadolan podniosła powieki. W pokoju było ciemno. Głowa ją bolała, a paskudny posmak w ustach mówił jej, że z pewnością zasnęła. Wtem w świetle księżyca dostrzegła zawoalowaną postać stojącą obok. – Inos! – Nie wstawaj... Kadolan jednak dźwignęła się na nogi i wyciągnęła ręce. Objęły się i uściskały. – Och, Inos, moja droga! Tak się... hm... niepokoiłam! Czy dobrze się czujesz? – Czy dobrze się czuję? Oczywiście, ciociu! – Inosolan wyrwała się z jej objęć i zwróciła w stronę okna. – Oczywiście, że dobrze! Jestem najbardziej umiłowaną i najściślej strzeżoną kobietą w Arakkaranie. Może nawet w całym Zarku. Jak mogłabym czuć się źle? Jej ton złamał serce Kadolan. Ruszyła w stronę bratanicy, lecz jej dotyk sprawił, że Inosolan się odsunęła. – Dlaczego jesteś sama i śpisz w fotelu, ciociu? Czy jadłaś dziś kolację? – Opowiedz mi, moja droga! – Co ci mam opowiedzieć? – Wszystko! – Doprawdy! Chcesz poznać szczegóły mojej nocy poślubnej? Kadolan przełknęła ślinę. – Tak, myślę, że chyba chcę – odparła. Inosolan odwróciła się powoli w jej stronę. Od stóp do głów spowijał ją jakiś ciągnący się po podłodze biały materiał. Widać było tylko jej oczy. – Ależ ciociu! To raczej nie jest pytanie godne damy. – Nie żartuj, Inos. Coś tu jest nie w porządku. – Jacyś intruzi wdzierają się do pałacu. Zabijają strażników. – Inos, proszę cię! – Jest jeszcze Rap. Siedzi w więzieniu. – To prawda. – Przeze mnie. To niesprawiedliwe, żeby wierny przyjaciel cierpiał dlatego, że próbował mi pomóc. – Po kilku dniach, gdy sułtan ochłonie z gniewu... Inosolan załamała ręce. – Ale czy mamy kilka dni? – jej głos zadrżał, po czym uspokoił się. – Co z nim robią, ciociu? Czy wiesz? – Nie, moja droga. Chociaż pytałam. – Ja nie ośmielę się pytać. Azak obiecał, że nie będzie już przelewu krwi, ale jest obłąkańczo zazdrosny. Nie wiedziałam dotąd, co oznacza to wyrażenie. To frazes, prawda? Obłąkańczo zazdrosny? W jego przypadku to szczera prawda. Zabrania mi nawet myśleć o innym mężczyźnie. Gdybym ponownie wstawiła się za Rapem, przyspieszyłabym jego zgubę. A to, co uczynił w Wielkiej Komnacie... – Zrobimy, co będziemy mogły, moja droga. – Obawiam się, że to niewiele. Zapadła cisza. Wpatrywały się w siebie we wpadającym przez okna rozproszonym świetle księżyca. Kadolan słyszała bicie własnego serca. – Jest jeszcze coś więcej, prawda? – zapytała. Inosolan skinęła głową. – Nigdy nie potrafiłam cię oszukać. Uniosła rękę i zdjęła kwef. O Bogowie! Kadolan zamknęła oczy. Nie! Nie! – Rasha umarła za wcześnie – stwierdziła Inosolan. – Nie zdjęła klątwy! – Nie, nie zdjęła. Zapowiedziała, że to zrobi, ale nie zdążyła się za to zabrać. Miał zamiar mnie pocałować. Nawet w tym widmowym blasku znaki były wyraźnie widoczne. Dwa palce na jednym policzku... ślad kciuka na drugim. I broda! Spalona do żywego mięsa. Jakże kruchą rzeczą była uroda. Jak ulotną! Teraz przepadła. Przepadła! Ohydne, pokryte strupami rany! Wstrząśnięta, oszołomiona Kade zachwiała się i osunęła na krzesło. Gapiła się na Inosolan z drżącą, bezsilną grozą. – Ból da się wytrzymać – zapewniała dziewczyna. – Mogę z nim żyć. Ale małżeństwo... O Bogowie! Małżeństwo? – Nadal nie może dotknąć kobiety – mówiła z goryczą Inosolan. – Nawet własnej żony. Kade wydało się, że komnatę zasnuła gęsta mgła. Nie była pewna, czy oznacza to, że za chwilę zemdleje, czy też po prostu oczy zaszły jej łzami. – Co możemy zrobić? Nawet jej się nie śniło, że sytuacja może się jeszcze pogorszyć, niemniej tak właśnie się stało. Inosolan skazana na nieskonsumowane małżeństwo i utratę nawet jednostronnej miłości Azaka, gdyż z pewnością zwróci się on przeciw kobiecie, której pożądał i której nie mógł posiąść. – Zostało nam tylko jedno – odparła Inosolan, daremnie usiłując nadać swemu głosowi spokojne brzmienie. – To, co próbowaliśmy uczynić wcześniej. Musimy poszukać nadprzyrodzonej pomocy. – Pana Rapa? – Nie, nie! On jest tylko adeptem. Potrzeba będzie pełnego czarodzieja, by zlikwidować zaklęcie. – Czarodzieja? Kade była zbyt przerażona, by myśleć jak należy. – Czterech. Opiekunów. Klątwa rzucona na monarchę jest sprawą polityczną, powinni więc być skłonni ją usunąć. Mam nadzieję, że uleczą też moją twarz. Kade zaczerpnęła kilka głębokich oddechów, lecz jej mózg nadal był martwy jak kamienie brukowe. – Cóż, zawsze lubiłam morskie podróże, a szansa, by wreszcie zobaczyć Piastę... – Nie. – Nie? – Nie pojedziesz z nami. On nie chce się na to zgodzić. Przyszłam się pożegnać, ciociu. Niech cię Bogowie błogosławią – zwykle melodyjny głos był płaski i lodowaty jak staw zimą. – I... i dziękuję ci za wszystko. – Ale kiedy? Gdzieś zaskrzypiały drzwi. Rozległ się powolny stukot butów uderzających o posadzkę korytarza. Kade spróbowała się podnieść, lecz nadaremnie. Inosolan podeszła do niej i nachyliła się, by pocałować ją w policzek. – Upłynie kilka dni, nim dwór zda sobie sprawę, że go nie ma – wyszeptała szybko. – Oficjalnie wyruszamy w podróż po kraju. Ta wersja utrzyma się przez tydzień lub dwa. Potem... cóż, wszystko jest w rękach Bogów. Jest też oczywiście książę Kar, który obejmie tu rządy. Piasta? – Nie możesz w Piaście chodzić z zasłoniętą twarzą! – Muszę! O Święta Równowago! Niech Dobro ma nas w swej opiece. Inosolan straciła wszystko, nawet urodę. Kroki dotarły już niemal do drzwi. Tylko jeden mężczyzna miał nieograniczone prawo wstępu do wszystkich pokojów pałacu. – Pamiętaj o Rapie – wydyszała Inosolan. – Zrób, co tylko zdołasz. Jestem pewna, że po odjeździe Azaka będzie bezpieczny. Wsiądziemy na szybki statek – dodała odrobinę głośniej – który kieruje się na zachód. Kareta już czeka. Azak sądzi, że zdążymy dotrzeć do Qoble tuż przed zamknięciem przełęczy. Życz mi szczęścia, ciociu. Czyż życzysz nam szczęścia? – Ale wojna? – krzyknęła Kadolan. – Czy Imperium nie koncentruje wojsk w Ullacarnie? Szykowała się inwazja na Zark. Dżinnijski sułtan podróżujący do nieprzyjacielskiej stolicy... – To kolejne ryzyko, które musimy podjąć – odparła radosnym tonem Inosolan. – Czeka nas nadzwyczaj interesująca podróż. Niech Bogowie będą z tobą, ciociu. Nic nam się nie stanie. Wrócimy wiosną – mój mąż i ja... Uważaj na siebie. Drzwi otworzyły się. Stanął w nich wysoki cień, na którym blado lśniły klejnoty. – Niech Bogowie będą z wami – powiedziała Kade. Patrzyła, jak Inosolan odpływa w milczeniu niczym widmo, oddalając się za Azakiem w mrok. 5 Bez względu na to, jak dobrze bawił się Andor w ogrodzie szejka, w obskurnych pomieszczeniach kuchennych zbudowanej bez jakiegokolwiek sensownego planu posiadłości krzesła były twarde, a gorące powietrze przesycała woń starych, zjełczałych potraw. Komary i ćmy wirowały wokół cuchnących lamp i urządzały wyścigi po niskim stropie. Gathmor przełożył skrzyżowane w kostkach nogi i oparł się wygodnie. Gruby dżinn siedzący po drugiej stronie stołu spojrzał na niego przelotnie spode łba, po czym wrócił do drapania się pod pachami. Przez cały wieczór nie odezwał się do gościa ani słowem. Gathmor nie miał nic przeciwko temu. Sądząc po zapachu, ten głąb musiał być z zawodu poganiaczem wielbłądów. Teraz używano go jako psa łańcuchowego, który miał dopilnować, by jotunn zachowywał się grzecznie. Gathmor chętnie by zobaczył, jak próbuje wywiązać się z tego zadania. Podczas długiego oczekiwania zauważył wielu innych, którzy przemykali przez pomywalnię. Z radością zmierzyłby się z dowolnymi dwoma spośród nich. Z drugiej strony, kobiety... Nawet spowite jak trupy poruszały się niczym elfki. We wszystkich tych zasłonach i wirowaniu tkaniny towarzyszącym ich ruchom, gdy śpieszyły wykonać polecenia swego pana, było też coś prowokującego. Naprawdę pobudzało to wyobraźnię mężczyzny. Sprawiało, że Gathmor obserwował poruszenia fałdów w poszukiwaniu wskazówek, jak wiele się pod nimi kryje i w jakich miejscach. Płomiennie czerwone oczy... Ostatecznie Wanmie na pewno zginęła w masakrze, którą urządził Kalkor, i pod pewnymi względami zaczynało mu się wydawać, że upłynęło już wiele czasu. Pod pewnymi względami. Co prawda, nie miałaby mu za złe, jeśli od czasu do czasu skosztowałby kąska albo i dwóch z innego stołu, gdyby kiedykolwiek miał na to ochotę. Czuł wielką pokusę, by spróbować przemówić do następnej zawoalowanej dziewczyny, która się pojawi, i to nie tylko po to, by sprowokować poganiacza wielbłądów. Miał już nudy po dziurki w nosie. Siedział w tej nędznej norze od czterech czy pięciu godzin. Przedtem były dwa dni bezowocnych rozmów i sporów, a przede wszystkim czekania. Na Thinala bądź na Darada. A teraz na Andora. Albo odgrywanie roli zwykłego tragarza. Czasami człowiek robił dla towarzysza z załogi rzeczy, których nawet by mu się nie śniło zrobić dla siebie. Przez drzwi głowę wetknął rosły młodzieniec. – Hej, ty! Twój pan cię wzywa. Gathmor uśmiechnął się. – Czy dobrze cię usłyszałem? – zapytał cicho. Poganiacz wielbłądów rozpromienił się. Przez chwilę wieczór zaczął zapowiadać się ciekawie. – Twój przyjaciel? – zapytał chłopak, patrząc na niego wilkiem. – Powiedzmy, pracodawca – zgodził się Gathmor. Dźwignął się na nogi. – Prowadź, waleczny. Sprawianie, że czerwone twarze stawały się jeszcze czerwieńsze, było najlepszą rozrywką, jaką dotąd odkrył w Zarku. Nie było to wiele. Zarzucił sobie tobołek na plecy i ruszył za młodzieńcem. Zwykły tragarz! Gdy dotarł do drzwi, ujrzał, że Andor został praktycznie pozbawiony masztów. Marynarz w jedną dłoń ujął oferowaną mu latarnię, drugą zaś zacisnął mocno na ramieniu impa, po czym odprowadził go w noc, nim przesycone rozweselającą wonią wina pożegnania dobiegły końca. Drzwi zatrzasnęły się za nimi z trzaskiem. Szczeknęły zasuwy i łańcuchy. Noc była gorąca. Była też ciemna. Gathmor zdał sobie sprawę, że postąpił lekkomyślnie, wychodząc w mrok, nim jego oczy zdążyły się przystosować. Nie był przyzwyczajony do tych zabaw szczurów lądowych. Zaciągnął Andora z powrotem do bramy, unosząc wysoko latarnie, by przyjrzeć się wszystkim cieniom. Imp czknął dyskretnie. Cieni było mnóstwo, ale z reguły zbyt małych, by coś mogło się w nich ukrywać. Mury były bardzo wysokie, lecz gdzieniegdzie blask księżyca wywierał swe magiczne działanie, a tu i ówdzie widać było oświetlone okna. W kilku domach zapalono umieszczone wysoko nad drzwiami lampy. – W górę czy w dół? – zapytał Gathmor, gdy się upewnił, że w pobliżu nie ma żadnych opryszków. – W górę i w dół, w komnacie mojej pani... – Wezwij Sagorna! Andor zachichotał. – Jestem chyba tak zalany, że zapomniałem, jak to się robi. Bogowie, ależ z tego chłopaka kupiec! Na trzeźwo nie mogłem nic z niego wydusić. Oj, chyba będę musiał przywołać gnomów. – No to zrób to. Albo wezwij Sagorna i zrób to w przyszłym roku. Andor zatoczył się i oparł o róg budynku. Istniały rzeczy, których nawet on nie potrafił robić elegancko. Gathmor wpatrzył się w cienie oraz w wąskie pasmo oświetlonego blaskiem księżyca nieba widocznego nad kanionem. Starał się nie słuchać. Dobrze tak temu nędznemu krętaczowi! Miał już serdecznie dosyć całej tej bandy. W ciągu ostatnich dwóch dni pracował ze wszystkimi pięcioma – z każdym z osobna, oczywiście. Jedno Zło wiedziało, jak bardzo zbijało to człowieka z tropu. Ledwie zdążył rozgryźć jednego, a już miał do czynienia z następnym i musiał zaczynać wszystko od początku. – No dobra! – powiedział, gdy z powrotem zapadła cisza. – Powiedz mi, czego się dowiedziałeś, albo wezwij Sagorna, żeby przekazał mi swe pomysły osobiście. – Ty tępogłowy nordlandzki łajdaku! – Andorowi odbiło się jeszcze kilka razy, lecz nic się już nie wydarzyło. – Nadal uważam, że marnujemy czas. Dlaczego nie wrócimy do... – Nawet nie próbuj! – warknął Gathmor. – Poprzednim razem się nie udało i teraz też się nie uda. Andor zapewne mógł go raz jeszcze namówić do opuszczenia Arakkaranu i porzucenia towarzysza. Zrobił to dwa dni temu. Odpłynęli z poranną bryzą. Niemniej tylko Jalon potrafił zagrać na fletni tak, by przywołać porządny wiatr. Gdy Andor go wezwał, minstrel po prostu zaczekał, aż Gathmor odzyska rozsądek i zaprzestanie gróźb. Potem wrócili do Arakkaranu. Urok Andora był nieodparty, lecz z czasem jego wpływ zanikał. Jalon był jotunnem i – mimo wątłej postury – w głębi duszy prawdziwym mężczyzną. Andor zaczął coś mówić, jęknął krótko i zniknął. Na jego miejsce pojawił się Sagorn. Blada twarz i srebrzyste włosy zalśniły jasno w świetle latarni. Westchnął z aprobatą. – Niezła robota, marynarzu. – Czego się dowiedział? – Ach! – przez chwilę stary stał bez słowa. Zastanawiał się lub po prostu grzebał we wspomnieniach Andora. – W górę – powiedział i pomaszerował w mrok. Gathmor poprawił tobołek, który miał na plecach, i podążył u jego boku. Tańczące cienie umykały, kiedy się zbliżali, po to tylko, by wrócić znienacka na miejsce, gdy już przeszli. – Czego dowiedział się Andor? – Nigdy nie sądziłem, że będę wdzięczny gnomowi – zauważył Sagorn – ale strażnik smoków Ishist prześciga wszystkich lekarzy, o jakich słyszałem. Z pewnością dorównuje... – Wie pan co, za chwile znowu będzie pan potrzebował pomocy lekarskiej. Uczony zachichotał oschle. Zwolnił kroku. Zaczynał już sapać. – Przydałby się nam teraz Ishist, prawda? Jeśli to, co słyszeliśmy o gangrenie, jest prawdą, faun nie pożyje długo. Jego moce uzdrawiania z pewnością zaczynają go zawodzić. Gathmor zadrżał. Przed południem Thinal ponownie przedostał się przez pałacowy mur, dzięki czemu Andor mógł przepytać jeszcze paru wartowników. Kłopot w tym, że potem wezwał Darada, by zagwarantować ich milczenie. Wskutek tego pozostali strażnicy zaczęli odczuwać zrozumiały niepokój wywołany nagłą epidemią anemii wśród przedstawicieli ich zawodu. – Darad widział też na balkonie księżną Kadolan – zauważył Sagorn. – To jest ważne, choć żaden z pozostałych tego nie zrozumiał. Zaułek wychodził na maleńki placyk. Gathmor rozejrzał się wokół niespokojnie. – Ostatnie ostrzeżenie. Nie próbuj mnie zrobić w konia Sagornie. Stary doktor żachnął się. Dyszał już teraz, lecz najwyraźniej zmierzał z powrotem do pałacu. Jak długo będzie im sprzyjało szczęście? – Czy jest jakieś wyjście? – zapytał Gathmor. – Z pewnością. – Naprawdę? – Z pewnością. Wiedziałem to od chwili, gdy Jalon wezwał mnie wczoraj. Po prostu nie chciałem rozbudzać pańskich nadziei, wspominając o tym. Gathmor obiecał, sobie, że zemści się na tym starym, wychudłym molu książkowym – kiedyś, w jakiś sposób. – Proszę je rozbudzić teraz. – Więcej magii! Rap jest tylko adeptem. Jego moce utrzymywały go dotąd przy życiu, mimo odniesionych obrażeń, ale ponieważ nie może już mówić, aby przekonać swych strażników, by... – Jestem tylko ciemnym marynarzem! – krzyknął Gathmor. – Ale nie jestem głupi. Tyle to i ja wiem. Stary gaduła zawsze używał zbyt wielu słów, teraz jednak wydawało się, że celowo przeciąga swą opowieść. – Czy chce pan to zdradzić całemu światu? Ciszej! No więc, chce mnie pan wysłuchać, czy nie? – Jak brzmi odpowiedź? Obaj jotnarowie wyszli na szeroką drogę, lepiej oświetloną przez księżyc. Tak wczesnym rankiem nie było żadnego ruchu kołowego, lecz po przeciwnej stronie przechodziła grupa podejrzliwie spoglądających mężczyzn z latarniami, którzy pilnowali tłustego kupca, otaczając go niczym skorupka jajo. Sagorn z trudem posuwał się naprzód. Dyszał coraz ciężej. – Więcej mocy! Jeśli zdołamy poznać jeszcze jedno słowo, ja również zostanę adeptem, podobnie jak Andor, Thinal, Jalon, a nawet Darad. Przyznaję, że myśl o Daradzie jako adepcie jest... – wyczuł wściekłość Gathmora i przerwał. – To jest rozwiązanie! Jeszcze jedno słowo mocy! Cóż to było za szaleństwo? – A gdzie właściwie ma pan zamiar znaleźć jedno z nich w tej chwili, skoro nie udało się to panu przez sto lat? Sagorn zachichotał ozięble. – Dokładnie wiem gdzie. – Gdzie? – Dziewczyna ma jedno. – Królewna Rapa? Naprawdę? Mówi pan poważnie? – Jak najbardziej! Jedno ze słów Inissa przekazywano w jej rodzinie. Ojciec Inosolan powtórzył je córce na łożu śmierci. Być może to właśnie był powód, dla którego uprowadziła ją czarodziejka. Nie miałem jednak pewności... Nie wydaje się, by sprzyjała jej fortuna, a nawet jedno słowo z reguły przynosi szczęście. – A teraz ma pan pewność? Gathmor był przekonany, że przeoczył coś w wywodzie Sagorna. – Tak, mam. Dlatego właśnie przez całe popołudnie staraliśmy się zaskarbić sobie przyjaźń pana Skarasha. Był jednym z jej towarzyszy na pustyni. – Jedno słowo? Geniusz? A jaki ma talent? W czym jest dobra? Sagorn pociągnął lekceważąco nosem. – To najwyraźniej nadal pozostaje tajemnicą. Ten dżinnijski chłopak powiedział Andorowi, że tego nie wie. Jest oczywiście możliwe, że go o tym nie poinformowano, lecz podczas ich pełnej przygód podróży w pewnej chwili niewątpliwie użyła jakiegoś rodzaju mocy. To dzięki temu jego dziadek zdołał ją odnaleźć. – Dziadek? – Elkarath we własnej osobie. Jest magiem. Ale tutaj go nie ma. Nadal przebywa w Ullacarnie. Pracuje teraz dla czarownika Olybina. Zapomnijmy o nim. Musimy odnaleźć Inos i przekonać ją, by podzieliła się ze mną swym słowem. Albo z jednym z moich towarzyszy. Wtedy będziemy mogli ocalić Rapa! – Jak? Sagorn zatrzymał się, by odsapnąć. Oparł się o wysoki, kamienny mur, ten sam, który otaczał pałacowe ogrody. Poświęcił chwilę, by odzyskać dech w piersi i otrzeć czoło. – Faun nie jest wojownikiem, ale mając dwa słowa zdołał powstrzymać całą straż pałacową. Niech pan sobie wyobrazi Darada z dwoma słowami! Dodatkowe słowo może oczywiście dać wiele nowych umiejętności, ale z pewnością wzmocni też te, które posiadamy obecnie. Bogowie, Thinal będzie w stanie wyjść przez drzwi z sułtańskim tronem pod pachą. – Niech pan słucha! Gathmor odwrócił się nagle i spojrzał w stronę rogu. Gdzieś tu były bramy wiodące na jeden z pałacowych dziedzińców. Słyszał... Tak jest! Konie. Zgasił latarnie, lecz obaj nadal stanowczo za bardzo rzucali się w oczy na skąpanej w blasku księżyca ulicy. – Chodźmy! Złapawszy starego za nadgarstek, przebiegł przez drogę. Z każdym krokiem czuł, że rzemienie tobołka wpijają mu się w ramiona. Po drugiej stronie był mroczny zaułek, lecz leżał on trochę wyżej, bliżej zbliżającej się kawalerii. Tętent kopyt był już bardzo blisko. Dżinnowie byli obłąkańczo podejrzliwymi ludźmi, nawet w świetle dnia. Nie zauważył chwili zmiany, lecz nagle trzymał w dłoni inną rękę. Wypuścił ją i Thinal pomknął naprzód, szukając kryjówki niczym królik. Wokół niego powiewał za duży strój Andora. Thinal nie był bohaterem. Obciążony plecakiem i zgaszoną latarnią Gathmor nie był w stanie dotrzymać mu kroku. Popatrzył, jak mały złodziej znika w cieniu, uświadomił sobie, że odgłos kopyt staje się głośniejszy i ujrzał wyłaniające się zza rogu pierwsze konie w tej samej chwili, gdy sam również dobiegł do zaułka i zanurzył się w mile widzianą ciemność. Nie była to uliczka, a jedynie nadmiernie wielka nisza. Zatrzymał go wysoki, solidny płot. Po Thinalu nie było nawet śladu. Przeklinając potoczyście, Gathmor postawił na ziemi latarnię, zdjął plecak i zaczął rozsupływać sznurki. W środku miał miecz. Zdawał jednak sobie sprawę, że go widzieli, a jeden człowiek nie był w stanie oprzeć się całej armii. Zresztą jego specjalnością była walka na pięści i kopniaki. Nigdy w życiu nie używał miecza. Zatrzymał się, dysząc ciężko. Wiedział, że to nic nie da. Włóczęga w pobliżu pałacu, tak wcześnie rano i w dodatku uciekający... był zgubiony! Lodowaty pot spłynął mu po żebrach. Konie ani na chwilę nie zwolniły kroku. Tuzin rumaków przemknął cwałem obok jego plamy ciemności. Za nimi kareta, dudniąca i podskakująca, samotny, olbrzymi mężczyzna na karym ogierze i wreszcie około dwudziestu jeźdźców dosiadających atramentowych cieni w blasku księżyca. Oddalili się. Gdy wrzawa ucichła, wróciła nocna cisza, mącona jedynie jego ciężkim oddechem. Gathmor podskoczył w górę, gdy jakiś mężczyzna wylądował zgrabnie obok niego. Thinal, który wdrapał się uprzednio na gładki mur w swym niezrównanym stylu, zeskoczył na dół. – Dziwna pora na wyjazd na wycieczkę – zauważył złodziej pełnym zdziwienia tonem. Gathmor popatrzył na niego spode łba. Z całej piątki Thinala znał najmniej. Przez ostatnie dwa dni chłopak miał wiele zajęć, lecz wykonywał swą robotę samotnie. Gathmor widywał go przelotnie, ale wymienił niewiele słów. Drobny i rudy młody imp nie rzucał się w oczy i nie zapisywał w pamięci. – No to chodź – burknął Thinal. – Potrzebne mi moje rzeczy. Zwykły tragarz! Warcząc ze złości, Gathmor zabrał się za plecak. Nagle zatrzymał się. – Na czym dokładnie polega plan starego? – Kadolan – odparł Thinal, ściągając z siebie eleganckie szaty Andora. – Darad widział ją na balkonie. On nie myśli, oczywiście. – Zauważyłem to. Dlaczego ona? – Szybko! Dlatego, że nikt nie zdoła się zbliżyć do Inos na tyle, by porozmawiać z nią na osobności, zgadza się? W każdym razie żaden mężczyzna. Wiesz, jak dżinnowie pilnują swych kobiet – rozebrawszy się do naga, odsunął od plecaka ręce Gathmora. Jego złodziejskie palce szybko uporały się z tobołkiem. – Ale może mi się udać zbliżyć do jej ciotki. Jej nie będą strzec tak dokładnie. – I co wtedy? Thinal zaczaj opróżniać bagaż, wysypując wszystkie, różnorodne stroje i ekwipunek, wszystko co grupa zebrała, by wykorzystać podczas swych łajdackich eskapad. Znalazł szorty, których szukał, i wciągnął je tańcząc w pewnej chwili na jednej nodze, po czym rozpoczął poszukiwania butów. Włamywacze nie lubili obszernych szat. – Wtedy Jalon. – Jalon? Gathmor nie sądził, by był aż tak głupi. Nadprzyrodzona banda celowo starała się zbić go z tropu. Sagorn był intrygantem, a Thinal bystrzakiem, on zaś tylko uczciwym marynarzem. Złodziej wydobył z plecaka miecz i zawiesił go sobie na plecach. Była to znakomita krasnoludzka broń, lecz rękojeść miała tak charakterystyczną, że równie dobrze mogłoby na niej być napisane: „Ukradzione z arakkarańskiego pałacu”. Gdy Thinal znajdzie się już na terenach pałacowych, będzie mógł wezwać Darada, by zrobił użytek z oręża, kiedy tylko zajdzie potrzeba użycia przemocy. Popatrzył na Gathmora. – Będziemy... będziemy improwizować. Masz lepszy plan? – Nie – przyznał ze złością marynarz. – Ale wy macie. Zdradź mi go! – Inos powie Jalonowi swe słowo. Jako adepci, uratujemy Rapa... Nie czekaj tutaj. To może zająć cały dzień albo nawet dłużej. Szukaj nas... – przerwał. Zamyślił się. – W barze „Pod Gwiazdą Północy” o świcie, o zmierzchu i w południe? Jeśli żaden z nas nie pokaże się w ciągu dwóch dni, to znaczy, że nie żyjemy. Zgoda? – Dlaczego Jalon? Jeśli chcesz się wspiąć na mur, to czy nie powinieneś znaleźć bardziej osłoniętego odcinka? – Nie o tej porze nocy. Nikogo nie ma w pobliżu. Gathmor otworzył usta, gotów się spierać, lecz było już za późno. Pozostawiwszy marynarza wśród porozrzucanych ubrań, chłopak pognał sprintem w poprzek pustej ulicy. Wydawało się, że wpełzł wprost na szczyt muru po jej drugiej stronie. Po paru chwilach zniknął za nim. Gathmor czekał na odgłosy świadczące o tym, że go odkryto. Nie usłyszał żadnych. Westchnął i schylił się, by wepchnąć wszystkie łachy z powrotem do plecaka. Nagle się wyprostował. Chwileczkę! Rap był umierający. Przykuty łańcuchami do podłogi, wszystkie jego kości połamane, język wypalony, gangrena... Nawet jeśli Darad czy Thinal zostaną adeptami, nie będą czarodziejami. Mogą uratować Rapa, ale nie zdołają uleczyć tych straszliwych obrażeń! Czy Inosolan wiedziała, że fauna w tak bestialski sposób skatowano? Jeśli sądziła, że po prostu zamknięto go w celi, mogła równie dobrze uwierzyć w opowieść bandy i powtórzyć swe słowo mocy, a to za cholerę nie pomogłoby Rapowi! Cisze nocy zmąciła eksplozja jotuńskich przekleństw. No jasne, że go nabrali! Oszukają też dziewczynę. A Rap i tak umrze. 6 – Shandie! Shandie! Och, mój biedny chłopcze! Shandie! Głos dobiegał z bardzo daleka. Naprawdę z bardzo daleka. Wydawał się znacznie głośniejszy, niż było to możliwe, ponieważ był to głos ciotki Oro, a ona zawsze mówiła bardzo cicho i nigdy nie krzyczała. Leżał twarzą w dół. Wiadomo dlaczego. Zasnął, naprawdę zasnął. Komnata była pogrążona w ciemności, a łoże miękkie. Spać. – Shandie! Uśmiechnął się. Cieszył się, że przyszła. Miał nadzieję, że dostrzeże jego uśmiech w ciemności i zrozumie, iż ucieszyło go jej przybycie. Pogrążył się jednak we śnie zdecydowanie zbyt głęboko, by cokolwiek powiedzieć. Cały świat ogarnął zamęt. Gdyby spróbował się obudzić, poczułby, jak bardzo boli go tyłek, a tego nie chciał. – Shandie! Odezwij się! Wymamrotał coś, usiłując powiedzieć, że zobaczy się z nią jutro. Nie sądził, by zabrzmiało to jak należy, gdyż jego usta również były odrętwiałe. Mamcia dała mu lekarstwo. Żeby stłumić ból. Więcej lekarstwa niż zwykle, bo było to naprawdę potężne lanie. Okazał się nadzwyczaj niegrzecznym chłopcem. Nie pamiętał dlaczego, ale tak było. Ythbane był naprawdę bardzo rozczarowany jego zachowaniem. Spać... – Co robisz w mojej sypialni? Tym razem była to mamcia. Krzyczała. Ojej, mamcia była zła. – Odwiedzam bratanka! Czy mogę zapytać, dlaczego dziewięciolatek nadal śpi w tej samej komnacie co matka? To znowu była ciotka Oro, lecz jej głos brzmiał dziwnie. Zawsze przemawiała słodko i pieszczotliwie i nigdy, ale to nigdy nie krzyczała. A teraz krzyczała. Mamcia też. – To mój syn i ja decyduję, gdzie ma spać. Podziękuję ci za... – Co się z nim dzieje? Co za środek mu podałaś? – Tylko łagodne lekarstwo na uspok... – Łagodne? Jest całkowicie nieprzytomny! Laudanum? To na pewno laudanum! Dajesz własnemu synowi laudanum? – To nie twój interes! – Jak najbardziej mój! Zaczynał płakać. Czuł łzy. Nie lubił tych wszystkich krzyków. Chciał usiąść i powiedzieć im, żeby przestały nad nim krzyczeć, ale nie był w stanie nawet unieść głowy, bo była strasznie ciężka i miał w niej okropny zamęt. Ciemność. Zamęt. Senność. – To nie twój interes! – Mój! Jest moim bratankiem i dziedzicem tronu. A to czyja sprawka? Oj! – Widzisz? – ciotka Oro krzyczała głośniej. – Prześcieradło przylepiło mu się do ciała. Zakrzepła krew! Nawet nie zabandażowane? – Za duży obrzęk. Tylko kompresy. – Kto to zrobił? – Został ukarany. – Ukarany? Nazywasz to karą? Ja nazywam to biczowaniem. – Okrył się dzisiaj hańbą. Tak. Teraz Shandie sobie przypomniał. Nie tylko się wiercił. Upadł i przerwał ceremonię. Skompromitował się przed całym dworem. Oczywiście zasłużył na lanie. – Zemdlał! Widziałam to. Nawet dorośli mężczyźni mdleją, gdy muszą stać zbyt długo. Zamknij się i słuchaj, Uomayo! Wysłuchaj mnie. Widziałam to. Zemdlał jak żołnierz na paradzie. – Ich się karze... – On jest tylko dzieckiem! W ogóle nie powinno go tam być. A już na pewno nie powinno mu się kazać stać tak długo! Oczywiście, że zemdlał! – Wychowam moje dziecko tak, jak będę chciała. Powtarzam, że to nie twój interes... – A ja powtarzam, że jest... Głosy zbliżały się i oddalały, głośniejsze i cichsze. Jak fale na Jeziorze Centralnym. Ukołyszcie mnie do snu... – Ta książka? Cóż to za lektura dla chłopca w jego wieku? Encyklopedia Piasty? Czy to wszystko, co wolno mu czytać? Kochał ciotkę Oro, ale wolałby, żeby sobie już poszła, przestała krzyczeć i dała jemu i mamci zasnąć. Głosy ucichły... a potem znowu stały się głośne. – Będzie trzeba ogłosić regencje, zgadza... – Ach, więc to cię sprowadziło do Piasty? Myślisz, że możesz zostać regentką? – A kto inny? Pewnie ty? Córka zwykłego żołnierza? Bogowie! Któżby inny? Chyba nie ta glista Ythbane? Brr! Krążą plotki, że farbuje sobie włosy. Czy to prawda? – Skąd, na Zło, mam to wiedzieć? – No właśnie, skąd? Mamcia zaczęła wtedy wrzeszczeć tak głośno, że Shandie omal się nie przebudził. Ognie pozostawione przez szpicrutę Ythbane zapłonęły z nową intensywnością. Usłyszał własny jęk. – Cisza! – powiedziała ciotka Oro. – Obudzisz chłopca. Wysłuchaj mnie, Uomayo. Nie obchodzi mnie, kto dzieli z tobą to piękne łoże, nawet jeśli jego włosy są niebieskawe. Nie pozwolę jednak, by któreś z was zostało regentem. Czy też oboje. Shandie jest nieletni. Ja jestem następna w linii sukcesji. Próbowaliście mnie wyeliminować. Bogowie wiedzą, że nie chcę tego stanowiska, to jednak mój obowiązek. Co właściwie dolega ojcu? Czy to również wasza robota? Jaki narkotyk jemu podajecie? – Nie bądź śmieszna! Jest stary... – Kilka miesięcy temu nie był stary! Nie do tego stopnia. Usłyszałam plotki, więc wróciłam i... – Cóż, to nie moja robota. Nie jest to też trucizna, gdyż kilkakrotnie zmienialiśmy jego służbę. To po prostu jakaś choroba związana ze starością. Nie mogą to też być czary, nie w jego przypadku. – A co mówią opiekunowie? Proszę!, pomyślał Shandie, proszę, idźcie sobie i pozwólcie mi spać. Proszę. Kiedy się budzę, to mnie boli. – Opiekunowie? – mamcia parsknęła śmiechem. – Myślisz, że rozmawiam z czarownicami i czarownikami? Na pewno o wszystkim wiedzą, ale nic nie powiedzieli. Ciotka Oro jęknęła. – I oczywiście nic nie chcą zrobić. – Nie mogą nic zrobić. To Protokół, moja droga. Rodzina jest wyłączona. Dla nas nie ma magicznych uzdrowień. Głosy przycichły. Shandie ponownie pogrążył się w mrocznym zamęcie... i obudził go inny głos. – Wasza Imperialna Wysokość! Cóż za nieoczekiwany zaszczyt! Konsul! Zły. Ojej. Shandie zauważył, że ponownie zaczaj płakać w prześcieradło. Nie był znowu niegrzeczny, prawda? Już dosyć, proszę, już dosyć! – Konsul Ythbane! Czy to pan jest odpowiedzialny za te tortury? – To nie pani sprawa, Wasza Wysokość. – Właśnie, że moja! Dlaczego nie poinformowano mnie o chorobie mojego ojca? – Nie sądziliśmy, że to panią zainteresuje. Cały czas kryje się pani na wsi, zajęta hodowlą koni. Rada nie widziała powodu, by panią niepokoić. – A pan stara się wyrwać regencję dla siebie, zgadza się? Pan i Uomaya? Niech pan nie sądzi, że nie słyszałam. Shandie nigdy jeszcze nie słyszał, by ciotka Oro była tak rozgniewana. – O czym? – Że jesteście kochankami. – Uważaj, co mówisz, kobieto! Ciotka Oro wciągnęła powietrze. – Pan ośmiela się mi grozić? To pan musi się strzec. W jakim innym celu odwiedzałby pan komnaty księżnej w samym środku nocy? Czekał pan, aż staruszek stanie się kompletnie nieudolny. Potem ma pan zamiar ją poślubić i... – I opozycja wezwała panią. Spodziewałem się tego, rzecz jasna – głos Ythbane’a stał się niższy, co było złym znakiem, lecz także cichszy, co było lepsze. – Udzielę pani ostrzeżenia, księżno Oroseo. Pani drogi mąż... Jak tam jego kolekcja zegarów? – Znakomicie... To znaczy, co u licha kolekcja zegarów Lee ma z tym wszystkim wspólnego? – One są krasnoludzkie, prawda? Większość z nich? Handluje z krasnoludami. Oni produkują najlepsze zegary. – I co z tego? Ciotka Oro przestała krzyczeć. Lepiej. – Granica na Ciemnej Rzece znowu płonie. Możliwe, że zaczęła się już otwarta wojna. Handel z dwanishańskimi agentami może być uznany za dowód zdrady. Mamrotanie. – Ależ mogę! Jest mnóstwo świadków. Dokumenty. Oto moje warunki, Wasza Wysokość! Rankiem opuści pani Piastę albo w południe przedstawię zgromadzeniu wniosek o pozbawienie praw. Mamrotanie. Płacz? Kto płakał? Mamcia się śmiała. Dobrze. – Przedstawię też pani przed odjazdem pewne dokumenty do podpisania. Za godzinę. Mamrotanie. Ciche mamrotanie. Szepty. Cisza. Ciemność. Sen... Na nic zmagania: Nie mów, że na nic są nasze zmagania, Że darmo trudem szafujem i raną, Że wróg nie cofa się ani nie słania, Że tak jak były, rzeczy pozostaną. Clough – Nie mów, że na nic Przełożył Roman Dyboski ROZDZIAŁ II PO OMACKU 1 Kto tam? Kadolan obróciła głowę tak bardzo, jak tylko mogła – ostatnio znaczyło to, że nie za bardzo. Straciła równowagę i złapała się łóżka, by nie upaść. Była zajęta modlitwą. Na balkonie ponownie rozległ się cichutki dźwięk. Coś poruszyło się nieznacznie w świetle księżyca... Włamywacz? W arakkarańskim pałacu, z jego niezliczonymi strażnikami? Inos wspominała coś o intruzach... – Księżno? Wasza Wysokość? Przepraszam, jeśli panią przestraszyłem. Jej walące szybko serce omal nie wyskoczyło z piersi. Wciągnęła powietrze z bólu. – Doktor Sagorn? – To ja – potwierdził cichy, suchy głos. – Obawiam się, że moje wejście odbiegało od ogólnie przyjętych zasad. Kadolan pomyślała, jak wysoki jest balkon. Przypomniała sobie broszkę z rubinem i wszystko pojęła. Złodziej... jak tam się nazywał... Sagorn nie dał jej czasu na odzyskanie tchu. – Moje ubranie nie jest zbyt przyzwoite – powiedział. – Może mógłbym poszukać dla siebie jakiejś szaty? Przepraszam, że obudziłem panią tak niespodziewanie. Nie spała na podłodze, lecz w podobnie krępującej sytuacji prawdziwy dżentelmen zawsze dałby do zrozumienia, że widział mniej niż w rzeczywistości. – To nadzwyczaj uprzejme z pana strony, że mnie pan odwiedził, doktorze. Proszę udać się do tamtego pokoju. Za chwilę do pana dołączę. Powiedział coś półgłosem. Usłyszała ostrożne, szurające kroki. Następnie dźwignęła się z kolan i pomacała wokół w poszukiwaniu szlafroka. Odczekała kilka chwil, by niekonwencjonalny gość miał czas odziać się jak należy, jej serce zdążyło ukończyć powolne opadanie z wyżyn, a sama mogła pośpiesznie poprawić czepek na lokówkach. Potem weszła do środka. Sagorn był niewyraźnym, ciemnym kształtem siedzącym w fotelu. Upiornie białe golenie jotunna wyglądały tak, jakby łączyły mebel z podłogą. U stóp doktora leżało coś, co zapewne było schowanym w pochwie mieczem. Kade spoczęła ostrożnie w fotelu naprzeciwko niego. – Światła mogą być niewskazane – ostrzegła. – W rzeczy samej mogą! Żałuję, że zakłóciłem w ten sposób pani sen. – Nie spałam – nie chciała mówić o koszmarach dotyczących żarzących się czarodziejek. – Zwracałam się do Boga Miłości. – Dlaczego do Nich? – zapytał Sagorn po pełnej zamyślenia przerwie. – Ponieważ to z pewnością Oni ukazali się Inos. Nie mam pojęcia, dlaczego nikt z nas tego nie zrozumiał. Powiedzieli: „Zaufaj miłości”. Westchnął. – Istotnie! A Inosolan tego nie uczyniła, prawda? – Nie rozumiała, o co chodzi! Sądziliśmy, że wszyscy zginęliście. Że impowie was zabili. – I fauna też, z pewnością. – Tak. Czy mogę pana czymś poczęstować, doktorze? Przeważnie mam tu trochę owoców i... Uniósł jasną plamę dłoni. Kade zawsze widziała po ciemku kiepsko, a teraz wręcz fatalnie. – To nie jest konieczne. – Jak udało się panu uciec z komnaty Inissa, doktorze? I jak, u licha, zdołał pan tak szybko sprowadzić pana Rapa tutaj aż z Krasnegaru? Sagorn zachichotał sucho. W dźwięku tym zabrzmiała dziwna nostalgia. – Ja go nie sprowadziłem. To on sprowadził mnie. Ach! Nagła ulga! – A więc on nie jest tylko jasnowidzem? Jest czarodziejem? – Jedynie adeptem, księżno. Zna dwa słowa mocy. – Jego własne... i powiedział mu pan swoje? Przerwa. – Tak, powiedziałem. – To nadzwyczaj wspaniałomyślne z pana strony. – W owej chwili wydawało się to wskazane – wyszeptał. Żałowała, że nie może dostrzec wyrazu jego twarzy. Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. Mieli po prostu zbyt wiele do powiedzenia! Kadolan zakręciło się w głowie, gdy zdała sobie sprawę z wszystkich możliwości. – Jesteście Więc dobrymi przyjaciółmi, pan i pan Rap? – Towarzyszami wędrówki na niezwykłej drodze. Nauczyłem się jednak doceniać pana Rapa. Nawet jak na fauna jest on... „nieustępliwy” byłoby najuprzejmiejszym określeniem. Jest solidny i honorowy. Mam u niego wielki dług. Kadolan wyczuła osobliwe podteksty. Czekała na więcej, lecz najwyraźniej był to już koniec. – Czemu więc zawdzięczam przyjemność tej wizyty, doktorze? Etykieta zawsze była najbezpieczniejszą ścieżką w pełnych emocji chwilach. Sagorn odchylił głowę do tyłu i parsknął śmiechem. – Kade, pani jest zdumiewająca! Czy pamięta pani... ale to chyba nie jest czas na wspominki. – Raczej nie – wyszeptała. – Jeśli znajdą pana strażnicy, może pan mieć pod dostatkiem czasu, by spisać historię całego swego życia. – Albo mogę w ogóle nie mieć czasu? – Tak jest. Jak dawno temu to było? Trzydzieści lat? Więcej... była szczęśliwą żoną w Kinvale i brat odwiedził ją tam wraz ze swym mentorem Sagornem. Dobre czasy, ale dawne. Nie pozwoli mu zamienić przelotnego spotkania w przyjaźń, która nigdy nie istniała. Sagorn był wówczas znacznie starszy od niej i Holindarn traktował go raczej jak nauczyciela niż przyjaciela. Trzymajmy się etykiety. – No więc – odezwał się. – Jak rozumiem, chłopak jest teraz w więzieniu. – To prawda. Ma szczęście, że żyje. Zachichotał. – W takim razie starość musi uratować młodość. Musimy oboje zorganizować jego ucieczkę, nim sułtan zmieni zdanie. Czy w tych słowach nie zabrzmiał również dziwny ton? Odkąd jej wzrok zaczął się psuć, Kadolan nauczyła się zwracać uwagę na drobne zmiany barwy dźwięku bardziej, niż czyniła to w latach młodości. Poczuła ostrzegawcze ukłucie, tak jak wtedy, gdy jakiś młody zalotnik w Kinvale podawał zawyżoną wartość swego majątku lub przechwalał się perspektywami kariery wojskowej. Intuicja w podobnych sprawach zwykle jej nie zawodziła. Mężczyźni z zasady bardziej niż kobiety ufali słowom i w związku z tym zwracali mniej uwagi na to, w jaki sposób się je wypowiada. – Ależ oczywiście! – odparła z entuzjazmem. – Ale co pan proponuje? Sułtan wydał rozkaz, by strzeżono go nadzwyczaj czujnie. – To fakt! Widziałem w życiu niejeden pałac, ale żaden z nich nie był aż tak podobny do zbrojnego obozu. Nie wierzę, by odbicie więźnia leżało w ludzkich możliwościach... niemagicznych możliwościach! – A więc? – zapytała ostrożnie Kadolan. – Wygląda na to, że ostrzeżenie, jakie Bóg przekazali Inos odnosi się do chłopca stajennego. Z pewnością nie do Andora. Podejrzewam też, że nie do sułtana. – Czy pan Rap jest zakochany w mojej bratanicy? Kolejny suchy chichot... – Ha! Spotykał po drodze czarowników, czarodziejów i smoki. Uciekał z więzień, zamków, dżungli i pirackich statków. Przedzierał się przez sztormy i katastrofy morskie, by znaleźć się u jej boku. Sądzę też, że z radością zgodziłby się w zamian za to służyć jej jako stajenny aż do kresu swych dni. Kadolan spróbowała przełknąć ślinę, by usunąć paskudny ucisk w gardle. Tego się obawiała: chłopiec stajenny! I do tego faun! Bogowie miewali czasem dziwne pomysły. Skąd miała o tym wiedzieć? – W takim razie musimy dla niego zrobić wszystko, co możemy. Niech mi pan wyjaśni swój plan. – Proponuję, by Inosolan naprawiła szkody wynikłe z faktu, że nie zaufała miłości. To ją zaskoczyło. – Inos? Gdyby powiedziała sułtanowi choć jedno słowo... – Nie! – przerwał jej ostro Sagorn. – Musi powiedzieć słowo mnie. – Och! Kadolan wreszcie zrozumiała. Jej nieufność spiętrzyła się niczym czoło letniej burzy. Nadchodził świt. Twarz mędrca była niewiele więcej niż niewyraźną plamą bladości. Dostrzegała już jego oczy. – Chodzi panu o jej słowo mocy, doktorze? – Tak jest. Sułtan podjął kroki mające uniemożliwić adeptowi ucieczkę. Rozkazał, by więźniowi uniemożliwiono odzywanie się, by przez cały czas go obserwowano i tak dalej. Nie wziął pod uwagę ewentualności, że spróbuje go odbić inny adept. Jestem pewien, że leży to w możliwościach adepta. My – to znaczy moi wspólnicy i ja – znamy obecnie tylko jedno słowo, a do tego zmniejszyliśmy swą moc, gdy podzieliliśmy się nim z panem Rapem... oczywiście nie żałujemy mu tego poświęcenia. W żadnym wypadku! Szczerze mówiąc, strata nie była tak bolesna, jak mógłbym się spodziewać. Być może nasze słowo zna wielu ludzi, więc podzielenie się nim z jeszcze jednym nie sprawiło większej różnicy. Niemniej do przedsięwzięcia, które zaproponowałem, z pewnością konieczne jest drugie słowo. Kadolan siedziała przez chwilę bez ruchu, zastanawiając się nad sprawą. Miała nadzieję, że usłyszy coś więcej, nim wyjaśni, w czym tkwi problem. – A jeśli faun umrze w więzieniu – dorzucił Sagorn nieco twardszym tonem – odzyskamy to, co oddaliśmy. – Ma więc pan nadzieję spotkać się z Inos... – Sądzę, że odpowiedni w tym przypadku będzie Jalon. Jest zdolnym imitatorem i niezłym specjalistą od udawania kobiet. Zarkański kostium nie mógłby być bardziej odpowiedni dla naszych celów. Gdyby zaprosiła pani bratanicę do swych pokojów, by posłuchała znakomitej śpiewaczki, moim zdaniem sułtan by się nie sprzeciwił. Czekał na jej reakcję. Po chwili dodał z irytacją: – Później będzie pani musiała oczywiście zorganizować prywatną rozmowę. Sądzę, że powinno to być możliwe. Kadolan zaczerpnęła głęboko tchu. – Dzielenie się słowami jest zawsze ryzykowne, prawda? Sam pan nam to tłumaczył. Rzecz jasna, pańska uczciwość nie wzbudza wątpliwości, doktorze, ale jeśli Inosolan podzieli się z panem słowem, to czy może pan zagwarantować właściwe zachowanie swych towarzyszy? Czy też spotkałby ją ten sam los, co kobietę z... to chyba było Fal Dornin? Westchnął. – Jest tu dobrze strzeżona, moja pani. Nie była to zbyt wiele warta odpowiedź. – To jedyne możliwe rozwiązanie! – nalegał. Pierwsze tchnienie poranka poruszyło zasłonami ze śladem niecierpliwości. Czasu było coraz mniej. Księżna zdecydowała się mówić bez ogródek. – To niemożliwe. Sułtan i sułtanka są nieobecni. Sagorn wypuścił z sykiem z płuc powietrze w długim wydechu. – Kiedy oczekuje pani ich powrotu? – Nie wcześniej niż za dwa tygodnie – odparła ostrożnie. Była to prawda. Cisza. Widziała, jak potarł policzek. Za oknami zwieńczonymi łukami niebo jaśniało. Świt przychodził tu szybko. – Za późno, doktorze? – Tak jest. W jego głosie zabrzmiała nuta przegranej. Kadolan nie spodobały się płynące stąd wnioski. – Czy ma pan jakieś wiadomości o stanie pana Rapa? – zapytała. Wydawało się, że koścista postać osunęła się niżej w fotelu. – Nie jest dobry, księżno. Zdecydowanie nie jest dobry. Hmm! Wcześniej o tym nie wspominał. Zastanowiła się dlaczego. Dodałoby to wagi jego prośbie. Dać mu słowo mocy, też coś! – W każdym razie, czy nie byłoby lepiej, gdyby Inos przekazała swe słowo bezpośrednio panu Rapowi? Maga nie sposób utrzymać w więzieniu. Nawet książę Kar tak powiedział. Byłoby to też bardziej zgodne z nakazem Boga. Sagorn wydał z siebie coś w rodzaju głuchego chichotu. – Wydaje się, że w tej chwili nie jest to istotne. Jak zresztą sułtanka mogłaby odwiedzić loch tak, by sułtan się o tym nie dowiedział i jej nie powstrzymał? Istniało jednak inne rozwiązanie. Modlitwy Kadolan zostały wysłuchane. – A czy pan mógłby dotrzeć do jego celi, doktorze? – Ja? – Pan i pańscy... niewidzialni towarzysze. Jego jasne oczy zalśniły w bladych promieniach porannego światła. – Dlaczego pani pyta? Zdając sobie sprawę, że toczy pojedynek ze sławnym umysłem i musi wkrótce go przegrać, Kadolan powiedziała: – Mógłby pan przekazać wiadomość? – Być może, z narażeniem życia nas wszystkich. Jaka wiadomość byłaby tego warta? – Bardzo poufna. Kadolan nie potrzebowała świtu, by zdawać sobie sprawę z podejrzeń doktora. – Chcę, żeby zabrał mnie pan teraz do pana Rapa – oznajmiła zdecydowanym tonem. Zaskoczyło ją, jak bardzo zdecydowanym, biorąc pod uwagę to, jak bardzo była rozdygotana wewnętrznie. – Lepiej ruszajmy natychmiast. Niedługo zrobi się jasno. Przez dłuższą chwilę Sagorn siedział nieruchomo niczym przyczajony lampart. – Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe, by tak potężny czarodziej, były czarownik, znał tylko trzy słowa – powiedział wreszcie. Sprawa była beznadziejna. – Doktorze? – rzekła głosem bez wyrazu. – Musimy się pośpieszyć, jeśli... – Inisso dał po jednym słowie każdemu ze swych trzech synów. – Tak mówi legenda. Zaczęła się podnosić z miejsca. – Słowa te znają teraz Inosolan, Kalkor i Angilki. Czwarte jednak przekazywano w linii żeńskiej? Beznadziejna! Kadolan westchnęła i usiadła z powrotem. – Słucham – rzucił zimnym tonem. – Tak – przyznała. – Królowie nigdy o tym nie wiedzieli. Kiedy nasza matka umierała, Holindam był jeszcze kawalerem, przekazała więc słowo mnie. Zawsze jednak należało do Krasnegaru. Po to, by jeszcze jedno było w razie potrzeby pod ręką, jak sądzę. Gdy ożenił się z Evanaire, powiedziałam jej oczywiście. – Mówi pani „oczywiście”? Tylko niewielu tak by postąpiło! Prastara tajemnica wydała się. Kadolan groziło teraz, że padnie ofiarą morderstwa. – Nie sądzę, by było to zbyt potężne słowo, doktorze. Evanaire wszyscy bardzo lubili, ale zawsze była słodką dziewczyną. Ja nie potrafię czynić żadnych cudów. Jestem tylko bezużytecznym, arystokratycznym pasożytem. – I najlepszą opiekunką oraz nauczycielką młodych dam w całym Imperium! – walnął pięścią w poręcz fotela, wzbijając w powietrze obłok kurzu. – Powinienem był się domyślić! Brakujące czwarte słowo! – Nigdy w to nie wierzyłam. Niemniej wyczułam coś, gdy zmarła Evanaire. Tego samego dnia. – Pewnie, że pani wyczuła! Pani moc wzrosła! I bratanica potrzebowała pani talentu! – ogarnęło go nagłe podniecenie: uczony uśmiercający tajemnicę. – I to nie Inos używała magii, którą Elkarath wykrył w Thume! To była pani! Nadprzyrodzona moc zadziałała, gdy pani podopiecznej groziło niebezpieczeństwo! – Ojej! – o tym nie pomyślała. – Gdzie pan o tym usłyszał? – Brakujące czwarte słowo! – powiedział jeszcze raz... z triumfem? Dźwignęła się na nogi. – Już nie jest brakujące. Chcę się nim podzielić z panem Rapem. Sagorn nadal nie wstawał z fotela. – Ileż w tym ironii! Podczas gdy impowie wyłamywali drzwi, a ja i Inosolan spieraliśmy się, czy powiedzieć chłopcu nasze słowa, aby uczynić go magiem, pani stała tam z czwartym słowem i mogła zrobić z niego pełnego czarodzieja! – przechylił głowę z pytającym wyrazem oczu. – Czy uczyniłaby pani to, gdyby tego chciał? – Zapewne! – wtedy nie musiała podejmować decyzji. – Gdybym uznała, że Krasnegar tego potrzebuje. Naprawdę się boję, że może nie być wystarczająco silne, by przynieść choć trochę pożytku, ale... kto wie? Chodźmy. Spróbujmy dać je mu teraz. Sagorn spoglądał na nią, nie mrugając powiekami. Owinął się w damską szatę. Wydawało się, że pod nią nie ma na sobie wiele. Jego chude ramiona były nagie. – Kadolan, jest pani albo bardzo odważną kobietą, albo bardzo nierozsądną. Sugeruje pani coś, co jest absolutnie niemożliwe. – Co się stało z pana oddaniem dla pana Rapa? – Niech mi pani powie słowo, a wydostanę go z tej celi. Przysięgam! – Nie, doktorze. Powiem je chłopcu stajennemu albo nikomu. W jego głosie zabrzmiało napięcie. – Dlaczego, na Bogów? – Dlatego, że sądzę, iż przysłano pana jako odpowiedź na moje modlitwy. Nagle emocje odniosły zwycięstwo. Księżna straciła cierpliwość, co zdarzyło się jej może ze trzy razy w całym dorosłym życiu. – Więc jak będzie? – krzyknęła. – Czy pomoże mi pan, czy mam zawołać strażników i oddać pana w ich ręce? Szczęka mu opadła. – To czyste szaleństwo, Kade! – Mówię poważnie! Zawołam ich. – Ale nie mogę zabrać tam pani sam! Z pewnością będę musiał zawołać na pomoc Andora, a do tego, z czym on nie da sobie rady, niezbędny będzie Darad. Obaj będą wiedzieć to samo, co ja. Jedni Bogowie wiedzą, co uczynią. Skinęła głową. – To będzie nadzwyczaj interesująca wycieczka. Niech pan spróbuje znaleźć coś odpowiedniego w tej szafce. Są tam jakieś stare męskie łachy. Czy mogę pana teraz na chwile przeprosić, doktorze? Z łomoczącym sercem skierowała się do sypialni. 2 Kadolan od pięćdziesięciu lat nie ubierała się w większym pośpiechu, lecz przez cały czas myślała o ostrzeżeniu Sagorna dotyczącym Darada. Dostojny Andor mógł oczywiście spróbować oczarować ją tak, by wygadała mu swe słowo mocy, skoro już o nim wiedział, lecz same słowa były podobno odporne na magię, a sądziła, że potrafi oprzeć się Andorowi pozbawionemu nadprzyrodzonego wzmocnienia. Jeśli już o tym mowa, w zeszłym roku jego talent starł się w Kinvale bezpośrednio z jej talentem i nie ustąpiła mu wówczas pola. Ale Darad! Gdy ten monstrualny osobnik próbował uprowadzić Inosolan, Kadolan oblała mu plecy płonącym olejem. Był to początek wszystkich obrażeń i zniewag, które spotkały go później. Nie mogła uwierzyć, by nierozgarnięty jotuński morderca był skłonny tak łatwo wybaczyć. Jeśli Sagorn będzie musiał wezwać Darada, jej mała ekspedycja pójdzie na dno, a ona razem z nią. Zawahała się u drzwi. – Jestem gotowa, doktorze. – Gdyby tylko zawijanie turbanu było tak łatwe, jak bandażowanie! – poskarżył się. – Czy ma pani jakieś małe narzędzia? – Jakiego rodzaju? – Nożyki albo szpilki do kapelusza. – Szpilki do kapelusza, doktorze? W Zarku? Doprawdy! Wróciła jednak przeszukać swe rzeczy. Przypomniała sobie o stojącej przy łóżku tacce, na której znalazła nożyk do owoców. Poderwała się, gdy Sagorn wszedł do środka, odziany w luźny strój i fałdzisty płaszcz, rzeczy noszone przez zarkańską szlachtę. Były one ciemne, lecz światło nie pozwalało jeszcze rozpoznać ich koloru. Zapewne był zielony. Bił od nich silny odór pleśni, turban był przekrzywiony, lecz każdy, kto zbliżyłby się na tyle, by zwrócić uwagę na podobne szczegóły, poczułby znacznie silniejsze wątpliwości na widok bladej, jotuńskiej twarzy. Dygnęła. – Gratuluję panu krawca, doktorze. Zachichotał. – Nie mógłbym marzyć o lepszym, prawda? Jeśli słowa mocy przynoszą szczęście, to może jest to dobry znak, mówiący, że nadal nam ono sprzyja. Przyjął od niej nożyk, kilka szpilek i haczyk do zapinania guzików, nie chciał jednak łyżki do butów ani sprzączki do pasa. – Proszę prowadzić, Wasza Wysokość – powiedział. – I niech pani Bóg Miłości będą z parą starych durniów. Kadolan uznała, że była to nader niegustowna uwaga. Pomyślała, że doktor musi być podenerwowany. Pierwsza ruszyła korytarzem tak cicho, jak tylko potrafiła. Prawdę mówiąc, sama czuła się lekko niespokojna. Próbowała sobie przypomnieć, że robi to dla Inosolan, która z pewnością zasłużyła sobie na to, by los zaczął wreszcie choć trochę jej sprzyjać. Trzy słowa czyniły człowieka magiem. Mag z pewnością był w stanie uleczyć własne rany, choroby oraz blizny po poparzeniach. Gdyby tylko miała więcej wiary we własne słowo mocy! Nawet jeśli wszystkie słowa na początku były jednakowo silne – kiedykolwiek i gdziekolwiek był ten początek – z pewnością niektóre z nich od tego czasu wielce osłabły, rozcieńczone przez zbyt liczne podziały. Być może nawet zanikały one od nadmiernego użycia, a to, które znała, liczyło sobie już całe stulecia. Pochodziło od Inissa. W korytarzach było duszno. Unosił się tam gorzki zapach kurzu i utrzymywało jeszcze gorąco dnia. Wzdłuż ścian w szeregach ustawiono masywne posągi z czasów Czternastej Dynastii – zbyt cenne, by je wyrzucić, a za brzydkie, aby ktoś chciał je mieć na własność. Przeszła na palcach obok pokoju, w którym spały cztery służące, oraz następnego, gdzie chrapała gospodyni. Potem stopy zaniosły ją przed drzwi wyjściowe, pod którymi rysowała się wąska linia światła. Od nocy ślubu Inosolan księżna nigdy nie zapuszczała się dalej. Sagorn podszedł do drzwi i bardzo delikatnie spróbował je otworzyć. Następnie nachylił się, by szepnąć jej do ucha: – Zamek czy rygiel? – Chyba zamek – wydyszała. – Są za nimi strażnicy? – Zapewne. Sądziła, że podda się i zawróci, lecz skinął tylko głową. Prawie nie było go widać, gdyż okno było niewielkie, a mała sień ciemna. Unosił się w niej silny zapach wosku do podłóg. – A więc Thinal. Niech pani potrzyma miecz. Wyciągnął broń. Ujęła ją ostrożnie i stanęła obok, gdy... Wydało jej się, że postać doktora skurczyła się do połowy swych rozmiarów. Pojawił się impijski młodzieniec, którego ongiś widziała w komnacie mocy Inissa. Tak samo jak wtedy był komicznie opatulony w o wiele za duże ubranie. Uniósł rękę, by wyprostować turban, który podczas transformacji zsunął się na bok. Jego ciemne oczy znajdowały się niewiele wyżej od jej oczu. Były blisko i błyszczały. Przez chwilę wydawało się, że przygląda się jej tylko, jak gdyby próbował wypatrzyć w niej ślady magii. Nie odwracając wzroku, sięgnął do kieszeni i wyciągnął nożyk do owoców. On również lśnił. – Księżno? – Jego głos był tak cichy, iż wydawało się, że wypowiada słowa bez żadnego dźwięku. – Księżno Kadolan! Co będę miał z tego, że pomogę pani oddać słowo mocy, gdy są tacy, którzy bardziej go potrzebują? Po owłosionej skórze głowy Kadolan przemknęły ciarki na widok działania sił nadprzyrodzonych. Sagorn odgadł jej sekret, a wszystko, co on wiedział, wiedzieli również pozostali, w tym również ten mały przestępca. Miała miecz, lecz nie żywiła złudzeń, że zdoła powstrzymać Thinala, jeśli spróbuje go jej odebrać. Był od niej bez porównania młodszy, a w zaułkach z pewnością osiągnął wielką sprawność. Zapewne nożyk do owoców wystarczyłby mu, by ją pokonać. Nie była przygotowana na spotkanie z Thinalem. – No więc? – zapytał, głosem wciąż delikatnym jak pajęczyna. – Co będę z tego miał, jeśli zaryzykuję dla pani życie? Czy chciał, by zaproponowała mu zapłatę? Mógł ukraść tyle bogactw, ile by tylko zapragnął. Poczuła suchość na języku. – Nie dla mnie. Dla Inosolan. – Guzik mnie obchodzi Inosolan! Czy ona zaryzykowałaby życie dla mnie? Kadolan nie przyszła do głowy żadna wiarygodna odpowiedź. Nagle zalśniły również jego zęby. – Potrzebuje mnie pani! – sprawiał wrażenie zaskoczonego. – Nawet gdyby zdołała pani mnie zmusić do wezwania któregoś z pozostałych, byliby bezużyteczni. Tylko ja zdołam zejść z balkonu. Tylko ja potrafię otworzyć te drzwi! Wszyscy mnie potrzebujecie! Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Czego pan chce? – Słowa. Natychmiast! Potem pójdę powiedzieć je Rapowi. – Spodziewa się pan, że panu zaufam? – Nie ma pani wyboru! Nawet ten cichutki szept był przesycony bezwstydną radością. Jak często ów ulicznik czuł, że jest dla kogoś ważny, bądź też był w pozycji umożliwiającej mu targi? – Nie. Powiem słowo Rapowi albo nikomu. Jest za słabe, by dzielić je jeszcze bardziej. Wzruszył ramionami. Być może. – W takim razie znikam. Zresztą cały ten pomysł to głupota. Już świta. Ruszył z powrotem w stronę korytarza. – Stać! – zawołała Kadolan tak głośno, jak tylko się odważyła. – Albo będę krzyczeć! Uniosła pięść, jakby chciała walnąć nią w drzwi, w nadziei, że człowiek-mucha widzi w ciemności lepiej od niej. Zatrzymał się i odwrócił. – Strażnicy? – zapytała. – Tuż za drzwiami są strażnicy. Zawołam ich. – Głupie, stare babsko! Postąpił krok w jej stronę. Niemal spodziewała się, że poczuje na szyi palce Darada. – A co z Rapem? – zapytała zdesperowana. – Inos nie zaryzykowałaby dla pana życiem, ale on? Dla przyjaciela? Był to najbardziej szalony domysł w jej życiu. – Jasne, że nie! No, chyba że... – jego głos zmienił się. – Tak myślę, że jest wystarczająco stuknięty, żeby... W Noom, kiedy Gathmor... Jeśli... Ech, w dupę! Musiała pani to powiedzieć, prawda? Thinal ominął ją, podszedł do drzwi i pogmerał w zamku nożykiem do owoców. Rozległo się szczekniecie... Andor wyrwał miecz z rąk Kade, otworzył szeroko drzwi, wpadł chwiejnym krokiem do jasno oświetlonego pomieszczenia i zatrzymał się, kołysząc się i mrugając powiekami. Kade podążyła za nim. Cofnęła się ze wstrętem. W przedpokoju faktycznie było dwóch strażników. Po podłodze walała się rozmaita broń i wiele ubrań, a także poduszki. I sami strażnicy. I cztery kobiety. Wszyscy byli nadzy i spali. Powietrze cuchnęło jak sklep winny. Andor czknął, zachwiał się na nogach i... Sagorn wsunął niezgrabnym ruchem miecz z powrotem do pochwy. Kadolan podążyła za nim przez pomieszczenie. Starała się odwracać wzrok od śladów orgii, było to jednak niemożliwe. Widziała bardzo niewiele miejsc, w których mogła bezpiecznie postawić stopę. Musiała też wysoko unosić spódnicę, by nie zaczepić o plątaninę ciał i kończyn. Odetchnęła z ulgą, gdy drzwi zamknęły się za nimi. – Całe szczęście, że Thinal nie sprawdził pani blefu – zauważył Sagorn, podtrzymując ją za rękę, gdy schodzili w dół. Może zresztą to raczej ona podtrzymywała jego – para starych durniów schodząca chwiejnym krokiem po długich na mile, nie oświetlonych schodach w pałacu przypominającym zbrojny obóz. – Wcześniej zauważyłam, że niektóre ze służących szeroko ziewają. – Na zachód. – Słucham pana? – Właśnie skręciliśmy na zachód. Śledzę kierunek, w którym idziemy. – Och, to bardzo miło z pana strony. Wreszcie pokonali ostatnią klatkę schodową. Krótka eksploracja przywiodła ich do pomieszczeń kuchennych, wielkich, pełnych ech i cuchnących nieświeżym mięsem. W kątach i pod stołami chrapali młodsi rangą posługacze. Wkrótce obudzi się ich, by wykonali swe pierwsze obowiązki, mało jednak prawdopodobne, by zadawali pytania dobrze ubranym osobom, a tym bardziej wznieśli alarm. Intruzi kroczyli ostrożnie przez cienie od jednej dogasającej świecy do drugiej, od okna do okna. Wzdłuż listwy przypodłogowej pierzchały przed nimi jakieś stworzenia – być może szczury albo coś jeszcze gorszego. Zastanawiała się, czy są tu węże i skorpiony. Nie była pewna, czy wolałaby mieć więcej, czy mniej światła. Karaluchy wielkości terierów! Gdyby któraś z pałacowych kuchni w Krasnegarze wyglądała podobnie, pani Aganimi rzuciłaby się w dół z blanków. Nagle ujrzeli drzwi, które niewątpliwie prowadziły na zewnątrz. – Niech pani osłoni twarz, księżno – polecił Sagorn. – Możliwe, że istnieje droga do więzienia, która nie wymaga wychodzenia na dziedziniec, ale nie mogę poświęcić tygodnia na jej odszukanie. Proszę iść za mną. Odsunął rygle. Zawiasy skrzypnęły... 3 Pałac Palm stanowił odrębne miasto. Niektóre z jego budynków łączyły się ze sobą, inne zaś stały oddzielnie, otoczone parkami. Były tam ulice i zaułki, szerokie dziedzińce i cieniste krużganki. Jego liczne piętra łączyły ze sobą rampy oraz szerokie klatki schodowe. Sagorn, gdy tylko mógł, trzymał się blisko ścian. Kierował się na wschód i zazwyczaj w dół. Wyglądało na to, że mniej więcej wie, dokąd idzie. Niebo nad ich głowami zaczynało przybierać błękitną barwę. Ponad brzegiem morza na firmamencie zaznaczała się czerwonawa plama przypominająca spraną krew. Dwukrotnie Sagorn ukrył Kade w bramach, gdy w oddali mijały ich patrole. W wysoko położonych punktach z pewnością stali wartownicy, którzy mogli ich dostrzec. To było szaleństwo, czyste szaleństwo. Wreszcie wprowadził ją do zaułka i zatrzymał się. Otarł twarz wąską, bladą dłonią. Przez chwilę wydawało się, że brak mu tchu. – To ten budynek! Ale jak dostać się do środka? Mury wyglądały na starsze niż gdzie indziej, lecz Kadolan wątpiła, by nawet Thinal zdołał się na nie wspiąć. We wszystkich oknach, nawet najwyższych, na drugim piętrze, były kraty. – Będziemy musieli odszukać drzwi – stwierdziła. Ruszyła wzdłuż zaułka, słysząc za sobą kroki doktora. Znalazła. Drzwi były bardzo małe i bardzo solidne. Znajdował się w nich maleńki judasz, lecz nie miały klamki ani dziurki od klucza. – To droga ucieczki – mruknął Sagorn. – Tylne wyjście. Tędy się nie wchodzi. Nie wyglądało to dobrze. Kadolan ruszyła dalej. Do szału doprowadzał ją fakt, że w budynkach po drugiej stronie było sporo drzwi. Większość z nich wznosiła się parę łokci nad poziom gruntu, całkiem jakby były przeznaczone do rozładowywania wozów. W dodatku jedne z nich były uchylone. Zastanowiła się, czy pod ziemią piwnice mogą się łączyć, lecz – jak mówił Sagorn – nie mieli tygodnia na poszukiwania. Zaułek kończył się dziedzińcem. Ostrożnie wyjrzała zza węgła i dostrzegła główne wejście, imponujące, zwieńczone łukiem wrota strzeżone przez wartowników. Wycofała się pośpiesznie. – Musimy wejść tamtędy! – oznajmiła stanowczo. Cofnęła się do nie rzucających się w oczy drzwiczek, które znaleźli uprzednio. Zatrzymała się w odległości kilku kroków i zaczęła wytężać mózgownicę. – Nawet Darad nie zdoła ich wyłamać! – sprzeciwił się Sagorn. Jego pokryta głębokimi bruzdami twarz była szara z niepokoju. – Gdyby miał topór i przez godzinę nikt mu nie przeszkadzał... Serce Kadolan trzepało się jak motyl. Zakręciło jej się w głowie. W którymś momencie dała się ponieść prądowi. Ogarnęło ją nieznane dotąd, nierozważne uczucie mówiące: „zwycięstwo lub śmierć”. To z pewnością odzywała się jej jotuńska krew, cecha odziedziczona po jakimś starożytnym przodku, berserkerze. Zadała sobie pytanie, czy może dostać apopleksji, nim problem zostanie rozwiązany. Przekonała się, że nie dba o to. Rzuciła na szalę wszystko. – Nie mogę przecież wrócić, prawda? Zapukajmy i zobaczmy, co się stanie. Zamknął oczy i zadrżał. – W takim razie muszę wezwać Darada. – A Andor? Jeśli zapukam i ktoś się zjawi, mógłby go namówić do otworzenia drzwi. Sagorn pokręcił ze zmęczeniem głową. – Andor jest pijany. – Pijany? Dostojny Andor? Nie pasowało to do młodego, kulturalnego człowieka z towarzystwa, którego znała w Kinvale. – Zrobił to dla dobrej sprawy – Sagorn oparł się o ścianę i potarł oczy. – Andor jest pijany, Thinal oszołomiony poczuciem własnej ważności, a także brakiem snu. Jalon, oczywiście, byłby całkowicie bezużyteczny w tego rodzaju eskapadzie – pokręcił głową. – A ja i pani jesteśmy oboje za starzy na podobne nonsensy. Sprawa jest beznadziejna! – Bzdura! – sprzeciwiła się Kadolan. – Niech pan posłucha! Jeśli to coś w rodzaju tajnego wyjścia, może też służyć jako tajne wejście, prawda? Wszyscy dżinnowie są zwariowani na punkcie intryg... może przychodzą tu się meldować szpiedzy i podwójni agenci? Niewykluczone, że w zasięgu słuchu jest odźwierny, gotów ich wpuścić. Niech pan przywoła dostojnego Andora... Nie? – To doprowadzi do walki. Nawet na trzeźwo Andor jest jedynie przeciętnym szermierzem. – Przedtem go pan wezwał. – To był Thinal. Nie zastanowił się. Potrzebny będzie Darad, bez względu na to, który z nas go wezwie. – Nie Darad! Darad zabił kobietę dla połowy słowa. Pełna zakłopotania cisza i gniewne spojrzenia. – Pan jest specjalistą od myślenia, doktorze! Niech pan myśli! Sagorn westchnął. – Niech pani posłucha, Kade. Darad może być w porządku. Zwłaszcza jeśli pomówi z nim pani o Rapie! On go teraz lubi. Trudno jej było w to uwierzyć. Faun poszczuł Darada swym psem, a także obłaskawionym goblinem. Rozwalił mu na głowie parę krzeseł. Jeśli jednak konieczny był Darad, to trudno. – Zgoda. Niech pan go wezwie! Podejmę to ryzyko. Sagorn spojrzał na nią z niedowierzaniem. – Proszę bardzo. Niech Bogowie będą z tobą, moja droga. Bezczelność! Nagle zielony strój wydaj się. Szwy puściły. Zjawił się olbrzym. Zaciskając pięści podniosła wzrok, by spojrzeć na blizny i tatuaże, zmaltretowany nos i szeroki, wilczy uśmiech. – Dzień dobry, panie Daradzie – powiedziała słabym głosem. Monstrualna postać zadrżała od bezgłośnego śmiechu przypominającego trzęsienie ziemi. Jotunn wyszczerzył szyderczo zęby. – Dzień dobry pani. Potrzebna pani moja pomoc, co? Cofnęła się o krok. – Naprawdę bardzo mi przykro, że zrobiłam panu krzywdę, wtedy w Krasnegarze. Rozumie pan, lojalność wobec bratanicy... Przerwał jej gardłowy chichot. – Jotuńska krew? – Hę? Och, tak. Nasza rodzina jest w połowie impijska i w połowie jotuńska. – Jotnarowie płodzą dobrych wojowników – zgodził się. – Widać to i u Rapa. Ach! – Chcę złożyć wizytę panu Rapowi. Ma poważne kłopoty. Uśmiech ustąpił miejsca koszmarnemu grymasowi. – Tak. Żeby zrobić go magiem, zgadza się? Wstrętni dżinnowie! I czasu jest mało, zgadza się? Równy gość, ten faun. Trzeba się śpieszyć. No dobra, pani zapuka i zobaczymy, co się stanie! Jotunn zdarł z siebie płaszcz i cisnął go na ziemię. Wyciągnął miecz z błyskiem stali, który sprawił, że księżna poderwała się. Następnie oparł się o ścianę obok drzwi. Kade sprawdziła z drżeniem, czy jaszmak się nie zsunął. Stanęła przed judaszem i zastukała w drewniane drzwi. Zastanowiła się, czy w środku w ogóle da się usłyszeć ten cichutki dźwięk. Spuściła oczy – niebieskie, a nie czerwone, dżinnijskie. Widziała stopy Darada, palce sterczały ze szczątków butów Sagorna. Widziała też miecz. Poranny wietrzyk poruszał jej szatami, przynosząc ze sobą uspokajające wonie trawy i kwiatów. Na świecie były też jeszcze ptaki śpiewające i to całkiem blisko. Odliczyła pięćdziesiąt uderzeń serca, po czym uniosła dłoń, by zapukać raz jeszcze. – Świerszcz śpiewa cicho – odezwał się głos zza kraty. Hasło? Miłosierni Bogowie, jak mógł brzmieć odzew? – Przynoszę wiadomość od Wielkiego Mężczyzny. – Hasło? – Nie powiedziano mi go! – krzyknęła, nadal nie podnosząc wzroku. Przypomniała sobie zabójców lwów. – Kobietom nie mówi się haseł. – Kobiety nie przynoszą wiadomości od sułtana. – W takim razie ta wiadomość nie dotrze i sułtan będzie się chciał dowiedzieć dlaczego. Mężczyzna chrząknął. Po długiej, szarpiącej nerwy przerwie księżna usłyszała dźwięk odsuwanego rygla. Dobrze naoliwione zawiasy obróciły się bezgłośnie. Kadolan odepchnięto. Omal nie padła na ziemię, gdy Darad obrócił się wokół ościeża, otworzył szeroko drzwi i zniknął w mrocznym wnętrzu. Usłyszała trzask łamanych kości oraz stłumiony krzyk. Weszła za jotunnem do małego, mrocznego pomieszczenia. W jednym z kątów stało krzesło, na przeciwległym końcu widać było schody, a na podłodze leżało ciało, nad którym stał mroczny olbrzym ozdobiony szczerbatym, wilczym uśmiechem. – Jak dotąd nieźle! – zagrzmiał Darad. – Proszę zamknąć drzwi. Dobra. Niech się pani teraz trzyma blisko! – Chwileczkę! Ciało na podłodze! Zabiła człowieka. Gdzie było dobro, które zrównoważyłoby to niewątpliwe zło? Była to zatrważająca myśl. Jeszcze gorsza była pewność, że nie może już powstrzymać tego, co rozpoczęła. Musiało dojść do dalszego rozlewu krwi. Nie zważając na jej okrzyk, wojownik pomknął długimi susami w górę, trzymając w ręku miecz. – Stać! – krzyknęła i pognała za nim. Usłyszała łoskot i wrzask, który – gdy weszła do następnego pomieszczenia – przeszedł w makabryczny, bulgoczący dźwięk. Przez zakratowane okno promienie światła padały na trzy ciała i stojącego nad nimi z triumfalną miną Darada. Zabójca, podłoga i meble, wszystko było spryskane jaskrawą czerwienią. Nigdy w życiu nie widziała takiego mnóstwa krwi. Oto był talent do walki wzmocniony przez słowo mocy do poziomu geniusza. Jeden z leżących na podłodze mężczyzn zaczął jęczeć. Poruszył się. Darad od niechcenia odrąbał mu głowę. Kadolan odwróciła twarz na ten widok. Zacisnęła zęby na dłoni, by stłumić narastający krzyk. Pomieszczenie zaczęło się kołysać, nie dano jej jednak czasu na histerię czy omdlenie. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Do środka wpadł odziany w brązowy strój mężczyzna. Zatrzymał się, wytrzeszczając oczy na widok jatki. Darad przemknął błyskawicznie przez pokój, złapał przybysza za bluzę, pociągnął go do przodu i walnął nim mocno o mur... jeden raz... drugi. Następnie upuścił go na podłogę. Wytężyli słuch. Cisza. Jotunn uśmiechnął się szyderczo na widok miny Kadolan. – To tylko dżinnowie! – stwierdził, chowając do pochwy okrwawiony miecz. – Proszę bliżej. Pani ma dobry słuch. Schylił się i podniósł mężczyznę, którego ogłuszył. Ponownie oparł go o ścianę. Tym razem utrzymał go w tej pozycji, bez wyraźnego wysiłku. Kilkakrotnie spoliczkował swą ofiarę, by ją ocucić, następnie wyciągnął mężczyźnie zza pasa sztylet i zbliżył go do jego oczu. – Wiesz, gdzie jest faun? Strażnik był niewiele więcej niż chłopcem, jednym z rodzicieli. Miał różowe wąsy, lecz jego pozbawione zarostu policzki przybrały niezdrowy, blady, fioletowo-różowy odcień. Turban mu spadł, odsłaniając fale rudawych loków. Wszystkie noże, miecze i sztylety zdobiące jego strój nie pomagały mu w najmniejszym stopniu. Wydawał z siebie jakieś bezładne, bełkotliwe dźwięki. Czubek sztyletu wsunął się w jego lewe nozdrze. Rubinowe oczy wybałuszyły się, a szyja zaczęła wydłużać. – Wiesz gdzie jest faun? Inaczej na nic mi się nie przydasz, dżinnie. – Tak jest. – Powiedz mi, jak tam dojść. – Ug... ug... – Gadaj, bo zginiesz! – W prawo. Drugim korytarzem w lewo. W prawo. W dół do samego końca. – To wszystko? – Tak jest! Przysięgam! – krzyknął nagle. – Dobra! Darad poderżnął mu gardło i puścił ciało. – Chodźmy. Niech pani zamknie drzwi – nakazał, po czym wypadł na korytarz. Kade pomknęła za nim chwiejnym krokiem. Zatrzasnęła za sobą drzwi. Po Daradzie został już tylko cichnący odgłos kroków. Najwyraźniej nie potrzebował jej pomocy, by rozróżniać strony. Po drodze natknął się jeszcze tylko na jednego strażnika. Kade usłyszała przekleństwo, lecz gdy wyszła zza węgła, szeroki korytarz był już pusty. Pomknęła za czerwonym śladem, zastanawiając się, czy Darad zabrał zwłoki ze sobą, by wykorzystać je jako tarczę, czy też chciał po prostu ukryć dowody. Wiele plam musiało pochodzić od samego jotunna, który był skąpany we krwi. W lewo... w prawo... Dotarła do mrocznego przejścia wychodzącego na spiralne schody. Z dołu dobiegał stłumiony odgłos kroków. Podbiegła do następnego rogu, wspięła się na palce, by zdjąć z haka lampę, po czym wróciła na schody. Były wąskie, nierówne i zdradliwe. Można się było trzymać jedynie grubego sznura zawieszonego na środkowym słupie. Lina schodziła po spirali w dół, w nieznane. Kadolan ucieszyła się jednak na jej widok, uznawszy, że złamana noga bynajmniej nie pomogłaby ich sprawie. Darad musiał już być daleko przed nią. Tylko Bogowie wiedzieli, jakich okrucieństw dopuszczał się w jej imieniu. Przed lampą tańczyły cienie. Kadolan omal nie potknęła się o kolejne zwłoki. Zmarnowała jeszcze więcej czasu na to, by przeleźć nad nimi, zanim mogła ruszyć w dalszą drogę. Był to zapewne ten strażnik, którego wlókł za sobą Darad. Weszła do ciemnej, straszliwie cuchnącej piwnicy. Słaba lampa nie oświetlała niczego oprócz podłogi. Księżna wytężyła słuch. Nie usłyszała nic poza cichym kapaniem... miała nadzieję, że to tylko woda... oraz odległymi echami sugerującymi znaczną przestrzeń. Potem przyszło jej do głowy, by zbadać podłogę. Znalazła kilka plamek krwi. Oczywiście poprowadziły ją one do następnego przejścia, drugich schodów, położonych tuż obok tych, które przed chwilą opuściła. Nawet Darad na nie natrafił. Kolejne schody były węższe i bardziej strome. Wykuto je w litej skale. Nie było tam też liny, której można by się trzymać. Na górze, w prawdziwym świecie, noc dobiegła już końca, tutaj nie kończyła się nigdy, a do tego lampa księżnej zaczynała się dopalać. Zapas oleju mógł być wyliczony tak, by zabrakło go zaraz po świcie. Powietrze było nieopisanie gęste i cuchnące. Kadolan zadrżała konwulsyjnie. Uciekłaby stąd w dowolne miejsce, gdyby tylko potrafiła wymyślić, jak to zrobić. Zginęło już pięciu ludzi! Z jakiegoś powodu wydany przez jotunna rozkaz podążenia za nim wydawał się jej jedyną możliwością. Nogi księżnej słuchały go bez żadnych dalszych instrukcji z jej strony. Nagle z ciemności przed nią wychynął potwór. Ze straszliwej, pokrytej krwią twarzy spoglądały na Kadolan jasne oczy... białe kły lśniły jak u wilka... Wielkie szkarłatne łapska wyciągnęły się ku niej, wyrwały jej z rąk lampę i zgasiły ją. Wstrząśnięta i oślepiona straciła równowagę i z całą pewnością przewróciłaby się, gdyby olbrzym nie złapał jej w okrwawione ręce. Poniósł ją, cofając się do podstawy schodów. Kadolan zaparło dech w piersiach. Zakręciło się jej w głowie. Znalazła się w przypominającym jaskinię pomieszczeniu o nagich ścianach. Sklepienie wykute w skale było tak niskie, że nawet jej wydawało się przygniatające. Darad zaś musiał się schylać. Nie widziała żadnych sprzętów, tylko złowieszcze łańcuchy zwalone na stos w jednym kącie oraz zardzewiałe klamry wprawione w ściany. Skądś dobiegały głosy. Po bokach dostrzegła kilka drzwi. Wszystkie były zamknięte. Najprawdopodobniej nie kryło się za nimi nic oprócz pustych cel. Nawet jak na loch, miejsce to sprawiało wrażenie mało używanego. W ścianie naprzeciw schodów znajdowały się dwie pary sąsiadujących ze sobą drzwi. Jedne były otwarte, ukazując całkowicie ciemną i zapewne pustą celę, drugie jednak były zamknięte. Zza kraty padało światło. Okropne! Przypominało jej to kaplicę – jasne okno i ciemne. Głosy dobiegały z oświetlonego pomieszczenia. Powietrze przyprawiało o mdłości. Zastanowiła się, jak ktokolwiek może to wytrzymać. Cieszyła się, że nie potrafi zidentyfikować wszystkich wymieszanych ze sobą zapachów, niemniej odniosła wrażenie, że wyczuwa słaby powiew. Rzecz jasna, ten kanał bardzo szybko stałby się śmiertelną pułapką, gdyby nie było w nim żadnej wentylacji. Daradowi nie przeszkadzał żar, smród ani religijny symbolizm. Zatrzymał się, nasłuchując. Dosłownie podrapał się w głowę. Zza drzwi dobiegał grzechot kości do gry i śmiechy kilku mężczyzn. Pan Rap musiał tam być. Azak rozkazał, by więźnia strzeżono przez cały czas. Być może wydał też rozkaz, by uśmiercono go przy najmniejszej oznace próby odbicia. Z całą pewnością drzwi będą zaryglowane od środka. Nie otworzą ich nieznajomym, nie przyjrzawszy się wpierw pustemu przedsionkowi przez kratę. To były oczywiste środki ostrożności. Miała wrażenie, że jest tam przynajmniej czterech albo pięciu mężczyzn. Z iloma przeciwnikami naraz mógł sobie poradzić jeden jotuński zabójca? Jak intruzi mogli skłonić strażników do otworzenia drzwi? Ile czasu upłynie, nim ktoś odkryje jatkę na górze i przybędzie liczny oddział żołnierzy? Kade oparła się słabo o ścianę, zastanawiając się, skąd przyszło jej do głowy, że może przechytrzyć Azaka, który był w końcu specjalistą. Sułtani Arakkaranu praktykowali podobne niegodziwości od stuleci. Azak zapewne wyssał niezbędne umiejętności z mlekiem matki. Darad odwrócił się, by spojrzeć na nią. Ledwie dostrzegała odrażający wyraz jego zakrwawionej twarzy. Ponownie wyciągnął miecz, lecz nie wiedział, co z nim zrobić. Musiała przejąć dowództwo. – Andor – wyszeptała. Nastąpiła przerwa. Po chwili mężczyzną trzymającym broń był Andor. Omal nie wypuścił jej z rąk. Sztych stuknął o podłogę z przerażająco głośnym brzękiem. Imp zachwiał się na nogach, potem odzyskał równowagę. Nie usłyszano go. Odgłosy gry i śmiechu nie ucichły. Popatrzył z przerażeniem na zakrwawiony strój, po czym spojrzał spode łba na Kade. – Teraz pani wie, jak to jest, gdy ma się wspomnienia Darada. – Jak mamy się dostać do środka? – zapytała niecierpliwie. Czasu było rozpaczliwie mało. Zostawili za sobą krwawy ślad i trupy... z pewnością nie mogli teraz zastanawiać się nad tym, jak mają się wydostać na zewnątrz. Andor beknął, otarł usta wolną dłonią i skrzywił twarz. Popatrzył, mrugając powiekami, na samotny kwadrat światła. – Nie mam najbledszego pojęcia – wyszeptał. – Czy może ich pan namówić, żeby otworzyli drzwi? – Ilu ich jest? – Co najmniej czterech. Pokręcił głową. Zachwiał się na nogach. – Za dużo. Jednego, być może. Ale kiedy przyjdzie obczy... obcy, wszyscy zgromadzą się przy wejściu. Poza tym, nie jesztem dziś w najlepszej formie. To by za długo trwało. Spojrzał na Kadolan, mrugając czule powiekami. Zademonstrował nieśmiały uśmiech, który przywołał wszystkie jej macierzyńskie instynkty nakazujące jej zrozumieć i wybaczyć. Stłumiła je. – W takim razie niech pan wezwie doktora Sagorna. Przekonamy się, czy ma jakieś mądre pomysły. – Przynajmniej jest trzeźwy – zgodził się z powagą Andor, po czym zniknął z ostatnim, ostrożnym czknięciem. – Za mną! – warknął Sagorn. Poruszając się niezgrabnie, jakby chciał uniknąć dotknięcia mokrych szat, pierwszy ruszył przez jaskinię. Pochylił się i skrył w pustej celi. Kadolan podążyła za nim. Wolałaby przejść przez jasne drzwi, nie przez ciemne – do Dobra, a nie do Zła. Nawet ona prawie musiała się pochylić w niskim wejściu. Pomieszczenie było cuchnącą norą. Zgniły, amoniakalny smród powiedział księżnej, do jakich celów się je wykorzystuje. Było tu jednak ciemno i nie można ich było dojrzeć przez kratę. – Jak mamy się tam dostać? – powtórzyła. – Albo ich rozdzielić? – Nie wiem! Wojna to nie moja specjalność. Chyba musimy po prostu zaczekać i zaufać szczęściu. Proszę być cicho. Muszę się zastanowić. Kade stała, rozdygotana. Wiedziała, że sama niczego użytecznego nie wymyśli. Tyle ofiar, by uratować jednego człowieka! Zapewne zginą jeszcze dwie osoby, gdy ona i jej zmienny towarzysz zostaną odkryci. Była to okropna niegodziwość. Straszliwie zgrzeszyła. Służyła Złu. Brzęk metalu dobiegający zza zamkniętych drzwi sprawił, że znowu przebiegły ją lodowate ciarki. Zaskrzypiały zawiasy. Sagorn chrząknął i odciągnął ją do tyłu, poza ciemnoszary prostokąt drzwi. Nagle trzymający jej ramię mężczyzna ponownie stał się Daradem. – Weź i mojego, Arg! – zawołał jakiś głos. Rozległ się śmiech. – Radź sobie sam, Kuth! – odpowiedział drugi, wyraźniejszy głos dobiegający z ciemnego korytarza. Zawiasy skrzypnęły, gdy mężczyzna zamykał za sobą drzwi. – Nie potrafiłbym utrzymać czegoś tych rozmiarów! Ponownie rozległ się chóralny śmiech oraz wyrażające aprobatę okrzyki Kutna. Drzwi zatrzasnęły się. Zazgrzytał rygiel. Arg nie wziął ze sobą latarni, było więc tylko jedno miejsce, dokąd mógł się udawać. Jego sylwetka zasłoniła wejście. Dżinn zatrzymał się i rozstawił stopy. Darad odczekał, aż polał się szeroki strumień, nim przystąpił do akcji. Kade zdążyła zamknąć oczy. Kiedy je otworzyła, olbrzym odciągał trupa z przejścia. Znowu stał się Sagornem. Doktor popatrzył na najświeższe zwłoki. – To było nieoczekiwane – mruknął. – Czy w czymś nam pomoże? – Nie sądzę. Wydaje się jednak, że szczęście nam sprzyja. Dwie osoby ze słowem mocy powinny go chyba mieć dwukrotnie więcej – mruknął. – A w tej chwili przydałoby się cokolwiek... Ach! Wydał z siebie długie westchnienie. Wpadł na jakiś pomysł. – Co... – zaczęła Kadolan. – Chwileczkę. Proszę! – wydobył zza pasa sztylet, który chyba jeszcze nie ostygł po poderżnięciu chłopcu gardła. – Tym razem nawet Darad może potrzebować pomocy. Rękojeść była lepka. Kade wzięła ją w dłoń z niechęcią, nie wyobrażając sobie, by mogła się zmusić do zrobienia użytku z noża. Otworzyła usta, chcąc to powiedzieć, lecz przekonała się, że stoi przed nią inny mężczyzna – niższy, ale nie Thinal. Jasne, jotuńskie włosy zalśniły w mroku. Nim go rozpoznała, domyśliła się. – Jalon? Tak jak uprzednio Andor, minstrel popatrzył na zakrwawione szaty. Zadrżał jeszcze mocniej niż tamten. Jego zęby zadzwoniły krótko. Księżna wiedziała, że pan Jalon jest łagodną, wrażliwą osobą, marzycielem. W żadnym wypadku nie zabójcą. – Dlaczego pan? – zapytała. Nie mogła już wytrzymać tego dłużej. Ani chwili! Ponownie przygryzła kostki dłoni, walcząc z szalonym pragnieniem krzyku. Była księżną i przynajmniej półjotunką. Powinna się zachowywać stosownie do tego, tymczasem zalewał ją pot, a cuchnące powietrze wywoływało pulsujący ból głowy. W całym swym życiu nie robiła nic bardziej gwałtownego niż polowanie z sokołem. Inos! To wszystko dla Inos! Ta myśl zdawała się ją uspokajać. Jalon jednak również znajdował się na krawędzi paniki. Jego zęby zaszczekały krótko raz jeszcze. Dźwięk skończył się trzaskiem, gdy minstrel zacisnął szczękę. Potem zaczął lamentować: – Nie mogę! To wariat! Niemożliwe! Kadolan nie miała pojęcia, jaki plan stworzyła inteligencja Sagorna. Wiedziała tylko, że w każdej chwili ze schodów może zbiec setka rodzicieli. Po prostu nie mieli czasu! Spróbowała argumentu, który tak cudownie podziałał na Thinala. – Proszę, panie Jalonie. Niech pan spróbuje! Dla Rapa? Zawodzenie przerwał odgłos przełykanej śliny. – Tak. Dla Rapa! Ma pani rację! Minstrel z wysiłkiem zapanował nad sobą; wysunął głowę z celi, odchrząknął cicho, a potem krzyknął. Wstrząśnięta księżna omal nie wypuściła z rąk sztyletu. – Hej! Kuth! Popatrz no na to! To był zarkański akcent i głos człowieka zabitego przed chwilą. Naśladownictwo było doskonałe. Stłumione pytanie... potem drugie, wyraźniejsze. Któryś ze znajdujących się wewnątrz ludzi podszedł do kraty. – Kto tam? Jalon cofnął się o krok. – Arg, głupku. Kogo się spodziewałeś? Chodź i zobacz to, na Bogów. – Co mam zobaczyć? Niewidoczny Kuth był podejrzliwy. Artysta mniejszej klasy mógłby przeholować. Jalon wiedział, w którym punkcie się zatrzymać. Przerwał zabawę i przerodził się w Darada, który przykucnął z mieczem w dłoni. Zazgrzytał rygiel. Zaskrzypiały zawiasy. Kuth wystawił na zewnątrz owiniętą w turban głowę. – Daj spokój, Arg. Znasz zasady. W środku zawsze musi być pięciu. Jak chcesz, żebym wyszedł coś zobaczyć, to musisz wejść do środka i... Darad wszedł. Zgrzytając zębami i wymachując sztyletem, Kadolan podążyła za nim. Na zewnątrz przez jedne drzwi, do środka przez drugie, „nie przewróć się o trupa”, a potem bolesna jasność oświetlonej lampą celi. Gorąco i smród uderzyły w nią niczym fala wrzących nieczystości. Odór mężczyzn, dymu lampek oliwnych i ekskrementów, a także słodka woń zgnilizny, która była najgorsza. Hazardziści siedzieli na dywaniku w przeciwległym końcu pomieszczenia. Trzech z nich dźwigało się jeszcze na nogi, dobywając mieczy. Czwarty zapewne wstał już wcześniej, gdyż kiedy Kade weszła do środka, gnał właśnie przed siebie. Ujrzała, jak miecz Darada wbił się w jego brzuch. Cios nie zabił mężczyzny, lecz dźwięk, jaki ten z siebie wydał, świadczył, że sprawił mu ból. A tuż przed Kade, musiała uważać, by się o niego nie potknąć, leżał... To od niego pochodził ten okropny smród. Nagi, rozciągnięty niczym zakuty w łańcuchy motyl, obrzmiały, powykręcany, z poczerniałym, gnijącym za życia ciałem... Czy to możliwe, by jeszcze żył? Całe szczęście, że był – rzecz jasna – nieprzytomny. Nagle dostrzegła, że Darad się cofa. Piwnica była wystarczająco szeroka dla trzech ludzi i tylu właśnie miał przeciwko sobie. Wszyscy dzierżyli bułaty. Dwóch wyciągnęło również sztylety. Przeszli nad swym wrzeszczącym, wijącym się z bólu towarzyszem i nadal posuwali się w szeregu naprzód. Wszyscy pochylali się z uwagi na niski sufit. Wzrost Darada utrudniał mu teraz sprawę. W romansach czytanych w młodości przez Kadolan – tych, w których ważniejsza była akcja – bohaterowie zawsze ścierali się z trzema albo czterema wrogami jednocześnie. Jednego powstrzymywali mieczem, drugiego krzesłem, pozostałych zaś najpewniej wyłączali z walki kopniakami. Rap ongiś użył krzeseł przeciwko Daradowi. W tej celi niestety żadnych nie było. Na podłodze leżał dywan z kilkoma poduszkami oraz dwóch umierających mężczyzn, z których jeden był do tego przykuty. Żaden szermierz nie mógł pokonać trzech przeciwników, chyba żeby wziął ich z zaskoczenia. Przypomniała sobie, że ma sztylet. Nie można nim było zdziałać wiele przeciw mieczowi, a Darad cofnął się niemal do miejsca, gdzie leżał Rap. Za nim były już tylko drzwi. Kadolan przełożyła nóż do drugiej ręki, przesunęła się w lewo i z całej siły cisnęła nim w stojącego po tej stronie mężczyznę. I tak nigdy nie zdołałaby zadać drugiego ciosu. Nawet gdyby rodziciele zauważyli, że księżna ma sztylet, z pewnością nie pomyśleliby, że zechce nim rzucić, że w ogóle potrafi tego dokonać pod tak niskim pułapem. Z tej odległości nie mogła chybić, a jednak o mały włos, a tak właśnie by się stało. Nóż trafił mężczyznę w bark i upadł na podłogę. Odwrócił jednak uwagę dżinna, a to wystarczyło Daradowi. Jotunn odbił w bok oręż środkowego przeciwnika, zrobił fintę w kierunku twarzy prawego, rzucił się naprzód, nim środkowy zdążył się zasłonić, i przejechał mieczem po ręce, w której tamten trzymał broń, od nadgarstka aż po łokieć. Następnie sparował atak prawego i zripostował cięciem w twarz. Odniesione rany powstrzymały jego przeciwników. Lewy wciąż trzymał się za bark. Darad wbił mu miecz w serce. Następnie chwycił go za pas. Gdy pozostali dwaj runęli jednocześnie naprzód, zasłonił się zwłokami jak tarczą przed środkowym, cios prawego zaś sparował. Następnie cisnął w środkowego ciałem i ciął pod gardą prawego. Reszta polegała tylko na sprzątaniu. Upewniwszy się, że Darad zwyciężył, Kadolan odwróciła twarz. Za drzwiami, na przeciwległym końcu korytarzyka, klatka schodowa rozjarzyła się jasno. Ktoś nadchodził! Zatrzasnęła drzwi: bum! Szarpała się z potężnym ryglem, aż zasunął się z niechętnym zgrzytem. Za kratą słychać było odgłos walących w schody ciężkich buciorów. Następnie odwróciła się, opadła na kolana obok więźnia i wyszeptała: – Panie Rapie? Po omacku: Więc Madeline wstaje – zadyszana, w trwodze, Bo tyle smoków uśpionych jest wokół, Bo tyle włóczni zagraża po drodze. Ze schodów schodzą po omacku, w mroku. Nigdzie nikogo. Keats – Wigilia świętej Agnieszki Przełożyła Zofia Kierszys ROZDZIAŁ III PRZEMYŚLNE PLANY 1 Zgasła już zorza, światła, gorejące gwiazdy. Trąby i świergotki umilkły. Powróciła ciemność. Ciemność i cisza – głębsze teraz, gdyż potrafił powstrzymać ból całkowicie, a nie tylko częściowo. Ostatnio nie był w stanie zbyt wiele poradzić na ból, gdyż jego wolę podkopywały słabość i zbliżająca się śmierć. Teraz potrafił odegnać wszelkie uczucia, odciąć się od wszystkiego. Tak było dobrze. Znacznie lepiej. Teraz mógł sobie nakazać umrzeć. Jakaż w tym była ironia! Powiedziała mu słowo mocy. Rozpoznał to uczucie, tę glorię. Był więc magiem. Mag powinien potrafić przywołać śmierć. Zanurz się. Głębiej. Ciemniej. Zimniej. Spokój. To była księżna Kadolan, ciotka Inos. Wolałby, żeby przestała mu tak krzyczeć do ucha. Wolałby też, żeby ten, kto tak walił, również przestał. I jeszcze Sagorn. Chodził od ściany do ściany podenerwowany. Niech stary łotr wymyśli jakieś wyjście z tej sytuacji. Stłumił swój słuch, zamknął uszy. Spokój. Nic oczywiście nie widział po tym, co zrobili z jego oczyma, lecz nie były mu one potrzebne. Błagania księżnej również przenikały przez jego zasłonę. Irytujące. Wszyscy ci dżinnowie za drzwiami, z mieczami i toporami. To było prawie tak, jakby znalazł się z powrotem w Krasnegarze, gdy impowie próbowali się włamać do komnaty położonej na szczycie wieży. Ale tym razem była to piwnica, znajdująca się pod innymi piwnicami. Jaskinia, nie wieża. Drugi koniec świata. Wszystko odwróciło się do góry nogami. Śmieszne. Cały ten hałas był śmieszny. Mógłby go powstrzymać. Ale po co się wysilać? To właśnie wykrzykiwała do niego ciotka Inos. Żeby powstrzymał dżinnów. Mówiła mu, że ma teraz moc. Moc nie stanowiła problemu. Chodziło o chęć. Nie chciało mu się tego robić. Inos wyszła za mąż. Wyszła za mąż z własnej woli. Pogniewała się na niego, gdy zakłócił jej ślubną ceremonię. Nie była to jednak tylko jego wina. Widział teraz, że to Lith’rian umieścił ów pomysł w jego głowie. Dla elfa był to wspaniały żart. O to mu pewnie chodziło. Powinien żywić urazę i pragnąć zemsty na czarowniku, któż jednak potrafiłby ją wywrzeć? Nie miało to zresztą większego znaczenia. Zdmuchnie sam siebie jak świecę i nie będzie już musiał się przejmować. Przejmować się Inos. Dlaczego nie miałaby wyjść za mąż, jeśli chciała? Wielki, umięśniony facet. Bogaty. Z królewskiej rodziny. Przystojny. Wszystko, czego mogła pragnąć królowa. Wszystko, czym on nie był. Nie szkodzi, że straciła królestwo. Znalazła drugie. Większe, lepsze i radośniejsze. Inos była szczęśliwa i nie potrzebowała go. Nigdy go nie potrzebowała. Nie musiał się tu fatygować. Biedny, stary Krasnegar. Czuł wstrząsy towarzyszące uderzeniom toporów, nawet jeśli zakorkował sobie uszy i wyłączył słuch. Irytujące. Denerwujące. Niepokoili człowieka, gdy był zajęty umieraniem. Mógłby powstrzymać dżinnów, gdyby chciał. Za duży wysiłek. Pokonał tak długą drogę i okazało się, że całkiem niepotrzebnie. W jaki sposób mag mógł się zdmuchnąć? Było to dziwnie trudne. Słowa nie chciały, by je utracono? Nie, jedno z nich nie chciało. Pozostałe dwa znało więcej ludzi i było im wszystko jedno. Ciekawe. To znaczyło, że słowo, które dostał od matki, należało tylko do niego. Mógł jednak nakazać Sagornowi otworzyć drzwi. To byłoby najłatwiejsze. Rozkazać doktorowi, by odsunął rygiel, a potem wszyscy się uciszą i pozwolą mu umrzeć w spokoju. Niedługo. Staremu łajdakowi to by się nie spodobało. Szkoda ciotki Inos. Sympatyczna staruszka. W zamku wszyscy ją lubili. Uprzejma dla służby. Prawdziwa dama. Wzbudzała litość, gdy się widziało ją tutaj, tak rozgorączkowaną i brudną. Może najlepiej byłoby zwalić na nich dach i zabić wszystkich. Albo samemu odsunąć rygiel i wpuścić dżinnów. O czym to krzyczała? O Inos? Inos stała się krzywda? Umknęła mu ta myśl. Mógł ją odszukać. Nieuprzejme. Nie wypada grzebać w czyimś umyśle. Poprosić księżną, żeby powtórzyła? Tak, to właśnie zrobi. Nie mógł mówić z przysmażonym językiem. Uzdrowić go? To nietrudne. Włączyć na nowo słuch, wyciągnąć korki? Za dużo wysiłku. Drzwi nie miały wytrzymać już długo. Potem wszyscy dadzą mu trochę spokoju. Inos. Szczęśliwa. Mąż, królestwo i dzieci. Dobrze. Chciał żeby była szczęśliwa. Krzywda? Ranna? Poprosić ją, żeby powtórzyła ten kawałek? Przestała krzyczeć. Płakała? Biedna pani. Co z Inos? Krzywda? Trzeba uleczyć język. Odkorkować uszy. Gotowe. – Co z Inos? – zapytał. – Ranna? Dźwięk przypominający westchnienie wymknął się z ust księżnej Kadolan... – Jej twarz jest poparzona, panie Rapie. Będzie miała okropne blizny. Nie jest już piękna. To bardzo niedobrze! Okropnie! Gniew! Uleczył swe oczy i otworzył je, by wiedziała, że słucha. Za późno. Drzwi już puszczały. Zlikwidować drzwi. Postawić w ich miejscu skałę. Świetnie, powstrzymał dżinnów. Niech w niej spróbują wybić dziury! Rap marszcząc brwi spojrzał na księżną Kadolan. – Proszę mi opowiedzieć o Inos – rzekł. 2 Przez kilka minut Kadolan patrzyła tylko na dokonujące się cuda, potem zdała sobie sprawę, że nie ma już przed sobą połamanego, gnijącego ścierwa. Powrócił niemal do kształtu młodego mężczyzny. Nie miał na sobie nic oprócz zakrzepłej krwi. Odwróciła się, lecz dostrzegła, że Sagorn również się na niego gapi, kompletnie urzeczony. Trąciła go łokciem i skinęła dłonią. Popatrzył na nią wilkiem, lecz nie ustępowała. Udali się na drugi koniec celi, przechodząc ostrożnie nad rozciągniętymi na podłodze zwłokami, aż wreszcie dotarli do dywanika, wciąż usłanego kośćmi i monetami. Podał księżnej dłoń i podtrzymał, gdy siadała na poduszce. Potem spoczął obok, lecz twarz skierował w stronę maga. Para starych durniów... ale może jeszcze wygrają. Otwór drzwiowy zamknęła ściana, czarna jak mury zamku Inissa, niepodobna do okolicznych skał, które były czerwonawe. Rodzicieli na jakiś czas powstrzymano, lecz oni byli pogrzebani, a migoczące lampy nieustannie zanieczyszczały powietrze. Nie było nigdzie widać drogi wyjścia, lecz Kadolan ciągle powtarzała sobie, że nie powinna się przejmować, gdyż czary były teraz po ich stronie. Odtąd wszystko będzie wyglądało inaczej. Sagorn pokasływał raz za razem. W pewnej chwili zmarszczył brwi i spojrzał w górę. Ona również popatrzyła w tamtym kierunku i ujrzała w skalnym sklepieniu maleńki otwór. Czuła już przedtem słabiutki powiew i domyślała się, że którędyś musi dochodzić powietrze. Ale nawet dziecko nie zdołałoby się wdrapać tym wąskim kominem. Było to jednak lepsze niż nic. Prawdopodobnie dlatego strażnicy siedzieli w tym końcu celi. Możliwe też, że więźnia umieszczono w pobliżu drzwi, by widzieli go za każdym razem, gdy wchodzili i wychodzili. Nieważne. Była zbyt zmęczona, by się nad tym zastanawiać. – Powinniśmy zgasić lampy – mruknął Sagorn. – Zostawmy tylko jedną. Nie poruszył się jednak. Jego twarz była wynędzniała, pokrywające ją bruzdy głębsze niż kiedykolwiek dotąd, a rzadkie włosy pozlepiane w białe kosmyki. Krew na okrywających go szatach wyschła, lecz na dłoniach i fałdach skóry na szyi nadal widoczne były wąskie, czerwone strużki. Kadolan z pewnością wyglądała równie fatalnie. Kosztowało to ich niemal wszystkie siły. Teraz zaczynali odczuwać skutki. Miała wrażenie, że jest starsza niż czarownica północy. Nagle Sagorn krzyknął ze zdumienia. Odwróciwszy się ujrzała, że faun usiadł i uwolnił ręce. Zerwał z kostek zardzewiałe łańcuchy, jakby były wykonane z toffi. Popatrzył na obecnych. Kadolan szybko odwróciła oczy. Po chwili podszedł do nich. Był w pełni odziany: buty, spodnie i koszula o długich rękawach – wiejskie ubranie z ręcznie przędzonego materiału, jakie chłopiec stajenny mógłby nosić w Krasnegarze. Był czysty, z jego twarzy zniknął zarost, lecz wokół oczu nadal miał idiotyczne tatuaże, a jego brązowe włosy były splątane niczym gałązki krzaków jałowca. Rasha zmieniała swój wygląd stosownie do nastroju, ale Kadolan była pewna, że pan Rap uznałby, iż ten rodzaj oszustwa jest poniżej jego godności. Musiał mieć mnóstwo mocy, gdyż w przeciwnym razie nie dokonałby cudów, których była świadkiem, ale nie miał zamiaru fałszować prawdy. Wkrótce mogła być zmuszona do przyznania, że Bogowie wiedzieli, co robią. Pokłonił się jej niezgrabnie. – Mam u pani wielki dług – zająknął się i zaczerwienił. – Żeby kobieta... dama... miała odwagę... To znaczy... – Nie mogłam zrobić mniej, panie Rapie. Czuję się odpowiedzialna za wiele z tego, co się wydarzyło. Wybałuszył szeroko oczy. Były jasnoszare i miały bardzo niewinny wyraz, lecz Kadolan wyczuwała, że faun wykorzystuje coś więcej niż niemagiczne panowanie nad sobą, by ukryć swe myśli. Jego spokój był niesamowity. Żaden człowiek nie mógłby tak szybko wrócić do siebie po podobnych męczarniach. – Pani? Skinęła ze zmęczeniem głową. – Wolałabym w tej chwili się nad tym nie rozwodzić. – Oczywiście, księżno – zmarszczył brwi i machnął dłonią w kierunku jednego z ciał. – Ilu w sumie zginęło? Popatrzyła na Sagorna, który odpowiedział: – Jedenastu. Rap skrzywił twarz. – Boże Miłosierdzia! Nie jestem aż tyle wart! Czy mógł mówić poważnie? – Nie sądzi pan, że na to zasłużyli? Po tym, co panu zrobili? Wzruszył ramionami. – Zapewne nie ci, którzy zasłużyli, zginęli, prawda? Bogowie rzadko są tak skrupulatni. A poza tym, to ja zacząłem! Zabiłem trzech, jak mi powiedzieli. A raniłem jeszcze więcej. Nie mogę mieć do nich zbytniej pretensji, że chcieli się odegrać. Pokręcił ze smutkiem głową. Wydawało się, że mówi szczerze. Któż jednak mógł być tego pewien w przypadku maga? Nie znała tego chłopca. Musi tylko pamiętać, że Inosolan wybrała go sobie na przyjaciela, a nieświadomie na coś więcej niż przyjaciela. Bogowie zaś potwierdzili jej decyzję. Kim była Kadolan, by teraz ją kwestionować? – Czy może nas pan stąd wydostać, panie Rapie? – Nie mam pojęcia! Nie jestem magiem wystarczająco długo, by wiedzieć, co potrafię zrobić. Kąciki jego wielkich ust rozciągnął słaby cień uśmiechu. Bez względu na to, co Inos w nim widziała, nie wybrała go z uwagi na wygląd. Zmarszczył brwi i rozejrzał się wokół. – Dżinnowie ściągają młoty kowalskie. Uparta banda, czy nie tak? Sądzę, że mogę przywołać z powrotem drzwi i kazać rodzicielom nas przepuścić... To przywodzi na myśl tę noc, kiedy ścigali nas impowie, prawda? – jego oczy powędrowały do Sagorna, którego do tej pory ignorował. – Ale tym razem zostałem magiem! Doktor uśmiechnął się cynicznie, chociaż nie potrafił ukryć swej niechęci. – Tym razem nie miał pan wyboru. Rap zignorował jego docinek. Spojrzał w górę. – Mogę chyba poszerzyć ten otwór wentylacyjny. Czy nie ma pani nic przeciwko temu, by wspiąć się po drabinie, Wasza Wysokość? – Wejdę nawet na wysmarowany tłuszczem słup, jeśli tylko zaprowadzi mnie do wanny. Twarz Rapa wykrzywiła się. Natychmiast okazał skruchę. – Jeśli pani zechce, mogę usunąć krew. – Dziękuję, ale wolę to zrobić gorącą wodą. Skinął głową i ponownie wpatrzył się w otwór w sklepieniu, tym razem na dłuższą chwilę. Dziura poszerzała się niedostrzegalnie, aż wreszcie przerodziła się w szyb. Pojawiła się też drabina z brązu, sięgająca aż do dywanika. – Ja pójdę pierwszy – oznajmił. – Muszę jeszcze trochę popracować nad szczytem. Wdrapał się w górę po szczeblach i zniknął. Kadolan popatrzyła na Sagorna, który spoglądał na to ze złością, lecz nie potrafił skryć zdumienia. – Kompetentny młodzieniec! – stwierdziła. Mędrzec skinął głową. – Niewątpliwie! Bardzo kompetentny młodzieniec. I bardzo uparty. – Co pan ma na myśli? Spróbowała się dźwignąć. Zmęczenie ciążyło jej na barkach niczym wóz wypełniony marmurem. – To, że pan Rap zawsze robi dokładnie to, co chce, i nikt nie może go od tego odwieść. Teraz też nikt nie zdoła go powstrzymać. 3 Pierwotny komin był o wiele za wąski, by mogły go wykuć niemagiczne ręce. Niewątpliwie stanowił dzieło jakiegoś czarodzieja z dawnych czasów, który przerobił naturalną jaskinię na lochy, tak samo jak Rap teraz przerabiał otwór wentylacyjny na drogę ucieczki. Praca nad skałą nie kosztowała go zbyt wiele wysiłku, ponieważ zmieniał tylko jej kształt. Natomiast drabina z brązu była naprawdę trudna do zrobienia, dlatego po kilku sążniach zamienił ją w świerkową. Drewno z jakiegoś powodu było znacznie łatwiej wytwarzać. Wielokrotnie zastanawiał się, jak to jest, gdy włada się magią, teraz już wiedział. Nie umiałby jednak nikomu tego wytłumaczyć. Czy człowiek potrafiłby wyjaśnić, w jaki sposób widzi, bądź też co sprawia, że jego mięśnie poruszają się we właściwej kolejności podczas biegu? Opisz, co to znaczy „zielony”. Albo „ładny”. Zatrzymaj na minutę własne serce. Magia była podobna do tych rzeczy. Po prostu istniała. Była możliwa, mógł się więc nią posługiwać. Wystarczyło chcieć... Cóż... potrafił dokonać pewnych rzeczy, a teraz próbował zrobić jednocześnie bardzo wiele, choć nie miał nawet okazji poćwiczyć na prostszych zadaniach. Podstawy rzucania klątw i zamieniania w żaby... Magia również miała różne poziomy. Jego połamane kości i zatrute ciało, jego oczy i język – uleczył to wszystko, lecz tak naprawdę nie był uzdrowiony. Po części utrzymywał je w stanie uleczenia, tak samo jak utrzymywał istnienie swego ubrania... a w połowie drogi po nowej drabinie zdał sobie sprawę, że rozluźnił kontrolę nad wyczarowanym strojem i ten zniknął. Zanotował sobie w pamięci, by ubrać się ponownie, gdy już znajdzie się na szczycie, po czym zapomniał o całej sprawie. Drabina też by zniknęła, gdyby przestał o niej myśleć, choć brąz wytrzymałby dłużej niż drewno, co było pewną rekompensatą za to, że trudniej było go stworzyć. Ściana, która zablokowała dżinnów... również szyb skurczyłby się do pierwotnych rozmiarów, lepiej więc, żeby o nim nie zapomniał, dopóki Kade, ciotka Inos, będzie w środku! W dodatku, gdy już dotarł do poziomu głównych piwnic, pracował nad murem a nie litą skałą, musiał więc uważać, by czyniąc kamienie cieńszymi nie przesuwać ich ani nie powodować zawalenia się ściany. Dalekowidzenie mówiło mu też, że wyjście zaprowadzi go na zatłoczony dziedziniec, dlatego pracując nad szybem i drabiną zastanawiał się jednocześnie, jak uczynić się niewidzialnym. Wywoływał też okropne fale w aurze. Zapewne, gdy zyska wprawę, zdobędzie pewniejszą rękę, teraz jednak za każdym razem, gdy dodawał do drabiny nowy szczebel, czuł, że pałac trzęsie się niczym tamburyn. Zdumiewające, że nikt tego nie zauważył! Wszyscy powinni padać z nóg i krzyczeć o trzęsieniu ziemi. Na szczęście cały kompleks pałacowy otaczała tarcza. Nie była ona zbyt dobra i gdzieniegdzie wybrzuszała się dziwnie, zapewne jednak wystarczy, by ukryć jego czynności przed czarodziejami, którzy mogli znajdować się na zewnątrz. Bogowie! W przeciwnym razie wyczuliby go nawet w Krasnegarze. Lith’rian wywołał kilka drobnych zmarszczek, ale Rap tworzył prawdziwe bałwany. Żółtodziób! Ukłucia bólu powiedziały, że nie może zapomnieć o własnym ciele. Istniał też inny rodzaj czarów: uzdrawianie. Gdyby w tej chwili przestał myśleć o sobie, stałby się natychmiast niemal takim samym półtrupem, jak przed chwilą. Utrzymywał się przy zdrowiu za pomocą magii, lecz jednocześnie wzmagał naturalne gojenie. Możliwe, że były to czary Bogów, z pewnością jednak wyczuwał procesy naprawcze zachodzące na głębszym, wolniejszym poziomie, inny rodzaj sił nadprzyrodzonych. Nawet jako adept potrafił przyśpieszyć swe zdrowienie. Sądził, że teraz będzie w stanie pomóc w ten sposób również innym. Na przykład Inos. Poparzenia? Tak, chyba da radę. Oczywiście pełny czarodziej potrafiłby zrobić to natychmiast, dokonać całkowitego uleczenia za pomocą magii twórczej. Zwykły mag musiał jednak być cierpliwy i utrzymywać nadprzyrodzone bandaże na miejscu, dopóki uzdrawianie nie dobiegnie końca. Przez kilka najbliższych nocy będzie też musiał uważać, gdzie śpi. Znaleźć miejsce, gdzie woń gangreny nie będzie nikomu przeszkadzać. Mógł rzucić na siebie zaklęcie snu, prawda? Usunięcie zarostu i plam krwi to był jeszcze inny rodzaj magii. Magia znikania. Sądził, że jest permanentna. Nie miał czasu tego sprawdzić... Pierwotne wyjście było maleńkim, okratowanym okienkiem położonym wysoko na murze budynku. Rap otworzył nowe, na poziomie gruntu. Otoczył je antycharyzmą nieuwagi i wygramolił się na kamienny bruk dziedzińca. Kamienie były już gorące od wczesnoporannego słońca. Zmrużył oczy, by uchronić je przed blaskiem, gdy przyglądał się błękitnemu niebu i szybującym na nim latawcom. Kwiaty, fontanny, piękne konie oraz otaczający pałac nadprzyrodzony mur blokujący dalszy widok. Na dole, w piwnicach i w lochu dżinnowie dostawali szału... weszło ich tam zdecydowanie zbyt wielu. Mdleli z braku powietrza. Oddział konnych strażników przejechał tuż obok niego, nawet nie spoglądając na nowy otwór w ścianie, czy na nagiego... Kurczę! Wykorzystywał swe umiejętności do niebezpiecznych granic, żonglował zbyt wieloma toporkami naraz. Pilnował, by sam był zdrowy i ubrany, szyb otwarty, drabina istniała, wszyscy pozostali odwracali uwagę, a do tego miał oko na księżną i Jalona... Jalona?... którzy posuwali się w górę ku powierzchni. Nie mógł też zapominać o własnym umyśle. Zbyt wiele spokoju, a osłabnie i upuści na ziemię niektóre z toporków. Za mało, a będzie miał do czynienia z kryjącym się wewnątrz oszalałym, doprowadzonym przez strach i cierpienie do krawędzi załamania chłopcem, który chciał tylko krzyczeć i krzyczeć... to była kolejna sprawa, której uzdrowienie będzie wymagało cierpliwości. Noce z pewnością będą trudne. Wreszcie ujął księżną za rękę i pomógł jej wyjść. Oślepiło ją światło słońca. Potem Jalon. Ucieszył się na widok małego jotunna. Uściskał go i klepnął w plecy. Od chwili gdy Rap widział go ostatnio – kiedy ich łódź wpłynęła do zatoki – minstrel zdążył ogolić się i umyć, nadal jednak biła od niego silna woń słonej wody. Sprawiał wrażenie niedorzecznie ucieszonego tym, że może objąć Rapa. Zaciskał oczy, by uchronić je przed blaskiem, lecz jednocześnie płynęły mu z nich łzy. Mamrotał jakieś bzdury. Rap przestał myśleć o szybie, który natychmiast zaczął się kurczyć. Strażnicy nie przebili się jeszcze przez zamurowane drzwi. Gdy wejdą do środka, otwór i drabina zdążą już zniknąć. Niech te czerwone potwory połamią sobie trochę nad tym głowę! Kade, ciotka Inos, gapiła się na zbliżający się oddział odzianych na brązowo rodzicieli. Przemaszerowali obok niej, nic nie widząc. Popatrzyła na swą brudną, okrwawioną szatę, a potem na Rapa. I na Jalona. Odgarnęła do tyłu targane szalonymi podmuchami wiatru białe włosy i jej palce odkryły plamy krwi nawet tam... – Czy może nas pan odprowadzić bezpiecznie do moich pokojów, panie Rapie? – Oczywiście, księżno. – Mam nadzieję, że potem obaj zjecie ze mną śniadanie. Mamy wiele spraw do omówienia. 4 Na szczycie długich schodów dwóch bardzo znudzonych strażników stało niedbale przed drzwiami apartamentu Kadolan. Nie byli tymi nagusami, których widziała w nocy, lecz nie sprawiali wrażenia starszych ani bardziej przejętych swymi obowiązkami. Mogła oczywiście poskarżyć się księciu Karowi na jakość opiekunów, których jej przydzielił; mimo zmęczenia, absurdalność tego pomysłu sprawiła, że zachichotała. Gdy Rap dotknął drzwi i zamek zaszczekał, jeden z młodzieńców rozejrzał się wokół z niezdecydowanym zdziwieniem, najwyraźniej jednak nie zauważył trojga wchodzących do środka ludzi. Znalazłszy się w komnacie, Kadolan przebrała się z powrotem w nocny strój i oddała swe ubrudzone łachy Rapowi, który obiecał, że już ich nie zobaczy. Następnie usunęła z grubsza plamy z dłoni oraz twarzy i wezwała dzwonkiem służbę. Co zdumiewające, słońce nie wzniosło się jeszcze wysoko nad horyzont. Gospodyni, pani Zuthrobe, od początku nie wywarła na Kadolan korzystnego wrażenia, jeszcze nawet przed nocnym odkryciem, co jej młode podopieczne wyprawiają ze strażnikami. Teraz zaś Zuthrobe wpadła w panikę, gdy powiedziano jej, że na śniadaniu mają się zjawić sułtan i sułtanka. Uciekła, nie pytając, w jaki sposób Kadolan otrzymała taką wiadomość bez pośrednictwa jej personelu. Skłonność do intryg z pewnością była zaraźliwa, uznała Kade, a w Arakkaranie miała charakter endemiczny. To była najtrudniejsza noc jej życia, lecz podniecenie nadal podtrzymywało ją na duchu, a ciepła kąpiel odświeżyła ciało. Następnie księżna pobiegła na balkon, gdzie przekonała się, że wygłodzony faun już pochłania suty posiłek, a obok... psiakość!... pożywia się ten ulicznik Thinal. Rap poderwał się na jej widok, ale mały złodziej uśmiechnął się tylko szyderczo, odsłaniając koślawe, brudne zęby. Nie miał na sobie nic poza wystrzępioną parą szortów. Przydałoby mu się golenie, strzyżenie i bardzo gruntowne mycie. Przekonawszy się, że z konwersacją trzeba będzie zaczekać – i czując przyjemny głód po nocnych wysiłkach – Kadolan nałożyła sobie porządną porcję i przyłączyła się do uczty. Podczas jedzenia nikt się nie odzywał. Wreszcie mogła przyjrzeć się porządnie panu Rapowi. Zaskoczyło ją, jaki jest wielki i... hmm... krzepki. Był jedynym faunem, jakiego w życiu spotkała, zawsze jednak sądziła, że należą oni do mniejszych ras. Nawet biorąc poprawkę z uwagi na to, że siedział obok drobnego Thinala, Rap wydawał się wielki, potężniejszy od większości impów, bliski rozmiarami jotunnowi czy dżinnowi. Oczywiście był w części jotunnem – podobnie jak Inos. W oddali widać było biegające w różne strony oddziały strażników. Księżna bez trudu odgadła, że to ona doprowadziła pałacowe władze do bezprecedensowego podniecenia. Nie była to przykra myśl. W miarę jak jej apetyt się zmniejszał, zaczynała żałować, że nie ma z nimi doktora Sagorna, którego towarzystwo umożliwiłoby prowadzenie kulturalnej rozmowy, albo nawet Andora, pod warunkiem, że byłby trzeźwy. Niemal każdy z piątki byłby lepszy od Thinala, który nawet podczas jedzenia miał skłonność do gapienia się na nią z szacującym, chciwym wyrazem oczu. Sprawiał, że czuła się jak domowy królik w obecności jakiegoś dzikiego, głodnego stworzenia. Wokół oczu miał czerwone obwódki i co chwila ziewał, nierzadko z pełnymi ustami. Jego maniery były skandaliczne, według wszelkich standardów. Pan Rap, z drugiej strony, obchodził się ze swymi niewystarczającymi sztućcami – a gdy było trzeba, z samym jedzeniem – bardzo sprawnie, całkiem jak ona sama. Zrobienie z niego godnego szacunku małżonka dla Inos mogło wymagać mniej treningu, niż się tego obawiała. Zastanowiła się, czy zgodziłby się na skręcenie włosów w loki. Nie ulegało wątpliwości, że nigdy nie będą leżeć płasko. Inos i Azak z pewnością już odpłynęli, lecz mag powinien być w stanie zorganizować wygodny środek transportu, a być może nawet przyśpieszyć podróż. Większość statków zawijała do wszystkich ważniejszych portów wybrzeża. Wyruszy więc w pościg, przy pomocy pana Rapa, i w Brogogo albo w Torkagu dogonią sułtana. Potem Rap będzie mógł uleczyć obrażenia Inos i użyć jakiejś nadprzyrodzonej perswazji w stosunku do Azaka, by skłonić go do unieważnienia małżeństwa. Oczywiście nadal było to małżeństwo tylko z nazwy. Gdy tylko Inos i faun połączą się ze sobą pod bacznym okiem Kadolan, będą mogli zacząć się zastanawiać nad problemem Krasnegaru. A jeśli okaże się on nierozwiązalny, zdobycie wygodnej posiadłości w jakimś przyjemnym, cywilizowanym zakątku Imperium powinno leżeć w zasięgu możliwości maga. Całkiem jak w jednym z pisanych przez poetów romansów, kochankowie odnajdą szczęśliwe zakończenie! Czując się maksymalnie zadowolona z siebie – i należycie wdzięczna Bogom, oczywiście – Kade sięgnęła po następny owoc granatu. Te tropikalne smakołyki z pewnością wynagradzały jej brak niektórych bardziej znajomych ulubionych potraw. Obaj młodzieńcy jedli znacznie szybciej od niej, lecz wydawało się, że wszyscy troje osiągnęli granicę swych możliwości mniej więcej w tym samym czasie. Thinal beknął i odsunął krzesło, na którym siedział, po czym zabrał się do obcinania paznokci u nóg nożykiem do owoców. Kadolan otarła sobie wargi lnianą serwetką. Rap nalał jej i sobie jeszcze po filiżance kawy. Nagle spojrzał na drzwi. Zmarszczył brwi. – Ma pani gościa, księżno. Chyba potrafię nas ukryć przed jego wzrokiem. Po ich nie zauważonym przez nikogo powrocie przez cały kompleks pałacowy wydawało się to prawdopodobne. Nim Kadolan zdążyła zapytać, co to za gość, przez drzwi wypadła pani Zuthrobe, zakwefiona i wytrzeszczająca oczy z przerażenia. – Jego Wysokość, książę Kar, księżno! Kadolan po raz drugi otworzyła usta, lecz nie zdążyła się odezwać. Nie czekając na jej zaproszenie, książę Kar wszedł zamaszystym krokiem na balkon. Za jego plecami maszerowało dwóch przerażających rodzicieli. Podszedł tuż do jej krzesła i popatrzył na nią ze złowieszczym uśmieszkiem, jakby był nauczycielem, a ona niegrzeczną uczennicą. Podczas prób uroczystości ślubnej stykała się parokrotnie z tym pełniącym funkcję szefa bezpieczeństwa człowiekiem o dziecięcej twarzy. Nawet krótkie, oficjalne spotkania wystarczyły, by zrozumiała, dlaczego książę wydał się Inosolan tak onieśmielający. Świadomość, że za stołem siedzi dwóch oczywistych intruzów nie pomagała jej w najmniejszym stopniu, nawet jeśli wyglądało na to, że Kar ich nie zauważył. Odwrócił się w stronę Zuthrobe, która czekała niespokojnie z tyłu, sprawiając wrażenie, że chce pełnić rolę przyzwoitki podczas tej odbiegającej od utartych wzorów rozmowy. Nie musiał nic mówić. Sam wyraz jego twarzy wystarczył, by kobieta umknęła do środka. Następnie powrócił do złowróżbnych oględzin Kadolan. – Spodziewa się pani towarzystwa, jak rozumiem? Poczęstowała go swym najbardziej niewinnym uśmiechem. – Cóż, Inosolan złożyła mi nocą wizytę. Zdaję sobie sprawę, że wyjechała. – I? Taki anemiczny uśmiech na twarzy Kara był groźnym grymasem. Kącikiem oka Kadolan dostrzegała, że niewidzialny Thinal wykonuje pod adresem Kara obsceniczne gesty, a Rap uśmiecha się blado na ten widok. – Rozumiem też, że ich odjazd ma być utrzymywany w tajemnicy tak długo, jak okaże się to możliwe. Sądziłam wiec, że jeśli puszczę plotkę, iż zjedli śniadanie tutaj, zamącę nieco sprawę. Jego oczy były odłamkami różowego granitu. – Jego Sułtańska Mość dokonuje dziś rano objazdu północnych prowincji. – Och! – ucieszyła się Kadolan. – Cóż, to bardzo sympatycznie. W takim razie dostarczyłam im dodatkowego alibi? – Osłabiła pani kamuflaż, który wymagał mnóstwa przygotowań. Nie zjadła pani tego wszystkiego sama. Zaczynała czuć podniecenie. Machnęła ręką ku pustce rozciągającej się za balkonem. – Oczywiście, że nie, Wasza Wysokość. Uśmiech, jaki zademonstrował teraz, zmroziłby jej szpik w kościach, gdyby nie miała w zasięgu ręki maga. – Obawiam się, że ten apartament nie odpowiada wymaganiom, księżno. Może uda nam się znaleźć coś bardziej odpowiedniego i łatwiejszego do strzeżenia. – Te pokoje w pełni mnie zadowalają. Antyki wydają mi się fascynujące. Czy coś jest nie w porządku? – Po pałacu kręcą się intruzi. Pomordowano strażników. A faun uciekł! – To zachwycająca wiadomość – odparła spokojnie. – Jeśli sądzi pan, że go ukrywam, udzielam panu pozwolenia na przeszukanie mych pokojów. – Moi ludzie już to zrobili. Kar odwrócił się na pięcie i wyszedł, pobrzękując ostrogami. Jego pachołki podążyły za nim. Thinal uśmiechnął się. Zagrał raz jeszcze na nosie plecom Kara. Rap zmarszczył brwi. – Cóż! – odezwała się Kade. Poirytowało ją odkrycie, że serce wali jej szybciej, niż by wypadało. – Dziękuję, panie Rapie. Pańskie moce stanowią w Arakkaranie cenną podporę! Młodzieniec uśmiechnął się blado, nadal jednak skrywał swe prawdziwe uczucia. – Może powinniśmy teraz porównać swe spostrzeżenia i przygotować jakieś plany? – zasugerowała. Skinął głową. – Najpierw muszę odprowadzić Thinala do bram i dopilnować, by oddalił się bezpiecznie. Postąpilibyśmy nieuczciwie, utrzymując Gathmora w niepewności. – Gathmora? – To jeszcze jeden mój przyjaciel. Bliski przyjaciel. Marynarz. Widziała go już pani. – Widziałam? Rozmowa zaczęła zbaczać z torów, które dla niej wytyczyła. – W zaklętej wnęce. To trzeci mężczyzna, który razem ze mną i z Sagornem spotkał smoka. Bogowie! – Proroctwo się spełniło? – Pierwsze... – faun zmarszczył nagle brwi. – Podejrzewam, że znaczy to, iż pozostałych dwóch również nie da się uniknąć. Pojedynek z osławionym Kalkorem? Tortury w baraku goblinów? – Z pewnością nie! – odparła przerażona. – Dlaczego? – Dlatego, że jest oczywiste, iż wnęka działała prawidłowo. Czemu nie dostrzegłem tego wcześniej? – pokręcił ze zdziwieniem głową. – Niektóre rzeczy, o których dotąd nie miałem pojęcia, wydają mi się teraz zupełnie jasne. – Słowa dają mądrość? – z drżeniem rąk pociągnęła łyk kawy. – W takim razie może zdoła mi pan wytłumaczyć pewną dziwną kwestię, panie Rapie. Moje słowo mocy nigdy nie pozwalało mi zbyt wiele zmienić, podobnie i mojej bratowej, kiedy jeszcze żyła. Uważałam, że ma bardzo małą moc... że zostało rozcieńczone w odległej przeszłości przez nadmierne dzielenie bądź też się zużywa. Niemniej jednak panu dało nadzwyczajne możliwości. Z pewnością wczoraj nie potrafiłby pan dokonać tego wszystkiego? Raz jeszcze pokręcił głową. Z jego szarych oczu nie sposób było niczego wyczytać. – Faktycznie wiem o tym więcej! Nie... nie jest łatwo to wyjaśnić – stwierdził po chwili. – Och, mamy mnóstwo czasu. – Nie mamy. Nie w tej chwili. Ale nie w tym rzecz. Chodzi mi o to, że czuję silny impuls zakazujący mi mówić o podobnych sprawach. Słowa są z natury skryte! – spojrzał w szczurze oczy Thinala. – To pewnie dlatego wścibskim niemagicznym osobom, takim jak Sagorn, tak trudno czegoś się o nich dowiedzieć! Złodziej skinął głową i uśmiechnął się głupkowato. – Spróbuję jednak – Rap zaczerpnął głęboko tchu. – Wydaje się, że w grę wchodzą trzy rzeczy, księżno. Po pierwsze, oczywiście, sama liczba słów. Jedno czyni człowieka geniuszem, dwa adeptem. Potem magiem i czarodziejem. Każdy z nich jest inny. Niekiedy, choć rzadko, zdarza się, że geniusz dysponuje nadprzyrodzoną mocą, tak jak było to w moim przypadku. I tak dalej. Liczba słów jest ważna. Wszyscy o tym wiedzą. – Tak jak liczba kół w pojeździe. – Tak jest! Taczka, dwukółka... – zademonstrował swój nieśmiały uśmieszek. – Nie znam niczego, co miałoby trzy koła! Potem wóz. Każdy z nich jest inny. Największe znaczenie ma liczba słów. Na przykład, moje dalekowidzienie jest znacznie silniejsze niż przedtem, lecz najważniejsze jest, że zdobyłem umiejętności, których dotąd nie miałem. Umiejętności maga. Do tego same słowa można osłabić przez dzielenie. Wiedzieliśmy o tym. – Nie jestem taki dobry, jak kiedyś – mruknął Thinal z wyrzutem w oczach. – Nadal jesteś najlepszy! – odparł pośpiesznie Rap. Otarł sobie czoło, jakby czuł się zmęczony. – Tego rodzaju porównanie jest w porządku, jeśli zestawia się moc jednej osoby przed tym, nim powie komuś słowo, albo po tym, jak otrzyma większą część tego samego słowa... ale to nie znaczy wiele, jeśli porównuje się dwie osoby. Istotniejsza wtedy jest... trzecia kwestia... nigdy nie zdawałem sobie sprawy... – przerwał. – Jaka kwestia? – zapytał Thinal. – Swego rodzaju wrodzony talent. Rap wpatrywał się przez chwilę przed siebie nie widzącymi oczyma – młody mężczyzna borykający się z wielkimi problemami. – Potrafiłem wyczuć fale, gdy byłem tylko adeptem. Lith’rianowi to się nie spodobało! – Fale? – zapytała zbita z tropu Kadolan. Czy mówił o czarowniku Lith’rianie? – Są jak wibracje. Migotanie świata. Myślałem, że powypadają mi zęby, kiedy tworzyłem te drabinę. Pewnie nauczę się robić to delikatniej, jak już zdobędę trochę wprawy. Mam nadzieję! Nie jestem w stanie tego określić wewnątrz pałacu, ale wydaje mi się, że umiałbym obecnie wyczuć czary z wielkiej odległości. – Szejk Elkarath jest magiem, a mówił, że tego nie potrafi. Ani trochę, według jego słów. Rap skinął głową, po czym ponownie osunął się na krześle, oddychając ciężko. – W takim razie jestem od niego lepszy. Możliwe, że to nasze słowa, ale bardziej prawdopodobne jest, iż chodzi o tę trzecią kwestię. O nas samych. Jestem po prostu bardziej... wrażliwy. Tak to widzę. Niektórzy ludzie mieli wrodzone zdolności muzyczne i mogli nauczyć się śpiewać albo grać na dowolnym instrumencie. Inni, jak choćby Kadolan, mieli drewniane ucho. A więc ten niepozorny chłopiec stajenny miał innego rodzaju wrodzony talent, dar magiczny, którego ona również nie posiadała. Czuła z tego powodu lekką urazę. Tłumaczyło to jednak problem Inos. Być może nie miała ona ani śladu talentu bądź tylko bardzo niewielki i dlatego słowo mocy na nic się jej nie przydawało. To wydawało się bardzo niesprawiedliwe! Istniały też opowieści o wielkim, legendarnym czarowniku z przeszłości, Thrainie, który – jeśli dobrze pamiętała – nie zostawił żadnego godnego uwagi następcy. Zastanawiała się, dlaczego służące nie przyszły sprzątnąć ze stołu, ale domyślała się, że najprawdopodobniej faun je powstrzymuje. Nagle Rap podniósł się i popatrzył pytająco na impa, całkiem jakby był gotów się oddalić. – A co z Inos? – zapytała szybko Kadolan. Rap odchylił się do tyłu i spojrzał na nią, nawet nie mrugając. – O co chodzi? – O jej wypadek. Poparzenia? Skinął głową z ponurą miną. – Jestem za to odpowiedzialny, jak sądzę, jako że zabiłem czarodziejkę. Jeśli zdołam odnaleźć Inos, spróbuję naprawić zło. Klątwa rzucona na sułtana to jednak z pewnością czary. W tej sprawie nie mogę nic poradzić. – A jej małżeństwo? – Co z jej małżeństwem? – zapytał zimno faun. – To wszystko było straszliwą pomyłką! – oznajmiła nagle zaniepokojona Kadolan. Jego twarz była tak irytująco pozbawiona wyrazu! – Zapytałem ją, czy wyszła za mąż z własnej woli – odparł Rap. – Odpowiedziała, że tak. Nie kłamała, księżno! Potrafię wykryć kłamstwa. Już wtedy to potrafiłem. To była jej decyzja. – Ale... Ale... Ale... myślała, że pan nie żyje! Że widziała pańskiego ducha! Zadrżał, bardzo nieznacznie. – I ja ją widziałem... Ale kiedy zadałem jej pytanie, wiedziała, że żyję – na jego twarzy pojawił się ślad bólu, który natychmiast zniknął. – Czy Inos kiedykolwiek powiedziała, że mnie kocha? Zapewne jej twarz powiedziała mu „nie”, zanim Kadolan zdążyła otworzyć usta. – Cóż, często opowiadała o waszym dzieciństwie. Bardzo ją poruszyła pańska śmierć. – I bardzo się na mnie rozgniewała za to, że przerwałem jej ślub. To było okropne! – Oczywiście, że się zdenerwowała! To była katastrofa! Nie miała czasu się zastanowić, przypomnieć sobie słów Boga, zrozumieć ich implikacji. Popatrzył tylko bez słów. – Wolna wola to mglisty termin, panie Rapie! W zaistniałej sytuacji nie miała innego wyboru, jak wyjść za sułtana. Często łatwiej jest się okłamywać, niż uznać nieprzyjemną prawdę. – Nie okłamała mnie, księżno. Jestem tego pewien. Zgroza! To w najmniejszym stopniu nie wyglądało tak, jak spodziewała się Kadolan! – I milczała, kiedy sułtan kazał mnie wtrącić do więzienia. – To było dla pańskiego dobra! Thinal parsknął śmiechem. – Chodzi mi o to – wyjaśniła sztywno Kadolan – że on jest obłąkańczo zazdrosny. Gdyby coś powiedziała, rozgniewałaby go jeszcze bardziej. Rap wzruszył lekko ramionami. Boże Miłości! – A pan? Co pan do niej czuje? – Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość, to nie jest istotne. Kade załamała ręce, bezskutecznie poszukując argumentu, usprawiedliwienia, wyjaśnienia. – Błagam pana, panie Rapie! Niech pan uratuje moją bratanicę przed nieodpowiednim i niechcianym małżeństwem! – Jest mężatką! – zawołał wstrząśnięty Rap. – Wasza Wysokość nie może mówić poważnie! – Musi pan zrozumieć... – Nie, nie muszę! Nawet nie wezmę pod uwagę takiej możliwości! – Robi pan wielkie trudności! – Wysuwa pani niestosowne sugestie. – Ale... – Nie będę tego słuchał! – Upór nie jest pozytywną cechą. – Tak zawsze mówiła Inos. Thinal zachichotał. Niewątpliwie on również przypominał sobie to, co mówił Sagorn o nieustępliwości fauna. Kadolan przestała bębnić palcami w stół. Uspokoiła się. – Sądzę, że musi ją pan zapytać raz jeszcze. O wolną wolę. Ponownie wzruszył lekko ramionami i drgnął, jak gdyby chciał się podnieść. – Chwileczkę – powiedziała pośpiesznie. – Inosolan i sułtan odpłynęli niedawno. Gdybyśmy szybko udali się do portu – my troje i drugi pański przyjaciel, jeśli tylko pan sobie tego życzy – z pewnością znaleźli byśmy statek płynący na zachód. Jeśli problemem są pieniądze, mam trochę broszek i innych kosztowności, które mogę sprzedać. Dogonimy ich w następnym porcie albo będziemy ścigać aż do Qoble, jeśli okaże się to konieczne Rap pokręcił głową. Nie? – Co więc pan planuje? Wielkie, szare oczy przyglądały jej się bacznie. – Zamierzam pozostać przez pewien czas w tym pałacu. Co najmniej tydzień, a być może dłużej. Jeśli pani pozwoli, ta kwatera będzie w sam raz. Mogę też znaleźć inną. Muszę doprowadzić do końca proces zdrowienia, a także nauczyć się panować nad swymi mocami – tutaj, gdzie chroni mnie osłona. W przeciwnym razie zdradzę się tylko przed jakimś czarownikiem albo czarodziejem i zostanę jego niewolnikiem. Również moi przyjaciele potrzebują czasu na wypoczynek. Wszystkich sześciu. Z niechęcią uznała, że jest to rozsądna decyzja. Skinęła głową. – Jest pan tu mile widzianym gościem. Pozostali również, jeśli potrafi pan ich ukryć. Thinal żachnął się. – Nie mógłbym tu odpoczywać. Zbyt wiele łupów do zdobycia. Wpadł mi w oko mały burdel w dzielnicy portowej. Ma świetny personel. Kadolan popatrzyła na niego z niesmakiem, lecz metoda, która tak dobrze sprawdzała się na podwładnych w Kinvale i Krasnegarze, w jego przypadku wydawała się nieskuteczna. Przeniosła spojrzenie z powrotem na maga. – A gdy już będzie pan gotowy, zabierze mnie pan ze sobą, kiedy wyruszy pan po Inos? Usłyszała w swym głosie nieprzyjemny skomlący ton, lecz zaczęła się obawiać, czy jej po prostu nie porzuci. Była to przerażająca perspektywa. Reszta życia w Arakkaranie? – Nie zostawię pani, księżno. Nie po tym, co pani dla mnie zrobiła. Jak głęboko zaglądał w jej myśli? – Jestem bardzo wdzięczna za tę obietnicę, panie Rapie. Wydawało się, że jego oczy straciły ostrość widzenia. Wpatrzył się w przestrzeń ponad jej lewym ramieniem. – Ale... nie wyruszę po Inos. – Słucham? Ale... – Qoble leży w sektorze Południa. – Boi się pan czarownika Lith’riana? – Albo on boi się mnie. Nie pytała go o znaczenie tej tajemniczej uwagi. Thinal sprawiał wrażenie równie zdziwionego jak ona. – Pożegluję – powiedział cicho, jakby nie zwracał się do nikogo. – Pożegluję... ale na północ. Tak, duży port na wielkiej rzece. Miała wrażenie, że upiorne paznokcie podrapały ją po skórze. Mag używał jakiejś nadprzyrodzonej mocy, z którą dotąd się nie zetknęła. Zdolności przewidywania? Impa najwyraźniej nawiedziło to samo dziwne przeczucie, gdyż skrzywił wargi w grymasie. Przez Ollion jednak również mogła wieść droga do stolicy. – A potem? – wyszeptała. Na czoło fauna wystąpiły perełki potu. – Potem – odparł szeptem – potem... chyba Piasta. Tak, to na pewno Piasta. Pałace? Wszystkie problemy świata prędzej czy później trafiały do Piasty. Sama często mówiła, że kwestia Krasnegaru zostanie rozstrzygnięta właśnie tam. Może już ją rozstrzygnięto, a może miało to dopiero nastąpić. Zaczęła czuć przypływ nadziei. Piasta! – A tam, panie Rapie? Co stanie się w Piaście? Przez chwilę odpowiedź nie nadchodziła. Szare oczy powiększyły się... Nagle Rap krzyknął i ukrył twarz w dłoniach. Przemyślne plany: Lecz, myszko, innych też nadzieja łudzi; Przewidywaniem mózg próżno się trudzi: Przemyślne plany i myszy, i ludzi W gruzy się walą, Nasze zapały zawód zwykle studzi Zwątpienia stalą. Burns – Do myszy Przełożył Stanisław Barańczak ROZDZIAŁ IV DRÓG WIELE 1 Jak zwykle Inos potrzebowała więcej czasu niż ktokolwiek inny na pokładzie, by przyzwyczaić się do kołysania statku. Gdy jednak Gwiazda Rozkoszy zawinęła do portu w Brogogo, a potem minęła Róg Zarku i wpłynęła na Morze Letnie, czuła się już na tyle dobrze, że mogła usiąść i spróbować ocenić swych towarzyszy. Kar, rzecz jasna, został na miejscu, by powstrzymywać szakale. Kto zajmował drugie miejsce na liście lojalności Azaka? Obecność Zany była mniej zaskakująca, niż się z początku zdawało. Sułtan nie mógł raczej zabrać żony w podróż bez żadnego damskiego towarzystwa, a choćby nawet na świecie nie było żadnej kobiety, której Azak ufał, zawsze pozostawała starsza, przyrodnia siostra, która go wychowywała. Na pustyni napomykał o niej przelotnie raz czy dwa. Były to jedyne wprawdzie tylko urywki wspomnień z młodości czy dzieciństwa, które ujawnił przed Inos, ale zapewne byłby gotów zginąć za starszą kobietę, a z pewnością dla niej zabić. Z punktu widzenia Inos, choć Zana nie mogła zastąpić Kade, była najlepszą towarzyszką, jaką można było znaleźć na sułtańskim dworze, nawet biorąc pod uwagę fakt, iż jej lojalność wobec Azaka sprawiała, że jego dobro wyprzedzało dla niej o kilkanaście mil interes kogokolwiek innego. W grupie, poza Azakiem, było dziewiętnastu mężczyzn. Tylko jednego z nich Inos rozpoznała jako księcia. Był to masywny, starzejący się Gutturaz. Jego obecność była również zaskakująca, brat Azaka, który zdołał dożyć wieku średniego, musiał się wykazać zarówno talentem przetrwania, jak i rzadko spotykanym brakiem ambicji. Pozostali byli to dość młodzi rodziciele – mrożąca krew w żyłach banda o czerwonych bokobrodach. W Imperium jednak nie noszono zarostu, dlatego w Torkagu Azak bez słowa komentarza zgolił brodę. Nim Gwiazda Rozkoszy opuściła port z następnym odpływem, inni członkowie jego świty także już byli gładko ogoleni. Z jakiegoś powodu ich rumiane twarze wyglądały teraz jeszcze groźniej. Był też sam Azak, z którym dzieliła kajutę wielkości psiej budy. Oczywiście na pustyni przez miesiące mieszkali w jednym namiocie, lecz zawsze była z nimi Kade. Ponadto Azak przez większość czasu zajęty był rolą pierwszego zabójcy lwów. Z reguły kładł się spać dopiero wtedy, gdy zaklęcie maga uśpiło już Inos. Często też oddalał się, nim obudziła się rankiem. Za dnia nigdy nie przebywali razem w namiocie. W dwa dni po odpłynięciu z Torkagu, Gwiazdę Rozkoszy unieruchomiła, cisza morska. Słońce lśniło na niebie, a żagle zwisały nieruchomo niczym sople. Nie można było zrobić nic więcej, niż runąć w dół i się roztopić. Na pokładzie pełno było mężczyzn, Inos skryła się więc w kabinie. Podobnie Azak. Obojgu przydzielono wąskie koje, umocowane na przeciwległych ścianach, lecz oddalone od siebie nie więcej niż na łokieć. Inos leżała pod prześcieradłem, Azak rozebrał się do stroju, który określiłaby jako bardziej niż skąpy. Być może chciał jej pozwolić na zaspokojenie panieńskiej ciekawości dotyczącej męskiej budowy albo też pragnął się pochwalić, choć Azak właściwie nigdy się niczym nie chwalił, a jedynie przedstawiał oczywiste fakty. Możliwe wreszcie, że starał się jak najlepiej radzić sobie z nieznośną sytuacją, naśladując tak bardzo, jak tylko mógł, normalne zachowanie pary małżeńskiej. Był o wiele za wysoki i prawie za szeroki na swoją koję. Lśniący, miedzianoskóry olbrzym, taki, o jakim tylko mogła marzyć dziewczyna. Biedny Azak! Skorpionowi ukręcono łeb, lecz żądło pozostało w ranie. Obrzydliwe poparzenia na twarzy wciąż sprawiały ból. Teraz sączyła się z nich ropa. Niewykluczone, że Inos nigdy już się nie uśmiechnie. Wydawało się, że gdy była w pobliżu, Azaka zawodziła nie opuszczająca go przez całe życie nieomylność. Wyczuł, że mu się przygląda. Odwrócił leniwie głowę. – Kochanie? – Azaku? – Ale upał, co? Wrócił do wpatrywania się w sufit. Nigdy dotąd nie słyszała, by wypowiadał nic nie znaczące frazesy. – Powiem to, kiedy będę mogła – wyszeptała po chwili. – I będzie to znaczyło więcej, gdyż uwierzysz, że mówię szczerze. Ciągle patrzył w górę. – Gdyby nie klątwa, sprawiłbym, że powtarzałabyś to raz za razem. Szczerze. – Jestem tego pewna. Chciałabym, by tak się stało. Naprawdę? Czy naprawdę tego chciała? Mój ukochany. Mój najmilszy. Najdroższy. Kochanie. Czemu by nie? Wiele kobiet w Pandemii nauczyło się, jak kochać męża, którego dał im los. Dlaczego z nią miałoby być inaczej? Tylko bardzo nieliczne miały takiego małżonka, jak ona. „Zaufaj miłości!”. Nad jej głową rozbrzmiały kroki. Statek ledwie się kołysał. Przygnębiający był brak zwykłego skrzypienia. Nawet mewy umilkły. Pomyślała o Rapie, który chodził w kółko po celi w Arakkaranie. Uczciwy, pełen dobrych intencji, niezręczny Rap. Azaka można by przekonać, żeby napisał... Nie, trzeba mu dać trochę więcej czasu na uleczenie zranionej dumy. Nie był właściwie mściwy. Mógł być śmiertelnie groźny, lecz wszystko, co robił, z reguły było logiczne. Pomijając oczywiście jego obłąkaną zazdrość. Po katastrofie, jaką okazał się pocałunek w noc poślubną, obwiniał siebie o to, że nie pomyślał o niebezpieczeństwie. Inny mężczyzna obciążałby winą Inos, Bogów lub nawet Rapa... Było za gorąco, żeby rozmawiać, ale milczenie sprawiało zbyt wielki ból. – Azaku? – Mmm? – Jak będziemy podróżować? To znaczy, w Imperium? Czy mam znowu być Hathark? A jakie imię i stanowisko ty... – Będę Karem! – Zachichotał na widok jej zaskoczenia. – To równie dobre imię, jak każde inne. Moje własne mogliby rozpoznać, gdyż łatwo mnie zapamiętać. Będziemy synami sułtana Shuggaranu. Ten zdradziecki pies jest poniekąd stronnikiem Imperium. To może nam pomoc. – Ale... co z twoją apelacją do Czterech? Azak zmarszczył brwi i wbił wzrok w deski nad swą głową. – Nie będzie żadnej apelacji do opiekunów. Podróżujemy po prostu jako młodzi książęta poszukujący wiedzy. Nie leży to w zarkańskich zwyczajach, lecz impowie nie będą widzieć nic dziwnego w tym, że bogaci, młodzi mężczyźni wędrują sobie po świecie. Inos uniosła się na łokciu, by przyjrzeć mu się lepiej. – Jeśli chciałeś mieć dziewczynę z haremu, trzeba było zabrać ze sobą jedną z nich! Tak się składa, że mam mózg, a teraz pobudziłeś moją ciekawość. Obrócił głowę i zademonstrował jeden z rzadko u niego widywanych uśmiechów. – Nie wybiłem ci jeszcze tego z głowy, prawda? Proszę bardzo, moja królowo. Pamiętaj tylko, że nikt z pozostałych o tym nie wie. Oprócz Zany, oczywiście. Mój brat i motłoch sądzą, że wyruszyliśmy na przeszpiegi, a ciebie zabrałem, by odwrócić podejrzenia. Rozumiesz? Uśmiech zniknął. Czerwone oczy miały groźny wyraz. – Oczywiście – odparła. Wykastrowano go. Nic nie mogłoby być dla niego większą hańbą. Jego dworzanie mogli domyślać się prawdy, lecz nikt z pewnością nie zamierzał wspominać o tej sprawie. Skinął głową i westchnął. – Muszę odnaleźć czarodzieja, a żaden czarodziej poza opiekunami nigdy nie waży się ujawnić. Muszę więc odszukać jednego z Czterech, czarownika. Czarownica północy nie jest... Nie, czarownika. Dlaczego nie Jasną Wodę? Zapewne nie do zniesienia była myśl, że miałby błagać o pomoc kobietę. W dodatku kobieta, o którą chodziło, miała podobno trzysta lat. – W takim razie kto? – zapytała Inos. – Z pewnością nie Olybino. Wschód był nadprzyrodzonym zwolennikiem legionów imperatora. – Ani nie Lith’rian. – Dlaczego nie Lith’... Och, chodzi ci o to, że przysłał Rapa? Mimo upału zadrżała na widok morderczego spojrzenia Azaka. – Dokładnie. To znaczy, że został tylko Zinixo. Mówią, że to jeszcze młodzieniec. Powinien okazać zrozumienie. Biedny Azak! Zabrakło jej słów. Żałowała, że nie może ująć jednej z tych wielkich dłoni i uścisnąć. Położyła się, by uniknąć jego spojrzenia, i zaczęła rozmyślać. Jakie to irytujące, że nie wiedziała więcej o owych tajemniczych opiekunach! – I czy podobno nie jest wrogiem Olybina? – Tak mówią plotki. Historia uczy, że kiedy legiony wyruszają na wojnę, reszta opiekunów z reguły jednoczy się przeciw Wschodowi, gdyż wspiera on armię, podobnie jak – oczywiście – imperator. To już dwóch z pięciu, więc pozostali troje są skłonni stanąć okoniem. To skromne wskazówki, ale nie mamy nic więcej. Inos otarła ściekający z czoła pot i poprawiła lepiące się prześcieradło. Wszyscy się ugotują, nim powrócą na ląd. To rozwiązałoby wszelkie ich problemy. – Azaku – zaczęła ostrożnie – dlaczego masz takie opory przed złożeniem formalnej apelacji do Czterech? Dałoby ci to podczas podróży jakiś prawny status. Imperium powinno ci przyznać list żelazny. – Nie! Zbliża się wojna. Nie mogę ryzykować, że wpadnę w szpony Wschodu. Jakie zresztą mogę przedłożyć argumenty teraz, gdy Rasha nie żyje? Nie może już przecież ingerować w politykę. Jego głos stał się bardzo chrapliwy i groźny. Naciskała go delikatnie. – Monarcha potrzebuje dziedziców... – Nie! Duma? Apelacja do Czterech byłaby wydarzeniem o wiele bardziej publicznym niż prywatna audiencja u jednego z nich. Pozwoliła, by cisza przeciągała się przez moment. – A co ze mną? – zapytała wreszcie. – Porwano mnie z mojego królestwa za pomocą czarów. Nadal mam powód do apelacji. A ty służysz mi jako eskorta... Poderwał się gwałtownie, opuszczając długie nogi na podłogę, po czym zgarbił się i przykucnął, sięgając po ubranie. Zapłonął nagłym gniewem. – Powiedziałem: nie! Odwróciła twarz, domyślając się reszty. Sprawę Krasnegaru podobno już rozstrzygnięto. Tak im przynajmniej powiedziano. Azak nie zaryzykuje ponownego poruszania tej kwestii. Znaleźć władcę dla Arakkaranu było łatwo – o wiele zbyt łatwo – podczas gdy Inos nadal mogła się wydawać jedynym akceptowalnym rozwiązaniem dla Krasnegaru. Jeśli Czterej oddadzą jej królestwo, będą od niej oczekiwać, by nim władała. Azak obiecał ongiś, że pojedzie tam, by żyć u jej boku. Najwyraźniej ta obietnica straciła już ważność. Nie będzie żadnej apelacji do Czterech, jeśli tylko zdoła temu zapobiec. 2 Rok temu zadowalało go imię Thorie. Teraz chciał, by zwracano się do niego jego pełną wersją, Emthoro. Shandiemu się to nie podobało, bo tak nazywał się tata. Wybrali więc Thorog na cześć bohatera książki, którą kuzyn Thorog czytał, dopóki ciotka Orosea nie znalazła jej i nie zabrała. Thorog z książki zawsze odwiedzał komnaty różnych dam. Kuzyn Thorog opowiedział Shandiemu o niektórych rzeczach, jakie robił z nimi czy dla nich, a także – co jeszcze bardziej nieprawdopodobne – o niektórych rzeczach, jakie damy robiły z nim. Wszystko to brzmiało raczej niesmacznie i nieciekawie, lecz Shandie nie powiedział tego głośno. Wiedział, co dorośli robią w łóżku. Z reguły wydawało się, że co noc się to powtarza i do tego jest dość głupie. W niczym nie przypominało wyczynów Thoroga z książki. Kuzyn Thorog miał trzynaście lat i w związku z tym uważał, że wie znacznie więcej niż Shandie. Zapewne jednak wcale nie wiedział tyle, ile chciał dać do zrozumienia, gdyż Shandie był pewien, że żadna dziewczyna w Imperium nie chciałaby pocałować kogoś, kto miał tak wiele pryszczów i oczy o dziwnym kształcie, nawet jeśli Thorog był wysoki, tak jak jego ojciec, diuk Leesoft. Natomiast Shandie, choć nie rozumiał jeszcze wartości całowania i podobnych rzeczy, często był świadkiem takich scen wtedy, gdy w zasadzie powinien spać. Ku swemu niemałemu zdumieniu Shandie przekonał się, że jest ze swym kuzynem sam na sam. Wokół nie było żadnych dorosłych! Spróbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio coś takiego się wydarzyło. Zastanowił się z drżeniem, czy pamięta jeszcze, jak się rozmawia z kimś, kto nie jest dorosły, lecz najwyraźniej Thorog nie widział nic dziwnego w jego sposobie mówienia. Oczywiście przez większość czasu to on gadał. Przebywali w komnacie Thoroga, który właśnie kończył się ubierać. Nie miał jeszcze własnego lokaja... a Shandie miał! Na ślub trzeba było, rzecz jasna, założyć strój wyjściowy, ale nie dworski, wszystko więc było w porządku. Wyszedł on z mody zaledwie kilkaset lat temu, a nie kilka tysięcy. Żadnych tog. Thorog chciał szybko wracać do Leesoft, choć dopiero niedawno przybył do Piasty. Mówił, że to sezon polowań. – Zostaniesz na moje urodziny? Będą pojutrze – zapytał Shandie z nadzieją w głosie. – Nie. To znaczy, przyjechałem reprezentować rodzinę na dzisiejszym ślubie. Tata powiedział, że po zakończeniu uroczystości mogę wrócić do domu, kiedy tylko zapragnę. Nie chcę stracić wielkiego polowania na jelenie. – Przecież pada! Shandie popatrzył na szyby zlane strugami wody. Pomyślał tęsknie o tym, że chciałby wybrać się na polowanie na jelenie lub choćby móc znowu dosiąść konia. Jeśli będzie grzeczny na ślubie, chyba pozwolą mu urządzić przyjęcie urodzinowe. Ostatecznie Ythbane i mamcia powinni być w dobrym humorze. Zastanowił się, czy będzie znał któregoś z zaproszonych chłopców. – U nas nie będzie padało! W Piaście leje częściej niż w Leesoft. – Skąd wiesz? – Tata tak mówi. Shandie zaprzestał tej słownej potyczki i podjął kolejną próbę. – Na co jeszcze polujesz? – zapytał tęsknie. Potem, gdy lista się wyczerpała, dorzucił: – Czy codziennie jeździsz konno? Thorog dał się zaskoczyć, gdy z wysiłkiem wciągał pończochę. Miał znacznie dłuższe nogi niż Shandie, lecz nie były wiele grubsze, a młodszy z chłopców raczej wstydził się swych cienkich jak strzała łydek. Przynajmniej jednak nie wdziewał togi. Ostatnio Shandie na sam widok tego stroju zaczynał drżeć. – A ty nie? – zapytał Thorog. Myśl o dosiadaniu konia tak szybko po wczorajszej dworskiej uroczystości była bardzo nieprzyjemna. – Nie jeżdżę nigdy... prawie nigdy. – Dlaczego? – mina Thoroga wyrażała nieopisane zdumienie. – Chyba nie boisz się koni? – Pewnie, że nie! Z oczu Thoroga nie znikał złośliwy błysk. – Jesteś pewien? – Jasne! – W takim razie dlaczego? Shandie wzruszył ramionami. – Po prostu nie mam czasu. Za dużo o... o... o... oficjalnych obowiązków – pognał głośno naprzód. – Teraz, gdy urodziny dziadka wreszcie się skończyły, nie będzie już tyle o... oficjalnych uroczystości, na których muszę być obecny. – Co na nich robisz? – zapytał Thorog. Wstał i wcisnął stopy w buty o srebrnych zapinkach, nie odpinając ich. – Tylko stoję przy tronie. I zawsze się wiercę, bez względu na to, jak bardzo się staram tego nie robić. Ale ten ślub to nie jest uroczystość tego rodzaju, więc mnie nie zbiją. Mam nadzieję. – Shandie – wyszeptał Thorog, rozejrzawszy się szybko po niewątpliwie pustej komnacie. – Czy dziadek w ogóle teraz coś mówi? Shandie pokręcił głową. – Od kilku tygodni nic nie powiedział. Dlaczego pytasz? – Mama mnie o to prosiła. Nie mów nikomu. – Jasne. Shandie ponownie pokręcił głową. – Kiedy ogłoszą regencję? – Chyba za jakiś miesiąc. Chcą najpierw uporać się ze ślubem. Dlaczego mówimy szeptem? Wie o tym cały dwór. – Och! – odparł Thorog z rozczarowaną miną. W rozmowie nagle nastąpiła przerwa. Wydawało się, że to odpowiedni moment, by spróbować uzyskać odpowiedź na pytanie, które naprawdę go dręczyło. Gorąco pragnął znaleźć kogoś, kogo mógłby o to zapytać. Jego książki wypowiadały się na ten temat niejasno, a nadworny nauczyciel unikał odpowiedzi. Shandie zaczerpnął głęboko tchu i postanowił podjąć ryzyko. – Thorog... co wiesz o dojrzewaniu? – To coś, w trakcie czego jestem – odparł Thorog, prostując się na całą wysokość i spoglądając wyzywająco w lustro. Shandie zachichotał. – Masz na myśli zawiązywanie krawata? – Nie. Chodzi mi o to, że rosną mi włosy na górnej wardze. I w innych miejscach – dodał tajemniczo. – Jakie włosy na wardze? – No więc, tata mówi, że jak już zaczną, wyrastają bardzo szybko. A zaczęły! Mina Thoroga stała się jeszcze bardziej tajemnicza. – Gdzie? – Na dole. Teraz przyszła pora na problem, który naprawdę dręczył Shandiego. – Thorog, jaki mają kolor? Chłopak zająknął się, ale odpowiedział, że brązowy. A jaki miałby mieć? – Nie są niebieskie, prawda? Na twarzy jego kuzyna pojawił się bardzo dziwny wyraz. Thorog podszedł ciężkim krokiem do Shandiego, który siedział na krawędzi łóżka. – Dlaczego pytasz, Shandie? – No więc mogą być niebieskie, prawda? Włosy na dole? – odparł ten, zaskoczony i lekko podenerwowany. – Kto ma tam niebieskie włosy? Nie wygadam, że mi o tym mówiłeś. Słowo. Tylko mamie, a ona nikomu nie powtórzy. – Skąd mam wiedzieć? – odparł szybko Shandie. Był już wyraźnie zaniepokojony. Thorog zniżył głos. – Jedyna rasa, która ma niebieskie włosy, to Lud Morza. Wszystkie są u nich tego koloru. Bardzo jasnoniebieskiego. Chyba nawet brwi. Nogi i ręce mają prawie zupełnie gładkie, ale ich dorosłym rosną pewnie kłaki na dole, tak jak wszystkim. Jeśli człowiek ma w żyłach trochę krwi Ludu Morza, może mieć niebieskie włosy. Musiałby je wtedy farbować, żeby nikt się nie dowiedział. Ale nie myślę, żeby mu się chciało farbować włosy na dole. Zgadza się? Shandie skinął z wdzięcznością głową. To wszystko tłumaczyło, choć było dziwne, że Thorog wiedział tak dużo o Ludzie Morza. – A co w tym złego, jeśli ma się w żyłach krew Ludu Morza? To znaczy, czy jest gorsza od krwi trollów czy elfów? – Nie ma nic złego w odrobinie elfiej krwi – odwarknął Thorog. – Tata mówi, że jotuńska też nie byłaby taka zła. Ale Lud Morza... czy wiesz, dlaczego dziadek nie włada Wyspami Kerith, młodzieńcze? – Dlatego, że oni nie walczą uczciwie – odparł Shandie. – Trytoni unikają otwartej walki. Załatwiają naszych pojedynczo, po ciemku, jak tchórze. To się powtarzało... – Nie walczą uczciwie? – Thorog wrócił do lustra. Co zdumiewające, był najwyraźniej zadowolony z wyglądu krawata, gdyż zabrał się za włosy. – Czy jeśli ktoś napadłby na twój kraj, dbałbyś o uczciwość w walce? Shandie nigdy nie zastanawiał się nad tym problemem. – A dlaczego setnicy pozwalają żołnierzom biegać w pojedynkę, by zabijano ich w ciemnościach? Nie robią tego podczas wojen z krasnoludami w Dwanishu, czy z elfami w Ilrane. Dlaczego dopuszczają do tego podczas walk z trytonami? Czy nigdy nie pytałeś o to swoich książek? – Nie – odparł Shandie cichym głosem. – No wiec, to syreny są przyczyną. Śpiewają, tańczą albo po prostu się pokazują. I armia się rozpada. Czy wiesz, jak psy ciągną do suki? – Nie. – A pszczoły do królowej? – Nie. Thorog zatoczył oczyma. – Stanowczo za dużo czasu spędzasz na czytaniu i wałęsaniu się po dworskich uroczystościach, mój chłopcze! Powinieneś więcej wychodzić na dwór. To właśnie jest powód, dla którego nigdy nie będziesz imperatorem Wysp Kerith, Shandie. Seks! – wyjaśnił dramatycznym szeptem. – Mężczyznom odbija palma! – Aha! – odparł Shandie. – To dlatego nigdzie nie lubią Ludu Morza. Oni wywołują kłótnie. Dlaczego jotnarowie nigdy nie sprzedają syrenich niewolnic? Shandie zastanowił się nad tą kwestią. – Dlaczego? – zapytał. – Dlatego, że nie potrafią się z nimi rozstać! – pisnął triumfalnie Thorog. – A teraz powiedz, u kogo widziałeś niebieskie włosy na dole? – Och, u nikogo! Posłuchaj, nie masz nic przeciwko temu, żebym zajrzał na chwilę do mojej komnaty? Nie spał już z mamcią; miał nowy pokój, tylko dla siebie. Było w nim jego lekarstwo. Zaczynał czuć świąd i drżenia, a jedynym sposobem, jaki na to znał, był łyk tego leku. Ruszył ku drzwiom. – Ojej, dlaczego tak dziwnie chodzisz? – zapytał Thorog, wytrzeszczający oczy. – Dlatego, że zlałem się w portki na twoim łóżku – odparł Shandie. Zniknął, zanim jego kuzyn zdążył się upewnić, że wcale tego nie zrobił. 3 W zimny, wilgotny poranek, ponad dwa tysiące mil na zachód od Piasty, ambasador Krushjor dygotał odziany w futro na pokładzie imperialnej, wojennej galery. Mgła wisiała nad morzem niczym biała tajemnica. Na dole ciemne i groźne fale przetaczały się z bolesną powolnością. W sakwie u pasa ambasadora kryły się nadzwyczaj imponujące dokumenty, zwoje welinu ozdobione ciężkimi woskowymi pieczęciami – edykt stanowiący list żelazny dla zaufanego i wielce umiłowanego kuzyna imperatora oraz pismo witające jarla Garku w Mieście Bogów. Wiekowi urzędnicy, od dawna zżyci z hipokryzją, mruczeli pod nosem przekleństwa, gdy pisali te słowa. Jeśli jotunnowi było zimno, to impowie zamarzali. Wioślarze, łucznicy, legioniści, oficerowie... dookoła słychać było stukanie ich zębów, niczym dźwięki kastanietów, a smagłe skóry nabierały w niepewnym świetle sinego odcienia. Rosa błyszczała na ich zbrojach, podobnie jak na deskach pokładu, takielunku i mieczach. Niebezpieczeństwo zdrady było dla obu stron oczywiste od samego początku. Jarl Kalkor wymienił wiele możliwych dat oraz punktów, kiedy mógł się pojawić, by dowiedzieć się, jak zareagował imperator na jego aroganckie życzenie. To było jedno z tych miejsc i dni, lecz nie pierwsze, gdyż tryby sekretariatu obracały się z powolnością lodowca. Nawet fakt, że ambasador zdecydował, iż osobiście doręczy odpowiedź, nie ocalił jej przed opóźnieniem przez złą pogodę. Krushjor popatrzył na niebo, zastanowił się nad czasem i stanem pływów, po czym doszedł do wniosku, że poczeka jeszcze pół godziny w nadziei, że niektórzy z impów dostaną zapalenia płuc. Ostatecznie wiedział z pewnością to, co oni mogli jedynie podejrzewać – że dokumenty w jego sakwie były bezwartościowymi falsyfikatami. List żelazny sformułowano z uwagą w ten sposób, by nabierał mocy dopiero po doręczeniu. Istniała mniej niż jedna szansa na milion, że jego drogi bratanek Kalkor wpadnie w tak oczywistą pułapkę. * * * Daleko na południe, w jeszcze gęstszej mgle, na skalistym brzegu trzaskało i dymiło ognisko. Na odległość strzału z łuku w stronę morza wznosiła się urwista skała stanowiąca znakomity punkt orientacyjny. W tej chwili jednak była niewidoczna. Połyskujące, ospałe martwe fale oceaniczne docierały do brzegu, uwalniając przy tym tylko tyle energii, ile wystarczało do zmącenia powierzchni i wyrzucenia na żwir odrobiny piany. Morskie ptaki podskakiwały na wodzie na granicy widoczności niczym dziecinne łódeczki. Skały i trawy były równie mokre, jak morze, a powietrze przesycone wonią wodorostów oraz niespokojnego oceanu. Drżąc, tupiąc obutymi w ciężkie trepy nogami oraz pilnując ognia, starzejący się jotunn imieniem Virgorek przeklinał swą straż oraz Bogów, którzy doprowadzili go do tak krytycznej sytuacji. Urodził się w Nordlandzie. Miał niebieskie oczy i blond włosy, jak wszyscy jotnarowie, był jednak obciążony bardzo nietypową niechęcią do ryzyka. Dawno temu, w wieku czternastu lat, zabił człowieka, który zgwałcił jego siostrę. Ją oczywiście również zabił, za to, że uległa. Ten incydent mógłby wiele pomóc jego karierze, gdyby nie fakt, że w rodzinie zabitego było więcej wojowników niż w jego własnej. Przekonawszy się, że jego życie jest warte mniej niż jajo kormorana, Virgorek uciekł z ojczyzny, by poszukać szczęścia w Imperium. Z czasem wylądował w stolicy, gdzie został członkiem personelu stałej nordlandzkiej ambasady. Płaca była znakomita, gdyż tylko niewielu jego rodaków potrafiło znieść pracę w zamkniętym pomieszczeniu. Marnieli bez zapachu słonej wody w nozdrzach. Virgorek sądził, że w ciągu paru lat podobnej harówki powinien zarobić tyle, że wystarczy, aby kupić własny statek i wrócić na morze, dzięki czemu będzie mógł dożyć swych dni oddając się godnym szacunku zajęciom, takim jak rybołówstwo, bijatyki i przemyt. Nie wziął pod uwagę faktu, iż absolutnie niemożliwe jest, by ktokolwiek oprócz impa zdołał w impijskim mieście utrzymać pieniądze w kieszeni. Po pięciu latach tej upokarzającej uczciwej pracy stał się mądrzejszy, lecz również starszy i biedniejszy. Nie czuł się też bardziej usatysfakcjonowany. W gruncie rzeczy, gdy myślał o długach oraz rodzinnych problemach, jakie zostawił w Piaście, nie przychodził mu do głowy żaden rozsądny powód, dla którego powinien tam wrócić. Tymczasem jednak musiał tu spędzać dwie godziny o świcie, każdego z jedenastu wyznaczonych dni, w wątłej nadziei, że Kalkor wybierze ten czas i miejsce, a nie któreś z pozostałych. Virgorek nie mógł wiedzieć, czy dokumenty, które miał ze sobą, były autentyczne, czy też były to tylko kolejne falsyfikaty. Odbywał ten bezużyteczny rytuał już po raz siódmy. Tym razem jedynym plusem sytuacji była mgła. Najlepsza pogoda dla orek. Płaskodenna łódź zbliżyła się niemal na zasięg głosu, nim zdążył ją zauważyć. W pierwszej chwili poczuł irytację, że jakiś głupi, zabłąkany miejscowy rybak trafił na miejsce spotkania i trzeba go będzie zabić, by niczego nie wygadał, potem jednak dostrzegł złote włosy samotnego wioślarza, wreszcie jego nagie plecy i ramiona. Przy takiej pogodzie podobne celowe narażenie się na niewygody wykluczało normalnego rybaka. Serce Virgorka zabiło wyraźnie szybciej. Zaczął powtarzać w pamięci hasła. Tuż przed wyciągnięciem łodzi na brzeg, wioślarz obrócił ją wprawnie. Poruszył kilka razy wiosłami do tyłu, po czym wsparł się na nich. – Co łowisz, nieznajomy? – zawołał Virgorek. Odpowiedź nie nadchodziła tak długo, że niemal utracił już nadzieje. Przybysz jednak przyglądał się tylko jemu oraz spowijającej wszystko mgle. – Coś większego, niż ci się zdaje – padły wreszcie oczekiwane słowa. Virgorek uniósł w górę sakwę. – Podaj mi ją! – zażądał gość. Wysłannik ambasadora niechętnie wkroczył w lodowate objęcia Zachodniej Wody, brodząc wśród maleńkich fal. Zanim zdołał dotrzeć do łodzi, zęby już mu szczękały. Zamarzająca woda sięgała niemal do pachwin. – Krew zawsze jest czerwona – stwierdził, myśląc, że jego własna może już się robić niebieska. – I piękna – odparł wioślarz. Nie miał na sobie nic poza parą skórzanych portek. Wargi zbielały mu od zimna. Nawet wilgoć nie uczyniła jego gęstych, jasnych włosów ciemniejszymi. Jego intensywnie niebieskie oczy lśniły arogancją. Twarz miał okrutną, a także gładko wygoloną, co było dziwne, jeśli faktycznie był piratem, marynarzem na statku-orce. Co jeszcze dziwniejsze, nie miał żadnych tatuaży. Mimo to wyglądał na wystarczająco groźnego, by jeść drzewa. Hasła jednak się zgadzały. Czując ulgę, że jego straż dobiegła końca i już nigdy nie będzie musiał wracać na ten zapomniany przez Bogów przylądek, Virgorek zaczął gmerać przy sznurkach sakwy. – Wsiadaj – rozkazał nieznajomy, wskazując kciukiem dziób łodzi. Wysłannik ambasadora zawahał się. Palce pirata zabłądziły w okolice rękojeści sztyletu tkwiącego za jego pasem. Virgorek wgramolił się na pokład i zwinął w dygoczący kłębek. Przybysz poruszył kilka razy wiosłami. Mała łódź pomknęła ku morzu. Potem wciągnął wiosła do środka i podniósł się z ławki. – Ty powiosłuj. Rozgrzejesz się. Virgorek wyprostował się i poszedł chyłkiem na śródokręcie. Usiadł tam, stykając się palcami stóp z łupieżcą. Może jednak Piasta nie była najgorszym miejscem na świecie. Może kariera w dyplomacji nie była najgorszym losem, jaki mógł spotkać mężczyznę. – Daj mi sakwę – nakazał nieznajomy. – Jest przeznaczona tylko dla oczu jarla. Nieruchome szafirowe spojrzenie było koszmarem niewypowiedzianej groźby. – Przekażę mu ją. Musiał być jednym z ludzi Kalkora i to najbardziej zaufanych. Z definicji znaczyło to, że był zabójcą pozbawionym nawet śladu skrupułów. Virgorek podał mu sakwę i złapał za wiosła. Od lat nie miał ich w ręku, lecz każdy jotunn uczył się obchodzić z łodzią wcześniej niż bić się, a bić się wcześniej, niż mówić. Zabrał się więc solidnie do roboty, by pokazać temu zarozumiałemu młodzieńcowi. Po kilku chwilach poczuł, że krew mu się rozgrzała. Siedząc w bezruchu, pirat musiał marznąć, nie okazywał jednak tego. Odchylił się do tyłu niczym statua o twardych mięśniach i lodowatym spojrzeniu i przez kilka minut milczał. Potem schylił się i znalazł trzecie wiosło, które przepchnął na rufę i wsadził sobie pod pachę, by nim sterować. Wydawało się, że nie ma kompasu, a świat urywał się w odległości niespełna kabla we wszystkich kierunkach. Nieznajomy nie sprawiał jednak wrażenia zaniepokojonego. Nie sprawiał wrażenia, by kiedykolwiek się niepokoił. Virgorek nie przestawał poruszać wiosłami. Po chwili zrobiło mu się gorąco. Dopuścił do tego, że osłabł – w dłoniach i w ramionach... ale nie zwolnił tempa, które sobie narzucił. – Jak jeszcze daleko? – wydyszał. – Dość daleko. Wolną ręką nieznajomy otworzył sakwę. Wyjął po kolei wszystkie zwoje, wpatrując się intensywnie w pieczęcie i napisy, całkiem jakby potrafił je przeczytać. Niemal na pewno udawał... nawet nie ruszał wargami! Tylko bardzo nielicznym jotnarom udawało się opanować sztukę czytania, gdyż ich oczy nie widziały zbyt dobrze z bliska. Potem jednak schował list żelazny do torby, a pismo od imperatora wyrzucił za burtę, nawet go nie otwierając. Virgorek miał ochotę zaprotestować, powstrzymał się jednak. Trzeci zwój, od ambasadora, podążył w ślad za drugim. Tego już było za wiele. – Hej! – odezwał się Virgorek, wyciągając wiosła z wody. Welin unosił się na powierzchni, a atrament mógł się nie zmyć, gdyby list wyciągnięto szybko. – Co za „hej”? – odparł nieznajomy, nie mrugając nawet powiekami. – To jest ważne! – Nie jest. To tylko ostrzeżenie dla Kalkora, że Imperium planuje zastawić na niego pułapkę. On o tym wie. Pirat uśmiechnął się nagle. Virgorek szybko zanurzył wiosła z powrotem. Nie podobał mu się ten uśmiech. Kilka lat spędzonych wśród impów pozwalało mu się czuć pewnie, teraz jednak zaczął mieć wątpliwości, czy jego wartość jest wiele większa niż wyrzuconych zwojów. Takie myśli diabelnie szybko pozbawiały człowieka poczucia twardości. – Dlaczego on to robi? – Co? Niebieskie oczy otworzyły się szerzej, uśmiech się rozciągnął. – Płynie do Piasty! Pakuje się w łapska Imperium! Nigdy nie pozwolą mu uciec! Wciąż ten uśmiech... – Kto wie? Nie spotkałem dotąd nikogo, kto byłby na tyle odważny, by zadawać mu pytania. Wiosła skrzypiały, woda uderzała z szumem o deski. Virgorek zaczynał już odczuwać skutki tempa. Żałował swego początkowego entuzjazmu. Pirat oparł się lekko na wiośle sterowym. Łódź zmieniła kierunek, a mimo to we wszechobecnej białej mgle nadal nic nie było widać. – Dlaczego go nie zapytasz? – zaproponował. – Kiedy dotrzemy na statek? Virgorek zastanowił się, czy kiedykolwiek dotąd w życiu zaznał prawdziwego strachu. – Nie! Nie sądzę, bym miał to zrobić. – W takim razie niewykluczone, że jeszcze zobaczysz ląd – odparł miłym głosem jarl Kalkor. – Ale pod warunkiem, że będziesz wiosłował znacznie szybciej. 4 Jesienne deszcze zawsze wywoływały u Ekki ataki reumatyzmu. W tym roku były one szczególnie bolesne i złowieszczo dręczące. Z niechęcią położyła się do łóżka. Spoczywała w nim teraz otoczona rozgrzanymi cegłami owiniętymi flanelą, rozciągnięta na stosie poduszek. Żałowała, że rankiem zażądała, by pozwolono jej przejrzeć się w lustrze. Szara cera z pewnością nie harmonizowała z bursztynową barwą jej zębów. Dodatkowym, nieznośnym źródłem irytacji był ten idiota, jej syn – grubszy i bardziej niekompetentny niż kiedykolwiek, stojący u stóp jej łoża i przestępujący z jednej obutej w lśniący but nogi na drugą, ciągnący się za obwisłą wargę. Nieskazitelnie ubrany matoł! Myśl o tym, że Angilki kiedykolwiek spróbuje rządzić Kinvale bez pomocy matki, wyrwałaby bluźnierstwo z ust Boga. – To od imperatora! – zakwilił po raz kolejny. – Widzę to, głupku! Nawet jej stare oczy potrafiły rozpoznać imponującą pieczęć, zdołała też odczytać fragment niewyraźnego pisma skryby. – Chce, żebym przyjechał do Piasty! – No więc? – No więc co? – No więc na co czekasz? A może masz zamiar odmówić? Już przedtem pożółkła twarz Angilkiego zbladła jeszcze bardziej. Może miał nadzieję, że matka napisze mu list z usprawiedliwieniem? Nigdy w życiu nie oddalił się od domu dalej niż na dwa dni jazdy. – Ale dlaczego? Dlaczego ja? – Dlatego, że imperator udzielił niedawno temu przygłupowi łaskawego pozwolenia, by nosił tytuł króla Krasnegaru, a teraz biurokraci znaleźli jakieś prawo czy powód – te dwie rzeczy rzadko zgadzały się ze sobą – wymagające przesunięcia pionka na środek szachownicy. Cel mógł być równie błahy, jak publiczny hołd, bądź równie śmiercionośny, jak utrata praw z powodu zdrady stanu. Pewne było tylko jedno – Angilki był obecnie zamieszany w imperialną politykę i musiał robić to, co mu kazano. Nie mogła znieść myśli o tłumaczeniu tego wszystkiego diukowi. Im mniej będzie wiedział, tym będzie szczęśliwszy. – A fundamenty nowego zachodniego portyku... – dodał, gdy się nie odzywała. – Boże Robaków! – mruknęła. – Daj mi siłę! Idź spakować torby i osiodłać konia. Nie zapomnij też o obiedzie. – Jednym obiedzie? Podróż potrwa całe tygodnie! Ekka zacisnęła powieki, czekając niecierpliwie na odgłos zamykających się drzwi. 5 Daleko na wschód od Zarku, pod białą mgiełką przesłaniającą morskie niebo, Niepokonany obniżył bukszpryt w salucie dla zbliżającej się zielonej góry. Wiatr był porywisty, w sam raz do żeglugi. Załoga – nieświadoma jak daleko od lądu naprawdę się znajdują – była w radosnym nastroju. Rap czuł umiarkowane zadowolenie. Nie było prawdopodobne, by jakiś czarodziej wykrył jego ostrożne eksperymenty tak daleko na Morzu Wiosennym. Zresztą gdyby nawet tak się stało, zapewne nie chciałoby mu się zbadać sprawy. Rap umiał coraz więcej. Potrafił już nawet w pewnych granicach regulować pogodę i to bez wywoływania zbyt silnych fal w aurze. Odkąd jego obrażenia się zagoiły, udało mu się niemal nadrobić braki snu. Nadal dręczyły go koszmary. Te jednak zapewne nigdy go nie opuszczą. Gdyby jego jedynymi towarzyszami byli Jalon i Gathmor, wyruszyłby w rejs na północ łodzią czarownika, nie mógłby jednak żądać od księżnej, by płynęła w czymś takim. Ponadto w stateczku mogło być ukryte coś, co pozwoliłoby twórcy śledzić jego kurs bądź nawet przywołać go do siebie. Lith’rian był podstępny, być może najmniej godny zaufania z Czterech. Olybino uchodził za głupiego, a pozostali dwoje byli po prostu obłąkani. Elf był spryciarzem i to zdradzieckim. Nad dziobem przeleciał bryzg piany, ale nie dotknęła ona fauna. Gdy Niepokonany skierował dziób ku niebu, Rap złapał się mocno relingu. Jego jotuńska krew burzyła się, kiedy słyszał skrzyp lin i omasztowania oraz widział zielony poblask światła w szklistym grzbiecie fali przed nimi, a także albatrosa, który pikował za rufą, poruszając skrzydłami na tle nieba. W dole roiło się od ryb. W odmętach były ich krocie. Niekiedy, głębiej w zimnym mroku, wyczuwał wielkie, ciemne kształty, które mogły być wielorybami. Byłby uszczęśliwiony, gdyby mógł żeglować wiecznie. Przybicie do brzegu oznaczało ponowne kłopoty i niebezpieczeństwo, a także odpowiedzialność. Kapitan Migritt drzemał w swej kabinie, a kucharz krzątał się w kambuzie. Wśród labiryntu schowanego w rupieciarni takielunku Pooh podchodził szczura. Mały, zdeformowany gnom był chyba najbardziej zajmującą osobą na pokładzie. Rap spędził w jego towarzystwie już wiele godzin. Wysłuchiwał jego opowieści i chichotał nad sprośnymi uwagami. Nikt nigdy nie rozmawiał z gnomami, a mimo to byli oni przyjacielską, niefrasobliwą rasą, jeśli zdołało się zaakceptować ich osobliwe zwyczaje i smród, a oni potrafili zapanować nad zaskoczeniem i podejrzliwością. Polubił Pooha. Były też głosy, na całym statku... umiał je wyciszyć i nie zwracać na nie uwagi, jeśli nie mówiono o nim, niekiedy jednak – niestety dość często – tak właśnie się działo. Ignorowanie podobnych rozmów przychodziło mu z tak wielką trudnością, jakby toczyły się za jego plecami. Teraz, w kajucie księżnej, wszyscy troje znów wrócili do rozmowy na jego temat. Gathmor, opryskliwym tonem: – Tak, zmienił się. Myślicie, że ktoś, kto tyle wycierpiał, mógłby pozostać taki sam? Sagorn, z lekceważeniem: – Nie w tym rzecz. Kiedy wrócił do siebie, nie był taki. To ta wizja tak na niego wpłynęła. Księżna Kadolan, zatroskana: – W takim razie musimy spróbować się dowiedzieć, co zobaczył, i przekonać się, czy możemy mu pomóc. Obaj mężczyźni odpowiedzieli chórem, że próbowali. Bogowie, jak mocno próbowali! Gathmor i cała piątka na zmianę. Przeklęci niemagiczni ciekawscy. Nigdy nie prosił o to, by zostać magiem. Gdyby księżna dała mu wybór, a on był w stanie pozwalającym na myślenie, odmówiłby wtedy w lochu przyjęcia trzeciego słowa. Naprawdę chciał wówczas umrzeć. Nigdy nie pragnął nadprzyrodzonej mocy. Sądził tylko, że zdoła pomóc Inos. Dlatego zwabił Sagorna w pułapkę, posługując się smokiem, i został adeptem. Nie było to dla niego miłe wspomnienie. I dobrze mu tak. Oto, co osiągnął! Inos miała teraz królestwo. Miała przystojnego męża królewskiej krwi. A przynajmniej miała go z nazwy. Może to ją zadowoli? Nie, nie Inos. Była w zbyt wielkim stopniu prawdziwą kobietą, by mogła nie pragnąć prawdziwego małżeństwa, z dziećmi i... i prawdziwym mężem. Bogowie! Dlaczego trzeba było się zakochać? Zabębnił pięściami w reling. Dlaczego kmiotek musiał zakochać się w królowej i dlaczego potem zabrakło mu rozumu, by zdać sobie z tego sprawę i wyznać jej natychmiast uczucie, by mogła go wyśmiać, podziękować mu uprzejmie i natychmiast położyć kres całej sprawie? Wtedy nie opuściłby Krasnegaru i zostałby woźnicą. A Inos wyszłaby za Andora. A nawet gdyby, to co mu do tego? Co mógł zrobić teraz? Uleczyć jej poparzenia, tak jest. Z łatwością. Nie byłoby to trudniejsze niż przemycenie jej ciotki z Arakkaranu, czego dokonał bez żadnych przeszkód. Ale nie mógł zdjąć z jej męża klątwy, ani odzyskać dla niej królestwa. Zwykły mag nie był w stanie przeciwstawić się Czterem. Nikt nie był. Zresztą nie zamierzał przebywać w jej towarzystwie zbyt długo, a ona z pewnością pogodziła się już z utratą Krasnegaru, skoro wyszła za tego wielkiego barbarzyńcę... zakuć człowieka w łańcuchy i zgruchotać mu kości? Inos o tym nie wiedziała. Tak twierdziła jej ciotka, a wyglądało na to, że ona nigdy nie kłamie. Mogła omijać prawdę, jeśli ta była przykra, ale nigdy nie przyłapał jej na kłamstwie. Znowu szła ku niemu, spowita w stroje z wełny i skóry – pulchna postać posuwająca się chwiejnym krokiem po pokładzie – by porozmawiać. Jej białe włosy powiewały na wietrze niczym sztandar, policzki zaś były już różowe jak zachód słońca. Teraz z pewnością na nią przyszła kolej spróbować pocieszyć osowiałego fauna. Podtrzymał ją lekko – nie za mocno, by to zauważyła – nie odwrócił się jednak. Gdy podeszła do jego boku i złapała za reling, rozejrzał się wokół, udając, że jej nie obserwował. – Księżno! – Panie Rapie! – Była rozpromieniona. Najwyraźniej lubiła morskie podróże. – Pogoda jest wspaniała! Czy to pańska zasługa? – W pewnym stopniu. Niewielkim. Nad burtą przemknął bryzg zimnej piany. Rap odwrócił go od nich obojga. Zauważyła to i roześmiała się niepewnie. – Och! Och, ależ to wspaniałe! Jest pan bardzo użytecznym towarzyszem podróży! – Obawiam się, że na lądzie nie przydam się na wiele. Nie odważę się tam używać mocy. Zwłaszcza gdy zbliżymy się już do Piasty. – Oczywiście. Rozumiem to. Jestem taka podekscytowana! Całe życie chciałam pojechać do Piasty. Nigdy nie sądziłam, że będzie mi w tej podróży towarzyszył mag. To całkiem jak w poetyckim romansie! W jej wyblakłych, niebieskich oczach zalśnił uśmiech lecz za udawaną wesołością wyraźnie widać było niepokój i prośbę o informację. Nie chciał myśleć o Piaście. Zapadła cisza. – Odbyłam wczoraj przy kolacji długą pogawędkę z kapitanem Migrittem – oznajmiła księżna. – Na temat Shimlundoku. To wschodnia prowincja Imperium. Wie pan, nawet po dopłynięciu do Ollionu, będziemy jeszcze musieli pokonać cały Shimlindok. To ponad trzy tysiące mil! Rap jadł wprawdzie kolację z Poohem, w schowku na liny, ale i tak słyszał większą część rozmowy. – I cóż kapitan powiedział? – No więc zasugerował, byśmy na początek popłynęli w górę Winnipango. Mówi, że teraz, odkąd oddano do użytku nowe śluzy, rzeka jest żeglowna na bardzo długim odcinku. Cóż, właściwie nie są nowe, bo zbudowała je imperatorowa Abnila... Kapitan przyznał też, że jest to bardzo okrężna droga, a podróż nią jest nawet w najlepszych okresach powolna, gdy zaś wojsko potrzebuje rzeki i usuwa z niej cywilny ruch, staje się niemożliwa. – Ale potem doktor Sagorn wskazał, że Winnipango jest bardzo kręta... Nic dziwnego, że obdarzeni mocą rzadko zaprzyjaźniali się z niemagicznymi osobami. Szkoda, że zostawili w Arakkaranie łódź Lith’riana. Mogłoby być bardzo zabawnie pożeglować nią w górę naprawdę długiej rzeki. Oczywiście zmienne wiatry pomieszałyby szyki wszystkim pozostałym wędrowcom, a magia mogłaby przyciągnąć uwagę czarownika Wschodu. Nawet znacznie mniej potężny czarodziej byłby groźny dla zwykłego maga. Zresztą i tak nie mieli już łodzi. Rap porzucił to czcze marzenie. Księżna skończyła powtarzać to, czego dowiedziała się o Winnipango. – Dlatego doktor Sagorn sugeruje, że powinniśmy zakupić podróżną karetę i wyruszyć lądem. Sądził, że zapewne mógłby pan... zgodziłby się spełnić rolę stangreta. – To byłaby prawdziwa przyjemność, księżno. Byłbym zadowolony. – Och, to dobrze! Czy sądzi pan, że pan Gathmor zechce nadal dotrzymywać nam... panu... towarzystwa? Nic nie mogłoby teraz skłonić Gathmora do rozstania się z Rapem, choć żądza zemsty na Kalkorze wiodła go na wody groźniejsze, niż mógłby sobie wyobrazić. – Może zgodzi się ufarbować włosy i twarz – odparł Rap – a jeśli Darad zdoła przytrzymać go wystarczająco długo, mógłbym usunąć jego wąsy. – Och! Wtem księżna zdała sobie sprawę, że faun wreszcie zażartował. Roześmiała się odrobinę za głośno. – W takim razie może być naszym lokajem – uśmiechnęła się i zawahała. – Panie Rapie, czy wybaczy mi pan, jeśli zadam osobiste pytanie? – Oczywiście, księżno. – Te znaki... tatuaże wokół pańskich oczu. Jak rozumiem, umieszczono je tam bez pańskiej zgody... Usunął tatuaże. Zamrugała powiekami i raz jeszcze roześmiała się nerwowo. – Jeśli mogę to powiedzieć, wygląda pan bez nich znacznie lepiej. Nigdy nie będzie wyglądał lepiej niemal od nikogo z wyjątkiem trollów, dlaczego więc miałoby to być ważne? Próbowała go sobie wyobrazić siedzącego na podwójnym tronie obok Inos, a to nie mogło się zdarzyć. – Nie potrafię sprawić, by zniknęły, tak naprawdę zniknęły – wyjaśnił. – Pojawią się z powrotem, gdy tylko o nich zapomnę albo zasnę. Do tego czarodziej mógłby zauważyć magię. W pewnym sensie bardziej rzucam się w oczy bez nich niż z nimi. Przynajmniej ludziom, którzy naprawdę się liczą. Skinęła głową i przeprosiła go. Na razie jednak pozostawił tatuaże niewidzialnymi. – Cały czas się zastanawiałam – odezwała się pośpiesznie – dlaczego sułtanka Rasha nie uczyniła siebie młodą i piękną na stałe. Bardzo teraz nie lubił, mówić o czarach. – Jestem pewien, że mogłaby to zrobić. Zadawałem sobie to samo pytanie na temat Jasnej Wody. Nie wątpię, że potrafiłaby się odmłodzić za pomocą czarów i zapewne nie byłoby to zbyt łatwo dostrzegalne dla drugiego czarodzieja. Nie w takim stopniu, jak magia. Przypuśćmy jednak, że czasami zapragnęłaby wrócić do prawdziwego wyglądu albo postanowiła udawać kogoś zupełnie innego. Wtedy musiałaby rzucić drugi czar na pierwszy. Bardzo szybko zrobiłby się z nich stos, jak z płaszczy. – I co stałoby się wtedy? – zapytała zaniepokojona. – Nie mam pojęcia, księżno. Nie można jednak zmieniać ciągle sukni w płaszcz, a potem... może w koszulę nocną... i tak dalej, bo w końcu materiał się rozpadnie, prawda? Dlatego myślę, że czarodzieje zapewne używają na sobie tylko magii, a nie czarów. Magia ma charakter tymczasowy. To niewiele więcej niż iluzja. Tak jak to, co właśnie zrobiłem z moją twarzą. Zachichotała, przekonana, że humor Rapa się poprawił. – Kiedy miniemy przylądek i znajdziemy się na Morzu Porannym? – Pewnie za parę dni. – A ile trwa podróż stamtąd do Ollionu? – Przynajmniej tydzień. Dłużej, jeśli będziemy się zatrzymywać po drodze. – Czy to ocena, czy pan przewiduje? – zapytała po chwili przerwy. – Ocena, księżno. Zdolność przewidywania jest niepewna. – Tak? Nie chciał, by przepytywano go jak dziecko, nie wolno mu jednak było zapominać, że ocaliła jego życie, nawet jeśli w obecnej chwili zbytnio go nie pragnął. Z pewnością zaryzykowała dla niego własnym. – Przeczucie i zdolność przewidywania nie są w pełni tym samym – wyjaśnił, usiłując nieudolnie znaleźć terminy na określenie niewyrażalnych pojęć magii. – Drugie słowo pozwoliło mi w niewielkim stopniu przeczuwać, choć to niezwykłe. Wydaje się, że teraz potrafię też trochę przewidywać. Kierowałem się przeczuciem, kiedy powiedziałem, że nie popłynę za Inos na zachód do Qoble. Nie wiem, co by się wtedy zdarzyło, ale byłoby to bardzo niedobre. Teraz już do tego nie dojdzie, więc nigdy się nie dowiem. Przewidywanie... Nawet czarodzieje mają z nim kłopoty. Szczególnie trudno jest przewidzieć samego siebie, bo człowiek staje się wtedy nerwowy i układa plany... Chciałbym potrafić wytłumaczyć to lepiej. – Och, mamy czas. To takie fascynujące! Statek przetoczył się nad grzbietem fali, ukazując następne, maszerujące po niezmierzonym oceanie na spotkanie z bezkresnym niebem. Dlaczego nie mógł na zawsze zamieszkać tutaj, na jasnym, czystym morzu? Komu potrzebny był ląd? – Próbowali mnie przewidzieć czarownica, czarodziej i przynajmniej jeden czarownik. Żadnemu z nich się nie udało – odezwał się nagle Rap. Nie zamierzał tego ujawniać, doszedł jednak do wniosku, że to nie przed księżną chciał ukryć ten fakt, lecz przed starym, wścibskim Sagornem. Nie byłoby jednak uczciwe prosić ją, by nie powtarzała doktorowi jego słów. – Pamięta pani, co ukazała zaklęta wnęka, kiedy się do niej zbliżyłem? Biały blask? Zauważył, że jego głos staje się coraz donośniejszy, a pięści zaciskają się na relingu. Spróbował użyć na sobie słabej magii uspokajającej. – Oczywiście. – To boli! – stwierdził Rap. Ishist wspominał mu o tym. – Chyba przewidziałem swoje przybycie do Ollionu i to, że będziemy podróżować karetą, wielką i zieloną. Zobaczyłem też chyba przelotnie Piastę. Nie pamiętam tego dokładnie, A potem... – zadrżał mimo woli. – Biel! Jak słońce... proszę. Nie chcę o tym mówić. Dygotał. Pięści znowu miał zaciśnięte. Nakryła jedną z nich mokrą, przemarzniętą dłonią. – Oczywiście! Przykro mi, że byłam wścibska... Nie powiem tamtym, co pan mówił. Była niedorzecznie zatroskana i skruszona. Niech to Zło, nie i chciał też, żeby mu matkowano! – Nic nie szkodzi, księżno. Powinienem był wyjaśnić to wcześniej. W Piaście wydarzy się coś strasznego... Obawiam się, że będziecie się musieli obyć bez jasnowidza. A przynajmniej bez przewidującego. Gdy tylko spróbuje teraz spojrzeć przed siebie, choćby na parę godzin, widzę tylko... to. A jego przeczucie z dnia na dzień stawało się gorsze. – W takim razie musi się pan trzymać z dala od Piasty, panie Rapie! Jej współczucie było całkiem szczere. Nakazał sobie udać, że się uśmiecha. – Nie sądzę, bym mógł przed tym uciec. To chyba przeznaczenie. Jestem bezradny jak... jak kamyk w kurzym wolu. Wszyscy wiedzieli, dokąd one trafiały. W tej samej chwili, w rupieciarni, szczur rzucił się do ucieczki. Rap sięgnął w dół i zawrócił go. Pooh złapał gryzonia, gdy ten przebiegał obok niego. Faun roześmiał się w głos. Księżna obrzuciła go dziwnym spojrzeniem. 6 Najdroższa Ciociu, pozdrawiam Cię! Wybacz, że nie podaję daty ani adresu, tak jak należałoby uczynić. Praktycznie straciłam rachubę czasu, mogę Ci jednak w przybliżeniu wyjaśnić, gdzie jestem. Piszę te słowa na pokładzie małej, paskudnej krypy – z której mam nadzieję jak najszybciej uciec! – niedaleko Elmas. To w Ilrane! Minęliśmy już zaporę i posuwamy się z przypływem w górę bardzo spokojnej rzeki. (Możesz być innego zdania, gdy zobaczysz moje pismo! To jest najlepsze pióro, jakie znalazłam. Musiałam prosić o nie marynarza. Na pewno pomyślał, że chodzi mi o marszpikiel). Wielki Mężczyzna pisze do swego brata, poproszę go więc, by dołączył ten list do swego. Mogę już przez dłuższy czas nie mieć okazji, by do Ciebie napisać. Muszę oczywiście być oględna, jeśli chodzi o imiona i podobne rzeczy. A teraz, wiadomości o mnie! Czuję się dobrze. Przyzwyczaiłam się już do żeglugi. Z początku posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. Osławiony Przesmyk Kerithański był barankiem, śpiącym kociątkiem, piernatem, kryształową ciszą przerywaną ospałymi ze firkami... gęstą śmietanką, jedną, długą kołysanką. Rozumiesz, co mam na myśli. I UPAŁ! Wielki Mężczyzna był gotów gryźć grotmaszt ZĘBAMI! Nasz statek opóźnił się o tydzień. Zapasy słodkiej wody niemal się wyczerpały, nim dotarliśmy do Ullacarnu. Nikt z nas nie zszedł tam z pokładu. Nasz przyjaciel kupiec zapewne nadal czai się w okolicy, nawet jeśli nie ma tu jego zwierzchnika... żółtego kapelusza. Wiesz, o kogo mi chodzi. Zresztą nawet on może się czasem zjawiać w mieście, bo jego przyjaciół jest tu więcej niż kiedykolwiek. Wielki Mężczyzna napisze jednak o tym wszystkim swemu bratu. My, głupie kobiety, nie możemy się przejmować męskimi sprawami, prawda? Następnie skierowaliśmy się do Angotu. Zwykły szlak żeglugowy prowadzi wzdłuż wybrzeża. Cieszyłam się na myśl, że znowu zobaczę Thume – z bezpiecznej odległości! Tak jednak nie miało się stać. Wbrew nazwie – która, jak zapewnił mnie kapitan, jest historyczna, nie geograficzna – Morze Smutków słynie z najspokojniejszej pogody na całych Morzach Letnich. Nie wierz w nic, co mówią Ci marynarze, Ciociu. Jeśli ta pogoda była SPOKOJNA, nie potrafię sobie wyobrazić, jak wygląda BURZLIWA! Sądzę, że to na moją cześć morze przygotowało jeden z najstraszliwszych tajfunów, jakie pamiętają najstarsi marynarze. Moje literackie umiejętności nie wystarczają, by go opisać. Cudownie wpłynął na moje zdolności wznoszenia modłów. Obawiam się, że wiele wspaniałych statków miało mniej szczęścia niż „Gwiazda Rozkoszy”. Bogowie okazali się jednak miłosierni i powrót pięknej pogody zastał nas z połową olinowania oraz paskudnym przechyłem gdzieś na południowy zachód od Qoble. Pomijając fakt, że minęliśmy trzy planowane miejsca postoju, dowlekliśmy się do słynącego na cały świat portu Gaaze, o którym nigdy nie słyszałam, nieco przed terminem. To miasto leży po przeciwnej stronie Qoble niż Angot. A więc z powrotem znalazłam się w rdzennym Imperium! Wydaje się, że już tyle czasu minęło od chwili, gdy przejechaliśmy przełęcz w Pondague w towarzystwie Andora i tego okropnego prokonsula! A przecież upłynęło niewiele więcej niż pół roku. Gaaze (które, jak wiesz, ma słynący na cały świat port) wygląda na całkiem sympatyczne miasto, lecz ledwie zdążyłam postawić w nim stopę. Wielki Mężczyzna, w towarzystwie paru swych przyjaciół, zszedł z pokładu jako pierwszy, wrócił jednak bardzo szybko, z zaciśniętymi pięściami i zmarszczonym czołem! Powiedziano im, że dżinnowie nie są już mile widziani w Qoble. W gruncie rzeczy, w każdej chwili spodziewano się ogólnej obławy na nich! Dlatego, nawet jeśli przełęcze były jeszcze otwarte, nie mogliśmy udać się do Imperium przez Qoble. Na szczęście Wielki Mężczyzna zdołał szybko kupić bilety do Ilrane i w dwa dni później znaleźliśmy się, bezpieczni i zdrowi, w kraju elfów. W samą porę! Płyniemy starą, brudną łajbą, cuchnącą zęzą niczym ściek. Wydaje się, że jej podstawowy ładunek stanowią pchły. Możesz wierzyć lub nie, Ciociu, lecz jej oficjalna nazwa brzmi „Dama Cnót Wszelkich i Wielkiej Urody”. Nawet kapitan używa innych, adekwatnych określeń. Mamy więc teraz nadzieję zdobyć konie i ruszyć na północ. Pod warunkiem, że otrzymamy pozwolenie! Powiedziano mi, że elfowie są bardzo podejrzliwi wobec obcych. Nie będę żałowała rozstania z morzem, lecz niewykluczone, że to ostatnia okazja wysłania listu. Obawiam się, iż imperialna poczta nie będzie w najbliższym czasie dostarczać przesyłek do Zarku. Cóż za durnie są z tych mężczyzn! Mam nadzieję, że czujesz się dobrze, Moja Droga Kade. Tęsknię za Tobą i pragnę znowu Cię ujrzeć. Przypuszczam, że nie brak Ci zajęć. Robisz na drutach płaszcze dla wielbłądów, czy coś w tym rodzaju. A co z Rapem? Próbowałam pomówić o nim z Wielkim Mężczyzną, lecz on stanowczo odmawia rozmowy na ten temat. Podejmę jeszcze jedną próbę, nim wyśle list do brata. Mam nadzieję przekonać go, by zmiękł. Rap dla nikogo nie stanowi zagrożenia. Próbował tylko mi pomóc. Jestem pewna, że gdyby wygnano go z królestwa, nic nie skłoniłoby go do powrotu. Jeśli uda mi się to załatwić, to czy dopilnujesz, by miał trochę pieniędzy, kiedy będzie odjeżdżał, i przekażesz mu moje najlepsze życzenia? Byłabym zachwycona, gdybym mogła wysłuchać opowieści o wszystkich jego przygodach. Obawiam się, że czarownik go oszukał. To, co się wydarzyło, nie było właściwie jego winą. Jestem pewna, że chciał dobrze. Przekaż mu to proszę, jeśli możesz. A jeśli nie potrafisz zdobyć dla niego uwolnienia, przekonaj się, czy zdołasz w jakiś sposób ulżyć jego losowi. Jestem jednak pewna, że zrobiłaś już, co mogłaś. Sądząc po tupaniu na pokładzie, przypuszczam, że to pływające siedlisko zarazy niedługo przybije do brzegu, przerywam więc pisanie... * * * Port w Elmas leżał u ujścia rzeki. Otaczały go strome, porośnięte lasem wzgórza odbijające się w zwierciadlanej tafli. Zarzuciło tam kotwicę pół tuzina statków. Wokół nich przemykały małe łodzie, w większości napędzane wiosłami ze względu na bezwietrzną pogodę. Kilka, blisko brzegu, popychano tyczkami. Wzdłuż ścieżki flisackiej wlokły się woły ciągnące barki. Inos, stojąca na pokładzie obok Zany, doszła do wniosku, że jak dotąd Ilrane nie wywarło na niej wielkiego wrażenia. Nie było widać nic szczególnego, gdyż dolina rzeki zarówno w górze, jak i w dole jej biegu zakręcała gwałtownie. Miała wrażenie, że celowo zasłaniają przed nią widok. Powiedziała to na głos. – To skryty naród – zgodziła się Zana, kiwając z aprobatą głową. Wkrótce jednak wokół Damy Cnót Wszelkich zaczęły się tłoczyć małe statki pomocnicze, a przez burtę na pokład wtargnął tłum elfów. Większość pasażerów to była świta Azaka złożona z dżinnijskich wojowników, załoga zaś składała się głównie z jotnarów. W porównaniu z jednymi i drugimi elfowie wyglądali na drobniutkich. Sprawiali też wrażenie niewiarygodnie młodych. Inwazja dzieci. Ich wesołość oraz melodyjny ton głosów wypełniały powietrze niczym śpiew ptaków, a skąpe stroje trzepotały na wietrze i rzucały ognie jak motyle skrzydła. Większość mężczyzn nosiła jedynie przepaski na biodrach, kobiety zaś niewiele więcej. Wszyscy mieli bose nogi. Co kilka minut któryś przeskakiwał przez burtę, by się ochłodzić. Po chwili wracali na pokład po drabince lub łańcuchu kotwicznym, śmiejąc się i połyskując w promieniach słońca. Ze swymi złocistymi skórami, aureolami złotych loków oraz nadmiernie wielkimi oczyma, które lśniły wszystkimi odcieniami niczym diamenty, byli dziećmi światła i nieba, zaledwie zachowującymi łączność z ziemią. Inos była oczarowana. Dziewczęta z rodziny Uphadly, które spotkała w Kinvale, miały domieszkę krwi elfiej, wyglądały jednak tylko na impijki z uporczywą żółtaczką. Wesołe, złociste dzieci, które ujrzała teraz, były czymś magicznie odmiennym od impów. Stanowiły mile widzianą odmianę po posępnych dżinnach i zajadłych jotnarach, przez tak długi czas jej jedynych towarzyszach. Uznała, że jej wizyta w Ilrane może się okazać przyjemna. Zastanawiała się, co na siebie włożyć. Czador i kwef spowijały ją tak, że było widać tylko oczy, ale był to odpowiedni strój na suchy żar pustyni; w tym słonym, wilgotnym morskim powietrzu czuła się na wpół ugotowana. – Zano? – Pani? – Co powiedziałby Azak, gdybym się rozebrała do takiego stroju, jaki mają na sobie te dziewczyny i wyskoczyła za burtę? Zana wybałuszyła rubinowe oczy otoczone milionem maleńkich zmarszczek. – Wątpię, by pozwolił pani wrócić na pokład. Inos westchnęła. Prawda! Dochodziła jeszcze sprawa jej oszpeconej twarzy. Będzie musiała albo pogodzić się z noszeniem kwefu, albo nauczyć nie zwracać uwagi, że ludzie się na nią gapią. Po pokładzie krzątali się elfowie i jotnarowie, a także dżinnijscy pasażerowie, którzy uparcie włazili im w drogę. Azak zakończył właśnie przed chwilą długą konwersację z elfem, który przyjął od niego monetę i udał się na brzeg najprostszą drogą. Gdy płynął, jego ramiona śmigały niczym ptasie skrzydła. Poruszał się bardzo szybko, niemal zostawiając za sobą ślad na wodzie. Znaczyło to, że przynajmniej on musiał być taki młody, na jakiego wyglądał. Azak przyglądał mu się oparty samotnie o reling. Teraz nadeszła odpowiednia chwila! Inos podeszła do niego długim krokiem i pomachała mu przed nosem swym listem. – Najdroższy? Nie wydawało się to już takie dziwne. Później zdobędzie się na bardziej żarliwe słowa i może ich użycie zacznie wydawać się jej naturalne. Szczerość przez autohipnozę... – Kochanie? Uśmiechnął się z aprobatą. Wiedział, czego próbowała dokonać, i wydawało się, że docenia jej wysiłki. – Chciałabym wysłać to do Kade. Proszę cię. Razem z twoim pismem do Kara. – Oczywiście – Azak ujął list w swe wielkie łapska wojownika. – Zapieczętowałaś go? Muszę go przeczytać. I teraz... Czyżby rzeczywiście przed chwilą powiedział to co, – jak jej się zdawało – usłyszała? Tak jest, powiedział. – Nie ufasz mi, mężu? Uśmiechnął się do niej ironicznie. – Będę potrzebował czasu, by się nauczyć ci ufać, kochanie. Ludzie z mojego kraju niełatwo obdarzają innych zaufaniem. Kiedy mi powiesz, że mnie kochasz, ja ci powiem, że ci ufam. Inos zaczerpnęła dwa głębokie oddechy, po czym powiedziała najsłodszym tonem, na jaki mogła się zdobyć. – Proszę bardzo, przeczytaj go. Azak złamał pieczęć. Odwrócił się, by oprzeć się plecami o reling i zaczął czytać. Nagle podniósł wzrok. Jego twarz stała się mroczna niczym arktyczna burza. – Rozmawiałaś z marynarzem? – Zana była przy tym! – zapewniła pośpiesznie Inos. – Ach! Przepraszam! Wrócił do czytania. Inos zadała sobie pytanie, ile potrzebowałaby, aby przekupić Zanę, nawet gdyby miała jakieś pieniądze, których nie miała. Azak skończył, skinął głową, złożył list i wetknął go pod szatę. – Zostanie wysłany. Zachowałaś dyskrecje. Czy zdajesz sobie sprawę, że szansę, by dotarł bezpiecznie do Arakkaranu, są niewielkie? – Zawsze można spróbować. Skinął głową. – Nie trudź się błaganiem o łaskę dla swego młodego kochanka. Ta sprawa jest zamknięta. Następny, jeszcze głębszy oddech. Położyła dłonie na relingu i wpatrzyła się w zielony stok, nakazując swemu głosowi zachować łagodne, spokojne brzmienie. – Jesteś bardzo niesprawiedliwy, mężu. On nigdy nie był moim kochankiem. Nie miałam w przeszłości żadnych kochanków i przysięgłam, że w przyszłości będę ci wierna. Czuję się dotknięta twoimi słowami. – Nie będziemy już o tym rozmawiać. Inos odwróciła się i odeszła, żeby nie powiedzieć czegoś, co pogorszyłoby jeszcze sprawę. Siedziała przez dłuższy czas w swej cuchnącej kabinie, pogrążona w posępnym nastroju. Dlaczego Azak nie chciał słuchać głosu rozsądku? Dlaczego nie potrafił zrozumieć, że królowie zawsze powinni nagradzać wierność? Że Rap był marionetką... że zamknięcie go było skandaliczną niesprawiedliwością... że łatwo byłoby wsadzić go na pierwszy statek, który się nawinie, by sprawić, że na zawsze zniknąłby z jej życia? Obłąkańczo zazdrosny! To było jedyne wytłumaczenie. Najwyraźniej, gdy sprawa dotyczyła jej, Azak nie potrafił zachowywać się z typowym dla siebie rozsądkiem. Będzie musiała się nauczyć postępować bardzo ostrożnie. Tymczasem mogła słuchać wrzawy elfich robotników portowych znoszących ze statku ładunek i wnoszących na pokład żywność, wodę oraz towary eksportowane przez Ilrane. Skrzypienie dźwigów przebijało się przez elfi śmiech. Cała przeprowadzana na rzece operacja wydawała się bardzo nieefektywna. Dlaczego nie było tu nabrzeży, jak w normalnych portach? Czy elfowie naprawdę tak bardzo bali się szpiegów, czy też po prostu lubili utrudniać sobie życie? Po pewnym czasie usłyszała podniesiony głos Azaka. Postanowiła wrócić na pokład. Zastała tam Zanę obserwującą kłótnię. Prawdę mówiąc dyskusji przysłuchiwała się połowa załogi, wszyscy pasażerowie i większość elfów. Tylko tym ostatnim wydawało się to zabawne. Azak usiłował zastraszyć dziewczynę o połowę od niego mniejszą i znacznie młodszą. Nie odnosił w tym nawet najskromniejszych sukcesów. – Kto to jest? – zapytała Inos. Dziewczyna była uderzająco piękna, nawet jak na elfkę. Lśniła od wilgoci, jakby dopiero co wyszła z wody, a mimo to płomiennie złociste loki błyszczały wokół jej głowy, tworząc aureolę. Nie miała na sobie nic oprócz bardzo obcisłych niebieskich szortów przypominających chłopięce. Z całą pewnością jednak nie była chłopcem. Stała w agresywnej pozycji, z dłońmi na kształtnych biodrach. Jej nagie piersi, małe lecz jędrne, ozdobione otoczkami i sutkami koloru ognistej, miedzianej czerwieni przyciągały wzrok każdego mężczyzny na pokładzie. Nawet z oddali iskrząca się jasność jej wielkich, lśniących niczym klejnoty oczu była wyraźnie widoczna. Uśmiechała się, rzucając z wesołością wyzwanie wściekłości Azaka. Nieopisanie poirytowany sułtan nie miał najmniejszych szans na uporanie się z tą sytuacją. – Jakaś miejscowa urzędniczka – mruknęła Zana, spoglądając groźnie nad jaszmakiem. – Zabrania nam zejścia na ląd. Inos zrozumiała, że statek miał zawrócić tam, skąd przypłynął. Nie miała ochoty spędzać ani minuty dłużej na tym okropieństwie, a już z pewnością nie chciała wracać do Qoble, gdzie czekało ją imperialne więzienie. – Jaką historię jej opowiedział? – Zbyt wiele historii – odparła gniewnie Zana. – Najpierw stwierdził, że jest tylko turystą. Potem, gdy nie chciała go wpuścić, oznajmił, że chce się skonsultować z czarodziejem. Dlatego oskarżyła go o kłamstwo. Nie radzi sobie z tym za dobrze, pani! W ustach Zany było to zaskakujące wyznanie. Wydawało się jednak, że dyskusja dobiegła końca. Elfia dziewczyna wzruszyła ramionami i zaczęła się odwracać. Azak omal nie złapał jej za ramię, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Jego gładko wygolona twarz lśniła czerwienią irytacji. – Proszę zaczekać! – krzyknął. Inos ściągnęła nakrycie głowy i kwef, rozpuściła szybko włosy i pomaszerowała naprzód. Elfka odwróciła się i wbiła w nią wzrok. W jej oczach barwy macicy perłowej pojawiły się złote, różowe, a na koniec jasnoniebieskie błyski. – Idź stąd! – ryknął Azak. Zignorowała go. – Jestem Inosolan, królowa Krasnegaru. Wargi barwy miedzi wydęły się w wyrazie zaskoczenia. Wielobarwne oczy zauważyły zielony kolor tęczówek Inos, jej złote włosy oraz blizny. – Jestem Amiel’stor, wicesyndyk Elmas oraz zastępca radnego rodu Stor. Cokolwiek... – Pozbawiono mnie królestwa za pomocą czarów. Chcę złożyć apelację do Czterech, w Piaście. Amiel’stor popatrzyła na Azaka, po czym przeniosła wzrok z powrotem na Inos. – Jest pani z nim? – To mój mąż. Proszę mu wybaczyć jego wykręty. Chciał po prostu utrzymać moje kłopoty w tajemnicy. Azak warknął. Zignorowano go. – Jeszcze jedna historyjka? – zapytała z niedowierzaniem dziewczyna. – Przysięgnę na każdego Boga, którego pani wymieni – odparła Inos. Elfka była zaniepokojona, nie mogła odwrócić wzroku od poparzeń. – Pani twarz? – wyszeptała. – Czary. Klątwa. Amiel raz jeszcze popatrzyła na Azaka. – Czy obecnie zgadza się pan z tą wersją? Azak skinął głową. Jego policzki płonęły. – To zmienia postać rzeczy! – zawahała się, spoglądając ze zmarszczonymi brwiami na blizny Inos. – Piękno zawsze... Statek nie odpłynie przed porannym przypływem. Dziś wieczorem oboje zjecie kolację ze mną. Przekaże tę sprawę wyższym władzom. Mój syn jest naczelnikiem portu w Elmas. Jej syn? Wyglądała na jakieś piętnaście lat. – Jest pani nadzwyczaj uprzejma – odparła słodko Inos. Zaczęła na nowo splatać włosy, przygotowując się do zakrycia ich. Amiel skinęła głową, po czym odwróciła się i wskoczyła lekko na reling. Uniosła ręce i rzuciła się do wody z gracją morskiego ptaka. Zniknęła. Nie rozległ się żaden plusk. Inos podniosła wzrok i ujrzała wściekłość na twarzy Azaka. – Chyba uratowałam sytuacje? – Jesteś wścibską dziewką! – Ale się opłaciło. Nie pozwoli, by ją zastraszył. Jego pięści zacisnęły się w śmiercionośne kule. Ciążąca na nim klątwa czyniła je szczególnie niebezpiecznymi dla kobiety. Drżał z wysiłku, jaki wkładał w powstrzymanie gniewu. – Nie bądź dziecinny, mój drogi – powiedziała Inos. Ledwie zdołała zapanować nad drżeniem głosu. – Potrzeba kobiety, by poradzić sobie z kobietą. Poskutkowało! – Ale tylko dlatego, że to była kobieta! Zakryj twarz! Zana mówiła mi, że nigdy nie słyszała, byś prosiła marynarza o pióro! Jeśli jeszcze kiedyś odważysz się rozmawiać z mężczyzną pod moją nieobecność, każę cię wychłostać! Inos miała w żyłach jotuńską krew i jej wytrzymałość miała swoje granice. Pamiętając o gapiach, zdołała przemówić cicho, wyłącznie do niego. – Ty arogancki sukinsynu! Gdyby nie moja interwencja, wracalibyśmy już do Qoble! Małżeństwo polega na partnerstwie i im wcześniej się tego nauczysz, tym lepiej, Azaku ak’Azakar! – Tam, skąd pochodzę, nie polega! – Ale tutaj tak. A ponieważ przed chwilą wyświadczyłam ci poważną przysługę, jesteś mi coś winien... – Jeśli mówisz o tym swoim kochanku... – On nie jest moim kochankiem... Zaczęli podnosić głosy. – On nie żyje! – Co? Zatoczyła się do tyłu. Spojrzawszy na twarz Azaka, nie miała wątpliwości. – Nie żyje! – Obiecałeś, że nie będzie rozlewu krwi! Postąpił krok naprzód i pochylił się nad nią. Usta poruszały mu się z wściekłości, krwistoczerwone oczy omal nie wylazły z orbit. – Istnieją sposoby, by zabić człowieka nie przelewając krwi! Rodziciele zrozumieli mnie, nawet jeśli ty nie zrozumiałaś. Chcesz, żebym wyliczył wszystkie rzeczy, które mu zrobili? Wzięli... – Nie! Zasłoniła uszy dłońmi. – Jak sobie życzysz. Potrzebował zaskakująco długiego czasu, by umrzeć, lecz teraz z całą pewnością już nie żyje. Nagłe szarpnięcie mdłości przegnało jej gniew. Powinna była się domyślić, dlaczego Azak nie chciał rozmawiać o Rapie. Skinął głową, makabrycznie usatysfakcjonowany jej przerażeniem. – Ostrzegam cię, sułtanko! Jeśli choć uśmiechniesz się do jakiegoś mężczyzny, podpiszesz na niego wyrok śmierci! Czy wreszcie zrozumiałaś? 7 Shandie zachichotał cicho. Gdy poruszył głową – w tę stronę – cała komnata się przesunęła – w tamtą stronę! Śmieszne! Zrobił to raz jeszcze. Nawet w przerwach między tymi ruchami pomieszczenie unosiło się i opadało, a czasem także kręciło w kółko. Wszystko ogarnął bardzo przyjemny zamęt. Leżał na łożu, z nogami zwisającymi nad krawędzią. Nie miał na sobie nic oprócz tuniki. Głupia tunika. Mookie próbował założyć mu togę, ale Shandie wciąż ją z siebie zrzucał bądź padał z powrotem na pościel. Na koniec toga zamieniła się w zmięty kłąb i Mookie dał za wygraną. Znacznie lepiej. Biedny Mookie. Zamęt zamęt zamęt! Mookie się rozpłakał. Lokaje nie powinni płakać. Odszedł i po chwili wrócił z mamcią. Ojej! Mamci może się to nie wydać śmieszne. Potrząsała nim... pomieszczenie zaczęło się szaleńczo kołysać we wszystkich kierunkach jednocześnie! Bardzo śmieszne. Spróbował jej o tym opowiedzieć, ale język zaplątał mu się wokół zębów, całkiem jak jego toga, a do tego Shandie znowu zaczął chichotać i nie mógł przestać. Może opiekunowie uznają to za śmieszne. Wszystko im wyjaśni. Szedł na spotkanie z opiekunami, szedł na spotkanie z opiekunami... Nie wolno mu się poruszać, gdy już się zjawią. Przyszedł też Ythbane, wredny, bijący w tyłek Ythbane. Lej mnie dzisiaj, ile tylko chcesz. Nic nie poczuję. – Co się z nim stało? – zapytał. – Znowu wziął swoje lekarstwo – odparła mamcia. – Bogowie! Nie potrafisz go przed tym powstrzymać nawet przez jeden poranek? – On jest sprytny! Ukrywa je, a potem mówi, że mu się skończyło i prosi o więcej... – No więc, musi tam pójść! Spróbuj czarnej kawy albo czegoś. Bezmyślny bachor! – Hej ty! Zostaw nas! To był głos, którego używała mamcia przemawiając do służby. Ojej, czy Mookie miał kłopoty? Biedny Mookie. – A teraz posłuchaj mnie, Yth! – Król. Yth? Z pewnością mamcia nigdy nie zwracała się do Ythbane w ten sposób? Głosem przeznaczonym dla służby? – ... to wszystko twoja wina! Bogowie, wybaczcie mi, dlaczego cię posłuchałam? To paskudztwo było twoim pomysłem. Co to w ogóle jest? Laudanum? Zrobiłeś z mojego syna... – Oczywiście, że to nie laudanum. Laudanum? Nie wariuj, kobieto! To łagodny elfi specyfik. Wiesz, w jakim stopniu nasza przyszłość zależy od... odpowiedniego nastawienia? Słowa słowa słowa... – Ale robisz z niego... – Mniejsza o to. Bogowie, inwestytura zaczyna się... – Nawet jeśli to nie laudanum – nie obchodzi mnie, co to jest – musi przestać je brać... Nie, nie lekarstwo! Nie zabierajcie mi lekarstwa! Wtedy wrócą świąd i drżenia, zrobi mu się niedobrze, głowa go będzie bolała... Usłyszał, że wydaje z siebie dziwne dźwięki. Spróbował usiąść. Odezwać się. Nie mógł im powiedzieć, żeby nie zabierali lekarstwa, żeby tylko nie zabierali lekarstwa. – Wydaje się, że zaczyna przychodzić do siebie. Każ go ubrać. Posadzimy go na krześle z boku i może nikt nic nie zauważy. – Ale nie chodzi tylko o dzisiaj! Jest teraz taki co drugi dzień, bez względu na to, czy jest ceremonia, czy nie, i do tego... – Mayu! Ukochana! – Hm... słucham? Och, dobrze. Ythbane używał swego słodkiego głosu. Uspokoi mamcie. Ciekawe, czy zrobią to na tym łóżku? Było okropnie małe dla trojga. – Zaniedbywałem cię, kochanie. Ale zrozumiesz, jak bardzo zajęty byłem, prawda? Od tej chwili zostanę regentem i sprawy będą się toczyły znacznie sprawniej. Między nami bardzo się poprawi. Będziesz żoną regenta. Znowu zostaniesz pierwszą damą. Będziemy mieli znacznie więcej czasu dla siebie. W gruncie rzeczy, obiecuję ci, że zaraz po uroczystej kolacji wymkniemy się we dwoje... Słodycz, słodycz, słodycz... Szedł na spotkanie z opiekunami... Może oficjalne ceremonie nie są aż tak okropne, jeśli można podczas nich siedzieć – pomyślał Shandie. Do tego mamcia powiedziała, że może się ruszać, jeśli chce, pod warunkiem, że nie będzie się za bardzo wiercił. Usiadła obok niego, na złotej ławie. Trąci go, jeśli będzie się zbytnio kręcił. Nadal czuł w głowie zamęt, ale bardzo przyjemny. Wciąż miał ochotę ziewnąć. Nie wolno mu było tego zrobić. Niemal w ogóle dzisiaj nie drżał. To na pewno lekarstwo albo dlatego, że siedział. Nikt nie zwracał na niego zbytniej uwagi, gdyż znajdował się w pobliżu wschodnich drzwi. Dzisiaj był dzień północy. Widział stąd całą rotundę, a nie tylko połowę. Ważny dzień! Wydawało się, że zjawili się wszyscy członkowie senatu. Całkowicie wypełnili północną połowę pomieszczenia. Niektórzy siedzieli tuż za nim – hałaśliwi starcy, cały czas pokasłujący i charczący mu nad głową. W południowej części rotundy zgromadziła się młodsza rangą szlachta, ważni ludzie oraz garstka członków zgromadzenia. Od wielu tygodni na dworze nie rozmawiano o niczym poza tym, kto dostał zaproszenie, a kto nie. Ważny dzień. Szedł na spotkanie z opiekunami! Zrobiło się ciszej. Tuż za Shandiem siedział bardzo hałaśliwy senator. Wciąż coś gadał, głosem przypominającym brzmienie ochrypłej trąby. Ten, kto mu towarzyszył, próbował go uspokoić. – ... naprawdę złolubna hańba i tyle! Każdy wie, że to kundel. Ma w żyłach krew trytona... Mm? Wszyscy o tym wiedzą. Kundel zasiadający na tronie Emine’a? Mm! Nie potrafię odgadnąć, o czym myślał Emshandar, kiedy robił go konsulem. Sam mu to powiedziałem. A przynajmniej dałem do zrozumienia. Co? Gadaj głośniej, człowieku! Shandie poruszył się odrobinę. Spróbował stłumić ziewnięcie. Przeszkadzało mu, że siedzi na samym dole, zamiast o jeden stopień wyżej, widział jednak oparcie Złotego Tronu, a za nim stojący w środku Opalowy Tron, a także wszystkie pozostałe, jeśli nie zasłaniali ich ludzie. Krzątało się ich tu całe mnóstwo. Byli zajęci przygotowaniami. Dziadka jeszcze nie przyprowadzono. Wszystkie miejsca były zajęte, bo była to bardzo szczególna i ważna oficjalna ceremonia. Dziś mieli się pojawić opiekunowie! Zadrżał lekko. Spojrzał na Biały Tron stojący po prawej stronie, a potem na Błękitny, na drugim końcu sali. Były jeszcze puste. Siedział niemal wprost za Złotym Tronem, blisko przejścia. Przybywali coraz to nowi ludzie, którzy wciskali się na miejsca. Tak wielu ludzi. Nigdy nie widział, by rotunda była podobnie zatłoczona. Również na dole kręcił się tłum, złożony z ministrów i sekretarzy. Zobaczył marszałka Ithy’ego w złotym mundurze i z czerwoną kitą na hełmie. Całe mnóstwo wielmożnych panów. Gdyby wyszło słońce, to byłoby złe miejsce, latem rotunda bardzo się nagrzewała, dzisiaj jednak padał deszcz. Kłopot w tym, że od takiego tłoku robiło się duszno. Nie wolno mu było ziewać! – Myślisz, że opiekunowie na to przyzwolą? – nie przestawał mamrotać stary senator. – Nie byłbym zaskoczony, gdyby się nie pokazali. To by go nauczyło! Nas też! To krętactwo. Nigdy nie widziałem takiego mnóstwa wazeliny. Mm? Co? – Rozległo się mamrotanie. Dalej senator mówił już ciszej. – Uchwała, też coś! To powinna być formalna ustawa. Trzy czytania i imienne głosowanie. Mamrotanie, mamrotanie. – Tak, ale to przepis sprzed dwóch dynastii. Emshandar zawsze mówił, że go uaktualni, ale nigdy się za to nie zabrał. Zresztą mówi on „najbliższy krewny”, a nie jakiś parweniuszowski fagas półkrwi! Rozległy się dalsze uspokajające dźwięki. Na dole zaczęło się przerzedzać. Notable opuszczali pośpiesznie salę, by móc dokonać oficjalnego wejścia. Shandie skierował wzrok na wielki stół stojący przed Opalowym Tronem. Spoczywające na nim przedmioty musiały być mieczem i tarczą Emine’a! Nigdy dotąd ich nie widział. Teraz zresztą też nie mógł ich dostrzec zbyt wyraźnie. Spróbował wyciągnąć się w górę, lecz mamcia obrzuciła go przelotnie groźnym spojrzeniem, uspokoił się więc. Zobaczy je później... – Przemycił to w samym środku debaty nad porządkiem obrad – stwierdził staruszek z pogardliwym prychnięciem. – Było po wszystkim, nim połowa senatu zorientowała się, co jest grane! Och, myślę, że opiekunowie mogą się sprzeciwić. Tylko zaczekaj. Będą chcieli Orosei. Jego słowa zagłuszyły fanfary. Tłum ucichł. Wszyscy nagle wstali. Shandie również to zrobił, tyle że widział teraz jeszcze mniej. Członkowie rady wchodzili do środka przez południowe drzwi. Przy Błękitnym Tronie dzielili się na dwie grupy, by dokonać przejścia pod obiema ścianami, na zewnątrz kręgu tronów. Shandie nigdy nie przyjrzał się tej procesji jak należy, gdyż na ogół sam brał w niej udział. W sali zapadła głęboka cisza, słychać było jedynie szuranie nogami. Połowa paradujących przeszła tuż przed nim, lecz Shandie nie podniósł wzroku, by popatrzeć na twarze. Wiedział jednak, w której chwili minął go marszałek, dzięki jego lśniącemu mundurowi oraz towarzyszącemu mu zapachowi świeżo garbowanej skóry. Lubił marszałka Ithy’ego. Opowiadał mu często wojenne historie. – ... dobry człowiek – mruknął stary senator. – Bardzo solidny. Ta sprawa z Zarkiem... czas już dokopać różowym! – zarechotał. – Poza tym, trzeba znowu ich wydoić, mm? Obniżyć te podatki... Odgłosy uciszania... Idący ponownie połączyli się na północnym końcu sali, po czym ruszyli ku środkowi i Opalowemu Tronowi. Pojawił się Ythbane, odziany w togę z purpurowym obrąbkiem. Stary senator warknął, po czym skrzywił się, jakby ktoś nadepnął mu na palec u nogi lub dał kuksańca w żebra. Zmienili kolejność! Z reguły to mamcia szłaby na końcu lewego szeregu, tuż za Ythbanem, Shandie zaś na końcu prawego, za konsulem Uquillpeem. Podczas dnia północy skierowałby się pod wschodnią ścianę, a potem zawrócił, by spotkać się w środku z drugim szeregiem. Był tam też dziadek. Przyniesiono go na krześle. Spał. Spał teraz prawie cały czas. Ojej. Dzisiaj wydawał się naprawdę stary i chory. Na ławach senatorskich, nad głową Shandiego, ktoś pociągnął głośno nosem. – Zło nadało! Co za szkoda... wiesz, jest dziesięć lat młodszy ode mnie... walczyłem u jego boku pod Agomone. Dobry człowiek. Wielki. – pociągniecie nosem. – Niech to Zło! Żal oglądać go w takim stanie... I dziadka nie miano posadzić tronie! Krzesło ustawiono na podium, potem jednak tragarze odeszli. Shandie był zaskoczony. Stary senator mruknął gniewnie. Podobnie jak część pozostałych. Wszyscy zaczęli siadać. Shandie wdrapał się na ławę obok mamci, która spojrzała na niego i skinęła z roztargnieniem głową. Powróciła do obserwowania tego, co się działo: mężczyźni oraz garstka kobiet stali przed tronem. Troje czy czworo najstarszych usiadło na krzesłach. W rotundzie zapanowała martwa cisza. Umilkł nawet hałaśliwy senator. Wprowadzono seniora senatu. Marszałek Ithy mówił, że jest on starszy od wszystkich, nie licząc Jasnej Wody. Senior zrobił coś i odprowadzono go z powrotem na miejsce. Herold zaczął odczytywać wspólną uchwałę, wszystkie „zważywszy że” i „zatem”. Shandie poczuł nadchodzące ziewnięcie.. Powstrzymał je. Zdał sobie sprawę, że upłynęło już sporo czasu, odkąd ostatni raz musiał ziewnąć. Żałował, że poduszki ławy nie są miększe. Skóra była twarda, on zaś nie był przyzwyczajony do siedzenia bez ruchu, a jedynie do stania. Miał nadzieję, że ceremonie nie będą zbytnio się przeciągały, bo niedługo mógł potrzebować odrobiny lekarstwa. Bach! Ythbane przybił właśnie na czymś imperialną pieczęć. To na pewno uchwała. Czy powiedział, że dziadek ją akceptuje, tak jak zawsze? Shandie nie słuchał uważnie. I co teraz? Ythbane się rozbierał? – Boże Kurew! – zagrzmiał stary, hałaśliwy senator siedzący za jego plecami. – Czy czeka nas teraz cała ceremonia koronacji? Ythbane zdjął togę konsula. Shandie spojrzał na mamcię, ta jednak nie wyglądała na zaniepokojoną tym, że stanął tam odziany w samą tunikę niczym służący. Konsul Uquillpee pomagał mu teraz założyć purpurową togę. Taką jak dziadka! Z jakiegoś powodu wydawało się to nie w porządku. Stary, głuchy senator był tego samego zdania. Ględził coraz głośniej, na temat imperialnych zaszczytów. Mamcia jednak uśmiechała się, więc wszystko na pewno było jak należy. Ach! Wreszcie nadeszła wielka chwila. Shandie zadrżał z podniecenia, które przebiło się przez zamęt w jego głowie. Któregoś dnia on to zrobi! Któregoś dnia wezwie opiekunów, by uznali go za prawowitego imperatora. Któregoś dnia włoży rękę pod rzemienie tarczy Emine’a i ujmie w dłoń jego miecz, po czym obejdzie tron wokół, tak jak teraz Ythbane, unosząc wysoko oba przedmioty, aby wszyscy mogli je zobaczyć. Nie robiły wielkiego wrażenia. Tarcza była powgniatana. Miecz również wykonano z brązu. Dlaczego taki wielki imperator, jak Emine, nie mógł sobie sprawić porządnego, stalowego miecza? Shandie poczuł się z jakiegoś powodu oszukany. Ythbane zakończył już obchód i zwrócił się twarzą w stronę Opalowego Tronu. Mamcia złapała nagle Shandiego za rękę i ścisnęła bardzo mocno. Spojrzał na nią zaskoczony. Przygryzała wargę, wpatrując się z uwagą w Ythbane’a. Stary senator miał zamiar szepnąć, lecz w otchłannej ciszy jego głos zabrzmiał z głośnością trąby. – Stawiam pięć do jednego, że się nie pokażą. Nikt inny nie odezwał się ani słowem. Ythbane wszedł o jeden stopień wyżej. – Nie uhonorują kundla – warknął senator. Drugi stopień. Ythbane stanął przed Opalowym Tronem. Odwrócił się, by spojrzeć na Biały. Dlaczego tak czekał? Czyżby był trochę wystraszony? Uderzył mieczem o tarczę. Rozległo się głuche Brzdęk! Shandie poczuł przypływ rozczarowania. Spodziewał się radosnego, dźwięcznego Brzdęęęk!, które niosłoby się echem przez długi, długi czas. Nic dziwnego, że miecz i tarcza były tak poobijane, jeśli od trzech tysięcy lat każdy imperator walił nimi o siebie w ten sposób. W całej rotundzie rozległ się przeciągły syk. Audytorium wciągnęło powietrze. Na Białym Tronie pojawiła się jakaś dama. Proszę! Wcale nie była taka stara! Mamcia wyglądała starzej od niej. Nie była też zielona. Miała umiarkowanie brązową skórę, mniej więcej taką samą jak Shandie. Może trochę bardziej żółtą. Koloru mat podłogowych czy orzechów kokosowych. Włosy miała czarne, ułożone w kok na szczycie głowy. Z pewnością nie była piękna, ale też i nie szczególnie brzydka. W jej chitonie było jednak coś dziwnego. Trochę się świecił, a jego fałdy były lekko zamazane, całkiem jakby strój składał się z ruchomej mgły. Shandie poczuł od tego jeszcze większy zamęt w głowie, odwrócił więc wzrok. Ythbane wzniósł miecz w salucie. Jeśli nawet Jasną Woda uczyniła coś w odpowiedzi, Shandie tego nie zauważył, bo gdy ponownie spojrzał na Biały Tron, ten był już pusty. Stary senator wydał z siebie pomruk niesmaku. Nawet kilku starych senatorów, sądząc po jego głośności. Ythbane zwrócił się teraz na wschód. Shandie zamarł instynktownie. Widział jednak tylko oparcie Złotego Tronu. Następne Brzdęk! miecza o tarczę. Czarownik Olybino odpowiedział na wezwanie natychmiast. Shandie ujrzał nad oparciem Złotego Tronu hełm ze złotą kitą. Mamcia westchnęła. Odprężyła się. Shandie przypomniał sobie, że dwoje wystarcza. Czterej zatwierdzili Ythbane’a jako imperialnego regenta. Nie była to znowu taka wielka ceremonia! Senator mruknął gniewnie. – Odrażające! Kundel! Nie potrafię odgadnąć, co sobie wyobrażają opiekunowie! Shandie jednak wiedział, że nie o to chodzi! Nadworny nauczyciel mówił mu, że opiekunowie zjawiali się jedynie po to, by zademonstrować, iż kandydat nie zdobył tronu za pomocą czarów i nie był czarodziejem. Jeśli osiągnął cel środkami niemagicznymi, nie dbali o to, czy posłużył się armią, trucizną, czy czymkolwiek innym. Miał tarczę oraz miecz Emine’a i nie był czarodziejem, to wszystko. W całych dziejach bardzo nieliczne były wypadki, by Czterej odmówili uznania nowego imperatora albo regenta. Ythbane zasalutował. Czarownik podniósł się i odpowiedział mu, po czym zniknął. Shandie potarł powieki. Trudno było uwierzyć, że widziało się coś – kogoś – po tym, gdy go już nie było i nie zauważyło się chwili jego odejścia. Ythbane udał się teraz za Opalowy Tron. Południe było elfem. Shandie nie widział na dworze żadnych elfów od tak dawna, że niemal ich nie pamiętał, pomijając kilku tancerzy i śpiewaków, a ci byli wszyscy bardzo młodzi. Żadnych dorosłych elfów, oprócz być może wielmożnego Phiel’niltha, poety laureata, a on również nie wyglądał na zbyt starego. Pozostali dwaj opiekunowie z pewnością również się zjawią, by uczynić decyzję jednomyślną. Tak mu powiedziano. Gdyby tego nie uczynili, nic by to nie zmieniło. Ythbane był teraz regentem. Biedny dziadek miał wkrótce umrzeć. Shandie nie powinien o tym myśleć, bo mógłby się rozpłakać, a przyszłym imperatorom nie wolno było tego robić, zwłaszcza publicznie. Za to dostałby prawdziwe lanie i to zasłużenie. Na Błękitnym Tronie siedział jakiś mężczyzna. Chłopiec? Nie wyglądał na wiele starszego od Thoroga. Nie był też od niego wyższy. Czy mógł to być sam Lith’rian, czy też przysłał zamiast siebie wnuka albo kogoś? A może elfowie wyglądali w ten sposób bez względu na wiek? Miał na sobie niezwykłą błękitną togę, wyglądającą jak fałdy uwięzionego w materii nieba. Jego złocista skóra oraz loki tej samej barwy były promieniami słońca na owym niebie, uśmiech zaś olśniewał. Twarz miał bardzo promienną, oczy zaś... dziwne. Elfie? Thorog miał trochę podobne. Były skośne, wielkie i cudaczne. Shandie nigdy dotąd się nad tym nie zastanawiał. Ze swą złotą skórą i włosami elf powinien właściwie zostać czarownikiem wschodu, by harmonizować barwą z tronem. Cóż za zabawny pomysł! Zachodem powinien być czerwonoskóry dżinn, a Północą jotunn, bo jotnarowie byli tacy bladzi. A co z Południem? Nikt nie miał niebieskiej skóry, ale niebieskie włosy? Tryton? Tak byłoby znacznie porządniej. Załatwi to w ten sposób, kiedy już zostanie Emshandarem V. Ythbane zasalutował. Chłopiec podniósł się z pełnym gracji migotaniem i pokłonił mu bardzo nisko. Nauczyciel manier Shandiego byłby tym zachwycony. Togę również powinno się nosić w ten właśnie sposób. Audytorium wyraziło szeptem uznanie, a potem zaskoczenie, gdy czarownik z powrotem opadł na tron, oparł się i skrzyżował nogi w kostkach, jakby zamierzał zostać na dłużej. Jego uśmiech wydawał się jeszcze bardziej łobuzerski niż przedtem. Regent zawahał się. Elf machnął dłonią w geście mówiącym: „rób swoje”, po czym skrzyżował również ramiona. Uśmiechał się. Czuł się całkowicie swobodnie. Dlaczegóż by nie? Kto zbiłby jednego z opiekunów, jeśli ten byłby niegrzeczny? Wielki czarownik Lith’rian miał w tej chwili minę tak piekielnie psotną, jak jakiś pełen tupetu, parweniuszowski paź. Ythbane był wyraźnie zbity z tropu i Shandie miał ochotę zachichotać. Wreszcie regent ruszył się z miejsca i zwrócił na zachód. Brzdęk! Cisza. I jeszcze więcej ciszy... – A więc dostał tylko trzech! – mruknął stary senator. Nadal nic się nie działo. Ythbane spoglądał na Czerwony Tron, a ten uparcie pozostawał pusty. Czarownik Lith’rian zasłonił dłonią usta, by ukryć wdzięczne ziewnięcie. – Elfowie i krasnoludowie! – mruknął senator. – Nie idzie o trytona, ale o elfa, mm? Ythbane dał za wygraną. Spoglądając ostrożnie spode łba na wyraźnie uradowane Południe, podszedł do Opalowego Tronu i zasiadł na nim. Shandie obserwował Lith’riana, który dokładnie w tej samej chwili zniknął. Audytorium podniosło się i wydało okrzyk na cześć nowego regenta. Potem przyszła kolej na mowy. Trwały one przez długi czas. Shandie chciał, żeby to wszystko już się skończyło, mógłby wtedy sobie pójść i wypić łyk lekarstwa, bo zaczynały mu doskwierać świąd i drżenia. 8 Na szczycie zbocza jeźdźcy podążający na czele ściągnęli wodze. Szlak wynurzał się w tym miejscu spomiędzy drzew na porośnięty trawą grzbiet. Inos z radością kazała zwolnić swej gładkoskórej gniadej klaczy do stępa, a potem ją zatrzymała. Koński oddech lśnił bielą w górskim powietrzu. Inos czuła zimno wiatru na swej rozgrzanej skórze. Spojrzała przed siebie, na następny przypominający ogród krajobraz: pola, gospodarstwa rolne i jeziora połyskujące w blasku wieczornego słońca. Całe Ilrane wyglądało jak jedna wielka książka z obrazkami. Podróżowała konno zimą przez tajgę i tundrę w towarzystwie imperialnej armii. Pokonała latem Pustynię Centralną na wielbłądzie, a Progisty na mule o beczułkowatej klatce piersiowej. Mimo to nigdy nie zaznała jazdy podobnej do tej. Cztery dni niemal nieprzerwanego cwału... sztafeta kolejnych koni... posiłki spożywane w siodle i krótkie, bardzo krótkie noce, podczas których leżała bez ruchu na słomie albo pod kocem na jakimś przesyconym wonią cedru strychu. Każda kość ją bolała. Od bioder aż po kostki, skóra zeszła jej z nóg do żywego mięsa. Elfowie nie uznawali półśrodków. Jedyną korzyścią płynącą z otępiającego wyczerpania był fakt, że nie mogła już rozpamiętywać swego straszliwego błędu. Nagle zrozumiała, co było przyczyną postoju. Bardzo daleko, za wzgórzami, na tle nieba rysował się niewyraźnie przypominający szyszkę kształt. Z jednej strony iskrzył się jasnym blaskiem, z drugiej zaś spowijała go błękitna mgiełka, wskazująca na wielką odległość. Nigdy jeszcze nie widziała niebosiężnego drzewa z tak bliska. Jeszcze słabiej, za nim, majaczyły szczyty, które musiały być początkiem gór Nefer. – Valdoscan – odezwał się jakiś głos. To była Lia’, która dowodziła tą niezwykłą ekspedycją. W wymuskanym srebrnym stroju do konnej jazdy nie wyglądała na starszą od Inos, a przecież dwa wieczory temu wspominała o swych wnukach. Jedynie zmęczenie malujące się na jej twarzy wskazywało, w jakim naprawdę jest wieku. Nagle Inos przypomniała sobie jej pełne imię, Lia’scan. – To twój dom? Dziewczyna – kobieta – uśmiechnęła się tęsknie i przyłożyła dłoń do ronda czapki, żeby lepiej widzieć. – W istocie! Nie urodziłam się tam i tylko rzadko je odwiedzałam... ale każdy elf należy do niebosiężnego drzewa, tak jak pszczoła do ula. – Bardzo bym chciała odwiedzić kiedyś takie drzewo. – Doprawdy niewielu jest nieelfów, którym na to pozwolono, ale jeśli jest to twym życzeniem, Inosolan, może tak się stać. Zdumiona Inos zastanowiła się. Popatrzyła na resztę kompanii. W Elmas elfowie wreszcie zgodzili się pomóc. Pomóc jej. Nie tylko przyznali gościom prawo przejazdu, lecz przetransportowali ich rozstawnymi końmi, choć nie wpuścili prywatnej armii Azaka, ograniczając ją do trzech ludzi. Wybrał Chara, Yarruna i Jarkima. Zanę i pozostałych odesłał wraz Gutturazem, by odnaleźli bez szkody drogę z powrotem do Zarku oraz nadchodzących lat chwały. Taką przynajmniej należało żywić nadzieję. Inos oraz czterej dżinnowie nie mieli broni, podczas gdy ich elfia eskorta jeżyła się od błyszczących mieczy. Mogli być szczupli, lecz wszyscy poruszali się jak kolibry. Połowę grupy stanowiły kobiety. Gnali jak jaskółki na wietrze. Azak nadal był raczej nadąsany niż wdzięczny. – Pani – powiedziała Inos. – Nie sądzę, bym cię zrozumiała. Jesteśmy w drodze do Imperium, prawda? Lia’ rozejrzała się wokół. Azak zbliżał do nich ukradkiem swego koma. Spięła ostrogami wierzchowca. – Pozwólmy koniom pójść naprzód stępa, Inos. Ostygną, jeśli każemy im stać. Inos kazała swej klaczy ruszyć. Jechała u boku elfki, nadal zakłopotana. – W rzeczy samej jesteście w drodze do Imperium – potwierdziła Lia’. – Jutro w południe przekroczycie granicę. Możemy poprowadzić was niestrzeżonymi szlakami, a także zaopatrzyć w dokumenty, które powinny wam umożliwić dalszą bezpieczną wędrówkę. Nikt poza urzędnikami celnymi nie wie, jak wygląda prawdziwy paszport. Oddamy wam broń, choć postąpicie mądrze, jeśli pozostawicie ją w ukryciu. Dotrzymamy wszystkich obietnic. – O cóż więc chodzi? – zapytała Inos. Podążała za nimi cała kompania, lecz tuż za ich plecami pozycję zajęła trójka elfów odcinająca je od dżinnów. Tę drobną pogawędkę starannie zaplanowano. Elfka spojrzała wyzywająco na Inos. – Czy tego właśnie naprawdę pragniesz, dziecko? Istnieje alternatywa. – A mianowicie? – Żaden elf nie potrafi oprzeć się pięknu, bez względu na jego postać. To uszkodzenia twej twarzy pozyskały dla ciebie wsparcie Amiel, a za jej pośrednictwem względy... innych osób. Ważnych osób. – Sądzę, że ty również nie jesteś taką zwyczajną osobą, pani. Lia’ uśmiechnęła się. – Mniejsza o to, kim jestem. Elfowie znajdują rozkosz w wymyślnych tytułach, lecz równocześnie wyśmiewają się z nich. Ważne jest to, że czarownik południa jest elfem. Jego lud darzy go wielkim szacunkiem. Boimy się go, rzecz jasna, ale i podziwiamy, podobnie jak jego dokonania. Kręty szlak wrócił w las. Obie kobiety odwróciły się, by spojrzeć po raz ostatni na opalizujący cud, który był Valdoscanem, Potem drzewo zniknęło. – Lih’rian spędza wiele czasu na swej enklawie, Valdorianie. To drzewo leży na drugim końcu Ilrane, lecz i tak bliżej niż Piasta. Jeśli tego zechcesz, możesz udać się właśnie tam. – Uzdrowiłby mnie? – Jestem pewna, że tak. W opalizujących oczach pojawiły się szmaragdowe i kobaltowe błyski. – A co z klątwą rzuconą na mojego męża? Dziecinna twarz przybrała ponury wyraz. – Postanowiono, że tę propozycję złoży się tylko tobie. – Rozumiem. Pokusa! Czy była to jakiegoś rodzaju próba? – Azak nie jest osobą, której łatwo byłoby zdobyć sympatię elfów – zauważyła uszczypliwie Lia’. – To godny podziwu mężczyzna – upierała się Inos – i odpowiedni władca dla surowego kraju. – A także odpowiedni mąż dla dobrze urodzonej damy? – Pozwalasz sobie na zbyt wiele, pani. Lia’ roześmiała się bez przekonania. – Wybacz mi, to było nietaktowne! Niemniej jesteś dla nas zagadką, Inosolan. Dlaczego zdecydowałaś się wyjść za tego gbura? Nie uległaś jego męskim pieszczotom, gdyż poparzyłby cię swymi wargami. Nie sądzę, byś była głupiutkim dzieckiem oczarowanym mięśniami i siłą okrucieństwa. A więc dlaczego? Nie po to tylko, by dzielić tron, albowiem sułtanka jest co najwyżej zarządzającą gospodarstwem – nie otrzymawszy odpowiedzi, elfka nieubłaganie naciskała. – Powiadają, że Bóg Miłości grają w kości naszymi sercami. Czy kochasz Azaka ak’Azakar, Inosolan? Nie. Inos nie odezwała się. Pomyślała o Rapie. Dlaczego nie zrozumiała przedtem, co oznaczały słowa Boga? Za późno, za późno! – On jest barbarzyńcą, Inos. Zamęczył torturami mojego ukochanego, mężczyznę, który mnie kochał, który przemierzył cały świat, by mi pomóc. Przełknęła ślinę na tę myśl. – Co się stanie z Azakiem, jeśli przyjmę tę propozycję i udam się do Lith’riana? – Damy mu wybór. Może wrócić tam, skąd przybył, albo ruszyć w dalszą drogę do Imperium. Podejrzewam jednak, że wydano by go imperialnej armii. Inos spiorunowała wzrokiem swą towarzyszkę. – Ty również jesteś bezwzględna, pani. Lia’ skinęła ze smutkiem głową. – To częste u elfów. Ludzie czasem bywają tym zaskoczeni. Nawet my sami. Zgodziliśmy się jednak pomóc wyłącznie tobie. Chcę teraz usłyszeć twą odpowiedź. – Jeszcze jedno pytanie. Czy Lith’rian zwróciłby mi królestwo? – Nie mam najmniejszego pojęcia. Elfów nic nie obchodziła polityka, poza ich własnymi, powikłanymi układami. Inos obejrzała się za siebie. Azak spoglądał na nią groźnie. Pozycje koni sugerowały, że próbował przedostać się do przodu, a trójka elfów celowo go blokowała. Zabił człowieka, który mnie kochał. Kade była zakładniczką, mającą zapewnić jej powrót do Arakkaranu. Pomyślała o całym życiu spędzonym z Azakiem. Spróbowała sobie wyobrazić, jak wyglądałoby życie z Rapem. Poczuła ucisk w gardle i palenie pod powiekami. Za późno, głupia, za późno! Miała słowo mocy. Jak bardzo interesowało to czarownika? Złożyła solenną obietnicę przed Bogami, że będzie dla Azaka żoną. Obiecała ojcu... ale Imperium oddało jej królestwo niczym niechciane kociątko. Miała nadzieje, że wyznaje pewne normy. Co miałby na ten temat do powiedzenia jej ojciec? Albo Rap, jeśli już o tym mowa? – Jestem żoną Azaka – oznajmiła. – Nie zdradzę go. Lia’ pokręciła ze smutkiem głową. – Słowa godne kretynki. Albo elfki. Albo królowej, jak sądzę. Tego właśnie się spodziewałam. Niech bogowie cię za to błogosławią. 9 – Wyglądasz na zaniepokojonego, stryju! – Zaniepokojonego? Ależ skąd! Ja miałbym być zaniepokojony? Bzdura! Niby z jakiego powodu? Ambasador Krushjor potrząsnął na wietrze srebrną grzywą. Skrzyżował ręce i oparł się o reling, całkiem jakby nigdy w życiu nie zaznał niepokoju. Jotunn stojący na pomoście sternika długiego statku znajdował się w swym żywiole i powinien być równie beztroski, jak krasnolud w kopalni diamentów albo gnom na miejskim śmietniku. Rzecz jasna, jego bratanek, jarl Kalkor, był kompletnie obłąkany, lecz u jotuńskiego pirata było to czymś normalnym Wszyscy jarlowie, którzy odnieśli prawdziwy sukces, byli szaleni jak lwy morskie w okresie rui. Zdrowy rozum stanowiłby zawadę w chwili, gdy należało się skupić na zabijaniu i gwałceniu. Bezmyślnych okrucieństw i zniszczeń dopuszczano się z definicji tylko dla przyjemności, bez żadnego powodu ani logiki. W tej samej chwili około pięćdziesięciu muskularnych jotnarów poruszało wiosłami Krwawej Fali posuwającej się pod prąd po toczących się ospale wodach Ambly. Krushjor zjawił się tu z kurtuazyjną wizytą, co oznaczało, że musi spędzić co najmniej kilka godzin w towarzystwie obłąkańca. Obaj byli potężnymi mężczyznami a marynarz dzierżący wiosło sterowe był jeszcze roślejszy, pomost zaś był bardzo mały. Krushjor czuł silne opory nawet przed przypadkowym potrąceniem swego pomylonego bratanka. Ów pomylony bratanek wciąż spoglądał na niego z uśmiechem w swych nieludzko jasnoniebieskich oczach, całkiem jakby potrafił odczytać wszystkie myśli w głowie Krushjora. Wydawało się, że za każdym razem, gdy tylko się poruszył – by wyrazić skinieniem dłoni swą pogardę tłumom stojącym na brzegu albo określić położenie eskortujących ich okrętów – zbliżał się potem lekko do stryja. Musiał to robić celowo. Co się stanie, gdy straci wreszcie panowanie nad sobą? Słońce świeciło. Srebrny pierścień wił się i zakręcał. Dwie imperialne galery wojenne dotrzymywały im towarzystwa z przodu, a cztery następne z tyłu. Gdy konwój mijał każdy kolejny zakręt – trzymając się tak blisko, jak tylko można, wewnętrznego łuku, gdzie prąd był najsłabszy – na brzegu gromadziły się wielkie tłumy impów rojących się niczym mrówki, machających rękami, podskakujących i wydających okrzyki radości. Nie kierowali ich pod adresem zuchwałego jotuńskiego pirata, który tu wtargnął, lecz towarzyszącej mu straży honorowej złożonej z imperialnych okrętów. Były one wypolerowane, wyszorowane i uzbrojone po zęby, lecz mimo to nie dorastały eskortowanemu do pięt. Kalkor bawił się z nimi. Raz za razem warknięciem wydawał sternikowi rozkaz zwiększenia tempa. Następnie Krwawa Fala przyśpieszała gwałtownie, jakby chciała prześcignąć impów. Straż przednia zrywała się gorączkowo, by przeciąć jej drogę i z reguły pogrążała się przy tym w beznadziejnym chaosie. Następnie Kalkor ściągał cugle swej załodze i pozwalał imperialnej flocie na nowo wyrównać szyk. Jego ludzie prawie zupełnie nie byli spoceni. Gdyby od nich tego zażądał, potrafiliby zakreślać ósemki wokół eskortujących ich okrętów. Wczoraj imperialny admirał o cholerycznym temperamencie spróbował ustawić cztery okręty z przodu, a dwa z tyłu. Mylące manewry Kalkora w ciągu godziny zagnały połowę flotylli na brzeg. Już od stuleci żaden łupieżca nie zapuścił się tak daleko w górę Ambly. Być może nie wydarzyło się to nigdy, nawet w niespokojnych czasach Siódmej czy Trzynastej Dynastii. Wzdłuż brzegów zgromadzone były cywilne statki – barki i łodzie towarowe, galery i gondole. Wszystkie usuwały się na boki, by przepuścić flotę. Ich załogi obserwowały konwój w posępnym milczeniu. Za nimi złociście lśniły sady i plantacje chmielu. Szeregi pochylonych wieśniaków z sierpami w dłoniach zajętych żęciem kukurydzy w ogóle nie podnosiły wzroku. Krushjor w młodości wiosłował na długim statku, podobnie jak większość Nordlandczyków. Był wystarczająco dobry, by zostać jarlem. Poprowadził kilka własnych wypraw łupieżczych, zabierając ze sobą pełne łodzie co bardziej obiecujących młodzieńców, żeby ich zaznajomić z odziedziczoną po przodkach tradycją gwałtów i plądrowania, gdyż wszyscy jotnarowie już w kołysce dowiadywali się, że jeśli kiedykolwiek staną się słabi, Imperium oblezie ich niczym pchły. Oficjalnie Krushjor nadal był jarlem Gurtwistu. Gdy odbywał służbę zagraniczną, jego królestwo było bezpieczne pod egidą wiecu. Tytuł jarla zapewniało częściowo pochodzenie, a częściowo męstwo. Dowcipnisie powiadali, że aby zostać jarlem, potrzeba trzech rzeczy: więzów krwi, żądzy krwi i fartu w rozlewie krwi. Krushjor radził sobie nieźle, lecz nigdy nie zamierzał poświęcić całego życia na gwałty i plądrowanie. Tak naprawdę, to podczas powrotu z pożegnalnego wypadu, natknął się na kuszący statek kupiecki i podczas potyczki miecz zranił go w szczególnie niekorzystne miejsce. Wrócił do Gurtwistu, nim rana zaczęła ropieć, ale przez jakiś miesiąc czy dwa wyglądało na to, że Bogowie bardzo się palą do zważenia jego duszy. Wreszcie przyszedł do siebie całkowicie, pomijając jeden drobny szczegół, trwały uszczerbek, który nie przeszkadzałby mu w plądrowaniu, lecz uczynił go całkowicie niezdolnym do wykonywania drugiej połowy jego zawodu. Gdyby wiadomość o tym inwalidztwie się rozeszła, byłby skończony, a zapewne wkrótce też martwy. Jako sprawujący władzę jarl, nie byłby w stanie ukrywać swej słabości przez długi czas, lecz w szczęśliwym momencie pojawiła się potrzeba mianowania nowego ambasadora Nordlandu w Imperium. Krushjor zorganizował własną nominację, po czym przyjął ją, okazując należyte opory, i odpłynął, by zamieszkać wśród wrogów. Był tutaj bezpieczniejszy, gdyż w Piaście nikt nie zwracał uwagi na jego osobiste życie i cała sprawa nikogo nie obchodziła. Rejs długim statkiem przywołał szczęśliwe wspomnienia z czasów jego gwałtownej, pełnej wigoru młodości. W porównaniu z Kalkorem Krushjor nigdy jednak nie był niczym więcej niż amatorem. Czasy były teraz stosunkowo spokojne i piractwo nie było tym, czym ongiś – mężczyznom można było pozwolić na ucieczkę, jeśli zostawili kosztowności, a kobiety często oszczędzano, jeśli ulegały w sprawiający przyjemność sposób. Czyny Kalkora to był powrót do wielkich dni, do epoki legendarnych piratów, takich jak Kamienne Serce, Toporojad czy Tysiąc Dziewic. Był niewątpliwie szalony, jeśli zdrowy rozum określało się przez porównanie z zachowaniem innych. Ale na czym dokładnie polegał jego obłęd? Dlaczego władował siebie i swą załogę w tę niewiarygodną pułapkę? Gdy nadszedł pierwszy list, Krushjor był pewien, że to jakiś żart albo wyszukany podstęp. Był przerażony, kiedy jego bratanek naprawdę przyjął list żelazny i oddał się w ręce wroga. Stary gorąco pragnął poznać powód tego, a także dowiedzieć się, czego można się spodziewać po samym Kalkorze, lecz gdy tylko napomykał coś na ten temat, jarl Garku uśmiechał się, a w jego tak bardzo niebieskich oczach pojawiały się iskry szaleństwa, rzucające Krushjorowi wyzwanie. Kalkor był z pewnością jedyną osobą na pokładzie, która znała odpowiedź. Załoga jarla nigdy o nic nie pytała. Jeszcze jedno. Dlaczego miał na pokładzie goblina? Był on tu czymś równie nieprawdopodobnym jak silos czy garbarnia. Przebywał jednak na statku, wiosłując razem z innymi. Jego czarne włosy i skóra koloru khaki sprawiały, że rzucał się w oczy wśród tak wielu blondynów. Wydawał się w ich towarzystwie maleńki, lecz mimo to odnosiło się wrażenie, że bez wysiłku porusza wiosłem. – To bardzo kuszące! – Kalkor westchnął. Gapił się na szeroką, nawadnianą łąkę wypełnioną impijskimi gapiami. Krushjor znalazłby więcej pokus w znajdującym się za tłumem widzów mieście. Nie miało ono rzecz jasna murów obronnych, jako że leżało w samym sercu Imperium. Jego stare kamienie i deski były spękane od słońca, okryte patyną stuleci pokoju. – Chodzi ci o to, że zostawili miasto niestrzeżone? Jego bratanek uniósł jasne brwi w wyrazie drwiny. – Czyżbyś o tym zapomniał, stryju? Impijskie miasta nigdy nie są strzeżone! To wymagałoby odwagi, pamiętasz? Nie, zastanawiałem się tylko, co by się stało, gdybyśmy wykonali manewr w kierunku tego tłumu. Wyciągnęli miecze i udali, że zamierzamy przybić do brzegu. Jak sądzisz, ilu ludzi zostałoby stratowanych wskutek paniki? Chcesz się o to założyć? W jego oczach błyskały iskierki wesołości, lecz było w nich również widać obłąkaną tęsknotę. Być może tydzień czy dwa bez zapachu krwi zaczynały osłabiać jego panowanie nad sobą. – Impowie nadzialiby nas tak wieloma strzałami o pięknych pierzyskach, że wyglądalibyśmy jak targ drobiarski. A potem ogłosiliby, że złamałeś rozejm. Oczy szaleńca zalśniły jeszcze jaśniej. – Ale Nordland nigdy by im nie uwierzył. Czy zaryzykowaliby wojnę? – Tak – mruknął Krushjor, starając się wyglądać na nieporuszonego. Kalkor westchnął i ponownie odchylił się do tyłu, przez co odepchnął ukradkiem stryja nieco bliżej krawędzi pomostu. – A ja utraciłbym szansę spełnienia swej wielkiej ambicji. – A co nią jest? Pytanie wymknęło się z ust starszego mężczyzny, nim zdążył je powstrzymać. – Zobaczyć Miasto Bogów, stryju! – Kalkor uśmiechnął się do niego szyderczo. – Czyż impowie nie mawiają: „Zobaczyć Piastę i umrzeć!”? Jeśli tego właśnie chciał, jego pragnienie się spełni. Co jednak zamierzał uczynić przedtem? I kogo chciał zabrać ze sobą? 10 Tętent podkutych kopyt, łoskot kół o żelaznych obręczach. Niecały rok temu najśmielszym ze wszystkich marzeń Rapa była kariera woźnicy, ale jego wyobraźnia nie sięgała poza rozklekotany, dwukołowy wóz załadowany torfem i soloną wołowiną. Nie potrafił sobie wówczas wyobrazić pojazdu choćby w ćwierć tak wspaniałego, jak ta bogata karoca z jej pomysłowym zawieszeniem wykonanym z krasnoludzkiej stali, lśniąca pozłotą, szklanymi oknami i wszystkimi tymi błyszczącymi lampkami. Z pewnością zaś nigdy nie zdołałby sobie wyobrazić zaprzęgu złożonego z sześciu olbrzymich gniadoszy pędzących imperatorskim traktem, w tempie, które zapierało człowiekowi dech w piersiach. Rola stangreta takiego cudu wydałaby się samotnemu wiejskiemu chłopakowi z Krasnegaru przyprawiającym o ekstazę snem. Cóż, teraz był magiem i w powożeniu karetą nie było nic szczególnego. Nie sprawiało mu to też jednak przykrości. Może nawet powstrzymywało go przed ponurymi myślami. Gathmor z reguły siedział na koźle obok niego, lecz teraz pokonywali już ostatni odcinek przewidzianej na ten dzień trasy, uczepił się więc tyłu pojazdu, jakby naprawdę był lokajem, co sugerowała jego zdobna liberia. Nadal snuł czcze marzenia o zemście na Kalkorze, dlatego tylko zgodził się ufarbować twarz i włosy. Zgolił nawet swe ukochane, sumiaste wąsy, by bardziej upodobnić się do impa. Był trochę za niski, jak na jotunna. Rap mógłby go przekonać, by im nie towarzyszył – przynajmniej na kilka godzin, co wystarczyłoby, żeby zostawić go w Ollionie, nad morzem, gdzie było jego miejsce – nie chciał jednak wykorzystywać swych zdolności po to, by zapanować nad przyjacielem. Nienawidził siebie za te głupie skrupuły. Nie wiedział, co czekało Gathmora w Piaście, gdyż jego zdolność przewidywania była skuteczna jedynie w stosunku do niego samego, nic jednak nie mogło być mniej prawdopodobne niż natknięcie się tam na Kalkora. Rap powoził teraz z zamkniętymi oczyma, albowiem nadchodził wieczór i czerwonawe, zachodzące słońce wisiało nieprzyjemnie blisko punktu, ku któremu zmierzali. Szeroka nawierzchnia ciągnęła się w tamtą stronę prosto jak strzała. Otaczały ją schludnie przycięte żywopłoty, mające powstrzymywać bydło. Istotnie teren nadawał się do hodowli. Wcześniej Rap widział las, okolicę niemal pustynną oraz niegościnne bagna. Dostrzegł też, daleko na południu, niewyraźny zarys ośnieżonych szczytów Qoble. Wzgórza były ciągle zielone. Niewiarygodnie zielone, jak na tak późną porę roku. Na drzewach z reguły nie było liści, a plony już zebrano, lecz stada nadal mogły paść się do woli. Krasnegarczykowi wydawało się to bardzo dziwne. Wszędzie dostrzegał oznaki dobrobytu: białe wiejskie domy i wielkie dwory, wioski i duże miasta. Imperium przetaczało się obok nich, jakby nigdy nie mieli dotrzeć do jego granic, bogate, bezpieczne i potężne. A jednak... poza zasięgiem wzroku przypadkowych podróżnych podążających Wielkim Traktem Wschodnim, za najbliższymi wzgórzami, wyspy bogactwa stawały się rzadsze. Wznosiły się tam nędzne chaty, których mieszkańcy nosili łachmany. Gdy zaś droga wiodła przez serca wielkich miast, za budynkami o imponujących fasadach – w cichych uliczkach i zaułkach – jasnowidz potrafił bez dłuższych poszukiwań odnaleźć slumsy i nędzę. Imperium było czymś więcej, niż mu się kiedykolwiek śniło, lecz również czymś znacznie mniej, niż dotąd sądził. W ciągu ostatniego roku świat z pewnością stał się dla niego większy. Jakim wyda mu się teraz mały, skromny Krasnegar? Na luksusowych, wyściełanych ławach wewnątrz karocy księżna Kadolan i doktor Sagorn prowadzili miłą pogawędkę. Z tego co się zorientował podsłuchujący ich mag, nie mówili nic istotnego. Gdy jednak przybędą na miejsce, towarzyszem księżnej będzie Andor. W liście, który rano zabrał kurier, wspomniano dostojnego Andora, będzie więc musiał na noc zjawić się ponownie. Rzecz jasna, nie zawsze było to skuteczne. Kilka razy nocowali w zajazdach etapowych, zwłaszcza wkrótce po opuszczeniu Ollionu. Księżna jednak spędziła całe życie na zabawianiu gości w Kinvale. Znała setki przedstawicieli imperialnej szlachty. W miarę jak zbliżali się do Piasty, nieopodal Wielkiego Traktu Wschodniego mieszkało coraz więcej jej znajomych bądź też ich krewnych. Witali ją jak dawno utraconą kuzynkę, podejmowali ucztami i starali się skłonić do zatrzymania się na dłużej. Gdy im się nie udało, pisali listy polecające do innych, mieszkających dalej – do swych przyjaciół i krewnych. Wysyłali kurierów, by zapowiedzieli przybycie gości. Kade podróżowała niczym królowa od rezydencji do rezydencji. Słomiane maty i gliniane naczynia w gospodach ustąpiły miejsca jedwabnej pościeli i złotej zastawie. Jej stangret i lokaj jadali rzecz jasna ze służbą, co im obu odpowiadało. Jeśli chodzi o Gathmora, odpowiadało to również księżnej Kadolan, próbowała ona jednak przekonać Rapa do odgrywania ważniejszej roli. Mówiła, że pocztmistrz był gotowy dostarczyć wraz z końmi pocztylionów. Z chęcią wynajęłaby ludzi, by powozili pojazdem. Rap mógłby wtedy, gdyby zechciał, występować jako jej sekretarz albo sysanassański książę na wakacjach. Zdawała sobie już sprawę, że potrafi on doskonale udać wszystko i oszukać każdego, lecz mimo to nadal snuła marzenia, że będzie go prowadzić za rączkę i ogładzi go, by uczynić z niego odpowiedniego małżonka dla Inos. Rap uprzejmie odmówił. Gdy zaczęła naciskać mocniej, ponownie zademonstrował jej upór. Jego przeczucie nie pozwalało mu być szczęśliwym, czuł się jednak mniej przygnębiony, gdy trzymał się maksymalnie blisko swojej prawdziwej osobowości. Obok nich galopem przemknął kurier imperialnej poczty, który zniknął w promieniach zachodzącego słońca. Rap zjechał na bok, by wyprzedzić dwa wlokące się ociężale wozy. Na Wielkim Trakcie zawsze panował intensywny ruch. Rankiem przemaszerował obok nich ciężko cały legion, pięć tysięcy młodych, silnych mężczyzn zmierzających na wschód, na wojnę. Śpiewali porywającą marszową piosenkę. Głowy trzymali wysoko, a oczy ich błyszczały. Rap zastanowił się nad tym, ilu z nich wróci, a także nad tym, czy sami zadają sobie podobne pytanie. Rozważył też problem, co odczuwa człowiek będący mieczem w armii imperatora. Czy czuje się z tego powodu ważny? Czy zupełnie nieważny? Silny czy narażony na atak? Dumny? Zawstydzony? Wystraszony? Przypomniał sobie, co mówili mu na temat wolności banici ze Smoczej Ziemi. Z powożenia była przynajmniej ta korzyść, że dawało ono człowiekowi czas na uporządkowanie myśli. Uszeregowanie ich. Imperialne zajazdy etapowe były rozmieszczone w odległości około dwudziestu pięciu mil od siebie, z reguły w małych wioskach albo miastach targowych. Tam właśnie Rap oddawał jeden zaprzęg i pożyczał następny. Stajenni rzecz jasna zawsze próbowali go onieśmielić. Gorąco pragnęli namówić do wynajęcia pocztylionów, którzy pojechaliby na tych koniach, upierali się więc, że nawet faun nie zdoła zapanować nad całą szóstką z kozła. Nie chcieli mu wierzyć, gdy – zanim jeszcze podniósł nogę zwierzęcia – twierdził, że podkowa jest obluzowana lub pęcina otarta. Rap używał więc w stosunku do nich odrobiny zdolności panowania, dostawał wszystko, czego chciał i gardził potem sobą za to. Zachowywał jednak przezorność, gdyż magia była wszędzie. Wokół starożytnych ruin i maleńkich chat można jeszcze było wykryć słabiutkie resztki nadprzyrodzonych osłon. Gdzieniegdzie dostrzegał rzeczy bądź ludzi o zarysach zamazanych osobliwym migotaniem sugerującym, że nie byli tym, czym się zdawali. W miasteczkach często odbierał fale towarzyszące działaniu sił nadprzyrodzonych. Nocami w wielkich rezydencjach wyczuwał Sagorna grzebiącego w bibliotece bądź Andora skłaniającego ponętną służącą, by dotrzymała mu towarzystwa w łożu. Wiedział, kiedy Thinal przystępował do zbiórki na dobrą sprawę. Nim ekspedycja opuściła Arakkaran, księżna wydobyła kilka broszek oraz naszyjników wspaniałych pereł, prosząc, by dostojny Andor sprzedał je celem sfinansowania podróży. Mogła mieć przybliżone pojęcie, ile kosztuje rejs pierwszą klasą na wspaniałym statku, najwyraźniej jednak nie zdawała sobie sprawy z kosztów wiążących się z mknięciem z fasonem Wielkim Traktem z szybkością siedemdziesięciu pięciu mil dziennie. Być może jednak coś podejrzewała, gdyż zawsze stawała się niespokojna i podenerwowana, kiedy Andor wyruszał odwiedzić rynki w większych miastach. Jego celem były oczywiście lombardy, choć nigdy o tym nie wspominano. Środków bezwiednie dostarczali goszczący księżną przyjaciele, jej agentem zaś był Thinal. Rap zastanawiał się, czy Inos wydałoby się to tak samo zabawne, jak Gathmorowi. Jemu się nie wydawało. Jeśli jednak księżna domyślała się, że uczestniczy w kradzieży, dla Inos była gotowa nawet i na to. Wreszcie dotarli do punktu, w którym należało zjechać ze szlaku. Rap nie miał co do tego wątpliwości, gdyż mag nie potrzebował wielu wskazówek. Zatrzymał karetę przed budzącą podziw bramą. Ze stróżówki wypadł jakiś mężczyzna, wyczuwając, że nadjeżdżają szlachetnie urodzeni. Otworzył wrota. Rap pognał zaprzęg cwałem po długim podjeździe, szerokim i wysypanym żwirem. Po obu stronach ciągnął się wspaniały park. Zza rosnących z przodu drzew wystawały wieżyczki. Sagorna zastąpił teraz Andor. Księżna spoglądała w lusterko. Pokonali dzisiaj sześćdziesiąt pięć mil, mniej niż zwykle. Jutro spróbują spisać się lepiej. Jutro też, jak każdego dnia, przeczucie Rapa będzie mu ciążyło jeszcze bardziej. Drażniło go ono nieustannie, powtarzając mu: „zawracaj, zawracaj!”. Podróż kiedyś się skończy. Rzecz jasna, może najpierw stracić rozum, lecz jeśli do tego nie dojdzie, w mglistej dali nieuchronnie pojawią się wieże Piasty oraz wody Jeziora Centralnego. Wtedy przekona się, jakie straszliwe przeznaczenie oczekiwało tam na niego za przerażającym, dręczącym, białym blaskiem, który przewidywał. Zaklęta wnęka pokazała mu trzy proroctwa. Dwa z nich miały jeszcze się spełnić. Mimo to z jakiegoś powodu sądził, że biała łuna ma przed nimi pierwszeństwo. Nie odważył się teraz zaglądać w przyszłość, by się przekonać. W Piaście być może spotka Inos. Księżna była tego pewna. Albo starała się być. Rap także żywił taką nadzieję. Chciałby zobaczyć ją raz jeszcze, uleczyć jej blizny i zapewnić, że nie ma do niej pretensji. Ale właściwie co by dla niej znaczyło wybaczenie chłopca stajennego? Kim był, by miał jej wybaczyć? Nie było nic do wybaczenia. Przemówił w myśli do koni. Wielka karoca zatrzymała się z łagodnym kołysaniem przed szerokimi schodami i masywnie sklepionym przejściem spowitym narastającym przez stulecia bluszczem. Nim jeszcze Gathmor zdążył zeskoczyć na ziemie, potężne wrota rozwarły się. Podobnie jak działo się to podczas tak wielu poprzednich wieczorów, odziana w piękną suknię dama w średnim wieku zbiegła po schodach z rozpostartymi szeroko ramionami, krzycząc: – Kade! Ciotka Kade! 11 Przednie koło, to bliższe krawędzi drogi wpadło w wybój. Kareta przechyliła się, rozległ się trzask łamanego resora. Konie zarżały przerażone. Pojazd podskoczył, zadrżał i zatrzymał się przekrzywiony. Przez kilka chwil Odlepare siedział bez ruchu, wsłuchując się w deszcz bębniący o dach. Za oknami panowała całkowita czerń – albo kolor tak jej bliski, że nie sposób było dostrzec różnicy. Nie mógł raczej uwierzyć, że na ważnym trakcie, w promieniu trzystu mil od Piasty, był tylko jeden wybój, lecz gdyby nawet tak było, królewska kareta trafiłaby nań z równą pewnością, jak jaskółki wracające wiosną odnajdują swe gniazda. – Co się stało? – zapytał Angilki. Jego nadąsana, nalana twarz o wydętych wargach była ledwie widoczna w ostatnich, słabych promieniach wieczoru. – Obawiam się, że złamaliśmy resor, Wasza Królewska Mość. – To bardzo niedogodne, Odlepare. Przynajmniej pamiętał już imię sekretarza. Przez kilka pierwszych tygodni często je zapominał. – Tak jest, Wasza Wysokość. Nie dotrzemy dzisiaj do Piasty. Jego Jaśnie Oświecona Wysokość, król Krasnegaru, Angilki Pierwszy, diuk Kinvale i tak dalej, zauważył dziś rankiem kamień milowy, co przekonało go, że znajduje się w odległości dnia drogi od stolicy. W związku z tym nic poza udowodnieniem, że miał rację, nie mogło go zadowolić. Kim był Odlepare, by mu wskazywać, że Piasta z pewnością jest znacznie rozleglejsza niż Kinford czy nawet Shaldokan? Dotarcie o tej godzinie na najdalej położone przedmieścia niczego by nie rozwiązało. – Skrajnie niedogodne! Nie sugeruje pan chyba, bym spędził noc w tym diabolicznym wynalazku? – Jestem pewien, że gdzieś w pobliżu jest gospoda, Wasza Wysokość. Biorąc pod uwagę pech grubasa, będzie ona zapewne znacznie mniej wygodna niż kareta. Ten dureń musiał oczywiście nalegać, by kontynuowali podróż po zachodzie słońca. Na królu Angilkim zawsze można było polegać, było pewne, że podejmie głupie ryzyko. Do tego nieodmiennie prześladował go pech i to najgorszy z możliwych. Angilki Niesforny. Król Angilki Ostatni. Od chwili, gdy opuścili Kinvale, deszcz nie przestał padać ani na chwilę, a mimo to każdej nocy ktoś z miejscowych wspominał z żalem wspaniałą pogodę, która właśnie się skończyła. Angilki sprowadzał ze sobą zimę. Najprawdopodobniej, gdy tylko odjeżdżał, słońce pojawiało się na nowo. Ktoś będzie musiał wyjść na zewnątrz, w tę ulewę... To przerażająca matka tego tłustego kapłana wyznaczyła Odlepare’a do owej podróży ze Zła rodem, wzywając go do swego łoża boleści. – Bez odpowiedniego przewodnictwa – stwierdziła – jest bardziej prawdopodobne, że mój syn trafi do Krasnegaru niż do Piasty. Uznałam, że jest pan jedynym z jego stałych powierników, który potrafi odróżnić wschód od północy. Odlepare natychmiast złożył rezygnację, ale skłoniła go do powrotu obietnicą premii stanowiącej równowartość jego dziesięcioletnich zarobków. Odliczył już podczas podróży każdą minutę owych dziesięciu lat. Wypadki i napady złości, roztargnienie i bez końca powtarzane rozprawy o następnym etapie planowanej renowacji Kinvale... W ciągu ostatnich sześciu tygodni postarzał się o dwadzieścia lat. Czyżby to było tylko sześć tygodni? Boże Chciwości, wybacz mi! Stukanie do drzwi. Odlepare opuścił szybę i cofnął się gwałtownie, gdy do środka wpadł lodowaty deszcz. – Słucham? – Mamy złamany resor, panie Odlepare – oznajmił przemoczony pocztylion. – Jego Królewska Mość domyślał się tego. Czy przypadkiem zauważył pan ostatnio jakieś gospody albo zajazdy? Mogłaby nawet być prywatna rezydencja kogoś z towarzystwa. Każdy drobny szlachcic czułby się zaszczycony, mogąc służyć gościną zaskoczonemu przez noc królowi – przynajmniej dopóki nie przekonałby się, jak łatwo jest zaskoczyć owego króla. Pocztylion w żaden sposób nie mógłby być bardziej mokry, nawet gdyby spędził pod wodą dziesięć lat, Odlepare nie musiał więc proponować, że sam wyruszy na poszukiwania. – Tuż po drugiej stronie traktu jest gospoda, proszę pana. Odlepare zadrżał. To miało być gorsze, niż się tego spodziewał. – Nazywa się „Pod Głową Żołnierza” – dodał z nadzieją w głosie pocztylion. – Spodziewam się, że jej smród będzie harmonizował z nazwą. Lepiej niech pan wyśle kogoś, żeby policzył pluskwy. Jego żart wywołał gniewne spojrzenie, co mu uświadomiło, że spędził cały dzień wewnątrz karety, w przeciwieństwie do pocztyliona, stangreta i lokajów. – Po drugiej stronie drogi jest gospoda, Wasza Królewska Mość – zameldował. – Znakomicie. Gdzie parasol? – Radzę założyć też futro, Wasza Królewska Mość... Potrzeba będzie czegoś więcej niż parasola, by podczas takiej pogody uchronić przed zmoknięciem podobne cielsko. Wypełniając przy tym całe wnętrze karety, król Angilki Niezdarny wcisnął się w swe obszerne, sobolowe futro. Odlepare znalazł parasol. Otworzono drzwi i dwaj lokaje pomogli swemu panu wyleźć na zewnątrz. Odlepare usiłował utrzymać parasol nad głową, ale ten wciąż wyrywał mu się z dłoni. Nagle wywrócił się na drugą stronę. Odlepare zdążył już przemoknąć do suchej nitki. Było za późno, by mógł poszukać własnego płaszcza. Wyszedł z karety bez niczyjej pomocy. Owinięty w wydymające się futro Angilki stawiał opór burzy. Bardzo rzadko zwracał się do kogokolwiek z członków swej świty poza Odleparem i nie znał żadnego z imienia, lecz nawet w niemal całkowitej ciemności łatwo było rozpoznać pocztyliona po żelaznej klamrze na jego prawej nodze. Król wymachiwał mu palcem pod nosem i choć większość jego gniewnych wrzasków tłumił wysoki kołnierz, zasłaniający mu twarz, słychać było wystarczająco wiele, by zrozumieć ich sens. – Przeklęte przez Zło niedbalstwo! – beczał. – Poważny błąd... dotkliwa niewygoda... zwolniony bez wypowiedzenia... żadnych referencji... do pana należy wypatrywanie zagrożeń... Mimo zimna i nieustannych potoków deszczu. Odlepare obserwował zafascynowany. Nigdy dotąd nie widział, by ten tłusty dureń tak się podniecił. Miał nadzieje, iż zwolniony pocztylion odwzajemni się prawym sierpowym w szczękę bądź jakimś równie odpowiednim przejawem obrazy majestatu, lecz, niestety, nic z tego! Dzisiejsza młodzież była zupełnie pozbawiona szlachetnych cnót. Nieszczęśnik skulił się tylko przerażony, godząc się bez szeptu sprzeciwu z utratą środków utrzymania. Cóż za rozczarowanie! Angilki zakończył tyradę rykiem, który zapewne brzmiał: „Odlepare!”, po czym odwrócił się, okrążył zamaszystym krokiem tył unieruchomionej karety i wpadł prosto w wybój. Runął na twarz, zalewając swego sekretarza potopem lodowatej, błotnistej wody. 12 – Bogato sobie żyjesz, stryju! – oznajmił przybysz, rozglądając się po sali. Ponieważ wszedł do środka ze świata pogrążonego w ciemności i ogarniętego przelotną burzą, zaciskał powieki, by nie oślepiło go światło lamp. Krushjor wzdrygnął się. Mógł oczywiście odpowiedzieć, że według obowiązujących w Piaście standardów była to bardzo skromna rezydencja, lecz pirat zapewne by mu nie uwierzył. – To nasza ambasada. Czy chciałbyś, żeby w Imperium sądzono, iż Nordlandczycy to barbarzyńcy? – Tak – odparł bez wahania Kalkor. – Taka dekadencja wzbudza we mnie niesmak. Spojrzał spode łba na marmurowe kolumny, miękkie dywany oraz obite perkalem krzesła. – To zgodne ze zwyczajem – upierał się zakłopotany Krushjor. – To odrażające. Jarl nadal miał na sobie jedynie skórzane portki oraz buty. U jego pasa wisiały sztylet i miecz. Cały ociekał wodą. Powinien być przemarznięty do szpiku kości, lecz nie sprawiał takiego wrażenia. Okiem wprawnym w wyszukiwaniu wartościowych przedmiotów odnalazł najdroższy dywan i wytarł weń zabłocone buty. Pracownicy ambasady ustawili się w szeregu, by przywitać szlachetnego gościa. Większość stanowili jotnarowie, lecz nawet oni wyglądali na zalęknionych. Stojący między nimi impowie byli wyraźnie przerażeni, gdy zabójca przeszedł wzdłuż szeregu, przyglądając się im niebieskimi oczyma o morderczym spojrzeniu. Krushjor żałował, że założył na przywitanie bratanka ozdobne miejscowe ubranie. Kalkor zapewne piękne stroje również uważał za dekadenckie. Nigdy nie zdoła zrozumieć, że w Piaście uścisk dłoni wart jest setki pięści. – Czy chciałbyś wziąć gorącą kąpiel? – Nie. – Czy w takim razie mogę ci przedstawić personel mojej ambasady? – Nie. A przynajmniej nie większość z nich. Chce zjeść posiłek, z mięsem i mocnym winem, a potem dostać pokój ze słomianą matą. I... – pirat raz jeszcze przyjrzał się zgromadzonym. – Czy któreś z tych kobiet są twoimi córkami, stryju? – Nie. Krushjor poczuł napięcie. Miał nadzieje, że jego niebezpieczny bratanek tego nie zauważy. Zauważył, lecz zrozumiał niewłaściwie. Szafirowe oczy zalśniły nagłą wesołością. – Jesteś mądrzejszy, niż by się zdawało. Proszę bardzo. Wezmę te i tę. – Ale... – Słucham? Krushjor przełknął ślinę. – Jestem pewien, że poczują się zaszczycone. – Nie dbam o ich uczucia – odparł Kalkor. – Przyślij posiłek, kiedy tylko będzie gotowy. A obie dziewczyny i wino natychmiast. 13 Oberżysta zapewniał, że w pokoju może spać siedem osób, Azak zapłacił więc za siedem. Niemniej pięć wilgotnych mat pokryło niemal całą podłogę. Jedyna lampa, dymiąca i skwiercząca, zwisała z zapadającego się sufitu. Śmierdziała jeszcze gorzej niż stosy mokrych, przesiąkniętych zapachem koni strojów, które leżały u drzwi. Nie było tu żadnych innych mebli. Inos zwinęła swe posłanie w gruby tobół i usiadła na nim, z wydętymi ustami spoglądając na szczurze dziury w drewnianej okładzinie ściany po przeciwległej stronie pomieszczenia. Azak tymczasem oparł się o ścianę i wyprostował nogi. Jego trzej towarzysze leżeli wyciągnięci jak dłudzy, wciąż pogryzając od czasu do czasu ostatnie kęsy bułek i wędzonego mięsa. Nikt nie miał nawet siły by się odezwać. W okiennicę bębnił miarowo deszcz, gdzieś zawodził przeciąg. Na dole rozległ się już gromki chór gości tawerny. Mieli prześpiewać pół nocy, lecz Inos nie przeszkodzą we śnie. Podróż przez Ilrane była ciężka – fizyczna udręka nieprzerwanej konnej jazdy. W Imperium niebezpieczeństwo zwiększyło stres. Jednocześnie Azak utrzymywał to samo bezwzględne tempo, gnając od jednego zajazdu etapowego do drugiego, całkiem jakby był imperialnym kurierem. Dawał łapówki pocztmistrzom, by dostać od nich najlepsze konie, i płacił grzywny za to, do jakiego stanu doprowadził poprzednie. Dzień za dniem nieustannego pędu, a teraz również deszcz, wichury i zimowy chłód. Już sam wysiłek potrzebny do skłonienia wierzchowca, by cwałował w strumieniach deszczu ze śniegiem w niemal całkowitej ciemności omal nie przyprawił jej o śmierć. Pastwiska i ziemie uprawne, miasta duże i małe – Imperium przepływało obok niej w wilgotnym mroku, a Inos w ogóle go nie zauważała. Ten styl podróżowania to nie był ruch dla zdrowia, do którego można by się przyzwyczaić, lecz męka wyczerpująca ludzkie siły, miażdżąca umysł i ciało. Każdej nocy Inos była przekonana, że nie wytrzyma już tego dłużej i każdego poranka znajdowała jednak energię, by ponownie wdrapać się na konia i przejechać jeszcze kolejną milę. Potem następną. I następną... Niemniej Azak wiedział, co robi. Wszędzie mówiono o wojnie, towarzyszyły im opowieści o dżinnijskich okrucieństwach i prowokacjach, o napastowaniu impów w Zarku oraz oczekujących ratunku dziewczętach porywanych i przetrzymywanych w obmierzłych serajach. Większość tych historyjek wykorzystywano już setki razy. Mogły dotyczyć dżinnów, krasnoludów bądź elfów, zgodnie z wymogami polityki. Istniały też odmienne oszczerstwa, nadające się do użycia jako usprawiedliwienie wojny przeciwko innym rasom, które można było opisać jako podludzi: przeciwko faunom, trollom, Ludowi Morza i ludojadom. Legiony miały wymaszerować na wiosnę, lecz podatki były potrzebne natychmiast i należało przygotować na to ludzi. W Zarku wysoki wzrost Azaka rzucał się w oczy, w Imperium sułtan był olbrzymem. Mógłby sobie ufarbować twarz i włosy, ale nie oczy. Cywilna ludność była wrogo nastawiona. W miastach kilkakrotnie wygwizdano go wraz z jego towarzyszami. Raz omal ich nie ukamienowano. Armia reagowała na dżinnów jak psy na koty. Na trakcie ścigano ich, a połowa pocztmistrzów odmawiała robienia jakichkolwiek interesów z wrogiem, dopóki nie otrzymali pozwolenia setnika albo przynajmniej jego pomocnika. Sześć albo siedem razy dziennie Inos otaczali uzbrojeni mężczyźni z rękoma rwącymi się do mieczy, nienawiścią w oczach. Jak dotąd jednak uznawano elfi dokument. Nie miała pojęcia, co mówi ten imponujący falsyfikat, gdyż Azak trzymał go przy sobie, przeciętnego setnika onieśmielał jednak ze skutecznością stada smoków. Niemniej jeden czy dwóch wyraźnie coś podejrzewali, a zdarzało się to coraz częściej, w miarę jak wędrowcy zbliżali się do Piasty. Tu, w centrum kraju, nawet szeregowy, wymachujący mieczem żołdak był z reguły lepiej wykształcony i bardziej obyty niż jego odpowiednik z prowincji. Prędzej czy później jakiś młody, bystry legionista zatrzyma nieznajomych celem przesłuchania i wtedy cała sprawa się rypnie. Zajazdy oferowały szeroki wybór jadła, od wystawnego aż po nędzne. Azak nieodmiennie wybierał najtańsze. Miał mnóstwo złota, ale nie chciał, by to zauważono. Jego strategia była zapewne słuszna, gdyż dżinnowie w jadalniach i łaźniach publicznych przyciągnęliby uwagę i wzbudzili wrogość. Każdego wieczoru wynajmował więc zwykłą sypialnię, kupował żywność i trzymał się ze swą kompanią tak daleko od innych, jak tylko mógł. Może było to i słuszne, lecz liche warunki życia w najmniejszym stopniu nie poprawiały nastroju Lios. – Dwa dni do Piasty – odezwał się nagle Azak. Podskoczyła w górę, zdając sobie sprawę, że niemal zasnęła. Pozostali trzej mężczyźni wymienili spojrzenia. Nagle Char usiadł sztywno. – Wasza Sułtańska Mość... – przerwał na widok spojrzenia Azaka. – Przepraszam. Panie Karze. – Tak lepiej! Domyślam się, że zaraz okażesz się bezczelny. No dobra, gadaj! Miejmy to z głowy. Char wzdrygnął się i popatrzył na dwóch pozostałych, jakby chciał się przekonać, czy nadal są z nim. – Zastanawialiśmy się... dlaczego trzymamy się traktu? Z pewnością trudniej by nas było zauważyć, gdybyśmy... – ... podróżowali na przełaj – przerwał mu Azak. – Drugorzędnymi drogami i na skróty? – Tak... Kar. – Dlatego, że poza głównymi drogami rzadko widuje się nieznajomych i z tego powodu rzucają się oni w oczy. Sprawialibyśmy wrażenie, że wędrujemy ukradkiem, a to wzbudza podejrzenia. Także dlatego, że tylko Wielkie Trakty mają zajazdy; musielibyśmy kupować zwierzęta, a pół dnia podobnej jazdy zabiłoby je. Oraz dlatego, że czasu jest mało i musimy podróżować najszybszą trafią. Czy kwestionujesz któryś z tych punktów? Char pokręcił gwałtownie głową. Azak wyciągnął ciało tak, jakby sprawiało mu to ból. – Nie masz za grosz mózgu. Zabierz teraz te ochłapy, żeby gryzonie nie biły się o nie przez całą noc. Zwrócił się do Inos. – Ukochana, czy chcesz wyjść na zewnątrz? – Nie. Czerwone oczy Azaka ponownie zwróciły się na jego ludzi. Wszyscy trzej dźwignęli się na nogi i skierowali ku drzwiom. Char zebrał resztki posiłku i drzwi zatrzasnęły się za nimi. Azak odwrócił się do żony plecami. Nawet on poruszał się jak starzec. Zmęczona, czująca ból w każdym calu ciała, Inos rozłożyła posłanie, po czym pogrzebała w swej sakwie w poszukiwaniu słoika z elfią maścią. Bardzo starając się nie jęknąć na głos, ściągnęła ubranie i zaczęła smarować otarcia, jednocześnie delikatnie masując poobijane mięśnie. Z wielu pęcherzy pociekła krew. Nawet wolne od obrażeń skrawki były czarnosine. Robiła to co noc i Azak zawsze odwracał się plecami. Mógł tak postępować z uprzejmości – ze względu na Inos – lecz bardziej prawdopodobne było, że chciał uniknąć udręki jaką odczuwał na widok urody, której nie mógł posiąść. Jeśli tak było, nie zdawał sobie sprawy, jak niewiele powabów umykało w tej chwili jego wzrokowi. Nigdy w życiu nie pragnęła niczego tak mocno, jak w tej chwili gorącej kąpieli i nowego ubrania. Zastanowiła się, czy istnieją Bóg Giętkich Członków, którzy mogliby wysłuchać prośby pełnej skruchy kaleki. Naprawdę powinna pójść do łaźni, lecz Azak uparłby się, że ją tam odprowadzi, a dżinn kręcący się w takim miejscu mógłby sprowokować lincz. Obiecała sobie, że uczyni to jutro. – Azaku? – odezwała się podczas smarowania. – Ukochana? – Dokąd udamy się w Piaście? Nie możesz raczej liczyć na to, że pójdziesz do Czerwonego Pałacu i czarownik zaprosi cię na filiżankę herbaty. Takie sprawy wymagają czasu. – Do jakiegoś nie rzucającego się w oczy zajazdu. – Mam w Piaście przyjaciół i krewnych. Senator Epoxague jest odległym... – Nie. – Kade zawsze była bardzo dobrego zdania o jego córce i... – Nie! Nie było sensu spierać się z takim osłem. Czuła się, jakby w jej głowie przewalały się kamienie. Z trudem udawało jej się kierować oboje oczu w tym samym kierunku. Może rano spróbuje przemówić mu do rozsądku. Wykręciła się, przyjmując jeszcze boleśniejszą pozę, by dotrzeć z maścią do trudno dostępnych miejsc. – Inos, chcę otrzymać twe przyrzeczenie – odezwał się Azak. Obrócił się i obserwował ją, była jednak zbyt zmęczona, by poczuć wstyd. Poza tym był jej mężem i miał prawo się przyglądać. Do tego jej zmaltretowany mózg był dziwnie niezdolny do strawienia tego, co usłyszała. – Przyrzeczenie? Co masz na myśli? Jego twarz skrywał cień, lecz Inos rozpoznała jej wyraz. Znowu wracamy do sprawy obłąkańczej zazdrości... – To, że nie podejmiesz żadnej próby kontaktu z tymi krewnymi i znajomymi ani... – Bogowie, dajcie mi siłę! – mruknęła Inos. Zamknęła słoik z maścią i wsadziła go z powrotem do sakwy. – Podejrzewasz, że mam zamiar cię opuścić, zgadza się? – Jesteś moją żoną! – krzyknął. Tak, z pewnością to właśnie podejrzewał. Przypomniała sobie propozycję elfów. Propozycję Lith’riana. Po kilku dniach myślenia oczywiste stało się dla niej coś, co wówczas takim się nie wydawało, a mianowicie to, że oferta musiała pochodzić właśnie od niego. Któż bowiem odważyłby się podjąć w imieniu czarownika jakieś zobowiązania bez jego wiedzy bądź też mianować się jego reprezentantem? Któż wiedział, jak wyglądał Lith’rian? Mogła nawet go spotkać. Niewykluczone, że był jednym z jeźdźców albo nawet samą Lia’scan. Jakże głupio postąpiła, nie wyrażając zgody! Byłaby już teraz znowu ładną dziewczyną, a nie maszkarą. Może tańczyłaby na balach w Piaście, podczas gdy Azak gniłby w imperialnym więzieniu. Byłby to lepszy los od tego, który spotkał Rapa w zarkańskim. Założyła brudną koszule nocną, myśląc, że całe jej życie wydaje się narastającą nieustannie górą błędów, ludzką kupą śmieci. – Złóż przyrzeczenie! – zażądał z gniewem Azak. – Przyrzeczenie? – powtórzyła Inos. Nie poinformowała go o wiadomości od Lith’riana. Nie zamierzała tego zrobić. Chrząkała z wysiłku, sięgając po koc. – Jestem twoją żoną. Przysięgałam tobie i Bogom. Dlaczego miałabym cię teraz opuszczać? Jego oczy lśniły jak rubiny – inaczej niż oczy kogoś zdrowego na umyśle. – Jesteś w Imperium, co daje ci nade mną przewagę... Inos położyła się swobodnie na plecach, potem jednak musiała raz jeszcze wesprzeć się na łokciu, by przyciągnąć sakwę. Podniosła ją i ułożyła za głową jako poduszkę. Nawet to sprawiło jej trudność. – Złożyłam ci już najsolenniejsze przysięgi, mężu. Cóż więcej mogłabym powiedzieć? Jestem kobietą, która dotrzymuje słowa – osunęła się z westchnieniem na plecy i zakryła brodę drapiącą narzutą. – Możesz już pozwolić wrócić trzem morderczym cnotom. Jestem osłonięta. Zbliżył się na czworakach. Klęknął i popatrzył na nią groźnie. Szalony jak samiec wielbłąda w okresie rui? Nie, rzecz w tym, że Azak był przyzwyczajony do trzymania w dłoni wszystkich atutów. Teraz znalazł się poza swym żywiołem i dręczyła go niepewność. – Jesteś zmęczony – stwierdziła. – Nie pozwól, by cię poniosło. – Złożysz mi przyrzeczenie! Przysięgnij, że nie... Inos nawet nie próbowała stłumić ziewnięcia. – Azaku! Gdybym chciała przed tobą uciec, oddać cię w ręce Imperium jako szpiega i wrócić do moich przyjaciół... czy naprawdę sądzisz, że byłoby to trudne? Obnażył zęby z wściekłości. Jego dłoń naprawdę spoczęła na sztylecie. Gdyby nie czuła się tak wykończona, byłoby to może i zabawne. – Przysięgnij albo przywiążę cię do siodła i spętam... – Och, nie bądź aż tak głupi! Jesteś moim mężem i jestem na ciebie skazana. Gdybym chciała wolności, mój miły, wystarczyłoby krzyknąć. Na dziedzińcu zajazdu. Na ulicach. Nawet w tej chwili – ziewnęła raz jeszcze, straszliwie szeroko. – Pomóżcie mi panowie, ci niegodziwi dżinnowie uwięzili mnie i wloką teraz do swej jaskini rozpusty. Nie zrobiłam tego, prawda? I nie zamierzam zrobić. Czy mogę wreszcie zasnąć? Upłynęła zapewne tylko chwila, lecz gdy Azak przemówił ponownie, jego głos wydał się jej głośny i drażniący, całkiem jakby prześliznęła się już nad granicą snu. – Miałaś rację – przyznał. – A ja się myliłem. Przepraszam. Zdumiewające. Historyczne! – Mm? Cóż, nie bądź zaskoczony, jeśli jeszcze kiedyś się to wydarzy. Spać. – Ten senator? Czy naprawdę byłby skłonny nam pomóc, czy też wydałby nas oprawcom imperatora? – Nie wiem, czy imperator ma jakichś oprawców – wymamrotała Inos. – Przynajmniej nieoficjalnie. Oczywiście, że Epoxague nam pomoże. Jestem poniekąd z nim spokrewniona. – Ja nie jestem! – Owszem, teraz jesteś. Będą zachwyceni, kiedy się dowiedzą, że mają w rodzinie sułtana. Szlachta zawsze się popiera. Jeśli tylko nie przyłapią cię na knuciu zdrady, pomogą ci. – W takim razie wyślesz jutro do nich list i umówisz nas na spotkanie. – Tak, mój drogi. Jutro. Czy mogę już zasnąć? Dróg wiele: Niby dróg wiele, które w jednym mieście Schodzą się zewsząd; albo jak rzek wiele, Które spływają w jedno słone morze; Albo jak linie w słonecznym zegarze, które się w jednym punkcie skrzyżowały; – Tak tysiąc działań, raz już rozpoczętych, Cel swój osiągnie nie ponosząc klęski. Szekspir – Dzieje żywota króla Henryka piątego Przełożył Maciej Słomczyński ROZDZIAŁ V ZBIÓRKI DZIEŃ 1 Andor sprzedał właśnie przed chwilą w zajeździe na przedmieściach Piasty wielką karetę. Dobrze spełniała swe zadanie, lecz było już widać skutki owej służby. Dwie ozdobne lampy odpadły, a przez kilka ostatnich dni Rapa niepokoiło powiększające się nieustannie pękniecie jednego z resorów. Wspomniał o tym Andorowi, by zwrócił na to uwagę nabywcy, ten jednak naturalnie tego nie zrobił. Wynajął teraz miejski powóz, pojazd mniejszy, lecz jeszcze bardziej luksusowy, odpowiedni dla damy z wyższych sfer. – Naprawdę należałoby wymalować na drzwiach herb Krasnegaru – zauważył radosnym tonem. Ruchliwy dziedziniec wyglądał niezwykle posępnie w nieustannej mżawce, siąpiącej z nisko snujących się chmur; na tym tle kapelusz Andora i jego szykowny płaszcz lśniły jasno. Było dopiero południe. Gathmor siedział na dachu powozu, przywiązując bagaże mokrym sznurem. Robił to fachowo, zaciągając węzły marynarskie. Rap zaprzyjaźnił się z parą siwków, które wybrał. Nazwał je Mgiełka i Dymek, co im odpowiadało. Księżna Kadolan stała podenerwowana pod parasolem. Wyglądała na przemoczoną. W wilgotnym powietrzu jej włosy wydawały się niezwykle gładkie. – Nadal nie jestem pewna, czy zgadzam się z planem Sagorna – stwierdziła. Andor uśmiechnął się i otworzył usta, lecz księżna szybko podeszła do Rapa. – Powinniśmy byli poradzić się pana – powiedziała. – Doktor Sagorn i ja odbyliśmy dziś rano kolejną długą rozmowę na ten temat. O tym, jaki kurs najlepiej wybrać. Spierali się o to już od wielu dni. Rap rzadko zadawał sobie trud, by ich podsłuchiwać. Był w Piaście i przeczucie sprawiało, że po skórze przebiegały mu ciarki. Ciążyło mu na sercu niczym ołów. – Słucham, księżno? – Mam tu wielu przyjaciół, choć większości z nich nie widziałam od lat. Na przykład, senator Epoxague jest moim kuzynem trzeciego stopnia. To osoba mająca pewną pozycję na dworze! Doktor Sagorn uważa jednak, że powinniśmy udać się do jego mieszkania i... hmm... przyczaić się na kilka dni – przerwała. – Chyba nie lubię ukradkowych działań – dodała tęsknym tonem. Rap dostrzegał, że księżna po prostu niecierpliwie pragnie odnaleźć Inos. Zadumał się na tym przez chwilę, nie odważył się jednak przywołać na pomoc swej zdolności przewidywania. Natychmiast ogarnęłaby go owa straszliwa, biała udręka. Zamiast tego porównał ze sobą przeczucia. Żadna z dróg nie wydawała się mniej złowieszcza od drugiej. Przekonał się też, że jest ciekawy mieszkania Sagorna. Było to oczywiście również mieszkanie Andora. Jak piątka zdołała zachować swój wielki sekret, jeśli zatrzymywali się na dłuższy czas w jednym miejscu, gdzie ludzie mogli ich poznać? Jego nadprzyrodzone talenty nie zdały się jednak na wiele, co znaczyło, że musiał się odwołać do sprytu, jakim obdarzyła go natura. Nie sądził, by miał mu on zbytnio pomóc. – Jestem skłonny zaufać opinii starego, księżno – powiedział, czując się dość niezręcznie. – Ostatecznie, ujawnić swą obecność można w każdej chwili, lecz gdy już się to zrobi, nie sposób zniknąć ponownie. Nie znalazłszy sojusznika, księżna przygryzła wargę. – Sądzę, że to prawda. Skinęła głową do Andora na znak pełnej wdzięku kapitulacji, po czym skierowała się ku stopniowi powozu, gdzie czekał Gathmor, by pomóc jej wsiąść. Zatrzymała się i przyjrzała mu z aprobatą. – Jest pan bardzo zdolnym lokajem, kapitanie! Niemal już pana nie zauważam. To cecha służby na najwyższym poziomie. Gathmor stanął sztywno na baczność. W lśniącej liberii wyglądał jak wzór służącego. – Marynarze potrafią sobie poradzić ze wszystkim, księżno – odparł. – Nawet jeśli tego nie znoszą! Księżna Kadolan wzdrygnęła się, po czym zniknęła w nowym powozie, nie mówiąc już ani słowa. – Cóż, sądzę, że sprawa rozstrzygnięta – odezwał się Andor z błyskiem rozbawienia na zbyt przystojnej twarzy. Jego strój był wart ze trzy razy więcej niż pomocnik rządcy w Krasnegarze mógł zarobić przez całe życie. Rap poklepał Mgiełkę, sprawdzając jednocześnie po raz kolejny powóz za pomocą dalekowidzenia. Andor zatrzymał się przy stopniu pojazdu. – Trasa będzie trudna, dobry człowieku. Lepiej udzielę ci wskazówek. Nerwy Rapa były zbyt napięte, by chciał żartować. – Mów tylko w prawo czy w lewo, gdy będziesz chciał, żebym skręcił. Nie musisz krzyczeć. Andor wzdrygnął się. – Słyszysz, co mówimy w środku? – Kiedy chcę. Za bramą w lewo, czy w prawo? Rap wdrapał się na kozioł, nie czekając na odpowiedź. – W lewo! – szepnął ze złością Andor, po czym dołączył do księżnej. Piasta była ogromna. Andor mówił mu o tym dawno temu, lecz Rap nigdy nie wyobrażał sobie tak wielu mil pełnych życia ulic i imponującej architektury. W miarę, jak zbliżał się coraz bardziej do serca stolicy, wszystko stawało się coraz bardziej wspaniałe i ruchliwe. Szeregi domostw dla biedoty ustępowały stopniowo miejsca szacownym domom, a potem wielkim rezydencjom szlachty, leżącym obok parków, pomnikom i imponującym gmachom publicznym oraz świątyniom... przede wszystkim świątyniom. Tuzinom świątyń. Nawet w mrocznej mżawce Piasta wywierała ogromne wrażenie. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak wspaniale wyglądałaby w blasku słońca. Siedząca w powozie Kade była podekscytowana jak dziecko, Andor zaś z zadowoloną miną spełniał rolę przewodnika; wskazywał palcem, wymieniał nazwy i wyjaśniał. – Świątynie są powodem, dla którego nazywają ją Miastem Bogów, księżno. Każdy z Nich mają tu jedną dla siebie. Powiadają, że imperialny sekretariat wciąż buduje nowe, by – gdy tylko do listy dodaje się nowego Boga – czekała już na nich gotowa do poświęcenia świątynia. – Patrzcie! Cóż, musze niektóre odwiedzić. A ponieważ to z pewnością Bóg Miłości ukazali się Inos, powinnam być może zacząć od należącej do Nich... – Hm... nie radziłbym! Wokół tej świątyni kręci się mnóstwo podejrzanych osób. Rap miał niewiele czasu na podsłuchiwanie pasażerów, podziwianie miasta, czy ponure rozmyślania nad własną przyszłością. Czy chciał tego, czy nie, zmuszony był do wykorzystywania części swych mocy. Nie miał pojęcia, w jaki sposób niemagiczni woźnice wychodzą bez szwanku podczas tak nasilonego ruchu. Wszędzie jeździły karety, a wszystkimi powozili maniacy. Reszta ludności najwyraźniej urządzała sobie na tych samych ulicach piesze wyścigi i zawody w sportach wodnych, bezskutecznie próbując uchronić się przed zmoknięciem. Uznał, że zdecydowanie wolałby jechać wozem po krasnegarskiej grobli podczas przypływu połączonego ze sztormem; ocalał jedynie dzięki temu, że sprawował absolutną kontrolę nad swymi końmi. Podobnie jak nad wszystkimi innymi. Jego przejazdowi towarzyszyły liczne wiązanki przekleństw. Było to rzecz jasna niebezpieczne. Jakiś czarodziej mógł go wykryć, czciciel któregoś z czarowników polujący na rekrutów. Rap uważał jednak, że to bardzo mało prawdopodobne. Nauczył się wykorzystywać swe talenty bez zbytniego wstrząsania aurą. Zdał sobie teraz sprawę, że w Piaście istnieje jeszcze jedno zabezpieczenie. W tle wyczuwało się migotanie nieustannie obecnych czarów i magii. Byłoby niemal niemożliwe wytropić szept panowania nad zwierzętami wśród całej tej nadprzyrodzonej wrzawy. Przez chwilę widział wieżyczki pałacu Wschodu, a przez jeszcze krótszą leżący za nim Opalowy Pałac. Następnie wskazówki Andora zaprowadziły go na południe, dalej od centrum. W chwili, gdy z radością usłyszał, że zajazd przed nim jest miejscem ich przeznaczenia, zapadał już zmierzch. Wjechał na dziedziniec i zatrzymał się. Przez chwilę siedział tylko bez ruchu, cieszył się nagłym spokojem i ocierał oczy. Czuł się tak, jakby mocował się pod wodą z białymi niedźwiedziami. Bez względu na to, jaki straszliwy los wykryła w Piaście jego zdolność przewidywania... czy mógł on być gorszy niż ruch uliczny? Stajenny trzymał uzdę, Andor odliczał złoto, Gathmor wydawał wrzaskiem polecania chłopcom tłoczącym się wokół bagażu, a czwórka trollów zbliżała się, powłócząc nogami. Rap zeskoczył z kozła i poszedł podziękować Dymkowi i Mgiełce. Normalnie upierałby się, że sam je wytrze, lecz szybki przegląd stajen upewnił go, że dobrze tam o nie zadbają, a poza tym Andor rzucał w jego stronę znaczące spojrzenia. – Droga nie jest dalsza niż strzał z łuku – mówił. – Nie potrzebujemy tragarzy, prawda? Podróżni zgromadzili zdumiewającą ilość bagażu. Dziś rankiem wymógł na nich, by wszystko to wepchnięto do dwóch tylko kufrów. Rap wymienił wzruszenia ramionami z Gathmorem i stwierdził, iż jego zdaniem dadzą sobie radę. Dopadł przed marynarzem większej skrzyni i dźwignął ją na ramię bez pomocy spoglądających na to wilkiem trollów. Niosący ze zwykłą pewnością siebie parasolkę księżnej, Andor wyprowadził grupę z dziedzińca, przeszedł przez ulice, wszedł do zaułka zbyt wąskiego dla powozu, wdrapał się na krótką kondygnację schodów, skręcił na skrzyżowaniu w lewo i wkroczył na pogrążone w cieniu podwórko. Potem w górę po kilku stopniach. Przez kolejne podwórze... Nic nie wskazywało na to, by nieustanna ulewa miała osłabnąć. Dokuczliwy wicher siekł deszczem wzdłuż ciasnych przejść. Kufer na ramionach Rapa z każdą chwilą stawał się cięższy. Woda spływała mu do rękawa i za kołnierz. Rynsztokami i po nawierzchni sięgające kostek strumienie niosły śmieci. Regularnie udawało im się zalewać jego stopy. Następny zaułek okazał się szczeliną tak wąską, że piesi mogli przechodzić tamtędy tylko gęsiego, a oba ludzkie wielbłądy były zmuszone do pilnego uważania na swe łokcie i kostki dłoni. Nic nie biegło prosto dłużej niż przez kilka kroków. Również żaden z kątów nie był prosty. Budynki tworzyły labirynt. Ich wysokość ograniczała ciemniejące niebo do wąskich prześwitów. Znowu stopnie... – Ładny mi strzał z łuku! – poskarżył się zaspany Gathmor. – Strzały lecą po prostej. Rap wolałby, żeby starsza pani szła szybciej. – Dobre miejsce na zasadzkę. – Nie widzę, żeby ktoś się tu czaił. Rap nie zaniedbywał swego dalekowidzenia, lecz jak dotąd potwierdzało ono świadectwo jego oczu, a mianowicie fakt, że jest to okolica podupadłych sklepów i walących się rezydencji, stosunkowo jednak niegroźna. Budynki były niewątpliwie bardzo stare, lecz to w Piaście musiało być normalne. Gathmor zatrzymał się, by przełożyć ciężar na drugie ramię. – Tobie to łatwo! – poskarżył się. – No! – odparł Rap. – Chcesz, żebym wziął oba? Używał jednak uczciwej siły mięśni, a nie mocy. Czuł się zaskoczony i zadowolony zarazem, że przetrzymał marynarza. Sam również przełożył swe brzemię, po czym ruszyli dalej przez pustą, pokrytą gruzem parcelę, a potem w mrok nakrytej dachem uliczki. Wreszcie zatrzymali się przed nie rzucającymi się w oczy drzwiami, tworzącymi niemal jedną płaszczyznę ze ścianą. Zbite były z nieheblowanych desek, nie było też na nich żadnych szczególnych znaków. – Jesteśmy na miejscu! – oznajmił radosnym tonem Andor. – Nie jest to szczególnie wytworny lokal, lecz z pewnością też nie rudera. Dyskretny... – Otwieraj drzwi albo zwalę ci to na nogi! – warknął Gathmor. – Ach! Cóż, jeśli nalegasz. Czas na magię! Andor zbliżył wargi do otworu po sęku i coś wyszeptał. Rap poczuł migotanie, gdy się otworzyły. – Ojej! – odezwała się księżna. – Magiczne drzwi! W Piaście można kupić wszystko, jeśli ma się pieniądze. To były czary, nie magia, lecz wiele podobnych, nadprzyrodzonych urządzeń działających w mieście mogło tłumaczyć nieustanną wibrację, którą Rap wyczuwał w aurze. Z westchnieniem ulgi obaj z Gathmorem przekroczyli próg i jednocześnie zwalili swe brzemiona na podłogę. Małe, obskurne pomieszczenie okazało się puste, pomijając wyświechtany dywanik oraz szereg kołków, na których wisiało kilka różnych kapeluszy i płaszczy oraz parę latarni. Jedynym źródłem światła były okienko nad drzwiami, brudne i zakratowane, oraz kilka szpar w drzwiach. Klatka schodowa przed nimi była czarna jak smoła. Andor zamknął z uwagą drzwi, po czym zaczął uderzać stalą o krzemień. – To dziwny lokal – stwierdził. – Mnie i moim kolegom najbardziej podoba się w nim to, że ma wejścia na trzech różnych ulicach. Thinalowi i mnie zdarzało się również wchodzić przez świetlik. Dalekowidzenie Rapa już przystąpiło do badania zdumiewająco skomplikowanego labiryntu pokoi, korytarzy i klatek schodowych, mrowiska na ludzką skalę wykrojonego w tuzinie sąsiednich domów przez prosty proces kradzieży izb to tu, to tam. Jedynie śledząc przejścia wiodące przez plątaninę, był w stanie określić, które pomieszczenia należą do mieszkania, a które nie. Nawet sąsiedzi mogli nie zdawać sobie sprawy, że obok nich istnieje podobny labirynt. Rap z łatwością wykrył rękę Sagorna – pokój za pokojem pełen książek, zwiniętych map, tajemniczych aparatów oraz stosów dziwacznych przyrządów. Zauważył też kilka wnęk całkowicie zapchanych eleganckimi ubraniami oraz pracownię na strychu, w której walały się malarskie przybory i części muzycznych instrumentów. Thinala zdawał się reprezentować tylko mały schowek ukryty pod jednym ze stopni, na wpół wypełniony klejnotami i złotymi błyskotkami. Wszystko rzecz jasna było w najlepszym gatunku. Nie widziało się żadnego śladu obecności Darada, lecz on nigdy nie miałby ochoty ani powodu odwiedzać Piasty. Latarnia rozjarzyła się migotliwym blaskiem, rzucając na znużone twarze złocistą poświatę. – Przydałoby się tu porządne sprzątanie – przyznał Andor. – Raz na jakieś dziesięć lat wynajmujemy na kilka miesięcy służącego. Chyba już przyszedł na to czas. Być może nie jest to styl, do którego jest pani przyzwyczajona, księżno, ale dla grupy ludzi obciążonych starodawną klątwą mieszkanie to jest bardzo odpowiednim schronieniem. – Nie zaprojektowaliście go sami? – zapytał Rap. Andor zwrócił się już w stronę schodów, na te słowa jednak popatrzył na Rapa, całkiem jakby wyczytał coś w jego tonie. – Nie. Jest bardzo stare. Mieliśmy szczęście usłyszeć o nim, gdy zostało wystawione na sprzedaż i Sagorn kupił je na własność. Dlaczego pytasz? – Mniej więcej dwie trzecie otacza osłona. Przypuszczam, że resztę dodano później, ale oryginał był dziełem czarodzieja. Choć raz Andorowi zabrakło słów. Po chwili roześmiał się z zakłopotaniem. – To zasługa naszego szczęśliwego słowa? – Z pewnością – odparł Rap. – Zapewne zawdzięczacie mu życie, bo wszyscy od czasu do czasu potrącacie aurę. Zawsze uważałem za cud fakt, że przez tak długi czas udało się wam uniknąć wykrycia... to właśnie jest ten cud. – Bogowie! Naprawdę? Czy w takim razie pokażesz mi przed odejściem, które części są bezpieczne? – Z chęcią. Andor wzruszył ramionami. Ta wiadomość wyraźnie odebrała mu odwagę. Ponownie ruszył ku schodom, wznosząc wysoko lampę. Zaoferował ramię księżnej. W milczącym porozumieniu Rap i Gathmor podeszli do przeciwnych końców tego samego kufra i dźwignęli go wspólnie, zostawiając drugi na następny raz. Wprowadzanie się było krótkim procesem. Andor przydzielił wszystkim sypialnie, pozostali dwaj mężczyźni przynieśli bagaż, a potem wiadra wody ze studni znajdującej się w piwnicy, którą tego dnia wypełnił po kostki spływający deszcz. Gdy goście umyli się i odświeżyli, zebrali się w głównym salonie i wtedy okazało się, że ich gospodarzem nie jest już Andor. Wysoki, wychudły, odziany w srebrzystą szatę Sagorn opierał się o obramowanie kominka, obserwując pokój z lekceważącym uśmieszkiem, który świadczył o niezadowoleniu. Na głowie miał czarną myckę. Rap nigdy dotąd nie widział, by zakładał coś podobnego. Pokój był wielki, lecz bardzo potrzebował sprzątania; kominek wypełniały pradawne popioły, stoły pokrywała gruba warstwa kurzu, a girlandy pajęczyn zdobiły półki. Rap nie wiedział, jak wiele szczegółów dostrzegają pozostali w słabym świetle przebijającym się przez zapaprane okna, lecz woń brudu była łatwa do rozpoznania, a mina księżnej wyjątkowo ponura. Nic nie wskazywało, by Sagorn miał zamiar zapalić świece. Skinął głową do Gathmora, który wszedł jako ostatni. – Niech pan spocznie, kapitanie. – Chyba postoję. Marynarz skrzyżował ramiona i skrzywił twarz. Księżna przysiadła na krześle o prostym oparciu. Rap pozwolił sobie zasiąść na wyściełanej poduszkami kanapie, chcąc się przekonać, czy rzeczywiście jest tak miękka, na jaką wyglądała. Faktycznie była, ale pachniała nieprzyjemnie pleśnią. – Zakładam, że Andor wezwał pana, byśmy mogli omówić strategię? – odezwała się księżna. Sagorn zachichotał cynicznie. – Tylko częściowo. Nasz wybredny przyjaciel wstydził się lokum, które pani zaoferowaliśmy. Uznał, że sprowadzenie pani tutaj było moim pomysłem, więc wina powinna spaść na mnie. – Uniósł dłoń, by powstrzymać jej słowa zaprzeczenia. – I miał rację! Przepraszam z całego serca, księżno. W ciągu kilku ostatnich lat uszło mojej uwadze, jak bardzo zaniedbane stało się to miejsce. Rozumie pani, mam skłonności, by pogrążać się w mych studiach... ten dom to hańba. – Cóż, przez dzień czy dwa nic się nam nie stanie – odparła radosnym tonem księżna. – Co pan proponuje zrobić teraz? – Chyba coś zjeść – odparł Sagorn. – A potem poszukać informacji. Do jakiego stopnia realna jest groźba wojny? Czy Inosolan przybyła do Piasty? A jej dżinnijscy towarzysze? Wie pani, mogli być zmuszeni do zawrócenia. Co z Krasnegarem? Jakie pogłoski krążą o Czterech? Moglibyśmy też spróbować przekonać się, którzy z pani przyjaciół i krewnych przebywają w mieście, księżno. To samo dotyczy moich znajomych z kręgów politycznych. Gdy otrzymamy odpowiedzi na te pytania, pojawią się następne, również wymagające odpowiedzi! – A w czym ja mogłabym pomóc? – Nie jestem pewien! Niedaleko stąd są tawerny, z których Thinal często przynosi plotki. Andor mógłby odwiedzić niektórych ze swych znajomych – jego oczy drapieżnego ptaka przesunęły się na Rapa. – Nasz mag powinien być w stanie zebrać informacje za pomocą nadprzyrodzonych środków. – Tylko przez podsłuchiwanie – odrzekł Rap. – Ale to całkiem bezpieczne. – I za pomocą zdolności panowania. Jeśli Andor potrafi wyciągać z ludzi tajemnice, jestem pewien, że pan również da radę. – Tak sądzę – odparł niezadowolony Rap. – Mógłby pan przepytać jakiegoś legionistę czy dwóch. A kapitan... Sagorn popatrzył z powątpiewaniem na Gathmora. Ten uśmiechnął się szyderczo. – Kapitan zostanie w domu i wysprząta tu jak na statku. Ależ z was brudna i niezdarna załoga! – W takim razie ja będę kucharką i gospodynią – oznajmiła Kade. – Księżno... – Nie, naprawdę! – spojrzała na niego rozpromieniona i rozbawiona. – Uwielbiam gotować, ale bardzo rzadko mam okazję to robić. Nie mogę jednak przygotować posiłku mając pustą spiżarnię. Wszystkie oczy powędrowały ku ciemniejącym oknom. Rynki właśnie zamykano bądź były już zamknięte. – To mieszkanie ma osłonę. – Rap stwierdził właśnie, że jest głodny jak wilk. – Co powiecie na pulpety z kurczaka? Przypomniał sobie szczególny specjał, który matka przyrządziła dla niego w dzieciństwie może ze dwa albo trzy razy. To była najlepsza rzecz, jaką jadł w życiu. Dzięki swej nadprzyrodzonej, bezbłędnej pamięci, potrafił dokładnie przywołać ten smak. W ustach zrobiło mu się nagle równie wilgotno, jak za oknem. Było to najprzyjemniejsze uczucie, jakiego zaznał od wielu dni. Być może to wcale nie było takie złe, przynajmniej czasami, władać mocami niedostępnymi osobom niemagicznym. – Oczywiście! – zawołała księżna. – Potrafi pan wyczarować jedzenie za pomocą magii, tak jak szejk Elkarath! – Potrafię. Nie jestem tylko pewien, co stanie się później. Możemy się wszyscy obudzić w nocy bardzo głodni. – Tak? – warknął Sagorn. – To dlaczego poprzestać na tak prostej potrawie? Jestem pewien, że Jej Wysokość wolałaby, na przykład, potrawkę z gołębich piersi z truflami w sosie z kaparów. – Co tylko pan zechce – odparł Rap. – Jeśli powie pan, jak to ma wyglądać, wyprodukuję to. Ale smakować będzie jak pulpety z kurczaka. 2 Na każdym wielkim trakcie w Imperium zajazdy etapowe były numerowane. W związku z tym w swym liście do senatora Epoxague’a Inos zasugerowała, że odpowiednim miejscem spotkania byłby Zajazd Numer Jeden na Wielkim Trakcie Południowym. Wiedziała, że gościniec musi do niego dochodzić, lecz nie miała pojęcia, jak trasa biegnie w samym mieście. Nie przewidziała jednak tego, jak wielki będzie zajazd. List wręczono pierwszemu z przejeżdżających kurierów. Wiadomość do senatora z pewnością powinna zostać doręczona w trybie ekspresowym. Od tej chwili Azak zarządził spokojniejsze tempo – by mniej rzucać się w oczy albo może po to, by pozwolić listowi dotrzeć do adresata i osiągnąć rezultaty. Tej nocy oberżysta wezwał żołnierzy, by sprawdzili jego podejrzanych gości, lecz elfi paszport po raz kolejny okazał się skuteczny. Inos za każdym razem obawiała się, że zawiedzie. W południe następnego dnia faktycznie tak się stało. Południowy Zajazd Numer Jeden był wielki. Ogromny. Zaczynał się tu nie tylko Wielki Trakt Południowy, lecz również Trakt Pithmocki oraz odnoga Wielkiego Traktu Wschodniego. Tutaj dyliżanse oraz imperialna poczta rozpoczynały i kończyły swe kursy, tutaj indywidualni podróżni mogli zostawić swe karety, a potem wypożyczyć powozy do jazdy po mieście, ci zaś, którzy wyjeżdżali, mogli wynająć wierzchowce bądź całe zaprzęgi wraz z pojazdami i służącymi. Sale, podwórka, wybiegi i stajnie ciągnęły się niczym małe miasteczko, pełne krzątających się kurierów, gońców, tragarzy, stajennych i rzezimieszków. Było tam tysiąc rumaków i niemal równie wielu ludzi. Wydawało się, że wszyscy kręcą się bez celu i wrzeszczą. W powietrzu unosił się intensywny zapach mokrych koni. Byli tam też żołnierze. Inos nie przewidziała, jak trudno będzie odnaleźć kogoś, kogo nie znała i kto nie znał jej, gdyż spodziewała się znacznie mniejszego zajazdu, a już w żadnym wypadku nie oczekiwała takiego zamieszania. Od dwóch dni marzyła o przyjaznym, spokrewnionym senatorze, który pojawi się, by zapewnić im gościnę i opiekę, a być może też odrobinę spokojnego, kulturalnego odpoczynku po trwających pół roku szalonych przygodach. Możliwe nawet, że odpowiedział na jej prośbę i stawił się na spotkanie lub wysłał kogoś, jak jednak mieli się nawzajem odnaleźć? Nie odważyła się wspomnieć, że podróżuje w towarzystwie czterech dżinnów. Oddali konie i odzyskali wpłacony depozyt. Gdy wyszli z biura, znaleźli się na zewnątrz, w strugach deszczu. Azak czekał na jej następny ruch. Spoglądał na nią wściekle, lecz nie mówił nic. Minuty wlokły się powoli, a Inos spoglądała to w tę, to w tamtą stronę, zastanawiając się, gdzie u licha pójść najpierw. Obok tłoczyły się konie i przepychali wędrowcy. Nagle, ze wszystkich stron, niczym wilki wypadające z lasu, otoczyli ich legioniści z wyciągniętymi mieczami. * * * Wraz z czwórką dżinnijskich towarzyszy zaprowadzono ją do budynku, a potem w górę mroczną klatką schodową do pokoju, w którym znajdowali się już trybun, setnik oraz jakiś nie rzucający się w oczy cywil. Wraz z zatrzymanymi do środka weszło szeregiem około tuzina legionistów, którzy ustawili się wokół, wciąż trzymając w rękach obnażone miecze. Był tam jeden stół i ani jednego krzesła. Drzwi zamknięto i zaryglowano. Strach pulsował w jej skroniach. Fałszerstwo zdemaskowano. Senator ją zdradził. Świadomie wywołany tłok miał na celu zwiększanie napięcia. Odnosiła wrażenie, że nie może nawet drgnąć, by nie zetknąć się z jakimś zakutym w zbroję tułowiem. Otaczali ją zewsząd. Ich oczy były zbyt blisko. Czuła zapach wygarbowanej skóry, pasty oraz męskich oddechów. Trybun odchylił się do tyłu, oparty o stół i przeczytał paszport. Następnie popatrzył z satysfakcją na pięcioro więźniów. – To bardzo dobra robota – stwierdził. – Bardzo dobry falsyfikat. – Nieprawda – odparł Azak. Trybun uśmiechnął się i wręczył dokument cywilowi, który był młody, łysiejący i wyglądał na mola książkowego. Z pozoru nieszkodliwy człowieczek, z pewnością jednak niebezpieczny, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby go tutaj. Zaniósł paszport do okna i przyjrzał mu się, trzymając go niemal przy czubku długiego nosa. – Tak jest, znakomity – uznał. – Niemal na pewno elfi. Nie przestawał studiować charakteru pisma. Trybun zwrócił się z cierpliwym uśmiechem w stronę Azaka. Był to niski mężczyzna w średnim wieku, zaskakująco stary, jak na żołnierza. Twarz i ramiona miał smagłe, ogorzałe, widać mógł jednak pozwolić sobie na drogi mundur, którego brąz inkrustowano złotem. Jego ciemne oczy lśniły jaśniej od hełmu. – Czekam na prawdę. – Zna ją pan – odparł spokojnie Azak. – Osoby wymienione w tym falsyfikacie nigdy o panu nie słyszały. – Oczywiście, że nie. Jadę do Piasty, a nie z niej. Azak nawet nie mrugnął, lecz Inos poczuła, że jej serce zabiło jeszcze szybciej. Najwyraźniej każdy szpieg, każdy nieufny urzędnik na Wielkim Trakcie Południowym wysłał meldunek. Cała ich lawina musiała runąć na Piastę mniej więcej w tej samej chwili. Władze pozwoliły po prostu podejrzanym cudzoziemcom na kontynuowanie podróży aż do bram stolicy, a teraz miano ich przesłuchać, by ustalić, kim są. Jeśli okaże się to konieczne, rozbierze się ich przy tym na części. Trybun obrzucił Inos spojrzeniem od stóp do głów. – Proszę odsłonić twarz! Nie było czymś niezwykłym, że dama zakładała do konnej jazdy welon, w budynku jednak go zdejmowała. Inos ściągnęła z głowy kapelusz i wyrwała zza kołnierza zasłonę. Była tak brudna, że niemal nie mogła na siebie patrzeć. – Jestem dawno zaginioną królową Krasnegaru, który leży na dalekim północnym zachodzie Pandemii, a mój wielki, równie paskudnie woniejący towarzysz to mój mąż, sułtan potężnego państwa leżącego w Zarku, na południowo-wschodnim skraju świata. Przybyliśmy tu, by spotkać się z wpływowym członkiem korpusu senatorskiego. Co jeszcze chciałby pan usłyszeć? Trybun skinął głową, jakby właśnie otrzymał potwierdzenie tego, co mu meldowano. – Nie dżinnija ani żadna czysta rasa. Pół elfka i pół co? – Nie elfka. Impijka i jotunka. – Kto panią napiętnował i dlaczego? – To moja sprawa. Wzruszył ramionami, całkiem jakby nie miało to znaczenia. – Zadaje się pani z dżinnijskimi szpiegami i podróżuje z fałszywymi dokumentami. Może panią spotkać coś jeszcze gorszego. – Nie ma jeszcze południa – zauważył spokojnie Azak. – I co z tego? – zapytał trybun. – W południe mamy się tu spotkać z ważną osobą. Radzę, by do tej chwili powstrzymał pan swą ciekawość, trybunie. Imp skrzyżował ramiona. – Czy naprawdę wyglądam na tak łatwowiernego? Nic pan nie zyska obrażając mnie. – Gdyby był pan pewien, że nasze listy uwierzytelniające są fałszywe, już dawno wyprowadziłby nas pan stąd zakutych w łańcuchy. Przyznaję, że moje pełnomocnictwa są niezwykłe, ale to nie pana interes. Proszę tylko zaczekać do południa. Nie mogę zagwarantować, że otrzyma pan odpowiedzi na swe pytania, ale z pewnością nie będzie pan już mógł zadawać nam dalszych. Azak również skrzyżował ramiona. Był brudny i ubranie miał wyświechtane w trudach podróży, przez rozdarcie w bryczesach widać było porośnięte czerwonymi włosami udo, ale sułtan Arkkaranu wiedział zapewne wszystko, co można było wiedzieć na temat intryg. Prawdopodobnie miał rację. Trybun wciąż nie był do końca pewien. Sezon polowań na dżinnów był rozpoczęty lub miał się zacząć lada chwila, lecz nie wypowiedziano jeszcze oficjalnie wojny. Nadal utrzymywano dyplomatyczne kontakty. Imp był wystarczająco inteligentny, by zdawać sobie z tego sprawę. Inos miała wrażenie, że południe już minęło, choć zapłakane, szare niebo czyniło tę sprawę dyskusyjną. Wydawało się, że już najwyższy czas, by senator się zjawił, jeśli w ogóle miał zamiar to uczynić. Mógł też wyjechać z miasta, a jej list był jeszcze w drodze do miejsca jego aktualnego pobytu. A może wrzucił go do ognia jako falsyfikat albo oddał tajnej policji, a trybun po prostu bawił się z Inos, nie wspominając o tym fakcie. Gdyby nie przekonała Azaka, by pozwolił jej wysłać list, ich sytuacja byłaby beznadziejna, ale jeśli nie dostaną nań odpowiedzi i tak będzie beznadziejna. – Są jakieś wątpliwości, skrybo? – zapytał trybun. – Och, nie ma żadnych – odparł młody mężczyzna. Rzucił zwój welinu na stół. – W porządku – trybun zwrócił się w stronę setnika. – Przeszukać ich. Setnik schował miecz do pochwy. Gestem nakazał dwóm spośród swych ludzi zrobić to samo. Podeszli do Azaka, który spojrzał na nich spode łba, lecz nie stawiał żadnego oporu, gdy wszędzie zaglądali i wtykali ręce. Rzucili z brzękiem na stół jego mieszki ze złotem i pozbawili go dwóch sztyletów oraz pary cienkich noży, o których Inos nie wiedziała. Następnie Chara, Yarruna i Jarkima spotkało takie samo traktowanie. Trybun przyjrzał się z namysłem Inos. – Czy ma pani jakąś broń albo dokumenty? – Żadnych. – Przysięga pani na Boga Prawdy? – Przysięgam. – W porządku. Zaczniemy od tego. Wskazał ruchem głowy na Chara. Dwaj legioniści chwycili go za dłonie, obrócili, przycisnęli twarzą do ściany i przytrzymali w tej pozycji. Azak postąpił krok naprzód, lecz drogę zagrodziła mu bariera mieczy. Setnik walnął mocno Chara w nerki i kopnął go w kostkę. Inos zamknęła oczy. Char zniósł jeszcze dwa ciosy w milczeniu, po czym zaczaj krzyczeć. Azak warknął bez słów. – Gotów gadać? – zapytał trybun. – Pożałujesz tego! – Proszę kontynuować, setniku. Niech pan nie będzie taki delikatny. – Patrzcie! – zawołał mały, niepozorny cywil. Inos popatrzyła. Mężczyzna wciąż stał przy oknie, wyglądał przez nie chyba z tego samego powodu, dla którego ona zamknęła oczy. – Właśnie nadjechał powóz z tarczą herbową, trybunie. Jego pocztylionami są pretoriańscy huzarzy. – Boże Cierpienia! – zawołał trybun. Sprawy nadal nie rozstrzygnięto. Huzar, który wymienił saluty z trybunem, miał rangę niższą od niego o kilka stopni, lecz jednocześnie był młody, imponujący i okropnie zadowolony z siebie oraz ze statusu wiążącego się z jego przystrojonym pióropuszem hełmem. Był bardzo wysoki i prawie nie miał podbródka, ale każdy, kto zdołał zdobyć miejsce w szeregach pretorianów, musiał mieć wielkie wpływy, a fakt, że się w nich znalazł, dawał mu jeszcze znacznie większe. Było niemal pewne, że w przyszłości zostanie przynajmniej liktorem. W tej sytuacji trybunowi pozostało bardzo niewiele ochoty do walki. Pasażer karety nie był jednak senatorem, a jedynie tęgą, dobrze ubraną damą, która zdumiewająco przypominała młodszą wersję ciotki Kade. Spowita w ciepłe, miękkie futro obrzuciła zimnym, surowym spojrzeniem przemoczoną nieszczęśnicę, która stała w błocie obok karety, otoczona żołnierzami. – Czy zna pani tę kobietę? – zapytał trybun ponurym głosem. – Nie. Trybun poweselał. – Nie? – Napisała list do mojego ojca, twierdząc, że jest z nami spokrewniona, lecz żadne z nas nigdy jej nie spotkało. Ponadto z absolutnie pewnego źródła wiemy, że osoba, za którą się ona podaje, nie żyje. Rozpromienił się. Młody, pozbawiony podbródka huzar bez słowa zmarszczył brwi. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że podoba mu się Inos, mimo jej odrażającego przemoczonego stanu. – Czy możesz dowieść swej tożsamości, panienko? Azak płonął w milczeniu z tyłu. – Jestem Inosolan z Krasnegaru, a to musi być wielmożna Eigaze. Siedząca w karecie pękata dama z powątpiewaniem uniosła brwi. – Moje imię nie jest raczej tajemnicą. – Kade wiele mi o pani opowiadała. – Na przykład? – Spędziła pani lato w Kinvale i zdobyła serce młodego huzara imieniem... chyba Lonfer. – Moim mężem jest pretor Lonfeu. Będzie pani musiała sprawić się lepiej. – Cóż, wspominała też o pewnym szpinetowym recitalu, podczas którego instrument ciągle się rozstrajał, być może z powodu jeża, który łaził w jego wnętrzu. A także o nakrytej wazie na zupę, która, gdy lokaj uniósł pokrywę przed obliczem Ekki... – Inosolan! – wrzasnęła przenikliwie kobieta. – Co się stało z twoją twarzą, dziecko! Zeszła chwiejnym krokiem ze stopni i zarzuciła Inos ramiona na szyję. – Niech Bogowie będą z panem następnym razem, trybunie – odezwał się z zadowoleniem w głosie młody, zuchwały huzar. 3 Kade zawsze udawała roztrzepaną, ale jej dawna protegowana, wielmożna Eigaze, posuwała się w tej roli aż do parodii. Plotła androny, mełła językiem i chichotała głupio. Była jednak córką senatora i potrafiła narzucić własną wolę, kiedy tylko zechciała. Jedno spojrzenie na obitego, krwawiącego Chara wystarczyło, by aksamitna dłoń wśliznęła się w żelazną rękawicę. Wydawało się, że mięśnie jej sflaczałego ciała napięły się. Popatrzyła znacząco na eskortującego ją śmiałego żołnierza. – Tiffy, kochanie? – szepnęła groźnie. – Zrób coś. Huzar rozpromienił się. Spojrzał na trybuna. – Proszę pana – zaczął. Na plecy niefortunnego oficera zwalił się nagle pełen ciężar imperialnej elity władzy. Trybun zarekwirował w zajeździe karetę i osobiście popędził ze swą ofiarą do najlepszego szpitala wojskowego w Piaście, zabierając ze sobą Varruna jako świadka. Do tego surowo mu przykazano, by osobiście zameldował się wielmożnej Eigaze przed zachodem słońca, gdyż w przeciwnym razie jego kariera zostanie definitywnie zniszczona. Wielmożna Eigaze okazała się odporna. Gdy Inos przedstawiła olbrzymiego barbarzyńcę jako swego męża, sułtana Azaka z Arakkaranu, uśmiechnęła się bez mrugnięcia powiekami i wyciągnęła palce do ucałowania. Azak wymówił się pod pretekstem, że jest zbyt zabrudzony po podróży, by jej dotykać. Gdy Inos oznajmiła, że jej stan również nie pozwala wsiąść choćby do wspaniałej senatorskiej karety z jej pięknym obiciem, Eigaze raz jeszcze strzeliła palcami, by wywołać cud. Zajazd Etapowy Numer Jeden zaoferował wanny pełne gorącej wody, miękkie ręczniki oraz czyste szaty. Inos poczuła, że zakręciło jej się w głowie z powodu nagłej ulgi. Posiłek, który spożyli później, był najsmaczniejszy, jaki jadła od tygodni. A jednak jedyne co zapamiętała, to nie kończący się strumień bełkotliwych nonsensów płynący z ust jej dalekiej kuzynki, a także wyraz zdumienia i z niechęcią okazywanego szacunku na lśniącym czystością, świeżo wygolonym obliczu Azaka. Gdy jednak owe formalności dobiegły końca i gdy Inos i Azak zasiedli na zielonym obiciu, a dla Jarkima znalazło się miejsce z tyłu, między lokajami, wielmożna Eigaze rozpoczęła dystyngowaną pogawędkę, której cel był dużo poważniejszy. Pretoriańscy huzarzy utorowali drogę, kareta ruszyła gładko z turkotem, a Inos przystąpiła do rozpaczliwej próby sprowadzenia swego szybującego w przestworzach umysłu na ziemię. Ogarnęła ją radość, że ucieczka się powiodła i znów może się czuć wolna. Za to Azak z pewnością czuł się jeszcze bardziej uwięziony niż przedtem. Doskonale wiedziała, że ożywają w nim wszystkie mroczne podejrzenia dotyczące jej motywów. Teraz, jeszcze bardziej niż przedtem, to Inos trzymała w ręku atuty, a on nie dowierzał jej, bał się, że go zdradzi. – Jest to oczywiście bardzo długa i nieprawdopodobna opowieść, wielmożna pani... – Eigaze, moja droga. – Eigaze. Mogłoby być łatwiej, gdybyś mi najpierw powiedziała, co już wiesz, a ja potem dodałabym resztę. – Inos, moja droga, widzę teraz, że nie wiem prawie nic. Najpierw, ostatniej wiosny, usłyszeliśmy o kłopotach w północno-zachodnim Julgistro. O napadach goblinów. Pewnego wieczoru ojciec wrócił z posiedzenia senatu zupełnie siny! A potem dowiedzieliśmy się, że twój ojciec umarł. Czy to prawda? – Tak – potwierdziła Inos. Eigaze wymamrotała kondolencje. – I że obie z Kade wróciłyście do Krasnegaru z wojskową eskortą. A potem żołnierze wpadli w pułapkę, gdy wracali. Krążyły straszliwe opowieści o okrucieństwach. Senat... Możesz to sobie wyobrazić! Goblinowie! To nawet gorzej niż gnomowie! Imperium jeszcze nigdy, ale to nigdy nie miało kłopotów z goblinami. Rzecz jasna oboje z ojcem poczuliśmy się zaniepokojeni i napisaliśmy do Ekki. A potem nadeszła wiadomość, że ty i twoja ciotka nie żyjecie! – Kto ją ogłosił? – zapytała z przejęciem Inos. – Imperator, moja droga. Wspomniał o tym w swym raporcie dla senatu. Ojca oczywiście zawiadomił wcześniej, jako że to w pewnym sensie wasz krewny. To zwyczajowa uprzejmość. Poinformował go, że wie o tym od czarownika Olybina. – Aha! – odezwała się Inos. Popatrzyli na siebie z Azakiem. Nagle wszystko zaczęło się wydawać znacznie jaśniejsze. Olybinowi nie udało się kupić Inos od Rashy – albo może jej wykraść, jeśli tego również próbował, sprawił więc, że problem przestał być problemem, meldując po prostu o jej śmierci. Któż kwestionowałby słowo czarownika? Dlatego, gdy Inos zjawiła się w Ullacarnie, nie była już dla niego użyteczna i odesłał ją z powrotem do Rashy. Istotnie „aha”! – A co imperator postanowił uczynić w sprawie Krasnegaru? – odezwała się Inos, nim jej gospodyni zdążyła wystrzelić następną serię pytań. Kareta pędziła szeroką aleją, wzdłuż której stały wspaniałe budynki. Inos pomyślała niejasno, że miałaby ochotę pogapić się na nie jak turystka, zdawała sobie jednak sprawę, że nie jest to chwila odpowiednia na zwiedzanie. Eigaze zmarszczyła brwi. – To chyba było po tym, jak zdrowie Jego Imperatorskiej Mości zaczęło szwankować. Konsul Ythbane... oczywiście jest teraz regentem... zgłosił wniosek, że skoro bezpośrednia linia wymarła – następna po tobie byłaby rzecz jasna Kadolan – największe prawa do tronu ma Angilki. Krasnegar nie wydawał się jednak wart wojny z Nordlandem. Ponadto zaplanowano już zarkańską kampanię, a i krasnoludowie zaczęli robić trudności, nie wspominając już o goblinach. W tym samym czasie otrzymaliśmy odpowiedź od Ekki i ojciec mógł zameldować, że diuk nie będzie zainteresowany sprawowaniem faktycznej władzy. Zawarto więc kompromis: Angilki otrzyma formalny tytuł, a rządził będzie za pośrednictwem wicekróla wybranego przez jarlów. Nordlandzki ambasador wyraził zgodę i parafowano memorandum. Najwyraźniej wielmożna Eigaze była nie mniej bystra niż Kade. – Bardzo wygodne! – mruknęła Inos. – Dla wszystkich poza obywatelami Krasnegaru. – Imperator nie jest za nich odpowiedzialny, moja droga. Chyba że chcesz ogłosić, iż będziesz władać królestwem jako jego lennem? – Z pewnością nie! – odparła pośpiesznie Inos. – Cóż, jest oczywiste, że czarownik kłamał! Wydawało się, że wielmożna Eigaze pobladła lekko. Kaszlnęła. – Przypuszczam, że nawet czarownicy mogą czasami się mylić, moja droga. Mówiłaś, że Kade jest cała i zdrowa w tym... hmm... – Arakkaranie – odezwał się Azak. – Dziękuję. Popatrzyła z wyraźnym zakłopotaniem na dzikusa, którego obecności nadal nie mogła sobie wytłumaczyć, po czym wybrała bezpieczniejszy temat. – To wszystko jest naprawdę nadzwyczajne! Angilki nic o tym nie wiedział! Inos przeszedł dreszcz przeczucia. – Angilki? – Och... oczywiście nic nie wiesz! On jest tu w Piaście, moja droga! Zjawił się przedwczorajszej nocy w okropnym stanie. – Angilki? Diuk tu jest? – Ależ tak, moja droga. Regent wezwał go, gdy... ale o tym też nie możesz wiedzieć. Wielmożna Eigaze zaczęła sprawiać wrażenie zmartwionej. Sięgnęła do schowka i wydobyła z niego pudełko czekoladek. – Ma złamaną kostkę. To znaczy Angilki. Miał okropną podróż, biedaczysko. I nie jest teraz diukiem, tylko królem... Ojej! – I o czym jeszcze nie wiem? – zapytała Inos. – Zjesz czekoladkę? Nie? A Wasza Sułtańska Mość? Sułtan odmówił. – Proszę mi mówić Azak – dorzucił. – Wszyscy jesteśmy teraz rodziną. – Bogowie błogosławcie mą duszę! – wymamrotała Eigaze. Połknęła szybko trzy czekoladki jedną po drugiej, nie spuszczając z niego wzroku. Dżinnijscy powinowaci nikomu w tej chwili w Piaście nie przysparzali radości. – Dlaczego regent wezwał Angilkiego? – zapytała z determinacją Inos. – Z powodu Kalkora, moja droga. To nordlandzki jarl! – Słyszałam o nim. To kolejny daleki krewny. – Bardzo daleki. – Inos przypomniała sobie wizję w zaklętej wnęce. Skrzywiła się. – W gruncie rzeczy raz go widziałam. W jego przypadku im dalszy, tym lepiej! I co z nim? – Jest... O Święta Równowago! – Eigaze schwyciła kolejną czekoladkę, wybałuszając oczy bardzo szeroko. – Kochanie, możliwe, że popełniłam poważny błąd! – Jaki błąd? Jedynie lata znajomości z Kade powstrzymały Inos przed złapaniem rozmówczyni za tłuste gardło i potrząśnięciem nią. – No więc, twój list dotarł dziś rano, gdy ojciec pojechał już do pałacu. Oczywiście nie uwierzyłam w jego autentyczność, więc nie powiadomiłam go o tym. Mało brakowało, bym w ogóle nie przyjechała. Musiałam przełożyć przymiarkę sukni. Ojej! Azak spoglądał na nią wilkiem. Inos czuła, że serce jej wali. – Co z Kalkorem, Eigaze? Jeszcze dwie czekoladki... – On też jest w Piaście! To właśnie temat dzisiejszej debaty! Zażądał listu żelaznego i oczywiście regent mu go wystawił, bo potem i tak nie zdoła stąd umknąć. Przybył parę dni temu i tego właśnie dotyczą dzisiejsze obrady. Krasnegaru! Gdy Angilki przybył do naszego domu, ojciec natychmiast wysłał wiadomość do pałacu. Przyjechali, wywlekli biedaka z łóżka w samym środku nocy i zawieźli go pośpiesznie... – Mówią o Krasnegarze? Dzisiaj? – krzyknęła Inos. Poczuła na sobie płonący wzrok Azaka. – Czy powinniśmy tam pojechać i... – Och, teraz jest już za późno, moja droga! Na pewno obrady się rozpoczęły i nawet ja nie mogłabym cię wprowadzić, czy choćby przekazać słówko ojcu. – Ale czego żąda Kalkor? Uznania jego pretensji? – Jesteś pewna, że nie chcesz czekoladki? Tego nikt nie wie. Powszechnie się sądzi, że jest całkowicie obłąkany i pragnie walczyć z Angilkim o prawo do tronu. – Walczyć z Angilkim! Inos przypomniała sobie śmiertelnie groźnego, muskularnego wojownika, którego widziała we wnęce oraz otyłego, nieudolnego diuka. Parsknęła śmiechem. Pomysł, by ci dwaj zmierzyli się w walce, był absurdalny. – To jedyna teoria, którą zdołano wymyślić, kochanie! – zakwiliła cicho Eigaze, wkładając do ust ostatnią czekoladkę. – Jotnarowie stosują jakiś starożytny, barbarzyński obrzęd, który służy rozstrzyganiu podobnych dysput między nimi. Ojciec mówi, że nazywają to sądem. – Walka na topory! Inos nagle spoważniała. Wnęka przepowiedziała pojedynek na topory. Najwyraźniej jednak w jakimś punkcie bieg wypadków uległ przeinaczeniu. Kalkor rzucał teraz wyzwanie nie jej, lecz Angilkiemu. A Rap, który miał być jej reprezentantem, nie żył. Azak się uśmiechał. 4 Mamcia odstawiła Shandiemu lekarstwo. Znalazła też zapasową butelkę, którą schował pod serwantką. Zaczynał już odczuwać świąd i drżenia, a uroczystość dopiero się zaczynała. Pot zalewał mu twarz. Okropnie trudno było się nie trząść. Próbował się skupić na tym, co się działo, by zapomnieć o lekarstwie. Król Krasnegaru miał stopę umieszczoną w łubkach i był tłusty. Musiało być okropnie trudno poradzić sobie z togą i kulą jednocześnie, król jednak sprawiał wrażenie, że wystarczająco wiele kłopotów sprawiłaby mu każda z tych rzeczy z osobna. Shandie nie był o nim zbyt dobrego zdania. Zresztą nie podobała mu się myśl, by impowie byli królami. Byli winni wierność imperatorowi. Być może krasnoludowie, ludojadowie czy inne podobne ludy mogły mieć królów – nie podjął jeszcze w tej sprawie decyzji – ale nie impowie. Niemniej ten król był w rzeczywistości tylko diukiem i przed chwilą złożył regentowi hołd w imieniu Kinvale, nie miało więc być żadnych nieporozumień. Wyglądało to bardzo zabawnie, gdy dwóch heroldów musiało mu pomóc uklęknąć z tymi jego łubkami, togą i kulą. Do tego musiał czytać swą mowę! Odrażające! Na domiar złego wymamrotał ją tak nieudolnie, że nikt go nie słyszał. Jeśli to był król Krasnegaru, musieli tam mieć bardzo niskie wymagania. Grubas nie miał zielonego pojęcia o dworskim zachowaniu. Przydzielono mu konsula Humaise’a jako swego rodzaju opiekuna, miał się trzymać blisko niego i udzielać szeptem wskazówek. Och, dlaczego nie mógł przejść wreszcie do rzeczy? Ze słabym, zabawnym dreszczem przestrachu Shandie pomyślał, czy by nie udać, że zemdlał. Wtedy by go wynieśli! Ythbane sprałby go oczywiście na kwaśne jabłko, ale potem mamcia pozwoliłaby mu zażywać mnóstwo lekarstwa. Może by się opłaciło, z uwagi na lekarstwo. Uważaj, co się dzieje. Jotunn był... no więc, na pewno miał muskuły. I nie był tak rybio biały, jak większość z jego pobratymców. Bardziej brązowy. Jego włosy wydawały się bardzo jasne, nawet jak na jednego z nich. Mamcia mówiła, że to krwiożercze bydlaki. Ten Kalkor wyglądał na wystarczająco groźnego, by móc zabić dowolne stworzenie gołymi rękoma. Faktycznie miał muskuły i był nagi od pasa w górę, mógł się więc nimi popisywać. Nie był owłosiony i wytatuowany, jak ambasador i jego świta. To hańba przyjść na dwór w takim stroju! Nie sprawiał też wrażenia zbyt pokornego. Rzecz jasna, jotnarowie rzadko sprawiali takie wrażenie. Shandie dostrzegł niespodziewanie, że te głęboko niebieskie oczy wpatrują się w niego. Odwrócił szybko wzrok i zaczął się gapić na Biały Tron. Oczywiście był to dzień północy. Uważaj, co się dzieje! – Ambasador nigdy nie otrzymał upoważnień, by zrzec się w moim imieniu pretensji do Krasnegaru, Wasza Wysokość. Uśmiech Kalkora przyprawiał o gęsią skórkę. Był paskudny. – Ale sąd? Wydaje się nam, że to bardzo barbarzyński zwyczaj, jarlu. Ythbane przemawiał tonem, jakiego zwykł używać, gdy chciał zwabić kogoś w pułapkę. Stojący u boku Kalkora król-diuk skinął energicznie głową. Nawet trwając tak nieruchomo przed tronem miał trudności z utrzymaniem równowagi ze względu na kule i z powstrzymaniem togi przed rozwiązywaniem się. Łupieżca był spokojny jak kot wylegujący się na poduszce. – Nam pisemne umowy wydają się bardzo dekadenckie, Wasza Wysokość. Dwaj mężczyźni, którzy muszą spisać to, co uzgodnili, najwyraźniej sobie nie ufają. – W takim razie dlaczego nie rozstrzygnie pan swego sporu z diukiem Angilkim poprzez przyjacielską rozmowę i dyskusję, a potem nie zatwierdzi porozumienia uściskiem dłoni? Kalkor nawet nie spojrzał na sterczącego obok grubasa. – Gdybym uścisnął mu dłoń, miałby w łubkach już dwie kończyny. Stojący z tyłu ambasador Krushjor parsknął śmiechem. Jego ludzie podążyli za przykładem zwierzchnika. Za ramieniem Shandiego Ythbane westchnął. – Cóż, jak już mówiliśmy, sprawa nie dotyczy bezpośrednio Imperium – mówił głośno, tak by senatorzy go usłyszeli. – Król Angilki jest naszym wiernym poddanym tylko jako imperatorski kuzyn z Kinvale. Nie składa nam hołdu w imieniu Krasnegaru. Powtarzam, oferujemy swe usługi jedynie jako zaprzyjaźnieni sąsiedzi obu stron. Jotunn roześmiał się tak chrapliwie, że Shandie aż podskoczył. – Oczywiście, oczywiście! A za chwilę czy dwie zasugeruje nam pan jakieś absolutnie cudowne rozwiązanie, zgadza się? Wprost nie mogę się doczekać. Z ław senatorskich dobiegł pomruk dezaprobaty. Nastąpiła przerwa. Po chwili konsul Humaise pochylił się do przodu i szepnął coś do ucha królowi Angilkiemu. – Hę, co? – zapytał ten. – Och, tak! Posłuchaj, Kalkorze... Jotunn odwrócił się błyskawicznie w jego stronę. – Dla ciebie jarlu! Grubas omal się nie przewrócił. – Hm, jarlu. Tak jest, jarlu. Doszło do kolejnej przerwy. Wydawało się, że Angilki zapomniał, co miał zamiar powiedzieć, a nawet to, że w ogóle miał coś powiedzieć. Kalkor ponownie uśmiechnął się do Ythbane’a w swój przyprawiający o ciarki sposób. – Ma pan dziwnych przyjaciół, Wasza Wysokość. Ythbane zachichotał, bardzo cicho. Shandie poczuł drżenie we wnętrznościach. Zwykle słyszał ten dźwięk wtedy, gdy leżał na biurku. – Jesteśmy zbici z tropu. Nie może pan poważnie proponować, że stoczy pan pojedynek z królem, gdy ma on złamaną kostkę. Kalkor skrzyżował ręce. Po raz pierwszy przestał się uśmiechać. Spojrzał wilkiem na konsula. – Nie mogę poważnie proponować, że stoczę pojedynek z tą glistą w jakichkolwiek warunkach. Nie tego się spodziewałem! Wygląda jednak, że nie mam wyboru. Nie, pozwalamy wyzwanemu wyznaczyć reprezentanta. – Wasza Królewska Mość? – zapytał Ythbane. Mina Angilkiego przez chwile nie wyrażała nic. – Och? Ja? Hm, słucham? – odezwał się wreszcie. Jego oblicze było bardzo czerwone i błyszczące. Na czole pulsowała mu żyła. Otarł sobie twarz togą. Ythbane przemówił powoli, jakby udzielał wskazówek dziecku. – Jarl Kalkor jest gotów pozwolić panu na wyznaczenie reprezentanta, który będzie walczył w pańskim imieniu. Wynik zdeterminuje los królestwa. Mam rację, prawda, jarlu? Pokonany przegrywa w imieniu swoim i swych spadkobierców, po wsze czasy? Na twarz Kalkora powrócił wyraz rozbawienia. – Oczywiście. Chce pan powiedzieć, że on naprawdę potrafi spłodzić dziedziców? – Ale jeśli król Angilki wyznaczy reprezentanta, to zakładamy, że panu również przysługuje to prawo? Jotunn wzruszył ramionami. – Nigdy tego nie uczyniłem i nigdy nie uczynię. – No więc dobrze – Ythbane powiedział to tonem, którego używał zatrzaskując pułapkę. – Jesteśmy pewni, że żadna ze stron nie chce wojny, a osobisty pojedynek jest znacznie mniej krwawy. Sugerujemy, by pan się zgodził, królu Angilki. – Och. Dobrze. Tak jest, zgadzam się! Tłuścioch skinął energicznie głową, co było zabawnym widokiem. – Pojedynek? – zapytał jarl. – Pojedynek na sposób nordlandzki – zgodził się regent. Jarl Kalkor poruszył szybko głową w osobliwym geście. Przez chwile Shandie nie wierzył własnym oczom i zapewne nikt inny też nie. Na policzku Angilkiego widać było jednak plwocinę. – Na Boga Prawdy – oznajmił jarl – powiadam, że jesteś kłamcą, na Boga Odwagi tchórzem, na Boga Honoru złodziejem. Niech Bóg Bólu rzucą twe oczy krukom, Bóg Śmierci cisną twe trzewia świniom, a Bóg Życia użyźnią trawę twą krwią. Bóg Męstwa wesprą mnie, Bóg Sprawiedliwości wzgardzą tobą, a Bóg Pamięci zapomną twe imię. W ciszy, która zapadła, diuk uniósł rąbek togi i wytarł twarz. Wydawał się niemal zupełnie oszołomiony. Ythbane roześmiał się. – Jakie to malownicze! Czy pańska ofiara może teraz wymienić swego reprezentanta? – Radziłbym to uczynić. Wszyscy spojrzeli na Angilkiego. – Ach. Tak? Cóż. Mój reprezentant? Zobaczmy, to krótkie imię... Wydawało się, że twarz króla poczerwieniała jeszcze bardziej. Może jego również dręczyły świąd i drżenia? Shandie wyczuwał nadchodzące drgawki. W ustach miał tak sucho, że tylko z trudem mógł to wytrzymać. Konsul Humaise ponownie wyszeptał coś do ucha Angilkiego. – Ach! Tak, Wymieniam, hm, Morda z Groolu... jako swego reprezentanta! Król otarł sobie czoło i wsparł się mocniej na kuli. Audytorium zabrzmiało głosami zdumienia i podniecenia. Kalkor pokręcił z niesmakiem głową. – Potrafię sobie wyobrazić kogoś o podobnym imieniu – skwaszony wydął usta, spoglądając na regenta. – Czy zobaczymy tego reprezentanta teraz, Wasza Wysokość, czy też ujawni go pan dopiero rano? – Rano? Czy to nie za szybko? Przygotowania... Kalkor ponownie skrzyżował ręce. – Nie ma miejsca na dyskusje. Zgodziliście się na sąd, więc obowiązują nas zasady sądu. Spory zwykle są rozstrzygane na wiecu na Nintorze, ale nie potrafię sobie wyobrazić, by pański tłusty przyjaciel tam dotarł, a wyzwanie przyjął. W takiej sytuacji zasady orzekają, że walka musi się odbyć w południe dnia po rzuceniu wyzwania, na najbliższym odpowiednim skrawku ziemi... Czyżbym słyszał nadchodzącego reprezentanta? Na ławach senatorskich, a nawet wśród gminu, wybuchła burza śmiechu. Shandie zaryzykował spojrzenie z ukosa na Ythbane’a, który odwrócił głowę, a potem jeszcze dalej, aż wreszcie zobaczył zachodnie drzwi i przyczynę owej wesołości. Do środka wkraczał troll zakuty w zbroję. Wydawało się, że jego ciężki, powłóczysty krok wstrząsa rotundą. Shandie nigdy dotąd nie widział trolla z bliska. Ten wydawał się znacznie bardziej wyrośnięty niż większość. Nawet stojąc dwa stopnie wyżej, Shandie nie sięgał pyska stwora. Przerastał on nawet jarla Kalkora, choć jotnarowie uchodzili za najwyższą ze wszystkich ras. Zwisające nisko ramiona dorównywały długością końskim nogom. Hełm stwora przypominał wiadro na węgiel. Człowieka, nie stwora! Troll zatrzymał się przed Angilkim. – Wzywał mnie pan, Wasza Królewska Mość? – zagrzmiał nad jego głową. Znał swój tekst lepiej niż król. Cała rotunda kołysała się z wesołości i zachwytu – senatorzy, szlachta, pospólstwo. Wydawało się, że hałas zatacza kręgi niczym wir w filiżance herbaty. Heroldowie uderzyli laskami, by przywrócić ciszę. Shandie nie pamiętał, by kiedykolwiek nie potrafili jej zaprowadzić przez tak długi czas. Żałował, że sam nie może się roześmiać. Dygotał. Kalkor czekał z pobłażliwym rozbawieniem, całkiem jak dorosły ustępujący dzieciom. Najwyraźniej nie uważał, by śmiano się z niego. – Mord z Groolu, jak sądzę? – zapytał, gdy tumult wreszcie ucichł. – Czy jeśli zajmiesz drugie miejsce, wdowa i sieroty będą mogły odebrać zapłatę? Jego uśmiech był teraz naprawdę radosny. – A więc reprezentant króla jest do przyjęcia? – zapytał Ythbane. Sala ponownie zareagowała śmiechem. – Tak, tak. Zwykle wybiera się bliskiego krewnego. Dostrzegam podobieństwo. – Nadal nie chce pan wyznaczyć reprezentanta? Pytanie regenta wywołało kolejne chichoty. – Nie. Spodziewałem się kogoś takiego. Oczywiście musi się odpowiednio ubrać. – Być może ambasador Krushjor mógłby nam zaproponować eksperta, który dopilnowałby, żeby wszystko odbyło się jak należy? – Jestem pewien, że mógłby. Dłonie Shandiego drżały niczym ptak w sieci. Czuł pulsujący ból głowy. Jeśli ceremonia nie skończy się bardzo szybko, uda, że zemdlał i zniesie bicie. Miał tak silne drgawki, że Ythbane musiał to zauważyć, więc wieczorem i tak znowu trzeba będzie ściągnąć portki. Mógł równie dobrze udać, że zemdlał, i oszczędzić sobie dalszego ciągu. Bardzo, bardzo szybko! Kalkor zwrócił się w stronę Angilkiego, który się skulił. – A więc spotkamy się jutro! Angilki zadrżał i oblizał wargi. – Tak. – Poinformowano cię o ostatecznej zasadzie, prawda? – zapytał Kalkor. Niezwykła cisza opadła na rotundę tak subtelnie, jak śnieg w nocy. – Ja... jakiej zasadzie? Jotunn ponownie zwrócił się w stronę regenta z uśmiechem w błękitnych oczach. – Sąd jest pojedynkiem na śmierć i życie. Albo wyzywający, albo wyzwany musi zginąć, bez względu na to, kto walczy. Reprezentanci mogą zmienić szansę, ale nie stawkę. Angilki wydał z siebie dziwny, beczący dźwięk. Rozległ się donośny głos Ythbane’a: – Chce pan powiedzieć, że jeśli pokona pan trolla, będzie pan mógł zabić też króla? Kalkor strzelił palcami. Twarz ambasadora Krushjora oblała się szkarłatem, wystąpił jednak naprzód. – Istotnie, tak brzmi ostateczna zasada, Wasza Wysokość. Z pewnością jest to jedyny uczciwy sposób, by rozegrać walkę na śmierć i życie, jeśli pozwala się na udział zastępców. – Pojedynek między wyrażającymi zgodę wojownikami to jedno – odparł Ythbane. – Ale morderstwo z zimną... – Obaj zgodziliście się na zasady! – ryknął Kalkor. Nawet jego gromki wrzask omal nie utonął w narastających krzykach rozgniewanego audytorium. Król Angilki ponownie wydał osobliwy dźwięk, lecz zapewne nikt stojący dalej niż Shandie tego nie dosłyszał. Heroldowie znowu zaczęli walić laskami. Shandie czuł pulsujący ból głowy. Król Angilki, którego twarz była już karmazynowa, podszedł do podstawy schodów i krzyczał na Ythbane’a. Nikt nie patrzył na Shandiego, chłopiec zaryzykował więc otarcie potu z twarzy. Co, w imię wszystkich Bogów, zrobiłby z nim Ythbane, gdyby zwymiotował obok Opalowego Tronu? Potem jednak Angilki zatoczył się do tyłu, runął na podłogę i znieruchomiał. Cisza, pełna zdumienia cisza. No, dobrze! Może wreszcie zakończą tę głupią ceremonię i Shandie będzie mógł wybłagać od mamci odrobinę lekarstwa. 5 I to jest, mniej więcej, podsumowanie mojego dnia – stwierdził senator Epoxague. – Nie... Jest jeszcze jedno. Wydaje się, że diuk miał poważny atak. Lekarze są zaniepokojeni. – Ojej! Eigaze załamała tłuste ręce. – Przykro mi to słyszeć – powiedziała Inos. – Burzliwe morza nie są dla niego. Pragnie jedynie łowić ryby w swej małej sadzawce i żyć w pokoju ze światem. – Mogę w to uwierzyć! Senator dobrze się trzymał, jak na swój wiek. Był elegancki i cichy. Jego jedyną niezwykłą cechą były małe wąsy, rzadkość wśród impów. Ten niski mężczyzna w zdumiewający sposób promieniował mocą. Zawsze otaczało go sześć albo osiem osób świty, trzymały się jednak na dystans, całkiem jakby otaczała go niewidzialna bariera. Nie okazał widocznego zaskoczenia, gdy znalazł w swym salonie rzekomo zmarłą krewną oraz dżinnijskiego sułtana. Zasiadł po prostu w swym ulubionym fotelu i wysłuchał z uwagą krótkiego opisu ich problemów, nie wygłaszając komentarza. Następnie zdał im relację z wydarzeń w rotundzie. – A teraz – odezwała się los – chciałbyś pewnie usłyszeć więcej szczegółów mojej historii? Pokręcił głową. – Najpierw szybka kolacja. Później dołączy do nas jeszcze garstka ludzi – uśmiechnął się. – A wtedy możesz mówić aż do świtu. Ostrzegam! Inos z przyjemnością odwzajemniła jego uśmiech. Napięcie nerwowe zaczęło ją opuszczać. Ten wspaniały dom miał mocny posmak Kinvale. Mógł to być wpływ Eigaze lub po prostu styl imperialnej szlachty, lecz tak czy inaczej działało to uspokajająco. Eigaze niewiarygodnie szybko zaopatrzyła swą krewną, ofiarę katastrofy, w dość zasobną garderobę i – co najlepsze – wypożyczyła od sąsiadującej z nią diuszesy biegłą kosmetyczkę. Naturalnie ślady po poparzeniu wciąż były widoczne, lecz teraz wszyscy mogli spokojnie udawać, że ich nie widzą. Siedzący u jej boku Azak był zupełnie sztywny. Do tej chwili się nie odzywał, teraz jednak zapytał: – A więc ten Kalkor zginie jutro z rąk trolla? Epoxague omiótł go szacującym spojrzeniem. Potarł jednym palcem wąsy. – Na tym oczywiście polega plan. Ojciec obecnego imperatora zakazał walk gladiatorów, gdy byłem chłopcem – sam pamiętam tylko jedną – ale wszyscy wiedzą, że po cichu wciąż się je urządza. Ów troll, znany pod imieniem Mord z Groolu, jest obecnie uważany za mistrza. Jego trenerzy z wielkim zadowoleniem przyjęli propozycję walki z tylko jednym przeciwnikiem, nawet tak osławionym wojownikiem, jak Kalkor. Mord mierzy się niekiedy z czterema impami lub dwoma jotnarami. Inos przerwała ciszę. – W takim razie skąd jakiekolwiek wątpliwości? Epoxague westchnął. – Krążyły pogłoski... Bogowie wiedzą, kto je rozsiewa! Mówi się jednak, że atak diuka Angilkiego nie był niemagiczny. Inos zadrżała. – Opiekunowie? Senator wzruszył ramionami. – Być może. Żeby użyć czarów wewnątrz Rotundy Emine’a, tak blisko tronu... to mógł być albo uczynek Czterech, albo totalnego obłąkańca. – Kalkora? Sugerujesz, że Kalkor jest czarodziejem? – Niczego nie sugeruję. To tylko plotki. Ale Angilki miał zapewne zamiar wycofać się z walki, a Kalkor najwyraźniej jej pragnie. To że przybył do Piasty, świadczy, że albo jest kompletnie szalony, albo też ma możliwości ucieczki, których regent nie wziął pod uwagę – Epoxague uśmiechnął się ponuro, wstając z fotela. – A może i jedno, i drugie? Lampy w rezydencji Epoxague’a paliły się do późna w nocy. Inos nie przedstawiono wszystkim z obecnych. Niektórzy z nich niewątpliwie byli krewnymi, inni musieli być politycznymi sojusznikami i doradcami. Przynajmniej jeden był markizem, lecz szlachetne urodzenie miało w Piaście znacznie mniejsze znaczenie niż gdzie indziej w Imperium. W stolicy liczyły się wpływy, a tych senator miał mnóstwo. Epoxague posiadał kilka dziedzicznych tytułów, ale nie zadawał sobie trudu, by ich używać. Dominował nad całą resztą zebranych, którzy siedzieli i słuchali w milczeniu. Wśród nich było także kilka kobiet. Obok ojca zasiadała Eigaze. Co zaskakujące, była tam też młoda, pozbawiona podbródka tyka, do której wszyscy zwracali się „Tiffy”. Okazało się, że jest to najstarszy syn Eigaze. Bez munduru wydawał się jeszcze młodszy i zuchwalszy. Podczas kolacji próbował flirtować z Inos, rzucając bezczelne wyzwanie morderczym spojrzeniom Azaka. Pamiętała o swej oszpeconej twarzy, była więc wdzięczna za jego wysiłki. Podobnie jak reszta towarzystwa, Tiffy słuchał teraz w pełnym szacunku milczeniu. Senator siedział na przedzie, od czasu do czasu popijając mocno rozwodnione wino, Inos i Azaka posadzono na sofie, naprzeciwko wzbudzającego lęk audytorium. Mówiła Inos. Opowiedziała całą historię, z tyloma szczegółami, ile zdołała sobie przypomnieć. Nawet rzeczy, o których Azak nigdy dotąd nie słyszał: o zaklętej wnęce, Rapie i proroctwach. Opowiedziała o klątwie, o której zabronił jej wspominać. Przemilczała własne słowo mocy. Zaczynała zresztą podejrzewać, że jest ono mitem. Tylko w jednym punkcie przeinaczyła prawdę, ale wydało jej się wtedy, że senator odrobinę uniósł brwi, całkiem jakby wychwycił różnicę w jej głosie niczym jedyną źle nastrojoną strunę w orkiestrze. Powiedziała, że Rap umarł od ran. Napiętnowanie Azaka jako mordercy byłoby zdradą, a przysięgła, że będzie mu wierna. Azak siedział nieruchomy i milczący niczym marmurowa statua. Spotkał nieprzyjaciela w jego mateczniku; wiedziała, że musi to być dla niego niezwykłe doświadczenie. Nie była tylko pewna, czy zrobiło na nim wrażenie, czy wywołało niesmak. Jedno było pewne – Azak rozumiał, na czym polega władza, z pewnością więc wszystko zapamiętywał i uczył się. Mądry człowiek stara się poznać swego wroga. Sala była wielka i bogato urządzona. Kryształowe lustra i piękna porcelana lśniły wśród wspaniałych mebli, lecz wszystko pokrywała patyna wieku. Na dywanikach dostrzegało się ślady zużycia, a sufitowe fryzy nad świecznikami wyraźnie pożółkły. Nie były to błyszczące nowością dekoracje Kinvale ani też skąpany w słońcu splendor Arakkaranu, lecz stare bogactwo, pewne siebie, istniejące od dawna i głęboko zakorzenione w systemie zarządzania największym państwem Pandemii. Wreszcie skończyła. Gardło bolało ją od mówienia. Pociągnęła długi łyk. Świece już się prawie wypaliły. W pokrytej strupami twarzy czuła pulsujący ból. Obawiała się, że róż zaczaj z niej obłazić. Jeśli tak, z pewnością wyglądała jak maszkaron. Być może z czasem nauczy się żyć ze swym oszpeceniem. Nie będzie to jednak łatwe. – Mam chyba tylko jedno pytanie – odezwał się senator. – Kiedy dokładnie umarł twój ojciec? Którego dnia uprowadziła cię ta czarodziejka? – Nie jestem pewna – odparła Inos. – Droga przez tajgę trwała wiele tygodni. Straciłam rachubę czasu. Azaku, kiedy przybyłam do Arakkaranu? – Dzień po Święcie Prawdy. Sądzę, że tu również je obchodzicie, Wasza Eminencjo. Epoxague skinął głową. – Są jeszcze jakieś pytania? – rzekł. Choć nie obejrzał się, bez wątpienia zwracał się do audytorium za swymi plecami. Cisza. Wreszcie zabrał głos Tiffy. Był zdecydowanie najmłodszy z obecnych i przez to jego ingerencja była tak nieprawdopodobna, iż z pewnością musiała być zaaranżowana. – Jak bliską kuzynką jest dla nas Jej Królewska Mość, dziadku? Napięcie wzrosło – bezgłośne i niewidzialne, a mimo to tak namacalne, że Inos wydało się, iż świece zamigotały. Epoxague pogładził wąsy. – Nie tak bliską, jak Jego Miłość z Kinvale – odparł po chwili. – Ale wystarczająco bliską. Była to akceptacja. Mimo niebezpieczeństwa, które sprowadzała, niski, spokojny mężczyzna zapowiedział, że nie wyrzuci jej na ulicę. Podjął tę decyzję w imieniu całego klanu. To świadczy o realnej władzy, pomyślała. Przez audytorium przebiegło lekkie drżenie – poruszenie stopami, głębsze oddechy – gdy umysły zebranych rozpatrywały ten problem. Senator spoglądał teraz na Azaka. – Mój dom jest zaszczycony, witając podobnego gościa, Wasza Sułtańska Mość. Azak wydał z siebie bardzo długie westchnienie. Wydawało się, że zapadł głębiej w sofę. – To mnie przypadł w udziale zaszczyt, Wasza Eminencjo. Inos spojrzała na niego z ukosa. Był bardzo zdumionym dżinnem. – Pańska pozycja jest trudna – mówił Epoxague. – Pozycja was obojga! Król i królowa Arakkaranu i Krasnegaru? Słyszałem o rozległych królestwach, ale nigdy o aż tak rozległym. Audytorium uśmiechnęło się niepewnie. Nazwał po imieniu podstawową niemożliwość: Azak i Inos nie mogli władać oboma królestwami. Jedno z nich musiało stracić swe dziedzictwo. – Boji – zapytał senator, nie odwracając się. – Ile czasu upłynęło, odkąd po raz ostatni odwołano się do Prawa Apelacji? – Za poprzedniej dynastii – mruknął posiwiały, ciężko zbudowany mężczyzna – Sto lat temu albo więcej. – Jutro – powiedział Azakowi senator – muszę pana przedstawić regentowi. Dopóki się tego nie zrobi, będzie panu groziło pewne niebezpieczeństwo, a moja pozycja będzie dwuznaczna. Azak skinął głową. – Rozumiem to. – A najlepsze usprawiedliwienie pańskiej obecności w Piaście to apelacja do Czterech. Sułtan poruszył się niespokojnie. Inos nigdy nie widziała, by był tak zbity z tropu. – Miałem nadzieję, że jeśli zwrócę się prywatnie do któregoś z opiekunów... Epoxague pokręcił głową. – Do którego? – zaczął, dobierając starannie słowa. – O Olybinie nie ma co myśleć. Nie dość, że to on stoi za legionami, to już jest w jakiś sposób zamieszany w tę sprawę. Jasna Woda jest... nieprzewidywalna, a ponadto też musi być w nią zamieszana, gdyż Wschód z pewnością starał się osłaniać wojska podczas tego katastrofalnego odwrotu z Krasnegaru, lecz go zablokowano. Na tamtym terenie mogła tego dokonać tylko czarownica północy. Nie wiem, czego ona chce. Możliwe, że obchodzi ją wyłącznie Krasnegar, a nie Arakkaran. Lith’rian również ingerował w sprawy pańskiego królestwa. Nie potrafię odgadnąć, jakie są jego zamiary, poza tym, że czarownicy czasem bawią się z nami, niemagicznymi śmiertelnikami. A elfowie nie myślą tak jak inni ludzie – dodał kwaśno. Inos była oczarowana. Wreszcie spotkała człowieka, który wiedział coś o zagadkowych opiekunach i ich tajemniczych poczynaniach. Część z rzeczy, które mówił, była jej znana już wcześniej, lecz od miesięcy pragnęła usłyszeć to od kogoś, kto mógł opierać się na wiarygodnych źródłach. – Zachód? – mruknął Azak, gdy senator nie mówił już dalej. Ostrożność jeszcze się nasiliła. – Ach? Bardzo mało wiemy o czarowniku Zinixie. Nie jest starszy niż nasz Tiffy. Piastuje urząd od niedawna Jak dotąd nie zwracał na siebie uwagi. Gdy objął stanowisko, odmówił przyjęcia tradycyjnego adresu gratulacyjnego od senatu. Nie pojawił się też na zatwierdzeniu regenta. Po przerwie na zastanowienie, Epoxague dodał: – Wszyscy krasnoludowie z reguły bywają nieufni. On jest zdaje się wyjątkowo skryty. Nie ma wątpliwości, że Południe go nienawidzi. Elfowie nie mogą znieść krasnoludów i na odwrót. Gdy Zinixo powalił Ag-An, Lith’rian i Olybino próbowali natychmiast go wykończyć. Ktoś kaszlnął ostrzegawczo, ale Epoxague nie zareagował. – Słyszałem to z najpoważniejszego źródła – rzekł spokojnie. Przynajmniej dla niektórych z obecnych była to nowa wiadomość. Na uprzejmie uśmiechniętych twarzach pojawił się wyraz zaskoczenia. Wydęto wargi. Zamigotały spojrzenia. Senator zignorował to wszystko. – Zachód ma więc poważne powody, by obawiać się pozostałych. Jasna Woda może być jego sojusznikiem – czasami – ale któż mógłby polegać na takim partnerze? Poza tym – zakończył – ma pan bardzo piękną i młodą żonę, Wasza Sułtańska Mość. Radziłbym, by nie zwracał się pan z żadną prośbą do czarownika Zinixa. Azak zaczerwienił się i spojrzał spode łba na Inos. Epoxague obejrzał się przez ramię, jak gdyby chciał wziąć pod uwagę opinię pozostałych słuchaczy. – Czy ktoś może podważyć moje rozumowanie? Nie wyobrażam sobie, by prywatna rozmowa mogła poskutkować. Czy ktoś się nie zgadza? Wszyscy się zgadzali. Azak skrzywił się. – W takim razie dlaczego apelacja do Czterech miałaby być skuteczniejsza? Moja sprawa jest beznadziejna! Czy wzdrygał się tylko przed perspektywą, iż sprawa ciążącej na nim klątwy będzie omawiana publicznie, czy też bał się, że opiekunowie przyznają Krasnegarowi pierwszeństwo przed Arakkaranem i nakażą, by udał się tam jako mąż królowej? Inos nie mogła zignorować maleńkiego kiełka nadziei, który wyrósł w jej sercu. Była skazana na Azaka aż do śmierci i musiała radzić sobie z nim najlepiej jak mogła, lecz życie z Azakiem w Krasnegarze byłoby o całe niebo łatwiejsze niż życie z nim w Arakkaranie. – Wątpliwa, ale może nie całkiem beznadziejna – odrzekł Epoxague, – Jeśli zgromadzi się ich wszystkich razem, jako Radę Czterech, mogą sobie przypomnieć o swej odpowiedzialności. Ich obowiązkiem jest ukrócanie użycia czarów w celach politycznych. Zechcą wesprzeć Protokół, gdyż chroni on również jednych opiekunów przed drugimi. Mogą więc zgodzić się zdjąć z pana klątwę, uzdrowić pańską żonę i odesłać was z powrotem do pańskiego królestwa. Byłby to łatwy sposób na zademonstrowanie ich mocy. Ashlo, co o tym sądzisz? – To niewykluczone, Wasza Eminencjo – odpowiedział człowiek, którego Inos uważała za markiza. – Powiedziałbym, że to dla nich najlepsze wyjście z tej sytuacji. Jako grapa często udaremniają wzajemnie swe małostkowe intrygi. Ciężko zbudowany mężczyzna zwany Bojim odchrząknął. – Jeśli się podzielą, regent będzie miał prawo głosu. Epoxague i niektórzy z pozostałych zachichotali, dzieląc się pewną polityczną myślą, której woleli nie wypowiadać na głos. Senator skierował swe lśniące oczy na Inos. – Ciebie również trzeba będzie przedstawić, najszybciej jak tylko się uda. Czy zdajesz sobie sprawę, że grozi ci straszliwe niebezpieczeństwo, nawet tu i teraz? – Och... nie! – odparła wstrząśnięta Inos. Od miesięcy nie czuła się tak spokojna. Była bliska euforii. Epoxague uśmiechnął się złowieszczo. – Czarownik zameldował o twojej śmierci. Jeśli pojawisz się publicznie, okaże się albo kłamcą, albo głupcem. Skinęła tępo głową, głęboko poruszona. Powinna była to zrozumieć! – Musimy więc sprawić, byś się pojawiła i to jak najszybciej! Czy przychodzi ci do głowy jakiś sposób, w jaki Kalkor mógłby się dowiedzieć o wizji, którą widziałaś we wnęce? – Nie, Wasza Eminencjo. – Mmm. Sądzę jednak, że musiał się dowiedzieć – mały człowieczek potarł podbródek. – Coś, co dzisiaj powiedział... Nie spodziewał się pojedynku z trollem ani z Angilkim. Może powiedziała mu Jasna Woda. No wiesz, on należy do niej jako jotuński pirat. Zawsze była po gobliniemu zafascynowana śmiercią i cierpieniem. Jesteś pewna, że ten Rap nie żyje? Jego spojrzenie było ostre jak rapier. Inos popatrzyła na Azaka. Niech on odpowie na to pytanie! – Widziałem go w noc przed naszym odjazdem, Eminencjo. Wdała się gangrena. To niewiarygodne, że jeszcze żył. Jestem pewien, że nie mógł przeżyć następnego dnia. Przynajmniej nie okazał się tak wielkim hipokrytą, by wyrazić żal. Senator jednak przyglądał mu się uważnie. Z pewnością potrafił się domyślić, jakie uczucia żywił Azak do człowieka, który zakłócił jego ślub. Zmarszczył brwi. – Cóż, trzeba cię przedstawić na dworze, Inos. Jutro. Boji kaszlnął. – Mam nadzieję, że go uprzedzisz. Wyślesz do regenta list, by go powiadomić, czym zamierzasz go zaskoczyć. – Nie ośmielę się! – Wyraźnie teraz zaniepokojony Epoxague wyprostował nogi, po czym skrzyżował je w odwrotny sposób. – Jeśli Wschód dowie się, że Inosolan jest w Piaście, zaraz jej tu nie będzie. Bogowie wiedzą, gdzie się znajdzie i czy będzie żywa, czy martwa. Ashlo, ty zobaczysz się z Ythbanem wcześniej niż którykolwiek z nas. Czy mógłbyś szepnąć mu słówko, że zwalę mu na głowę kupę ogrodowego użyźniacza, nie wdając się w żadne szczegóły? Będzie przynajmniej wiedział, że musi mieć uśmiech na podorędziu. Markiz wymamrotał coś na znak zgody. Nie wyglądał na zbytnio zachwyconego tą perspektywą. Po raz koleiny Inos była pod wrażeniem władzy senatora. Ów westchnął. – Olybino nie jest jedynym, który poczuje się zakłopotany. Ythbane będzie musiał cofnąć uznanie naszego pechowego kuzyna za króla Krasnegaru. Oczywiście Kalkor wycofa wtedy wyzwanie, które rzucił Angilkiemu i to jest korzystne, biorąc pod uwagę unoszącą się w powietrzu woń czarów... tylko że Kalkor... Zasępiona mina przerodziła się w uśmiech. – Jak szybko potrafisz biegać, Inos? Ciekawe, ile kosztuje wynajęcie Morda? Kuzynie Azaku, czy ze względów ekonomicznych rozważyłby pan możliwość zmierzenia się z jarlem jako reprezentant swej żony? Władał humorem niczym śmiercionośnym narzędziem. Izolował Azaka jako obcego, barbarzyńskiego wojownika w pokoju pełnym wytwornych politykierów, po raz kolejny poruszył kwestię absolutnej niemożliwości zjednoczenia dwóch królestw leżących na przeciwnych końcach świata i zmusił Azaka do dokonania wyboru między nimi. Barbarzyńca był wystarczająco subtelny, by wszystko to dostrzec. Zacisnął szczęki. Wszyscy czekali. Inos wiedziała, co się zaraz stanie. To było nieuniknione, a także przerażająco logiczne i rozsądne. Któż wybrałby nagą arktyczną skałę zamiast perły Morza Wiosennego? – Sądzę, że moja żona musi się zrzec swych pretensji. Wszyscy popatrzyli na Inos. Abdykacja? To rozwiązałoby problem regenta i w związku z tym mogłoby zaoszczędzić Epoxague’owi wielu kłopotów. Zważywszy jej małżeństwo z Azakiem, można by oczekiwać takiej decyzji. Złożyła obietnicę ojcu, lecz później złożyła ją również sułtanowi, a także Bogu Stanu Małżeńskiego. Ponadto nie wiedziała, czy w jej królestwie ją zaakceptują, czy zrobi to Nordland, ani też ile z tego królestwa zostawili dla niej impowie. Mimo to maleńki kiełek nadziei jeszcze nie zwiądł. To była z pewnością ostatnia szansa, by zobaczyć jeszcze Krasnegar, i nie zamierzała jej odrzucić, dopóki nie będzie do tego zmuszona. – Wolałabym zaczekać, aż mój mąż złoży apelację do Czterech – odparła. Epoxague skinął głową. Wydawało się, że lekko się uspokoił. – To trafna decyzja! Kalkor będzie musiał odłożyć wyzwanie do chwili, gdy Czterej rozpatrzą sprawę. Muszę wyznać, że nie podoba mi się myśl, by naszego kuzyna z Kinvale zarąbano toporem na łożu boleści, a jestem pewien, że jarl jest do tego zdolny. – Skinął z satysfakcją głową. – Tak jest, możemy zablokować ten jutrzejszy niedorzeczny pojedynek. Regent się ucieszy. To samorodek w stosie kamieni! Podniósł się i zwrócił w stronę zebranych. – Przedstawię Inos jutro, na Polu Abnili. Trzeba to zrobić publicznie. Czy któryś z was ma jakieś pytania, uwagi albo rady? – przyjrzał się milczącym twarzom. – Mówcie! Wiem, że ta sprawa może nam zaszkodzić. Wciąż nie było żadnej reakcji. Senator był zadowolony. – Nie ma? W takim razie sugeruję, byśmy położyli się wcześniej. Mord z Groolu walczy z piratem Kalkorem? Ta wiadomość z pewnością obiegła miasto niczym tornado. Rano ulice ogarnie chaos. Wszyscy się podnieśli. Towarzystwo podzieliło się na grupy. Otwarto drzwi i ludzie zaczęli wychodzić. Niektórzy zbliżyli się, by pozdrowić Inos i uścisnąć dłoń Azaka. Sułtan był wyraźnie zdumiony szczodrobliwą przyjaźnią, która spłynęła na niego za pośrednictwem żony. Inos dostrzegała jednak, że w głębi jego duszy szamoczą się wątpliwości i podejrzenia. Na swój sposób dżinnowie byli równie nieufni jak krasnoludowie. Zachowywał się jednak tak uprzejmie, jak tylko potrafił, gdy przebywał w mieszanym towarzystwie. Mężczyźni reagowali na niego tak powściągliwie, że Inos nie mogła nic wyczytać z ich twarzy. Nieliczne obecne kobiety spoglądały na sułtana w sposób, który powinien sprawiać jej wielką satysfakcję. No cóż, żaden mężczyzna w pokoju nie wyglądał przystojniej w kubraku i rajtuzach. Poza tym był znacznie wyższy od wszystkich, nawet od młodego Tiffy’ego, który na chwilę wyszedł, lecz teraz wrócił, wymachując kartką papieru. – Kazano mi stawić się na polu o świcie, dziadku. Obawiam się, że będziecie musieli powierzyć swe bezpieczeństwo Doboszowi. Czy uporządkowałeś swe sprawy i uaktualniłeś testament? – Mam nadzieję, że rozpoznasz świt, gdy go zobaczysz – skontrował senator. Wtem uśmiech zniknął z jego twarzy. – Nie traktuj tego lekko, chłopcze. Pół miasta wylegnie na ulice, żeby zobaczyć, jak pirat walczy z trollem. Będą takie tłumy, jakich nigdy nie widziałeś. A jeśli przybycie Inos zapobiegnie walce – a powinno – z łatwością może dojść do zamieszek! Zbiórki dzień: Na bogów się dziewięciu zaklął, i zbiórki dzień ustalił, I konnych w świat z rozkazem pchnął, By hufce mu zwołali. Macaulay – Horatius at the Bridge Przełożył Łukasz Nicpan ROZDZIAŁ VI DUSZA WĘDROWNA 1 Gdy Emthar II zakazał walk gladiatorów, polecił jednocześnie wyburzyć areny. Największą z nich, Amfiteatr Agraine’a, przemianował na cześć swej matki na Pole Abnili. Wszystkie kamienne części rozebrano i usunięto, a piasek, na którym setki walczących krwawiły i umierały przez stulecia ku uciesze gawiedzi, nakryto wielkim owalem trawy. Położone w połowie drogi między Opalowym i Złotym Pałacem Pole Abnili było dogodnym miejscem do przeprowadzania wojskowych parad oraz zawodów sportowych. Żadne z nich nie mogły jednak rywalizować popularnością z jego dawną chwałą. Dla wygody widzów otaczał je porośnięty trawą nasyp, nie było jednak udogodnień wystarczających dla tłumów. To właśnie pole regent wybrał na miejsce sądu. Był to bardzo rozsądny pomysł, dzień jednak zbiegł się ze świętem Boga Handlu i większość ludności miała wolne. Wiadomość o planowanym widowisku rozeszła się po mieście już poprzedniego wieczoru. Gdy wstał dzień, potężne tłumy waliły ulicami ku Polu Abnili. Było chłodno, a niebo szare i groźne. Pamiętając proroctwo w zaklętej wnęce, Inos była pewna, że będzie padać, jak dotąd jednak nie rozpętała się ulewa. Siedziała w wielkiej karecie obok Eigaze. Azak zajmował dwie trzecie przeciwległego siedzenia, reszta przypadła senatorowi. Ich eskorta składała się z zaledwie czterech pretoriańskich huzarów, którzy nie mogli zrobić wiele, by przyśpieszyć przejazd karety przez kłębiący się tłum. Zdegradowany z pozycji absolutnego monarchy do roli gościa i turysty Azak był spięty i opryskliwy. Eigaze trzepała językiem, lecz w jej słowach dawało się wyczuć podenerwowanie. Inos była w ponurym nastroju. Nie potrafiła wypchnąć ze swego umysłu wspomnień o Rapie. Wszystko poszło na opak i to z jej winy, gdyż nie posłuchała boskiego ostrzeżenia, którego jej udzielono. Dzisiejszy sąd był od dawna zaplanowany, czy to tutaj, czy na odległym Nintorze, lecz Kalkor miał się zmierzyć ze wzmocnionym w nadprzyrodzony sposób Rapem, a nie jakimś brutalnym zawodowym zabójcą. Mord z Groolu, też coś! Już samo to imię sprowadzało walkę do poziomu plugawego publicznego widowiska. Stawką powinien też być jej tytuł królewski, a nie status marionetki dla głupkowatego Angilkiego. Znaleziono gdzieś ubrania pasujące na Azaka, a być może uszyto je w nocy specjalnie dla niego. Inos również otrzymała odpowiednie stroje. Nie wiedziała, czyją były własnością – z pewnością nie Eigaze – lecz po raz pierwszy od chwili zawarcia małżeństwa podróżowała z odsłoniętą twarzą. Jej gospodyni oraz pokojówki zrobiły wszystko, co mogły, by zamaskować poparzenia za pomocą kosmetyków, lecz obrzęków i ropienia nie sposób było ukryć. Róż zapewne już się wycierał. Inos miała spotkać się z regentem i jego dworem wyglądając jak potwór. Epoxague był spokojny, lecz małomówny. Był człowiekiem władzy, zaufanym imperatora i regenta, lecz ze względu na Inos najwyraźniej narażał się na imperialny gniew. Gdyby nie jego poparcie, siedziałaby teraz w jakimś okropnym więzieniu. Powinna być wdzięczna i szczęśliwa, dlaczego więc nie mogła stłumić żalu? Skąd też brało się to dziwne przeczucie złego? Przypuśćmy, że ten straszny Kalkor naprawdę wygra! Przypuśćmy, że odwołają walkę i dojdzie do zamieszek, tak jak przewidywał senator! Dzień niósł ze sobą możliwości niewyobrażalnej katastrofy. Miała być przedstawiona na dworze. Nawet Kade nigdy nie spotkał tak wielki zaszczyt. Inos była pogrążona w smutku również ze względu na ciotkę. Biedna Kade! Porzucona w dalekim Arakkaranie, po raz kolejny pozbawiona szansy na odwiedzenie Piasty, o czym marzyła przez całe życie... gdyby była tu teraz, gapiłaby się na wszystkie te wielkie budowle i szczebiotała niczym podekscytowany szpak. Nawet Eigaze umilkła. – Eminencjo – odezwała się nagle Inos. – Proszę mi opowiedzieć o regencie. Epoxague uniósł brwi. – O Ythbanie? Piastuje ten urząd dopiero od czterech czy pięciu tygodni... Zastanawiał się przez chwilę, po czym kontynuował jeszcze ostrożniej niż poprzedniego wieczoru, gdy mówił o opiekunach. – To trudne czasy dla Imperium, Inos. Byłoby rzecz jasna zdradą coś takiego powiedzieć, ale istnieje szkoła myślenia, która utrzymuje, że możemy wkrótce być świadkami końca dynastii. Linia Agraine’a dała nam wielu wspaniałych imperatorów i być może największą imperatorową ze wszystkich, Abnilę. Emshandar był – jest – wielkim człowiekiem, ale jego panowanie prześladował okrutny pech. Zarówno jego żona, jak i syn umarli młodo, a teraz sam zapadł na ciężką chorobę. Westchnął i pokręcił głową. – Jego wnuk sprawia wrażenie słabeusza. Córka, Orosea, to miła osoba, ale trudno sobie wyobrazić, by mogła współzawodniczyć ze swą prababką. – A regent? – zapytała raz jeszcze Inos. Epoxague uśmiechnął się półgębkiem, zdając sobie sprawę, że przyparto go do muru. – Zapewne wyda ci się czarujący. Faktycznie taki jest! Jego pochodzenie jest niejasne i celowo zabiega, by takim pozostało, lecz powszechnie uważa się, że ma w sobie krew Ludu Morza. To się rzadko zdarza. Jakaś ich łódź rozbiła się gdzieś na wybrzeżu. Takie wypadki nie są odosobnione, ale skutki zawsze są krwawe. Jeśli woda wyniesie chłopaka-trytona na brzeg, rzucają się na niego miejscowe kobiety i w efekcie mężczyźni zawsze go zadźgają. W przypadku syreny dzieje się oczywiście na odwrót. Rzadko się zdarza, by któreś ze spłodzonych w takich okolicznościach dzieci ocalało i zostało wychowane. Gdy osiągnie wiek dojrzały, w nieunikniony sposób dochodzi do tego samego... Spojrzał Inos w oczy i zrozumiał, że dziewczyna nie pozwoli, by odszedł od tematu. – A więc, Ythbane. W jego przypadku najwyraźniej zostało poczęte drugie pokolenie. Powiadają, że jego ojciec zginął zlinczowany w wieku piętnastu lat, zapłodniwszy już wcześniej czyjąś żonę. To oczywiście tylko plotki. Ćwierćtrytoni są wielką rzadkością! Niewykluczone, że to jego nadzwyczajne powodzenie u kobiet jest źródłem owej legendy. Eigaze cmoknęła z dezaprobatą. – Ojcze, doprawdy nie sądzę, byś powinien powtarzać tak skandaliczne plotki. – Być może nie powinienem. Ale jeśli to prawda, Ythbane odziedziczył tylko część ciążącej nad Ludem Morza klątwy. Potrafi oczarować kobiety, ale mężczyźni nie reagują na niego źle. Nie ma też wątpliwości, że jest uzdolniony. Emshandar zawsze wolał mieć za zauszników ludzi z gminu, gdyż wielkie rodziny nieustannie walczą pomiędzy sobą, co gmatwa więzy lojalności arystokratów. Wcześnie dostrzegł talenty Ythbane’a i dobrze je wykorzystał. Senat był przerażony, gdy mianował go konsulem. Emshandar zawsze lubił nami wstrząsać. Gdy jednak Emthoro padł ofiarą gorączki, Ythbane wystartował do wdowy. – Ojcze! – To prawda, moja droga. Orosea była szczęśliwą mężatką, a Uomaya matką dziedzica. Ythbane wiedział, co robi. Jest sprytny. To zręczny polityk. Któż byłby lepszym regentem i opiekunem księcia niż mąż jego matki? Oczywiście nie spodziewano się, że imperator pożyje tak długo... – senator przeszedł gładko na inny temat. – A dzisiejsza impreza... może ma zamiar przywrócić walki gladiatorów. To byłoby bardzo sprytne posunięcie! – Popatrzył na siedzącego obok Azaka. – Wie pan, jak niepopularni są zawsze regenci? – U nas ich nie miewamy – odparł sułtan. – Ale przypuszczam, że brak im boskiego autorytetu wiążącego się z królewską krwią? – Tak jest. Ponadto rządy często są zmuszone do niepopularnych posunięć, a ten, kto obejmuje władzę, zawsze zwala winę na poprzedników. Ythbane jest więc w trudnej pozycji. Musi władać w imieniu Emshandara, dopóki ten nie umrze – to nie może potrwać długo – a potem, jeśli nie będzie już zbyt znienawidzony, może mieć nadzieję, że zostanie regentem w imieniu księcia, do chwili osiągnięcia przez niego pełnoletności. Jak mówią historyczne precedensy, młody imperator wyprze się wówczas swego dotychczasowego opiekuna i zwróci przeciwko niemu. Podręczniki historii pełne są podobnych przypadków. Zachichotał. – Nie traktuj go więc zbyt surowo! Regencja to niewdzięczne i niebezpieczne zajęcie. – Nie podoba mi się to – odezwała się nagle Eigaze – że ciągle wlecze staruszka na wszystkie uroczystości i wystawia go na pokaz jak wypchanego trupa! Jej ojciec zamrugał ze zdumieniem powiekami. – I kto teraz pozwala sobie na niebezpieczne wypowiedzi? – Ale to prawda! I ten biedny, mały książę! – Ostrożnie! Książę musi się uczyć od dzieciństwa. Wstąpi na tron za... ile... tylko osiem lat? A obecność imperatora dodaje uroczystościom powagi. Nie powtarzaj więc tych uwag, Eigaze! Jego córka zaczerwieniła się i zwróciła w stronę okna. Inos popatrzyła przelotnie w oczy Azaka, lecz nie sposób z nich było nic wyczytać. Najwyraźniej Epoxague popierał Ythbane’a. Tego rodzaju kutych na cztery nogi polityków zawsze można było znaleźć po stronie zwycięzców. Nie była to zresztą jej sprawa. Jeśli uda się załatwić apelację do Czterech, mogła za kilka dni znaleźć się w Arakkaranie poślubiona jak należy sułtanowi i oficjalnie pozbawiona tytułu królowej Krasnegaru. A Rap nadal będzie martwy. Nie mogli tego zmienić ani opiekunowie, ani bogowie. Ona również odwróciła się i zaczęła wyglądać przez okno. 2 Inos nigdy dotąd nie widziała naprawdę wielkiego tłumu. Przestraszył ją. W odległości półtorej mili od pola karetę całkowicie zablokowano. Senator i jego goście byli zmuszeni ruszyć dalej na piechotę. Ich pretoriańscy huzarzy usiłowali torować im drogę, ale tłum był brutalnie nastawiony, ponieważ większość z tych, którzy się zjawili, miała nie zobaczyć spektaklu. Wszędzie widać było ozdobione kitami hełmy legionistów, lecz nawet oni nie byli w stanie poruszyć tłoczącego się, pomrukującego morza ludzi, gdyż było ono jednolite niczym lody polarne i nie miało dokąd się cofnąć. Inos świetnie zdawała sobie sprawę z tego, że w każdej chwili któryś z koni jej strażników może kogoś stratować, wywołując w ten sposób zamieszki. Krótki spacerek trwał dobrze ponad godzinę. Imperialna armia nadal jednak była najsprawniejszą organizacją Pandemii, a imperatorski sektor odgraniczono i ufortyfikowano tak, jakby miał wytrzymać oblężenie na pełną skalę. Wydawało się, że pretoriańska gwardia stawiła się w komplecie, błyszcząca i śmiertelnie groźna, nieprzerwany kordon stali, brązu i mięśni. Jej dowódcą był ogorzały trybun, który zasalutował dziarsko Epoxague’owi. Dopiero później zauważył idącego obok Azaka. Wyraz jego twarzy wydał się Inos najpamiętniejszym dotąd wydarzeniem dnia. Czując wielką ulgę, że wydostali się ze ścisku, przybysze wspięli się na porośnięty trawą stok, na którego szczycie spotkali dalszych strażników oraz licznych cywilów. Nikt z nich nie wyglądał na szczególnie uradowanego. Nad przenośnym tronem i mniej więcej tuzinem krzeseł ponuro łopotał baldachim z purpurowej skóry. Mimo unoszącej się na wietrze woni wilgoci nie spadła jeszcze ani kropla deszczu. Przed nimi leżało pole. Było większe, niż Inos się spodziewała. Pomijając dwa małe namioty na wschodzie i zachodzie, porośnięty trawą owal był pusty. Otaczał go gęsty pierścień splecionych ramionami żołnierzy, którzy usiłowali powstrzymać pokrywającą nasyp tłuszczę. Po wewnętrznej stronie kordonu powoli jeździli ozdobieni pióropuszami huzarzy, którzy dyrygowali żołnierzami. Spóźnialscy usiłowali wspiąć się na nasyp, ci, którzy stali na jego płaskim szczycie, napierali ku brzegowi, by lepiej widzieć, a ranne ptaszki na wewnętrznym stoku nieubłaganie spychano w stronę ludzkiej bariery. Inos bardzo się cieszyła, że nie znajduje się wśród kręcących się, prących naprzód, przeklinających obywateli Piasty. Już w tej chwili krążyły pogłoski o stratowanych obywatelach. Spodziewane święto przeradzało się w prawdopodobną klęskę. Nawet czarne niebo zdawało się grozić katastrofą. Wciąż przybywali następni dygnitarze i ważni goście, którzy po chwili pogrążali się w ponurej rozmowie, narzekając na niezdyscyplinowanie ciemnej masy. Ich bogate płaszcze były pogniecione i wymiętoszone. Inos stała tak blisko Azaka, jak tylko się odważyła. Ignorowała zaciekawione spojrzenia, którymi obrzucano ich oboje, nie mogąc przestać myśleć o tym, jak trzyma się róż na jej twarzy. Eigaze była blada i dziwnie małomówna, Epoxague uśmiechał się i kiwał głową do znajomych, lecz zniechęcał ich do konwersacji i w zarodku gasił nieskrywaną ciekawość, jaką budził jego zdumiewający dżinnijski towarzysz. Wokół kręcili się paziowie roznoszący przekąski. Upłynęła mniej więcej godzina. Zbliżało się już południe, gdy fanfara obwieściła przybycie regenta. Inos zapomniała o kłopotach i przyglądała się z rosnącym podnieceniem. Bezwładną postacią niesioną na krześle był z pewnością sam stary imperator – wyniszczony kłębek tkaniny i kości. Zrozumiała teraz niesmak Eigaze. Ta żałosna resztka człowieka powinna umierać w spokoju w jakimś wygodnym łożu. Zastanawiała się, czy celowo nim poniewierają, by przyśpieszyć jego kres, samo jednak postawienie takiego pytania byłoby działalnością wywrotową. Potem nadeszła królewska rodzina, z samym regentem Ythbanem na czele. Był on niski, szczupły i jasnowłosy. Miał płaszcz z purpurowego aksamitu obszyty gronostajami i ozdobiony wspaniałymi orderami oraz jaskrawymi szarfami. W jego przystrojonym egretami kapeluszu tkwiło wystarczająco wiele rozmaitych klejnotów, by można go było uznać za koronę. Poruszał się z wyszukaną gracją, kiwając głową i uśmiechając się w odpowiedzi na ukłony dworaków. Nawet z daleka Inos ulegała jego urokowi i rozumiała autorytet. Gdy dotarł na wewnętrzny stok nasypu i ukazał się oczom tłumu, zatrzymał się i stanął na baczność, by wysłuchać imperialnego hymnu. Okrzyk na jego cześć, który zabrzmiał później, wydawał się słaby, jak na tak wielkie zgromadzenie. Księżna Uomaya sprawiła jej zawód. Była pulchna i niemal niechlujna. Ona również przyodziała się w purpurę, lecz ów kolor nie harmonizował z jej cerą, a do tego nie nosiła stroju w sposób, na który zasługiwał jego krój. Dziesięć lat temu albo nawet pięć mogła być olśniewająco piękna, lecz teraz pozwoliła, by jej twarz zastygła w nie znikającym wyrazie porażki i złości. Towarzyszący im chłopczyk był blady i słabowity. Skryte w rajtuzach nogi miał cienkie jak kije od mioteł. Był dziwnie spokojny i znacznie mniej zainteresowany wydarzeniami, niż wydawałoby się to normalne u dziecka w jego wieku. Inos zrozumiała teraz, dlaczego Eigaze nazwała go „biednym, małym księciem”. Uomaya zajęła krzesło obok tronu, a chłopiec stanął u drugiego boku regenta, gapiąc się z obojętną miną na puste pole. Najwyraźniej markiz przekazał wiadomość regentowi, gdyż zaledwie Ythbane zdążył usiąść, jego oczy odszukały senatora. Przymrużył je złowieszczo na widok dżinna. Do Epoxague’a podbiegł kędzierzawy paź. Senator skinął głową do Azaka i zaczął przeciskać się przez ciżbę. Inos podążyła za nimi. Serce waliło jej jak młot. Każda dziewczyna w Pandemii marzyła o tym, że pewnego dnia zostanie przedstawiona na imperatorskim dworze. Inos nie była wyjątkiem, zawsze jednak wyobrażała sobie dobrotliwego, starego imperatora w wielkiej, wypolerowanej sali balowej, a nie tę błotnistą trawę i najwyraźniej przez wielu uważanego za uzurpatora zastępcę, który spoczywał na dość brzydkim, pozłacanym meblu pod nisko opuszczonym skórzanym baldachimem. Stojący bliżej dworzanie ustąpili im niechętnie z drogi. Na twarzy Ythbane’a widniał mroczny wyraz podejrzenia. – Senatorze! Poinformowano nas, że ma pan nam do przekazania coś ważnego? Towarzysząca jego słowom mina mówiła, że lepiej, by było to naprawdę ważne. – Wasze Imperialne Wysokości! – Epoxague pokłonił się regentowi, a potem jego żonie. Gapie przyglądali się mu z wyrachowaniem w oczach. – Po pierwsze, mam zaszczyt przedstawić odległego powinowatego, który wczoraj wieczorem przybył nieoczekiwanie do mojego domu. Jego Wysokość Azak ak’Azakar ak’Zorazak, sułtan Arakkaranu. Azak zdjął kapelusz impijskim gestem, potem jednak zgiął się wpół w jednym ze swych dżinnijskich akrobatycznych ukłonów. Twarz regenta poczerwieniała gniewnie. – Emisariusz, Wasza Eminencjo? To nie jest czas ani miejsce! Inos zauważyła ze zdziwieniem, że Epoxague jest podenerwowany. – Nie, Wasza Wysokość! Jego Sułtańska Mość odwiedził Miasto Bogów jedynie celem skorzystania z Prawa Apelacji do Czterech. Ythbane był wyraźnie zaskoczony, lecz być może również poczuł ulgę, że planowana przez niego wojna nie jest zagrożona. Rzucił spojrzenie w stronę niektórych z gapiów – zapewne doradców – po czym podjął szybką decyzję. – To prawo jest nieodłącznym elementem naszych najstarszych tradycji, Wasza Sułtańska Mość. Sroga mina Ythbaneła złagodniała nieco. Epoxague sugerował uprzednio, że człowiek będący tylko regentem mógłby ucieszyć się z szansy na zwiększenie osobistego prestiżu, jaką byłoby zademonstrowanie, iż jest władny zwołać wielką nadprzyrodzoną radę. Być może niewątpliwie bystry Ythbane dokonywał teraz takiej właśnie kalkulacji. – Z przyjemnością wysłuchamy niebawem pańskich petycji. Jeśli spełni wymogi Protokołu, wywiążemy się z naszych starożytnych zobowiązań i przekażemy pański wniosek. I wtedy zauważył Inos. Nie była dżinniją! Ponownie zmrużył oczy. – Powiedział pan: „po pierwsze”, senatorze? – Po drugie, Wasza Wysokość... – Epoxague wciągnął głęboki oddech i rozejrzał się wokół, jakby chciał się upewnić, że Inos wciąż jest na miejscu i nie została w magiczny sposób przeniesiona w jakiś odległy zakątek świata. – Szlachetnego poprzednika Waszej Wysokości wprowadzono w błąd. Ta dama jest żoną sułtana Azaka, sułtanką Inosolan z Arakkaranu... Ythbane zaczął demonstrować ceremonialny uśmiech, powstrzymał się jednak nagle. – ...a także moją odległą krewną... a także prawowitą królową Krasnegaru Inosolan. – Pan żartuje! – odparł bezceremonialnie regent. – Obawiam się, że nie, Wasza Wysokość. Jak pan widzi, jest jak najbardziej żywa. Wygląda na to, że wiadomości o jej śmierci były oparte na błędnych przesłankach. Regent, jego żona, dworzanie w zasięgu słuchu... pełna oszołomienia cisza... przerażone spojrzenia... Ythbane pozbierał się jako pierwszy. – Czy potrafi pani udowodnić swe twierdzenia? Inos podniosła się z dworskiego ukłonu i spojrzała mu prosto w twarz. – Powtórzę je przed opiekunami, jeśli Wasza Wysokość tego zapragnie. Albo przed jakimkolwiek innym czarodziejem, który potrafi wykryć fałsz. Wargi Ythbane’a poruszyły się bezgłośnie. Regent odwrócił głowę. – Ambasadorze Krushjorze! – ryknął. Przez tłum przepchnął się starszy, masywny jotunn. Miał metalowy hełm oraz długie futro zapięte pod szyją a niżej rozchylone, by odsłonić porośniętą srebrzystą sierścią pierś... Nordlandczycy gardzili koszulami. Jego niebieskie oczy gorzały wściekłością. – Wasza Wysokość? – Trzeba zawiadomić jarla Kalkora, że zgłosił się trzeci pretendent do tronu Krasnegaru. Jotunn wsparł pięści na biodrach. Futro rozchyliło się szerzej, odsłaniając inkrustowaną klejnotami sprzączkę pasa oraz proste skórzane portki. – Sąd musi się odbyć. Gdy wyzwanie raz wypowiedziano, nie ma możliwości wycofania go. Blade policzki Ythbaneła ponownie oblały się rumieńcem. – Ale diuk Angilki może zapragnąć zrzec się swych pretensji. – Zgłosił je kłamliwie. Musi ponieść konsekwencje. – Ale... – odezwał się Epoxague, po czym zamilkł. Regent odwrócił się, by popatrzeć na olbrzymi tłum otaczający pole. Tłuszczę ogarniała niecierpliwość. W jej głosie pobrzmiewał groźny pomruk gniewu przywodzący na myśl niespokojnego morskiego potwora budzącego się w głębinie. W tej samej chwili z jednego z namiotów wyłonił się mężczyzna w czerwonym płaszczu, który uniósł do ust trąbę. – Powstrzymajcie go! – krzyknął regent. – Nie mogę tego zrobić i pan też nie może – odparł ambasador. – Z całym należnym szacunkiem, Wasza Wysokość, tutaj jest pan tylko jednym z widzów na świętej ceremonii. Mosiężne nuty wyzwania uniosły się nad polem. Hałas tłumu ucichł. Konny patrol pomknął cwałem na przeciwległy koniec placu, gdzie ustawił się w szeregu, by obserwować wydarzenia. Ythbane obrzucił Inos wściekłym spojrzeniem. Cofnęła się pośpiesznie. Senator ujął ją za łokieć i odprowadził na bok. Wyglądał na wstrząśniętego. – Nie udało się! – wyszeptał. – Przykro mi – odparła. – Twoja uprzejmość wpędzi cię w kłopoty. Pokręcił gniewnie głową. – Mniejsza już o to – mruknął. Sąd miał się odbyć. Czy była to dobra, czy też zła wiadomość dla Krasnegaru? Wszyscy patrzyli na pole. Z drugiego namiotu także wyłonił się człowiek, który zachował się tak jak poprzednik. Gdy zagrał w odpowiedzi refren, jego czerwony płaszcz łopotał na wietrze. Następnie obaj wrócili do namiotów. – Czy to właśnie widziałaś we wnęce? – wyszeptał Azak, gdzieś nad głową i za plecami Inos. – W przybliżeniu. Dlaczego jednak nie było deszczu? Niebo było wystarczająco ciemne, lecz w proroctwie lało. Obaj rywale pojawili się jednocześnie. Mieli na sobie jedynie kawałki futra owinięte wokół lędźwi. Kalkor był zbyt daleko, by Inos mogła go rozpoznać, lecz jego srebnozłote włosy i jasnobrązowa skóra były niewątpliwie jotuńskie. Jego przeciwnik był groteskowo otyły, o skórze odcienia brudnobladoróżowego. Wydawało się, że ma wełnistą brodę, choć nie mogła być tego pewna z tak wielkiej odległości. Dopiero gdy porównała go ze stojącymi na pobliskich nasypach widzami, dostrzegła, że jest olbrzymem, umięśnionym jak wół i może nawet wyższym od Azaka. Za obydwoma rywalami ponownie pojawili się pomocnicy trzymający w rękach topory. Inos poczuła w gardle bolesny ucisk, obserwując rytuał ich przekazania. Widziała tę część ceremonii w wykonaniu Kalkora w wizji w zaklętej wnęce. Teraz nie było tu Rapa walczącego w jej imieniu. I nie padał deszcz. Wnęka okazała się omylnym prorokiem. Kalkor zarzucił broń na ramię – tak jak w przepowiedni – i pomaszerował dziarskim krokiem przez trawę. Przeciwnik poczłapał mu na spotkanie, wymachując leniwie własnym orężem, jakby była to packa na muchy. Tłum zaszemrał z podziwem. Nagle troll zatrzymał się, uniósł grubą jak pień drzewa rękę nad głowę i zakręcił olbrzymią bronią niczym batutą, by pokazać, jakie to łatwe. Tłuszcza zahuczała i ryknęła z zachwytu. Mord z Groolu, faworyt, miał wymierzyć sprawiedliwość krwiożerczemu piratowi. Kalkor również się zatrzymał. Patrzył na przeciwnika. Gdy troll zakończył swój pokaz, jarl opuścił topór, by dotknąć ostrzem trawy, a następnie cisnął broń ku niebu. Pomknęła wirując w górę... wyżej niż gapie stojący na nasypie... wydawało się, że zawisła w powietrzu... a potem zaczęła spadać, coraz szybciej i szybciej. Kalkor wyciągnął rękę i złapał ją bez wysiłku. Nie musiał nawet ruszyć stopami. Widzowie wydali z siebie niski jęk zawodu. Czy niemagiczne ludzkie mięśnie mogły bez pomocy dokonać podobnego cudu? Inos wiedziała, jak ciężkie są te topory, gdyż wnęka pokazała, że Kalkor musiał wytężyć mięśnie, by utrzymać swój w wyciągniętej dłoni. A teraz nagle potrafi wyczyniać z nim cyrkowe sztuczki? – Czary! – mruknął głos senatora gdzieś w pobliżu Inos. Nikt nie wyraził odmiennego zdania. Obaj przeciwnicy ponownie ruszyli naprzód wśród milczenia, tym razem wolniej. Trzymali broń w gotowości. Zatrzymali się tuż za zasięgiem swych rąk. Być może coś powiedzieli, urągając sobie nawzajem. Troll przystąpił do akcji jako pierwszy, wykazując nieoczekiwaną zręczność. Posługując się toporem niczym szablą, by wykorzystać swą nadludzką siłę oraz zasięg ramion, zadał poziome pchnięcie na szyję przeciwnika. Kalkor nie próbował go sparować, nie był też tak głupi, by spróbować takiego samego ciosu – brak mu było wielkiej tuszy Morda i natychmiast straciłby równowagę. Zamiast tego odskoczył zwinnie, trzymając topór w obu rękach przed sobą. Troll podążał za nim, dźgając nieustannie potężnym orężem. Kalkor cofał się, utrzymując się poza jego zasięgiem. Tłum zaczął buczeć. To może trwać bez końca, pomyślała Inos. Trollów powszechnie uważano za niestrudzonych. Bywały wypadki, że pracowali tak długo, aż padali martwi. Kalkor nie czekał, aż do tego dojdzie. Uderzył tak szybko, że Inos potrzebowała chwili, by pojąć, czego była świadkiem, gdyż nie zauważyła samych ruchów. Jarl musiał się pochylić, ciąć od dołu w nadgarstek trolla i wymknąć się, nim topór zdążył na niego opaść. Nie ona jedna była zaskoczona. Przez chwilę ani widzowie, ani sam Mord najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, co się wydarzyło. Uwolnione od brzemienia ramie trolla szarpnęło się samorzutnie w górę. Kolos stał bez ruchu z wysoko uniesioną ręką, gapiąc się na krew tryskającą z kikuta. Inos zbyt późno zamknęła oczy i zasłoniła uszy dłońmi, nie chcąc słyszeć zwierzęcego wycia wydobywającego się z gardeł widzów. Gdy ponownie rozchyliła powieki, Kalkor stał na trupie i trzymał wielką głowę w powietrzu, obracając ją powoli, by wszyscy mogli zobaczyć twarz. – Zawsze chciałem odwiedzić Miasto Bogów – wyszeptał Azak do jej ucha. – My, barbarzyńcy, musimy się jeszcze wiele nauczyć na temat cywilizacji. 3 – Dawajcie Angilkiego! Kalkor stanął u podstawy nasypu, tak blisko tronu, jak tylko mógł. Wciąż dzierżył wielki topór. Dumnie obnosił krew trolla, jak gdyby był to zaszczyt Włosy, twarz, tułów – wszystko wstrząsało czerwienią na tle szarego dnia. Setnik nakazał już swym ludziom wyciągnąć miecze. Ich kordon oddzielał zbroczonego krwią jarla od stoku. Kalkor sprawiał wrażenie rozgniewanego do szaleństwa, gotowego wszystkich skosić toporem. Pochylony do przodu na tronie regent wyglądał na niewiele mniej rozwścieczonego. Jego plan uwolnienia świata od łupieżcy zakończył się katastrofalną klapą. – Tutaj go nie ma. Jest w szpitalu. – To go sprowadźcie! – wrzasnął jarl. – Powinien tu być! Musicie go przywieźć. Musicie go oddać mnie, bym uzyskał satysfakcję! – przestępował z nogi na nogę, owładnięty furią. Niemal nad sobą nie panował. – Żądam jego głowy! Legioniści byli napięci jak cięciwy w naciągniętych łukach. Inos widywała nieraz bijących się na ulicach Krasnegaru jotnarów i nieobcy był jej ich szał, nigdy jednak dotąd nie widziała prawdziwej żądzy krwi, żarłoczności wściekłego psa. Wreszcie zaczął padać deszcz, rzadkie, pluskające krople. Miało się wrażenie, że tłum się przerzedza, choć nie było tego jeszcze widać. Huzarzy ponownie zaczęli jeździć wzdłuż szeregów. – Zwyciężył pan w walce, której pan pragnął – krzyczał Ythbane. – Ale nie zamorduje pan chorego człowieka z zimną krwią. – Zgodził się pan na sąd! Angilki musi umrzeć! – Nie dopuszczę do tego! Jest jeszcze jeden pretendent do krasnegarskiego tronu. Ta wiadomość wywarła na jarlu niezwykły, magiczny wpływ. Jego gniewny słowotok zgasł niczym zdmuchnięta świeca. Kalkor znieruchomiał. Jego oczy przesunęły się po grupie stojącej obok tronu, aż wreszcie zatrzymały się, niesamowicie niebieskie nawet z tej odległości, na Inos. – Aha! Tym razem Kalkor wrzasnął z uciechy. Rzucił topór: za siebie niczym szczypt soli. Broń przeleciała dobre dziesięć kroków. Legioniści odsunęli się na bok, gdy jarl ruszył naprzód. Wbiegł lekko na nasyp i skręcił w stronę Inos. Zatrzymał się tak blisko niej, że palce ich nóg niemal się stykały. Nie mogła się cofnąć, gdyż za nią stali Azak, Eigaze i senator wraz z kilkoma innymi ludźmi. Gdyby nie to, pewnie uciekłaby z wrzaskiem. Starała się nie kulić ze strachu przed tym zakrwawionym mordercą. Był bardzo wysoki. Ustępował nieco wzrostem Azakowi, lecz z pewnością był wystarczająco wielki, by budzić lęk. Musiała zadrzeć głowę, by zobaczyć jego promienny uśmiech. Bijący od niego odór krwi przyprawiał ją o mdłości. Osławiony morderca i gwałciciel przyglądał się jej triumfalnie, wspierając pięści na biodrach. – A więc zjawiłaś się, Inosolan! Paskudnie oszpeciłaś sobie twarz. To w każdym razie wyklucza jedną możliwość. A gdzie masz tego fauna o szopich oczach? Rozejrzał się wokół. Jego wzrok pozwalał mu obejrzeć wszystkich obecnych dworzan. Ci nie wiedzieli, co począć. Ythbane kipiał gniewem, że tak go ignorowano. Deszcz stawał się coraz bardziej uporczywy. Kotłujące się myśli Inos uczepiły się jednego pewnego faktu – domysł Epoxague’a okazał się trafny. Kalkor wiedział o proroctwie, a nawet o tatuażach Rapa, ją samą zaś rozpoznał z taką łatwością, że nie ulegało wątpliwości, iż opisano mu ją szczegółowo. Ponadto bez widocznego wysiłku przeszedł przez kordon strażników. – Nie żyje! Rap nie żyje! – odparła Inos. Poprawiła płaszcz na sobie i stłumiła drżenie. Wszyscy oprócz Azaka cofali się cicho przed żądnym mordu szaleńcem. Szafirowe oczy z błyskiem skierowały się ponownie na nią. – Och, to było bardzo nieostrożne z twojej strony. Zepsułaś mi zabawę – błysnął uśmiechem, odsłaniając białe zęby w krwawej masce. – Jesteś pewna? – Tak. Uwierzył w to bez wahania. Zaczął okazywać rozdrażnienie. Deszcz rozmywał pokrywającą go krew, ściekając w czerwonych strużkach po jego piersi i twarzy. – To bardzo irytujące. I kto będzie teraz twoim reprezentantem? Ktoś wart zachodu? – Podejdź tutaj, Nordlandczyku! – ryknął siedzący na tronie Ythbane. Kalkor zignorował go. Jego połyskujące spojrzenie powędrowało wyżej i spoczęło na Azaku, który był odrobinę wyższy, lecz być może tylko dlatego, że miał na nogach buty. – On? – Jotunn roześmiał się pogardliwie. – Dymający wielbłądy dżinn? – Moja małżonka wycofuje swe pretensje – odparł ze zdumiewającym spokojem Azak. – Zachowaj sobie swe małe, nędzne królestwo. Ythbane zerwał się z tronu i zbliżył wielkimi krokami. Pretorianie pognali za nim. Jego żona jęknęła. Zakryła usta dłońmi, spoglądając na niego. Mały książę wytrzeszczył tylko oczy, jakby był niedorozwinięty. – Azaku... – odezwała się Inos. – Milcz, żono! Nie musisz rzucać wyzwania, jarlu. Ona uznaje cię za króla Krasnegaru. – Nie, Azaku! – krzyknęła Inos. – Powiedziałam, że wycofam pretensje jedynie wtedy... – Cisza! – Azak ryknął na Inos w tej samej chwili, gdy regent podszedł do niej, a Kalkor splunął jej w twarz. Odskoczyła w tył i uderzyła w Epoxague’a. Odebrało jej mowę na skutek szoku. – Stać! – warknął regent. – Nie będę tego dłużej tolerował! Kalkor zwrócił na niego spojrzenie lodowatych, niebieskich oczu. – Trzymaj język za zębami, impie! Jestem nordlandzkim jarlem. Jeśli pogwałcisz swój list żelazny, obiecuje, że wybrzeża Imperium będą płonąć przez całe pokolenie. Jego nagi bark znajdował się wyżej niż ozdobiony pięknymi piórami kapelusz regenta. Inos otarła z drżeniem policzek lnianą chusteczką. Nim Ythbane czy Azak zdążyli się odezwać, stojąca z tyłu wielmożna Eigaze wydała z siebie głośny krzyk. Gniewne spojrzenie Kalkora wróciło do Inos... i nagle przerodziło się w szeroki uśmiech. Spojrzała za jego plecy, ku miejscu leżącemu u podstawy stoku, za linią legionistów, gdzie pojawiło się troje ludzi: prowadzący konia huzar eskortujący dobrze ubraną starszą damę i... To nie huzara widziała. Ani nie damę. Tylko młodzieńca idącego na końcu. Dostrzegała jedynie jego, młodego człowieka o nieszczególnym wyglądzie, odzianego w brązowy strój rzemieślnika. Większego niż imp, a mniejszego niż jotunn. Jego splątane włosy, ociekające już wilgocią. Beznadziejnie głupie tatuaże wokół oczu. – Rap! – krzyknęła. – To Rap! On żyje! Rap żyje! Przepchnęła się między regentem a jarlem i pognała w dół stoku. Płaszcz łopotał za nią wysoko. Rozpostarła ramiona w powitalnym geście. Jej stopy prawie nie dotykały ziemi. 4 Późnym wieczorem poprzedniego dnia Rap zajrzał do zajazdu, by sprawdzić, jak się wiedzie Mgiełce i Dymkowi. Cały dzień spędził na zbieraniu informacji, co oznaczało podsłuchiwanie, co z kolei oznaczało wykorzystywanie nadprzyrodzonego uroku, by skłonić ludzi do mówienia o rzeczach, o których mogli nie chcieć rozmawiać. To, o czym mieli ochotę rozmawiać – zwłaszcza niektóre z kobiet – niejeden raz wywołało u niego szok. Po tej robocie czuł się podły i zbrukany. Na domiar złego dowiedział się tylko jednej istotnej rzeczy, a mianowicie, że do Piasty przybył Kalkor. Choć wydawało się to niemożliwe, potwierdziło to wiele osób. Konie były zadowolone. Opiekował się nimi młody fauni chłopiec stajenny, który przede wszystkim chciał się dowiedzieć, w jaki sposób Rap zdołał wyrosnąć na tak wielkiego. Gdy ten mu wyjaśnił, podzielił się z nim nową, dramatyczną wiadomością o mającej się odbyć jutrzejszego dnia walce. Rap wrócił do domu w chwilę po Andorze, który przyniósł tę samą informację. Wszyscy mówili jednocześnie na rozmaite tematy. Gathmor oczywiście triumfował. Kalkor był w mieście, a on musiał pomścić żonę i dzieci. Księżna była zdziwiona i zaniepokojona, ponieważ nie usłyszeli żadnych wieści o Inosolan. Jeśli Imperium uznało Angilkiego za króla Krasnegaru, w takim razie gdzie podziała się Inos? Andor okazał nieustępliwość. Jutrzejsze widowisko nie było miejscem ani dla niego, ani dla jego przyjaciół. – Tłumy będą ogromne! – powtarzał. – Zginą ludzie, stratowani i zmiażdżeni. Ja tam nie pójdę i żaden z was też nie. To szaleństwo. Rap poczuł na skórze zimne palce przeczucia. Wiedział, że przynajmniej on tam będzie. – A czego pani sobie życzy, księżno? – zapytał. Nie było wątpliwości, czego sobie życzyła. Odpowiedziała jednak: – Proszę pana o radę, panie Rapie. Nie odważył się użyć zdolności przewidywania, Przebywał w Piaście od dwóch dni i przerażająca biała groza musiała być już bardzo blisko. Pomyślał najpierw, że pójdzie, a potem, że nie pójdzie, po czym porównał oba przeczucia. Tak jest, wyczuwał niebezpieczeństwo i mroczne zagrożenie, lecz za tym wszystkim kryło się coś nowego – czysta, wysoka nuta radości, przypominająca pieśń fletu. To mogła być tylko Inos, spotkanie z Inos. Ścisnęło mu się serce i poczuł kłucie pod powiekami. – Sądzę, że powinniśmy pójść, księżno. – W takim razie pójdziemy – zgodziła się radośnie. A Gathmor? Nie było potrzeby go pytać. – Ja nie! – odezwał się Andor. – Myślę, że Darad. – I nie wezwę Darada! Nie w Piaście. – Darad! – powtórzył Rap. Gardził sobą za niską satysfakcję, którą poczuł, wiedząc, jak Andor się wzdrygnął. Decyzja więc zapadła. Gathmorowi odpowiadała liberia lokaja, lecz znalezienie czegoś, co pasowałoby na Darada, było nie lada problemem. Rap chciał założyć jakiś nie rzucający się w oczy, niczym nie wyróżniający się strój. Ubranie wyprodukowane za pomocą magii mogłoby przyciągnąć nadprzyrodzoną uwagę. Wziął więc u księżnej lekcję szycia, po czym siedział przez całą noc, poruszając igłą tak biegle, jakby od wielu lat był uczniem krawieckim. Rankiem Gathmora ogarnął frenetyczny, nieopisany wprost entuzjazm, a Rap, widząc go takiego, bał się mu zaufać. Próbował bez przekonania skłonić marynarza, by z nimi nie szedł, lecz ponieważ nie używał mocy, jego wysiłki okazały się jałowe. Najbardziej niepokoił Rapa sztylet ukryty pod kubrakiem Gathmora, choć wydawało się wysoce nieprawdopodobne, by marynarz miał szansę pchnąć nim jarla, a gdyby zanosiło się na to, że broń może zostać wykorzystana, faun zawsze mógł użyć magii, by nakazać jej zniknąć. Kalkor również dysponował nadprzyrodzonymi mocami i żaden zwykły, niemagiczny marynarz nie miał szans zakończyć jego kariery. Darad nie był bardziej godny zaufania, gdyż on również miał porachunki z okrutnym jarlem. Wyszli o świcie, lecz choć Rap panował nad zwierzętami jak nikt, powóz utknął w tłumach daleko od Pola Abnili. Zostawiwszy z niechęcią konie pod opieką paru młodzieńców o chytrych spojrzeniach, ruszył z przyjaciółmi na piechotę. Bez trudu przepychali się przez tłum dzięki potężnie zbudowanemu Daradowi, lecz jeszcze bardziej przydatne było nieustanne drżenie magii. Stolica dygotała od niego niczym pies zimą. Było jeszcze wyraźniejsze niż zwykle, co znaczyło, że Rap nie był jedynym władającym mocą, który usiłował dotrzeć do areny. Mogło się tu też kręcić trochę rzezimieszków o nadprzyrodzonych zdolnościach, którzy wykorzystywali ścisk, tak jak robiłby to Thinal. Jasnowidze zapewne przyjmowali zakłady. Rap używał tak mało zdolności panowania, jak tylko mógł, stopniowo jednak utorował drogę dla siebie i pozostałych. Potężni mężczyźni usuwali się na bok, nie wiedząc dokładnie dlaczego. Krok za krokiem, księżna i jej towarzysze przeciskali się w górę nasypu, przez jego szczyt, a potem w dół wewnętrznego zbocza, aż wreszcie zajęli znakomite miejsca tuż za kordonem połączonych ramionami żołnierzy, blisko jednego z dwóch małych namiotów. Rap wiedział, że jest w nim troll. Dalej już nie mogli się posuwać. Zostało im tylko oczekiwanie na przybycie regenta ze świtą i rozpoczęcie pojedynku. Królewski sektor początkowo był pusty, potem zaczaj stopniowo się wypełniać. Nagle serce Rapa zabiło znacznie szybciej... – Z pewnością się nie mylę – odezwała się księżna Kadolan. – Czy to nie sułtan? I Inos! W ciągu ostatnich kilku tygodni Rap stopniowo leczył jej krótkowzroczność, robił to jednak tak subtelnie, że nie zdawała sobie sprawy z jego ingerencji. Bóle w plecach również zniknęły i za nimi też nie tęskniła. – Nie mam pewności – mruknął Gathmor. Jotnarowie słynęli z bystrego wzroku, cechy przydatnej dla marynarzy. Dalekowidzenie Rapa znacznie jednak przerastało zasięgiem niemagiczne zmysły. – Tak jest – wymamrotał. Tragedia! Mógłby uleczyć te straszliwe blizny, lecz dokonanie tego z tak wielkiej odległości byłoby trudne i niebezpieczne dla niego. Zrobi to oczywiście, ale później, kiedy będzie mógł się zbliżyć. Uczyni to dla niej. Dla niego nie było ważne, jak wyglądała, a tylko, to, kim była. Przeżyte nieszczęścia nie złamały jej ducha. Jej gwiazda paliła się jaśniej niż kiedykolwiek. Inos! Och, Inos! Bardziej niż czegokolwiek innego pragnął powiedzieć jej, choć raz, jak bardzo ją kocha. Jak zawsze będzie ją kochał. Teraz już nie mógł tego zrobić. Inos, zamężna. Stojąca blisko swego wysokiego, przystojnego dżinna. Przedstawiana regentowi. Rap nie podsłuchiwał, co mówiono, choć mógłby to uczynić. Przyglądał się tylko z ponurą miną. Potem zabrzmiały antyczne trąby i zaczęła się walka. Była odrażająca. Kalkor używał magii. Rap poczuł drżenie aury, gdy topór pomknął wirując ku niebu, a potem raz jeszcze, podczas morderczego ataku jarla. Już przedtem wiedział, że Kalkor jest jasnowidzem. Jeszcze na Krwawej Fali podejrzewał, że pirat zna więcej niż jedno słowo mocy. Z pewnością musiał znać przynajmniej trzy, by potrafić zapanować nad swą bronią w powietrzu i tak łatwo przebić się przez gardę gladiatora... Czemu by nie? Słowa mocy były formą bogactwa. Można je było grabić tak samo, jak wszystko inne. Troll nie miał najmniejszych szans. Kalkor okaleczył go, a potem obalił niczym drzewo. Szydził z przeciwnika, gdy ten wykrwawiał się na śmierć. Następnie go zaszlachtował. Na koniec podszedł dumnym krokiem do imperialnego sektora, nadal dzierżąc topór. To więc było owo rytualne barbarzyństwo, które ongiś opisywał Rapowi jako święty rytuał? Gathmora i Darada również ogarnęły drgawki wywołane żądzą krwi. Rap czując wyrzuty sumienia wprowadził obu w trans, tak by po prostu stali i uśmiechali się niewyraźnie do nicości. Tak jest dla nich bezpieczniej, tłumaczył sobie z gniewem. W chwili, gdy zaklęcie się wyczerpie, jarl dawno już sobie pójdzie. Kordon zmęczonych legionistów wciąż walczył z naciskiem tłumu, ponieważ takie były rozkazy. Eleganccy młodzi mężczyźni na koniach znowu zaczęli jeździć wzdłuż szeregu. – Ach! – odezwała się księżna. – Ten wysoki na siwku, panie Rapie! Widzi pan? Był w Kinvale w ostatnie Święto Zimowe. Zna mnie! Czy może pan sprawić, by tu podjechał? – Tak, księżno – odparł Rap. Nadszedł już czas. Dusza wędrowna: I wspomnij jak wielu kochało uśmiech łagodny i jasny, Kochało – szczerze lub złudnie – czar, co radość twą zdobił. Lecz jeden człowiek miłował duszę wędrowną w tobie I wtedy miłował najbardziej, gdy w żalu oczy twe gasły. Yeats – Kiedy już siwa twa głowa... Przełożył Zygmunt Kubiak ROZDZIAŁ VII SŁOWO W CISZĘ WNIKA 1 Legioniści utworzyli już przejście w szeregu. Inos przebiegła przez nie. Minęła huzara i jego konia, zignorowała zdumioną Kade, zostawiła ją z uniesionymi rękoma i bezużytecznym uśmiechem... Zapewne zarzuciłaby Rapowi ręce na szyję i chyba też go ucałowała, lecz wydało jej się, że wpadła na niewidzialną, wypchaną pierzem poduszkę. Zatrzymała się niespodziewanie, wstrzymując oddech. Jego oczy były wielkie, szare i nieprzeniknione. – Rap! – Cześć, Inos. – Och, Rap, Rap! Tak się cieszę, że cię widzę! – Ja też. Ze cię widzę. – Dobrze się czujesz? – Tak. A ty? – Świetnie. Dlaczego szeptali? – Rap, myślałam, że znowu nie żyjesz... Och, Bogowie! – roześmiała się. – To znaczy, znowu myślałam, że nie żyjesz! Żył! Rap żył! Nie uśmiechał się. Nie było widać nawet drobnego, wstydliwego uśmieszku, który tak dobrze pamiętała. Nie ukłonił się jej, jak zwykł to czynić podczas ich poprzednich dramatycznych spotkań. Gapił się tylko na nią tęsknym, smutnym wzrokiem, całkiem jakby próbował uwiecznić ją w swej pamięci. – Nie. Żyję. Przynajmniej jak dotąd. Jaką miałaś podróż? – W porządku... Nie, nieprawda. Okropną! A ty? – Nie najgorszą. Stali na deszczu, wpatrując się w siebie i plotąc bzdury jak kretyni. A przynajmniej ona tak robiła. Dlaczego był taki poważny? – Jak tu dotarłeś? – zapytała. – To znaczy, czy przybyłeś za pomocą czarów czy naprawdę podróżowałeś, jak zwyczajni ludzie? Uch! Nie powinna tego mówić. – Podróżowałem. Z twoją ciotką. I Sagornem. I Gathmorem, ale jego nie znasz. Nie było potrzeby pytać, dlaczego przybył. Bóg jej to powiedzieli. – Bez goblina? Sagorn i pozostali, no oczywiście. A więc wszyscy ocaleliście przed impami... Och, kap! Tak bardzo chcę usłyszeć o tym wszystkim. – Inos, chyba każesz czekać pewnym bardzo ważnym ludziom. Cofnęła się o krok. Wyglądał jak Rap i mówił jak Rap, lecz w jakiś sposób też inaczej. – Jesteś Rap? Naprawdę Rap? Nie widmo czy jakaś okropna magiczna sztuczka? Azak mówił, że nie żyjesz. Opowiadał straszne, okropne rzeczy i uwierzyłam mu i, och, tak się cieszę, że nic ci nie jest i jak uciekłeś z więzienia? – To długa opowieść. Jego twarz stężała. Malowała się na niej dziwna, nieznana siła. Wielkie, szare oczy nie błyszczały. Zmienił się. Ale ona też. Nie byli już dziećmi. – Ale jesteś Rap? – Jestem. I Azak... Ech, mniejsza o Azaka. – Rap, co cię gryzie? Coś jest nie tak, prawda? – Nie miała pojęcia, co mogłoby być nie w porządku. Rap był żywy. Nigdy już nie uwierzy, że nie żyje, dopóki nie zobaczy jego głowy zatkniętej na pice i... – O Bogowie! Oczywiście! Jest tu Kalkor, Rap! Skinął głową. – Wiem o tym. – Ta wnęka... Czy spotkałeś smoka, Rap? – Spotkałem. Jest tu także twoja ciotka. Odwróciła się z opóźnieniem w stronę Kade i padła jej w objęcia. Jeśli nie mogła uściskać Rapa, to Kade była zapewne najlepszą namiastką. Rap miał jednak rację. Monarchowie nie lubili, kiedy kazano im czekać. Potrafili wtedy wysłać uzbrojonych ludzi. Ythbane również tak postąpił i po jakiejś minucie Inos po prostu odprowadzono z powrotem na nasyp, a potem ustawiono między Azakiem a Kade pod daszkiem, choć ulewa już się niemal skończyła. W grupie stał również Kalkor. Jego białe jak śnieg zęby lśniły w pokrytej różowymi strużkami twarzy. Przyglądał się Inos z uśmiechem zadowolenia, który wydał się jej kompletnie obłąkany. Przyszedł też Rap. Nie ustawiono ich wszystkich przed tronem niczym niegrzeczne dzieci, odnosiła jednak wrażenie, że tak powinno się stać. Był tu również Epoxague, a także Eigaze – choć miała tylko niewielki związek ze sprawą – oraz pechowy huzar, który zgodził się przyprowadzić Kade. Sprawiał wrażenie najbardziej wystraszonego ze wszystkich. Eigaze przedstawiła oficjalnie Kade i wyjaśniła, dlaczego ją również uwzględniono. Grupa dworzan podzieliła się teraz wyraźnie na tych, którzy mieli związek ze sprawą Krasnegaru, i zdecydowaną większość, która go nie miała. Przeważająca część tych drugich z konieczności stała poza baldachimem, spoglądając z wyraźnie gniewnymi minami na ten nowy symbol statusu. Mały książę gapił się z drżeniem na sprzączki swych butów. Całkowicie ignorował wypadki. Ythbane skinął głową na znak, że aprobuje Kade. – Tak jest, wszystkie raporty wspominały, że Inosolan towarzyszy ciotka. Niewątpliwie przeżyła pani przedziwne przygody, księżno. Kade uśmiechnęła się głupawo, bezpiecznie ukrywając w ten sposób swe myśli. – Ale żadna z nich nie była bardziej ekscytująca niż ten moment, Wasza Wysokość! Po zadość uczynieniu wymogom etykiety, odprawiono księżną skinieniem dłoni. Następnie wygłosił wyjaśnienia huzar o zbielałej twarzy. Gdy go usprawiedliwiono, oddalił się bardzo długimi krokami. Regent wbił zimne spojrzenie w Epoxague’a. – Słucham, Wasza Eminencjo? Czy przygotował pan jeszcze dalsze niespodzianki, by dodać blasku naszemu dniu? – Nie, Wasza Wysokość – odparł Epoxague. – Mnie również spotkała teraz niespodzianka. – Może pana spotkać jeszcze większa – odparł kwaśnym tonem regent. – To raczej nie jest miejsce... Przeniósł na chwilę uwagę na wielkie rzesze otaczające pole. Tłum wyraźnie już rzedł. W kilku miejscach dostrzegł zbiegowiska wokół ludzi, którym udzielano pomocy, ale do katastrofy nie doszło. Niemniej drogi przez pewien czas nie będą jeszcze przejezdne. Ythbane wzruszył ramionami. – Równie dobrze możemy jednak zacząć. A kim jest ten młody człowiek? Nie ulega wątpliwości, że to stronnik goblinów. Faun? – Rozejrzał się wokół. – Jotnarowie i dżinn. Troll! Zebrał się nam pstrokaty tłumek uczestników! Kade odezwała się pośpiesznie. – Nazywa się Rap, Wasza Wysokość. To członek świty mojego zmarłego brata. Towarzyszył mi w moich podróżach. Och, to było bardzo zręczne! Regent skinął głową i stracił zainteresowanie Rapem. Całe szczęście, że Inos go nie uściskała! Dlaczego jednak tego nie zrobiła? Rozpostarła ramiona i potem coś odwróciło jej uwagę lub ją powstrzymało. Czy zrobił to Rap? To z pewnością wymagałoby czarów. Nie wyjaśnił też, w jaki sposób uciekł z więzienia Azaka, choć potworna opowieść sułtana niewątpliwie była stekiem kłamstw. Ta dziwna melancholia... czy Rapa dręczyła myśl o pojedynku z Kalkorem? Wiedziała, że nie może się na niego gapić, lecz oczy nie chciały jej słuchać. Wydawało się, że sam Rap przygląda się staremu imperatorowi. Ów spał w fotelu, na którym go przyniesiono – wyschnięty strzępek człowieka owinięty w ozdobiony chwostami wełniany pled, nie zważający już na żadne wydarzenia rozgrywające się w wielkim cesarstwie, którym tak długo władał. – Sułtanko Inosolan! Ythbane wbił w nią spojrzenie błyszczących oczu. Podskoczyła w górę. Zdała sobie nagle sprawę, że wpływ, jaki regent podobno wywierał na kobiety, nie był mitem. Choć był niski i niezbyt przystojny, dominował nad zebranymi dworzanami znacznie silniej, niż mógł to tłumaczyć zwykły tron, czy wszystkie klejnoty i zdobne szaty. Mimo absurdalnego drewnianego krzesła i brzydkiego baldachimu nad głową, promieniował mocą i godnością. W jego obecności nikt nie odważył się odezwać, jedynie Kalkor sprawiał wrażenie niewzruszonego. W milczeniu obserwował wydarzenia z uśmiechem na demonicznej, groteskowo zakrwawionej gębie. – Sułtanko Inosolan – powtórzył po namyśle regent. – Z pewnością możemy zgodzić się na ten tytuł? Inos zawahała się. Azak obrzucił ją jednym ze swych lwich spojrzeń, lecz oparła się mu. Rap jednak żył i wiedziała teraz, że zawsze łudziła się co do Azaka. Być może i ona była nie bez winy, lecz on potraktował ją zupełnie nieuczciwie. Zgodę na małżeństwo wymusił od niej otwartą groźbą. Przez cały czas sądziła, że Rap nie żyje, nigdy więc nie brała go pod uwagę. Przynajmniej od chwili śmierci ojca... Nie, to nie była prawda. W ogóle nigdy nie myślała o Rapie jako kochanku. Nigdy nie pozwalała sobie myśleć o nim w ten sposób, gdyż był jedynie chłopcem stajennym, a odebrane wychowanie mówiło jej, że będzie musiała poślubić szlachcica. Na tym właśnie polegał jej wielki błąd. Dopiero gdy zjawił się żywy w Arakkaranie, zdała sobie sprawę, co do niego czuje, a wtedy wydawało się, że jest już za późno. Ale nie było za późno! Rap żył, a jej małżeństwo z Azakiem nie zostało skonsumowane. Nie nabrało jeszcze ważności. Poruszenie jednak teraz tej sprawy równałoby wpuszczeniu wilka do owczarni. Całe życie z Azakiem? Nie, całe życie z Rapem! Niech Zło weźmie jej wychowanie! Umysł Inos miotał się niczym śpiewający ptak, który uciekł z klatki. – Wasza Wysokość? – odezwała się, starając się nadać swej twarzy najbardziej tępą z przybieranych przez Kade min. W tej chwili czuła się jeszcze bardziej tępa. Ythbane przymrużył oczy. – Nie może pani raczej liczyć na to, że będzie jednocześnie królową Krasnegaru i sułtanką Arakkaranu. Co pani wybiera? – Hm... – ponownie podniosła wzrok na Azaka, który przeszywał ją morderczym spojrzeniem. Następnie odwróciła się, by popatrzeć na Rapa. Przez chwilę widziała... Potem to zniknęło. Jego twarz stała się całkowicie niemożliwa do odczytania. Co dostrzegła? Ból? Tęsknotę? Przemierzył cały świat, by do niej dotrzeć, a teraz pokonał połowę tej drogi z powrotem. Z pewnością nie musiała wątpić, czego pragnął? Wywodziła się z długiej dynastii królów. Uniosła w buntowniczym geście trzęsącą się brodę. – Wasza Wysokość, mój mąż chce złożyć apelację do Rady Czterech. Dopóki nie wysłucha ona jego petycji i nie wyda werdyktu, nie potrafię określić, co jest dla mnie korzystne. – Ha! – triumfował Kalkor. – Nie uznaje mnie za króla Krasnegaru! – Cisza! – krzyknął Ythbane. Rozejrzał się wokół. – Gdzie on jest? Ambasadorze Krushjorze! Proszę odprowadzić stąd tego nagiego dzikusa. Niech go pan umyje i przyzwoicie ubierze albo zamknie z powrotem do klatki, jeśli pan woli, ale niech zniknie nam z... – Uważaj, co mówisz, parweniuszu! – warknął Kalkor. – Czy to babsko uznaje mnie za króla Krasnegaru? Jeśli nie, wyzywam ją na sąd. – Nie zrobi pan nic podobnego! – ryknął Ythbane. – Mamy już dosyć tych morderczych bzdur. – Wasza Imperialna Wysokość – zagrzmiał ochrypły dżinnijski głos Azaka. – Ten jotunn zaatakował moją żonę w pańskiej obecności. Czy nie może go pan nauczyć dyscypliny? Dworzanie aż wstrzymali oddechy, na tak jawny afront. Blada twarz Ythbane’a poczerwieniała jaskrawo. – Niestety to niełatwe. Ma immunitet dyplomatyczny. Moglibyśmy odstawić go za granice w kajdanach. Zaczyna to wyglądać na bardzo dobry pomysł. – Istnieje proroctwo – odezwał się Kalkor. Ythbane wyglądał na zdumionego. – Jakie proroctwo? Kto je wygłosił? – Proszę zapytać tej kobiety. Wszyscy ponownie spojrzeli na Inos. – Mój protoplasta, czarodziej Inisso – zaczęła – pozostawił w swej wieży w Krasnegarze zaklętą wnękę, która przedstawiła mi proroctwo. Przepowiedziała, że jarl Kalkor stoczy pojedynek, sąd. – Właśnie to zrobił – warknął regent. Sprawa Kalkora oplatała cały dwór niczym sieć. Gniew Ythbane’a był łatwo widoczny i zrozumiały. Zaczynał też denerwować Inos. Niewykluczone również, że przyczyną były wszystkie skierowane na nią oczy, choć to byłoby jeszcze głupsze. – Nie z t... trollem. Chodziło o mnie. W p... proroctwie jego przeciwnikiem... – Zaklęte wnęki nie prorokują – wtrącił Rap. Wszystkie oczy skierowały się na niego. – A co pan wie o zaklętych wnękach, młody człowieku? – warknął regent. – Dysponuję pewną mocą – przyznał Rap. Obserwatorzy zadrżeli. Nagle, choć nikt nie poruszył się w dostrzegalny sposób, wokół niego wytworzyła się luka. Nawet Inos przeszył dreszcz niepokoju. Rap spotkał smoka, a smoki należały do czarownika południa. To Lith’rian wysłał go do Arakkaranu. Kim czy też czym był ten dziwnie poważny Rap? Był przecież Rapem? Prawdziwym Rapem? Ciszę przerwał chichot Kalkora; na ten dźwięk zjeżyły jej się włoski na karku. – To z nim mam walczyć. – Nie chcemy już żadnych sądów – odezwał się regent, lecz w jego głosie brzmiało mniej pewności siebie niż dotąd. Przez chwilę wydawało się, że nastąpił impas, całkiem jakby nikt nie wiedział, co powinno teraz nastąpić. Tłumy oddalały się, przechodząc nad nasypem i znikając z pola widzenia. Legioniści rozchodzili się i osuwali na przemoczoną trawę, masując sobie barki i mamrocząc przekleństwa. Znowu zaczęło padać. Inos zastanawiała się gorączkowo. Wnęka pokazała, jak Rap walczy z Kalkorem, a potem, jak umiera w baraku goblinów. Jeśli więc stoczył pojedynek z jarlem, z pewnością ocalił życie? Oczywiście nie chciała, by Rap w ogóle zginął, lecz jeśli oba proroctwa były nieuchronne, nie mogła nic zrobić, by je powstrzymać. Jeśli zaś takie nie były, chciała pozwolić, by to się spełniło, a potem zapobiec drugiemu. To było logiczne, prawda? Jeśli Rap nie stanie do walki z Kalkorem, będzie musiała ustąpić królestwo jarlowi. Nie mogła znieść myśli o oddaniu przyzwoitych, skromnych mieszkańców Krasnegara temu potworowi. I całkiem jakby potrafił odczytać jej myśli... – Czy uznajesz mnie za króla Krasnegara? – zapytał Kalkor z drwiną w niebieskich oczach. – Nie! – odparła Inos. – W takim razie, na Boga Prawdy... – Stać! – krzyknął regent. – Widzieliśmy już tu dzisiaj jedno morderstwo i chcemy... chcemy, by było absolutnie jasne... – przerwał. Ściszył nagle głos. – Że jeśli naprawdę istnieje proroctwo, obejrzymy następne. Wyżsi rangą dworzanie ukryli swe zdumienie za dobrze wyćwiczonymi uśmiechami. Ythbane wyprostował się na tronie, krzywiąc twarz. Mniej ważni gapie popatrzyli na siebie z podejrzliwym zaniepokojeniem. Powiew wiatru zatrzepotał płaszczami i szturchnął baldachim, a ulewa zabębniła mocniej. – Ale kto będzie reprezentantem pani? – zapytał z cynicznym uśmiechem Kalkor. – Sułtan Azak? Twarz Azaka zapłonęła odcieniem ciemnego mahoniu. – Nie ja! – Opluł pańską żonę – zauważył regent. Azak przeszył go morderczym spojrzeniem, skrzyżował jednak ręce i zapanował nad sobą. – Nie ja. Krasnegar nic mnie nie obchodzi. Gdzież się teraz podział hardy tyran z Arakkaranu? Gdzie się podział jego wrażliwy dżinnijski honor? Inos poczuła, jak jej wargi wykrzywiają się pogardliwie. Nie dbała, że ktoś może to zauważyć. Nie rozumiała jednak, co się dzieje. Wydawało się, że tylko Kalkor to wie. – Nie uda się już pani wynająć żadnych trollów – stwierdził regent. – Nie po tym, co spotkało Morda. Jeśli pozwolimy na odbycie tego pojedynku, kto będzie pani reprezentantem? – Rap? – wyszeptała. – Nie – padła odpowiedź. Ythbane przeniósł wzrok z Kalkora na Rapa i z powrotem, całkiem jakby nagle coś zrozumiał. – Czy podczas sądów pozwala się na użycie czarów? – Z pewnością nie – odparł Kalkor. – W takim razie, sułtanko, sądzimy, że lepiej będzie, gdy ustąpi pani tron jarlowi Kalkorowi, nim będzie za późno. Świadkowie pojęli aluzję. Kalkor powalił najlepszego gladiatora w Imperium niczym ślepego parobka, a ten dziwny, młody faun przyznał, że jest czarodziejem. Jeśli nie on, to w takim razie kto mógł zgodzić się stanąć do tego pojedynku? – Panie Rapie... – wmieszał się łagodny głos Kade. – Nie – odrzekł faun. Inos zacisnęła pięści. Znała dobrze tę minę Rapa. Teraz znów się ona pojawiła. – Nie dla mnie, Rap. Pomyśl o mieszkańcach Krasnegara! Przeszył ją spojrzeniem wyrażającym czystą udrękę, po czym znowu zacisnął potężną szczękę. – Nie – powtórzył raz jeszcze. Wiatr szarpnął daszkiem. Stukot kropli deszczu stał się szybszy. Kilka grupek obywateli ociągało się jeszcze, rozmawiając bądź przyglądając się królewskiemu orszakowi, lecz wielkie dumy zniknęły już z porośniętego trawą nasypu, który po ich odejściu był zdeptany i zabłocony. Legioniści formowali kohorty. – Cóż za rozczarowanie! – mówił z szyderczym uśmiechem Kalkor. – Panie Rapie, co z twym przeznaczeniem? – Nie – odparł Rap. – Cóż, może potrafię cię uspokoić. Krushjorze! Jotnarowie stłoczyli się z tyłu sektora, daleko od baldachimu. Szlachta traktowała ich ze wzgardą. Stary ambasador postąpił krok naprzód. – Jarlu? – zawołał. – Proszę przysłać naszego najświeższego rekruta. – I co teraz? – zapytał z podejrzeniem w głosie regent. Zbroczony krwią i na wpół nagi Kalkor pokłonił się nisko, raczej szyderczo niż z szacunkiem. – To jedna z osób objętych pańskim imperialnym listem żelaznym, Wasza Wysokość. Stary przyjaciel pana Rapa. Szeregi jotnarów rozstąpiły się, by przepuścić niskiego młodzieńca o szerokich barach. Miał na sobie impijski strój, lecz z pewnością nie był impem. Inos spojrzała na Rapa. Jeśli Kalkor miał nadzieję skłonić go do jakiejś reakcji, nie powiodło mu się. Rap przyglądał się zbliżającemu się przybyszowi bez wyrazu. Niemniej już w Krasnegarze faun dysponował dalekowidzeniem. Musiał wiedzieć, kto tam się ukrywał. Skóra koloru khaki, zwisające w strąkach czarne włosy... rzadka szczecina wokół nadmiernie wielkich ust rozciągniętych teraz w makabrycznym uśmiechu... zęby jak białe sztylety. Był chyba najniższy spośród obecnych osób, pomijając księcia, lecz niezwykle umięśniony i krzepki. To był ten sam młody goblin, którego Inos widziała z Rapem przedtem, ten, który – jak mówił faun – chciał go zabić. Ten, który zabił go w wizji we wnęce. Nie pamiętała jego imienia. Dworzanie usunęli się z drogi, spoglądając na niego z niesmakiem. – Cześć, Płaskonos. Kanciaste oczy zalśniły. – Cześć, Mały Kurczaku – odparł spokojnie Rap. – Tak czułem, że wkrótce się zjawisz. Szeroki uśmiech stał się jeszcze szerszy. – Czarownica złożyła mi obietnicę! – Przypuszczam, że okazałeś się doskonałym pływakiem, gdy tylko nauczyłeś się, jak to się robi. Goblin skinął radośnie głową. – Czy ktoś zechciałby mi to wyjaśnić? – zapytał Ythbane niebezpiecznie cichym głosem. – Czarownica? Rap wzruszył ramionami. – To kolejne proroctwo, Wasza Wysokość. Ludojadowie próbowali go zjeść, ale przypuszczam, że był dla nich za twardy. Goblin zachichotał. Regent poczerwieniał wściekle. – Znieśliśmy już dzisiaj dość zuchwalstwa. Przeniesiemy się teraz do pałacu, gdzie usłyszymy wreszcie prawdziwe odpowiedzi, nawet jeśli, by je uzyskać, konieczne będą gorące żelaza. – Ale musimy jeszcze rozważyć sprawę wyzwania – cichy sprzeciw Kalkora uspokoił wiercących się dworaków. – Próbowaliśmy wzmocnić faunowi kręgosłup. Przypuszczam, że spotkałeś smoka? – zapytał Rapa. – Owszem. – Tak też sądziłem. A mimo to nie ufasz wnęce? Cóż za szokujący brak wiary! A może próbujesz przerwać łańcuch, nim nasz zielony przyjaciel dostanie cię w swe łapy? – Nie – odpowiedział Rap. – A co z twoją wielką miłością do Inosolan? Miłością, którą w tak wzruszający sposób mi wyznałeś podczas czarującej pogawędki na moim statku? – Nie – powtórzył Rap, odrobinę głośniej niż uprzednio. Och, Rap, Rap! – Gdzie podziała się odwaga, którą tak przekonująco zademonstrowałeś ostatniego lata? Co się stało z bohaterem, który próbował zatopić mnie i moją załogę? Zaskoczeni widzowie wciągnęli powietrze. – Nie – rzekł Rap. – Boisz się, panie Rapie? Rap spojrzał w dół, na darń. – Tak! – przyznał. – Jestem doprawdy zasmucony! W szafirowych oczach Kalkora zamigotały iskierki drwiny. Jarl odwrócił się i popatrzył w zamyśleniu na arenę, którą opuścili już niemal wszyscy cywile. Legioniści formowali szeregi i również przygotowywali się do odejścia. Po raz kolejny Inos zauważyła małego księcia stojącego obok tronu. Był bardzo blady i dygotał, jakby miał gorączkę. Nieme spojrzenie, które kierował na matkę, zdawało się wyrażać jakąś prośbę. Uomaya siedziała jednak przygarbiona na krześle nadąsana i nie zwracała na nikogo uwagi. Czy nie obchodziło jej zdrowie syna? I dlaczego chłopca w jego wieku nie zainteresowała bardziej ta rozmowa o walkach i czarach? Czy był niedorozwinięty? Czy to właśnie Epoxague chciał rano dać do zrozumienia? Kalkor westchnął i ponownie spojrzał na Rapa ze zwykłą dla siebie wzgardą. – Będę chyba musiał znieść w spokoju swe smutki i przyjąć ciężar królestwa tak brutalnie zrzucony na moje niechętne barki. Proszę, przyjacielu. To na pamiątkę! Pożegnalny podarunek. Błyskawicznym ruchem ręki rzucił coś nad stojącymi w stronę Rapa, całkiem jak piłkę. Faun wyciągnął rękę, najwyraźniej bez zastanowienia, i złapał to... cokolwiek to było... Coś czerwonego. Coś wielkości mniej więcej zaciśniętej pięści... Rap zaskomlał i uskoczył do tyłu, upuszczając dziwny przedmiot, jakby ten go poparzył, po czym zniknął całkowicie. Dworacy krzyknęli głośno i uciekli zatrwożeni od pustego miejsca, w którym przed chwilą stał faun. Podarunek, czymkolwiek był, również zniknął, lecz trawę w tym miejscu pokrywały kropelki krwi. Ythbane zerwał się na nogi. – Co to było? – warknął. – Co tu się dzieje? Kalkor wzruszył zlanymi deszczem ramionami w przesadnym geście. – Doprawdy nie mam pojęcia, Wasza Wysokość. Najwyraźniej pana Rapa odwołały jakieś pilne sprawy. Pewnie jakiś jego przyjaciel niespodziewanie zachorował. Zachichotał gardłowo. Regent wyraźnie nie wiedział, co robić. Widzowie wzdrygnęli się, gdy oni również zdali sobie sprawę, że byli świadkami dwóch niewątpliwych aktów czarów. Faun zniknął, lecz jotunn rzucił w niego czymś, czego jeszcze przed chwilą nie trzymał, a w swym futrzanym łachmanie z pewnością nie miał żadnych kieszeni. Nagle Rap powrócił. Dworzanie ponownie się cofnęli, pozostawiając na pustym placu obu antagonistów. Twarz fauna pożółkła. Wybałuszył oczy. Wpatrywał się w jarla, wydając z siebie zdławione odgłosy. Kalkor westchnął. – Jego serce nie było w dosłownym sensie złote, ale jestem pewien, że miał wiele innych godnych podziwu cech. – Potwór! – krzyknął Rap załamującym się głosem. – Demon Zła! – Pochlebstwem nic nie wskórasz. Oszczędź mi tych gorszących demonstracji wdzięczności. – Potwór bez serca! – Bez serca? – powtórzył Kalkor z urażoną miną. – Och, nie! Nie ja! On owszem, ale czego można oczekiwać po zwykłym marynarzu? Nie próbowałeś go chyba włożyć z powrotem? Rap zwrócił się w stronę Inos. Skuliła się przed niewyjaśnioną grozą, którą w nim dostrzegła. – Proszę bardzo! – krzyknął. – Zrobię to! Przyjmę jego wyzwanie i zabiję tę świnię dla ciebie! Odwrócił się na pięcie i uciekł. – Hej, ty! – wrzasnął Ythbane, podnosząc się z miejsca. – Wracaj tu! Straże! Złapać tego człowieka! Pretorianie zerwali się do biegu. Dworzanie rozpierzchli się. Inos wiedziała, że pościg niczego nie przyniesie. Nie, jeśli Rap był teraz czarodziejem. – Inos! Spojrzała na Kade, która gapiła się na nią z widoczną radością. – Twoje policzki, moja droga! Inos uniosła palce ku kosmetykowi odpadającemu płatkami z jej twarzy. Przy dotyku nie poczuła żadnego bólu. 2 Popołudnie zdawało się ciągnąć bez końca. Gdy Ythbane wybierał swe ofiary, Inos była pierwsza na liście. Odwieziono ją do pałacu bardzo trzęsącym powozem w towarzystwie trzech legionistów o zimnych jak stal spojrzeniach, którzy nie chcieli nic mówić ani niczego wyjaśniać, czy odpowiadać na jakiekolwiek pytania. Opalowy Pałac słynął na cały świat, lecz Inos wprowadzono przez tylne drzwi i w związku z tym nie zobaczyła nic, co wywarłoby na niej wrażenie. Następnie zostawiono ją w pomieszczeniu o nagich ścianach. Jej strażnikami były teraz kobiety, zbudowane jak bazaltowe bazyliszki i równie mało zainteresowane konwersacją. Rzecz jasna obrażanie imperatorów i ich zastępców było ryzykowne. Inos wiedziała, że grozi jej poważne niebezpieczeństwo. Przekonała się jednak, że nie przejmuje się tym zbytnio. Nawet jeśli ugotują palce jej stóp we wrzątku, nie zdołają zepsuć jej dnia. Rap był żywy i zdrowy! Nic innego się nie liczyło. Niech Azak sam martwi się o klątwę, Arakkaran i tę głupią wojnę. Mógł sobie wrócić do domu i przez resztę życia ganiać kozy, a przez całe noce płodzić synów, jeśli już o tym mowa. Inos nie przejmie się, jeśli nawet nie powie jej „do widzenia”. Kade również udało się uciec i to było cudowne, najważniejsze jednak, że Rap żył i ją kochał. Uleczył jej poparzenia. Miał być jej reprezentantem podczas sądu. Był czarodziejem! Naprawdę wydawało się, że potrafi czynić cuda. Nigdy już nie zwątpi ani w niego, ani w potęgę miłości. Zapewne odizolowano ją, by miała czas na to, aby niepokój przerodził się w panikę. Ona jednak wykorzystała go na senną kontemplację; potem zaprowadzono ją do regenta na przesłuchanie. Ythbane był w wyraźnie paskudnym nastroju. Pół tuzina sekretarzy notowało, a ona mówiła, mówiła i mówiła. Nie miała żadnych tajemnic, nic, czego nie mogłaby wyznać. Sam regent chodził w obie strony niczym zwierzę w klatce. Nie zasugerował, że może zechciałaby spocząć. Był bystrym śledczym i miał bardzo silną osobowość. Nie sądziła, by mogła przed nim coś ukryć, nawet gdyby chciała. Nie miała jednak nic do ukrycia. Czy kochała tego chłopaka, Rapa? Tak. Czy to on zlikwidował jej blizny? A któżby inny? Czy chciała wrócić do Arakkaranu? Nigdy. Czy chciała, miała nadzieję, spodziewała się zostać królową Krasnegaru? Jeśli skorzysta na tym lud, tak, w przeciwnym razie, nie. Gdzie był teraz Rap? Nie miała pojęcia. Czy zjawi się jutro w południe, by walczyć z Kalkorem? Z pewnością! Powiedział, że tak zrobi, a na nim zawsze można było polegać. Yhtbane odesłał ją wreszcie, żądając, by jako następną przyprowadzono Kade. Inos wróciła do celi, lecz wraz z nią przyszło tam trzech mężczyzn, których dotąd uważała za sekretarzy. Ponownie rozpoczęli przesłuchanie. Licząc, że odnajdą sprzeczności w zeznaniach, kazali jej powtórzyć wszystko jeszcze trzy razy – dwa razy od początku do końca i raz na opak – aż rozbolała ją głowa i ledwie chrypiała. Zapadł już wczesny zimowy mrok, gdy uratował ją posłaniec od regenta. Pozwolono jej wreszcie umyć twarz i odświeżyć się. Pomyślała, że chyba w jakiś sposób wygrała bitwę, bądź też Yhtbane ją przegrał. Odprowadzono ją do zachwycającego różowozłotego salonu, gdzie Kade i Eigaze siedziały przy radośnie potrzaskującym kominku, popijając równie radośnie herbatę ze ślicznych porcelanowych filiżanek i jedząc maleńkie kanapki. Inos osunęła się na bardzo miękkie krzesło, wpatrując się w obie z niedowierzaniem. – Plasterek cytryny, moja droga? – zapytała Kade. – Zjedz coś. Spróbuj tych z ogórkiem. Jak myślisz, czy ogórek o tej porze roku jest efektem czarów? – Chyba importują je z Pithmotu – odrzekła Eigaze. – Ale uważam, że miejscowe, świeże, mają więcej smaku. Rap! Przyjdź ocalić mnie przed tymi wariatkami! – Dziękuję za ogórek – odparła Inos. – Nos mi się od niego błyszczy. Eigaze zmieniła nagle zamiar i sięgnęła po kanapkę z rukwią wodną. – Ale zjedz coś, moja droga – nalegała Kade. – Może nas czekać długa noc. Inos z wdzięcznością przełknęła łyk gorącej herbaty. – Opowiedz mi wszystko! Kodę rozpromieniła się. – Opiekunowie! Jego Wysokość postanowił przywołać Czterech. Mamy odwiedzić Rotundę Emine’a, by wziąć w tym udział! Czyż to nie ekscytujące? – I tak nieczęsto się zdarza! – zawołała Eigaze. – To wielka rzadkość, by wpuszczono obcych, kiedy wzywa się Czterech. Spotkał was wielki zaszczyt. – Za chwilę mają wziąć z nas miarę na nowe suknie! Zaszczyt? Ekscytujące? Inos osuszyła filiżankę do dna. Rap! Szybko! 3 Kade bardzo mocno ściskała dłoń Inos. Inos również mocno ściskała dłoń ciotki, gdy szły razem przez mrok. Rotunda Emine’a mogła nie być tak duża, jak Wielka Komnata w Arakkaranie, lecz z pewnością miała rozmiary wystarczające, by nauczyć skromności każdego, a nie szpeciły jej żadne wewnętrzne kolumny. Nie było rzeczą pewną, czy legendarny Emine kiedykolwiek widział ją na oczy. Była starsza niż jakiekolwiek zapiski. Tradycja mówiła, że wzniosły ją czary. Tylko one mogły pozwolić jej przetrwać od spowitych mgłą tajemnicy czasów zarania Imperium. Pachniała starością, wypełniały ją osobliwe ciche echa i mroczne szepty. Gdzieś wysoko znajdowała się sławna kopuła z jej strzelistymi kamiennymi żebrami i kryształowymi oknami, lecz podczas deszczowej nocy, takiej jak ta, nie można było na górze zobaczyć nic poza nieprzeniknioną ciemnością. Na środku wznosił się las wielkich kandelabrów. Każdy z nich był dwukrotnie wyższy od człowieka i rozgałęział się niczym złote drzewo o kwiatach z ognia i owocach z kryształu. Inos zastanawiała się, jak wielu służących i jak wiele czasu potrzeba było do zapalenia tylu setek świec. Mimo to każde złote drzewo rosło na oddzielnej parceli jasności, a pomiędzy nie wciskał się cień. Rotunda była po prostu za duża, by można ją było oświetlić jak należy. Za zaklętą polaną czaiła się nienaruszona ciemność. Szereg ław stojących pod ścianami był ledwo widoczny, nieruchomy i pusty, sklepienie zaś pozostawało tajemnicą. Bez względu na to, jaki dramat miał się tu rozegrać, była to najbardziej przyprawiająca o dreszcze inscenizacja, jaką Inos w życiu widziała. Kopuła Rashy w Arakkaranie była w porównaniu z nią wiejską kuchnią. Gdy zjawiła się w towarzystwie Kade, było już obecnych pół tuzina mężczyzn odzianych w wojskowe mundury bądź świeże, białe togi. Za nią nadeszli następni. Dwóch wystrojonych w czerwone togi musiało być senatorami, jeszcze inny chlubił się purpurowym obrąbkiem i z pewnością był jednym z konsulów. Stali w grupach, rozmawiając ze sobą cichym szeptem. Zauważyła już, że wszyscy impowie w Piaście, nawet najstarsi, zachowują sztywną, żołnierską postawę. Nie znała żadnego z nich, lecz dostrzegła, że niektórzy spoglądają w jej stronę. Poczułaby się urażona, gdyby tego nie robili. Obie z Kade szybko zaopatrzono w białe chitony. Sprawiały one wrażenie kostiumów na bal maskowy, zapewne dlatego, że – podobnie jak togi – były strojami, które normalnie widywało się jedynie na statuach oraz historycznych litografiach. Fałdy przylegały do jej ciała, a ramiona miała odkryte. Chitony nie różniły się zbytnio od koszul nocnych. Ten, który dano Kade, był ciepły i wełniany, odpowiedni dla matrony, strój Inos zaś był wystarczająco przewiewny, by nieprzyjemnie go było nosić w tak wilgotny i chłodny wieczór. Lepiej niech się gapią! Zjawiły się też dwie kobiety ubrane w czerwone chitony. Obie były rzecz jasna starsze. Potem kolejni mężczyźni w mundurach: prokonsule i trybun. Zauważyła nowego przybysza, który się w nią wpatrywał, człowieka w szczególnie imponującym uniformie. Napierśnik miał inkrustowany złotem, a kita z końskiego włosia zdobiąca hełm była szkarłatna. Inos cofnęła się myślą do wykładu, którego udzielił jej ongiś w Kinvale prokonsul Yggingi, i doszła do wniosku, że musi to być marszałek armii. Nie mogła sobie przypomnieć jego imienia, ale było krótkie... może Ishy? Coś w tym rodzaju. Robił wrażenie twardego, lecz nie wydawał się niesympatyczny. Skierowała wzrok w inną stronę, by mógł się pozachwycać również jej profilem. Złapała się na tym, że gapi się na Opalowy Tron. Oczywiście całą tę komedię – podobnie jak ogromny gmach – zaplanowano z myślą o przykuciu uwagi do jednego punktu, centrum. Inos opierała się temu podświadomie, przewrotnie nie chcąc skierować wzroku tam, gdzie powinna. Całkiem jak królik ignorujący węża w nadziei, że ten po prostu się oddali. Serce władzy. Był to szeroki i brzydki mebel. Przycupnął na okrągłym, dwustopniowym podium, a oświetlały go dwa kandelabry. Tron imperatora, ośrodek władzy, piasta Piasty, pępek świata. Sądziła, że za dnia lśni on jasno. W blasku świec jego przeważająca część była czarna. Tu i ówdzie żarzyły się złowróżbne węgielki, pełzające cienie krwi i złota, trawy i nieba; niespokojne ślady starożytnego zła. Pomyślała o pogrążonym w pełnym marzeń śnie smoku, leżącym na skarbcu utkanym z blasku świec. Z tego potężnego centrum rozchodziły się cztery barwne strzałki, wbudowane w szary granit podłogi. Czteroramienna gwiazda, symbol cesarstwa. Każdy trójkąt wiódł w otaczającą podium ciemność: żółty, biały, czerwony i niebieski. W miejscach, gdzie zwężały się aż do zaniku, stały kolejne trony, usytuowane na jednostopniowych podestach. Musiały należeć do opiekunów. Za każdym z nich znajdował się samotny kandelabr rzucający własną, izolowaną plamę światła. Opalowy Tron zwrócony był w stronę tego, który Inos rozpoznała w oszałamiającym błysku przypomnienia. Lśnił złotem w licznych ogniach swego kandelabru. Wiedziała, kto na nim zasiądzie. Była pod wrażeniem, mimo usilnego starania, by gardzić podobnym przedstawieniem. Znaczna część historii, która wypełniała tak wiele książek w gabinecie jej ojca, rodziła się właśnie tutaj, w tej wielkiej antycznej sali, na tych pięciu tronach. Z tego źródła wypłynęły oceany krwi. Chłód i wilgoć sprawiały, że jej ramiona pokrywała gęsia skórka, z pewnością jednak niemały wpływ miała też straszliwa woń nagiej mocy. Nagle do komnaty zamaszystym krokiem wszedł Azak. Był najwyższy z obecnych, a towarzyszyła mu maleńka postać senatora Epoxague’a, Stanowili niedobraną parę. Obaj mieli na sobie togi – jeden białą, a drugi czerwoną. Azak z pewnością nigdy dotąd nie nosił podobnie niedorzecznego stroju ani nawet nie śniło mu się, by coś takiego założyć. A jednak nie mogła nie zauważyć, jak bardzo do twarzy mu w todze. Jego nagie prawe przedramię imponowało węzłami mięśni, a włosy miały w blasku świec barwę polerowanej miedzi i złota. Stojący u jego boku stary senator wydawał się wątły i chudy, niemal żałosny. Biedak! Naraził dla niej karierę i mógł zapłacić wysoką cenę za swe dobre serce. Azak zauważył Inos, podszedł do niej i przyjrzał się jej uważnie. Zwłaszcza podbródkowi i świeżo uzdrowionym policzkom. – Dobrze się czujesz, ukochana? – Dobrze, panie. Zmarszczył brwi na te słowa, po czym przeniósł wzrok na Kade. – A pani, księżno? Kade wykonała płytkie dygnięcie. – Bardzo dobrze, Wasza Sułtańska Mość. – Nie dowiedziałem się jeszcze, w jaki sposób opuściła pani Arakkaran i zabrała ze sobą pana Rapa. Kade zademonstrowała najbardziej głupkowaty ze swych uśmieszków. – Sam regent zadał mi to samo pytanie. Wyjaśniłam mu, że zaciągnęłam zobowiązania, które uniemożliwiają mi udzielenie odpowiedzi. Kade była niezawodna. Sprzeciwiła się nawet Ythbane’owi! A także Azakowi! Olbrzym zarumienił się gniewnie, lecz porzucił ten temat. Tutaj był gościem, a nie despotą. – Jesteśmy bardzo wdzięczne Waszej Eminencji – zwróciła się do senatora Inos. Epoxague uśmiechnął się z przekąsem. – Impowie przywiązują do więzów rodzinnych wielką wagę, Inos. – Nigdy o tym nie zapomnę – odparła. Westchnął. – To pech, że nie zdołaliśmy zapobiec pojedynkowi. Obawiam się, że wyniknie z tego wiele kłopotów. W tej samej chwili do sali wkroczył dumnie Kalkor w towarzystwie ambasadora Krushjora. Ich jotuńskie stroje złożone ze skórzanych portek i ciężkich butów były wyzwaniem rzuconym zimnu, a jasne włosy lśniły złociście pod żelaznymi hełmami. Rozejrzeli się wokół z pogardą, po czym – podobnie jak reszta obecnych – wybrali miejsce, z którego mogli obserwować wszystkie pięć tronów. Tuż za nimi, jakby stanowił ich świtę, zjawił się młody goblin. On również miał teraz na sobie jotuńskie szaty, a jego skóra lśniła w blasku świec znacznie wyraźniejszą zielenią. Nikt nawet nie sugerował, by odziać goblina w togę, a nie był on dyplomatą, by mógł przyjść w stroju narodowym. Zresztą goblinie stroje były zapewne jeszcze mniej przyzwoite od jotuńskich. Po chwili Mały Kurczak zauważył Inos. Jego kanciaste oczy rozszerzyły się lekko. Obdarzył ją pełnym zębów uśmiechem. Bardzo chciałaby pogawędzić z tym młodym człowiekiem, by się dowiedzieć, dlaczego przestaje teraz z jotnarami, a także w jaki sposób uciekli obaj z Rapem z komnaty Inissa. Podejście do Kalkora oznaczałoby jednak szukanie kłopotów. Do tego Azak by się spienił. Od czasu do czasu Inos recytowała w myślach krótką mowę, którą ułożyła. Tłumaczyła w niej, dlaczego jej małżeństwo nie ma mocy prawnej i dlaczego pragnie teraz jego unieważnienia. Z początku uważała swe rozumowanie za logiczne, w bliskości Azaka jednak było z jakiegoś powodu mniej przekonujące. W tym momencie do sali weszło czterech nosicieli dźwigających wiekowego imperatora. Ustawili jego krzesło obok centralnego podium. Och, biedny staruszek! Dlaczego nie mogli pozwolić mu umrzeć w spokoju? Nosiciele oddalili się. Wydaje się, że to już wszyscy, pomyślała Inos. Miała rację. W oddali zamknięto z hukiem drzwi. W chwilę później z mroku zamaszystym krokiem wyszedł Ythbane, kierując się ku Opalowemu Tronowi. Przywdział purpurową togę, lecz na ramieniu miał tarczę z brązu, a w prawym ręku dzierżył krótki miecz. Za nim podążał biegiem chudy jak szczapa mały książę. Wyglądał w swej todze wdzięcznie i żałośnie zarazem. Gapił się wprost przed siebie, ignorując wszystkich. Jego matka nie była obecna. Regent pokonał dwa stopnie wiodące do tronu i odwrócił się, by spojrzeć na zebranych. Książę wszedł na jeden stopień, po czym skierował się na prawo od tronu. On również się odwrócił, a następnie zamarł bez ruchu niczym posąg. Dzieciak powinien już być w łóżku, pomyślała gniewnie Inos. Czy w Imperium nie umiano opiekować się przyszłymi władcami? – Sułtanie Azaku! – odezwał się Ythbane. – Czy jest pan przygotowany do przedstawienia swej petycji czterem opiekunom, nadprzyrodzonym obrońcom sprawiedliwości na całej Pandemii? – Tak jest. Głos Azaka był niższy i bardziej ochrypły. – W takim razie zwołujemy w pańskim imieniu Radę Czterech, co jest naszym starożytnym przywilejem i obowiązkiem. Ythbane uniósł miecz. Wszystkie oczy zwróciły się z oczekiwaniem ku Złotemu Tronowi. Brzdęk! No nie! Inos wątpiła, by nawet czarownik był w stanie usłyszeć ten głupi, cichy dźwięk aż w Złotym Pałacu. Przez chwilę nie działo się nic. Wydawało się, że nikt nie oddycha. Złoty Tron pozostawał pusty pod migoczącym kandelabrem. Nagle płomienie w owym złotym drzewie skurczyły się, zgasły i zniknęły. Tron, nadal pusty, pogrążył się w ciemności. Widzowie przenieśli wzrok na Ythbanela. Ten rozdziawił szeroko usta. Nawet stojący poniżej książę okazywał podobne zdziwienie. Regent najwyraźniej nie wiedział, co robić. Odszukał wzrokiem dwóch senatorów, jakby zwracał się do nich o radę. Jeśli z Prawa Apelacji nie korzystano od stu lat, nikt nie był autorytetem w kwestii procedury. Czy ktoś o czymś zapomniał? Ythbane zacisnął szczęki i przeszedł na lewą stronę, zwracając się w stronę Błękitnego Tronu należącego do czarownika Lith’rina. Ponownie uniósł miecz. Nim zdążył zrobić z niego użytek, te same niewidzialne palce zgasiły również i te świece. Błękitny Tron pochłonęła noc. Opiekunowie odrzucili jego wezwanie. Inos rozejrzała się wokół: Azak, diabelnie wściekły... regent jeszcze bardziej... oniemiali widzowie... Kalkor ukazujący wszystkie zęby i uradowany rozgrywającym się dramatem... mały książę wybałuszający oczy... A może dzieciak usiłował stłumić złośliwy uśmieszek? Nim regent zdążył się poruszyć, świece otaczające stojący od strony północy Biały Tron zamigotały i również zgasły. – Fatalnie! – rozległ się posępny, grobowy głos. Czerwony Tron Zachodu pozostał oświetlony. Było to monstrualne brzydactwo z granitu, pokryte płaskorzeźbami. Siedział na nim chłopiec. Regent przeszedł za Opalowy Tron i pokłonił się. – Wasza Wszechmocność czyni mi zaszczyt. – Nie mam takiego zamiaru. Nie chłopiec. Młody mężczyzna. Pewnego dnia, w Kinvale, Andor zabrał Inos na zwiedzanie należącej do diuka kopalni łupka. Wszyscy krasnoludowie, których tam widziała, byli bardzo niscy, mieli masywne barki i duże głowy oraz cerę przywodzącą na myśl szary piaskowiec. Mimo młodego wieku Zinixo miał włosy siwe niczym żelazo. Musiał być jeszcze niższy od goblina, Małego Kurczaka, gdyż miało się wrażenie, że jego stopy nie sięgają podłogi. Choć grube ręce czarownika spoczywały na oparciach tronu, pozycja ta była dla niego niewygodna. Siedział tak przygarbiony, że ramiona niemal dotykały uszu. Jego toga była tajemniczej, ciemnoczerwonej barwy przypominającej żelazo stygnące na kowadle. Wydawało się, że nie ma pod nią tuniki, gdyż jego prawa ręka i bark były nagie, podobnie jak nadmiernie wielkie stopy. Ukazał zęby wyglądające jak białe kamyki. – Przyszedł pan ze wcześnie, regencie. To zbytnia niecierpliwość! Radzę spróbować... Nieprzyjemnie brzmiący głos zamilkł. Krasnolud pochylił wielką głowę, jakby w coś się wsłuchiwał. Jego oczy poruszały się nieustannie i ukradkowo. Inos przypomniała sobie słowa Epoxague’a, że krasnoludowie są skryci i nieufni. Uważano ich również za małodusznych i skąpych. Mały książę nie mógł już dłużej znieść faktu, że nie widzi czarownika, bądź też uznał, że nie powinien stać zwrócony do niego plecami. Bez względu na powód, odwrócił się w drugą stronę i znowu całkowicie znieruchomiał. Zinixo najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie stało się nic złego. Na jego twarz powrócił zarozumiały uśmieszek. – Radzę spróbować jutro, kundlu. Czarownik obrażający w ten sposób osobę niemagiczną przypominał chłopca dręczącego owada. Może Olybino nie był taki zły, jak się Inos zdawało. Ythbane wzdrygnął się na jego obelgę, lecz jego głos pozostał spokojny. – Wysłuchacie więc petycji sułtana? Krasnolud roześmiał się tonem przywodzącym na myśl łoskot kamieni młyńskich. – Nie! On nie będzie nam zawracał głowy. Pojawią się jednak inne problemy. Prawdę mówiąc, nie potrafiłby pan nawet zadać właściwego pytania. Ythbane był odwrócony plecami do widzów, lecz na tę drwinę wyraźnie zesztywniał. – A jakie powinniśmy zadać, Wasza Wszechmocność? Czarownik przesunął wzrokiem po zebranych, po czym wysunął palec ruchem, który mógłby wybić dziurę w dębowych drzwiach. – Proszę zapytać jego! Świece nad jego głową zamigotały jednocześnie. Zarówno opiekun, jak i jego tron zniknęli. Tron jednak pozostał na miejscu, skryty w mroku. Krasnolud nie. Wszyscy patrzyli na miejsce, które wskazał. Kogo jednak miał na myśli? Jednego z dwóch jotnarów czy goblina? 4 Inos przebudziła się na dźwięk otwieranych drzwi. W magiczny sposób natychmiast odzyskała pełną jasność umysłu. W ciemności otworzyła szeroko oczy wiedząc, że przespała kilka godzin. W słabym blasku bijącym od okna widoczna była niewyraźna sylwetka intruza. Drzwi zamknęły się bez trzasku, rozpoznała już jednak znajomy, przywodzący na myśl wełniany koc efekt działania zaklęcia uspokajającego. – Inos? – odezwał się oczekiwany szept. – Cześć, Rap. Pomyślała o tym, co zrobi Azak, gdy obudzi się i znajdzie w ich sypialni Rapa... – Sułtan się nie obudzi – zapewnił faun. Nie szeptał już, lecz jego głos nadal był cichy. – Czy nie krzykniesz albo coś, jeśli... – Nie. Gdzieś tu jest szlafrok. Gdybyś mógł go znaleźć. Musiał usunąć zaklęcie natychmiast, gdyż serce zaczęło jej walić z podniecenia. Poczuła, że rzucił jej strój na łóżko. Usiadła. Zdała sobie sprawę, że czarodzieje widzą w ciemności. W gruncie rzeczy potrafili zapewne widzieć przez krasnoludzką kolczugę, a więc i szlafrok nie będzie dla niego przeszkodą. Sam fakt ubrania się mógł jednak poprawić jej samopoczucie, a także rozprószyć ostatnie, utrzymujące się jeszcze wątpliwości, czy jest to autentyczny Rap. Wygramoliła się z łóżka i owinęła szlafrokiem, drżąc lekko z podniecenia. W stojącej na obramowaniu kominka lampie rozjarzyła się słaba łuna. Rap stał przy oknie, zwrócony do niej plecami. Odwrócił się i popatrzyli na siebie z przeciwległych końców pokoju. Większość ludzi uznałaby sypialnię za wspaniałą, z pewnością jednak nie było to to, co pałac powinien zaoferować przebywającemu z wizytą królowi. Meble tworzyły dziwnie dobrany zestaw, freski na ścianach wyblakły i obłaziły, a w ogóle miało się wrażenie, że wszystko to nieopatrznie pozostawiła tu poprzednia dynastia. Podobna złośliwość mogła mieć na celu okazanie gniewu Ythbane’a z powodu upokorzenia, jakie zgotował mu Azak, bądź też była efektem pogardy jakiegoś domowego sługi dla dżinnów. Kogo to obchodziło? Liczyło się tylko to, że łoże było wystarczająco wielkie. Po drugiej stronie ochronnego wałka spał smacznie sułtan Azak. Uniosła dłoń do twarzy. – Dziękuję ci za to, Rap. Wzruszył ramionami. – To było łatwe. Kości wymagają czasu, ale skóra nie sprawia kłopotów. – I tak ci dziękuję. Wciąż miał na sobie niewyszukany strój robotnika, teraz zupełnie mokry. Włosy doszczętnie mu przemokły, lecz nawet to nie mogło sprawić, by ściśle przylegały do czaszki. Rap zawsze miał bardzo uparte włosy. Odezwał się jako pierwszy, uśmiechając się do niej ze smutkiem. – Magia może przywrócić ci dawny wygląd, lecz nawet czary nie zdołałyby uczynić cię piękniejszą. Proszę! To było coś nowego! I mówiąc to nawet się nie zaczerwienił. – Dzięki ci i za to, łaskawy panie. Ty również sprawiasz samym swym widokiem, że serce rośnie. Usiadła na brzegu łóżka, spoglądając na leżącego po drugiej stronie Azaka. Jedna muskularna ręka spoczywała na kołdrze, włosy tworzyły na poduszce czerwoną kałużę. Nie, nie miał się obudzić. Rap również wpatrywał się w Azaka, mrużąc dziwnie powieki. – Obawiam się, że nie mogę nic poradzić na jego klątwę. Potrafię ją jednak zobaczyć. Inos nie śpieszyło się zbytnio do uwolnienia Azaka od klątwy, lecz powiedzieć to teraz nie byłoby w najlepszym tonie. – Zobaczyć? A jak wygląda klątwa? Podrapał się w głowę. – Trudno to opisać. Całkiem jakby miał na sobie szklane ubranie zamazujące obraz. Takie migotanie... Nie potrafię tego ująć w słowa. Nie wiedziałbym, jakie jest jej działanie, gdyby twoja ciotka mi nie powiedziała, ale połapałbym się, że rzucono na niego czar. – Rap, usiądź! Chcę usłyszeć wszystko o twoich przygodach, o tym, jak uciekłeś z wieży, jak spotkałeś smoka i... – Ciotka może ci to opowiedzieć. W tej chwili nie mamy czasu. Nie było łatwo cię odnaleźć. Rozejrzał się wokół. Stłumiła niepokojącą myśl, że spogląda nie na ściany i sufit, a poprzez nie. – Nad pałacem rozciąga się wielka, ciemna plama. Cisza. Chcę powiedzieć, że nikt inny nie używa w nim magii. Nie chcę się zdradzić przed opiekunami. – Opiekunami? Rap, Ythbane próbował ich wezwać dziś w nocy, ale nie chcieli przyjść. Był tylko krasnolud. Rap wybałuszył oczy. Podszedł do krzesła i usiadł. – Opowiedz mi o tym, proszę! Zrelacjonowała mu więc wydarzenia. Wysłuchał jej z powagą. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Jej nieprzenikniony wyraz zaczynał odbierać Inos odwagę. Rap zawsze był tak łatwy do przejrzenia! – Zinixo to małe monstrum – wymamrotał, gdy już skończyła. – Przeraża go myśl, że inni zmawiają się przeciwko niemu. Sądzi, że wszyscy są tak samo wredni, jak on. – Znasz go? Znał też oczywiście Lith’riana. Rap stał się teraz doprawdy pełen niespodzianek. Gdyby kiedykolwiek zapytano ją, który z jej przyjaciół z dzieciństwa jest najmniej prawdopodobnym kandydatem na przestającego z czarownikami, Rap zwyciężyłby z łatwością. – Nie spotkałem Olybina – odparł. – Ale pozostałych troje tak. Ciotka mówi, że ty go poznałaś. – On też nie był zbyt miły. Rap skrzywił twarz. – Tak wpływają na ludzi czary. Sagorn o tym wiedział. Na koniec czynią ich w jakiś sposób nieludzkimi. Uśmiechnęła się. – Ale ty jesteś w porządku? Jak dotąd? Wzruszył ramionami. – Mam nadzieję. Nadal nie potrafiła odgadnąć jego myśli. Czy to był początek? Rap zawsze był łatwy do odczytania niczym drogowskaz. Teraz z pewnością tak nie było. Wyczuwała w nim jednak niepokój. – No dobrze. Wypytam Kade, kiedy będę miała okazję. Och, Rap! Tak szalenie się cieszę, że żyjesz! Sądziłam, że impowie cię zabili, i kiedy zobaczyłam cię na pustyni, myślałam, że to widmo! Uznałam, że twój duch wrócił, by mnie straszyć! To też będziesz mi musiał wyjaśnić. A potem zjawiłeś się żywy i tak się ucieszyłam, ale Azak powiedział, że umarłeś w więzieniu po naszym odjeździe. Opowiedział mi straszliwą historie o tym, jak cię pobito na śmierć... Obawiam się, że mu uwierzyłam, Rap. Przykro mi. Uznałam, że byłoby zgodne z jego charakterem, gdyby pozwolił, by cię to spotkało, doszłam więc do wniosku, że mówi prawdę. Ale nic ci nie jest! To cudownie, Rap. Powiedz mi tylko, jak zdołałeś uciec i ocalić Kade? – Zapytaj ją. – Tylko w skrócie? Najważniejsze punkty? – Zapytaj ciotkę. – Rap! – odparła ze złością. Wstał z krzesła i zaczął chodzić w kółko po pokoju, nic nie mówiąc. Z pewnością nie przyszedł tu ot tak sobie. Włamanie się do Opalowego Pałacu w środku nocy musiało być niebezpiecznym uczynkiem, bez względu na to, jak wielkie były jego moce. Istniał jeden oczywisty powód, dla którego panowie zakradali się w podobny sposób do komnat dam. Nie sądziła, by Rap zachował się równie prostacko. Dlaczego więc serce waliło jej jak opętane? Czy dlatego, że liczyła właśnie na to? Wiedziała, co by się stało, gdyby spróbował ją zanieść do swej prywatnej jaskini bezeceństwa. Z pewnością nie towarzyszyłyby temu psujące zabawę wrzaski sułtanki Inosolan. Zostawiłaby Azakowi pocieszający liścik. – Rap, jeśli będziesz jutro walczyć z Kalkorem... – Dzisiaj. Świt jest już niedaleko. – No to dzisiaj. Czy to pewne? To znaczy, czy możesz mieć pewność, że cię nie zabije? Czy nawet z trzecim proroctwem możesz być pewien zwycięstwa? Stał za jej plecami, przy oknie. – Nie. Uch! A więc o to chodziło. – W takim razie nie rób tego! Nie chcę ryzykować, że znowu cię utracę. Nie wyłącznie dla Krasnegaru. To znaczy, nawet jeśli wygrasz, nie ma żadnej gwarancji, że zostanę królową. Musimy przerwać łańcuch w którymś miejscu! Nie możemy pozwolić, by goblinowie cię dopadli, jak w trzecim proroctwie. Co miałeś na myśli mówiąc, że zaklęte wnęki nie prorokują? – Potrzeba by zbyt wiele czasu, żeby to wyjaśnić. – Mniejsza o to. Daj mi tylko minutkę, żebym mogła coś założyć i możemy iść. – Co? Stanął znów przy serwantce, gdzie mogła go widzieć. Przyglądał się jej z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Uśmiechnęła się. – Kocham cię, Rap! Czy w to wątpiłeś? Jego twarz stała się równie łatwa do odczytania, jak przedtem. Zaczerwienił się aż po same uszy. – Inos, nie! – Oczywiście, że tak! Przyznaję, że nie byłam tego świadoma w Krasnegarze, ale powinnam! Wiesz, mogłeś też dać mi to do zrozumienia choć raz czy dwa. To chłopcy powinni zrobić pierwszy ruch. Spojrzał na nią z przerażoną miną. Pokręcił głową. – Pewnie, że cię kocham! – oznajmiła ze złością. – To właśnie próbowali mi powiedzieć Bóg, ale byłam za głupia, żeby... – Inos! Jesteś mężatką! Sułtanką! Nie, wysłuchaj mnie... – usiadł z powrotem na krześle i zrobił upartą minę. – Pamiętasz, jak Andor używał na tobie zdolności panowania? No więc, gdy zdobyłem drugie słowo mocy, złapałem się na tym, że używam tej zdolności na nim! Mogłem wmówić mu wszystko, co tylko chciałem! Nie potrafiłem nic na to poradzić. A teraz... Brednie! – Nie mówmy o Andorze. To straszny człowiek! Uśmiechnęła się do niego, tego dorosłego, solidnego, poważnego Rapa. Tego właśnie oczekiwała – rzetelny, kompetentny... to znaczy wtedy, gdy wiedział, co robi; zapewne zachował skłonność do popełniania gaf, jeśli nie miał odpowiedniego przewodnika. Niemniej udało mu się tu dotrzeć. Może pomógł mu Sagorn. Ale uczciwy, godny zaufania, wierny. Dokładnie to, czego potrzebuje kobieta. – Przyznaje, że wciąż tego nie rozumiałam, nawet wtedy, gdy zjawiłeś się w Krasnegarze w dzień śmierci ojca. Och, powinnam była! Pobiegłeś dla mnie aż do Pondague i z powrotem, a ja nadal nic nie pojęłam. Byłam jednak tej nocy bardzo wstrząśnięta i wciąż trochę pod wpływem Andora, nie myślałam więc jasno. Ale... – Wyszłaś za Azaka. Pytałem cię, czy... – Rap! – krzyknęła, zapominając, że jej mąż śpi tuż obok. – Zamieniłeś mój ślub w cyrk, pozabijałeś tych wszystkich strażników i... – Inos! – odezwał się cicho. Zamilkła. – Moją ambicją zawsze było zostać dowódcą twych zbrojnych, kiedy już będziesz królową. Wiedziałaś o tym! Teraz wiem, że nigdy nie będę żołnierzem, i bardzo się cieszę, że znalazłaś takiego wspaniałego męża z królewskiej rodziny. Wiem, że jestem nikim! Nie jesteśmy już dziećmi. Sprawiał wrażenie mówiącego szczerze, ale jak zwykle jego głos go zdradził. Zapewne brakowało mu wprawy w kłamaniu. Roześmiała się i podskoczyła w górę. – Odwróć się, panie Nikt, to się ubiorę i uciekniemy... – Nie. Usiądź! Teraz posłuchaj. Próbuję ci coś powiedzieć! Jestem magiem. Potrafię ci nakazać wszystko, co tylko zechcę. Wszystko. I, masz rację, żywię do ciebie bardzo silne uczucie. – Oo, naprawdę? Silne uczucie? Biegniesz przez tajgę, przemierzasz cały świat, by dotrzeć do mnie, walczysz ze smokami... Jesteś pewien siły tego uczucia? I dlatego... – I ono wycieka! – wrzasnął. Azak poruszył się lekko. Następnie przewrócił się na drugi bok i znowu znieruchomiał. – Wycieka? – powtórzyła głupim tonem. Rap skinął głową z nieszczęśliwą miną. – Nie mogę nic poradzić na to, że odrobina zdolności panowania wycieka. To właśnie czujesz. Za każdym razem, gdy na ciebie patrzę... Przykro mi, Inos. Nie ma w tym nic więcej. Gdy nie będzie mnie w pobliżu, wrócisz do siebie. Obawiam się, że każę ci czuć w ten sposób. Naprawdę nie ma w tym nic więcej. Brednie i jeszcze raz brednie! – Nieprawda! – Prawda! Popatrzyli na siebie wilkiem. Żachnęła się. – Też coś! Kim jesteś, by mi mówić, czy jestem w tobie zakochana czy nie? – Jestem magiem. Tak jest, wiem, że mówisz prawdę. Widzę to. – Miło z twojej strony, że o tym wspominasz. – Ale nie w tym rzecz! Mówisz to, w co naprawdę wierzysz, lecz wierzysz w to dlatego... dlatego, że cię pragnę. Tak, pragnę cię i sprawiam, że czujesz w ten sposób. – Ach, więc to tak? Cóż, udowodnijmy coś! Chodź tutaj. Zaczęła zsuwać z siebie szlafrok. – Inos! – zawołał Rap. Sama Kade nie potrafiłaby wyrazić większego zgorszenia. Z nieszczęśliwą miną zapięła szlafrok. – Rap, ja naprawdę cię kocham! Wyszłam za Azaka, bo nie miałam żadnego wyboru. Rasha zagroziła, że zrobi okropne rzeczy... – Inos, proszę cię. Umilkła. – Nie przyszedłem po to. Nigdy bym tego nie zrobił! Nie przyszedłem też cię zabrać. Chce tylko prosić o przysługę. Gapiła się na Rapa, na to, jak osunął się na krześle, jak przygnębiony opuścił głowę. To było niepodobne do niego. Teraz łatwo go było przejrzeć. Wpadł w prawdziwe kłopoty. – Rap? Jaką przysługę? Co tylko zechcesz! Westchnął. – Kalkor jest czarodziejem. – O nie! – Sądzę, że jest. Nie jestem tego pewien. Jest co najmniej magiem, ale sądzę, że pełnym czarodziejem, z czterema słowami. Dlatego właśnie mógł zaryzykować przybycie do Piasty. Imperium nie zdoła go zabić. Gdy będzie chciał uciec, po prostu zniknie. – przyglądał się jej przez chwilę z niewesołą miną. – A jeśli Imperium nie zdoła go zabić, ja z pewnością też nie! Potrafię wyczuć magię, Inos. Użył na trollu potężnej mocy. Może jest tylko nieudolnym magiem, ale sądzę, że to pełen czarodziej. – To właśnie miał na myśli Zinixo! – Na pewno. Wskazywał na Kalkora. Widzisz, regent miał zamiar zabronić następnego sądu, ale Kalkor zmienił jego zdanie. To również wyczułem. A użycie mocy na imperatorze – i pewnie też jego regencie – to jawne pogwałcenie Protokołu. – A poprzedniego dnia powalił Angilkiego w samej rotundzie... Rap nic o tym incydencie nie wiedział, musiała mu więc wyjaśnić również i to, podczas gdy z powagą wpatrywał się w nią wielkimi, szarymi oczyma. Głupie tatuaże! Czemu nie usunął ich za pomocą magii? Och, Rap, Rap? Kogo obchodziły tatuaże? Cudownie, że wrócił... – Dlaczego opiekunowie go nie ukarzą? – zapytała na koniec. – Nie wiem. Może chcą, żeby najpierw zginął i przestał być groźny? Nie, to głupie. Jestem gorszy od krasnoluda. Wszędzie widzę wrogów. – A więc Kalkor jest czarodziejem. A ty nie? Pokręcił głową. – Tylko magiem. Trzy słowa. Poczuła dreszcz paniki. Jeśli Kalkor go zabije, będzie musiała wrócić do Arakkaranu jako żona Azaka, a Rap tym razem będzie naprawdę martwy. Myślała, że te koszmary już się skończyły. Nagle zrozumiała. Ulga zalała ją niczym światło wpadające przez odsuniętą żaluzję. Każe mu jednak poprosić! Za to, że wątpił. – No mów! – Czy zechciałabyś... zechciałabyś... podzielić się ze mną słowem mocy? Wiem, że to złolubnie wielka prośba, ale... Musiał wyczuć jej rozbawienie. Przerwał i wydawało się, że niemal się uśmiechnął. – Przykro mi, że muszę cię o to prosić, ale się boję. To znaczy, boję się, że inaczej nie zdołam zabić tego sukinsyna. Jego twarz ponownie straciła wszelki wyraz. – Dlaczego zmieniłeś zdanie, Rap? – zapytała cicho. – Kalkor ci coś rzucił i to sprawiło, że zmieniłeś zdanie. Co to było? Zupełnie bez wyrazu, całkiem jak drewno... – Wolałbym o tym nie mówić. Zadrżał. – Dokąd się udałeś, kiedy zniknąłeś? Wścibstwo! Przez chwilę sądziła, że nie odpowie. – Na pogrzeb – odrzekł wreszcie. – O tym też nie chcę mówić. – Mniejsza o to. Kalkor to potwór. Jeśli zdołasz go zabić, wyrządzisz nam wszystkim przysługę. Oczywiście podzielę się z tobą słowem. I czymś znacznie więcej. Jego ulga była tak wyraźna, że Inos poczuła się niemal urażona. – Naprawdę? – Jak mogłeś wątpić? Uśmiechnęła się do niego z politowaniem. Wydało jej się, że dostrzegła, jak maskuje rumieniec. – Dziękuję, Inos. Skutki mogą nie potrwać zbyt długo. Co to miało znaczyć? Nie dbała o to. Mieli poważniejsze problemy do omówienia. – To oczywiście osłabi twoją moc – dodał z oporami. – Wcale nie osłabi! Mam tylko nadzieję, że to słowo przyniesie ci więcej pożytku niż mnie. Od momentu, gdy ojciec mi je powiedział, czekałam na chwilę, w której mogłoby mi wreszcie pomóc. Nie pomogło w niczym. Absolutnie! Nigdy nie objawił się u mnie żaden szczególny talent. Elkarath mówił, że raz użyłam mocy, kiedy byliśmy w Thume, ale nie zdawałam sobie sprawy, że cokolwiek robię. To z pewnością bardzo słabe słowo, Rap. Połowa niczego to nadal nic. Pokręcił głową. – To nie musi być tak. Sagorn sądził, że słowa mają różne właściwości i pasują do różnych ludzi. Albo nie pasują. To znaczy, że twoje może po prostu nie być dla ciebie odpowiednie. To niewykluczone, ale przypuszczam, że rzecz polega na czymś innym. Myślę, że niektórzy ludzie mają prawdziwy talent do magii i słowa im pomagają. Innym brakuje takiego drygu. Jeśli chłopak jest z natury niezręczny, nigdy nie będzie szermierzem, bez względu na szkolenie. Ja taki byłem. Niektórzy czarodzieje są sami z siebie znacznie silniejsi od innych. Nie wydaje mi się, żeby Rasha była zbyt potężna. – Przeniosła mnie przez całą Pandemię. Rap żachnął się. – To nie było dla niej takie trudne, skoro zaklęta wnęka pozostawała otwarta. Działała wtedy jak... trudno to wyjaśnić. Tak czy inaczej, nawet jeśli twoje słowo nie przyniosło ci żadnej korzyści, ze mną może być inaczej, bo mam wielki talent. – Też tak myślę. Przyprawiasz mnie o zawroty głowy. Mogłabym bez wahania przysiąc, że jestem w tobie szaleńczo zakochana. Na te słowa się zaczerwienił. – Proszę cię, Inos! Bądź poważna! Jeśli podzielisz się ze mną swoim słowem, spróbuję zabić Kalkora. Roześmiała się. Zadowolona, że znalazła pretekst, podeszła do siedzącego w niewygodnej pozycji Rapa i położyła mu dłoń na ramieniu. Wydawało się zaskakująco twarde. Nachyliła się nad jego uchem, przypominając sobie, jak powtarzał słowo Rashy. – Czy tak się to robi? – wyszeptała. Poruszył się lekko. – Tak. Pocałowała go w policzek. – W ten sposób? – Inos! Proszę cię! Nawet jeden mięsień mu nie drgnął. Zachichotała. Czuła wilgotny zapach jego włosów. Przydałoby mu się też golenie. – Ile jest warte? – Moje życie – odparł ochrypłym głosem. Spoważniała. – Przepraszam cię, Rap! Wyszeptała szereg nieskładnych dźwięków, które ojciec przekazał jej na łożu śmierci. Potem się wyprostowała. – I co? Spojrzał na nią. – Czy to ono? – Tak jest. Tyle zawracania głowy o podobną bzdurę! Przełknął ślinę i oblizał wargi. – Jesteś pewna? Zwątpienie... – Tak. To właśnie powiedział mi ojciec. Rap nie mówił nic. Spojrzał w dół, na swe pięści, które spoczywały na kolanach, mocno zaciśnięte. – Rap? Coś jest nie w porządku? – Inos... To nie było słowo mocy. – To właśnie powiedział mi ojciec! Czy jednak była tego pewna? Może zamieniła miejscami angoo i engip? Pokręcił głową i podniósł się. Był znacznie większy, niż go pamiętała. Poważne, szare oczy. – To nie jest słowo mocy, Inos. Gdy się usłyszy jedno z nich... No wiesz, to jakby głowa ci eksplodowała. – Ale... – Pamiętasz, jak ci to mówił? Czy coś poczułaś? – Nie – odparła. – Tylko zaskoczenie. Myślałam, że znowu bredzi. – W takim razie to nie twoja wina. – Rap! Co chcesz przez to powiedzieć? Jego twarz była bardzo blisko. Miała wyraz tak drewniany, jak trzymasztowy szkuner. Nie potrafiła z niej nic wyczytać. – To, że czasem słowa muszą ginąć. Może twój ojciec był już w zbyt ciężkim stanie. A może to jego ojciec. W którymś miejscu łańcuch został przerwany. Ktoś zapomniał albo źle usłyszał. – Nie! Nie! Nie! – Obawiam się, że tak. Poczułabyś moc, gdyby powiedział ci słowo, a tak się nie stało. To dlatego nigdy nie ujawnił się u ciebie talent, Inos. Nie znasz słowa mocy! Mimo przerażenia czuła, że Rap się nie myli. Ogarnął ją zimny dreszcz grozy. – Ale Kalkor? Rap wzruszył ramionami, nie spoglądając na nią. – Może jest tylko magiem, tak jak ja. Muszę mieć taką nadzieję. Jego głos nie brzmiał zbyt pewnie. – I wtedy dasz sobie radę? – Wtedy wygra ten, który jest silniejszy, a ja chyba jestem dosyć silny. Jeśli anulujemy nawzajem swą moc, zadecydują mięśnie, a on... Ale to nie jest prawdopodobne. Lith’rian był okropnie wstrząśnięty, kiedy odkrył, że wyczuwam użycie magii, a byłem wówczas zaledwie adeptem. Sądzę, że niepokoił się, kim mogę się stać, jeśli poznam więcej słów. – A jeśli Kalkor zna cztery słowa? – czekała. – Rap? Czy mag może walczyć z czarodziejem? – A czy mysz może walczyć z kotem? – Rap! – Przecież podobna walka jest nie do pomyślenia. Diuk Angilki nadal jest nieprzytomny? – Tak mówili w nocy. Wciąż pogrążony w śpiączce. Rap z goryczą skinął głową. – A więc jego słowo mi nie pomoże. Wracaj do łóżka, Inos. Uśpię cię. Odsunął się, gdy próbowała zarzucić mu ramiona na szyję. – Rap! Przestań być idiotą! Zapomnij o Kalkorze! On nie jest wart twego życia. Zapomnij o Azaku! I zapomnij o Krasnegarze! Uciekajmy stąd! Ty i ja. Wybierz dowolne miejsce, a udam się tam z tobą. – Nie. Idę poszukać następnego słowa. Znowu patrzył tak uparcie. – Nie musisz zabijać go dla mnie, Rap, bo... – Nie robię tego dla ciebie. I nie dla Krasnegaru. Robię to dlatego, że chcę. A teraz wracaj do łóżka. – Idiota! Tuż przed świtem? Sagorn szukał słów przez sto lat, a ty chcesz znaleźć jedno do południa? Jego oczy stały się nagle bardzo wielkie. Nie widziała nic oprócz nich. – Wracaj do łóżka, Inos. Wróciła i zasnęła, a Rap odszedł. Słowo w ciszę wynika: Godzina to gdy z gąszczu płynie Nutą wysoką śpiew słowika; A z ust kochanków w tej godzinie Słowo przysięgi w ciszę wnika. Byron – Parisina Przełożył Łukasz Nicpan ROZDZIAŁ VIII BŁAZEN LOSU 1 Pobiegł na północ, wiedząc, że to, czego szuka, znajduje się gdzieś w tamtym kierunku, niedaleko Białego Pałacu. Niedaleko jeziora. Gnał przez deszcz, żałując, że nie ma już tak mocnych nóg, jak wtedy w tajdze. Najpierw żeglowanie, a potem tygodnie powożenia pozbawiły go siły potrzebnej do biegania, a starał się powstrzymywać od używania magii. Nie tylko padało, ale robiło się już jasno. Zaczynało mu brakować czasu. Nie spal w nocy. Nie chciał tego robić. Jeśli ta ostatnia szansa zawiedzie, czekał go długi sen. To był jego trzeci dzień w Piaście i niewytłumaczalna, biała groza musiała już znajdować się bardzo blisko. Nadejdzie dzisiaj, pomyślał. Boże Sprawiedliwości, pozwól, bym najpierw zabił Kalkora! Nadal nie miał pojęcia, czym mogła być, gdyż bał się jej zbyt mocno, aby w ogóle korzystać ze zdolności przewidywania. Mogła to być po prostu śmierć. Było to logiczne wyjaśnienie, że Bogowie nie pozwalali człowiekowi widzieć dalej niż koniec jego życia. Niemniej dwoje opiekunów nie zdołało odczytać jego przyszłości, a Ishist powiedział, że próba sprawia mu ból. Jeśli ów los ocali go przed śmiercią w baraku goblinów, mógł okazać się czymś dobrym, choć Rap wątpił, by nawet goblinowie potrafili zadać cierpienie większe od tego, które wyczuwał w białej łunie. Tymczasem nie pozostawało mu nic innego, jak pędzić tak szybko, jak tylko potrafił. Nie zawsze udawało mu się obywać bez magii, nawet gdy opuścił już pałac. Patrole legionistów próbowały od czasu do czasu zatrzymać samotnego mężczyznę biegnącego nocą przez ulice. W węższych zaułkach poruszały się ledwo widoczne cienie, sprawiające wrażenie gotowych go osaczyć, przystąpić do akcji, nim zadadzą pytania. Za każdym razem rzucał tylko na siebie zaklęcie nieuwagi i gnał dalej bez przeszkód. Usiłował nie myśleć o Inos. Biedna Inos! Jak bardzo zdezorientowały ją jego lubieżne myśli! Okropnie było być magiem. Jeśli jednak opiekunowie zdejmą klątwę z jej męża, wkrótce powróci bezpiecznie do Arakkaranu, by rozpocząć życie, które wybrała z własnej woli, nim przeszkodził jej Rap. Z czasem o nim zapomni. Zamiast o niej, myślał o Kalkorze. Dopuścił wreszcie do głosu wściekłość, która wzbierała w nim przez wiele godzin. Pozwolił, by nienawiść dodawała sił jego nogom. Nadeszły bóle, najpierw w łydkach, a potem palenie w piersi, wystarczyło jednak pomyśleć o Kalkorze, a zapominał o wszystkim. Zniknął faun. Niepodzielnie rządził jotunn. Władał jego duszą, wygłaszając podjudzające monologi. W miarę, jak narastały zmęczenie i wyczerpanie, potężniała i żądza krwi. Od czasów dzieciństwa nigdy nie stracił panowania nad sobą. Tylko raz, w Durthingu, był tego bliski. Ów wybuch wściekłości przestraszył go, chociaż nie uświadomił mu, czym może być jotuński szał. Teraz po raz pierwszy odczuwał go w pełni. Było to uczucie wspaniałe, nieodparte, oszałamiające. Być może pożałuje tego później, lecz teraz nie myślał o tym. Nic się nie liczyło. Krew, zniszczenie i satysfakcja... tylko to. Gdy zbliżył się do położonego najdalej na północy jednego z pięciu wzgórz oraz otoczonego tarczą tajemnicy Białego Pałacu, mleczny świt przesączał się już na pochmurne niebo. W mieście budziło się życie. Zlane deszczem ulice wypełnili furmani i wcześnie wstający cechowi uczniowie. Każdy, do kogo się zwracał, odpowiadał na jego pytania chętnie i szybko. Wreszcie znalazł kogoś, kto potrafił wskazać mu drogę do miejsca, którego szukał. Był to wielki, popadający w ruinę budynek stojący na porośniętym licznymi drzewami terenie, relikt dobrobytu w podupadającej dzielnicy. Ludzie, a nawet całe rodziny, przychodzili i odchodzili, lecz właściciel tej nieruchomości był nieśmiertelny. Jeśli Rap się mylił i ten, kogo szukał, spał na długim statku przycumowanym na jeziorze, czekała go niechybna śmierć. Przeskoczył przez mur Ambasady Nordlandu szybciej, niż mogłoby się to udać jakiemukolwiek kotu i znalazł się na terenie pięknej ongiś posiadłości, której przez brak dozoru pozwolono zarosnąć. Nie było tu psów – prawdziwi jotnarowie nimi gardzili – a zresztą nie stanowiłyby one problemu. Problem stanowił Kalkor. Włamanie się do Opalowego Pałacu było mniej ryzykowne; tutaj wewnątrz krył się gdzieś czarodziej i jedno dotknięcie jego umysłu dalekowidzeniem mogło wystarczyć, żeby go obudzić. Przedzierając się z obolałymi stopami przez przemoczone deszczem krzewy opuszczonego ogrodu, Rap zaczaj sondować znajdujący się przed nim wielki dom. Na wschodnim horyzoncie, poniżej deszczowych chmur, pokazała się już żółta smuga. Wątpliwe, by nawet jarl zaspał w dzień, w którym miał stoczyć śmiertelny pojedynek. Dalekowidzenie ukazywało białą plamę w miejscu wielkich sypialni, lecz Nordlandczyk mógł nimi wzgardzić, uważając je za przejaw dekadencji. Rap przeniósł swą uwagę na zaplecze, dawne kwatery służby. Wkrótce odnalazł tam jarla Kalkora, który nie spał już i był zajęty rozrywką, od której niełatwo będzie odwrócić jego uwagę. Całkiem możliwe, że później znowu zaśnie. Rap mógł więc skoncentrować się na swym głównym zadaniu. Przeszukiwał teraz pokoje szybciej, jeden po drugim. W wielkiej, wzniesionej bez jednolitego planu rezydencji przebywało zaskakująco mało ludzi. Większość załogi Krwawej Fali spała rzecz jasna na pokładzie, nie ufając impom. Skończył z pokojami. Nic. Sprawdził piwnice. Pustka. Potem strychy. To samo. Rozpacz! Przegrał! Nim dotrze do jeziora, marynarze już się obudzą. Dureń! Dureń! Jego domysł okazał się błędny. Stał w zimnym deszczu wśród krzewów, przesyconych wonią ziemi, godząc się z nieprzyjemną prawdą, że Kalkor porąbie go ź na kawałki. Ostatnią deską ratunku byłoby teraz zakraść się do domu i spróbować zabić jarla w chwili, gdy jego uwaga będzie odwrócona. Podkraść się do czarodzieja, hę? Nagle zauważył szereg rozpadających się drewnianych baraków i szop otaczających zaplecze domu. Tam! W baraku. No jasne. To nie mogłoby być łatwiejsze. Pobiegł wokół budynku i dostrzegł uchylone drzwi. Wysłał przed siebie przebudzający impuls w miejsce, gdzie ten, którego szukał, leżał na starym, butwiejącym dywaniku rozłożonym na gołej ziemi, przewiązany szmatą służącą za symboliczne ubranie. Zapewne wybrał tę budę z własnej woli, gdyż zachwycała go temperatura oraz woń drewna. Gdy Rap wszedł do środka, lokator szopy usiadł i przeciągnął się. Nawet w pełni wyrośnięty szary wilk mógłby mu pozazdrościć ziewnięcia. – Cześć, Mały Kurczaku. Goblin zmrużył oczy, spoglądając na rysujący się w drzwiach cień. – Płaskonos? – Tak jest. Rap osunął się z ulgą w dół i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na ziemi, nadal dysząc. Zmęczenie, zmęczenie! Całe ciało miał obolałe, zupełnie nie czuł nóg. Wśród wysokich stosów drewna na opał ledwie starczało dla niego miejsca Stykał się kolanami z goblinem. Dobrze jednak było skryć się wreszcie przed deszczem, usiąść. – Przyszedłeś odwiedzić starego przyjaciela? – Kanciaste oczy Małego Kurczaka lśniły zadowoleniem. Podrapał się zawzięcie po głowie. – A może czegoś chcesz? Wściekłość Rapa przerodziła się już w czystą determinację. Jego umysł był zimny jak lód. – Tak. Potrzebuję czegoś. Wiesz co? Z jakiegoś dziwnego powodu cieszę się, że nie zjedli gulaszu z goblina. – Chyba wiem, czemu się cieszysz, Płaskonos! – goblin zachichotał z lekkim triumfem. – Jarl powiedział mi, że przyjdziesz. Naprawdę? Rap sprawdził szybko, lecz Kalkor wciąż był zajęty tym samym, nie myśląc o ofierze, która wdarła się na jego teren. – Dojdziemy do tego później. W jaki sposób udało ci się uciec? Naprawdę mnie to ciekawi. Mały Kurczak wskazał na bliznę na udzie. – Trafili mnie strzałą i wzięli do niewoli. Tej nocy już się najedli. Zabrakło im miejsca na goblina. – A więc zatrzymali cię, aby utuczyć? Rap bał się kiedyś Małego Kurczaka i jego potwornych ambicji, lecz to już minęło. Goblin mógł dzisiaj uratować mu życie albo skazać go na śmierć, lecz na tym kończyła się jego moc. Co prawda opiekunowie przepowiedzieli mu wspaniałą przyszłość i Rap uważał dotąd, że w jej skład wchodzi władanie Krasnegarem. Zdolność wglądu maga wraz z garstką wiadomości i plotek, które zasłyszał w Piaście, powiedziały mu, jak bardzo się mylił. Zainteresowanie i pomoc Jasnej Wody stały się obecnie zrozumiałe. To, co czekało Małego Kurczaka, nie miało nic wspólnego z Krasnegarem, łączyło się jednak z Rapem i z trzecim proroctwem. – Związali cię, czy wsadzili do klatki? Ani jedno, ani drugie nie powstrzymałoby człowieka obdarzonego nadprzyrodzoną siłą goblina. Wielkie kły błysnęły raz jeszcze. – Do klatki – Odczekałem dzień czy dwa, a potem zwiałem. Po mokrej stronie wyspy jest mnóstwo dżungli. Zabrałem ze sobą kobietę, żeby gotowała. Brzydka twarz koloru khaki była równie łatwa do odczytania, jak każda inna. – Jak miała na imię? – Nie potrafiłem aż tak wykręcić języka – odparł bez ogródek Mały Kurczak. – Mówiłem na nią po prostu „Kobieta” i robiła to, co jej kazałem. – A co o tym sądziła? Goblin wzruszył ramionami. – Wyglądała na zadowoloną. Po paru dniach powiedziała, że nie ucieknie, więc mogłem zostawić ją na noc nie związaną – uśmiechnął się lubieżnie. – Dobry mężczyzna dla niej! Silny! Przez cały czas, gdy Rap był marynarzem mieszkającym w Durthingu, goblin musiał ukrywać się w dżungli Nogidów, czekając, aż jego rana się zagoi, pielęgnowany przez dziewczynę, którą uprowadził. Było jednak wiele rzeczy, które pominął w swej relacji. – A potem odpłynąłeś i zostawiłeś ją? Nie, to się nie zgadzało... – Powiosłowałem na pniu drzewa do drugiej wyspy. Kobieta powiedziała, że po sześciu czy siedmiu wyspach dotrzemy do następnego impijskiego fortu. A więc Mały Kurczak wyruszył w pogoń za swym przeznaczeniem, a ona postanowiła mu towarzyszyć. Nie kłamał, mówiąc o jej uczuciach: ludojadka naprawdę zakochała się w swym goblinim porywaczu. Zapewne traktował ją tak dobrze, jak tylko potrafił, gdyż kobiety były użyteczne. Czy to możliwe, by Mały Kurczak poddał się czemuś tak niegobliniemu jak miłość? Rap był już o krok od zadrwienia z niego, lecz się powstrzymał. – Zły prąd – powiedział goblin. – Nadszedł wielki sztorm. – Przykro mi to słyszeć. Mag potrafił wyczuć pod pozą obojętności prawdziwy żal. Jakie to dziwne! Jakie smutne! Reszta opowieści popłynęła łatwo. Żeglując z powrotem na zachód Krwawą Falą, Kalkor napotkał kłodę unoszącą się na falach w Kanale Zguby wraz z prawie martwym goblinem. Był to właśnie taki dziwny zbieg okoliczności, jakie potrafiły powodować słowa mocy, a oczywiście goblin również znał jedno. Kalkor musiał wówczas dostrzec własne przeznaczenie, jako że wiedział o trzech wizjach we wnęce. Z pewnością właśnie wtedy wpadł na pomysł swej obłąkańczej ekspedycji do Piasty. – A więc wydusił z ciebie słowo mocy i w ten sposób został czarodziejem? – zapytał Rap. Mały Kurczak zarumienił się oliwkowo na tę obelgę. – Znasz goblinów! Wiesz, że to nieprawda! Był czarodziejem już przedtem. Nie potrzebował go! To mogła być dobra wiadomość. Słowo Małego Kurczaka pochodziło prosto od baśnióweczki. Nie znał go nikt inny – jak dotąd. Było mocne. Deszcz bębnił o dach szopy i przeciekał przez szczeliny. Rap ponownie przeszukał dom. Kalkor skończył swą robotę i zdawało się, że znowu zasnął. Kobieta leżała u jego boku, łkając bezgłośnie. W innych miejscach ludzie zaczęli się jednak już kręcić. Nawet jotnarowie mogli zmarznąć w tak wilgotny poranek i zdecydować się na rozpalenie ognisk. Musiał działać szybko. Mały Kurczak przeciągnął się raz jeszcze. – Dlaczego się zgodziłeś? Widziałem to. Nie użył na tobie magii? – Nie. Nie bezpośrednio. Rzecz jasna Kalkor mógł wpłynąć na umysł Rapa, tak jak zrobił to z regentem, lecz kłóciłoby się to z przyjętym przez niego planem gry. – No więc dlaczego? – zapytał goblin. – Jesteś uparty jak niedźwiedzica z małymi, Płaskonos. Wiem to. Mimo wściekłości i determinacji Rap zachichotał. – Dziękuję, Mały Kurczaku! Okropne tygodnie spędzone w lesie wyblakły w jego pamięci, aż wreszcie mógł wspominać je z czymś w rodzaju nostalgii. Och, niewinność młodości! W tamtych dniach nie był magiem. – Pamiętasz Gathmora? Goblin skinął głową, widoczny teraz w świetle świtu jako szary kształt, – A więc to on był z tobą na długim statku? Tak sobie myślałem, że to on. – Był dobrym człowiekiem, Mały Kurczaku. Przybył ze mną do Piasty. Kanciaste oczy rozszerzyły się na znak zrozumienia. – Tak, dobrym człowiekiem... Co Kalkor rzucił ci wczoraj? Rap zadrżał. – Jego serce. Jeszcze biło. Goblin zastanowił się na tym, po czym pokręcił głową. – Niedobrze tak zabić człowieka. Bez honoru. Miał dziwne poglądy na temat dobrych sposobów śmierci, ale te słowa były bez wątpienia rodzajem hołdu. – Muszę zabić Kalkora! – oznajmił Rap. Jego wściekłość przerodziła się w płomień. Ręce mu drżały. Mały Kurczak wzruszył ramionami. – Powiedział, że przyjdziesz do mnie po słowo. – Podzielisz się nim ze mną? – Nie – wielkie kły odsłoniły się ponownie. – Dobrze być silnym. – Jak się nim podzielisz, nadal będziesz bardzo silny. Goblin pokręcił głową. – Ile już masz? – Nie powiem. – A ja nie powiem słowa. Ryknął nieoczekiwanie ostrym śmiechem. – Nie możesz wydusić ze mnie słowa magią, Płaskonos. Czego spróbujesz? Rasha zadała Rapowi ból, a potem zagroziła, że zrobi to samo z Inos, lecz żadna z tych metod nie poskutkowałaby wobec goblina. Gdyby żyła jego kochanka ludojadka... ale Rap nie potrafiłby skrzywdzić niewinnej kobiety, bez względu na całą nagromadzoną w nim nienawiść. Pozostawała perswazja albo groźba. – Jeśli Kalkor mnie zabije, ty tego nie zrobisz. Nie możesz mnie zabrać do Totemu Kruka, jeśli wzniesie w górę moją głowę podczas sądu. Goblin zachichotał raz jeszcze. – Mówił mi, że to właśnie usłyszę. Ale jeśli powiem ci słowo, będziesz czarodziejem. Tak powiedział. Nie można torturować czarodzieja. Jeśli Kalkor wiedział, że Rap jest już magiem, podejmował zdumiewające ryzyko, pozostawiając słowo goblina bez ochrony. Albo był obłąkańczo pewny swych czarodziejskich umiejętności, albo też wiedział coś, o czym Rap nie pomyślał. Może opiekunowie? Nordlandzcy łupieżcy byli prerogatywą Jasnej Wody. Czarownica północy mogłaby obronić Kalkora przed czarami. A może przewidział całe to spotkanie i był absolutnie pewien, że goblin nie podzieli się swym słowem mocy. Rap nie odważył się użyć zdolności przewidywania. Sprawdził ponownie. Jarl nie ruszył się jeszcze z siennika. Być może Kalkor stawiał po prostu na to, że słowa nie lubią być przekazywane. Mały Kurczak nigdy nie był skłonny do współpracy, a teraz sprawiało mu przyjemność okazywanie uporu i zmuszanie Rapa do błagania. Zapewne Kalkor również napawał się sennie tą bezowocną walką, wylegując się obok swej ostatniej ofiary. Jotuńska krew Rapa gorzała. Drżenie rąk udzieliło się już barkom. Jego gniew domagał się ofiary i jeśli nie zdoła zmusić młodego goblina do współpracy, z pewnością go zabije. Może to właśnie przewidział Kalkor? To by go rozbawiło. – A jeśli obiecam? – Obiecasz? – zadrwił goblin. – Obiecasz, że pozwolisz, bym cię zabił? Czarodziej? To się nie uda, Płaskonos. Muszę po prostu zaufać Bogom. – Chcę go zabić – powiedział Rap. Zaczęła go ogarniać rozpacz. – Dla Gathmora. To jest moja jedyna szansa. Powiedz mi swoje słowo mocy, a przysięgam, że wypełnię twoje proroctwo. Wrócę z tobą do Totemu Kruka i pozwolę, byś mnie zabił. Goblin umilkł, Rap jednak widział na jego brzydkiej twarzy pierwsze ślady niezdecydowania. – A co z kobietą? Naprawiłeś jej poparzenia. – Ma innego wodza. Mówiłem ci, że jest córką wodza i musi wyjść za wodza. – Nie zabierzesz jej? Mina Małego Kurczaka wyrażała niedowierzanie. – Nie. Nie zabiorę. Wybrała tamtego. – Nie robisz tego dla niej? – Mówiłem ci już. Robię to dla Gathmora. Śmierć Kalkora nie pomoże Inos. Goblin pokręcił głową. – Wszystko jedno. Nie powiem ci słowa, Płaskonos. Powiedz mi swoje, to zabiję dla ciebie jarla, a potem zabiorę cię do Totemu Kruka. Rap z całej siły starał się powstrzymać przed szczękaniem zębami z wściekłości. Nikczemny zielony kurdupel nie miał pojęcia, jak bliski jest śmierci. – Powiedz mi albo zginiesz! Przysięgam, że cię zabiję, śmieciu! Bogowie odtrącą moją duszę, ale cię zabiję. Kanciaste oczy błysnęły. – Nie jestem śmieciem! Jego mina przeczyła jednak słowom. Rap szybko sprawdził swe wspomnienia. Nigdy dotąd nie rozwikłał zawiłości goblinich zwyczajów, teraz jednak był w stanie to uczynić. – Mówię, że wciąż jesteś moim śmieciem, goblinie! – Nie jestem! Uratowałem cię przed impami w Milflorze! Wygląd maga ponownie ujawnił fałsz: napięta szyja, pokryta warstewką potu skóra, szybko walące serce. Mały Kurczak kłamał. – Nie uratowałeś! Nie chcieli mnie zabić i uciekłbym bez twojej pomocy! A gdy zaatakowałeś żołnierzy, kazałem ci wrócić. Nie wykonałeś mojego rozkazu, więc to, co zrobiłeś, nie liczy się! Mały Kurczak napiął mięśnie z wściekłości, lecz nie zaprzeczył oskarżeniom. Rap zachichotał, widząc, że jego domysły są trafne. – A więc nadal jesteś moim śmieciem! Ale dzisiaj Kalkor mnie zabije, jeśli nie podzielisz się ze mną słowem. Tym razem możesz uratować mi życie! Wtedy nie będziesz już śmieciem, naprawdę nie będziesz. Goblin wydął usta, zastanawiając się nad tą kwestią. Spojrzał chytrze w górę. – A potem cię zabiję? Bardzo, bardzo powoli? – Wytrzymam tak długo, jak tylko zdołam. Dłużej niż ktokolwiek dotąd. Obietnica była makabryczna, lecz pozbawiona znaczenia. Przeznaczony mu biały ogień miał zabić Rapa najpierw, zapewne nim jeszcze dzień dobiegnie końca. Nie będzie żył wystarczająco długo, by ponownie zobaczyć Totem Kruka. – Przysięgasz, Płaskonos? – Na jakiego tylko Boga zechcesz. – Myślę, że jesteś słownym człowiekiem, Płaskonos. – Goblin uśmiechnął się i oblizał wargi. – Dużo honoru! Zrobię to! Powiem ci moje słowo. 2 Deszcz bębnił bezlitośnie w przemoczony namiot i przesączał się przez szwy, by skapywać Rapowi na głowę i tworzyć kałuże wokół jego stóp. Słyszał, jak widzowie ślizgają się po gładkim błocie nasypu, lecz dzisiaj tłum był znacznie mniejszy i miał zobaczyć bardzo niewiele z walki; siekąca mżawka przesłaniała pole, którego większa część zamieniła się już w srebrzyste bagno. Gromy rozbrzmiewały w chmurach gęstych jak błoto. Zaklęta wnęka bezbłędnie przepowiedziała warunki. Zaklęta wnęka zaaranżowała całą tę sprawę. To właśnie robiły takie wnęki! Coś znacznie więcej niż zwykłe prorokowanie. Naginały bieg wypadków zgodnie z interesami swych właścicieli. Kogo krasnegarska wnęka uważała za swego właściciela, było jak dotąd nie rozwiązaną tajemnicą. Najwyraźniej jednak nie Kalkora, gdyż zabiła go już równie niezawodnie, jak pradziadka Inos. Rap powiedział jarlowi o pojedynku, a ten postarał się, by do niego doprowadzić dla własnej rozrywki, nigdy jednak nie wpadłby na taki pomysł, gdyby nie podszepnęła mu go wnęka. Złapała go w pułapkę. Nigdy już nie będzie władał Krasnegarem, gdyż użył mocy na regencie, aby wymusić drugi sąd. Było to pogwałceniem Protokołu i musiało spowodować zemstę opiekunów. Bez względu na wynik pojedynku, Kalkor zginie. Niektóre rzeczy były dla czarodzieja całkiem oczywiste! Rap zrozumiał tę gorzką prawdę wkrótce po wizycie u Małego Kurczaka. Było mu jednak wszystko jedno, gdyż jotuńska żądza krwi wciąż dręczyła go okrutnie. Za wszelką cenę chciał pomścić śmierć Gathmora. Nie było to zadanie, które mógł pozostawić sprawiedliwości opiekunów. Sam musiał sprawić, by Kalkor zapłacił za swój czyn, albo zginąć podczas próby. Niemal nie pamiętał swego ojca, ale był on jotunnem, potomkiem wielu pokoleń zabójców i to jego krew krążyła teraz w żyłach Rapa. Nie robił tego dla Inos. Oficjalnie był jej reprezentantem, tak jak sugerowała wnęka, ale tak naprawdę to chciał pomścić przyjaciela, bestialsko zamordowanego dla zaspokojenia kaprysu pirata. Krwi! Osunął się na niski stołek. Wolałby, żeby jego kości nie były tak ciężkie, a mięśni nie przeszywał pulsujący ból. Powstrzymywał się od użycia magii i cierpiał z tego powodu, kierowany jakimś dziwnym, perwersyjnym pragnieniem bólu. Ostatniej nocy nie spał w ogóle, a poprzedniej bardzo niewiele. Obok niego na mokrej trawie leżał cuchnący kawał niedźwiedziej skóry. Po przeciwnej stronie namiotu, na drugim stołku, siedział sędziwy jotunn, którego imienia mu nie podano. Miał na sobie za długą czerwoną szatę, na kolanach zaś trzymał wielki topór bojowy. Przesuwał pracowicie osełkę wzdłuż jego krawędzi, choć oręż był już tak ostry, że mógłby przeciąć wzdłuż pajęczą nić. U stóp starca leżały rogaty hełm oraz powyginana trąba. – Musisz się przygotować! – warknął, marszcząc białe, kosmate brwi. Nie aprobował obecności Rapa. Kundlom nie powinno się pozwolić na uczestnictwo w świętych jotuńskich ceremoniach, a do tego ten tutaj nie wyglądał raczej na wojownika. – Jeszcze czas – odburknął Rap. Właściwie powinien ćwiczyć używanie czarów. Usłyszenie czwartego słowa było wstrząsającym doświadczeniem, silniejszym niż przy poprzednich. Jego umysł wciąż od tego wibrował. Być może słowo goblina było szczególnie silne bądź też to właśnie znaczyło być czarodziejem. Czuł się tak, jakby podarowano mu dodatkowy zestaw zmysłów. Poznał teraz aurę, cały drugi, nadprzyrodzony świat nałożony na naturalny. Widział ją bez pomocy wzroku – czy może wąchał, smakował, wyczuwał, słyszał. Żadne z tych słów nie pasowało dokładnie do tego, co odbierał. Była to inna płaszczyzna, na którą mógł się przenieść, nie opuszczając miejsca, w którym się znajdował. Piasta była dla jego oczu wielkim miastem, lecz w owym innym zestawie wymiarów była wszechświatem cieni zamieszkanym przez światła przewodnie czarów. Światła przewodnie lub stojące w miejscu dźwięki gromu albo monstrualne kształty. Co wolał. Między nimi znajdowały się małe wiry i rozbłyski pomniejszej magii: kobieta używająca uroku, by usidlić kochanka, obdarzony nadprzyrodzonym talentem kucharz przygotowujący ciasto-arcydzieło na stół wielmożnego pana, kupiec ze słodką miną oszukujący nic nie podejrzewającego kontrahenta. Mógł ich ujrzeć takimi, jakimi byli, jeśli zechciał, bądź też widzieć ich przedłużenia w aurze, ich projekcje mocy. Fioletowe i piskliwe, cierpkie, kanciaste i gniewne – słowa i pojęcia stały się całkowicie nieadekwatne, by wyrazić myśli. Nie sposób byłoby opisać tego osobie niemagicznej, choćby próbował tak długo, aż słońce by zgasło. Nic dziwnego, że czarodzieje nie przypominali innych ludzi. Czy wszyscy z nich dostrzegali te rzeczy równie jasno, czy też podobna zdolność była pochodną ich siły? I jak wiele jej miał? Od mocy kręciło mu się w głowie. Czuł się wszechpotężny. Czy było to niebezpieczne złudzenie? Czy mógł być naprawdę tak silny, jak mu się zdawało? W drugim namiocie, na przeciwległym końcu pola stał Kalkor. Był zbyt podekscytowany, by usiąść. Jedną ręką trzymał topór, w drugiej ściskał kamień, którym go ostrzył. Rozebrał się już do strzępu futra, gotowy przelać krew. Nagle wyczuł uwagę Rapa i podniósł wzrok. Jego niebieskie oczy lśniły obłąkaną radością. Rap zajrzał do aury. Dostrzegł tam Kalkora jako przezroczysty, nagi kształt. W tej pozbawionej wymiarów przestrzeni jarl mógł się znajdować na wyciągnięcie ręki od niego lub w dalekim Nordlandzie. Było tu jednak coś więcej niż tylko widmo. Wyczuwał też czerwoną, wypaczoną nienawiść przypominającą zwinięty w spiralę ogień. Iskrzyły się w niej śmierć, gwałt i okrucieństwo. Nie było tam nic ludzkiego. – Wkrótce zginiesz, półczłowieku! – oznajmił Kalkor. Jego płomienie rozjarzyły się goręcej w wyrazie triumfu. – Dlaczego?– zapytał Rap. Trzymał ręce na kolanach i wysłał swój przekaz, nie używając słów. Siedzący obok starzec nie podniósł wzroku. – Co masz nadzieję zyskać przez to szaleństwo? Jarl roześmiał się. Jego rechot był jak gorąca krew rozlana na śniegu, jak kobieta wijąca się w gwałtownych spazmach bólu. – Jeśli tego nie wiesz, nie jesteś godny się dowiedzieć. – Chcesz zdobyć królestwo za pomocą czarów. Opiekunowie na to nie pozwolą. Już teraz pogwałciłeś Protokół! – Opiekunowie?– Jotunn uśmiechnął się szyderczo. – Nie boję się Czterech! Olybino ma już na głowie trzy wojny i nie odważy się rozjuszyć jeszcze jotnarów. Jasna Woda mi przyklaskuje. Odszukała mnie pewnej nocy na moim statku, odziana tylko w nadprzyrodzone piękno, pragnąc mojej siły i napawając się moją nieodpartą wolą. Rap nie potrafił odgadnąć, czy to prawda, czy szaleństwo. Splątana pajęczyna ognia stała się stworem obdarzonym pazurami, łuskami i jadowitymi kłami wywrzaskującym nieharmonijną pogrzebową pieśń. – Dwoje jest więc po mojej stronie, a regent również cofnie się przed nową wojną! Zwyciężę w głosowaniu i opiekunowie nie będą interweniować! Kalkor stał w swym namiocie po drugiej stronie pola, na odległość dalekiego strzału z łuku, lecz ten pogardliwy wybuch zabrzmiał tak, jakby jarl strzelił palcami pod samym nosem Rapa. Ten stłumił straszliwą furię, opierając się pragnieniu, by cisnąć w potwora błyskawicę mocy. Najgorsze było, że to, co powiedział jarl, mogło nawet być prawdą. Jeśli zaklęta wnęka przewidziała, że wstąpienie na tron Kalkora najlepiej przysłuży się przyszłości dynastii Inissa, to Rap był tym, kogo oszukano! Pozostałych pretendentów – Inos i Angilkiego – skierowano na boczny tor, a on miał tutaj zginąć. Och, biedny Krasnegar! Przerażony, zajrzał głębiej w koszmarną otchłań, jaką był umysł Kalkora. Nie znalazł tam strachu. Nie zdołał nawet odszukać głębszego zainteresowania wynikiem sądu. Pirat dawno już zatracił wszelkie poczucie wartości ludzkiego życia, nawet własnego. Obłęd, jakim było wymuszenie pojedynku, nabrał teraz pewnego niesamowitego sensu. Dla kogoś, kto szukał podniety w niebezpieczeństwie, każde ocalenie stawało się wyzwaniem do podjęcia kolejnego, jeszcze większego ryzyka. Śmierć, gwałty i rabunek musiały z czasem spowszednieć, lecz gdy były treścią życia człowieka, nie mógł on osiągnąć nic więcej. Zaczął więc poszukiwać nadprzyrodzonej mocy, a ona pogorszyła tylko sprawę. Jeśli jarl ujdzie z życiem z dzisiejszego widowiska, będzie musiał wymyślić wspanialszy sposób, by umrzeć, gdyż teraz pozostała mu już jedynie śmierć – ostateczny, nieunikniony cel. I być może też sława jarla, który pożeglował do Piasty i stanął w samej stolicy Imperium do sądu, którego stawką było królestwo. Stosownie do chwili z mrocznego nieba padł grom. W tłumie tysiące dłoni zakryły uszy. Ulewa zdawała się przybierać na sile. – A co po mnie! – zapytał Rap. – Czy zaszlachtujesz regenta? Albo ten fantom imperatora? A może chłopca? Jak brzmi ostatni wiersz twej pieśni wojennej? Eksplozja piekielnej radości przerodziła potwora w błyszczący, wyszczerbiony monolit stojący na złowieszczym, oświetlonym gwiazdami torfowisku. – Nigdy się nie dowiesz! Ale zdobędę nieśmiertelność! Pojedynek miał się wkrótce zacząć. Zjawiła się imperialna delegacja, w której był i Azak. Jego skóra jarzyła się czerwienią od klątwy Rashy. Cóż to była za niekompetentna dziwka! A jej zaklęcie to tandetna robota. Przyszła też Inos. Wyglądała na udręczoną, lecz mimo to wydawała się wystarczająco pociągająca, by uczynić z mężczyzny gorszego szaleńca niż Kalkor. Biedna Inos. Nie znała nawet jednego słowa mocy! – Wiesz, że nie możesz wygrać. – Drwiący szept jarla rozległ się w stalowym spokoju aury. – Jestem piratem! Nie chylę karku przed nikim. Nie uznaję żadnego prawa poza śmiercią. – Ja też nie! – odparł gniewnie Rap. I jarl uderzył. W niemagicznym świecie nie wydarzyło się w ogóle nic. Dwaj starzy jotuńscy pomocnicy siedzieli przy przeciwnikach, nieświadomi trwającej nadprzyrodzonej konfrontacji, lecz w aurze mglisty obraz Kalkora chlasnął Rapa w twarz kotem o dziewięciu ogonach podobnym do tego, którym potrząsał przed nim na Krwawej Fali. Nie miał to być śmiertelny, czy nawet okaleczający cios. Jego efektem byłoby jedynie straszliwe szarpnięcie bólu. Bat nie istniał, podobnie jak drewniana laska, którą Rap odtrącił czar. Były to jedynie mentalne wizje niewidzialnego, obrazy niewyobrażalnego... mimo to Rap ledwie powstrzymał się przed zadaniem swą wyimaginowaną maczugą przeciwuderzenia, które roztrzaskałoby czaszkę monstrum. Kalkor sprawiał wrażenie lekko zaskoczonego, a także rozbawionego. – Nie najgorzej! – wyszeptał. – Spróbujmy raz jeszcze – odrzekł Rap. Wyciągnął rękę na widmowej płaszczyźnie, jak gdyby proponował miażdżący, marynarski uścisk dłoni albo pojedynek na ręce. Kalkor natychmiast oddał cios. Monstrualny miecz ciął w ramię jego przeciwnika. Rap wolał uścisk dłoni. Nie miało znaczenia, jak o tym myślał on czy Kalkor. Liczyła się tylko czysta, nadprzyrodzona moc. Porównali swe siły i w umyśle Rapa palce rywala okazały się miękkie jak u dziecka. Ścisnął, napotykając na opór tak mały, że niemal go nie zauważył. Uradował się, widząc, że zadaje ból, a oczy jotunna wypełniają się szybko narastającą paniką. Usatysfakcjonowany wycofał się, nim zdążył okaleczyć tamtego. Toporem Kalkor mógłby niewątpliwie porąbać Rapa na plasterki, lecz jeśli chodzi o czary był słabeuszem. Jarl cofnął się z krzykiem. Jego wiekowy towarzysz podniósł ze zdziwieniem wzrok. Aura wypełniła się bulgoczącym szlamem, smrodem i rozkładem. Obdarzony siłą i bystrym umysłem, odwagą, urodą i szlachetnym urodzeniem Kalkor nadużył tego wszystkiego, aż wreszcie, po całym życiu pełnym zwycięstw, zaczął wierzyć, że nikt nigdy go w niczym nie pokona. Teraz pojął, że to nieprawda. Niski, smętny dysonans, pieniąca się czeluść wydzielająca ohydny smród przerażenia... Rap z niesmakiem przyjrzał się temu paskudztwu. Dojrzał wreszcie strach, lecz był zbyt mały, by go zadowolić. – Nie, jarlu! Wykończę cię tak, jak ty wykończyłeś Gathmora. Najpierw jednak przeczyszczę ci kiszki jak tchórzowi. Będziesz uciekał przede mną, a ja będę cię gonił po polu. Na koniec padniesz na kolana przed tłumem. Będziesz błagał regenta, by ulitował się i przerwał pojedynek, a on odmówi. Impowie będą dziś mieli wspaniałe widowisko. Poeci przez lata będą śpiewać komiczne pieśni o nordlandzkim piracie, który przybył do Piasty się pysznić, a skończył uciekając przed faunem. Kalkor obnażył zęby. Wyraźnie zebrał się w sobie. – Nikt w to nie uwierzy! Będą wiedzieli, że używasz czarów. – Może! Ale najpierw porządnie się uśmieją. Pirat nie był tchórzem. Dawno już zapomniał, co to strach przed śmiercią. Wydawało się, że teraz przezwyciężył również lęk przed drwiną. – I w ten sposób pomścisz swego przyjaciela, marynarza?– zapytał. – Tak! – Rap zadrżał z niecierpliwości. – O tak! – Doprawdy?– Jarl pokręcił głową z niedowierzającym uśmiechem. – Gathmor... jeśli tak miał na imię... co on by na to powiedział? Radość Rapa przygasła. Gathmor nienawidził czarów i gardził nimi. – A ty? – nie ustępował Kalkor. Jego niebieskie oczy lśniły z nieludzką jasnością. – To bardzo kiepska satysfakcja zabić człowieka za pomocą czarów. Uwierz mi, ja to wiem! Czy poczujesz się wtedy lepiej, niż gdybyś pozwolił mi umrzeć ze starości? Wiesz, to by mi się mniej podobało! – Wymierzę sprawiedliwość! – wrzasnął Rap. – Nie za pomocą czarów, mały faunie! Przyznaję, że jesteś silniejszym czarodziejem ode mnie, ale ja jestem nordlandzkim jarlem i gdybyś użył swych mocy przeciwko mnie, pogwałciłbyś ten sam Protokół, który tak bez namysłu cytujesz. Czarownica północy musiałaby mnie pomścić. A więc obaj mamy zginąć? To ma być sprawiedliwość? Czemu po prostu nie powalisz nas trupem od razu? Kalkor zachichotał, obserwując trwogę Rapa. Wizje ognia i krwawiącego ciała... – No więc, panie Rapie? Jak ma być? Czy obaj zginiemy od ohydnych czarów, czy też będziemy walczyć po męsku, ty szukając zemsty, a ja nieśmiertelnej sławy? Czy nie zgodzimy się, by jeden z nas pozostał przy życiu? Pamiętaj, że na szali spoczywa też królestwo! Walczymy jak czarodzieje, panie Rapie? Czy jak mężczyzna z mężczyzną? Gathmor! Rap tak czy inaczej był skazany... ale pomyślał o Gathmorze i jego jotuńska osobowość wściekła się na fauni zdrowy rozsądek mówiący mu, że chce uczynić coś szalonego. Bez względu na to, jak marne miał szansę w niemagicznym starciu z potwornym jarlem, jedynie w ten sposób mógł osiągnąć prawdziwą satysfakcję. Kalkor dostrzegł jego wahanie i uśmiechnął się szyderczo. Znowu stał się aroganckim, pewnym siebie kapitanem Krwawej Fali. – Tchórz! Nawet półjotunn nie był w stanie tego znieść. – A więc jak mężczyzna z mężczyzną, ty sukinsynu! Rap zerwał się na nogi i zdarł z siebie kubrak. Musiał przemówić na głos, gdyż jego odziany w czerwień towarzysz podniósł zaskoczony wzrok. Na przeciwległym skraju pola równie wiekowy sekundant Kalkora podźwignął się z miejsca i uchylając połę namiotu wyszedł chwiejnym krokiem w deszcz, złapawszy po drodze trąbę i hełm. Zachwiał się przy tym, sam zaskoczony tym, że się ruszył; nie wiedział, że to sprawka Rapa. Eksplozja gromu sprawiła, że podskoczył i podniósł niespokojnie wzrok, jakby oczekiwał zjawienia się rozgniewanych Bogów. Gdy nie wydarzyło się już nic więcej, uniósł niepewnym ruchem ustnik do warg i zaczął ceremonię. Fanfara wyzwania. – Ach! Pomocnik Rapa odłożył topór, chwycił w rękę trąbę i nakrycie głowy, po czym wylazł na zewnątrz, by zagrać odpowiedź. Faurr owinął się futrem i podążył za nim. Deszcz otoczył go zimnym, wilgotnym całunem, lecz chłód nie mógł ugasić ognia jego szału. Nerwowo przestępował z nogi na nogę, podczas gdy padały słowa starożytnego rytuału mamrotane w jakimś dawno zapomnianym dialekcie. Zabić Kalkora! Namiot jarla można było dostrzec jako plamę błękitu na drugim końcu areny, lecz odprawiający tam ceremonię jotnarowie byli niewidoczni dla niemagicznego wzroku. Zabić Kalkora! Serce Rapa waliło szybko i rytmicznie. Każde uderzenie mówiło: „Zabij go”. Zabijgozabijgozabijgo... Wszystkie mięśnie drżały mu z podniecenia. Chciał krzyknąć na starego kapłana, czy kim tam on był, żeby się pośpieszył, wreszcie jednak dziadunio skończył z mamrotaniem i uniósł topór. Naprężył mięśnie, trzymając go pionowo. Rap wiedział z wizji we wnęce, że Kalkor chwyci broń jedną dłonią w ceremonialny, rytualny sposób. On nie miał podobnych ambicji. Złapawszy topór w obie ręce... omal go nie wypuścił. Był przerażająco ciężki. Jego rozszerzające się ostrze dorównywało szerokością piersi fauna, a wygładzone metalowe toporzysko było dłuższe od jego nogi i zbyt grube, by mógł objąć je palcami. Nie miał pojęcia, jak walczyć czymś tak idiotycznym. Kalkor miał. Dźwignąwszy ten monstrualny przedmiot na ramię, Rap powlókł się naprzód przez mokrą trawę. Deszcz zalewał mu oczy i lodowatymi strużkami spływał po nagiej skórze. Nogi go bolały. Chwiał się z niewyspania, zgodził się jednak nie używać czarów podczas tego sądu. Będzie walczył z Kalkorem na jego warunkach, na topory, jak mężczyzna z mężczyzną. Bezpośrednio nad jego głową, oszałamiająco głośno uderzył grom. Echa ucichły w oddali, zlewając się z cichym pomrukiem tłumu widzów. Wśród takiej ulewy tylko nieliczni spośród tysięcy gapiów, którzy przybyli obejrzeć pojedynek, zobaczą wynik walki. Na wprost przed nim, z deszczu wyłoniła się niewyraźna postać Kalkora. Był prawie nagi, podobnie jak Rap, i dzierżył identyczny topór. Jeden z nich miał za chwilę ponieść bardzo krwawą śmierć. To właśnie przepowiedziała zaklęta wnęka. Ale nie wyjawiła który. Żadnego dalekowidzenia... żadnych czarów... W ogóle nie używając magii, Rap ruszył naprzód, tym razem ostrożniej. Kalkor zdjął topór z ramienia i ścisnął go w obu dłoniach niczym drąg, trzymając go niemal pionowo. Był w tym mistrzem. Rap powtórzył wiernie jego ruchy. Zatrzymali się w odległości około trzech kroków od siebie, stojąc w kałuży. Tłum ucichł. Deszcz szeleścił o trawę. Kalkor uśmiechnął się. Białe zęby lśniły w opalonej twarzy demona. Narzucił sobie lodowaty spokój, lecz w jego uśmiechu widać było obłąkaną jotuńską żądzę krwi. Jeden z wielkich zabójców. Woli zabić człowieka, niż pójść do łóżka z kobietą... Gathmor! – Jesteś gotowy na śmierć, półczłowieku? Rap nie odpowiedział. Patrzył w jasnoszafirowe oczy. Obserwował też aurę, wystrzegając się czarów. Daleko zadudnił grzmot. Kalkor postąpił krok naprzód. Rap uczynił to samo. Jarl uniósł brwi w drwiącym, pytającym wyrazie. – To stanie się szybko – obiecał. Machnął toporem jakby na próbę szerokim, zamaszystym ruchem, lecz nie na tyle blisko, by trafić. Rap zignorował atak. Patrzył. Czekał. Lepiej, żeby to faktycznie stało się szybko, gdyż jotunn miał dwa razy więcej mięśni od niego i mógł go przetrzymać. Ramiona i nadgarstki już go bolały... jeden zmiażdżony palec mógł w tej zabawie doprowadzić do zguby. Kalkor zmarszczył brwi i zbliżył się o pół kroku. Znaleźli się w zasięgu ciosów. – No jazda! Ty pierwszy! Potrzebujesz praktyki! Rap dał słowo. Nie używał czarów. Ani dalekowidzenia, ani nawet wglądu... coś mu jednak nagle podpowiedziało, że Kalkor nie czuje się tak pewny siebie, jak powinien się czuć, czy jakie próbował wywrzeć wrażenie. Czy to możliwe, by coś go niepokoiło? – Od jak dawna znasz już swoje słowa mocy, jarlu? Suchość w ustach uczyniła z jego pytań szept. Kalkor uśmiechnął się tylko... uniósł powoli topór, trzymając prawą dłoń niżej, bliżej końca długiego toporzyska. Mięśnie jego prawej nogi napięły się. Deszcz zalewał oczy Rapa. – Od jak dawna? – Nie ustępował faun. – Ile czasu minęło, odkąd walczyłeś z kimś bez pomocy czarów, Kalkorze? Jarl uderzył. Topór wciąż trzymał niemal pionowo. Przesunął naprzód stopę, by zachować równowagę. Było to raczej cięcie niż łuk, wymierzone w pierś Rapa... a więc tak należało to robić? Faun powstrzymał cios toporzyskiem, prostując ramiona, by wytrzymać niedźwiedzią siłę jotunna. Uderzenie poniosło się echem nad areną, lecz jednocześnie wstrząsnęło wszystkimi kośćmi w ciele Rapa. Zatoczył się gwałtownie do tyłu, podczas gdy uśmiechający się szyderczo Kalkor zadał następny cios. Tym razem Rap usunął się na bok i odparował atak, uderzając ostrzem w masywne toporzysko w długim, zgrzytliwym ześlizgu wymierzonym w palce Kalkora. Jarl zdążył się obronić, lecz tym razem to on musiał odskoczyć. Rapem owładnęła szalona radość. Kalkor był silniejszy, ale on był szybszy. Nadal też podejrzewał, że jego przeciwnik zapomniał, jak się walczy bez pomocy czarów. To był nieudolny odwrót. Topory były zbyt ciężkie, by machać nimi jak pałkami. Walczący mogli poruszać ciałem szybciej niż bronią. Warto było to wiedzieć. Teraz Rap nacierał, uderzając toporem pod gardą przeciwnika. Kalkor miał przewagę wzrostu, lecz jego nogi były równie podatne na atak, jak cała reszta ciała. Nieoczekiwanie jarl odpowiedział jeszcze niższym uderzeniem, celując w łydki Rapa szerokim, nieudolnym łukiem, którego użycie faun już wykluczył. Przeciwnik z pewnością oczekiwał, że Rap przeskoczy nad toporem. Mógłby wtedy obrócić toporzysko, unieść ostrze i trafić go w stopy. Na szczęście jednak faun był tak zesztywniały po nocnym biegu, że instynktownie zrezygnował z tego. Odskoczył w tył i opuścił topór, starając się trafić w broń Kalkora w nadziei, że ostrza zahaczą o siebie i będzie mógł wyrwać śliski uchwyt z dłoni jarla. Brzdęk! Nie docenił siły bezwładności... Kalkor pchnął i omal nie przeciął nogi Rapa; bez efektu. Faun przedarł się przez gardę jarla i walnął go kolanem w pachwinę. Niezły ruch... Kalkor skręcił ciało i odskoczyli od siebie. Żaden nie został ranny. Krążyli wokół siebie, czujni i zdyszani. Iskierka! – Przestań! – wydyszał Rap. Nie był tego pewien, lecz zapewne chodziło o zdolność przewidywania. Z tak bliska nawet ona była możliwa do wykrycia dla czarodzieja. – Jeszcze raz, a cię rozwalę! Przysięgam! Przypomniał sobie, jak Andor mówił, że zdolność przewidywania mogła uczynić człowieka śmiertelnie groźnym wojownikiem. Kalkor odsłonił zęby i nic nie odpowiedział. Jego oczy stały się jeszcze bardziej szalone niż przedtem. Przeciwnik nie był tak słaby, jak się spodziewał? Powstrzymywanie się od użycia czarów, gdy przez lata dzięki nim oszukiwał, musiało być wielką zawadą. Rap jednak miał zmęczyć się szybciej. Jego barki odmawiały już posłuszeństwa. Palce mu grabiały, chwytały je kurcze, gładki metal wyślizgiwał się z dłoni. Brzdęk! Brzdęk! Z reguły obaj unikali nieporadnych ciosów, niektóre jednak trafiały w cel. Brzdęk! Rap cofał się częściej, lecz tańczyli wokół siebie tak bardzo, że nie zbliżali się do tłumu. Rap wiedział, że szybkość opuści go prędzej niż siła Kalkora. Twarz jarla zastygła w grymasie... czy Rap mógł wyglądać równie źle?... Serce zaraz mu pęknie. Zabijgozabijgozabijgo... I wtedy Kalkor spróbował pchnięcia na wprost niczym rapierem czy piką. Rap odparował je cięciem w dół, tak jak uczył go sierżant Thosolin. Był to błąd. Jarl odskoczył i Rap nie zdołał powstrzymać uderzenia, nim broń zaryła się w darń. Upadł płasko obok niej i w tej chwili mordercze kontruderzenie przemknęło nad nim ze świstem. Ale gdy tak leżał, noga Kalkora omsknęła się na śliskiej trawie. Jotunn zatoczył się i zanadto zbliżył do przeciwnika. Rap zamachnął się i uderzył pięścią w kolano od tyłu. Kalkor również padł na ziemię. Rap zerwał się z wrzaskiem triumfu i wyrwał topór z ziemi. Na krótką chwilę, która zdawała się trwać godzinę, oczy obu spotkały się. Rap wzniósł wielki topór wysoko nad głowę – nagle zrozumiał, że była to resztka jego niemagicznych sił... Kalkor leżał na kolanach i spoglądał w twarz śmierci. Na jego twarzy pojawiło się przerażenie, gdy usiłował usunąć się z drogi broni. Rap wsparł się pewnie na obu stopach i jego topór zaczął opadać. Chwała! Gathmor! Z nieartykułowanym wrzaskiem walnął straszliwą bronią w dół, wkładając w to całą siłę mięśni, jaka mu została, Kalkor jednak sięgnął ku chmurom i ściągnął w dół błyskawicę. 3 Oszust! Śmierdzący, oszukańczy tchórz! Rap ledwie słyszał własne wrzaski, zagłuszane dzwonieniem w uszach. Tańczył po kałużach, gnany furią. Ocalał bardzo szczęśliwie. Uzdrowił już swe dłonie, lecz jego topór wciąż jarzył się czerwono, a zwęglona trawa wokół broni dymiła i syczała. Polowa widzów wciąż usiłowała dojrzeć, co się wydarzyło, a większość pozostałych klęczała w błocie, modląc się szaleńczo. Szum lodowatej ulewy nie cichł ani na chwilę. – Cuchnący, oszukańczy krętacz! Jak mężczyzna z mężczyzną? Kalkor jednak nie mógł odpowiedzieć. Był martwy, usmażony. Cuchnął pieczoną wieprzowiną. Co właściwie się stało? Wszystko odbyło się tak nagle! Rap sięgnął w tył zdolnością wspominania – nie wiedział dotąd, że zna tę sztuczkę – i ujrzał własną postać ogarniętą fiołkowym ogniem... Nic dziwnego, że tłum zawodził! Rap wyczuł nadchodzącą falę czarów i otoczył się tarczą. Następnie rozjarzył się wewnątrz błyskawicy niczym Bóg. Nie rozumiał jednak, dlaczego spłynęła ona później z niego i stopiła jego topór oraz powaliła jarla, który ją wezwał – to tchórzliwe łajno, które użyło czarów, po tym, jak przysięgło, że tego nie zrobi... Bardzo szczęśliwie! Dla zdolności wspominania wyglądało to tak, jakby Kalkor miał ocaleć o włos, a topór Rapa zostałby pochowany w ziemi, co zdałoby go na nie istniejącą łaskę jarla... Kto więc zabił Kalkora? Rap, Bogowie, czy on sam? Nie wiedział tego. Ważne było to, że jarl zginął przekonany, iż faun go zwyciężył. No i dobrze! Gathmor byłby zadowolony. Gathmor był pomszczony. Czcze zwycięstwo, które nie przywróciło mu życia. To Kalkor użył czarów, nie Rap. Czy jednak opiekunowie uznają ten fakt? Mogło to nie sprawiać takiego wrażenia. Dwaj starzy jotnarowie w czerwonych szatach i rogatych hełmach leźli powoli naprzód, przemoczeni i wystraszeni, by zbadać wynik walki. Rap odwrócił się na pięcie i odszedł. I co teraz? Mógł rzecz jasna spróbować po prostu zniknąć z Piasty, nie sądził jednak, by zdołał wymknąć się opiekunom, gdyby naprawdę chcieli go dopaść. Tajemnicze przeznaczenie związane z białym płomieniem czekało na niego, czy nie tak? Owo przeczucie wciąż go nie opuszczało. Spróbował wypuścić drobną witkę przewidywania, lecz cofnął się natychmiast. Tak jest, wciąż tam było, nieubłagane i bardzo bliskie. Brr! Pomyślał o ucieczce, lecz przeczucie niemal w ogóle nie osłabło. Rejterada mogła jedynie odsunąć kres na chwilę. Wydawało się, że jest nieunikniony. Poza tym miał dla Inos spóźniony prezent ślubny. Skierował się ku monarszemu sektorowi. Dwaj starzy jotnarowie krzyknęli, by rytualnie poćwiartował trupa, lecz zignorował ich wezwanie. Z pewnością nie zamierzał pokazać się Inos odziany tylko w kawałek owłosionej skóry odsłaniający jeszcze bardziej owłosione faunie nogi. Nie znosił swych nóg. Jako dziecko nienawidził swego spłaszczonego nosa i niewiarygodnych kudłów, z których wszyscy się śmiali. Do nich z czasem się przyzwyczaił, lecz wtedy jego dolne kończyny porosły kłakami jak pole sianem, stając się jeszcze wdzięczniejszym obiektem jego niechęci. Wolałby, żeby Bogowie, gdy grzebali w jego mieszanym dziedzictwie, dali mu jotuńskie nogi. Niemniej jednak czarodzieje potrafili rozwiązywać podobne problemy. Nie potrzebował nawet sprowadzać ubrania, które zostawił w namiocie, ani szukać osłoniętego miejsca, by się przebrać. Idąc przez deszcz odział się w cały, nowy strój. Zrobił dobre, praktyczne ubranie z wygodnej, miękkiej skóry, przypominające ubiór roboczy, który zakładał do pracy rządca Foronod. Nadał mu niewyszukany, dogodny brązowy kolor. Było czarodziejskie, a nie magiczne i w związku z tym trwałe. Różnica była teraz dla niego zupełnie oczywista. Szedł przez kałuże, chlapiąc nowymi butami, pogrążony w ponurych myślach. Śmierć Kalkora niczego nie rozwiązała. Nie przywróciła życia Gathmorowi i pozostawiła Krasnegar bez monarchy. Z pewnością nie uspokoiła też jotuńskiego gniewu Rapa. Pozostawiona sama sobie, ta okropna wściekłość mogła trwać całymi dniami. Była wręcz większa niż przedtem, gdyż teraz nie było widać żadnej szansy wyładowania, nikogo, w kogo można by uderzyć. Czuł, jak rozsadza go furia, szukająca ofiary, którą mógłby unicestwić. Niewykluczone jednak, że nie miało to większego znaczenia, gdyż już bardzo niedługo czekała go śmierć. Dlaczego? Nie chciał ginąć w płonącej agonii! W ogóle nie chciał ginąć, a świadomość, że kres się zbliża, pogarszała jeszcze sprawę. Kordon legionistów rozstąpił się przed nim z niechęcią. Dzisiaj baldachim był znacznie większy niż poprzednim razem i większość królewskiego orszaku zdołała się pod niego wcisnąć, pozostawiając na zewnątrz strażników razem ze służbą. Czyżby bali się przeziębienia? Rap wdrapał się sztywnym krokiem na nasyp i podszedł do małego, przymilnego regenta zasiadającego na swym głupim, drewnianym tronie. Jego ukłon był ledwo widoczny; tylko taki, by nie można go uznać za jawną obelgę. Zauważono to. Dostrzegł skrywane uśmiechy i zasępione miny członków różnych reprezentowanych tu politycznych stronnictw. Imperialny dwór zawsze przypominał kosz pełen homarów, prześlizgujących się i kąsających nawzajem, by dostać się na szczyt. Gardził nimi, tymi bogatymi pasożytami w ich wyszywanych płaszczach i eleganckich sukniach, ozdobnych kryzach i wypchanych obcisłych spodniach. Już wczoraj nie zrobili na nim zbyt dobrego wrażenia, a dzisiaj potrafił ich odczytać za pomocą czarodziejskiego wglądu niczym plakaty. Pogarda była wzajemna. Widział ich wykrzywione wargi i uniesione brwi, wyrażające lekceważenie dla tego prowincjonalnego czarodzieja, ich ukradkowe spojrzenia pełne niespokojnej wesołości. Na otwartej przestrzeni, na samym końcu tłumu, stał Mały Kurczak. Uśmiechał się głupkowato na myśl o wszystkich barbarzyńskich zabiegach, jakim podda Rapa. Śnij sobie, niewyrośnięty, zielony potworze! Biedny, malutki goblin podstępem pozbawiony ofiary! Gdy Rap zostawił go w szopie, zgniatał gołymi rękoma szczapy drewna na opał, chcąc się przekonać, jak wiele siły właśnie oddał. Cóż, wkrótce odzyska ją całą. Stojący obok niego stary, krzepki ambasador Nordlandu starał się sprawiać wrażenie obojętnego, lecz dla czarodzieja jego satysfakcja była w pełni oczywista. Najwyraźniej nie podobało mu się, że Kalkor obwąchiwał drzewko, pod którym zwykł sikać. Nie ma tu żałoby, Kalkorze. Nie ma jej nigdzie. Wielki, masywny dżinn stał spowity w swą nikczemną klątwę, zesztywniały ze strachu i poczucia winy. Ukrywał je pod aroganckim uśmieszkiem, ale nie wystarczająco skutecznie. Próbował zabić Rapa w wyjątkowo plugawy sposób, a teraz jego ofiara była czarodziejem. Pęcherz lekko uciska, sułtanie? Kiszki trochę słabują? Olbrzym przypominał krasnoluda Zinixa. Dlaczego tacy nieufni ludzie zawsze uważali, że inni są równie mściwi, jak oni? Czy sądził, że Rap uczyni teraz Inos wdową? Tak jest, tak właśnie sądził, gdyż sam tak by postąpił na jego miejscu. Krwiożerczy dzikus! Jak Inos mogła... ale to była jej sprawa. – To była nadzwyczaj fortunna błyskawica, panie Rapie – stwierdził regent. – Jak powiedział mi ambasador, ma pan teraz prawo tytułować się „jarlobójcą”! Och, co to był za wredny typ! Na jego widok Rapa przebiegały ciarki. Nie władał jednak magią. Widziany przez aurę wyglądał zupełnie tak samo, jak w świecie niemagicznym, pomijając fakt, iż dalekowidzenie przenikało przez takie drobiazgi jak ubranie i w związku z tym ukazywało, że mimo impijskich rysów był w części trytonem, a chcąc to ukryć, włosy i brwi ufarbował sobie na czarno. Jego wypaczona ambicja była kalectwem duszy. – Może mnie pan nazywać, jak pan chce, Wasza Wysokość. Rap z niechęcią zwrócił twarz i umysł w stronę Inos. Spotkał tam uśmiech promienny jak letni świt. Jej płaszcz koloru cyprysowej zieleni był usiany milionem delikatnych diamentów wilgoci. Bawił się przez chwile myślą o zamienieniu ich w prawdziwe klejnoty. Cóż, przynajmniej nie tylko Mały Kurczak ucieszył się, że Rap ocalał z sądu. Dlaczego jednak musiała to okazywać tak jawnie? Nawet niemagiczne osoby potrafiły odczytać wyraz jej twarzy. Inos, nie! Przestań! Jej ciotka stała obok, patrząc z dumą i radością na swego czarodziejskiego protegowanego, całkiem jakby był on jej wynalazkiem. Cóż, nie przeszkadzało mu to. – Sądzę, że przeniesiemy się teraz do rotundy – oznajmił regent. Niepokoiło go to zapewne dlatego, że poprzedniej nocy spotkało go tam straszliwe upokorzenie, ukrywał jednak uczucia za zwykłą u siebie pompatycznością. – Zwrócimy się do opiekunów, by potwierdzili, że jarl zginaj wskutek interwencji Bogów, a nie użycia czarów. Miał czelność uśmiechnąć się głupkowato do Rapa, mówiąc te słowa! – To były czary! – stwierdził ponurym tonem Rap. Trytoński kundel pobladł. Wszyscy otaczający go dworacy cofnęli się o krok. Jego żona o zasępionej, kwaśnej minie wydała z siebie lament. Nawet mały chłopiec zatoczył się do tyłu. Rap przyjrzał mu się dokładnie. Co, na wszystkich Bogów, było z nim nie w porządku? To nie jego interes! Tak naprawdę to nigdy nie chciał być czarodziejem. A może chciał? Ukradł słowo Sagornowi, a potem poniżył się, by wyciągnąć następne z Małego Kurczaka. By zostać czarodziejem, knuł intrygi tak skomplikowane, jak tylko potrafił. Kogo chciał oszukać? Staruszek siedzący z tyłu, owinięty w swój pled niczym paczka i wciśnięty w krzesło – to musiał być imperator. Rap słyszał, jak dobrze o nim mówiono. Biedak. Jego światło tliło się już bardzo słabo, lecz jeszcze nie zgasło. Wczoraj, jako mag, Rap srodze łamał sobie głowę nad dolegliwością nieszczęśnika. Dzisiaj jego potężniejsza czarodziejska mądrość bez trudu odnalazła źródło kłopotów. Zadrżał, wyczuwszy czarną, przypominającą pająka rzecz ukrytą w jego czaszce. Nie powinno jej tam być! Czy potrafiłby ją usunąć, nie niszcząc przy tym otaczającego ją mózgu? Najprawdopodobniej potrafiłby, lecz to również nie był jego interes. Nie mógł wędrować po świecie, naprawiając wszystkie jego bolączki. Zresztą imperatorzy byli pod ochroną. Ociężała maszyneria imperialnej polityki wciąż wlokła się błotnistym szlakiem niemagicznej myśli. – W takim razie możliwe, że pogwałcił pan Protokół, Czarodzieju – mówił regent. – Jarl był ambasadorem całego Nordlandu i ten kraj może uznać, że... – zaczął ględzić o polityce, prawach sukcesji i innych bzdurach. Wszyscy otaczający go dworscy pochlebcy kiwali ze smutkiem głowami na znak potwierdzenia, drwiąc z biednego wieśniaka, który nie wiedział, co czyni, i znajdując pocieszenie w myśli o strzegących ich opiekunach. Czy to właśnie oznaczała biała agonia? Ze Rap miał zostać osądzony przez Czterech i skazany na śmierć? Nie, Lith’rian i Jasna Woda z pewnością rozpoznaliby własną rękę w tej zasłoniętej z tajemniczych powodów przyszłości. To nie mogło być to. W takim razie dlaczego opiekunowie, niech ich Zło, w ogóle musieli się wtrącać? Dlaczego musieli występować przeciwko niemu, podczas gdy Kalkora przez tak długi czas pozostawili w spokoju? Czy sprawiedliwością było niedostrzeganie okrucieństw obmierzłego psa, jakim był jarl, a potem karanie tego, kto zakończył jego karierę? Gniew Rapa stawał się coraz potężniejszy. Ponownie spojrzał na chłopca, który gapił się na niego zapadniętymi oczyma osadzonymi w białej jak kreda twarzy, Malec drżał w cienkich rajtuzach i kubraku. Jego drobne plecy pokrywały potworne pręgi i siniaki, a osobowość spowijało coś przypominającego kaptur, pajęczynę, mgłę... Okropność! – Zażądamy więc pańskiej obecności – zakończył władczym tonem regent. – A także naszej rady, sułtana Azaka i... – To nie będzie konieczne! – warknął Rap. Izolował w aurze postać Azaka, bezbarwnego, nie magicznego olbrzyma o skórze pokrytej jedynie połyskującą warstewką czarów. Chwycił ją, zerwał – zeszła niczym błona bańki mydlanej – a potem odrzucił. Przeskoczył z powrotem do niemagicznych zmysłów. – Uleczyłem problem sułtana, Wasza Wysokość. Jeśli zechce pan wystawić mu list żelazny na powrót do domu, oboje z żoną będą mogli odjechać. – Uśmiechnął się do Inos. – To prezent ślubny dla ciebie! Inos wciągnęła powietrze. Spojrzała na Azaka. Ten popatrzył na Rapa, a potem na Inos. Księżna Kadolan wydała z siebie krzyk trwogi i zakryła usta obiema dłońmi w widocznej konsternacji. Błąd? Azak wyciągnął do żony zaciśniętą dłoń. Inos obrzuciła Rapa przerażonym spojrzeniem, po czym z wielką ostrożnością dotknęła masywnej, czerwonej pięści delikatnym palcem. Nic się oczywiście nie stało. Czy sądzili, że Rap mógł porazić błyskawicą Kalkora, a potem nie być pewnym tego, czy zlikwidował tak nieudolne zaklęcie, jak ta klątwa? Azak wziął Inos w ramiona i spróbował ją pocałować. Jej nieskrywana odraza sprawiła, że Rapa zalała fala wściekłości. Odrzucił ich od siebie, tak że oboje zatoczyli się do tyłu. Inos! Dlaczego patrzyła na niego w ten sposób! O Bogowie! Nic już z niego nie wyciekało, nawet szept. Naprawdę go kochała? Wcale nie chciała wielkiego barbarzyńskiego mięśniaka? Inos, och Inos! Kundel stangret? Oszalałaś, Inos! W takim razie dlaczego... Pomyślał o postrzelonej Inos przeskakującej konno nad rowami, wdrapującej się na urwiska w poszukiwaniu ptasich jaj i wpadającej w tak okropne pułapki, że obaj z Krathem musieli niemal stawać na głowie, by wyciągnąć ją w bezpieczne miejsce, o Inos wdającej się lekkomyślnie w bójki na nabrzeżu, by rozdzielić walczących, przy czym sama ledwo unikała okaleczenia... upartej Inos... Inos, która nigdy nie zastanawiała się, co robi... porywczej Inos... Odepchnął od siebie owe wspomnienia. Wyszła przecież za tego mężczyznę z własnej woli. Było za późno! Jej uczucia dla nikogo nie były teraz tajemnicą. Dżinn poczerniał z wściekłości. Dyszał ciężko, zaciskając pięści. – Och, uleczył pan problem, czarodzieju? – zapytał regent. – Mamy wrażenie, że pańskiej pomocy nie przyjęto ze zbytnią wdzięcznością. Obmierzli dworacy wybuchnęli ochrypłym śmiechem na ten dowcip. Rap starł się z dławiącą go wściekłością. I przegrał. Szał! Jego gniew skierował się w stronę lubieżnego Azaka, lecz ominął go, ze względu na Inos. Zawisł na chwile nad samą, szaleńczo impulsywną dziewczyną i wycofał się jeszcze szybciej. Popatrzył tęsknie na majaczące w oddali sępie gniazda pałaców opiekunów i pierzchł w pełnej konsternacji bezsile. I w ten sposób wrócił do najłatwiejszej ofiary, małego, uśmiechającego się głupkowato regenta na jego drewnianym tronie. Oduczy go robić sobie żarty z Inos! Rap sięgnął na zewnątrz za pomocą czarów i uleczył imperatora. 4 Przez kilka chwil nikt tego nie zauważył. Staruszek otworzył oczy i mrugając powiekami popatrzył na tłum skupiony pod baldachimem, hałaśliwie pluszczące strugi wody spływające z niego tuż obok oraz posępny deszcz na zewnątrz. Rap wysłał impuls siły do wychudłego ciała. Umysł płonął już jasno i pewnie. Regent podniósł się z miejsca, więc garstka tych, których zaszczycono krzesłami, również wstawała. Słudzy wybiegali w ulewę, by wezwać karety. Żołnierze pognali zaalarmować huzarów. Ythbane popatrzył na tłum, wybierając tych, którym raczy pozwolić na uczestnictwo w spotkaniu z Czterema. Wtem jakaś dama pisnęła. Dworzanie podążyli za jej wzrokiem i cofnęli się pośpiesznie, wypychając spod osłony tych, którzy stali na skraju. Między staruszkiem a regentem była pustka. Ythbane szybko zapanował nad sobą. – Wasza Imperialna Wysokość czuje się dzisiaj lepiej? Jesteśmy zachwyceni! Medycy! – Konsulu? – głos brzmiał mocno. – Czy zechciałbyś nam wyjaśnić, co tu robimy? Czy to jakiegoś rodzaju święto natury? Regent – albo może były regent – zachwiał się na nogach. Odwrócił się nagle, by spojrzeć na Rapa. Oczy pozostałych również skierowały się na niego. Faun pozwolił sobie na uśmieszek satysfakcji. Radował się przerażeniem i dezorientacją malującymi się na tych dobrze odżywionych, wydelikaconych twarzach. Był z tego bardziej zadowolony niż z czegokolwiek, co uczynił, odkąd uleczył poparzenia Inos. Znacznie bardziej niż z zabicia Kalkora. – A kim jest ten młody człowiek? Imperator był wystarczająco przytomny, by zauważyć, że Rap musi być kimś ważnym. Ythbane zapomniał języka w gębie. Jakiś anonimowy dworzanin odpowiedział za niego. – To czarodziej, Najjaśniejszy Panie. – Ach. – Wydawało się, że imperator zrozumiał natychmiast. – Jaki mamy dzień? Ktoś mu to powiedział, lecz uwagę Rapa odwróciła ciotka Inos, która przecisnęła się przez tłum. Przepychała się ostro, zdecydowaniem rekompensując niewielki wzrost. Jej dobrotliwa twarz była popielata z niepokoju. – Panie Rapie! Czy to pańska robota? – Tak, księżno! Miał ochotę roześmiać się głośno na widok przerażenia, którego był sprawcą. Nadęte pasożyty! Wyraz twarzy regenta... – Ale czy to nie pogwałcenie Protokołu użyć magii na imperatorze? – lamentowała księżna. – A jeśli nawet, to co? – zapytał Rap. Jego gniew rozjarzył się ponownie. Skuliła się – przestraszona, mała staruszka. – Rap! – Zjawiła się też Inos. Wyglądała na jeszcze bardziej zaniepokojoną od ciotki. – Nie zrobiłeś tego! – Pewnie, że zrobiłem! – ściszył głos. – I nie dbam o to! I tak mieli mnie załatwić za zabicie Kalkora, więc teraz mogą to zrobić za coś dobrego. Chyba nie uważasz, że lepszy jest ten regent – okropny mały tryton? Znowu zaczął mówić głośno. A niech tam... – Rap! Ty idioto! – Kogo nazywasz idiotą? Inos tupnęła nogą, lecz grunt był zbyt mokry, by coś dało się słyszeć. – Ciebie oczywiście, ty idioto! Nieudolny przygłup! Tępak! Prostak! – Tak? A kim jesteś, żeby mnie krytykować? Kto wdał się w małżeństwo z facetem, od którego dotyku dostaje gęsiej skórki? Rap ugryzł się w język. Wielki dżinn podążał za żoną, przeciskając się przez tłum. Jego kapelusz lawirował między wypełnionymi wodą wybrzuszeniami baldachimu. Usłyszał to i nie był zbyt zadowolony. Inni również słuchali. Wyglądali na wystraszonych i rozbawionych zarazem. Z pewnością widzieli gniew w palącym spojrzeniu Inos, będący potwierdzeniem jej pełnych złości słów. Nie widzieli natomiast ukrytego pod nimi strachu, który był znacznie silniejszy. Inos nie bała się jednak o siebie. W tej chwili niepokoiła się wyłącznie o Rapa. Znacznie bardziej martwiła się tym, że pogwałcił ten głupi Protokół, niż tym, że zdjął klątwę ciążącą na jej mężu i uczynił ich małżeństwo możliwym do skonsumowania, choć w rzeczywistości wcale nie chciała być żoną dżinna i nawet myśl o pocałowaniu go przyprawiała ją o mdłości. W tej samej więc chwili, gdy obrzucała Rapa obelgami, jej twarz wyrażała coś zupełnie innego. Było to bardzo dezorientujące, nawet dla czarodzieja. Mogłoby być oszałamiająco wspaniałe, gdyby miało jakąkolwiek przyszłość. Nie miało jednak żadnej. Był skazany, a ona po prostu pogodziła się z małżeńskim życiem. Jej mąż mógł jej teraz dotykać i najwyraźniej miał zamiar zaraz to zrobić... Gdy Azak położył dłoń na jej ramieniu, wzdrygnęła się, ale nawet nie odwróciła. Sygnał, który jej oczy wysyłały Rapowi, stał się błaganiem o pomoc i ratunek, choć jednocześnie nie przestawała wykrzykiwać obelg pod jego adresem. – Zawsze byłeś nieudolnym bęcwałem! Łatwowierny Rap! Taki właśnie jesteś! Nigdy nie zastanawiałeś się, czego naprawdę chcą inni. Zawsze wierzyłeś w to, co każdy ci mówił i brałeś to za dobrą monetę... Nikt inny nie mógłby choć na minutę uwierzyć, że opiekunowie ukarzą kogokolwiek za zabicie tego potwornego Kalkora! Czarownik Zinixo na pewno nocą mówił właśnie o tym. To dlatego nie raczyli wtedy wysłuchać regenta. Chcieli, żebyś zabił Kalkora. Ale ty nie mogłeś tego dostrzec! O nie! Musiałeś wymierzyć im policzek, manipulując imperatorem. Nikomu nie wolno... – Nie wiesz, o czym mówisz! Opiekunowie zjadają czarodziejów! Nie była w Kraju Baśni i nie rozumiała polityki. – Zjadają? – zapytała zmieszana Inos. Przerwała tyradę, by trochę odetchnąć. – Dają ich słowa czcicielowi, a potem zabijają ich. Czy sądzisz, że przypną mi medal? Wyrwała się z uścisku Azaka i rozjuszona rzuciła w stronę Rapa, próbując okładać go pięściami. – W takim razie na co tu czekasz? Znikaj stąd, ty idioto! Uciekaj! Uciekaj! Złapał ją za nadgarstki. Nie potrzebował czarów. Opuścił dłonie, przyciągając ją sobie do piersi. – To na nic – rzekł cicho. Spojrzała na niego zatrwożona. – Co na nic? Dlaczego? Pokręcił głową: wyjaśnienia trwałyby zbyt długo. Jej twarz była bardzo blisko jego twarzy. Czerwone wargi. Zielone oczy, pełne strachu i tęsknoty. Woń róż. I nagle zdał sobie sprawę, że ludzie gapią się na niego wyczekująco. Siedzący na krześle imperator spoglądał w jego stronę pomiędzy widzami. Chciał z nim mówić. Rap wypuścił z niechęcią Inos. Ta ostatnia chwila sprawiła mu niekłamaną przyjemność. Podszedł do staruszka. Emshandar był wysoki, jak na impa. Kości wciąż miał grube, lecz jego ciało tak wychudło, że smagła, pokryta plamami skóra zwisała luźno. Szyja przypominała sieć rybacką zawieszoną na haku, by wyschła. Policzki zapadły się, z czubka głowy zwisały luźno kosmyki białych włosów. Nos był jak ostrze noża, lecz w oczach tlił się jeszcze ogień. Jego źródłem nie był jedynie Rap. Staruszka, nawet skulonego pod wełnianym pledem, otaczała aura wielkości. Rozpromienione twarze większości otaczających go dworaków skrywały panikę. Wszystkie ich precyzyjne kalkulacje obrócił wniwecz nieoczekiwany akt czarów. Kto sprawował teraz władzę? Jak długo miała trwać ta remisja? Ile czasu upłynie, nim stary i tak umrze? Jego synowa, obecnie żona regenta, stojąca bardzo blisko, starała się nie okazywać złości, a nawet więcej, próbowała zamienić swą zwykłą, odętą minę w uśmiech. Rap z jednej strony bawił się obserwując dwór, z drugiej jednak był zły sam na siebie. Dawniej, gdy był osobą niemagiczną, nienawidził tego, jak władający mocą bawili się zwykłymi ludźmi. Teraz sam zaczynał to robić, a był przecież czarodziejem dopiero od kilku godzin. Opadł na kolana na trawę, u stóp imperatora. – Wasza Imperatorska Mość? – Wygląda na to, że przez kilka miesięcy byliśmy chorzy, a dzisiaj uzdrowił nas pan za pomocą czarów. Zgadza się? – Tak, Najjaśniejszy Panie. Stare, ciemne oczy były zamglone, lecz chytrością nie ustępowały żadnym. Poddały Rapa uważnej ocenie, a potem przemknęły pobieżnie po patrzących i słuchających. Imperator chciał poznać jego motywy, lecz nie zamierzał o nie pytać. Nie tu i nie teraz. Skierował swą uwagę z powrotem na Rapa. – Wznowimy to zebranie w cieplejszym i suchszym klimacie. Pozostałym możemy wydać rozkaz... – Stary lis dobrze wiedział, że wcale nie jest pewne, czy nadal sprawuje władzę. – Ale pana możemy jedynie poprosić! – Podniósł wzrok. – Marszałku Ithy? – Najjaśniejszy Panie? – Ilu legionów by trzeba, żeby doprowadzić tego człowieka? Żołnierz był twardym, a teraz również zaniepokojonym mężczyzną, miał jednak poczucie humoru. – Obawiam się, że więcej niż Wasza Imperatorska Mość może na zawołanie zgromadzić. – My również żywimy podobne obawy. Panie czarodzieju, czy zechce pan łaskawie zgodzić się pojechać z nami w naszej karecie? Rzecz jasna chciał pogadać na osobności, ale jego oczy mówiły jednocześnie, że istnieją niemagiczne sposoby na odwrócenie tego, co spowodowały czary Rapa. Groziło mu niebezpieczeństwo. Chciał ochrony! Gdy faun się nad tym zastanowił, wydało mu się to bardzo zabawne. – Będę wielce zaszczycony, Najjaśniejszy Panie. Jestem do usług Waszej Imperatorskiej Mości. – Doprawdy? – Imperator poczuł ulgę. – Bardzo dobrze! Konsulu? – Chodzi o mnie, Najjaśniejszy Panie? – zapytał Ythbane z żądzą mordu w sercu i uśmiechem na twarzy. – Tak jest. Czarodziej Rap będzie nam towarzyszył w wielkiej karecie. Żądamy, by wszyscy pozostali stawili się w Szmaragdowej Komnacie godzinę przed zachodem słońca. Ciebie być może zawezwiemy wcześniej. Ythbane pokłonił się, Rap nie potrafił zrozumieć, jak regent mógł liczyć na to, że jego twarz kogokolwiek oszuka. Gdy faun dźwignął się na nogi, zauważył jedyną osobę, która nie taiła swych uczuć na widok ozdrowiałego imperatora. Wciśnięty między matkę a bok krzesła staruszka, mały książę gapił się na dziadka z radością tak wielką, że zapomniał nawet o własnym bólu. Nadprzyrodzone zmysły Rapa wciąż dostrzegały skrywający wynędzniałą twarz tajemniczy, obmierzły kaptur, lecz w ulgę i szczęście chłopca nie można było wątpić. Ten wyczuł spojrzenie Rapa, podniósł ku niemu zatrwożony wzrok i odważył się na drobny, nieśmiały uśmieszek podziękowania. Gniew Rapa rozpalił się raz jeszcze. Ktoś musi zapłacić za to, co zrobiono z tym dzieckiem! 5 Wielka kareta rzeczywiście była wielka, cała pokryta jaskrawym lakierem i złotymi ozdobami. Duże okna z czystego kryształu przesłonięte muślinem, na drzwiach widniał imperialny herb wykonany z klejnotów. Wnętrze wyściełane było purpurowym jedwabiem. Czterech rosłych pretoriańskich gwardzistów podtrzymywało baldachim nad krzesłem imperatora, gdy niesiono go do tego zdumiewającego wehikułu. Inni wnieśli go do środka. Rap nie wiedział, co wywarło na nim większe wrażenie: sama kareta czy może raczej osiem białych wałachów w uprzężach inkrustowanych klejnotami i lśniących pióropuszach. Jeśli udawał się na własny pogrzeb, jak sugerowało jego bolesne przeczucie, z pewnością robił to z fasonem. Wszyscy cofnęli się, by pozwolić wsiąść i jemu. Ythbane nie był jedynym z gapiów, który w swych sekretnych myślach planował taki pogrzeb. Rap niespodziewanie zrobił dwa kroki w bok i pochwycił na ręce małego księcia. Chłopiec pisnął zatrwożony. Jego matka i regent próbowali się sprzeciwić, lecz na chwilę unieruchomiły ich czary. Rap uniósł dziecko wysoko, stanął na stopniu karety i postawił je w środku. – Sądzę, że jego też weźmiemy, Najjaśniejszy Panie! I wskoczył za chłopcem do wnętrza. Brwi imperatora poruszyły się, a pergaminową dotąd twarz pokryła mgiełka rumieńca. – Na wiele pan sobie pozwala, czarodzieju! – Proszę mi wybaczyć, Najjaśniejszy Panie. Mam powody! Siadaj, mały. Spojrzawszy z niepokojem na dziadka, chłopiec spoczął na siedzeniu naprzeciw niego. Starzec zmarszczył brwi na widok niezgrabnych ruchów malca. Następnie krzyknął, by zamknięto drzwi, ignorując zaglądające do środka gniewne twarze. Rap usiadł u boku księcia i obdarzył go przyjaznym uśmiechem, do którego dołączył ślad nadprzyrodzonego uspokojenia. – Powinienem wiedzieć, jak ci na imię, Wasza Wysokość, ale nie wiem. – Shandie – wyszeptał chłopiec. – To znaczy Emshandar, tak jak dziadkowi. – To wspaniałe imię! – Na ogół mówią na mnie Shandie. – Ja jestem Rap, ale możesz mówić do mnie Rap. Chłopak zachichotał i otarł z twarzy krople deszczu. Zaczynał się uspokajać. Podekscytowany i rozpromieniony spoglądał na imperatora. Uprząż pobrzękiwała, a karoca kołysała się łagodnie. Ythbane spoglądał wściekle w ślad za nią. Z twarzy otaczających go ludzi również zniknęła fałszywa wesołość. Rap przestał się zajmować tamtymi, zwrócił uwagę na swych znakomitych towarzyszy oraz przepych otoczenia – klamki z kości słoniowej, złote lampy. Stary, skromny Krasnegar wydawał się teraz bardzo daleki. Imperator poprawił pled, którym owinięto mu nogi. Widać było, że dobrze się zastanawia nad pytaniem, które chciał zadać. Rap pierwszy przerwał milczenie. – Shandie, uleczę ci te siniaki, ale chce, żebyś najpierw pokazał je dziadkowi. Twarz chłopca zrobiła się szkarłatna, chociaż równie szybko pobladła. – Nie można używać na mnie magii... hmm... Rap. Jestem członkiem rodziny! – Już naruszyłem porządnie Protokół i nie sądzę, by poobijany tyłek jednego chłopaka wywarł zbyt wielki wpływ na historię Pandemii. Shandie zachichotał na te słowa. Spojrzał na imperatora, jakby oczekując wskazówek. – Pokaż mi to! Imperialne oblicze miało surowy wyraz. Gdy Shandie wstał, obrócił się i ściągnął portki, by odsłonić straszliwe pręgi, surowość przerodziła się w groźbę. – Kto to zrobił? – Ythbane – wyszeptał chłopiec. Doprowadził swój strój do porządku i usiadł szybciej, niż miał zamiar. Skrzywił się z bólu. – Dziczą krew! – ryknął imperator. – Dlaczego? Shandie skulił się. – Wierciłem się wczoraj na ceremonii... Nie wiedziałem, że to robię, daję słowo! A potem odwróciłem się, bo pomyślałem, że nie powinienem stać zwrócony plecami do czarownika, ale Ythbane powiedział, że nie miałem racji. Pociągnął nosem. – Boże Miłosierdzia! – wyszeptał stary. – Panie Rapie, on miał rację. Nikomu nie wolno używać na nim mocy, ale... Jeśli pan sądzi, że może podjąć to ryzyko, będę miał u pana jeszcze większy dług niż w tej chwili, a Bogowie wiedzą, że zawdzięczam panu życie! W jego oczach płonął wstyd, lecz było tam widać również cień wyzwania. Matka Rapa zawsze mawiała: „Jedno licho zawisnąć za konia, czy za kucyka”. Czary! – I jak się teraz czujesz, Shandie? Książę ostrożnie wciągnął powietrze, spojrzał zdumiony. – Dziękuję panu! Po jego policzku spłynęła łza. – Nie ma za co i proszę cię, nie mów do mnie „pan”. Co jeszcze ci dolega? – Nic, Rap! Nic. Czuję się teraz bardzo dobrze. Dziękuję. Poruszył się z radością, ciesząc się tym wrażeniem. Deszcz bębnił o dach i spływał po wielkich oknach. Strugi wody tryskały spod kół i rozbryzgiwały się pod końskimi kopytami. Pluton huzarów torował im drogę z przodu, a drugi posuwał się z tyłu, lecz tłumy dawno już uciekły w poszukiwaniu schronienia i ruch był niewielki. Imperator wyczuł niepokój Rapa. Czekał, aż usłyszy, co jest tego powodem. – Shandie – odezwał się Rap. – Sądzę, że dolega ci coś jeszcze. Nawet jego nadprzyrodzone zmysły nie potrafiły wyjaśnić otaczającej chłopca dziwnej mgiełki. Nie była magiczna, lecz z pewnością nie była też zdrowa. – No więc... Nic! Chłopiec skulił się wystraszony. – Odpowiedz mi! – No więc... Chodzi o to... że chciałbym dostać łyżeczkę mojego lekarstwa. Ale mogę ją wypić, kiedy tylko wrócimy do pałacu! – dodał z poczuciem winy. Rap poczuł, że imperator reaguje na te słowa. Stary wydawał się jeszcze bardziej zszokowany niż przedtem. – Co to za lekarstwo! – warknął. Shandie stał się jeszcze bledszy. – Pomaga na ból. Mamcia daje mi... Ale mogę sam sobie wziąć, kiedy chce. – Boże Rzezi! Słowa były ciche, lecz chuda jak szkielet twarz zapłonęła gniewem niczym gorączką. – Czy mogę prosić o wyjaśnienie, Najjaśniejszy Panie? – zapytał Rap, nadal nie rozumiejąc. – Jakiś uzależniający eliksir. Robiono to już przedtem – stary przerwał. – Zmniejsza wydolność wyższych funkcji intelektualnych – mruknął po chwili. Rap nie znał takich górnolotnych słów, podobnie jak mały Shandie, lecz potrafił odczytać kryjące się pod nimi znaczenie: „Mózg od niego gnije”! Wiedząc teraz, czego szuka, zaczął sondować delikatnie, aż jego czarodziejskie instynkty znalazły źródło problemu. Sprytne! Sięgnął do środka i... wytarł. Shandie podskoczył w górę. – Oo! – zawołał. – Oj! Och, zniknęło! Nie czuję już świądu i drżeń! – Dzięki Bogom! – powiedział Emshandar. – Shandie, nie możesz już pozwolić, żeby dawali ci to lekarstwo. Nigdy więcej. Tobie też nie wolno go łykać! Czy możesz mi to obiecać, żołnierzu? – Tak jest. Nie lubię jego smaku. Odganiało tylko ból i ten świąd i drżenia. A Rap uleczył teraz i to. To już nie wróci, prawda? – Sądzę, że nie – odparł Rap, delikatnie usuwając ostatnie ślady uzależnienia. Imperator odchylił się do tyłu z westchnieniem. Sprawiał wrażenie starszego niż jego cesarstwo. Z wdzięcznością uśmiechnął się do Rapa, lecz było widać, że jego siły znowu zaczynają się wyczerpywać. Ich pogawędka w cztery oczy będzie musiała zaczekać do chwili, gdy będzie silniejszy – a zapewne też gdy czujne uszy Shandiego nie będą tak blisko. Rap mógł mu oczywiście dodać siły drogą nadprzyrodzoną, lecz nie był pewien, czy moc użyta w ten sposób nie wywoła czegoś podobnego do kaca. To mogło być niebezpieczne. Poza tym, miał własny problem. Nie mógł niemal sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadł. – Nie jesteś głodny, Najjaśniejszy Panie? Ja umieram z głodu! Emshandar IV zapewne nie był przyzwyczajony do tak zuchwałych pytań, lecz jego wąskie wargi uśmiechnęły się pobłażliwie. – Tak jest, ja też. Shandie rozpromienił się. Kareta była bardzo dobrze zawieszona, a drogi gładkie. Spożycie w niej posiłku nie powinno być kłopotliwe. – Czy lubicie pulpety z kurczaka? – zapytał Rap. 6 Niewiele ponad rok wcześniej król Holindarn z Krasnegaru wezwał pewnego pastucha o osobliwych uzdolnieniach do swego gabinetu na poufną pogawędkę. Jakże wspaniałe wydały się królewskie kwatery owemu nieopierzonemu smarkaczowi! Jak niezdarny i skrępowany czuł się wśród wspaniałości książek, miękkich foteli i torfu palonego w słoneczny dzień! Wszystko to uznałby obecnie za wiejski koloryt. Rozumiał teraz, że Holindarn nie był niczym więcej niż niezależnym właścicielem ziemskim, władającym samozwańczym królestwem, mniejszym niż wznoszący się na wzgórzu Opalowy Pałac imperatora. Był jednak dobrym człowiekiem, lepszym od niemal wszystkich spotkanych przez Rapa podczas jego długich podróży. Doprawdy nieliczni tylko mieszkańcy Pandemii sprawiali wrażenie godnych podziwu: Gathmor, na swój nieokrzesany sposób, i marynarze z Durthingu, z pewnością; lecz kto spośród przywódców i szlachty? Dostojna Oothiana w Kraju Baśni, z pewnością. Ishist, mały brudny czarodziej, być może. Siostra Holindarna, z pewnością. I być może, być może, ten imperator Emshandar. Czas pokaże... być może, Emshandar, gdy tylko wrócił do swych prywatnych pokojów i zarządził, by strzegli ich ludzie, których znał, wyraźnie poczuł się bezpieczniej. Następną rzeczą, której zażądał, była kąpiel. Rap poprosił więc Shandiego, by oprowadził go po pałacu. Wkrótce przekonali się, że łączy ich miłość do koni. Zaczęli od stajni i w efekcie spędzili tam całe popołudnie, co nie zostawiło im czasu na dzieła sztuki, ozdobne ogrody czy Architekturę o Historycznym Znaczeniu. Wreszcie wrócili do imperialnych komnat, gdzie grupy zaaferowanych lokajów wciąż stroiły skostniałego staruszka i wygalały mu tonsurę. Emshandar przez cały czas gderliwie domagał się to sprowadzenia konkretnego sługi, to wezwania jakiegoś starego członka świty. Wściekał się coraz bardziej, w miarę jak ujawniała się ich nieobecność. Rosły ongiś mężczyzna, wciąż dorównujący wzrostem Rapowi, w młodości zapewne żołnierz i przez ponad trzydzieści lat silny władca potężnego państwa, powalony przez długą chorobę, a na koniec tak osłabiony, że ledwie mógł stać bez pomocy... nic dziwnego, że był wybuchowy! Niewykluczone, że uleczenie go stanowiło wątpliwą łaskę. Trzech służących owijało go teraz z wielką starannością w niezmiernie długi kawał miękkiej purpurowej tkaniny, z którego można by zrobić żagiel dla Tancerza Burzy. Oczywiście taka szata nie wymagała szycia na miarę i dopasowania do wychudłej postaci imperatora, co byłoby konieczne w przypadku kubraka i obcisłych spodni, jeśli jednak chodzi o wygląd, był to chyba najgłupszy strój, jaki Rap widział w życiu. Wylegując się sennie w wyściełanym jedwabiem fotelu stojącym w rogu wielkiej sypialni imperatora, z pobłażaniem przyglądał się temu popisowi. Bawiło go, jak słabo działa teraz na niego autentyczny splendor: brokaty, gobeliny i bezcenne dzieła sztuki. Holindarn palący torf w słoneczny dzień – to dopiero robiło wrażenie! Świadomość, że wkrótce umrze, zmniejszała oczywiście jego wrażliwość. Jego przeczucie było monstrualną, dławiącą potwornością, którą coraz trudniej było mu ignorować. Jakieś straszliwe niebezpieczeństwo zbliżało się do niego i nie mógł przed nim umknąć. Zastanowił się nad ucieczką na piechotę, a nawet rozważył możliwość przeniesienia się za pomocą magii, na przykład do Smoczej Ziemi lub Krasnegaru, ale odnosił wrażenie, że nie miałoby to żadnego znaczenia. Wyglądało na to, że najmniej bolesne i najłatwiejsze będzie dać się po prostu unosić fali wydarzeń. Pogodził się z myślą, że nie zrobi nic więcej. Być może cierpiał z powodu braku snu lub nadmiaru stresu, lecz wystarczyło, że pomyślał o opiekunach bądź też zadumał się nad bezsensownym zamordowaniem Gathmora, czy cierpieniami zadanymi małemu Shandiemu, a jotuński gniew znów wrzał w jego żyłach, grożąc eksplozją szaleństwa. Malec tymczasem wyciągnął się na wielkim łożu z baldachimem, wspierając brodę na dłoniach i od czasu do czasu zadawał nerwowe pytania dziadkowi albo tajemniczemu czarodziejowi. Przeciwstawiając się Protokołowi i dokonując swych cudownych uzdrowień, Rap stał się w oczach chłopca wielkim bohaterem. Choć wcale się tak nie czuł, dobrze wiedział, że chłopcy – zwłaszcza ci, którzy stracili ojca – potrzebują mężczyzn, których mogliby naśladować. A Shandie w tej pełnej intryg kloace niewielu mógł znaleźć takich, którzy zasługiwaliby na podziw. Biedny Shandie. Biedny Gathmor. Biedna Inos. Wczoraj, mniej więcej o tej samej porze, Rap i Darad oddali marynarzowi ostatnią posługę. Była to bardzo prywatna ceremonia, lecz każdy z sekwencyjnego zestawu pojawiał się po kolei, by złożyć wyrazy szacunku. Nawet Andor niemal czuł żal. Sagorn deklamował filozoficzne sentencje, a Thinal się rozpłakał, Jalon zaś zaśpiewał rozrzewniający tren żeglarski, który miał się nieść echem w sercu Rapa aż do dnia jego... Nie myśl o tym. Nie myśl też o Inos. – Dziadku? – wyszeptał Shandie, spoglądając z ukosa na Rapa. – Hę? – odparł imperator, z kwaśną miną oglądając własne zęby w lustrze trzymanym przez dygoczącego lokaja. – Dziadku... faunowie są w porządku, prawda? – Tak, tak. Przypuszczam, że to będzie musiało wystarczyć. Przynieś mi sandały. Co? Faunowie? Oczywiście, że są w porządku. Dlaczego mieliby nie być? – No więc... Wiem, że impowie są w porządku, ale mamcia mówi, że jotnarowie to krwiożercze bydlaki, gnomowie są brudni, a goblinowie okrutni. Thorog mówił, że elfowie są w porządku. I faunowie też, prawda? Dziadek odwrócił się i zmarszczył brwi. – Kto to jest Thorog? Nieważne. Mam wrażenie, że matka wypełniała ci głowę dziwnymi pomysłami. Panie Rapie, proszę mu opowiedzieć o faunach. Shandie skierował zaniepokojone spojrzenie na Rapa. – Nie wiem o nich dużo – rzekł ten ze wzruszeniem ramion. – Spotkałem tylko kilku. Moja matka była faunką, ale ojciec jotunnem.. – Och, przykro mi! To znaczy, przykro mi, że powiedziałem... – Nic nie szkodzi. Spotkałem kilku naprawdę okropnych jotnarów, takich jak ten Kalkor, którego dzisiaj zabiłem. Niedobrze jest zabijać, ale on na to zasłużył. Ale znam też i dobrych jotnarów. A jeden z najlepszych ludzi, jakich poznałem, jest gnomem. Śmierdzi okropnie, ale jest kochającym ojcem dla swych dzieci i bardzo potężnym czarodziejem. Ythbane jest impem. prawda? – Hmm... tak. Shandie chciał powiedzieć „tak jakby”, a więc skądś wiedział. Skąd? – Są dobrzy impowie i źli, Shandie. Są też dobrzy i źli jotnarowie. To samo dotyczy nas wszystkich. Niektórzy z nas zwiększają Dobro, a inni, obawiam się, zwiększają Zło. Większość po prostu stara się, jak może. Shandie skinął z powagą głową. Rap znowu pomyślał o tym pastuchu sprzed roku i o tym, jak by zareagował, gdyby poproszono go o wygłoszenie wykładu na temat etyki dziedzicowi imperialnego tronu. W chwili gdy Emshandar zażądał, by przyniesiono wino i zapalono lampy oraz nakazał odejść lokajom, Shandie zdążył juz położyć głowę na poduszce i zasnąć, maleńki niczym lalka na ogromnym łożu. Emshandar dźwignął się z wysiłkiem na nogi i pokuśtykał ku wygodnemu fotelowi stojącemu niedaleko od Rapa. Było to tylko kilka kroków, lecz zachwiał się i złapał za słupek łoża, by odzyskać równowagę. – Zostaw mnie w spokoju, ty gnomi synu! – krzyknął, czując nadprzyrodzone dotknięcie fauna. Potem jego gniew zmienił się we wstyd. – Przepraszam, czarodzieju. Wiem, że chciał pan dobrze. – Stał przez chwilę, przyglądając się śpiącemu chłopcu. Na jego przypominającej trapią czaszkę twarzy wykwitł niespokojny uśmiech. – Gdyby nie on, to sądzę, że poprosiłbym o cofnięcie tego, co pan ze mną zrobił! Chciałbym jednak przekazać mu jego dziedzictwo, jeśli to tylko możliwe. Obnażył zęby niczym postarzały pies podwórzowy, zbyt zesztywniały, by walczyć, lecz za dumny, by tego nie próbować. Chwiejnym krokiem powlókł się do fotela i osunął, dysząc ze słabości. Drżącą dłonią nalał wina. – Jestem pewien, że za kilka dni Wasza Imperatorska Mość poczuje się lepiej. – Nie mamy kilku dni! Niech się pan napije teraz ze mną wina. Mam kilka pytań. Paskudny dzień zbliżał się już ku końcowi. Po wielkich oknach wciąż spływał deszcz. Rap przyjął kryształowy kielich, zamienił jego zawartość w wodę i usiadł na miejscu, by poddać się przesłuchaniu. – Od jak dawna jest pan czarodziejem? – zapytał bez ogródek imperator. – Od świtu dzisiejszego dnia, Najjaśniejszy Panie. – Płonące łajna! – wychudzony staruszek wybałuszył oczy, po czym pociągnął w zamyśleniu łyk trunku. – Czy więc nie moglibyśmy utrzymywać, że nie znał pan Protokołu? – Nie ma szans, Wasza Imperatorska Mość. Kilkakrotnie spotkałem Jasną Wodę, a także Zinixa i Lith’riana. Stary chrząknął, unosząc białe brwi na znak zdumienia. – Naprawdę? A więc wiedzą o panu, a pan znał ryzyko. W takim razie przypuszczam, że moje następne pytanie brzmi: dlaczego pan to dzisiaj uczynił? Ani jedna niemagiczna osoba w całej Pandemii nie ma większej władzy od imperatora, nie mogę jednak zaoferować żadnej nagrody, która byłaby użyteczna dla czarodzieja. Dlaczego mnie pan uleczył? Wydął wargi osłaniające zęby, które wydawały się o wiele za duże dla jego zapadniętej twarzy. Rap szybko uciekł się do pomocy magii, by stłumić rumieniec. – Straciłem panowanie nad sobą, Najjaśniejszy Panie. – Na tyłki Bogów! – Stary zaczął się śmiać. Był to potężny atak rechotu zupełnie nie pasujący do jego wymizerowanego wyglądu. – Cóż, przynajmniej jest pan szczerym człowiekiem, choć niezbyt rozsądnym. Nie przestając chichotać, ponownie napełnił kielichy. Rap zaczął mówić. Streścił całą historię tak krótko, jak tylko potrafił, pomijając jedynie straszliwy los, który – jak widział – czekał na niego w Piaście. Gdy skończył, za oknami było ciemno. Emshandar wpatrywał się w niego zamglonymi oczyma. Rap zadał sobie pytanie, czy nie powinien pozbawić alkoholu również i jego wina. – Nie ma precedensów! – mruknął imperator. – Będziemy musieli spotkać się z opiekunami i to dziś w nocy, jeśli krasnolud naprawdę to przepowiedział. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że grozi panu poważne niebezpieczeństwo. Nim Rap zdążył zdobyć się na to, by wspomnieć o tej drugiej straszliwej groźbie, stary westchnął i zaczął mówić dalej. – Bardzo rzadko się zdarza, by Czterej pokazywali się publicznie. Imperator może przez całe dziesięciolecia nie spotkać ich wszystkich razem. Przez wiele stuleci moi poprzednicy prowadzili tajne zapiski dotyczące swych kontaktów z opiekunami, by były wskazówkami dla ich następców. Istnieją całe szeregi półek wypełnionych tymi opasłymi tomiszczami. Nikt nigdy nie miał czasu przeczytać ich wszystkich. Ja przebrnąłem przez ostatnie dwie dynastie i dałem sobie spokój. Jeśli ocaleje, zapoznam z nimi Shandiego, kiedy będzie już starszy. Nie przypominam sobie jednak, by kiedykolwiek ktoś użył mocy na imperatorze lub jego rodzinie. To praktycznie jedyna klauzula Protokołu, którą znają absolutnie wszyscy! Rap już miał zamiar powiedzieć, że to nie będzie miało znaczenia... – Pewnie, że jestem wdzięczny! – warknął stary. Wyraz jego twarzy mówił jednak, że nie znosi być czyimkolwiek dłużnikiem. – To, co pan uczynił, mogło być głupie, ale dla mnie i dla mojego wnuka było wspaniałą rzeczą. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pana ocalić. – To bardzo... – Ale mogę nie mieć żadnej władzy! – Najjaśniejszy Panie? Stary spojrzał krzywo na puchar, który trzymał w ręku. – Jeśli senat, zgromadzenie i Czterej zatwierdzili Ythbane’a jako regenta... zastanawiam się, w jaki sposób ten cwany krętacz to osiągnął? – Wspólna rezolucja – odpowiedział sennym głosem Shandie – oparta na ustawie o sukcesji uchwalonej podczas panowania Uggroty III. Obaj mężczyźni odwrócili się i spojrzeli na niego zdziwieni. Nie spał, lecz niewiele do tego brakowało. Uśmiechnął się z zamkniętymi oczami. Jego dziadek rozpromienił się z dumą. – Bystry chłopak! Co jeszcze wydarzyło się podczas mojej choroby? – Och... mnóstwo rzeczy. Przybył jarl Kalkor. Wiosną ma się rozpocząć kampania przeciw zboczeńcom z Zarku, a krasnoludowie róże... żar... zerwali Traktat Ciemnej Rzeki. – Shandie ziewnął, a potem ziewnął raz jeszcze. – Susza we Wschodnim Ambelu, dobre zbiory w Shimlundoku. Goblinowie nadal zabijają naszych żołnierzy. Dziewiętnasty Legion ponownie zdobył proporzec, ale Trzeci zajął drugie miejsce. Marszałek Ithy mówi, że wygrał dzięki temu mnóstwo pieniędzy. Zamieszki w Pithmocie z powodu nowej ustawy podatkowej. – Dobra robota, żołnierzu! Świetny raport! Wracaj spać. Czuły uśmiech Emshandara zniknął, gdy imperator zwrócił się z powrotem w stronę Rapa. Wieści nim wstrząsnęły, zwłaszcza zapowiedź wojny. – Ithy? – wyszeptał. – Olybino? Pokręcił gniewnie głową i pociągnął kolejny łyk wina. – To właśnie jest polityka, panie Rapie! – Najjaśniejszy Panie? – Ythbane potrzebował poparcia. Wojna? Nowe podatki? Obawiam się, że drogo za nie zapłacił. – Pogrążył się na chwile w ponurych rozmyślaniach, poczym popatrzył na Shandiego, by sprawdzić, czy słucha. Słuchał, choć wydawało się, że tego nie robi. Stary ściszył głos. – Mianowałem tego mieszańca konsulem na krótko przed śmiercią Emthora. Potem... – wskazał ręką na chłopca – ...zrozumiałem, że trzeba będzie wyznaczyć regenta. Miałem nadzieje, że zostanie nim moja córka, choć nie jest stworzona do rządzenia. Uznałem, że Ythbane jest wystarczająco sprytny, by powstrzymać wielkie rody i będzie popierał jej interesy, chcąc manipulować nią osobiście. Nie przypuszczałem, że będzie wystarczająco silny, by zagarnąć władzę dla siebie. Wygląda na to, że się myliłem! Wystartował do... Przerwał ze wzruszeniem ramion, nie wymieniając matki Shandiego z imienia, Rap jednak go zrozumiał. Twarz imperatora była szarą pustynią spustoszoną przez wieki, gdy jednak podniósł wzrok, jego oczy lśniły niczym słońce w otoczonych skałami sadzawkach. – Ale dlaczego opowiadam to wszystko stangretowi? – Dlatego, że nie wiesz, kto w tej chwili włada Imperium, Najjaśniejszy Panie. Emshandar z goryczą skinął głową i osuszył kielich, który zadźwięczał, gdy odstawił go drżącą dłonią. – Och, dzisiaj mnie usłuchali, ale to była tylko kurtuazja. Protokół stanowi, że imperator musi być osobą niemagiczną, a ten łobuz Ythbane skradł tron posługując się przekupstwem, groźbami i umiejętnością radzenia sobie z kobietami. Bez czarów. – A ja ich użyłem, by pana uzdrowić. Jaki będzie werdykt opiekunów? Nie wspomnieli jednak o nich. Stary westchnął. – Komu mogę zaufać? – wyszeptał. – Zgromadzenie poprze tego, kto da więcej. Senat? Nadęci nie zmieniają łatwo opinii. Koalicje, umowy i korupcja! Armia? Ithy? – Marszałek był zaniepokojony, Najjaśniejszy Panie. Sądzę, że wykona swój obowiązek. – Ale jego obowiązek to wspierać prawo! A co mówi prawo? Oto jest pytanie! Cóż, nawet mój wnuk nie jest wart wojny domowej. Czarodzieju, trudno mi jest to powiedzieć, ale proszę o pańską pomoc – nim Rap się odezwał, imperator uniósł dłoń przywodzącą na myśl pęk suchych gałązek. – Niech mi pan pozwoli skończyć! Szczerze mówiąc, powinien pan już uciec z Piasty, aby umknąć przed gniewem opiekunów. Mogłoby to być możliwe, gdyby zdołał pan oprzeć się odtąd pokusie używania mocy i pozostał jeszcze jedną niemagiczną osobą wśród milionów. Obawiam się jednak, że bez pańskiej dalszej pomocy powrót do zdrowia, który mi pan zapewnił, będzie doprawdy bardzo krótkotrwały. Gdyby choć poinformował mnie pan, kto kłamie, a kto mówi prawdę... to chyba nie byłoby zbyt poważnym złamaniem Protokołu. Czy kiedykolwiek czyjaś duma zaznała podobnego poniżenia? Stangret, chłopiec stajenny! – Zrobię wszystko, co będę mógł, Najjaśniejszy Panie, ale zostało mi bardzo mało czasu. Spotka mnie dzisiaj coś strasznego. Dziś w nocy. Rap wyjaśnił wszystko. Stary wyglądał na wstrząśniętego, chociaż i zdumionego. – Jest pan pewien, że przewiduje pan trafnie? Rap zadrżał. – Tak. – To nie wygląda na opiekunów. Karą, którą zwykle wymierzają za niedozwolone użycie czarów, jest zniewolenie winowajcy. O ile dobrze pamiętam, teraz nadeszła kolej Południa, by dostać słowa. Grzesznik jest jedynie pojemnikiem, który się odrzuca, gdy przestaje być potrzebny. Wie pan, że słowa można wydobyć jedynie z zastosowaniem zwykłych, niemagicznych tortur? – Emshandar wyciągnął rękę po karafkę. Zmarszczył brwi ujrzawszy, że jest pusta. – Nie widzę potrzeby całopalenia! Być może biały żar nie był jednak najgorszą z możliwych przyszłości. – Zrobię, co będę mógł, Najjaśniejszy Panie – powtórzył Rap. To on był przyczyną problemów Emshandara. Jego matka zawsze mawiała: „Ten, kto budzi psa, musi znieść ugryzienie”. Poza tym, mógł teraz obiecać wszystko. – Jestem wdzięczny! – zapewniał staruszek. Była to prawda, lecz nie znosił tego uczucia. – Czy jest coś... To znaczy, gdybym ja ocalił życie, a pan nie... Ta Inosolan? Czego pan dla niej pragnie? – Szczęścia. Na wąskich wargach i w zapadniętych oczach Emshandara pojawił się cyniczny uśmieszek, przypominający promień słońca wędrujący po okolicy w pochmurny dzień. – Imperatorzy rzadko rozdają szczęście, panie Rapie. Naszą ulubioną monetą jest cierpienie. Nie mniej obiecuję panu, że spróbuję, jeśli tylko ujdę cało. Westchnął. Był starym i bardzo zmęczonym człowiekiem. Potrzebował kilku tygodni, by powrócić do zdrowia, ale nie miał ich dostać. – Zgodnie z tym, co nakazałem tym przygłupom, już dawno powinni na mnie czekać w Szmaragdowej Komnacie. Byłoby niemądrze przetrzymywać ich tam jeszcze długo. Obawiam się, że potem będziemy musieli przenieść się do rotundy na spotkanie z opiekunami. Przynajmniej niektórzy z nas będą musieli. Po ramionach Rapa przebiegł dreszcz przeczucia, całkiem jakby komnatę ogarnął nagły chłód. – Gdzie mam szukać Szmaragdowej Komnaty? Wypuścił sondę w kierunku wskazanym przez imperatora, lecz nawet czarodziej potrzebował czasu, by zbadać wielki, bezładny zestaw budynków, z których składał się Opalowy Pałac. – Osiem ścian, zielone dywany? – To ona. Imperator spoglądał na niego dziwnie. Kilka osób oczekiwało cierpliwie w Szmaragdowej Komnacie, lecz nie było ich tak wiele, jak powinno. Mrowienie stało się natarczywe, gdy Rap zatoczył krąg swym dalekowidzeniem i odnalazł Rotundę Emine’a. Potrafił tego dokonać z łatwością, gdyż Shandie mu ją wcześniej wskazał. Była zresztą łatwa do rozpoznania, jako że wznosiła się na szczycie wzgórza. – Zaczynają bez ciebie, Najjaśniejszy Panie. Większą część wielkiej kopuły wypełniała noc – dla przeczucia Rapa groźne, czarne jak sadza zło – lecz w środku dwadzieścia lub więcej wysokich kandelabrów tworzyło nakrapianą kałużę światła. Pośrodku tej jasności stało w małych grupkach około dwudziestu dworaków rozmawiających cichymi głosami. Trzech miało mundury, reszta zaś była owinięta w takie same głupie płachty jak imperator, większość w tkaninę koloru białego, a kilku jaskrawoczerwonego. Dzieciaki w prześcieradłach bawiące się w widma! Był tam też Azak, łatwy do rozpoznania ze względu na wzrost. Absurd! Gdyby mogli go teraz zobaczyć jego dworzanie, stałby się pośmiewiskiem na całym obszarze aż do Nordlandu. Kobiety jednak wyglądały dobrze w luźnych sukniach o wielu fałdach. Inos u boku swego męża... Wszystkie pięć tronów było pustych. – Nie widzę Ythbane’a – powiedział Rap. Trudno było z tej odległości rozróżnić twarze, nie uciekając się do użycia prawdziwej mocy – wystarczająco wielkiej, by zwrócić na niego uwagę opiekunów. Opalowy Pałac stanowił martwą plamę pośród nadprzyrodzonej krzątaniny Piasty, oazę ciszy niczym ogród w mieście. Niemal każde użycie magii rozbrzmiałoby tutaj fanfarami trąb. – W jaki kolor się ubiera? – Toga konsula ma purpurowy obrąbek, ale przypuszczam, że mógł się stać na to zbyt wielki. – Nosi purpurową – wymamrotał sennie Shandie. – W takim razie jeszcze go nie ma – stwierdził Rap. – Ale to nie może potrwać długo. Nawet niemagiczna osoba potrafiłaby dostrzec ból na twarzy starego imperatora, gdy ten złapał za poręcze fotela i spróbował się podnieść. Osunął się z powrotem. Wyszczerzył zęby, zebrał siły i spróbował raz jeszcze, również bez powodzenia. Pot lśnił mu na czole. Oddychał chrapliwie. Spojrzał na Rapa w bezsłownym błaganiu o pomoc. Wola go nie opuściła, lecz ciało zbyt długo było głodzone i pozbawione ruchu. – Mogę dać ci siłę, Najjaśniejszy Panie, ale obawiam się, że później trzeba będzie zapłacić za to cenę. Nie mam w tym doświadczenia. – Zapłacę ją! Rap wlał w niego energię. Zafascynowany obserwował, jak rumieniec pokrywa blade policzki, a ognie ciała rozpalają się, by dorównać płonącej woli. – Aha! – krzyknął staruszek. – Dziękuję, czarodzieju! Stary rumak jeszcze zatańczy! Zerwał się chwiejnie na nogi. Przeczucie! Rap również wstał, świadomy, że wszystkie włosy na jego ciele też mają ochotę się podnieść. Jego los oczekiwał na niego w rotundzie. Tam miał spotkać to, co wypaliło jego zdolność przewidywania białym płomieniem. Drżałby niczym przerażony dzieciak, gdyby nie wykorzystywał swych mocy, by się uspokoić. Przynajmniej sądził, że to robi – na tym poziomie trudno było rozróżnić, co miało charakter nadprzyrodzony, a co było zwykłą siłą woli. Nie miał jednak zamiaru pozwolić, by stary dojrzał jego strach. Nie po tym, jak obiecał mu pomóc. Ucieczka nic by nie rozwiązała. Sierżant Thosolin lubił mawiać, że rany odniesione w plecy są podwójnie bolesne. – Shandie, mój chłopcze? Obudź się żołnierzu! – Dziadku? Wydawało się, że Shandie uśmiechnął się przez sen. Przetoczył się na drugi bok i usiadł. Uśmiech przerodził się w ziewnięcie, gdy chłopiec przeciągnął chude jak kije od szczotek ramiona. Emshandar zatrzymał się przed odbijającym całą osobę lustrem, by poddać inspekcji swój wygląd. – Mój całun się obsunął – mruknął z niesmakiem. – Przypuszczam, że mógłby pan sprawić, żebym wyglądał... nie, nieważne – zwrócił się w stronę wnuka. – No chodź, chłopcze. Musimy iść na spotkanie z opiekunami. Przesuwający się już bokiem w stronę brzegu łoża Shandie zamarł. Wbił w dziadka spojrzenie przerażonych oczu. Poczucie szczęścia opuściło go nagle. Był sparaliżowany. Rapowi wydało się to osobliwe. – Pośpiesz się! – ponaglał imperator. – Czy naprawdę sądzisz, że musi tam iść, Najjaśniejszy Panie? – zapytał Rap. Sprowokował tym wściekłe imperialne spojrzenie, które mogłoby zrównać miasto z ziemią. Było oczywiste, że szansa na ujrzenie Czterech w akcji stanowiła ważną cześć edukacji dziedzica tronu. Równie oczywiste było, że Shandie stanowił kluczowy element w kloacznym fermencie imperialnej polityki i nie można go było w tym ważnym momencie zostawić bez ochrony. Najbardziej jednak oczywiste było to, że dziadek chłopca nie dostrzegł nawet obezwładniającego dziecko strachu. – Chodź, żołnierzu! Wstawaj na nogi! Szkoda, że nie mamy czasu, by ubrać cię jak należy. Shandie wrócił do życia z westchnieniem ulgi. Ześliznął się z łóżka. Znowu promieniał. – Czy dziś zjawią się wszyscy opiekunowie, dziadku? Co działo się w tym młodym, zmaltretowanym umyśle? Z jakiegoś powodu to pytanie wydawało się ważne dla sponiewieranej zdolności przeczuwania Rapa, mimo że ów talent znajdował się obecnie w stanie histerycznego przeciążenia. – Mógłbym zrobić dla niego, togę, Najjaśniejszy Panie, jeśli to miałeś na myśli. – Oczywiście! – odparł z aprobatą Emshandar. Shandie jednak skulił się, całkiem jakby jego koszmar ogarnął go na nowo. Spojrzał oskarżycielsko na Rapa. Dlaczego togi tak go kłopotały? Czy jego strach mógł mieć jakiś związek z okrutnym biciem, które spotkało go wczorajszej nocy? Imperator nadal nic nie zauważył. – Znakomicie! Niech pan to zrobi, czarodzieju. – Jakiego koloru? Rap zastanawiał się, czy nie próbuje odwlec na chwilę nieuniknionego. Nie patrzył w stronę rotundy. – Czysto białą – odparł imperator. – Szybko! – To łatwe – zapewnił Rap. – Stań prosto, trybunie. Strach chłopca był równie głęboki, jak niewytłumaczalny, lecz Shandie bardziej usilnie starał się nie okazać go ani dziadkowi, ani swemu nowemu przyjacielowi, czarodziejowi. Mimo to dygotał. – Czy chcesz uderzenia gromu, czy wolisz spokojne czary? – Proszę cię bez gromów, Rap. Wielkie oczy wciąż wpatrywały się w czarodzieja. Jego żart nie powstrzymał drżenia brody chłopca. – Proszę bardzo. Biała toga... Rap wyczarował na chłopcu replikę tuniki i togi jego dziadka, lecz białego koloru. Dodał złote sandały i przeczesał krótkie, falujące włosy niewidzialnym grzebieniem. – Wygląda całkiem nieźle! – powiedział z podziwem, głównie do siebie. – Jeśli ktoś spróbuje cię zbić, zamienię go w morsa! – obiecał. Shandie spróbował uśmiechnąć się niepewnie i skinąć głową, następnie zacisnął szczęki i rozprostował ramiona, w widoczny sposób naśladując dziadka, choć wciąż był niemal chory z niezrozumiałego przerażenia. Złożona przez Rapa obietnica ochrony nie przeniknęła wystarczająco głęboko, by je ugasić. Jeśli jednak tak wątłe dziecko mogło spełnić swój obowiązek mimo równie silnego strachu, Rap powinien być w stanie sprostać swemu. Bez względu na to, na czym polegał. Uch! Kolejna szybka sonda powiedziała mu, że zaczyna brakować czasu. – Przyszedł Ythbane, Najjaśniejszy Panie! Wraz z żoną. Coś niesie. – Tarcze i miecz. Szybko, panie czarodzieju! Musimy się śpieszyć. Teraz pańskie ubranie. Rap znarowił się niczym koń stojący nad krawędzią urwiska. Był kmiotkiem, nie patrycjuszem. Poza tym, przy tych śmiesznych płachtach połowa łydek pozostałaby odsłonięta. – Nie sądzę! Imperator zaczerwienił się. – Tylko zagranicznym dygnitarzom wolno odwiedzać rotundę bez ceremonialnego ubioru dworskiego! – Mnie wolno. – Nie może pan pójść w takim stroju! – Albo w takim, albo wcale! Impijska toga, goblinie tatuaże i faunie nogi? Przez chwilę sądził, że Emshandar rozkaże ściąć mu głowę. Pod cienką jak papier skórą nabrzmiały żyły. – Czy wie pan, jak będzie w ich oczach wyglądał? Za kogo pana wezmą? – Za prostaka, wieśniaka. – No i? – zagrzmiał stary. Zatrwożony Shandie wybałuszył oczy. – Tym właśnie jestem – upierał się Rap. – Chcesz mojej pomocy, Najjaśniejszy Panie? Przyjmij mnie takiego, jakim jestem, albo nic z tego. Ythbane wszedł już na niższy stopień podium. Tylko jeden krok dzielił go od Opalowego Tronu. – Boże Głupców! – mruknął gniewnie imperator. – No to chodźmy! – Spojrzał na jedwabny sznurek do dzwonka wiszący u łoża. – Lektyka... nie ma na to czasu, prawda? Czy może nas pan tam przenieść za pomocą magii? – Tak, Najjaśniejszy Panie. Ale jeśli opiekunowie patrzą, przypalę im oczy! – No i dobrze. Rap wzruszył ramionami. Łatwo było to powiedzieć, ale jak robiło się coś takiego? Przypomniał sobie, że Ishist opowiadał, jak to Lith’rian potrafił przenosić się z miejsca na miejsce bez pomocy magicznego portalu, dzięki użyciu brutalnej siły. Hmm! Cóż, z pewnością nie wolno mu było nikogo zgubić po drodze, wszedł więc między swych towarzyszy, by chwycić chudy łokieć imperatora oraz drobną, zlaną zimnym potem rączkę Shandiego. Wyostrzył swe postrzeganie aury... otaczającej go ciemności, którą był Opalowy Pałac... iskierek pomniejszej magii dalej w Piaście... świateł przewodnich płonących na wysokich wieżach w legowiskach opiekunów... widocznych niekiedy za horyzontem błysków reprezentujących czarodziejów z odległych krajów. Skoncentrował się na majaczącej groźnie wielkiej rotundzie, oceniając odległość oraz różnicę poziomu. – Gotowi? – zapytał swych towarzyszy. Następnie unieruchomił siebie i ich, po czym poruszył aurę. Błazen losu: BENYOLIO: Książę cię ukarze Śmiercią, gdy tu cię schwytają – uciekaj! ROMEO: O, jestem błaznem losu! BENYOLIO: Pędź, nie zwlekaj! Szekspir – Tragedia Romea i Julii Przełożył Maciej Słomczyński ROZDZIAŁ IX POKARM DLA PŁOMIENI 1 Pośrodku zagnieżdżonej ciemności Rotundy Emine’a, pod niezliczonymi małymi płomieniami i kryształami dwóch kandelabrów, przycupnął pokryty wstęgami o wielu mrocznych odcieniach Opalowy Tron, śniący o złych czynach, które znał. Przed tronem, na najwyższym stopniu, przystanął regent, odziany w purpurową togę i uzbrojony w imperialne regalia. O jeden stopień niżej na krześle siedziała jego żona. Pusty mebel po drugiej stronie był zapewne przeznaczony dla Shandiego. Ythbane spojrzał na zebranych, jakby sprawdzał, czy nikogo nie brakuje. Na wprost przed nim, na końcu zwężającej się mozaiki barwy indygo, stał Błękitny Tron Południa. Jego pojedynczy kandelabr rzucał skrę światła unoszącą się na morzu ciemności. Nagle z owego mroku wyłonił się wielkimi krokami imperator w towarzystwie swego wnuka i czarodzieja. Widzowie dowiedzieli się o tym najpierw z twarzy Ythbane’a. Odwrócili się szybko, by poddać nowo przybyłych oględzinom. Rap, nie spuszczając wzroku z uzurpatora przyglądał się pozostałym zebranym. Była tu oczywiście Inos. Wyraz, z jakim na niego patrzyła, był wręcz przerażająco bezwstydny. Stojąca u jej boku pękata ciotka rozpromieniła się. W plisowanej sukni było jej raczej do twarzy, gdyż taktownie ukrywała wszelkie wypukłości. Wszystkie kobiety sprawiały wrażenie przemarzniętych. Mężczyźni w swych grubych togach byli w lepszej sytuacji. Azak wyglądał posępnie i niepewnie. Nic dziwnego, w takim żaglu. Dlaczego nie mogli mu dać dżinnijskiego stroju? Zaś hełm ze szkarłatną kitą umożliwiał lokalizację marszałka Ithy’ego. Mężczyzna w białej todze z purpurowym obrąbkiem musiał być konsulem, a trzech innych, w czerwonych togach, oraz kobieta w sukni tej samej barwy senatorami. Ambasador Krushjor wraz z drugim jotunnem, rozebrani do pasa i w hełmach na głowach, stali daleko z tyłu, po północnej stronie oświetlonego obszaru. Towarzyszył im Mały Kurczak, również odziany w jotuńskie portki. Jako jedyny spośród obecnych uśmiechał się, chyba żeby za uśmiech uznać oburzający, głupawy grymas Inos. Rap żałował, że nie wie więcej o polityce. Kto powinien się stawić, a był nieobecny? Jacy cierpliwi, wierni stronnicy wciąż czekali zapomniani w Szmaragdowej Komnacie? Podejrzewał, że nie był to nikt ważny. Ythbane okazywał przygnębiającą pewność siebie. Jedyną nadzieją Emshandara byli teraz czarownicy. Czy odpowiedzą na wezwania regenta? Po czyjej stronie staną? Gdy dotarli do pierwszego szeregu zgromadzonych, Rap zatrzymał się i położył dłoń na drobnym ramieniu Shandiego, by powstrzymać również jego. Emshandar szedł dalej sam – wychudłe, białowłose widmo zemsty, maszerujący szkielet spowity w purpurę. Zatrzymał się przed podium i wyprostował, porzucając zwykłą, przygarbioną postawę. Przez chwilę wpatrywał się w Uomayę, która spuściła głowę i nie patrzyła na teścia. Następnie podniósł wzrok na Ythbane’a, który odpowiedział uśmiechem. Dwóch mężczyzn w purpurze, dwóch władców, tam gdzie mógł być tylko jeden. Rap poczuł nagle, że Shandie zesztywniał. Próbował stać nieruchomo i niemal nie oddychał, lecz mimo to nie był w stanie zapanować nad drżeniem. Wydawało się, że konfrontacja trwa cały miesiąc... aż nagle imperator przerwał ciszę. – Zwalniamy cię z twych tymczasowych obowiązków, wielmożny Ythbane. Ythbane pokręcił głową. – Cieszymy się, że poprawa twego zdrowia okazała się trwała. Konsulu? Jeden z polityków odzianych w togę z purpurowym obrąbkiem odchrząknął znacząco. Imperator odwrócił się, by przeszyć go gniewnym spojrzeniem. – Zgromadzenie Ludowe z najwyższym zachwytem przyjmie wiadomość o powrocie Waszej Imperatorskiej Mości do zdrowia i z pewnością uchwali wyrazy podziękowania dla Bogów oraz zarządzi publiczne obchody. Nie zdziwią mnie też modły o dalsze trwanie remisji. W swej mowie znacznie więcej pominął niż powiedział. Emshandarowi to się nie spodobało. – Gratulujemy nieoczekiwanego awansu, wielmożny Humaise. Czy ktoś wie, gdzie jest konsul Uquillpee? Ythbane przerwał ciszę. – Niewątpliwie jakieś ważne sprawy wezwały go gdzie indziej. Rap dokonał przeglądu. – Jakiś konsul czeka w Szmaragdowej Komnacie, Najjaśniejszy Parne. Zastanowił się, czy powinien sprowadzić go tutaj, gdyż nie ulegało wątpliwości, że to zwolennik Emshandara. Był już jednak stary i szok spowodowany przeniesieniem mógł wywołać jakiś atak. Imperator zresztą nawet nie wspomniał o tym. Z nabytą w ciągu całego życia wprawą w ukrywaniu uczuć spojrzał bez wyrazu na niewielką grupę. – Epoxague? Co z senatem? Człowiek, do którego się zwrócił, był niewysoki i wiekowy, odziany w czerwień. Miał małe wąsiki, co było niezwykłe. Najwyraźniej wolałby, żeby imperator wybrał zamiast niego kogoś innego. – Senat oczywiście poprze podobną uchwałę. – I uchyli regencję? – warknął stary. – Nigdy nie jest łatwo przewidzieć, co senat w swej mądrości może postanowić. Gdybym jednak musiał zgadywać, zaryzykowałbym opinię, że szlachetni senatorzy skłonią się ku zdaniu, iż rezolucji nie można zmieniać wraz z każdą poprawą lub pogorszeniem stanu zdrowia Waszej Imperatorskiej Mości. Oczywiście, jeśli remisja potrwa długo... Jeśli po jakichś sześciu miesiącach Wasza Imperatorska Mość nie wykaże żadnych oznak nawrotu, jestem przekonany, że przywrócenie poprzedniego statusu okaże się możliwe. Z twarzy mówiącego Rap odczytał, że nie oczekuje on, by stary pożył tak długo, bez względu na sytuację. Inos i jej ciotka spoglądały na niego wilkiem. Opowiadały się rzecz jasna po stronie imperatora, ponieważ było oczywiste, że Rap go popiera. Całą resztę obecnych wybrano starannie spośród stronników Ythbane’a. Ramiona Emshandara opadły lekko. Rozejrzał się raz jeszcze. – Ithy? – zapytał cicho. Całkiem jakby spodziewał się wezwania, marszałek zdjął hełm i wetknął go sobie pod pachę. Włosy miał krótkie i posiwiałe, a twarz o poważnym wyrazie pokrytą stwardniałą skórą. Powoli wystąpił naprzód, by popatrzeć na starego z bliska, tak jak byk poddałby oględzinom stracha na wróble, który wtargnął nieoczekiwanie na jego pastwisko. – Em! – powiedział cicho, tak cicho, że wielu mogło go nie usłyszeć. – Moje rozkazy mówią, że odpowiadam przed regentem. Nauczyłem się jednak swojego zawodu od ludzi, których ty wyszkoliłeś, Em. Mój patent opatrzono twoją pieczęcią. Ty mnie zaprzysięgałeś, gdy obejmowałem urząd. O co dokładnie mnie teraz prosisz? Regent zmarszczył brwi. Rap dostrzegł, jak na jego pewności siebie pojawia się pierwsza rysa. Była ona jednak bardzo mała – zwątpienie tak mgliste, jak chmura komarów. Przez dłuższą chwilę stary imperator wpatrywał się w oczy żołnierza. Audytorium wstrzymało oddech. – Żebyś stał na straży prawa, Ithy, tak jak przysięgałeś. Marszałek skinął głową. Wsadził sobie hełm na głowę, zasalutował dziarsko i pomaszerował na poprzednie miejsce. Wydawało się, że wokół regenta zalśniła niewidzialna korona triumfu. Jego przyjaciele wymieniali chytre uśmieszki. Wykonał niemal niedostrzegalny gest krótkim mieczem z brązu, jakby chciał sprowokować wychudzonego starca do wbiegnięcia na stopnie i zdobycia tronu szturmem. Ramiona Emshandara opadły jeszcze bardziej. Obejrzał się z rozpaczą na Rapa. – Ach, tak! – odezwał się Ythbane. – Sądziliśmy, że przyprowadziłeś ogrodnika, ale teraz sobie przypominamy. On jest czarodziejem, prawda? Jakie to dziwne, że emerytowany imperator przyprowadził do Rotundy Emine’a czarodzieja! Będziesz miał oczywiście za chwilę okazje złożyć apelację do Czterech. Bywały przypadki, że uchylili werdykt zgromadzenia, senatu i imperialnej armii, ale nie przypominamy sobie dokładnie, kiedy wydarzyło się to po raz ostatni. Do tego nie lubią czarodziejów przybłędów wtrącających się w ich sprawy! Stary ponownie spróbował się wyprostować. Twarz mu poczerwieniała. Już niemal zabrakło mu sił. Ythbane to widział. Jego uśmiech był zatrutym sztyletem. – Mayu, moja droga, twój teść jest zmęczony. Dlaczego nie odprowadzisz go do krzesła, które dla niego przygotowaliśmy? Mieczem wskazał miejsce, gdzie stał zwykły drewniany stołek, ledwie widoczny w ciemności. Jego żona spojrzała z wydętymi wargami na niego, a potem na teścia. Minę miała kwaśną i odpychającą. Nie poruszyła się. Rap nagle zdał sobie sprawę, że jego dłoń spoczywająca na barku Shandiego trzęsie się mocniej niż ramię chłopca. Wydawało się, że ten również to wyczuł. Spojrzał na Rapa pytająco. Ythbane także zauważył ten ruch. Uśmiechnął się do swego pasierba, jak wąż mógłby się uśmiechać do myszy. – Przygotowaliśmy też krzesło dla małego Shandiego! Chodź usiąść koło nas, synu. Dreszcz przebiegł i chłopca, i czarodzieja. – Mam pytanie! – warknął Rap. – Czy bił pan tego chłopca? – Zawsze go biję po oficjalnych uroczystościach – odparł bezbarwnym tonem Ythbane. – Prawie zawsze. Rap przemówił pod wpływem impulsu i niemal nieświadomie wymusił odpowiedź. Zdziwiony, naciskał dalej. – Z jakiego powodu? – Mówię mu, że się wiercił, ale w rzeczywistości chcę, żeby bał się i nienawidził oficjalnych uroczystości wszelkiego rodzaju, by – gdy osiągnie pełnoletność – z radością pozostawił mi kierowanie sprawami państwowymi. Faun ukryty w Rapie skulił się z przerażenia, ale jotuńska część jego osobowości zacisnęła się niczym pięść. – Sprawia to panu przyjemność? – zapytał ochryple. – Tak. Odpowiedź była smrodem w aurze. – A jakie lekarstwo pan mu podawał? – Kolejny środek ostrożności, elfi wywar z maku i narkotyków o gwarantowanym działaniu uzależniającym i osłabiającym. Już teraz wpadł w nałóg. Dzięki temu łatwo będzie nad nim zapanować, nawet gdy dorośnie. Zło nad złami! Rap popatrzył triumfalnie na zebranych, by się przekonać, jakie skutki wywołało to obmierzłe wyznanie. Niemal żadnych. A więc chłopca bito? Każdy z obecnych tu mężczyzn często dostawał w młodości lanie, a żaden z nich nie widział obrażeń Shandiego. Epoxague marszczył brwi, podobnie jak kilku innych, nie mieli jednak zamiaru zmienić swych politycznych sympatii z powodu czegoś, co powiedziano w obecności czarodzieja. Zwolniony z transu prawdy Ythbane poczerwieniał wściekle. – Spodziewamy się, że opiekunów zainteresuje to, co pan przed chwilą zrobił! – warknął. Uniósł miecz, by uderzyć nim w małą tarczę, którą trzymał na lewym ramieniu. Nagle zawahał się z błyskiem w oczach. – Chodź tu, Shandie! Chłopcem targnął skurcz. Rap zacisnął dłoń, by uniemożliwić mu poruszenie się. – Bardzo dobrze! – powiedział Ythbane. Zamachnął się mieczem. To był ludzki gad, który sprowokował Rapa do nieprzemyślanego wybuchu czarów. Owa głupota nie przyniosła żadnego pożytku. W gruncie rzeczy, dzisiejsze wydarzenia zapewne wzmocniły tylko pozycję regenta. Chełpił się swymi złymi uczynkami. Wydawało się prawdopodobne, że odniesie całkowity triumf, odzyskując nawet Shandiego, który był niewinnym pionkiem, łupem, marionetką... Nie do zniesienia! Rap uderzył w Ythbane’a magią niczym człowiek chłostający kijem wysokie zielsko. Regent przeleciał nad niższym stopniem podium i wyrżnął w posadzkę. Tarcza brzęknęła. Miecz pomknął ze stukotem w ciemność. Uomaya wrzasnęła, podobnie jak kilka innych osób. Shandie krzyknął z radości i podskoczył wysoko w górę. Ythbane spróbował się podnieść. Rap uderzył raz jeszcze. Wiedział, że musi szybko pozbawić go przytomności, gdyż inaczej w swoim jotuńskim szaleństwie z pewnością go zabije. Regent leżał nieruchomo, Z ust ciekła mu krew. Tak lepiej! Widzowie skamienieli. Inos przeszyła Rapa wściekłym spojrzeniem. Idiota! – mówiły jej oczy. Teraz naprawdę się pogrążyłeś, mój chłopcze. Niewątpliwie miała trochę racji. Strącenie władcy z tronu – przez trzy tysiące lat z pewnością nikt nie dopuścił się większej profanacji Rotundy Emine’a. Emshandar poruszył się jako pierwszy. Podszedł do leżącego twarzą do podłogi Ythbane’a, nachylił się i zaczął ciągnąć za tarczę, aż wreszcie wyrwał ją z bezwładnych ramion. Następnie skierował się w mrok po miecz. Gdy wracał utykając, obrzucił Rapa triumfalnym spojrzeniem. Wdrapał się na dwa stopnie i stanął przed Opalowym Tronem. Jego synowa gapiła się na niego przerażona, Shandie jednak uśmiechał się, podobnie jak Inos i jej ciotka. Pozostali przerażeni milczeli. Większość zdezorientowana wpatrywała się w trony opiekunów, które z niewytłumaczalnych przyczyn pozostawały puste. Imperator przemówił najpierw do Uomayi. – Znikaj mi z oczu! – rozkazał ochrypłym głosem, wskazując mieczem rozciągającą się wokół ciemność. Ześliznęła się bokiem ze swego krzesła, wpatrując się w niego, jakby oczekiwała śmiertelnego ciosu. Potem odwróciła się i uciekła. Stary osunął się ze znużeniem na tron, który od pokoleń należał do niego. Przez chwilę dyszał tylko cicho i z widoczną satysfakcją spoglądał na zebranych, odsłaniając zęby, które wydawały się za wielkie na jego wyniszczoną twarz. Rap wiedział, że prawie nic się nie zmieniło. Oficjalnie władzę nadal sprawował Ythbane, ludźmi jednak rządziło nie tylko prawo, lecz i serce, a Emshandar siedzący na tronie przodków i trzymający w ręku uroczyste regalia nie był pozbawionym przyjaciół petentem, którego kilka minut temu potraktowano lekceważąco. Panował teraz nad ich sercami więc i umysły musiały podążyć za nimi. A jeśli u innych znalazł posłuch, znaczyło to, że znowu jest niebezpieczny i w związku z tym warto go słuchać. Był to zamknięty krąg. Władza budziła strach, który wymuszał posłuszeństwo, a ono z kolei wzmacniało władzę. Nikt nie rozumiał tej prawidłowości lepiej niż sam stary lew. Ta garstka mężczyzn i kobiet była rumplem Imperium i sterując nimi mógł narzucić taki kurs, jaki tylko zechciał. Przewidując, jaki będzie jego następny ruch, Rap ubiegł go. Opadłszy na jedno kolano, wskazał na stołek o trzech nogach stojący w oddali. Miał on być narzędziem upokorzenia, mógł jednak posłużyć jako azyl. – Shandie – powiedział. – Usiądź tam i przyglądaj się. Możesz się wiercić, ile tylko chcesz, bo nikomu już to nie przeszkadza. – Tak, Rap! Dziękuję! Nie spoglądając nawet na dziadka, by się przekonać, czy to pochwala, chłopiec pognał na wskazane miejsce. Bezczelność Rapa wywołała twarde, zagniewane spojrzenie. A nie był to jeszcze koniec. Gniew fauna opadł równie szybko, jak uprzednio eksplodował, pozostawiając po sobie osad niesmaku. Zaatakował nieuzbrojonego człowieka! Nigdy nie zrobiłby czegoś takiego mieczem czy nawet kijem, czym więc mógł usprawiedliwić użycie czarów? Podchodząc do nieruchomej postaci Ythbane’a, przypomniał sobie starą, zrzędliwą matkę Unonini siedzącą na jednym dobrym krześle w obskurnej izdebce Hononina i wygłaszającą kazanie: „Czarodzieje też są ludźmi, panie Rapie. Są rozdarci między Dobrem a Złem, tak jak my wszyscy, być może nawet w większym stopniu, ponieważ ich moce czynienia dobra i zła są znacznie potężniejsze”. Zachował się jak prostak. I to w obecności Inos! Ythbane miał złamany bark i pękniętą czaszkę, a także zdumiewającą kolekcję siniaków. W chwili, gdy Rap do niego podszedł, wszystko to było już uleczone, a regent miał oczy otwarte. Jakby po namyśle czarodziej zamienił jego purpurową togę w czysto białą. Wyciągnął rękę, by pomóc mu wstać, po czym wrócił na poprzednie miejsce, przed Opalowy Tron, ignorując gniew imperatora... który poszukał sobie bardziej satysfakcjonującego celu. – Epoxague! – Wasza Imperatorska Mość? Niski senator znakomicie sobie radził z ukrywaniem bardzo silnego niepokoju. – Jeśli dobrze sobie przypominamy ustawę o sukcesji – zaczął imperator – mówi ona, że gdy niezbędna jest regencja, władza przechodzi na następnego w kolejności członka dynastii? Czy nasza córka odmówiła przyjęcia tej funkcji? Niewysoki człowieczek potarł wąsy. – Z całym szacunkiem, Najjaśniejszy Panie... następny członek dynastii był nieletni. Ustawa wydawała się dwuznaczna odnośnie tego, czy sukcesja przechodzi w takim przypadku na drugiego w kolejności. Doszło do poważnej debaty. – Świńskie flaki! – Emhandar wybuchnął wściekłością. – Założę się, że doszło! Rozszczepianie włosa na czworo! Oczywiście, że przechodzi! Wydawało się, że senator skulił się lekko. – Takie też najwyraźniej było zdanie większości, Najjaśniejszy Panie, choć bardzo nieznacznej. – W takim razie dlaczego nie mianowano Orosei? Twarz Epoxague’a lśniła wilgocią pod złotymi kratami kandelabrów. – Istnieje artykuł pozwalający na pominięcie desygnowanego kandydata, który nie jest odpowiedni, Najjaśniejszy Panie. Niektórzy czcigodni senatorzy byli przekonani, że długa nieobecność twej córki w stolicy mogła sprawić, iż nie znała ona obecnej sytuacji... – Nieczystości! – ryknął imperator. – Niczym nie rozcieńczone nieczystości! Niepokoiło ich to, że w żyłach diuka Leesoft płynie elfia krew i ci jej dwaj synowie mają skośne oczy. Czy nie tak? Nie chcieli, by skośnoocy książęta znaleźli się bliżej tronu niż to konieczne? – Ten powód mógł... Nigdy nie słyszałem, by wyrażono taką opinię, Najjaśniejszy Panie, czy to publicznie, czy... – Mątwa! A więc zamiast niej zaakceptowaliście trytońskiego kundla! Oczywiście nie było imiennego głosowania? – Nie, Najjaśniejszy Panie. Imperator przez chwilę wpatrywał się groźnie w nieszczęsnego senatora. – Regencja Ythbane’a zostaje unieważniona. Gdyby w przyszłości potrzebna była następna, czy to dla nas, czy dla naszego wnuka, funkcję obejmie nasza córka. Czy to jasne? Przerwa. – Tak jest, Najjaśniejszy Panie. – Czy udzieli jej pan poparcia? Dłuższa przerwa. – Tak jest, Najjaśniejszy Panie. – Czy składa pan z nieprzymuszonej woli taką przysięgę? Senator spojrzał z niepokojem na Rapa, który uśmiechnął się tajemniczo. Epoxague popatrzył na cztery puste trony, po czym ustąpił przed jawną groźbą. – Tak jest, Najjaśniejszy Panie. Przysięgam. – Hmmmf? Konsulu! Po kilku minutach stary lis wydusił przysięgę ze wszystkich obecnych impów, w tym również z marszałka Ithy‘ego, który jako jedyny złożył ją z zadowoleniem. Ythbane’a już nie było. Gdy jego zwolennicy zaczęli go opuszczać i nie pojawiła się nadprzyrodzona pomoc, po cichu oddalił się w ciemność, kierując się ku zachodnim drzwiom. Rap pozwolił mu na to, a Emshandar albo nic nie zauważył, albo go to nie obchodziło. – Jeśli zaś chodzi o wielmożnego Ythbane’a – zakończył – niniejszym skazujemy go na dożywotnie wygnanie do miasta Wetter, pod groźbą śmierci. – Skrzywił wściekle twarz na widok reakcji zebranych. – Za napaść na prawowitego następcę tronu. Konsulu, proszę dopilnować, by szybko uchwalono pozbawienie praw i przesłano senatowi do zatwierdzenia. Emshandar nie chciał uczynić matki swego wnuka wdową, lecz jego łagodność zaskoczyła zebranych, choć jedynie czarodziej potrafiłby to wyczytać z ich nieruchomych twarzy. Stary odchylił się na moment do tyłu i przetarł oczy wierzchem dłoni. Był wyczerpany. Niewiele brakowało, by musiał się do tego przyznać. Raz jeszcze przyjrzał się towarzystwu. – Serdecznie witamy na naszym dworze, sułtanie Azaku. Pana, a także pańską, jakże piękną sułtankę. Azak pokłonił się tak nisko, że wydawało się, iż dotknął głową goleni. Inos dygnęła, obrzucając Rapa zrozpaczonym spojrzeniem. Zdruzgotany faun udał, że tego nie widzi. Usunął klątwę, a noc się zbliżała. – Propozycje pokojowe, które pan przedstawił, są możliwe do przyjęcia – dodał chytrym tonem imperator. Marszałek Ithy wzdrygnął się, podobnie jak kilku innych. Azak zrobił minę zdumioną, potem zadowoloną, wreszcie podejrzliwą, wszystko to w jednym mgnieniu oka. Pokłonił się raz jeszcze. – Wasza Imperatorska Mość jest nadzwyczaj łaskawy! Rap pomyślał o wszystkich dzielnych, młodych legionistach, których widział maszerujących śmiało na wschód. A więc zapobiegł krwawej wojnie, która mogła się ciągnąć przez całe pokolenie? To była dobra wiadomość, lecz z całą pewnością znaczyło to, że użył czarów w celach politycznych, choćby nawet przypadkowo. Gdzie byli opiekunowie? Rap bez wysiłku czytał z twarzy Emshandara, choć był on dobrze wyszkolony w ukrywaniu uczuć. Imperator sądził, że zwyciężył. Czterej nie pojawili się, by mu przeszkodzić, a Ythbane został zdyskredytowany. Problemy Inos nie miały znaczenia, gdyż Rap ocalał i mógł dopilnować swych interesów. – Wygląda na to, że wyczerpaliśmy program na dzisiejszy wieczór! – staruszek westchnął z radością. – Marszałku, rankiem zgłosi się pan do nas. Ithy zasalutował. Jego twarz przybrała ponury wyraz, gdy pomyślał o wszystkich legionach, które przeniósł do Qoble i które teraz musiały wrócić. Emshandar odłożył na bok tarczę i miecz, po czym wsparł obie dłonie na poręczach tronu, by się podnieść. Migotanie! – Zostało jeszcze do omówienia kilka punktów, Wasza Imperatorska Mość – odezwał się wysoki, słodki głos elfa. 2 Lith’rian siedział na Błękitnym Tronie pod kandelabrem. Dla kogoś o niemagicznym wzroku był to złotoskóry nastolatek, który rozsiadł się swobodnie na swym fotelu, odziany w togę o migotliwej barwie rozświetlonego księżycem nieba. Strój ów sprawiał wrażenie raczej mirażu niż czegoś realnego, choć w wystarczającym stopniu osłaniał ciało. Sandały na wyciągniętych do przodu stopach lśniły perłowo. Paznokcie palców u nóg miał posrebrzane, choć siedział zbyt daleko, by ktokolwiek oprócz Rapa mógł to zauważyć. W aurze prezentował się zdumiewająco odmiennie. Fizyczne podobieństwo co prawda istniało, lecz podczas gdy Kalkor ukazał się jako przezroczyste widmo, elf wyglądał znacznie bardziej materialnie. Wydawało się, że stoi tuż przy Rapie z dłońmi wspartymi na biodrach, uśmiechając się na znak przywitania i przyglądając się faunowi tak, jak on przyglądał się jemu. Jego skośne, opalizujące oczy błyszczały zuchwałą, pobłażliwą wesołością. Kończyny miał cienkie, a nad płaskim, młodzieńczym brzuchem dostrzegało się żebra, lecz dla nadprzyrodzonego wzroku oznaki wieku były wyraźnie widoczne – maleńkie znaki, jakich szukałby inny elf, na płatkach uszu i na paznokciach. Lith’rian musiał być starszy od imperatora, gdyż był Południem od roku wstąpienia na tron ojca Emshandara. Fizyczna podobizna stanowiła jednak jedynie maleńką część jego widmowej obecności. Rap zatoczył się przed tęczowym chórem obrazów i dźwięków: blaskiem słońca śpiewającym w kryształowych lasach, kwiatami zbijającymi się w ławicę niczym ryby, woniami róż i wirujących gwiazd, deseniem, kontrapunktem i tańcem. Wejrzał przelotnie w skomplikowany umysł elfa i jego złożoność omal nie przyprawiła go o mdłości, nim wreszcie zdołał stłumić obrazy i uciszyć muzykę. Lith’rian dostrzegł to i jego wesołość trysnęła w górę niczym piana na grzbiecie załamującej się fali. Imperator dźwignął się z wysiłkiem na nogi i zaczaj się kłaniać. – Znowu się spotykamy, panie Rapie! – nadbiegła prywatna myśl od elfa. – Tak. Rap przygotował się na atak. Jeśli jednak czarownik planował napaść, mógł zaskoczyć fauna w pierwszej sekundzie po przybyciu. Radosny, elfi śmiech przypominający ptasi śpiew. – Spóźnił się pan do Arakkaranu tylko o kilka minut. Ostrzegałem pana, że szale jeszcze się ważyły. Wściekłość! Rap wiedział, że mimo wesołości i chłopięcego uroku ten mężczyzna jest pozbawionym skrupułów dowcipnisiem. Połączył czarodziejskimi więzami własną córkę z gnomem. On i jego koledzy opiekunowie rozgrywali swe gry, używając Inos jako jednego z pionków. Utrata panowania nad sobą w jakiejkolwiek walce była błędem. Dopuszczenie do niej podczas spotkania z elfim czarodziejem byłoby czystym szaleństwem. Problem polegał na tym, że od chwili śmierci Gathmora gniew Rapa się jeszcze nie uspokoił. Nie przestawał w nim kipieć. Najwyraźniej jednak faun zamaskował swe uczucia, gdyż Lith’rian chichotał. – Bardzo się obawiałem, że przybędzie pan na czas, by powstrzymać ślub. Nie, proszę nie wyciągać przedwczesnych wniosków! Niech pan nie zapomina, że Olybino doniósł o śmierci Inos. W niemagicznym świecie wydarzenia pełzły tymczasem w ślimaczym tempie. – Zaszczyca nas pan swą obecnością, Wasza Wszechmocność – mówił imperator. Jego wychudła warz przybrała posępny wyraz na myśl, że musi rozmawiać z opiekunami, i to będąc tak wyczerpany jak teraz. – Niezupełnie, Wasza Imperatorska Mość – odezwał się Lith’rian ze swego tronu. – Nie zjawiliśmy się w odpowiedzi na pańskie wezwanie. Czy wszystkie towarzyszące panu osoby rozumieją znaczenie tej różnicy? – A więc Wschód kłamał? – warknął Rap. – cóż z tego? W aurze letnie niebo pociemniało do barwy nadciągającej burzy. – Czy pan tego nie widzi? Wymknął się kłamstwem z sadzawki do morza! Odesłał ją z powrotem do Zarku. Gdyby spróbowała wrócić do Imperium, mógłby podjąć drastyczne kroki! Ta ceremonia miała ją ochronić. Powinien pan być mi wdzięczny. Nie wszystko jest jeszcze stracone, a równie dobrze mogłoby tak się stać. Pański sukces oznaczałby pańską porażkę! Oszust! Oszust! Wściekłość Rapa powaliła Kalkora bez większych trudności. Ten uśmiechający się głupkowato, żółtobrzuchy elf nie okazałby się tak łatwym przeciwnikiem. Ale fajnie by było spróbować... Emshandar skrzywił wściekle twarz i przystąpił do wyjaśnień: – Radę może w każdej chwili zwołać imperator lub opiekun pełniący danego dnia dyżur. Dzisiaj jest nim Jego Wszechmocność, czarownik Lith’rian. – I postanowiłem zrobić użytek z tego przywileju – dodał elf, gdy wszyscy zebrani pokłonili się bądź dygnęli. – Trzeba omówić pewne ważne kwestie dotyczące nielegalnego użycia czarów. Groźba ledwie zdołała dotrzeć do dręczonej zawrotami głowy Rapa. Faun usiłował zapanować nad wzbierającym gniewem, śledząc jednocześnie chaotyczną gmatwaninę obrazów, rozmowy toczone na dwóch poziomach. Był pewien, że elf próbuje zwiększyć jeszcze jego dezorientację. – Nie ufasz mi! – jęknął drwiąco do Rapa Lith’rian. Na tronie chłopiec pomachał omdlewająco ręką. – Nasz ukochany brat z zachodu, Jego Wszechmocność czarownik Zinixo. – Radze na niego uważać, panie Rapie – dodał poufnie. – Jest straszliwie potężny i bardzo niebezpieczny. Krasnolud zmaterializował się na Czerwonym Tronie i jednocześnie w jasnej nicości aury. Na obu płaszczyznach miał nachmurzoną minę. Siedząc na tronie, w todze o barwie węgielków burzliwego zachodu słońca, nie robił wielkiego wrażenia – był zbyt młody i zbyt niski. Na tle ogromnego fotela wyglądał jak dziecko. Jak na ironię, w aurze sprawiał wrażenie fizycznie niebezpiecznego. Jego ciężka budowa i grube kończyny z nawiązką nadrabiały niedostatek wzrostu. Włosy na potężnej klatce piersiowej lśniły niczym żelazne plomby. Wyglądał na równie niezniszczalnego, jak granitowa kolumna. Obraz Kalkora w aurze był przezroczysty, podczas gdy Lith’rian wyglądał tam niemal równie realnie, jak w świecie niemagicznym. Jeśli spoistość wizji była miarą nadprzyrodzonej mocy, lita postać Zinixa rokowała bardzo źle. Jego umysł... Rap natychmiast zrozumiał, dlaczego elfowie i krasnoludowie słynęli z tego, że nie sposób ich pogodzić. Zinixo przyniósł ze sobą obrazy rozległych, mrocznych jaskiń, głębokich, krętych labiryntów, w których za każdym wyszczerbionym narożnikiem czyhało niebezpieczeństwo. Paradoksalnie mieszały się one z wizjami barykad oraz zwisających nad głowami fortecznych murów wzniesionych z gigantycznych głazów. Rap nie potrafił określić, jak wiele z tego było cechą rasową, a jak wiele wywodziło się od samego czarownika. Niemniej podejrzliwość biła od tych blanków niczym zimowa mgła. – Znowu się spotykamy, Wasza Wszechmocność – oznajmił z pokłonem. Jego zuchwalstwo wywołało obrazy ogromnych młyńskich kamieni obracających się z hałasem. – Wiedziałem, że należało cię zabić, kiedy miałem okazję. Czarownica mnie oszukała! – Nie życzę ci źle – zapewniał Rap, wiedząc, że tamten mu nie uwierzy. Pomiędzy elfem a krasnoludem wyrósł kolczasty żywopłot z iskierek barwy lawendy. Wydawało się, że obaj tworzą go mniej więcej w tym samym stopniu. Bariera zachwiała się, gdy każdy z czarowników spróbował przeciągnąć Rapa na swoją stronę. Ten odrzucił to, pozostając neutralny. Płot zniknął. Faun zastanowił się, jakie wrażenie robi na opiekunach. Z pewnością nie czuł się zbyt mocno, a brak mu było wprawy w ukrywaniu własnych myśli. Imperator i dworzanie zwrócili się z wyczekiwaniem na północ. – Jej Wszechmocność czarownica Jasna Woda – oznajmił elf. Na tronie wydawała się mała i niemal piękna, odziana w fałdzistą materię, która błyszczała olśniewająco niczym słońce na świeżym śniegu. Ramiona czarownicy były nagie i nie tak zielonkawe, jak powinna być goblinia skóra w tym świetle. W ciemne, upięte wysoko włosy wpięła tiarę z połyskujących diamentów. Mały Kurczak powinien być pod wrażeniem tej wizji gobliniego panieństwa. Rap widział ją już raz nagą, jako zgrzybiałą staruchę i przeraziło go to. Mały, wychudły szczątek, który pojawił się przed nim w aurze był nieporównanie starszy i w tak małym stopniu ludzki, że na jego widok nie poczuł nic poza grozą. Niewiele w niej było oryginalnych elementów. Wiedział, że Jasna Woda liczy sobie całe stulecia, teraz jednak dostrzegł, że musiała przez wszystkie te lata łatać się za pomocą czarów, gdy narządy zużywały się jeden po drugim. Była maleńka jak dziecko i obrzydliwa. Słowo „obrzydliwa” żadną miarą nie wystarczało, by opisać mentalny bagaż, który z sobą przyniosła. Chłopcy wijący się w udręce, tonący marynarze, brutalne gwałty zbiorowe... śmierć! Galaktyki umierających twarzy, krocią gnijących trupów. Trzy stulecia śmierci: zarazy i wojny, krwawe rzezie, choroby i samotna starość. Jasna Woda miała obsesję na punkcie losu, którego przez tak długi czas unikała. To była tajemnica jej obłędu. Jak wiele śmierci można ujrzeć w ciągu trzystu lat? Na szczęście Rap szybko uczył się panować nad swą wrażliwością i niemal całkowicie zdołał wygasić te przyprawiające o mdłości wizje. W tej samej chwili, gdy jej młodzieńczy, przybierany na użytek publiczny obraz skinął głową w odpowiedzi na hołd zebranych, Rap usłyszał w aurze przenikliwy, goblini chichot. – My również spotykamy się ponownie, faunie! Gdy ujrzałam cię po raz pierwszy, przepowiedziałam ci wspaniałe przeznaczenie, zgadza się? – Hę? Wcale nie przepowiedziałaś! Mówiłaś, że nie potrafisz mnie przewidzieć! Widoczna w aurze zmumifikowana zielona małpa zamachała ramionami, które wydawały się dla niej za długie. W powietrzu na górze zawirowała zamieć trupów. – Ale wiedzieliśmy, dlaczego tego nie potrafiłam, hę? Wiedzieć, to znaczy wiedzieć, jeśli się wie, dlaczego się nie wie! Zostaje tylko jedno wyjaśnienie, hę? – Przyjrzała mu się dokładniej. Rap odskoczył, choć nie było żadnego prawdziwego ruchu ani bliskości. – Zachowałeś swoje tatuaże! To mnie zaskakuje! Czarownica była również zadowolona, a jej przychylność mogła być znacznie bezpieczniejsza od dezaprobaty podczas tego, co miało nastąpić. Pokłonił się. – Być goblinem to niemały zaszczyt – odparł, żywiąc nadzieję, że zabrzmiało to uprzejmie. – Mam u ciebie wielki dług, pani. Maleńka postać osunęła się w dół i na znak drwiny padła przed nim na kolana. – Pewnie, że masz! Będziesz o tym pamiętać, gdy nadejdzie czas? Poderwała głowę przypominającą brązowy, wyschnięty orzech kokosowy. – I o moim drogim bracie z zachodu też? Jeśli miał to być żart, nie rozśmieszył Zinixa, który zasępił się jeszcze bardziej, rzucając spojrzenia we wszystkie strony. Blanki jego twierdzy były od strony Jasnej Wody równie wysokie, jak od pozostałych. W podziemnym świecie pazury drapały o skałę. – I Jego Wszechmocność czarownik Olybino – oznajmił niemagicznemu audytorium Lith’rian. Imp, który pojawił się na wschodnim tronie, miał na sobie paradny mundur zdobiony złotem i klejnotami. Nawet płaszcz i kita z końskiego włosa na hełmie lśniły niczym złota materia. Sprawiał wrażenie młodego, przystojnego i męskiego. Jego obraz w aurze był postarzały, łysy i brzuchaty, a także słabszy od pozostałych. Był niski, nawet jak na impa. Olybino jako jedyny z opiekunów nigdy dotąd nie spotkał Rapa. Spoglądał na niego, wydymając z niechęcią wargi, jak gdyby wcale nie miał ochoty go poznać. Oothiana mówiła, że jest najsłabszym z Czterech, a Lith’rian nim gardził – choć elf zapewne gardził bardzo wieloma ludźmi. Olybino z pewnością nie robił wielkiego wrażenia. Mógłby nawet być żałosny, gdyby nie był tak groźny, gdyż małego, słabowitego człowieczka otaczały sceny pełne wojennych trąb i łopoczących sztandarów, podobnych bogom wojowników krzyżujących miecze w szlachetnej walce oraz lśniących armii toczących bitwy. Była to wyidealizowana wojna, wojna jako sport dla czarowników, wolna od błota, smrodu i bólu towarzyszących prawdziwej walce. Pod pewnym względem było to nawet gorsze niż obsesja Jasnej Wody na punkcie śmierci, gdyż ludzie w owej wizji byli całkowicie nierzeczywiści. Ci, których wyobrażała sobie goblinka, potrafili przynajmniej cierpieć. To więc byli opiekunowie. Wreszcie się odsłonili – czworo młodych, urodziwych ludzi zasiadających na tronach w Rotundzie Emine’a i cztery makabryczne monstra otaczające Rapa w aurze. Miał dziwne uczucie, że wszyscy oni czegoś od niego chcą, choć nie potrafił sobie wyobrazić czego. To tak, jakby palce kościotrupów wczepiły mu się w ramiona i wciskały się do kieszeni. Przypomniał sobie sparaliżowanych, zaropiałych żebraków z Finrain i doszedł do wniosku, że wolałby, by opadli go oni lub wygłodniali ludojadowie. – Usiądź proszę, stary przyjacielu – zwrócił się do imperatora Lith’rian. Jego uprzejmy ton mógł być autentyczny, lecz przyprawił dworzan o szok. Emshandar osunął się sztywno na tronie. – Ptak Śmierci! – wrzasnęła czarownica północy. Zerwała się na nogi i wyciągnęła ręce w geście zaproszenia. Zebrani podskoczyli w górę, a Mały Kurczak naprawdę cofnął się o krok. Następnie rozprostował potężne ramiona i ruszył w stronę Białego Tronu. Pod złowieszczym nocnym niebem ogromne fortyfikacje wznoszące się na zachodzie podpełzły znacznie bliżej Rapa. Wielki głaz runął z góry, wycelowany, by go zmiażdżyć. Faun odsunął się w bok i pozwolił, aby kamień przemknął obok i runął wirując w bezkres aury. Wbił paznokcie w dłonie, chcąc zapanować nad gniewem. Ten obmierzły, szary konus sprzedał go na galery. Nazbierało się też parę innych długów do spłacenia. Niech Zło weźmie ich wszystkich! – Zachodzie, zachowuj się jak należy! – warknął rozdrażniony Olybino. – On tylko testuje – wyjaśnił Rapowi. – Nie używa bynajmniej swej pełnej mocy. Kolejny głaz runął podskakując po stoku, tym razem w stronę Wschodu. Naprzód wystąpił wojownik o potężnych kończynach, który jednym uderzeniem lśniącego miecza roztrzaskał go w fontannę żwiru. Olybino roześmiał się ochryple. – Jesteś dziecinny, Zachodzie! Jakaś fałszywa nuta w jego głosie kazała jednak Rapowi zastanowić się, jak wiele sił musiał włożyć nadęty imp w sparowanie swawolnego ciosu krasnoluda. Mały Kurczak podszedł do czarownicy. Ta obejmowała go i czule całowała. W aurze Rap leżał krzycząc na podłodze baraku w Totemie Kruka. Z łatwością odgrodził się teraz od owego obrazu. Z każdą chwilą stawał się sprawniejszy. Na równoległej płaszczyźnie maleńki szczątek goblinki uśmiechał się do niego szyderczo. – Umrzesz dobrze, faunie! – A teraz ma moją obietnicę! Zachichotała niczym zdumione wiejskie podwórze. – Tak jest! – Wasza Imperatorska Mość – odezwała się młoda kobieta siedząca na Białym Tronie – ten człowiek jest nam bardzo drogi. Zlecamy ci, byś przyjął go gościnnie w swym domu i dopilnował, aby powrócił bez szkody do swego ludu. Nie pozbawisz go jego przeznaczenia! – powiedziała Rapowi wiedźma z przyjaznym uśmiechem. – I będziesz pamiętał, że ci pomogłam? Była obłąkana, totalnie obłąkana. Sprawiała wrażenie, że nie zdaje sobie sprawy, iż Rap potrafi wykryć okropności kłębiące się w jej umyśle. W gruncie rzeczy wydawało się dziwne, że czarownicy odsłaniają się tak beztrosko. Czy to możliwe, by nie postrzegali oni aury w ten sam sposób, jak on – jako zatłoczonego chaosu myśli i emocji rzutowanych przez nich samych? To z pewnością niesprawiedliwe, że musiał stanąć do tej walki, mając tak mało czasu na nauczenie się czarów. Mały Kurczak ruszył z powrotem do Krushjora, oszołomiony i podniecony karesami młodzieńczej czarownicy. W tej samej chwili zaskoczony imperator zapewnił go, że jest honorowym gościem pałacu. – Wczoraj – oznajmił Lith’rian – Jego Przejściowa Wysokość, regent Ythbane, próbował nas wezwać celem rozpatrzenia sprawy sułtana Azaka. Miał też zamiar zapytać, czy jarl Kalkor użył za nim mocy, co tamten oczywiście zrobił. Wraz z moimi kolegami, zdając sobie sprawę, że w pobliżu przebywa inny czarodziej, uznaliśmy, że lepiej będzie, jeśli pozwolimy wydarzeniom toczyć się swoim torem przez jeszcze jeden dzień. Olbrzymia kamienna kolumna przewróciła się... Rap cofnął się i pozwolił, by roztrzaskała się u jego stóp. Ten atak był groźniejszy. Młody krasnolud spojrzał na niego spod guzowatego czoła ze złością. Rap odwzajemnił się ostrzegawczym zmarszczeniem brwi. – Możliwe jest – kontynuował piskliwym tonem Lith’rian – iż ten sam czarodziej rozwiązał za nas raz na zawsze problem Kalkora – być może środkami nadprzyrodzonymi, choć jarl był nordlandzkim posłem – a także uleczył poważną chorobę kryjącą się wewnątrz koronowanej głowy imperatora. Ponadto niewykluczone, iż nałożył na regenta trans prawdy, a potem strącił nieszczęśnika z tronu. Musimy rozważyć, siostro i bracia: po pierwsze, czy któryś z tych domniemanych faktów wydarzył się naprawdę; po drugie, jeśli tak, czy stanowiło to polityczne wykorzystanie nadprzyrodzonej mocy; a po trzecie, jeśli tak, jaka kara będzie odpowiednia. Czy są jeszcze jakieś inne zarzuty? W rotundzie zapadła cisza. Rap w ogóle nie poruszył się na tej płaszczyźnie, lecz najbliżsi widzowie zaczęli oddalać się chyłkiem od niego, pozostawiając go w jeszcze większej izolacji niż przedtem. Emshandar popatrzył na niego niepocieszony. Oczy zamgliły mu się ze zmęczenia, twarz miał pomarszczoną niczym stary papier. Siedzący na skrytym w mroku taborecie Shandie oplótł się rękoma i nerwowo poruszał stopami, dręczony niepokojem o swego nowego przyjaciela Rapa. Inos i Kade niczym lustrzane odbicia trzymały się za dłonie i przygryzały wargi. – A więc – ciągnął elf – podsądny, znany jako Rap, jest obecny. Cóż to za gminne, niczym nie wyróżniające się imię! Nasz drogi bracie z zachodu? Cóż powiesz? Czy domniemane uczynki miały miejsce? Przemów do tych sympatycznych ludzi, kurduplu. Zdaniami, jeśli potrafisz. Krasnolud jednak odpowiedział w sposób nadprzyrodzony, a nawet to było warknięciem. – Kto dostanie jego słowa? – To w tej chwili nieistotne, kamienny łbie. Jak oceniasz dowody, bracie? Młodzieniec siedzący na Czerwonym Tronie obgryzał paznokieć. Nagle po raz pierwszy odezwał się w sposób niemagiczny. Jego głos przypominał łoskot osuwających się skał. – Na razie wstrzymam się z osądem. W aurze zabrzęczał rój os, lecz drugi – rzekomy – młodzieniec, elf, wzruszył tylko ramionami. Popatrzył na Jasną Wodę. – A co powie nasza siostra z północy? – W oskarżeniach nie ma prawdy – odparła natychmiast młoda kobieta. Niemagiczni świadkowie wciągnęli z zaskoczenia powietrze. Inos rozpromieniła się, a Shandie podciągnął stopy, by móc się złapać za kolana, Rap jednak widział zgrzybiałą staruchę uśmiechającą się do niego ckliwie, słyszał zaś wrzaski swego umierającego trupa. Olybino nie czekał, aż go zapytają. – Oczywiście jest winny! – warknął. Na pokrytych pyłem płaszczyznach widocznych w aurze legion za legionem maszerowały na bitwę. Czarownik wschodu pragnął przywrócenia władzy Ythbane’owi, a także zarkańskiej wojny. – Bracie Zachodzie, czy zechcesz teraz wyrazić swój osąd? – zapytał melodyjnym głosem elf. – To ostatnia szansa, brzydalu! – Tak, dopuścił się tych wszystkich czynów – przyznał zrzędliwym tonem krasnolud. – I ja podzielam tę opinię – rzekł Lith’rian, czemu towarzyszył nadprzyrodzony odgłos wymiotów. – Podsądny, trzema głosami przeciw jednemu stwierdziliśmy, że popełnił pan pewne podejrzane czyny. Musimy teraz rozważyć, czy któryś z nich stanowił niedozwolone użycie nadprzyrodzonej mocy, to znaczy wykorzystanie jej do celów politycznych. Rozpromieniony popatrzył na zebrane w rotundzie towarzystwo, lecz w aurze spoglądał spode łba na siedzącego obok krasnoluda, otoczony silną wonią wiejskiego gospodarstwa. – Może tym razem zaczniemy od drugiego końca i damy kamiennemu mózgowi szansę zastanowienia się nad pytaniem. Bracie Wschodzie? Zadudniły kopyta, a sztandary załopotały na wietrze. – Winny! – Siostro Północy, a ty? – Niewinny – odparła goblinia dziewczyna. Starucha uśmiechnęła się szyderczo do Rapa. Planowała dla niego inny los, zdawała się jednak sądzić, że powinien być jej wdzięczny za te szansę. Jeśli wszystko to miało na celu zbicie go z tropu, wysiłki zakończyły się godnym podziwu sukcesem. Jego umysł chwiał się między sprzecznymi realnościami. – Nasz drogi brat z zachodu? – zagruchał Lith’rian. – Kto dostanie jego słowa? – powtórzył pytanie krasnolud. – Jeśli koniecznie musisz wiedzieć, teraz moja kolej. Ostatnia była ta impijka w Drishmabie, dziewięć lat temu i dostał ją Wschód. – Nie było nielegalnego użycia mocy! – zagrzmiał krasnolud. W aurze Lith’rian mrugnął do Rapa opalizującym okiem. – A ja z żalem twierdzę, że było. Wasza Imperatorska Mość, głosy opiekunów się podzieliły. Północ i Zachód opowiadają się za uniewinnieniem, a Wschód i Południe za skazaniem. Jako rzecze nasz niemagiczny brat z centrum? Na twarzy imperatora uwidoczniła się straszliwa groza. Wiedział, co uczyniono, kto był sprawcą i kto na tym skorzystał. Jego honor znalazł się w konflikcie z wdzięcznością. Widzowie również wyglądali na przerażonych. Wstrzymali oddech, czekając na jego odpowiedź. Kamień wielkości melona wypadł ze świstem z nicości, celując prosto w głowę Rapa. Faun uchylił się i pozwolił mu przemknąć obok. Był pewien, że mógłby zamachnąć się nadprzyrodzonym kijem i cisnąć go z powrotem w krasnoluda, lecz nabrał również przekonania, iż podobna reakcja ujawniłaby więcej jego mocy niż prosty unik. Jeśli Zinixo tak bardzo pragnął poznać jego siłę, był to wystarczający powód, by zachować ją w tajemnicy. Ponadto Rap zaczął podejrzewać, że nie posiada żadnych widmowych atrybutów, jakie towarzyszyły w aurze projekcjom pozostałych. Ich nieobecność mogła nie być słabością, lecz oznaką siły, zdolności jaśniejszego widzenia bądź bardziej bezpośredniego manipulowania mocą. Dureń! Czy sądził, że może być silniejszy od czarownika? Ale jeśli ten krasnolud spróbuje jeszcze jakichś sztuczek, fajnie byłoby się przekonać! – Nie znajduję prawdy w tych oskarżeniach – oznajmił ochrypłym głosem Emshandar. Pot spływał mu po skrytych pod togą żebrach, gdy wygłaszał to bezwstydne kłamstwo. – A więc uznajemy podsądnego za niewinnego! – ogłosił Lith’rian. Jego młodzieńczy uśmiech był śnieżycą płatków kwiatowych, unoszących się na letnim wietrzyku południa. Na wschodzie zagrzmiały głoszące protest bębny. Zbrojne rzesze starły się ze sobą wściekle. Rozległy się głośne wrzaski ludzi i kwik koni. Na północy coś zabulgotało w agonii, a na zachodzie w mrocznych kryptach znów zazgrzytały pazury. Niemagiczni widzowie wybuchnęli aplauzem. Mały Shandie zerwał się na nogi i krzyknął głośno z radości. Inos puściła dłoń Kade, dała nurka pod ramieniem Azaka, nim zdołał ją powstrzymać, i pobiegła przez las kandelabrów w stronę Rapa, niewątpliwie zamierzając zarzucić mu ręce na szyję. Uchylił się przed nią tak samo, jak przed atakami krasnoluda, po czym wyciągnął rękę, by zapobiec następnym próbom. Znał już Lith’riana. Czekało go jeszcze coś więcej. – Panie Rapie – zaczął elf. – Potrafił pan czytać aurę już jako adept, prawda? Rap skinął głową. Przygotował się, wyczuwając zbliżanie się niebezpieczeństwa. – Inosolan! – ryknął Azak. Inos obrzuciła Rapa zranionym spojrzeniem i niechętnie wróciła do męża, pochylając nisko głowę. – Phi! – pisnęła Jasna Woda. – Trzeba było poczuć panowanie, jakim dysponował, kiedy miał tylko jedno słowo mocy! Odgadłam wtedy, jakie jest jego przeznaczenie! – Panie Rapie – ciągnął Lith’rian. Ostrożność otaczała go niczym najeżony płot złożony z kryształowych włóczni. – Sądzę, że byłby pan znakomitym opiekunem. Jeśli chce pan stanąć do walki o Czerwony Tron, osobiście nie zgłaszam żadnych obiekcji. Jasna Woda zgłosiła je przenikliwym wrzaskiem. Na wschodzie zabrzmiał radosny ton trąby. Zinixo jednak nie czekał na argumenty czy dyskusje, ani nawet na odpowiedź Rapa. Uderzył natychmiast. Elf musiał wiedzieć, że tak postąpi. Potężne fortyfikacje przewróciły się, rozszczepiły i lawiną runęły na fauna. Ten użył bezpośredniej fizycznej symulacji, która okazała się skuteczna w przypadku Kalkora. Widmowy obraz krasnoluda rysował się w aurze tuż obok niego. Gardząc wszelkimi pozorami subtelności, Rap rzucił się na przeciwnika całym nadprzyrodzonym ciężarem, jaki mógł zgromadzić. Ta wersja Zinixa przewróciła się na plecy, z Rapem na wierzchu. Faun usiłował złapać ją za gardło. Oba fantomy przetaczały się i szarpały, całkiem jakby toczyły niemagiczny bój. Rap nie wyczuwał w nich nic przezroczystego czy nierzeczywistego. Czuł gorący oddech krasnoluda na twarzy oraz śliskość potu na jego grubym ciele. Wili się i miotali na widmowym gruncie, leżąc na trasie rozpędzonych skalnych mas. Widzowie w niemagicznej rotundzie nie widzieli, by cokolwiek się działo. W aurze potok skał rozdzielił się i przemknął z hukiem po obu stronach walczących. Rap zacisnął dłonie na masywnej szyi. Ujrzał strach i obłęd we wpatrzonych w niego agatowych oczach. O ironio, wiedział, że w rzeczywistym świecie większa siła krasnoluda z łatwością zerwałaby uścisk i zmiażdżyła go, jeśli jednak chodziło o nadprzyrodzoną moc, jak sądził, dawał sobie radę. Nad nimi, strop jaskini rozprysnął się i zaczął spadać w dół. Nie zwalniając uścisku, Rap skręcił ciało i przetoczył się, wciągając na siebie bezwładny ciężar krasnoluda jako osłonę. Dwa masywne głazy spadły po obu ich stronach i wsparły się o siebie, tworząc strop odbijający resztę spadających skał. Rap podniósł wzrok ku przepełnionej nienawiścią szarej twarzy. Nie przestawał zaciskać kciuków. Wielkie dłonie złapały go za nadgarstki, usiłując odepchnąć je od siebie. Bez powodzenia. Wydawało się, że krasnolud stał się niewiarygodnie ciężki. Przyciskał Rapa do wyszczerbionej skały. Faun zignorował ból. Wciąż wzmacniał uścisk, obserwując wybałuszającego oczy przeciwnika. Obaj dyszeli, wytężając wszystkie siły, lecz wyglądało na to, że Zinixowi zabrakło już sztuczek. Okładał pięściami żebra Rapa, lecz w niczym nie przypominało to ciosów, jakie mógłby zadać w niemagicznej walce. Wtem jego wielkie dłonie chwyciły fauna za szyję, bezpośrednio stawiając czoło wyzwaniu. – Mam cię! – wydyszał Rap. – Jestem silniejszy! Poddaj się, do cholery! Widzowie w rotundzie domyślili się już, że między tymi dwoma coś się dzieje. Faun i krasnolud stali sztywno, wpatrując się w siebie. W aurze młócili rękoma i przetaczali się, mierząc nawzajem swe siły, zlani potem i dyszący ciężko. Pozostali opiekunowie zachowywali skupione milczenie. Obserwowali, lecz wydawali się nie opowiadać po żadnej ze stron. Mimo to jakąś cząstką umysłu Rap dostrzegł niewyraźny obraz ognistego płotu otaczającego teren walki oraz świetlistych, gniewnych postaci, które tańczyły wokół, bez powodzenia usiłując przebić się przez blokadę. Jeśli nie było to jedynie halucynacją stworzoną przez przeciążony, zmaltretowany mózg, mogli to być czciciele Zinixa, którym odbierano szansę interwencji. – Nie chcę twojego tronu! – zapewnił Rap. Ponownie znalazł się na górze. Drżał z wysiłku wkładanego w utrzymanie uchwytu. Był już bardzo bliski granicy swych sił. Krasnolud jednak był w gorszym stanie. Wywalił język. Oczy niemal wylazły mu z głowy. Wydawał z siebie pozbawione znaczenia warknięcia strachu. Przez chwilę wydawało się, że nie dzieje się nic więcej. Nagle Rap zdał sobie sprawę, że w rotundzie materialny Zinixo zwlókł się z tronu i lazł chwiejnym krokiem po posadzce, by zaatakować materialnego Rapa. Faun nie miał już sił, by odeprzeć niemagiczną napaść. Jeśli krasnolud zdoła wykorzystać w walce realne mięśnie, ma jeszcze szansę wygrać. Rap zdobył się w jakiś sposób na ostatni, gorączkowy zryw. Zatopił kciuki jeszcze głębiej, zaciskając je nieubłaganie, aż wydało mu się, że zetkną się wewnątrz potężnej szyi. Wola! Wszystko opierało się na woli, wytrzymałości i upartej determinacji. – Poddaj się albo cię zabiję! Widmowy Zinixo wydał z siebie zdławione rzężenie, po czym oklapł bezwładnie niczym worek piachu. Nie był to podstęp. Czarownik umierał. Zemsta! Zemsta za Yodella, Oothianę, sprzedanie jako niewolnika i sam morderczy atak... „Rób to, co jest dobre, a nie to, co tylko wydaje się dobre!”. To było jedno z powiedzonek matki. Rap stłumił kipiącą w nim wściekłość. A więc spętać krasnoluda? Zrobić go czcicielem, czarodziejem-niewolnikiem, który będzie spełniał wszystkie jego życzenia i dochowa wierności aż do śmierci? Na czym miałaby tu polegać moralna wyższość? Czując wstręt do swej posępnej nienawiści, Rap zwolnił nadprzyrodzony uścisk. Prawdziwy Zinixo stał przed nim na chwiejnych nogach pod światłem rozgałęziających się kandelabrów. Oczy miał szkliste. Rap również był wyczerpany, drżący i mentalnie sponiewierany. Nie sposób było uwierzyć, że nie odniósł żadnych ran, nie był posiniaczony, skóra jego pleców nie była poszarpana w strzępy, a przełyk zmiażdżony. Przełykał potężne hausty dającego życie powietrza. Niemagiczni widzowie gapili się na to, nic nie rozumiejąc. Pozostali opiekunowie uśmiechali się z zadowoleniem. – Niech żyje nowy czarownik zachodu! – zawołał LińYrian. – Nie jestem czarownikiem! – krzyknął Rap, przerażony obłąkaną nienawiścią bijącą z pogrążonych w rozpaczy oczu krasnoluda. – Nie chcę twojego tronu, Zachodzie! To nie był mój pomysł. Zinixo obnażył monstrualne, przypominające kruszarkę zęby. Jego potężne, zaciśnięte pięści drżały. – Nie pragnę twej krzywdy! – zapewniał Rap. Niemniej, bez względu na całą swą nadprzyrodzoną moc oraz fizyczną siłę, Zinixo pozostał bojaźliwym chłopcem. Choć był najpotężniejszym z opiekunów, zawsze czuł się niepewny siebie. Czarodziej silniejszy niż on był dla niego niemożliwą do zniesienia groźbą. Wszędzie widział zdradę, nikomu nie potrafił zaufać. Teraz gapił się na fauna ze strachem i nienawiścią. – Nie zmienię zdania – zapewniał Rap. Wyciągnął dłoń. – Zgoda? Zrozumiał, że to się nie uda. Nic nie mogło pogodzić Zinixa z myślą o istnieniu czarodzieja silniejszego niż on. – Cóż, jeśli nie chcesz zaprzyjaźnić się ze mną dobrowolnie, będę chyba musiał rzucić na ciebie zaklęcie lojalności, choć właściwie wcale nie chcę... Zinixo złapał za wyciągniętą dłoń i szarpnął mocno. Rap poleciał naprzód. Krasnolud chwycił go za głowę i przyciągnął ją ku sobie... Po czym wyszeptał do ucha Rapa słowo mocy... Piąte słowo mocy... 3 Dla księżnej Kadolan był to dzień pełen skrajności. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek w życiu tak często przeskakiwała miedzy Dobrem a Złem. Zaczęło się od zdumiewającej świadomości, że budzi się na niewygodnym łożu w Opalowym Pałacu. Sam fakt, że w ogóle znalazła się w Piaście, do czego tęskniła przez całe życie, był cudownym doświadczeniem, lecz początkowo psuła go konieczność zachowania incognito. Ponadto mieszkanie doktora Sagorna, choć całkiem wygodne, było haniebnie zaniedbane. Kapitan Gathmor wykonał znakomitą robotę, zaprowadzając w jej pokojach porządek jak na statku, jak lubił mawiać, lecz dwie noce to było aż zanadto. Cuchnący, położony w zaułku lokal wywierał w Piaście równie przygnębiające wrażenie jak w każdym innym mieście. I nagle, wczoraj, połączyła się z Inosolan i obie zostały gośćmi samego imperialnego regenta. Albo może jego więźniami. Ich status ponad wszelką wątpliwość ciągle był rozważany, jako że Azak był księciem kraju, na który Imperium zamierzało dokonać inwazji, a Inosolan wciąż zgłaszała pretensje do Krasnegara, o który pobrzękiwali mieczami Nordlandczycy. Przesłuchano ją nawet w sprawie prokonsula Yggingiego i tego, jak rozjątrzył goblinów. Kadolan nigdy nie przepadała za brudną sztuką polityki i uważała, że jej zaawansowany wiek powinien uchronić ją przed uwikłaniem nie tylko w jedną, lecz aż trzy możliwe wojny. Wspomniała Eigaze, że jedynym jaśniejszym punktem, jaki w tym wszystkim dostrzega, jest fakt, że nikt nie mógłby jej winić o dwanishański spór graniczny, jako że nigdy w życiu nie widziała krasnoluda. Inosolan z ponurą miną kazała jej zaczekać. I, oczywiście, tej nocy niespodzianie spotkała krasnoluda, a przynajmniej znalazła się w jego obecności. Czarownika! To był wielki zaszczyt! Niewielu ludziom zdarzało się w życiu spotkać czarodzieja wiedząc o tym, a co dopiero jednego z Czterech. A przecież – choć nigdy by się do tego nie przyznała – gdyby młody człowiek, o którym mowa, nie siedział na tronie, Kadolan z pewnością wzięłaby go za młodocianego, gburowatego chłopka zbiegłego z przymusowych robót. Czarownikowi Zinixowi zdecydowanie brakowało ogłady. Od czasu gdy w dzieciństwie uczyła się historii, aż po chwilę, kiedy w jej życie wtargnęły czary za sprawą królowej Rashy, Kadolan nie poświęciła Czterem niemal żadnej myśli. Gdyby była do tego zmuszona, zapewne wyobraziłaby sobie czworo dobrotliwych, postarzałych mędrców, zasiadających gdzieś wokół stołu, zapewne w zabawnych kapeluszach na głowach. Relacja Inosolan ze spotkania z czarownikiem Olybinem zaczęła zmieniać jej opinię, a krasnolud dokończył tego dzieła. Opiekunowie okrutnie ją rozczarowali! Wczorajszy dzień miała za wyjątkowo bogaty w przeżycia. Tymczasem dzisiejszy z pewnością był gorszy. Od samego rana skakała to w górę, to w dół niczym nadgarstek młockarza. Obudziła się ze świadomością, że oto spała w Opalowym Pałacu, lecz widok obłażących tapet i spękanego tynku szybko ją otrzeźwił. Ta komnata znajdowała się w jednym z bocznych skrzydeł. Śniadanie jednak podniosło ją na duchu – znakomite jedzenie na wspaniałym srebrnym talerzu, bardzo wykwintnie podane. Następnie dołączyli do niej Inosolan i Azak. Natychmiast dostrzegła, że bratanica ma jej do przekazania złe wieści. Niestety sułtan był chyba najbardziej podejrzliwym człowiekiem w Pandemii i był zdecydowany nie wypuścić Inosolan poza zasięg wzroku i słuchu. Tuż po śniadaniu nastrój jej się znów poprawił, przybyła bowiem Eigaze z jeszcze czterema dawnymi przyjaciółkami z kinvalskich dni. Oznaczało to kolejne cztery radosne spotkania, choć szczęście mąciła nieco świadomość upływu czasu. Sama Eigaze była ongiś wdzięczna jako elfka i wiotka niczym wierzba. Teraz miała syna w pretoriańskich huzarach, który był wyższy niż sosna, sama zaś... ale cóż, jakie prawo miała Kadolan, by ją krytykować? W górę i w dół: Inosolan wyciągnęła Kadolan, by złożyć wizytę nieszczęsnemu diukowi Angilkiemu. Był to smutny obowiązek. Biedak od dwóch dni nie poruszył nawet rzęsami i doktorzy okazywali skrajnie ponury nastrój. W pałacowym szpitalu znajdowały się jednak pewne pomieszczenia, do których nie wolno było wejść żadnemu mężczyźnie, nawet sułtanowi. I o to pewnie od początku chodziło Inosolan. Zaciągnęła Kadolan do pierwszego, które zobaczyła, i tam przekazała jej swe straszliwe wieści. W nocy odwiedził ją pan Rap. Kalkor był czarodziejem. Wynik pojedynku między nimi nie był przesądzony, co sugerowała zaklęta wnęka. Zakładały dotąd, że faun zwycięży w sądzie i dopiero potem będzie musiał się martwić o to, jak od tej chwili unikać spotkania z goblinami, najwyraźniej jednak tak nie było. Na koniec Inosolan opisała ciotce swą próbę podzielenia się z Rapem słowem mocy oraz odkrycie, że nie zna żadnego słowa. Katastrofa! Gdy jechały na Pole Abnili obejrzeć drugi sąd, obie były zrozpaczone. Nie kończący się deszcz pogarszał jeszcze ich nastrój. I znowu w górę... Mimo złowieszczych przeczuć, jakim dał wyraz w nocy, pan Rap odnalazł gdzieś potrzebną mu nadprzyrodzoną siłę i znienacka zakończył głośną karierę osławionego Kalkora. Kadolan czuła się bardzo usatysfakcjonowana, mimo że ów osobnik był poniekąd jej krewnym. W dół... Najgorsze z dotychczasowych wydarzeń: pan Rap zdjął klątwę z Azaka. Kadolan obwiniała za to siebie. Od wielu tygodni usilnie starała się przekonać go, że to jego dotyczył nakaz Boga i że był towarzyszem życia przeznaczonym Inosolan. Nigdy właściwie nie przyznał, że odwzajemnia jej uczucie, lecz w przeciwnym razie po cóż podążałby za nią aż do Zarku? Najwyraźniej jej błagania okazały się niewystarczające i niemądry chłopak otworzył swemu rywalowi drogę do skorzystania z praw, jakimi dysponował wobec niechętnej żony. Zawsze uważała, że honor jest najwspanialszą cechą, jaką może posiadać mężczyzna, teraz jednak zrozumiała, że nawet i on może zaprowadzić za daleko. Przesada zawsze była po stronie Zła. I wtedy uleczył też starego imperatora! Pod pewnymi względami wydawało się to cudownym błogosławieństwem i nadzwyczaj miłosiernym uczynkiem, ale oznaczało jednocześnie niedozwolone użycie czarów. Dawny chłopiec stajenny Holindarna jednym uderzeniem zachwiał całą polityczną strukturą Imperium. Wtedy właśnie Kadolan uznała, że ten dzień będzie żył w jej pamięci jako najgorszy, jaki kiedykolwiek przeżyła. Zmaltretowana i oszołomiona tak wieloma odmianami losu, zrezygnowała z prób nadążania za biegiem wydarzeń i skoncentrowała się na zachowaniu zdrowych zmysłów. Cały czas jednak pilnowała, by trzymać się blisko bratanicy. Sułtan obrzucał żonę jawnie pożądliwymi spojrzeniami, które Inosolan ignorowała, ciągając jednocześnie Kadolan po całym Opalowym Pałacu, jakby była zdecydowana w ciągu zaledwie kilku godzin obejrzeć wszystkie jego rzeźby i niezliczone interesujące obiekty. Tymczasem dzień zbliżał się nieubłaganie do końca. Kadolan nie mogła raczej służyć zamężnej kobiecie jako przyzwoitka w jej sypialni. Od chwili, gdy pan Rap odszedł z imperatorem, nie było o nim żadnej wiadomości. Jego czary zdjęły klątwę rzuconą na sułtana, lecz nie rozstrzygnęły kwestii Krasnegaru. Nie była więc zbytnio zaskoczona, gdy regent wezwał ich na spotkanie z opiekunami. Podobne zaproszenia zazwyczaj nie sprawiały jej przyjemności, lecz to dawało przynajmniej szansę znalezienia rozwiązań niektórych problemów. Ze wszystkich sił starając się zachować swą ufność w Bogów, Kadolan ruszyła do rotundy w towarzystwie Inosolan i Azaka. Początek był złowróżbny – regent sprawował władzę, a po imperatorze nie było ani śladu. Potem jednak pojawił się Emshandar, najwyraźniej w dobrym zdrowiu. Rap wciąż mu towarzyszył niczym nadworny czarodziej. Zaczęła, wierzyć, że jej modlitwy mogą jeszcze zostać wysłuchane. I znowu w dół... Bez żadnego ostrzeżenia Rap w oczywisty sposób użył czarów, by zdemaskować wątpliwą taktykę regenta i strącić go z tronu. Kadolan przyglądała się temu z narastającym lękiem, podczas gdy paznokcie Inosolan wbijały się w jej dłoń. Chłopak był rzecz jasna nieświadomy. Zapewne nie otrzymał żadnego wykształcenia, lecz podczas podróży z Arakkaranu poznała go trochę i wiedziała, że jest nieźle poinformowany, jeśli chodzi o sprawy nadprzyrodzone. Jak więc mógł liczyć na to, że opiekunowie zezwolą na tak jawne użycie czarów i to u stóp samego Opalowego Tronu? Przez zapierającą dech w piersiach chwilę wyglądało jednak na to, że zuchwałość fauna pozostała nie zauważona. Wyraźnie wyczerpany, lecz pełen triumfu Emshandar miał już zakończyć spotkanie i odesłać wszystkich do łóżek, a to było jednym z problemów, których dotąd nie rozwiązano. I wtedy zjawili się opiekunowie. Rozczarowanie... Czterej z pewnością nie wyglądali tak, jak spodziewała się Kadolan. Czarownik Lith’rian przypominał młodzieńca, który dopiero zaczyna się golić – choć zdawało jej się niejasno, że elfowie nie muszą tego robić – a czarownik Zinixo nadal przywodził na myśl zbiega z kamieniołomów. Czarownica Jasna Woda była młoda i tak bliska piękności, jak to tylko możliwe dla goblinki, zaś czarownik Olybino był przystojnym, młodym żołnierzem, którego opisała Inosolan. Żadne z nich nie sprawiało wrażenia starego ani szczególnie dobrotliwego. Musiała jednak przyznać, że wygląd nie jest ważny. To ich zachowanie naprawdę zaniepokoiło Kadolan. Co prawda, zagwarantowali panu Rapowi proces, nie przestrzegali jednak normalnej procedury sądowej; jako sędziowie wzywali sami siebie na świadków, lecz uważała, iż jest to całkiem rozsądne, gdy sędziowie są wszechwiedzący. Nie mogła nie zgodzić się z ich zeznaniami, gdyż sama była świadkiem omawianych wydarzeń. Potem jednak sprawiedliwość zdecydowanie zjechała na boczny tor. Obiektywni, bezinteresowni strażnicy, o których uczyła się w dzieciństwie, rozwiali się niczym mgła. Werdykt w oczywisty sposób wypaczyły polityczne interesy. Rzecz jasna elf i krasnolud – przysłowiowo – nigdy nie mogli opowiedzieć się po tej samej stronie, lecz fakt, że Jasna Woda głosowała za uniewinnieniem, wydawał się nie mieć żadnego logicznego wyjaśnienia, chyba że chodziło o to, by pan Rap poniósł straszliwą śmierć z rąk młodego goblina, którego tak bezwstydnie przytuliła. I stary imperator! Emshandara zawsze uważano za człowieka honoru. Był dobrym imperatorem i miłującym pokój władcą, choć w młodości wyróżnił się jako żołnierz. Reprezentował prawo i sprawiedliwość. Elf postąpił bardzo okrutnie, zmuszając go do oddania decydującego głosu i opowiedzenia się za sercem przeciwko głowie. Rzecz jasna Kadolan chciała, by pana Rapa uniewinniono i tak jak pozostali obecni jawnie okazywała radość, zapewne znacznie szczerzej niż większość z nich. Mimo to miała wrażenie, że coś jest nie tak. Czuła się niemal winna. Wydawało jej się, że jest wspólniczką w czymś wstydliwym. Być może nie było nic dziwnego, że w tak burzliwym dniu nawet najlepsza wiadomość miała jakąś skazę. Inosolan nie żywiła podobnych skrupułów. Z wrzaskiem zachwytu puściła dłoń Kadolan, uwolniła się od ramienia Azaka – gdyż sułtan bezwstydnie poświęcał jej uwagę niczym ogłupiały z miłości chłopak – i pomknęła jak szalona uściskać pana Rapa. Pozostawiła Kadolan między złotym kandelabrem z jednej strony a niemal równie wysokim sułtanem z drugiej. Księżna nie była pewna, od którego z nich bije większy żar. Przez chwilę sądziła, że Azak będzie ścigał swą niepoprawną żonę i siłą zaciągnie ją na miejsce, powstrzymał się jednak, gdy zobaczył, że pan Rap uchylił się przed uściskiem. – Inosolan! – ryknął Azak. Inos wróciła do niego chyłkiem jak zbity pies. Kadolan skuliła się ze strachu. Była pewna, że Inos nie zgodzi się dziś w nocy dzielić pokoju z mężem. Dojdzie do przerażającej sceny. Azak zapewne był zdolny do użycia siły. Nawet imperialne prawo opowiadało się w tej kwestii po jego stronie. Bogowie wiedzieli, co miał na ten temat do powiedzenia zarkański kodeks. Dlaczego, ach dlaczego pan Rap tak po kretyńsku upierał się przy zasadach honoru? Przerażająca scena czy nie, z pewnością proces był zakończony i wszyscy mogli już odejść? Jej stopy i kostki u nóg uskarżały się gorzko, twierdząc, że każdy dzień musi się kiedyś skończyć, nawet taki jak ten. Popatrzyła na zebranych – opiekunów na ich tronach, starego, wychudłego imperatora, panów w czerwonych i białych togach bądź w mundurach oraz damy w białych chitonach. Wszyscy wyglądali na wyczerpanych. Na co czekali? Nagle dostrzegła, że każdy z obecnych patrzy albo na Rapa, albo na czarownika zachodu. Wyglądało na to, że ci dwaj również wpatrują się w siebie bardzo intensywnie. Co znowu wykombinował ten nieobliczalny faun? Stawiał się czarownikowi? Gdyby nie zrządzili tego sami Bóg Miłości, Kadolan nigdy nie uznałaby tego chłopaka za odpowiedniego towarzysza dla Inos. Wydawało się, że okropnie często podejmuje niewłaściwe decyzje. Nie w tym rzecz, że był uparty – Moce wiedziały, że Inosolan nie potrzebowała pod tym względem żadnej nauki czy pomocy! Nie, wydawało się, że pan Rap często działa z rozmysłem i ma najlepsze intencje, a potem popełni najgorszy jaki sobie można było wyobrazić błąd. Katastrofa podążała za nim wszędzie niczym czarny pies. Pojedynek na spojrzenia nie ustawał. Była to głupia zabawa, jakiej oddawali się bardzo mali chłopcy, a nie młodzi mężczyźni. Z pewnością nie czarodzieje? Dlaczego więc wszyscy najwyraźniej wstrzymywali oddechy? Nagle krasnolud zsunął się z tronu i powlókł chwiejnym krokiem w stronę Rapa. Czarownik sprawiał wrażenie pijanego albo chorego. Pan Rap stał jak sparaliżowany. Widzowie wciąż patrzyli urzeczeni. Kadolan spojrzała na Inos, lecz ta najwyraźniej również nie wiedziała, co się dzieje. Z pewnością jednak nie była to dziecinna zabawa. Krasnolud zatrzymał się w odległości około dwóch kroków od Rapa i wzniósł wielkie dłonie mordercy, jakby miał zamiar go zaatakować. Potem jednak stanął na chwile, kołysząc się na nogach. Wydawało się, że gra nagle dobiegła końca. Obaj przeciwnicy wyrwali się z transu. Obaj dyszeli ciężko. Rap otarł sobie czoło ramieniem. O co w tym wszystkim chodziło? I wtem elf to wyjaśnił. – Niech żyje nowy czarownik zachodu! – zaintonował. Inosolan podskoczyła w górę. Kade również, nie zważając na obolałe stopy. Czarownik? Najwyraźniej jednak nie. Rap krzyknął, że nie jest czarownikiem. Wszyscy sprawiali wrażenie kompletnie zdezorientowanych. Nawet opiekunowie. Rap i Zinixo wrócili do spoglądania na siebie, ale faun wyraźnie dążył do zgody. Uśmiechnął się. Wyciągnął rękę. Nagle Zachód potrząsnął energicznie jego dłonią. Nie tylko uścisk, lecz również na misia? Jakie to niepokojące! Wiedziała, że w niektórych chwilach i miejscach mężczyznom wolno się obejmować, sądziła jednak, że to elfi zwyczaj, a nie krasnoludzki. Uspokoiła się z westchnieniem ulgi. Cóż, być może przedstawienie już się skończyło i mogli wreszcie udać się do łóżek? Nie – nagle dzień wykonał kolejny ze swych obłąkanych zwrotów ku katastrofie. Czarownik Zinixo zniknął. Całkowicie. Pan Rap zatoczył się do tyłu, trzymając za głowę. Pozostała trójka opiekunów zerwała się na nogi, a czarownik Lith’rian zasłonił dłońmi uszy. Ten gest... Rap wykonał taki sam w chwilę po tym, gdy Rasha zmusiła go, by powiedział jej słowo mocy, całkiem jakby usłyszał coś, czego niemagiczne osoby nie słyszały. To nie był pocałunek. To był szept! Rap obrócił się wokół, spoglądając na imperatora – który osunął się na tronie przerażony – a potem po kolei na troje opiekunów. Wreszcie zwrócił się ku Inos i popatrzył na nią, jakby się z nią żegnał. Jego twarz była maską rozpaczy. Oczy żarzyły mu się już perłowo-szarym światłem. Był to wyrok – wyrok na oszukańczy wyrok! Bogowie przemówili! Kadolan usłyszała własny krzyk. Rotunda zakołysała się. Szum deszczu stał się nagle niewiarygodnie głośny... Inosolan podtrzymała ciotkę, Azak jej w tym pomógł. Posadzili ją na podłodze, zaczęła się jednak opierać, nie chciała się położyć, mimo że w głowie wirowało jej i huczało. Rap krzyknął. Podobnie jak kilku innych ludzi. Jego ubranie tliło się i dymiło... a spod kołnierzyka zaczął się wydobywać ogień. Nagle ogarnęły go gorejące, białe płomienie. Inosolan puściła ramię Kade i po raz drugi pomknęła przez rotundę ku Rapowi. – Powiedz mi! – wrzeszczała po drodze. – Podziel się nimi! Rozcieńcz je! Porywcza jak zawsze, zarzuciła mu ramiona na szyję. Ją również ogarnął ogień. Suknia zniknęła w jednym błysku. Przez chwilę było widać ich oboje, dwa ciała złączone w straszliwym uścisku, gorejące razem, wypełniające rotundę jasnym jak słońce w południe światłem, które całkowicie zaćmiło blask świec. Widzowie unieśli ręce, by osłonić oczy przed ową łuną. Podłogę pokryły czarne pasma – cienie ludzi i kandelabrów. Siedzenia i odległe ściany stały się widoczne. Na górze zalśniły potężne kamienne żebra sufitu. We wszystkich kryształowych szybach odbijał się stos pogrzebowy żarzących się kochanków osłonięty gęstniejącą mgiełką białego dymu. Pochłonięte płomieniami ciała zniknęły, podobnie jak ogień. W rotundzie zapadła atramentowa ciemność. Pokarm dla płomieni: Wszystko, co naszym sercem targa, Myśl i uczucie, i wzruszenie, To jeno służki są miłości, Pokarm dla jej płomieni. Coleridge – Miłość Przełożył Zygmunt Kubiak ROZDZIAŁ X ŚMIAŁY KOCHANEK 1 Niebo o północy usiane było krociami lśniących gwiazd. Powoli stawały się one jaśniejsze i większe, przeradzały się w płomienie świec i kropelki na kandelabrach. Nikłe, blade światło powróciło, gdy oczy przyzwyczaiły się do niego, choć zielonkawy powidok całopalnego stosu wciąż sprawiał ból siatkówkom. Kształty mężczyzn w togach zmaterializowały się w półmroku. Dwie damy przybiegły Kadolan z pomocą. – Proszę, nie! – sprzeciwiła się. – ... stałam trochę za długo. Nic mi nie jest... Gdybyście tylko pomogły mi się podnieść. Nagle u jej boku znalazł się marszałek Ithy, który przyniósł krzesło zajmowane przedtem przez księżną Uomayę. Usłużne ręce pomogły jej na nim spocząć. Czuła się ogłupiała. Wciąż wydawało się, że w rotundzie jest bardzo ciemno. Czarownicy zniknęli. Imperator siedział bezwładnie na Opalowym Tronie z łokciami wspartymi na kolanach i twarzą skrytą w dłoniach. Dworem władały trwoga i strach. Zniknęli? Inosolan zniknęła? Rap zniknął? Umysł Kadolan nie potrafił ogarnąć tej tragedii. Z pewnością Bogowie nie mogli być aż tak okrutni? Rozbrzmiały głosy. Ludzie żądali wyjaśnień. Usłyszała ochrypły głos Azaka tłumaczącego, co się wydarzyło. Plum! Głowy odwróciły się. Nagła cisza. Inosolan wróciła. Stała przed tronem dokładnie w tym samym miejscu, co w chwili zniknięcia. Strawione płomieniami złote włosy odzyskały poprzednią glorie. Przejrzysty chiton jak przedtem opadał w miękkich fałdach, przylegając śmiało do jej figury. A przecież Kadolan widziała, jak ów ubiór spłonął doszczętnie, podobnie jak sandały. Żadnego poparzenia czy blizny... – Witajcie – odezwała się Inosolan, uśmiechając się niewyraźnie. Imperator podniósł z niedowierzaniem wzrok. Pozostali wytrzeszczali tylko oczy. Jako pierwszy odzyskał rezon Azak. Postąpił kilka kroków naprzód, po czym zatrzymał się, spoglądając na zjawę z bezpiecznej odległości. – Inos? Popatrzyła na niego, mrugając powiekami, całkiem jakby wciąż była oszołomiona. Jej uśmiech był odrobinę niepewny. – A któżby inny? – Co się tam wydarzyło? – zapytał. – Gdzie? Och, tam? No więc, to trochę trudno wytłumaczyć... – zastanawiała się przez chwilę. – Właściwie bardzo trudno. – Gdzie jest Rap? – odezwał się ochrypłym głosem imperator. Inosolan odwróciła się i popatrzyła na niego z zaciekawieniem. – Rap? Och, Rap. Tak jest, za chwilę się zjawi, Najjaśniejszy Panie. Powiedział, że ma parę spraw do załatwienia. Kadolan spróbowała się podnieść. Ktoś położył jej dłoń na ramieniu, próbując ją powstrzymać. – Inos! – krzyknęła. – Czy nic ci nie jest? Inosolan odwróciła się jeszcze bardziej, aż wreszcie zatoczyła pełny krąg. – Ciociu? Tutaj jesteś. Nic mi nie jest. Może jestem trochę oszołomiona. – Czy zechce nam pani powiedzieć, co się wydarzyło? – zapytał za jej plecami imperator. Tym razem odwróciła tylko głowę, by na niego spojrzeć. – Niełatwo to opisać, Wasza Imperatorska Mość. Bardzo niełatwo. Może Rap zdoła to panu wyjaśnić, kiedy tu wróci. Nie sądzę, bym to potrafiła. Ale nic mi się nie stało. I jemu też nie. Nagle Azak poderwał się z miejsca. Podszedł zamaszystym krokiem do Inos i złapał ją za ramię. – Co to ma znaczyć? – ryknął. Raz jeszcze zamrugała powiekami. Podniosła ku niemu wzrok. – Niby co? – zapytała odrobinę bardziej stanowczym głosem. – Jak się ośmieliłaś zniknąć z tym mężczyzną? – Zabieraj łapy! – Szmata! Sułtan chwycił ją również za drugie ramię i potrząsnął. Zebrani wciągnęli powietrze i zjeżyli się. Imperator wyprostował się na tronie. – Sułtanie! Azak jednak najwyraźniej go nie słyszał. Wypuścił Inos z uścisku. – Ty kurwo! Spróbował uderzyć ją w twarz. Inos uchyliła się jakoś przed ciosem i cofnęła z nadzwyczajną zręcznością. Tkanina wokół jej ciała zawirowała. – Jak śmiesz? – Jak śmiem? Jesteś moją żoną i... Ponownie spróbował ją uderzyć. Imperator rykiem wyraził sprzeciw. Kilku ludzi w mundurach wystąpiło naprzód. Cios jednak znowu chybił. Teraz również i Inos zaczęła krzyczeć. Najwyraźniej minęło już oszołomienie. Jej twarz poczerwieniała z gniewu. – Bydlak! Ty wstrętny bydlaku! Chcesz mnie uderzyć? Mam już dosyć twoich napadów złości, Azaku ak’Azakar. – zwróciła się w stronę imperatora. – Najjaśniejszy Panie! Jesteś najwyższym sędzią królestwa, a także najwyższym kapłanem, prawda? Staruszek poderwał się, po czym skinął głową. – I co z tego wynika? Wydawało się, że na chwile zapomniał o zmęczeniu. – Moje małżeństwo z tym mężczyzną nigdy nie zostało skonsumowane. Proszę o jego unieważnienie. Azak zawył jak rozwścieczony tygrys. Wyciągnął rękę. Gdy dotknął jej palcami, Inos wyśliznęła się i podbiegła zwinnie do podstawy podium, całkiem jakby szukała opieki imperatora. Sułtan spróbował podążyć za nią, ale jeden z trybunów zastąpił mu drogę. Był nieuzbrojony, lecz jego mundur sprawił, że Azak się zawahał. – Cisza! – warknął Emshandar. Obserwujący to zamarli bez ruchu. – Ile czasu upłynęło od ceremonii, moja droga? Inos zawahała się. – Dwa miesiące. Nie! Dłużej... Staruszek uśmiechnął się. Choć niewątpliwie chciał wywrzeć sympatyczne wrażenie, jego mina przywiodła Kadolan na myśl szczerzącą zęby czaszkę. – Jeden miesiąc wystarcza. Pan młody, który nie skonsumuje małżeństwa w ciągu miesiąca od jego zawarcia, zostaje uznany za impotenta, a małżeństwo traci z tą chwilą ważność i... – Impotenta! – ryknął Azak. Spróbował się poruszyć, lecz trybun zastąpił mu drogę raz jeszcze. – W Arakkaranie nie ma takiego prawa! – Ale tutaj jest! – odparł Emshandar, ponownie odsłaniając zęby. – Zezwalamy ci odejść, Wasza Sułtańska Mość! Azak zaniemówił. – Żegnaj, Azaku – odezwała się Inos. Mówiła cicho, lecz na jej twarzy pojawił się niezdecydowany uśmiech. – Dziękuję za pomoc, której mi udzieliłeś. – Jesteś moją żoną! – Już nie – podeszła bliżej i spojrzała na niego ze smutkiem. – To by się nie udało. Nigdy nie mogłabym być szczęśliwa. – Przysięgałaś... – Tak i przykro mi z tego powodu. Nie wiedziałam, co robię. Ale nie mogłabym być z tobą szczęśliwa i sądzę, że ty ze mną również nie. Jestem pewna, że zależało ci na mnie przynajmniej do tego stopnia. Starałbyś się. Nie wątpię, że byś się starał. Tak będzie lepiej. Potężny mężczyzna zacisnął pięści, spoglądając na nią wściekle, następnie podniósł wzrok na siedzącego na tronie imperatora. – Jak rozumiem, pragnął pan pokoju między naszymi krajami? – zapytał z groźbą w głosie. Widzowie zesztywnieli. Emshandar wzdrygnął się, a Kade przypomniała sobie, że wojny wybuchały nieraz z powodów znacznie mniej poważnych niż kradzież żony monarchy... Inos przechyliła głowę na bok i popatrzyła z namysłem na sułtana. – Nie lubisz czarów, Azaku, prawda? Jestem teraz adeptką. – Adeptką? Cofnął się o krok. – Adeptką. Rap powiedział mi dwa ze swych słów. Miał zbyt wiele mocy, rozumiesz? To wypala niemagiczny wektor... – przerwała, marszcząc nos. – Mogłam nie zrozumieć tego należycie! Rap będzie mógł wszystko wyjaśnić, gdy już się zjawi. Ale powiedział mi dwa z nich i wtedy wszystko było już w porządku. Jestem teraz adeptką, Azaku. – Czary! – mruknął, jak gdyby było to nieprzyzwoite słowo. Uśmiechająca się Inos przypominała teraz kota. – Oczywiście mógłbyś okazać się nie najgorszym mężem, zwłaszcza że mam już sposoby, by nad tobą zapanować, gdybyś się wyrwał spod kontroli. Azak cofnął się o kolejny krok, kręcąc energicznie głową. – Nie? Cóż, w takim razie żegnaj, Azaku! Zbliżyła się, jakby miała zamiar go pocałować. Cofnął się raz jeszcze. – Zezwalamy ci odejść, Wasza Sułtańska Mość! – powtórzył stanowczym tonem imperator. Azak warknął, jakby planował wojowniczą odpowiedź. – Wiem, że mnie kochałeś – wyszeptała Inos. – Nikt w to nie wątpi. Przerwa... Wydawało się, że towarzystwo wstrzymało oddech. – Miłość! – mruknął gniewnie. – Chcesz powiedzieć, że sam to na siebie ściągnąłem? Następnie pokłonił się sztywno przed tronem, odwrócił na pięcie i szybko oddalił energicznym krokiem – hardy olbrzym że zranioną dumą. Odgłos jego stąpnięć utonął w ciemności. Widzowie uspokoili się. Inosolan przemknęła przez lasek kandelabrów, jakby tańczyła. Kierowała się ku Kadolan. Zebrani ustępowali jej nerwowo z drogi. – Wszystko w porządku – zapewniła cicho. – Absolutnie w porządku. Kadolan podniosła się. Tym razem czyjaś dłoń pomogła jej, zamiast powstrzymywać. – Cieszę się, moja droga. Bardzo się cieszę. Uściskały się. Inosolan niewątpliwie sprawiała wrażenie w pełni materialnej i normalnej, chociaż unosiła się wokół niej słaba woń spalonej tkaniny. To wszystko. Kadolan odmówiła do Bogów potajemną modlitwę dziękczynną, obiecując, że będzie ich znacznie więcej – później, gdy będzie miała trochę czasu. Znowu podjęto konwersację. Marszałek Ithy pokłonił się Inosolan i ucałował jej dłoń. Pani senator wyszeptała słowa gratulacji. Głowa imperatora opadła, całkiem jakby zasnął. Niektóre świece wypaliły się już. Wizje miękkiego, ciepłego łoża przemknęły przez umysł Kadolan niczym pokusy Zła, lecz Emshandar niewątpliwie czekał na swego czarodzieja, a nikt nie odejdzie przed nim. Zmęczenie! – Najjaśniejszy Panie? To był senator Epoxaguet który pokłonił się przed tronem. Imperator potarł powieki. – Wasza Eminencjo? – odparł. – Czy mogę być tak śmiały, żeby zapytać, czy Imperium uzna teraz moją kuzynkę za królową Krasnegaru? Emshandar zamrugał powiekami, po czym uśmiechnął się blado. – Wygląda na to, że zrzekła się wszelkich pretensji do Arakkaranu. Opiekunowie... – popatrzył wokół na puste trony stojące w izolowanych bańkach światła. – Tak! Uznajemy jej królewski tytuł. Nie widzimy żadnych przeszkód. Inosolan zachichotała figlarnie. Otoczywszy Kade ramieniem, zaciągnęła ją przed tron. Obie dygnęły. Senator pokłonił się. – Inos, jesteś pewna, że panu Rapowi nic się nie stało? Że wróci? – Och, tak – odparła beztrosko, całkiem jakby całopalenie i zmartwychwstanie były zwykłymi, codziennymi wydarzeniami. – Powiedział, że wróci. Zawsze można ufać słowu Rapa. Jestem pewna, że wkrótce się zjawi. Oczy Epoxague’a zalśniły. Ponownie zwrócił się ku tronowi. – Najjaśniejszy Panie? To był nadzwyczaj pamiętny wieczór. Pomijając resztę, byliśmy świadkami pierwszego przeprowadzonego przez panującego imperatora rozwodu od... powiedzmy od bardzo dawna. Dlaczego jednak poprzestać na tym? Czemu nie udzielić i ślubu? – Ślubu? – zapytała zdumiona Kadolan. Inos klasnęła w dłonie. – Tak! Tak! Czy może pan? To znaczy, czy pan zechce? Stary, wychudły imperator sprawiał wrażenie równie zdumionego jak Kadolan. Przez moment z mrocznym wyrazem twarzy przyglądał się senatorowi, a także Inos, jakby podejrzewał, że z niego kpią. Później wzruszył ramionami i obnażył w uśmiechu wielkie zęby. – Jeśli powiem, że mogę udzielić ślubu, nie wiem, kto będzie się sprzeciwiał. A jeśli tego właśnie chce wasz czarodziej, z radością pójdę mu na rękę, gdyż mam u niego wielki dług. – Inos! – szepnęła Kadolan. – Nie dzisiejszej nocy! Z pewnością to nie jest konieczne? – Mam nadzieję, że będzie! – odparła pełna radości dziewczyna. Senator kaszlnął dyskretnie. – Tu w Piaście jest to zwyczaj wcale nie tak rzadki, Kade. Trzeba wiele czasu, by przygotować wielkie, uroczyste śluby w świątyniach. Krótka, cywilna ceremonia na jakiś czas przedtem... nie jest czymś wyjątkowym. Oczywiście z reguły nie rozgłasza się sprawy, lecz często uważa się to za wskazane. – Och! – odparła ze zwątpieniem w głosie Kadolan. Rzecz jasna, młoda krew była gorąca i księżna potrafiła zrozumieć kryjącą się za tym logikę. Po prostu nie wydawało się to zbyt, hm, właściwe, ale jeśli tak robiło się w Piaście... – Senator chciał powiedzieć, że to zniechęca do zrywania kontraktu – wyjaśnił imperator. – Ale nie ma w tym nic niewłaściwego, Wasza Wysokość. – I tak brzmi nakaz Bogów! – Inos rozpromieniła się triumfalnie. – Zaufaj miłości, ciociu! Widzów nic już teraz nie mogłoby zaskoczyć, lecz Kadolan wyczuwała radosny nastrój wesołości i triumfu bijący od błogiego uśmiechu na twarzy Inos. Odbił się on w uśmiechach innych oraz lekkich wzruszeniach ramion, przezwyciężających chłód i zmęczenie. Władza wróciła w prawowite ręce, wojnę odwołano, pirat nie żył, sukcesja była bezpieczna... Czemu by nie ślub? – Jeśli Wasza Imperatorska Mość tak twierdzi, z pewnością nie zgłaszam sprzeciwów – stwierdziła Kadolan. Nie miała zresztą prawa ich zgłaszać. Inos była już pełnoletnia i do tego została królową. Kade poczuła się nagle niewyobrażalnie stara. Jej zadanie zostało wykonane. Jeśli Inosolan wyjdzie za czarodzieja... – Proszę bardzo! – stwierdził Emshandar. Zachichotał. Wyprostował się na tronie. – Sądząc z tego, co pan Rap mówił mi wcześniej wieczorem, nie sądzę, by miał jakiekolwiek obiekcje. Chciałbym jednak, żebyście sprowadzili pana młodego! Plum! Wszyscy podskoczyli w górę, gdy pan Rap pojawił się wśród zebranych. Wyglądał jednak tak samo, jak przedtem: przerośnięty faun o splątanych włosach odziany w skórzany strój roboczy. Bez względu na to co go zatrzymało, widać było, że drogo za to zapłacił. Przez chwilę stał tylko bez ruchu, przygarbiony i zrozpaczony. Nagle, z wyraźnym wysiłkiem, odwrócił się i popatrzył załzawionymi oczyma na imperatora. – Jeśli znasz jakichś bezrobotnych czarodziejów, Najjaśniejszy Panie, na zachodzie zwolnił się pałac – wymamrotał. Gapie wzdrygnęli się, lecz Emshandar skinął z aprobatą głową. – Dokonał pan dzisiaj szlachetnego dzieła, czarodzieju. Dla mnie i dla całej Pandemii. Sądzę, że niewielu będzie opłakiwać Zinixa. Rap przekonał się, że Inos stoi obok niego. Uśmiechnął się do niej blado. – Dziękuję! – wyszeptał prawie bezgłośnie. – Chciałbym tylko – ciągnął Emshandar, odrobinę głośniej – by zgodził się pan objąć Czerwony Tron osobiście! – Ja? – Rap potarł powieki. – Nie, nie ja. Powrócił do przyglądania się promiennemu uśmiechowi Inos, całkiem jakby był nim zaskoczony. Imperator zmarszczył brwi na tak bezapelacyjną odmowę. – Najjaśniejszy Panie? – odezwała się z niecierpliwością Inos. – Hę? Ach... Proszę bardzo! Staruszek podniósł się niepewnie, zostawiając miecz i tarczę na tronie. Zszedł po stopniach ku pozostałym, chwiejąc się lekko na nogach. Gdy jednak się wyprostował, był wyższy od wszystkich obecnych oprócz Rapa. – Jak to idzie? Czy są wśród obecnych tacy, którzy znają powód, dla którego ten mężczyzna i ta kobieta... Shandie! Mały książę wypadł z mroku i owinął się wokół nóg pana Rapa niczym koc. – Rap! Rap! Dobrze się czujesz, Rap? Czarodziej roześmiał się i poklepał go po ramieniu. – Tak, dobrze! A ty? Książę skinął energicznie głową. – Tak! Tak, czuję się świetnie! – Shandie! – powtórzył imperator z groźbą w głosie. Rap potargał włosy chłopca. – Przepraszam, Najjaśniejszy Panie! Co mówiłeś? Wszyscy są tacy zmęczeni, pomyślała Kadolan. Powinni już leżeć w łóżkach, a zwłaszcza ten stary, wycieńczony imperator. Rap również wydawał się tak osłabiony i wynędzniały, jakby nie spał od kilku dni. Jedynie Inos sprawiała wrażenie, że całkowicie odzyskała siły. Wyglądała, jakby unosiła się w powietrzu z zachwytu. – Każdy, kto zna przyczynę... – imperator skrzywił twarz. – Ech, dajmy sobie spokój z tym kawałkiem. Czy ty, Rapie, bierzesz sobie tę... – Lubisz konie, Shandie – odezwał się Rap. – Może wybralibyśmy się jutro na przejażdżkę, hę? Odpowiedź chłopca utonęła w krzyku sprzeciwu Inos oraz ryku imperatora: „za żonę”. – Żonę? – powtórzył słabo Rap. – Żonę? Wtem najwyraźniej dostrzegł stojących wokół ludzi: Inos u jego boku i senatora Epoxague’a, który stał z tyłu jako honorowy ojciec panny młodej... Kade za jej plecami i imperator z przodu. Marszałek Ithy sam mianował się drużbą i stanął u boku Rapa. Ten wbił wzrok w Inos, jak gdyby nigdy dotąd jej nie widział. Z pewnością nigdy nie widział jej szczęśliwszej. Kadolan wyczuła, że ów okropny dzień zaraz przyniesie następną, przyprawiającą o mdłości odmianę losu. – Żonę? – wyszeptał. Pobladł. – Żonę? Och, Inos! Nie! Nie teraz! Poderwała się, jakby ją uderzył. – Co? Ale, Rapie, Azak odjechał! Jestem teraz wolna! Kocham cię i wiem, że ty... – Nie! Inos! Nie mogę! – Odskoczył przerażony i wpadł na marszałka Ithy’ego. Wydawało się, że nawet go nie zauważył. – Nie możemy! – Dlaczego nie? – krzyknęła gniewnie. Pokręcił głową. – Dlatego... dlatego... że słowa... – Nie dbam o to, że jesteś czarodziejem, ty tępaku! – Ale... właśnie w tym rzecz! Nie jestem czarodziejem! Jestem... Jestem... O Bogowie! Nie! Nie! Nie! Pan Rap odwrócił się na pięcie i pognał w ciemność tą samą trasą, którą wcześniej oddalił się Azak. Odgłos jego kroków umilkł w oddali. Inos zwróciła się w stronę Kadolan. – Ciociu! – zajęczała. – Co się stało? Co jest nie tak? – Nie wiem, moja droga! Nie wiem! Najwyraźniej jednak coś było nie tak. Zdecydowanie nie tak. Musiało kryć się w tym coś więcej niż niewątpliwa niechęć pana Rapa do ślubów. 2 Kochałam chłopca, Chłopca, ach... kochałam chłopca, W dawnych dniach... Złoto i rubiny mu ofiarowałam, Aby go zdobyć, wszystko mit oddałam. Chłopca, chłopca, chłopca, ach... W dawnych dniach... Pogoda się zmieniła, całkiem jakby chciała uczcić powrót imperatora. Promienie późno popołudniowego słońca dokonywały śmiałej próby rozweselenia pałacowych ogrodów, w których kilka ostatnich, zmaltretowanych róż wyglądało jak lament po minionym lecie. Gałęzie nad nimi były nagie, a na wilgotnej ziemi, przy niskich bukszpanowych żywopłotach leżały przemoczone sterty żółtych liści. Zima jeszcze nie nadeszła. Głos Inos dobiegał z okien muzycznej komnaty. Jej palce gnały po klawiaturze szpinetu, wyszarpując z niej motki melodii, tworzące skomplikowane arpeggia, glissanda i kontrapunkty. – Jalonie, wypłacz sobie oczy! Zakończyła drażniącym uszy dysonansem i okręciła się na stołku. Stało tam audytorium złożone z około trzydziestu mężczyzn rozdziawiających swe głupie gęby: sekretarzy, pachołków, a nawet legionistów. Zatrzasnęła pokrywę i zerwała się na nogi. Zlękli się jej gniewu i zaczęli się cofać, po czym wszyscy podali tyły i hurmem wypadli z komnaty. Idioci! Upłynęły dwa dni, odkąd została adeptką. Zaczęło ją to już nudzić. Była w stanie jeździć na wszystkim, co mieli w pałacowych stajniach. Szkicowanie zawsze było jednym z jej talentów, a teraz kilkoma pociągnięciami potrafiła narysować podobiznę. Poezja, szycie... żaden problem. Próbowała nawet trochę łucznictwa i z pewnością nie było już w nim dla niej nic nadzwyczajnego. Wyciągnęła z marszałka Ithy’ego cały buszel tajemnic wojskowych, tak że nawet tego nie zauważył, a wczorajszej nocy zatańczyła tego bezmózgiego (lecz ładniutkiego) młodego Tiffy’ego aż do całkowitego wyczerpania. Nic już nie sprawiało jej satysfakcji! Gdzie jednak, w imię wszystkich Bogów, był Rap? Wsunąwszy stopy z powrotem w buty, które przed chwilą strąciła kopniakiem, Inos zacisnęła mocno zęby i ruszyła na poszukiwania imperatora. Znalezienie przedpokoju było łatwe, lecz sforsowanie go trudne, nawet dla adeptki. Heroldów, lokajów i szambelanów było po prostu zbyt wielu. Gdy już doprowadziła szóstego czy ósmego do potów, rumieńców, jąkania się i posłuszeństwa, pierwszy zaczynał wracać do siebie. Kłopot w tym, że gdyby wpuścili ją bez pozwolenia, mogło ich to kosztować głowy, a strach przed śmiercią był potężnym antidotum na urok. W końcu uległa ich przerażonym błaganiom, usiadła w grupie około czterdziestu mężczyzn i kobiet i zaczęła cierpliwie czekać. Nawiązała rozmowę z siedzącym obok niepozornym biurokratą i przekonała się, że nie wie on nic, czego kiedykolwiek chciałaby się dowiedzieć. Interesował go problem publicznych wodociągów w jakimś zapomnianym przez Bogów miasteczku w Północnym Pithmocie i to stanowiło praktycznie całą treść jego egzystencji. Spodziewał się, że będzie musiał tu spędzić jeszcze przynajmniej miesiąc, nim dopuszczą go przed imperatorskie oblicze. Inos z pewnością miała inne plany. Musiała uratować królestwo. Musiała odnaleźć ukochanego. Po wszystkim, przez co przeszła, odkąd opuściła Arakkaran, nie zamierzała się zadowolić rolą ornamentu w poczekalni. Wkrótce jednak pojawił się starszy herold w kaftanie wyszywanym złotą nicią tak gęsto, że ważył chyba z cetnar. – Jego Imperatorska Mość z żalem oznajmia, że nie może dzisiaj przyjąć już nikogo i nakazuje wam powrócić jutro... Nikt się nie poruszył. Herold skonsultował się z trzymaną w ręku tabliczką. – Pomijając następujące osoby... – Wydął wargi, obrócił tabliczkę, a następnie opuścił ją – ...Jej Królewską Wysokość królową Inosolan, Jej Wysokość księżną Kadolan oraz doktora Sagorna. Inos podniosła się i rozejrzała wokół. Z pewnością jednak zauważyłaby, gdyby któreś z tych dwojga było obecne. Podeszła do drzwi, tymczasem pozostali zaczęli zbierać swe przeglądy, petycje i raporty, przygotowując się do odejścia. Spodziewała się, że imperator będzie w sąsiedniej komnacie, lecz przeprowadzono ją przez kilka wspaniałych sal i korytarzy. Były tam również inne drzwi. Zapewne ważne osobistości wchodziły przez nie, omijając motłoch. Gdy jednak znalazła się wreszcie przed imperatorskim obliczem, otoczenie było wystarczająco pochlebiające – mały, prywatny salonik o wielkich oknach z widokiem na przygnębiającą, rozmokłą scenerie zimowego ogrodu. Przed małym kominkiem, w którym palił się ogień, stały cztery krzesła. Gdy zamierzała wykonać ceremonialny, dworski dyg, Emshandar pokręcił głową i skinieniem dłoni wskazał jej jedno z nich. Lokaje oddalili się, zamknąwszy drzwi. Imperator podszedł do stołu, na którym ustawiono kryształowe kielichy i wino. Mimo dręczącej ją niecierpliwości musiała przestrzegać etykiety. Usiadła i spróbowała się uspokoić. Portrety na ścianie z pewnością przedstawiały jego dzieci – Oroseę i Emthora. Inos rozpoznała rękę Jio’sysa, którego dzieł było w pałacu sporo. Nawet z miejsca, na którym siedziała, mogła odczytać nazwy wielu książek zgromadzonych na wysokich półkach: prawo, historia, ekonomia. Nudy. Dwa słowa mocy znacznie zwiększyły ostrość jej zmysłów, choć jak dotąd nie odkryła u siebie żadnych nadprzyrodzonych zdolności. Dywaniki wykonano z prawdziwej zogońskiej wełny, a mniejsze z porcelanowych figurek stojących na obramowaniu kominka były autentycznej roboty kerithańskiej. Duża była jednak falsyfikatem. Imperator wyglądał na zmęczonego, lecz z pewnością miał dziś mnóstwo zajęć. A jednak wydawał się wyraźnie silniejszy niż wtedy, gdy widziała go poprzednio, w rotundzie. Był spowity w obszerną szatę obszytą gronostajami. Mogła się domyślić, że przed chwilą zdjął z siebie coś znacznie bardziej uroczystego. Jego białe włosy były rzadkie, a twarz wciąż przypominała pokrytą welinem czaszkę, lecz spojrzenie było spokojne i bardzo przenikliwe. Gdy zasiadł na krześle i wzniósł w toaście kryształowy kielich, wróciła nagle w jej pamięci scena – Sagorn w gabinecie ojca; jakże to było dawno temu. Emshandar przypominał doktora w takim stopniu, a jakim tylko imp, nawet wynędzniały i kościsty, mógł przypominać jotunna. Być może owo wspomnienie przywołała również piosenka, którą przed chwilą śpiewała, albo bukiet wina. – Znakomite, Najjaśniejszy Panie! Oczywiście elfie? Uniósł białe jak śnieg brwi. – Nie potrafi pani określić dokładniej? Powąchała raz jeszcze. Uniosła kielich do światła. – Valdoquiff. Rocznik pięćdziesiąty trzeci? Zachichotał. – Czterdziesty siódmy. Poczuła, że zaczerwieniła się pod jego spojrzeniem. – Nie sądzę, bym już kiedyś zetknęła się z czterdziestym siódmym! – A więc nie mogła pani go rozpoznać. Ale valdoquiff, z całą pewnością. Ćwiczyła pani swe talenty, młoda damo! Dotarły do mnie raporty o niektórych z pani wyczynów. Rzecz jasna, w pałacu zawsze roiło się od plotek, a ona była źródłem zdumienia. Zapewne na dworze już w tej chwili mówiono o jej niedawnym improwizowanym koncercie. Oczy starego zalśniły. – Czy pani droga ciotka wróciła do zdrowia? – Och, jak najbardziej. Dziękuję panu. Stanowczo przesadza z życiem towarzyskim. Może pan wkrótce spodziewać się, że w stolicy wystąpią dotkliwe braki w zaopatrzeniu w herbatę. A jak szlachetne zdrowie Waszej Imperatorskiej Mości, jeśli wolno zapytać? – Och, czuję się świetnie! Z każdym posiłkiem jestem silniejszy. Do tego świetnie się bawię, obciążając błędami, jakie popełniłem przez ostatnie dziesięć lat, reputację Ythbane’a. Ileż szkód ten człowiek narobił w ciągu zaledwie kilku tygodni! – zachichotał i pociągnął łyk wina, przyglądając się jej bystro. – Młode, piękne dziewczęta nie składają wizyt starym mężczyznom, ot, tak sobie. W czym mogę pani pomóc? – Najjaśniejszy Panie... Czy widziałeś Rapa? Skinął głową. – Spędza wiele czasu z moim wnukiem. Dokonał dla chłopca cudów. Inos przygryzła wargę. Shandie, Też coś! – Czy wie pan przypadkiem, gdzie mogę go znaleźć? To znaczy Rapa. Długa imperatorska górna warga rozciągnęła się, starając się powstrzymać uśmiech. – Wiem, wiem. Mówił, że udaje się do Kraju Baśni. – Do Kraju Baśni? Uśmiech wyrwał się na wolność. – Powiedział, że ma tam pilne sprawy. Miał też pilne sprawy w Piaście i te powinien załatwić najpierw! Zacisnęła zęby. Imperator kaszlnął dyskretnie. – Ale to poufna wiadomość. Prosił mnie, bym nie wspominał o tym nikomu, oprócz pani, gdyby pani przyszła. Gorzej! Jeśli Rap przewidywał jej ruchy, nic dziwnego, że potrafił jej unikać. Jak śmiał? Jak mógł? Dlaczego? – Czy widziała pani swego dalekiego kuzyna, diuka? – zapytał Emshandar. Inos zadrżała. – Dziś rano. Był przytomny... ale nie jest obecny duchem. Jak słyszałam, Rap odwiedził go przede mną. Jest jak dziecko. To znaczy Angliki. Doktorzy są w kropce. – Ale Rap nie. Wspomniał, że naprawił uszkodzenia i że z pewnością ranę zadały czary. Nie potrafi jednak przywrócić utraconych wspomnień. Dlaczego Rap nie powiadomił o tym Inos, nim powiedział wszystko imperatorowi? Czarodziej czy nie, kiedy go tylko dorwie, wytarga go za uszy tak, że tatuaże mu pospadają. – Mam dla pani smutną wiadomość – ciągnął staruszek. – Matka diuka, diuszesa wdowa, zmarła. – To nie jest smutna wiadomość! – warknęła Inos. – To ona była odpowiedzialna za wszystkie moje kłopoty. A przynajmniej znaczną ich część. – Tak? Cóż, wiem, że nie byłyście blisko spokrewnione, ale okazanie odrobiny żałoby mogłoby być dobrym posunięciem politycznym. Inos przeprosiła, zła na swój brak taktu. Głębokie jak otchłań, stare oczy ani na chwilę nie odrywały się od jej twarzy. Zdała sobie sprawę, że sława Emshandara jako zręcznego manipulatora ludźmi może być w pełni zasłużona. – Stawia to Kinvale w osobliwej sytuacji – stwierdził. Pozwolił, by sama domyśliła się implikacji. Diuk stał się niezdolny do sprawowania funkcji, a jego córki były niepełnoletnie. – Córki! – Tak. Tak się jednak składa, że tytuł diuka Kinvale jest jednym z bardzo nielicznych, które mogą być przekazywane po kądzieli. Jedyną kwestią pozostaje więc, kogo wyznaczę na opiekuna naszych wspólnych kuzynek do chwili, gdy nowa diuszesa będzie mogła objąć spuściznę. Inos uchyliła się przed odpowiedzią na kryjące się w tym pytanie, gdyż sądziła, że powinna jej udzielić sama Kade. Sprawiło to również, że wróciła myślą do własnej przyszłości. Imperator jednak wciąż wyprzedzał ją o kilka kroków. – Otrzymaliśmy też garść wieści z Krasnegaru. Ze smutkiem machnął ręką, wskazując na zarzucony stertami papieru stół: zapewne były to sprawy, którymi miał się zająć wieczorem. – Droga jest już otwarta? – Bynajmniej! Utrzymujemy samą przełęcz, ale nawet Dwunasty Legion nie zdołał odzyskać Pondague, czy raczej miejsca, gdzie ongiś się ono znajdowało. Małe zieleniuchy walczą o każde drzewo – Stary żołnierz pokręcił z niedowierzaniem głową. – Nawet Dwunasty! Moja dawna jednostka! Jeśli nie drogą... Ale oczywiście tylko w Krasnegarze porty zamykały się już kilka tygodni po przesileniu letnim. Statki musiały później dopłynąć do Imperium, a raporty uzyskane od kapitanów potrzebowały dalszych tygodni, by dotrzeć do Piasty. Chwila wydawała się prawdopodobna. – I jak sytuacja w Krasnegarze, Najjaśniejszy Panie? – Kiepsko – dźwignął się z krzesła i zaczaj przeszukiwać leżący na stole stos. – W chwilę po tym, jak wycofałem wojska, przybył jotunn imieniem Greastax na długim statku pełnym podłych łotrów. Twierdzi, że jest bratem Kalkora i pilnuje dla niego królestwa. Pewnie przyrodnim bratem. Aha, tutaj. To jest wyciąg z wszystkiego, co wiemy. Wręczył jej broszurkę złożoną z ośmiu czy dziesięciu kart w skórzanej oprawie. Charakter pisma był staranny i profesjonalny, lecz za bezkrwistą, biurokratyczną prozą kryła się tragedia. Inos przerzuciła szybko strony i oddała książeczkę, wstrząśnięta do głębi duszy. – Dziękuję... Najjaśniejszy Panie? Imperator zachichotał, wracając na krzesło. – Nie jest pani tak szybka, jak pan Rap, on nie musiał przewracać stron. Nie była teraz w nastroju do przekomarzania się, nawet by dogadzać starym imperatorom. – Te wieści pochodzą sprzed miesięcy! Do ilu zabójstw i gwałtów doszło od tego czasu? Emshandar przyglądał się jej nad krawędzią kielicha przez kilka niewesołych sekund. – Bogowie wiedzą. Liczbę gwałtów mógł zmniejszyć czynnik czasu. Poprzedniej wiosny... Ci żołnierze byli najgorsi w naszej armii. Nigdy nie użyłbym takiej hołoty, jak ten kontyngent z Pondague, do innych celów niż służba garnizonowa. Zabójstwa... podobnie! Ci, którzy mogliby stawić opór, już to uczynili. Pozostali tylko zastraszeni. Co jednak z zapasami żywności? – To zawsze krytyczna sprawa – wymamrotała, zastanawiając się nad tym, co przed chwilą przeczytała. Obroty handlowe były niskie. Przynajmniej dwa statki wróciły z nienaruszonym ładunkiem, nie chcąc wchodzić w układy z władającymi miastem jotuńskimi zbirami, a impowie już przedtem zrabowali wszystkie pieniądze i kosztowności. Zastanowiła się, czy Foronod zdoła dokonać swego zwykłego żniwnego cudu mając do pomocy zdemoralizowanych i nielicznych już robotników. Każda przeszkoda w okresie żniw oznaczała głód na wiosnę. Zawsze. – Muszę tam pojechać! – zawołała. – Natychmiast. Chudy jak szkielet staruszek potrząsnął ze smutkiem głową. Nie musiał nic mówić, gdyż chwila zastanowienia wystarczyła, by sama zrozumiała, że to, co powiedziała, jest oczywistym nonsensem. Nie mogła nic zrobić. Nawet elitarne oddziały Imperium nie były teraz w stanie przedrzeć się przez tajgę, a morza zamarzły aż do lata. Pozostawał Rap. – Przeczytał to wszystko? – zapytała. – Tak. Podobnie jak trochę dawniejszych raportów z Krasnegaru, które również panią zainteresują. Czy wie pani, że w imperialnych archiwach nie było ani jednej wzmianki o tym mieście? Inisso wykonał znakomitą robotę, sprawiając, by nie zapadło w pamięć. Lekki uśmiech złagodził surowość wyniszczonej twarzy, zdała sobie jednak sprawę, że kryje się za nim straszliwe zmęczenie. Powinna sobie pójść i pozwolić mu odpocząć. – Inisso umarł kilka stuleci temu! – Wiem. Niemniej gdy nadeszły wieści o Krasnegarze, nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek słyszało tym mieście. Zażądałem akt, raportów... czegokolwiek! Nie było nic. Zrobiłem więc to, co zwykle robią imperatorzy w nagłych sytuacjach – zapytałem stosownego opiekuna. Nie trzeba dodawać, że bredzenia czarownicy północy powiedziały mi bardzo mało. Inos uchyliła się przed nie wypowiedzianym zaproszeniem do wygłoszenia komentarza. Jasna Woda z pewnością opowiadała się po stronie goblinów, a nie niszczycielskiej impijskiej armii, która była przyczyną kłopotów. – Więcej uzyskałem od Olybina. Niepokoił się o żołnierzy... Niemniej sekretariat musiał zaczynać właściwie od zera. Dokonali pewnych analiz krasnegarskiej ekonomii oraz struktury społecznej, które z pewnością zainteresują królową miasta. – Czy istotnie będę jego królową? – zapytała raczej siebie niż jego. Wszystko zależało od Rapa. Mógł przegnać jotnarów. Mógł sprawić, że ludzie ją zaakceptują, choć wątpiła, by mieszczanie byli nadal skłonni do walki. Jeśli przybędzie w towarzystwie czarodzieja, zaakceptują ją. Jeśli nie przybędzie, latem może już nie być miasta. Gdzie był Rap? Jeśli uczyni ją królową, ona z radością da mu tytuł króla. Podniosła wzrok. Nagle oczy zaszły jej mgłą. Staruszek w obszernej szacie... To nie Sagorna przywodził jej na myśl, lecz ostatniego króla Krasnegaru. Było to głupie, gdyż Emshandar w najmniejszym stopniu nie przypominał Holindarna, a jednak... Coś w sposobie, w jaki trzymał kielich i siedział na krześle... Coś ojcowskiego... Pociągnęła nosem. – Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie! Zabrałam ci już zbyt wiele czasu... – Proszę zostać! Wypije pani ze mną jeszcze jeden kielich wina i wyciągniemy wszystkie pani problemy na światło dzienne. Spróbowała się sprzeciwić, lecz nie zważał na to. Imperatorzy z Siedemnastej Dynastii nie słynęli z potulności. Powiedział, że nie ma czym zająć czasu poza pracą i ...znowu pracą. Cieszył się z jej towarzystwa. Raz jeszcze napełnił kielichy, po czym wrócił na wielkie krzesło, całkiem jakby był gotów spędzić na nim całą noc. – Sułtan Azak wyjechał. Spodziewam się, że pani to wie. – Przyszedł się pożegnać – powiedziała. – To było miłe z jego strony! Niestety akurat jeździłam konno. Kade go widziała. Towarzyszył mu Char. Jego Rap również uleczył! Musiała wtedy wyjaśnić, że Chara pobili legioniści. Imperator zmarszczył brwi, uniósł leżącą obok krzesła tabliczkę i sporządził na niej notatkę. Życie bez Azaka z pewnością miało być łatwiejsze. – Rap był zajęty – zauważyła. Zdziwił ją ostry ton własnego głosu. – Czarował tu, czarował tam... Tylko praca i ani chwili zabawy! Emshandar westchnął. Złączył koniuszki palców. Przez chwilę gapił się w okno. Trawniki ciemniały. Zimowy dzień zmierzchał w różowościach i oranżach. – Inos... jeśli wolno mi tak do ciebie mówić. Mam więcej doświadczenia w stosunkach z czarodziejami niż jakakolwiek inna niemagiczna osoba na świecie. Czworo opiekunów i często też ich czciciele. Na przykład, gdy usłyszeliśmy o problemie goblinów i nie mogłem nic wyciągnąć z Jasnej Wody, zwróciłem się do Wschodu, a on przetransportował do Krasnegaru pewnego człowieka. Następnego dnia wysłannik powrócił i rozmawiałem z nim przez godzinę. Wiedziałem o tobie i twoim królestwie wszystko na kilka miesięcy przed tym, nim otrzymałem oficjalne wieści. To nie element Protokołu, lecz po prostu przysługa, jakie od czasu do czasu opiekunowie wyświadczają imperatorom... Zmierzam do tego, że znam czarodziejów, czego nikt poza mną nie może o sobie powiedzieć, i oni nie przypominają innych ludzi! Zadrżała. – Pod jakim względem? Nawet imperator ściszał głos, gdy mówił o czarodziejach. – Wydaje się, że nie myślą tak jak my. – Czary czynią ich „nieludzkimi”? Tak właśnie mówił mi Rap. Imperator skinął głową. – Kiedy pan Rap obudził mnie z mojej choroby, sprawiał wrażenie całkiem zwyczajnego. Może trochę melancholijnego, gdyż coś go trapiło. Naiwnego. Pomyślałem jednak, że to bardzo sympatyczny młody mężczyzna, niewykształcony, ale znacznie wyrastający ponad przeciętną. Niemniej nie byłem zbyt zaskoczony, kiedy się dowiedziałem, że jest czarodziejem dopiero od kilku godzin. Od tej nocy, gdy on i ty... Odkąd powrócił, zaszła w nim smutna zmiana! Ponieważ Inos nie widziała go od tamtego wydarzenia, nie można było od niej oczekiwać, by wyraziła zdanie na ten temat. To wypowiedziane prosto z mostu stwierdzenie zaniepokoiło ją jednak: zmiana? Oczywiście ona również się zmieniła. Była teraz adeptką. Emshandar spoglądał na nią z onieśmielającą imperialną ciekawością. – Czy zechcesz mi powiedzieć, co się wtedy wydarzyło? A więc mimo swych małych, wesołych pogawędek z panem czarodziejem Rapem stary lis nie zdołał się tego dowiedzieć? Jeśli Rap mu tego nie wyjawił, dlaczego ona miałaby to robić? Cóż, po pierwsze, właściwie nie miała nic do powiedzenia. – Gdybym tylko mogła, Najjaśniejszy Panie! Wciąż nie jest to dla mnie jasne. Rap przeniósł nas oboje do... nazywał to aurą. To jakby inny świat. Leży obok tego, ale nie jest jego częścią. – Niewątpliwie dokądś się udaliście. Czy potrafisz opisać to miejsce? Pokręciła głową. – Brakuje odpowiednich słów. Ani jasne, ani ciemne. Ani ciche, ani głośne. Nie ma góry czy dołu. Świat umysłu? Równie trudny do opisania jak sen. – Ponieważ imperator milczał, zmusiła się do kontynuowania. – Gdy tylko podzielił się ze mną dwoma ze swoich słów, zdołał zapanować nad mocą. Uleczył nasze poparzenia, ubrał nas... i odesłał mnie z powrotem. Powinno to być najpotężniejsze doświadczenie w jej życiu, lecz wydawało się irytująco niewyraźne i zamazane. – Chyba zablokował moją pamięć. Pamiętam, że ogień sprawiał mi ból, ale samego bólu już nie kojarzę. Emshandar skinął z powagą głową. Gdy mówiła, przyglądał się jej twarzy. – To dziwne! – zawołała Inos. – Dopiero teraz zwróciłam na to uwagę... Zinixo powiedział Rapowi piąte słowo, spodziewając się, że zabije go ono ogniem. Odzyskałby wtedy moc, którą oddał. Rap jednak podzielił się ze mną dwoma słowami, co zredukowało jego przeciążenie i umożliwiło mu zapanowanie nad nim. Ale kiedy potem zabił Zinixa, musiał chyba otrzymać z powrotem całą moc słowa, które wspólnie znali? Emshandar pociągnął łyk wina, jak gdyby zastanawiał się, co powiedzieć. Gdy już się odezwał, wyraźnie zachowywał ostrożność. – Jak rozumiem, wcale nie zabił Zachodu. Niechciał dokładnie wyjaśnić, co z nim uczynił. Powiedział tylko, że krasnolud nie będzie już więcej nas niepokoił. Inos zadrżała. Jedyne, co zapamiętała z tych utraconych minut, to fakt, że Rap wpadł w taką złość, jakiej nigdy by się po nim nie spodziewała. Przestraszył ją. – Muszę się dowiedzieć jeszcze jednego – powiedział cicho imperator. – Rap był wtedy rozżarzony jak piec. W jaki sposób znalazłaś odwagę, by podbiec do niego i tak go objąć? – Ciotka zawsze mi zarzuca, że jestem porywcza. – Porywcza? Na plagę prawników, kobieto! To było coś więcej niż zwykła porywczość! – No więc, Najjaśniejszy Panie, spotkałam kiedyś Boga. Myślała, że będzie zaskoczony, powiedział jednak tylko: – Tak, słyszałem o tym. Najwyraźniej słyszał o wszystkim. – I, widząc, że Rap ma zginąć w ten sposób, przypomniałam sobie nagle, co mi powiedzieli. Żebym zaufała miłości. Ostrzeżenie wydawało się trafne. Mężczyzna, którego kochałam, potrzebował pomocy. Miałam wrażenie, że tak właśnie powinnam postąpić. Pokręcił ze zdumieniem głową i wzniósł ku niej kielich. – Podziwiam cię tak, że nie sposób wyrazić tego słowami. Gdyby moi legioniści mieli choć jedną dziesiątą twej odwagi, władałbym całym światem. Nawet adeptki potrafiły czerwienić się aż po uszy. – Ale Rap nie chciał powiedzieć, co się stało? Emshandar pokręcił kościstą głową. W pokoju było coraz ciemniej. Ogień zdawał się płonąć jaśniej. – Nie. I bez względu na to, co to było, wydaje się, że wystraszyło opiekunów jak zające. Jasna Woda bełkocze. Lith’rian zniknął bez śladu. Zapewne ukrywa się w Ilrane. A Olybino nie chce nic mówić. Powtarza tylko, że to, co się wydarzyło, jest niemożliwe. A to nic mi nie wyjaśnia. – A Rap? Wie pan, dlaczego mnie unika? – Nie. O pewnych sprawach nie chce rozmawiać, a ty jesteś jedną z nich. Ale on się zmienił, Inos. Nie znałem go przedtem zbyt dobrze, ale z pewnością nie jest taki, jak był. Przez chwilę wpatrywał się w rozżarzone węgle. – I gdyby nie brzmiało to tak absurdalnie, powiedziałbym, że ma poważne kłopoty i potrzebna mu pomoc. 3 Nietypowa dla tej pory roku piękna pogoda wciąż się utrzymywała. Parę dni po prywatnej pogawędce Inos z imperatorem, elegancki, kryty jednokonny powozik odbył długą podróż na południe Piasty przez kręty gąszcz chaotycznej miejskiej zabudowy, aż wreszcie z grzechotem zatrzymał się na wąskiej uliczce w niezbyt ciekawej dzielnicy, stanowiącej coś w rodzaju zamożniejszych slumsów. Garstka gapiów przyglądała mu się z ulicy, liczniejsi zaś zza okiennych zasłon. Wspaniałe powozy zjawiały się tu dość często, lecz nigdy nie towarzyszyła im eskorta czterech pretoriańskich huzarów w lśniących, ozdobionych pióropuszami hełmach i na pięknych koniach. Ci imponujący młodzi mężczyźni rzadko zapuszczali się tak daleko od pałacu. Ich wysoki, lecz mający słabo zaznaczony podbródek dowódca zgiął się wpół w siodle, by zajrzeć w okno powoziku. – Chyba jesteśmy na miejscu. Wskazał na pozbawione ozdób drewniane drzwi widoczne na szczycie niskiej kondygnacji schodów. Kade nigdy nie korzystała z tego wejścia, lecz to była ulica, na którą wychodziło okno jej sypialni. Rozpoznała nie pasujące do siebie budynki po drugiej stronie. – To bardzo prawdopodobne. Huzar przełożył nad siodłem długą nogę i zgrabnie zeskoczył. – Zapowiem pani przybycie. – Chwileczkę! – zawołała Kadolan. – To byłby wielki zaszczyt, Tiffy, ale myślę, że lepiej będzie, jak pójdę z tobą. Marszcząc brwi, otworzył drzwiczki i pomógł jej wysiąść. – Dlaczego? – Gdybyś poszedł sam, mogłoby się okazać, że nikogo nie ma w domu. Rozumiesz, wywierasz dość onieśmielające wrażenie. Zadowolony Tiffy zarumienił się. – Oj, czyżby! Naprawdę pani tak sądzi? Onieśmielające? Rozpromieniwszy się, osłaniał ją przed bliżej nieokreślonym niebezpieczeństwem, gdy wchodziła na werandę. Następnie pociągnął za sznurek dzwonka z siłą wystarczającą, by przywołać wszystkie wozy strażackie w mieście, choć Kadolan dostrzegła już poruszenie zasłony w oknie. Przez kilka minut nic się nie działo. Wreszcie drzwi się otworzyły. – Doktor Sagorn! – zaszczebiotała. Staruszek sprawiał wrażenie podekscytowanego i zakłopotanego. Włosy miał rozczochrane, a strój w nieładzie. Z kwaśną miną skinął głową do Kadolan i zamrugał powiekami na widok lśniącego na jej wysokości napierśnika oraz skrzywionej wściekle chłopięcej twarzy powyżej. – To zaszczyt dla mojego domu, Wasza Wysokość. Odsunął się na bok, by ją wpuścić, nie skrywając niechęci. Tiffy przyjrzał się nadprożu, po czym zaczął zdejmować hełm. Kadolan położyła dłoń na jego ramieniu. – To będzie prywatne spotkanie, Tiffy. – Och? Nieufnie popatrzył na Sagorna. – Sprawa medyczna, Tiffy. – Ach! Spojrzawszy po raz ostatni na zmieszanego lekarza i ostrzegawczo wydawszy wargi, huzar zapiął sobie rzemyk pod brodą, z brzękiem ostróg zszedł po schodach, by zaczekać na ulicy. Kadolan nie rozpoznała pokoju, do którego ją zaprowadzono, lecz widywała już podobne – typowy gabinet medyka, straszny i ponury, choć ten akurat można by choć trochę rozweselić, gdyby umyć jego okiennice o ołowianych ramach. Stały tam fotele, biurko oraz pokryty złowieszczymi plamami stół. Na ustawionych pod ścianami półkach spoczywało wiele imponująco ciężkich ksiąg oraz setki butelek opatrzonych pokrytymi nieczytelnym ręcznym pismem etykietami, szeregi rzeźnickich narzędzi wszelkich rozmiarów i bardziej skomplikowane instrumenty o nieodgadnionym, straszliwym przeznaczeniu. Obowiązkowy szkielet wisiał w kącie, uśmiechając się spod wielu pajęczyn. Wewnątrz słojów pływały tajemnicze paskudztwa. Zaskoczył ją jednak widok dwóch wielkich kufrów: jeden już zamknięty i owiązany sznurami, drugi zaś otwarty i do połowy wypełniony książkami, ubraniami oraz sprzętem medycznym. Kade wybrała lepszy z dwóch foteli. Sagorn usiadł na drugim. Przeczesał dłonią włosy, przez co pobrudził sobie czoło. Był nadąsany. – Zamierza pan opuścić miasto. Kade przekonała się, że nie potrafi sprawić, by równie oczywiste stwierdzenie zabrzmiało jak pytanie. – Jak się pani tego domyśliła? – Czy mogę zapytać dlaczego? Spojrzał na nią wilkiem. – To powinno być jeszcze bardziej oczywiste. Pokręciła głową. – Wydaje się to nielogiczne w sytuacji, kiedy sam imperator chce pana prosić o konsultację. Sądziłabym, że zapewniłoby to panu dobrobyt na całe życie. – Dobrobyt? Phi! Podniósł się, wysoki i posępny, i zaczął chodzić po gabinecie. Jego pantofle wydawały nieprzyjemne, zgrzytliwe dźwięki. – Wie pani dobrze, jak starannie i długo strzegliśmy swej tajemnicy! Teraz zostaliśmy zdemaskowani! Wszyscy dowiedzą się o ciążącej na nas klątwie. Staniemy się pośmiewiskiem niemagicznych osób i zwierzyną dla czarodziejów. Imperator może zdradzić nas przed opiekunami. A cała ta katastrofa spotkała nas dlatego, że usłuchaliśmy prośby Holindarna i przybyliśmy do Krasnegaru! – Jest pan doprawdy śmieszny – odparła spokojnie Kadolan. – Nikt nie ma zamiaru zdradzić pańskiej tajemnicy. Imperator chciałby poprosić tylko pana o radę w sprawie diuka Kinyale. Pan Rap zrobił wszystko, co mogły zdziałać czary, lecz zasugerował, że pańskie umiejętności mogłyby okazać się cenne. Co zaś do czarodziejów i opiekunów, to jeśli będzie miał pan z nimi jakieś kłopoty, radzę wspomnieć, że jest pan jego przyjacielem. Sądząc z tego, co słyszałam, powstrzyma to każdego z nich. Sagorn obrzucił księżną zdumionym spojrzeniem. Nic nie powiedział. Kade raz jeszcze dała wyraz swej irytacji. – Jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, że osobiście zajął się pan pakowaniem. Sądziłabym, że powierzy pan to zadanie młodszym rękom. A może pańska decyzja jest przedmiotem sporu? – Boże Litości, Kade! Wie pani, że nie mam kontroli, nad tym, co mogą zrobić tamci! – Ale z reguły akceptują pańskie decyzje, prawda? Pańskie zdanie? Stary żachnął się. – Proszę mi powiedzieć, o co pani chodzi, i odejść. – Widział pan pana Rapa? – Nie, od pogrzebu Gathmora. Zaprzestał bezcelowego chodzenia. Spoglądał przez chwilę z ponurą miną na otwarty kufer. – Ach... nie wiedziała pani? Bardzo przepraszam. – Podejrzewałam to – odparła ze smutkiem Kade. Podczas podróży z Arakkaranu zrodził się u niej osobliwy podziw dla nieokrzesanego marynarza. Posiadał on wiele wspaniałych zalet. – Czy jego śmierć miała coś wspólnego z podjęciem przez pana Rapa decyzji o przyjęciu wyzwania Kalkora? – Wszystko. Westchnęła. Wiedziała, że ten faun łatwo nie zmienia zdania. – Przykro mi. I cieszę się, że został pomszczony. – Żałuję też, że nie wie pan, gdzie jest pan Rap! Może przynajmniej potrafi pan odgadnąć, dlaczego unika Inos? Sagorn zatrzymał się przy gorszym z foteli i usiadł na nim. – Unika jej? – zapytał z niedowierzaniem. – Zdecydowanie. Wie pan, że jest teraz pełnym czarodziejem? Słyszał pan, co zrobił i że opiekunowie go uniewinnili? – Po Piaście krąży więcej opowieści o faunim czarodzieju, niż kryje się szczurów w jej kanałach. Sądzę jednak, że znam sedno sprawy. Zachód wyzwał go na pojedynek albo na odwrót. Rap zniknął w płomieniach, a potem powrócił zwycięski. Jest nowym czarownikiem zachodu. – Nie. Odmówił przyjęcia tego zaszczytu. – To dla niego typowe! – mruknął z niesmakiem Sagorn. – To Inos go uratowała, ale od owej nocy nie rozmawiał z nią ani razu. Uleczył Angilkiego, jak tylko potrafił, podobnie jak okaleczonego sługę Azaka. Spędzał wiele czasu z księciem, a także z tym młodym goblinem. Podobno opuścił miasto, ale obecnie wrócił. Mimo to nie zbliża się do Inos! Sagorn odchylił się do tyłu, nie spuszczając oczu z Kadolan. Skrzyżował nogi, po czym zademonstrował swój złowieszczy uśmiech. – A kiedy pani go widziała? – Dziś rano – przyznała. – Szłam właśnie do swej komnaty, gdy nagle wynurzył się zza rogu. Powiedział mi coś, bardzo krótko, a potem nagle zniknął! Próbowała nie okazać po sobie, jak bardzo wyprowadziło ją to z równowagi, lecz stary mędrzec bez trudu potrafił odczytać jej uczucia. – A co takiego powiedział bardzo krótko? – zapytał Sagorn. – Nie mogę nic pani poradzić, jeśli mi pani tego nie powie! – dorzucił, gdy się zawahała. – Rzekł: „Niech jej pani powie, że ją kocham!”. To było wszystko. Stary doktor zmarszczył brwi z nader posępną miną. – Jakie wrażenie sprawiał? – Podenerwowanego. Wprost bliskiego obłędu. – Pewnie szalonego, jak umyty szamponem kot – odezwał się Rap, zamykając za sobą drzwi. Kadolan zerwała się z miejsca. Spojrzała oskarżycielsko na Sagorna, lecz doktor był jeszcze bardziej zaskoczony. Wręcz przestraszony. Rap wsparł dłonie na biodrach i popatrzył cierpko na Kadolan. – Nieładnie powtarzać prywatne rozmowy! – Podsłuchiwać też nieładnie! Mógł być potężnym czarodziejem, ale wyglądał jak chłopiec stajenny. Nie pozbył się też swej szalonej, nerwowej miny. – Co więcej – warknęła – może pan twierdzić, że ją kocha, ale traktuje ją pan bezwzględnie. Jest kompletnie wyprowadzona z równowagi. Spojrzał na nią wściekle. – Jest jej pan przynajmniej winien wyjaśnienie! – stwierdziła Kade. Zastanowiła się, czy może jest chory, bo jego twarz była wymizerowana, sprawiał wrażenie trawionego gorączką. – No więc, nie otrzyma go – Rap skierował spojrzenie na bagaż Sagorna, a potem na samego uczonego. – Przyszedłem dotrzymać obietnicy. Stary doktor oblizał wąskie, blade wargi. Kostki zaciśniętych na ramionach fotela dłoni zbielały. Rap zachichotał złośliwie. – Widzi pani? To nie przed imperatorem ucieka. Ani nie przed opiekunami. – Przed panem – stwierdziła Kadolan. – Dlatego, iż wiedział, że przyjdę. Wiedział, że dotrzymam słowa. Nagle może zdobyć to, czego zawsze pragnął. Ale jest już za stary. Prawda, doktorze? Żył pan sto lat i mógłby pan pożyć następne sto. Z przerwami – roześmiał się i zwrócił w stronę Kadolan. – Nie odważy się zaufać pozostałym, bo wszyscy są młodsi od niego. – Chyba powinnam się oddalić. Zaczęła podnosić się z miejsca. – Nie, proszę zaczekać i patrzeć! – polecił Rap. – To powinno być zabawne. Jestem gotowy do operacji, doktorze Sagornie. – Przechylił głowę. Wydawało się, że na chwilę zmrużył oczy. – Kto wyszedł z domu czarodzieja? Stary skulił się na swym siedzeniu. – Ja – odparł ochrypłym głosem. – Proszę wstać – nakazał Rap. Sagorn podniósł się sztywno. Twarz miał bladą. Cofnął się, gdy Rap zbliżył się do niego, lecz faun usiadł tylko na owiązanym sznurami kufrze i zaczął gapić się na doktora, jakby był on publicznym obwieszczeniem. Stary mędrzec ruszył ku oknu, po czym odwrócił się, zagnany w kozi róg. Rap pokręcił ze smutkiem głową. – Wspaniała robota! Rasha miała rację. Wielka szkoda ją zepsuć. Kto zniknął ostatni? – Thinal – wymamrotał Sagorn, jak gdyby bolały go usta. – Niech pani zamknie oczy, księżno – polecił Rap. – Myślałam, że kazał mi pan patrzeć? – Potrzebuję chwili, by dać mu jakieś ubranie. – Och! – odparła Kadolan i wykonała polecenie. – Już może pani patrzeć. Rozchyliła powieki. Obok Sagorna stał Thinal, spoglądając na niego z wybałuszonymi oczyma. Choć raz mały złodziej miał ubranie, które nie było na niego za duże. Stary doktor odwzajemniał jego spojrzenie niczym zwierciadło. Upłynęło prawie stulecie od chwili, gdy się rozstali: Thinal, przywódca, i Sagorn, najmłodszy chłopak w bandzie. Rap zachichotał. – I jak wam się to podoba? – Bardzo, Rap – na twarzy Thinala pojawił się wymuszony uśmiech. – Bardzo. Jestem ci wdzięczny. Rap zachichotał raz jeszcze. – Wcale nie jesteś! Na wynędzniałej twarzy Sagorna pojawił się błysk nadziei. Zęby Thinala zaczęły dzwonić. Złodziej zacisnął zęby na palcach. – Baśnióweczka cię o to pytała – przypomniał Rap. – Chciała poznać twoje najgorętsze pragnienie. Ale nie uwierzyła w to, co powiedziałeś. Kadolan nie zrozumiała jego słów ani nie wiedziała, kim była baśnióweczka, pojęła jednak, że Rap bawi się członkami grupy i ta świadomość ją zaniepokoiła. To było do niego niepodobne. – Kto zniknął przed tobą, Thinal? – Jalon. – Proszę zamknąć oczy, księżno... I nagle było ich trzech. Mały minstrel pobladł niczym trup. Gapił się z przerażeniem na Rapa. Następny był Andor. On lepiej ukrywał swe uczucia. Na jego przystojnej twarzy wykwitł spokojny uśmiech. – Cześć, starszy bracie! – A niech to padlina! – rzucił Thinal. Wyglądał na dziesięć lat młodszego od Andora. Był niższy i brzydki, a jednak widać było niedorzeczny ślad rodzinnego podobieństwa. I nagle w pokoju zrobiło się tłoczno. Darad popatrzył z góry na pozostałą czwórkę i parsknął triumfalnym śmiechem. Jego nos nadal był krzywy, a na twarzy wciąż miał goblinie tatuaże, tak jak Rap. Odzyskał jednak wszystkie zęby. – Wiedziałem, że pan to zrobi! Wiedziałem, że nas pan uwolni! Rap prychnął z niesmakiem. – Oto oni, Wasza Wysokość. Cała banda wreszcie razem. Co pani o nich sądzi? Przyjrzała się tej niedobranej piątce; spoglądali na siebie nawzajem, ignorując zarówno ją, jak i czarodzieja. – Sądzę, że powinien pan urządzić głosowanie, panie Rapie. Roześmiał się ochryple. – Dostali to, czego chcieli, prawda? Szukali uwolnienia przez prawie sto lat. I proszę teraz na nich spojrzeć! Zadała sobie pytanie, skąd płynie jego gniew. Podczas podróży z Zarku nie był taki. Pięciu oniemiałych ze zdumienia mężczyzn wciąż gapiło się na siebie. – Nie potrzeba głosowania. – Rap uśmiechnął się szyderczo. – Dostali to, czego swym zdaniem pragnęli, a teraz nie chcą tego! Mieli wszyscy to, co najlepsze z pięciu światów, i nie wiedzieli o tym! Dotrzymałem obietnicy – dorzucił. Podniósł się i ruszył w stronę drzwi. Umysł Darada pracował jak żółw, ale to wielki jotunn krzyknął: – Chwileczkę! – Coś nie tak? – zapytał Rap, zatrzymując się. Darad zmarszczył szkaradnie brwi. – Proszę pana... czy możemy o tym porozmawiać? – O czym? Rap wyglądał na zaskoczonego. – Przekonał nas pan – stwierdził jadowitym tonem Sagorn. – Przez wszystkie te lata oszukiwaliśmy samych siebie. To nie była klątwa, lecz błogosławieństwo... – ...przynajmniej – dorzucił Andor – od chwili, gdy zdobyliśmy słowo mocy. – Zademonstrowałeś nam to – krzyknął Jalon. – Nie chcemy być rozdzieleni! Pozostali pokiwali głowami. – A więc pragniecie, bym połączył was na nowo? – Mamy wspólne wspomnienia – stwierdził Sagorn – ...co znaczy, że staliśmy się niemal... – dodał Thinal. – ...jednym człowiekiem – dokończył Darad. Wydawało się, że żaden z nich nie zdaje sobie sprawy, w jaki sposób mówią. Nie starali się być zabawni. – To nie ja wam to zademonstrowałem – odrzekł Rap. – Mam przecież chyba rację, twierdząc, że ostatnio dokonywaliście znacznie więcej zmian niż ongiś? Cała piątka skinęła jednocześnie głowami, nie patrząc na niego. Wciąż nie byli w stanie oderwać spojrzenia od siebie. Ich głosy stopiły się w niezrozumiały bełkot. – Zgadza się – powiedział Sagorn, jak się zdawało do Andora. – Przynajmniej od chwili, gdy wplątaliśmy się w jego przygody – wyjaśnił im obu Jalon. – W Arakkaranie – poinformował Thinala Darad. – A zwłaszcza w nocy, kiedyśmy go uratowali z więzienia – zgodził się złodziej, patrząc na swego brata. – Ale teraz nasze słowo mocy jest rozcieńczone! – poskarżył się Jalonowi Andor... – Potrzeba tylko odrobiny współpracy – uspokajał ich Rap. – Trochę rozwagi. – Proszę, Rap, złóż nas z powrotem – odezwał się płaczliwym głosem Thinal. – Dałem wam to, co obiecałem! Czarodziej zmarszczył brwi. Kadolan wstrzymała oddech. – Proszę cię, Rap – lodowato niebieskie oczy Jalona zalśniły łzami. – Zapamiętamy to! Będziemy współpracować! – Minutkę! – zagrzmiał Darad. – Oni nie dopuszczali mnie przez całe lata. Musi pan ich przed tym powstrzymać. Zwłaszcza tego staruszka Sagorna. Zagrzebuje się w tych swoich księgach i zapomina o nas! Sagorn zaczerwienił się. – Świadomy teraz swego zaawansowanego wieku... – To nie jemu nie ufam! – wtrącił się Andor. – Tylko temu! Wskazał palcem swego chuderlawego brata. Thinal wzdrygnął się z miną naznaczoną poczuciem winy. Kadolan pomyślała jednak, że mały złodziej niemal zawsze miał taką minę. Zresztą niemal zawsze był czegoś winien. – A co on zrobił? – zapytał zaskoczony Jalon. – Nic! – odrzekł Andor. – O to właśnie mi chodzi! Jak sądzisz, dlaczego on nigdy nie zostaje? Dlaczego zawsze natychmiast przywołuje z powrotem któregoś z nas? Chce nas przeczekać. Kapujesz? Za parę stuleci albo i szybciej wszyscy będziemy starsi niż Sagorn dziś i kto wtedy odziedziczy wszystkie nasze wspomnienia i doświadczenia? Nie kto inny, jak ten młody ulicznik! Okrada nas bezczelnie! Thinal zaczął protestować. Pozostali uciszyli go. Po chwili wszyscy już krzyczeli jednocześnie. Kadolan popatrzyła na Rapa. Z ulgą ujrzała przelotny ślad dawnego, niepewnego uśmieszku, który wykwitł tęsknie na ustach przyglądającego się kłótni fauna. Wtem Rap kaszlnął. Natychmiast zapadła cisza. – I jak? – zapytał. – Proszę cię, Rap – odezwał się Jalon. – Nie zostawiaj nas w takim stanie! Czuję się jak żółw pozbawiony skorupy. Pomogliśmy ci przecież dostać to, czego chciałeś, i teraz... – To, czego chciałem? – Rap podskoczył w górę, wybuchając gniewem. Wszyscy odskoczyli do tyłu. – Myślisz, że tego... Ostudził swą furię tak gładko, jak kto inny zamykał książkę. To nieludzkie opanowanie przestraszyło Kadolan jeszcze bardziej niż sama niewytłumaczalna wściekłość. – Proszę bardzo – powiedział cicho. – Mogę narzucić każdemu z was limit czasu. Wolelibyście takie rozwiązanie? – popatrzył wokół na pochylające się na znak potwierdzenia głowy. – Wszyscy chcecie, żeby was złożyć z powrotem? Pięć głów pochyliło się raz jeszcze. Ubranie Darada osunęło się na podłogę. Potem Andora... Jalona... Został tylko Sagorn. – Proszę bardzo, doktorze – rzekł ochrypłym głosem Rap. – Operacja się udała? Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się w stronę Kadolan. – Kiedy chce pani udać się do Kinvale... i Krasnegaru? – Dlaczego nie zapyta pan Inos? – Pytam panią. Gdy był tak rozgorączkowany, pełen goryczy, budził w niej strach. – Czy potrzebny jest wielki pośpiech? Zawahał się. Oczy zaszły mu nagle mgłą. – Nie. Czas jeszcze nie dojrzał. Zresztą tydzień czy dwa opóźnienia nie wyrządzą wielkiej szkody. Chce parni tu zostać na Święto Zimowe, prawda? – Tak – przyznała. – Inos nie chce, ale ja chcę. Eigaze opowiadała cuda o Świecie Zimowym w Piaście. Mówiła, że obchody w Kinvale to w porównaniu z nimi nic. Zresztą w tym roku w Kinvale nie będzie obchodów. – Zabawy? – zapytał pogardliwie Rap. – Bale i bankiety? Inos zawsze je lubiła. Niech jej pani powie, żeby się dobrze bawiła! Krasnegar nie jest zbyt odpowiednim miejscem na piękne bale. – To nieważne! Możemy wrócić w każdej chwili. – Zostańcie na Święto Zimowe! Ale potem Inos chce wracać? – Dlaczego nie zapyta pan jej? – Pytam panią. – Tak. Jeśli pan w tym pomoże. Wbił w nią wzrok, jak gdyby zaproponowała coś niewłaściwego. – Oczywiście, że pomogę! – warknął. – Wie pani, to był i mój dom! Obrócił się na pięcie, przemaszerował przez pokój i zniknął za drzwiami. Nie otwierając ich. W pokoju, w którym zostało tylko dwoje ludzi, zapadła głęboka cisza. – No i jak, doktorze? – zapytała Kadolan. Jotunn potarł potężną żuchwę dłonią o długich palcach. – Słucham, księżno? – Niech pan postawi diagnozę naszemu czarodziejowi. – Jestem specjalistą od niemagicznej medycyny. Spiorunowała go swym najskuteczniejszym królewskim spojrzeniem. – Może pan snuć przypuszczenia. – Inos jest zdrowa? – Całkowicie. – A co dokładnie się wydarzyło, gdy oboje z Rapem zniknęli w płomieniach? – Jej wspomnienia wydają się dość niejasne. – Ach! – Sagorn odwrócił się i zaczął zbierać ubrania pozostawione przez czarodzieja. – Potrzebuję więcej faktów. Poirytowana Kade podniosła się z miejsca. – Jednym z powodów, dla których tu przyszłam, doktorze, była chęć zapewnienia pana, że zaproszenie imperatora jest szansą, a nie pułapką. Jeśli jednak nadal będzie się pan tak zachowywał, wezwę swych huzarów, by doprowadzili pana do pałacu siłą. Niech pan nie sądzi, że tego nie zrobią! Sagorn przeszył ją wściekłym spojrzeniem. Następnie wzruszył ramionami. – Czego chce się pani dowiedzieć? – Co pan sądzi o panu Rapie. – Nie ma wątpliwości, taka diagnoza sama się narzuca: wykazuje wszelkie objawy typowe dla człowieka cierpiącego dotkliwy ból. 4 Rywalizacja między wielkimi rodami Imperium była zawzięta i nigdy się nie kończyła, corocznie jednak osiągała swój szczyt podczas Święta Zimowego, gdy dochodziło do otwartego starcia, pojedynku na ostentacje. Przez całe miesiące przygotowania toczyły się w najgłębszej tajemnicy – suknie, orkiestry, jedzenie, wino, rozrywki. Nie szczędzono żadnych wydatków. Ani jeden sługa nie uniknął wyczerpania. Rap powiedział Kade, że Inos ma brać udział w zabawach. Mimo gnębiących ją zmartwień zaufała mu i usłuchała. Jako honorowy gość imperatora, przebywający z oficjalną wizytą, nie miała zresztą wielkiego wyboru. Odmowa byłaby zniewagą. Zeszłoroczny głupawy flirt z turniurą był już tylko wstydliwym wspomnieniem. Powrócił rozsądek, a co za tym idzie koronki, żaboty i falbanki rozpostarte tak szeroko na krynolinach i obręczach, że dama musiała odwracać się bokiem, by przejść przez drzwi. Najmodniejszymi kolorami były bordo i liliowoniebieski bądź też łososiowy dla tych, których cera mogła wytrzymać takie zestawienie. Koronki i klejnoty, kokardy i hafty, paciorki i muszelki, bukiety i falbanki – nie można było pominąć żadnych ozdób. Również włosy należało ozdobić klejnotami i uczesać oraz upiąć na wysokiej podstawie, aż wznosiły się wyżej niż zdobione pióropuszami hełmy rosłych huzarów. Co do mężczyzn, rajtuzy i kubraki wyszły z mody, ustępując miejsca białym, obcisłym jedwabnym spodniom. Żakiety z jaskrawego aksamitu wprawdzie luźno zwisały po bokach, lecz z przodu podcięte były wysoko, by lepiej odsłonić owe spodnie, a zwłaszcza największą niedorzeczność tego roku – ozdobiony klejnotami i haftowany woreczek w kroku. Ilość używanej przez panów wyściółki była dla nich kwestią smaku, dla ich krawców powodem zatroskania, dla dam zaś przedmiotem spekulacji. Życie stało się nieustannym ciągiem balów. Perfumowane zaproszenia spływały na toaletkę Inos niczym płatki śniegu. Wstawała z łóżka w południe, resztę godzin dnia spędzała na przygotowaniach, a potem wyruszała przetańczyć kolejną noc. Nie odważyła się pytać, kto właściwie za to wszystko płaci. Nieustannie nawiedzał ją koszmar, że imperator może zabawić się w oberżystę i przedstawić, gdy będzie odjeżdżała, rachunek, którego kwota przekroczy całkowitą wartość jej królestwa. Królowa Inosolan z Krasnegaru była niekwestionowaną gwiazdą sezonu. Żaden bal nie był wart funta kłaków, jeśli nie była na nim obecna. Stała się znakomitością z uwagi na wydarzenia w Rotundzie Emine’a, a do tego otaczała ją intrygująca aura nadprzyrodzonych mocy. Plotki łączyły ją z tajemniczym faunim czarodziejem, który uratował dynastię. Na dodatek Inos cudownie tańczyła, jej uroda była niezrównana, a humor niszczycielski. Debiutantki wspominały złowieszczo o czarnoksięskich sztuczkach. Niewiele z nich potrafiło dostrzec, że to nie humor, gracja czy uroda przyciągają do Inos młodych mężczyzn, lecz raczej otaczająca ją atmosfera tragedii, romantyczna melancholia, dręczące echo łamanego serca. Otrzymywała średnio cztery propozycje małżeństwa dziennie. Przynajmniej dwie z nich zawsze pochodziły od Tiffy’ego, zwróciła jednak uwagę na pięciu czy sześciu wartościowych młodych mężczyzn, z których każdy mógłby teraz władać Krasnegarem, gdyby rok temu zjawił się w Kinvale. Za późno! Za późno! Każda noc upływała w blasku świec, wirze muzyki, wśród przystojnych żołnierzy. Gdy wstawał świt kolejnego zimowego dnia, wlokła się do pałacu i zlewała łzami kolejną poduszkę. Rapa nie widziała ani razu. Wydawało się, że jedyną osobą, z którą się teraz spotykał, był Shandie, dlatego przesłała za pośrednictwem chłopca wiadomość: „Powiedz Rapowi, że bardzo go kocham”. Następnego dnia nadeszła odpowiedź: „Rap mówi, że o tym wie”. I wtedy: „Powiedz Rapowi, że chcę mu pomóc”. Malec przekazał: „Roześmiał się i rzekł, że pani jest ostatnią osobą, do której zwróciłby się o pomoc”. Odpowiedź była niepojęta. Dręczyły ją dwa przeciwstawne lęki. Pierwszym było niejasne wspomnienie o aurze, złowieszczym półświecie pozbawionego cieni nieistnienia. Podejrzewała, że Rap musi tam spędzać wiele czasu, jako że nie widywało się go nigdzie indziej, i nawiedzały ją koszmary, że zostanie w niej uwięziony i na zawsze utraci kontakt z niemagicznym światem. Jej drugi, sprzeczny z pierwszym, lęk wywodził się z wizji w zaklętej wnęce, która ukazywała śmierć Rapa w baraku goblinów. Czy ten straszliwy los był teraz nieunikniony? Czy to właśnie kazało mu trzymać się od niej z dala? Jej pradziadka podobno doprowadziło do szaleństwa coś, co zobaczył we wnęce. Czy Rapa miał spotkać taki sam okrutny los? Dlaczego jednak musiał jej unikać? Dni upływały, nie przynosząc ze sobą odpowiedzi. Dwie noce przed Świętem Zimowym nadszedł wielki finał, bal imperatorski. Lista gości zawierała tysiące imion, choć istniało kilka kategorii zaproszeń, a impreza odbywała się w wielu miejscach, różniących się stopniem przepychu. Sam główny bal wymagał dwunastu sal, siedemnastu orkiestr, nieustannie przewijającego się strumienia artystów cyrkowych, znakomitego jedzenia w ilościach wystarczających, by wykarmić cały Zark oraz stu tysięcy świec. Eigaze miała absolutną racje. W porównaniu z tym impreza w Kinvale była dziecinnym przyjęciem urodzinowym. Zaproszeni goście i liczni przypadkowi przybysze napływali do stolicy całymi dniami. Byli wśród nich imperialna księżna Orosea oraz jej mąż, diuk Leesoft. Shandie piszczący z radości zniknął w tłoku przepychających się kuzynów i pozostał już wśród nich, tak więc nawet on nie widywał teraz Rapa. Nadeszła wielka noc i gdy Jego Imperatorska Mość miał ująć pod rękę partnerkę podczas otwierającej bal promenady, jedyną damą w cesarstwie, którą mógł wybrać, była królowa Krasnegaru. Leesoft i Orosea ruszyli w drugiej parze. Wysoki staruszek w niczym nie przypominał inwalidy, którego – gdy Inos ujrzała go po raz pierwszy – obnoszono niczym wojenne trofeum. Odzyskał kolory, a jego twarz wypełniła się i stała bardziej ludzka. Twierdził, że od wielu lat nie czuł się równie silny. Nikt nie wątpił, że trzyma Imperium w garści równie mocno, jak ongiś. Dwanishańską dysputę już rozstrzygnięto. Legiony miały opuścić Qoble, gdy tylko otworzą się przełęcze. Senat nie mógłby uchwalić nowej ustawy o sukcesji szybciej, nawet gdyby przyprawiono mu koła. Włosy Emshandara były przystrzyżone krótko, po wojskowemu. Wdział też mundur, ale nie zwyczajny, tylko wprost od projektanta mody. Uszyto go z koźlęcej skóry i złotej folii, a nie tradycyjnie z byczej skóry i brązu. Inos zgodnie ze swym zwyczajem ubrała się na zielono. Dzisiejszej nocy miała na sobie bardzo szeleszczący atłas koloru morskiej zieleni, który w ruchu nieustannie syczał i szeptał. Krój jej stanika nie ustępował śmiałością żadnemu na sali – no, prawie żadnemu – i znakomicie zdawała sobie sprawę, że nie ma tu kobiety zdolnej ją zaćmić. Była to kulminacja sezonu towarzyskiego w Piaście, a także roku życia Inos. W ciągu krótkich trzech tygodni zawojowała stolicę Imperium. Dziś była jej noc. Potem mogła zostać królową Krasnegaru, lecz nawet gdyby zamieszkała w Piaście, nigdy nie mogłaby liczyć na to, że zachowa swój obecny tytuł królowej stolicy. Za miesiąc będzie tu władał ktoś inny. Zaszczyty były przejściowe, a młodość ulotna, lecz dzisiaj była jej noc. Połowa młodych mężczyzn w Imperium była gotowa paść jej do stóp, lecz jedyny mężczyzna, którego ona pragnęła, był nieobecny. Gdy ruszyli na czele korowodu, Emshandar uśmiechnął się do niej z aprobatą. – Nigdy nie przestaje mnie zdumiewać, że kobieca uroda zawsze potrafi zatriumfować nawet nad najokrutniejszymi zamachami krawców! – odezwał się z przekąsem. Inos nagrodziła go dziewczęcym rumieńcem. W tej dziedzinie stała się ostatnio całkiem niezła. – Wasza Imperatorska Mość jest nadzwyczaj łaskawy. – I szeptem wyraziła uznanie dla imponującego otoczenia. Rozpoczęli paradę, odpowiadając na uśmiechy i saluty zebranych, a Emshandar prowadził uprzejmą konwersację o niczym... – Są jakieś wieści o Rapie? – zapytał cicho, nie zmieniając wyrazu twarzy. Inos nie pozwoliła, by jej dłoń, którą wsparła na jego ozdobionym klejnotami naramienniku, zadrżała. – Żadnych, Najjaśniejszy Panie. Stare, zwiędłe wargi uśmiechnęły się ze smutkiem. – Rozkazałem, by się stawił! Przekonamy się, kto włada tym Imperium, nieprawdaż? Kolejne uśmiechy. Ukłon dla nowego konsula i jego ładnej żony. – Czy znasz Ptaka Śmierci? – mruknął Emshandar. Konfidencjonalnym uwagom w Piaście towarzyszyło zwykle jedynie minimalne poruszenie warg. – Nie, Najjaśniejszy Panie. Nie sądzę, bym miała ten zaszczyt. – To goblin. Ten, którego sprowadził tu Kalkor. Ma też inne imię, ale opiekunowie z jakiegoś powodu nazywają go Ptakiem Śmierci. Inos uśmiechnęła się promiennie do Kade, której asystował senator Epoxague. – W takim razie go znam. Rap nazywał go Małym Kurczakiem i twierdził, że to jego niewolnik. Emshandar nadal spoglądał wszędzie, tylko nie na Inos. – Olybino jest wściekły. Twierdzi, że goblin szpiegował w wojskowych obozach szkoleniowych, zamaskowany jako imp. Ledwie zdołała stłumić niestosowny chichot. – Jak można upodobnić goblina do impa? Ugotować go w mocnej herbacie? Jednym ze swych promiennych uśmiechów przywitała marszałka Ithy’ego. – Czarami. – Och! Przeprosiła imperatora. Dopiero po chwili dotarły do niej implikacje tej wiadomości; złamała zasady, spoglądając wprost na niego i przemawiając bez ogródek. – To nie jest zachowanie godne gościa! Szpiegowanie podczas wojny! Goblinowie na spółkę z zimą przegnali Dwunasty Legion z przełęczy, co było najbardziej upokarzającą porażką, jaka spotkała Imperium od wielu lat. Wiedziała, że wysłano posiłki. Oczy Emshandara zalśniły, choć jednocześnie pozdrowił skinieniem głowy wdowę po znanym senatorze. – Rap prosił mnie o zgodę, a ja mu powiedziałem, że może robić, co chce. I tu popełniłem wielki błąd! Pozwolenie nie powinno obowiązywać w dzisiejszy wieczór. Doszli do orkiestry i jako prowadząca para zakręcili w prawo... Zachichotał. – Powiedziałem też Olybinowi, że jeśli coś go niepokoi, ma się poskarżyć bezpośrednio Rapowi. Ten muli syn pobladł jak kreda i zniknął! Pierwszy prawdziwy taniec wieczoru obiecała Tiffy’emu. Było to szybkie fandango mające na celu oczyszczenie parkietu ze starszych uczestników balu. Okazało się na tyle szybkie, że wysoko upięte włosy Inos przechyliły się niebezpiecznie na jedną stronę. Przeprosiwszy pośpiesznie następnego partnera, skierowała się do buduaru, by wszystko naprawić. Gdy wracała, posuwając się majestatycznie przez pogrążony w mroku korytarz, wyczuła nagle, że jest blisko. Rap! Nie potrafiłaby wyjaśnić, skąd to wie, nie miała jednak wątpliwości. Zatrzymała się i stanęła nieruchomo, trzymając oczy spuszczone. Zdołała go jakoś zlokalizować w skrytych w cieniu drzwiach. Upływały minuty. Nikt inny nie nadchodził. Nie było słychać nic poza stłumionym rytmem orkiestry. Nawet jej serce waliło głośniej. Wiedziała jednak, że tam jest i patrzy na nią. Bardzo powoli podniosła głowę. W pierwszej chwili nie odważyła się jednak spojrzeć wprost na niego. To było jak spotkanie z dzikim zwierzęciem – jeleniem albo lisem. Gdyby zrobiła gwałtowny ruch, spłoszyłaby go. Zniknąłby natychmiast. Był ubrany nie gorzej niż jakikolwiek mężczyzna w pałacu, lepiej niż mogłaby się po nim spodziewać. Buty ze srebrnymi sprzączkami, śnieżnobiałe obcisłe spodnie – łącznie z plisowanym woreczkiem w kroku równie horrendalnym, jak u wszystkich młodych galantów – ozdobiony koronkami krawat oraz aksamitny żakiet... I, na wszystkich Bogów, jego włosy leżały gładko! Wreszcie spojrzała mu w oczy – dzikie i udręczone, wpatrujące się w nią z niemą, nieznośną tęsknotą, która łamała jej serce. Tatuaży nie było. Wiedziała, że wszystko to zrobił dla niej. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że Rap mógłby się tak ubrać, nawet jeśli dokonał tego za pomocą czarów. Nadal poruszając się bardzo delikatnie, uniosła rękę, jakby wabiła wiewiórkę do skórki chleba... – Nic nie mów – rzekła cicho. – Chodź tylko zatańczyć. Skinął głową i z wysiłkiem przełknął ślinę. Podszedł do niej bojaźliwie, jakby była wizją z bańki mydlanej, która mogłaby zniknąć, gdyby jej dotknął, albo jakby obawiał się, że każdy nagły ruch mógłby go obudzić. Pokręciła głową, gdy wydawało się, że ma zamiar coś powiedzieć. Wyciągnęła karnet, przedarła go na dwoje i kawałki rzuciła na podłogę. Uśmiechnęła się do niego zapraszająco. Zdołał odpowiedzieć jej bladym grymasem. Zrozumiała wtedy, że zwyciężyła. Wszystko miało być w porządku. Poczuła stwardniałą skórę jego palców, gdy ujął jej dłoń. Powiódł ją do sali balowej. Partner, któremu obiecała taniec, czekał na nią. Pobladł, gdy zobaczył ją z faunem. Inos zignorowała go. Rap miał z nią zatańczyć! Czarodzieje byli cudownymi partnerami do tańca, pełnymi gracji i nie popełniającymi błędów. Ani na chwilę nie spuszczał z niej oczu. Bez względu na to, jak skomplikowany był krok, czy też kto towarzyszył im na parkiecie, jego spojrzenie zawsze spoczywało na niej. Nic nie mówił. Nie uśmiechał się, a tylko gapił, z tą samą niemą tęsknotą. Tańczył jak elf. Palce dotykały palców, a druga ręka otaczała talię... noc uciekała, a ona tańczyła z Rapem. Menuety i sarabandy, a ona tańczyła z Rapem. Poloneza i tarantelę tańczyła z Rapem. Gawoty, kuranty i mazurki. Rap! Ona również milczała przez całą noc. Uśmiechała się do wybałuszających oczy znajomych, omijała mężczyzn, których znała bądź nie znała, lecz cały czas tańczyła z Rapem. Wiedziała też, że bez względu na to, co mogą zrobić Bogowie, nie odbiorą jej tej nocy. W Piaście wszystkim rządziły rytuał i tradycja. Od partnerki imperatora oczekiwano, by zarezerwowała pewne tańce dla obu konsulów, marszałka Ithy’ego i jeszcze kilku osób, tymczasem Inos tańczyła z Rapem i nikt nie przeszkadzał czarodziejowi. Niemniej nawet czarodziej nie mógł powstrzymać wschodu słońca. Z niedowierzaniem ujrzała, że świece dopalają się w świecznikach, a znużeni lokaje odsuwają zasłony, by pozwolić mdłemu światłu poranka przesączyć się przez wysokie okna. Parkiet był już niemal pusty. Muzycy o zaczerwienionych oczach przeciągali końcowy, cichnący akord ostatniego tańca. Jak czas mógł uciec tak szybko? Mogłaby tańczyć bez końca. W całej sali pary kończyły wieczór tradycyjnym uściskiem. Wyciągnęła ramiona do Rapa i uniosła wargi do pocałunku. Cofnął się. Rap! Potrząsnął szaleńczo głową. – Rap, pocałuj mnie! – Nie! – krzyknął. – Nie! Ściszył głos do łkania. – Och, Inos! Czy sądzisz, że nie zrobiłbym tego, gdybym się tylko odważył? – Wyjaśnij mi to! – zawołała, zbliżając się do niego. – Jesteś czarodziejem! Pokonałeś najsilniejszego z czarowników! Kogo się boisz! Przełknął ślinę. – Ciebie! – Nie! – Nie. Siebie! I nagle zniknął. Plum! Rap! Jak mógł być tak nieczuły? Oszołomiona Inos podeszła do drzwi i dostrzegła tam Kade. Kade padającą z wyczerpania. Kade, która już od wielu godzin powinna być w łóżku. Kade, która objęła ją, gdy dziewczyna zalała się łzami. 5 Spotkała go ponownie w dzień Święta Zimowego. Dzwony biły, gdy szła do kościoła w towarzystwie imperatora. Poranek wyblakł do szarości, niebo i ziemia zestarzały się razem, a wieże majaczącego w oddali Białego Pałacu były perłowobiałymi duchami. Wszędzie leżały połyskujące płatki szronu, całkiem jakby powietrze wokół nich zamarzło, by ich unieruchomić. Kamienie i nagie drzewa były białe od szronu. Jedyne kolory, jakie pozostały na świecie, zgrupowały się w długiej procesji wijącej się po brukowanym dziedzińcu. Panie i panowie w płaszczach o wysokich kołnierzach i miękkich, ozdobionych piórami kapeluszach. Czerwień, zieleń i złoto błyszczały, podczas gdy wszystko inne było białe. Widzowie byli nieliczni, bezbarwni i opatuleni. Większość ludzi poszła już na nabożeństwa albo spędzała ten dzień w domu, z rodzinami, przygotowując taką ucztę, na jaką mogli sobie pozwolić. W życiu każdego, kto postanowił kręcić się wokół pałacu, by popatrzyć na szlachtę obchodzącą Święto Zimowe, brakowało jakiegoś elementu. Inos szła daleko z tyłu parady, a asystował jej adorujący Tiffy. Przy każdym kroku jego ostrogi pobrzękiwały cicho. Kade i senator Epoxague szli tuż przed nimi. Posuwająca się z przodu rodzina minęła już kolumnową arkadę i weszła do kościoła. Dzwony biły radośnie, mroźne powietrze skrzyło się, a na jej rzęsy niekiedy spadały maleńkie płatki śniegu. Powtarzała w myśli wszystkie modlitwy, które zamierzała odmówić. Za Rapa. Za Krasnegar. O mądrość, odwagę i poświęcenie potrzebne, by być dobrą władczynią. O siłę potrzebną, by zaufać miłości. Przede wszystkim jednak za Rapa, bez względu na to, co go tak dręczyło. Zbliżając się do starożytnych haków, zdała sobie sprawę z jego obecności. Jeśli dobrze wiedziała, dwa słowa mocy nie dały jej nadprzyrodzonych zdolności, więc to, co wyczuła, musiało być komunikatem od niego. Popatrzyła w obie strony, aż wreszcie zlokalizowała samotną postać stojącą przy jednej z potężnych, zwietrzałych kolumn. Szeptem przeprosiła Tiffy’ego, a przeprosiny wzmocniła najbardziej czarującym uśmiechem, na jaki mogła się zdobyć. Jej uśmiechy działały na niego jak gorące węgle na masło. Następnie szybko opuściła idących w procesji, otulając się ciasno płaszczem dla osłony przed zimnem. Postawiła też kołnierz, aby osłonić uszy. Okrążyła kolumnę. Rap opierał się o nią z założonymi rękoma. Przyglądał się Inos z miną, której nie potrafiła odczytać. Wrócił do rzemieślniczego ubrania roboczego, ale nie wzgardził płaszczem i kapeluszem, wszak czarodziej nie mógł odmrozić sobie uszu. Jego włosy znowu wyglądały tak, jak na torfowiskach, oczy zaś szpeciły głupie goblinie tatuaże. – Wzywałeś mnie! Skinął głową z cierpką miną. – Zastanawiałem się, co właściwie chcesz zrobić. – Szłam oddać cześć Bogom. – Tego właśnie się obawiałem. Jego głos był gorzki niczym piołun. Och, Rap! – Sądzę, że powinieneś wyjaśnić te uwagę. Wykrzywił wargi. – Czarodzieje bawią się osobami niemagicznymi. Opiekunowie bawią się państwami. Jak sądzisz, czym zabawiają się Bogowie? Nigdy w życiu nie słyszała podobnie bezwstydnego bluźnierstwa. Na chwilę zaparło jej dech w piersiach. – Spotkałaś Boga! – stwierdził Rap, podnosząc głos. Drzwi kościoła zatrzasnęły się... pierwsze!... drugie! Dzwony umilkły. Grupki gapiów zaczęły opuszczać szarobiały dziedziniec. – Powiedzieli mi, żebym zaufała miłości – odrzekła. – A co to miało znaczyć? Nie wiedziałaś tego, prawda? Myślałaś, że chodzi o Andora. Potem, że o Azaka. Teraz myślisz, że o Rapa. „Tak, jest tylko zwykłym stangretem, ale Bogowie dali mi specjalną dyspensę...”. – To znaczyło, że musiałam cię uratować od ognia, mój chłopcze. Wzruszył ramionami. – Naprawdę? Nadal nie jesteś tego pewna. Nie do końca. Czy nie sądzisz, że niejednoznaczny nakaz może podawać w wątpliwość kompetencje nakazującego? Albo może Ich uczciwość? Może chcieli wywołać trochę zamieszania i zabawić się, obserwując wszystko? – Rap, przestań! Nie chcę tego słuchać! Ponownie wzruszył ramionami. Przemówiła szybko, zanim zdążył jej przerwać. – Powiedziałeś mi, że jesteś tylko magiem, ale następnego ranka byłeś już czarodziejem. Gdzie znalazłeś, to czwarte słowo, Rap? – Nie mogę powiedzieć. – Kade mówiła mi, skąd wziąłeś trzecie. Widziałam, jak dostałeś piąte, ale gdzie zdobyłeś czwarte? Błagałeś mnie o słowo, ale ja go nie miałam. Kto jeszcze miał słowo, którym mógł się podzielić, Rap? Co za nie dałeś? Wzdrygnął się. To, co podejrzewała, wzbudzało jej przerażenie. – Jasna Woda! – wyszeptała. – Nonsens! – Myślę, że tak! Może to nie jedno z jej własnych, ale dopilnowała, byś je dostał. Bardzo lubi tego gobliniego potwora i... Rap pokręcił głową. Jej język zatrzymał się nagle niczym nieposłuszny koń. – Ona nie miała z tym nic wspólnego! Jeśli się nie mylę. Mały Kurczak miał, ale nie martw się tym. – Powiedz mi, co dałeś za to słowo! – krzyknęła, waląc pięścią w oszronioną, kamienną kolumnę. Na dziedzińcu nie było już widać nikogo poza nimi. – Goblin mógłby torturować czarodzieja tylko wtedy, gdyby ten się na to zgodził... – To prawda – w oczach Rapa po raz pierwszy pojawił się blady cień uśmiechu. – Zapewne nawet wtedy nie mógłby. Okropnie trudno byłoby mi nie stracić panowania nad sobą, gdyby zaczął mi łamać różne rzeczy. Ulga! Ten koszmar dręczył ją od tygodni. – A więc to się nie zdarzy? Trzecie proroctwo? – Mówiłem ci już. To nie proroctwa. Ale nie, nie sądzę, by się zdarzyło. Nie jest to zupełnie, całkowicie, absolutnie pewne i nie możesz o tym rozmawiać z Małym Kurczakiem, jeśli go zobaczysz. Ale nie, nie sądzę, by nalegał. Mniejsza o to! Kiedy chcesz wyruszyć do Krasnegaru? – Nalegał? – dopytywała się. – Zapomnij o kwadratowookim kurduplu! Kiedy chcesz się udać do Krasnegaru i co zamierzasz zrobić, kiedy tam się znajdziesz? – A co mi radzisz? – Jeśli chcesz być królową, musisz się nauczyć sama podejmować decyzje. – Rap! – odparła ze złością Inos. – Skończ z tymi głupimi gierkami. Byłeś tam? Skinął głową z odrobinę zawstydzoną miną. – Rozejrzałem się trochę. Nikt mnie nie widział. – To złóż mi raport. Nie możesz ode mnie wymagać, bym podejmowała decyzje, nie znając sytuacji. Wykrzywił się. – Jest gorzej, niż z początku myślałem. Ten Greastax to tylko młody prostak. Nawet wygląda jak młodsza wersja Kalkora. Jego „wojownicy” to z reguły niewiele więcej niż chłopcy. Greastax nie jest jarlem, a cała wyprawa to nielegalny wybryk. Usłyszał o dziedzictwie, wziął statek i popłynął objąć je w imieniu brata. – Co by na to powiedział Kalkor? – Powiedział? – zadrwił Rap. – Ukatrupiłby wszystkich za bezczelność. – Ilu ich jest? – zapytała, próbując przypomnieć sobie Krasnegar spowity zimowymi ciemnościami, ulice zamknięte zaspami, torf był cenny jak złoto, świeże powietrze niosło śmierć, a po porcie mogły buszować białe niedźwiedzie. – Greastax i czterdziestu ludzi. – I panują nad całym miastem? – Cóż za stado nierozgarniętych owiec miała za poddanych? – Powiedziałeś „chłopcy”? I tylko czterdziestu jeden? Rap pokręcił głową. – Łatwo jest się śmiać, Inos. Ale ciebie tam nie było. Nie masz żony i dzieci, czy sióstr i rodziców. Co prawda niektórzy z Nordlandczyków zginęli. Najeźdźcy to tylko młodzieńcy, ale są wielcy, uzbrojeni i bezlitośni! Impowie zabrali całą broń, a te młode bydlaki przypłynęły następnego dnia. Zabijają każdego, kto im pyskuje. Sześciu czy siedmiu z nich wdało się w kłopoty, z którymi nie potrafili dać sobie rady, i zginęło, ale w odwecie inni zabijali małe dzieci i palili domy. Wydawało się czymś nieprawdopodobnym, by taka garstka mogła styranizować tak wielu, ale w historii Krasnegaru nie było wojen większych niż rozróba w szynku. Dopóki najeźdźcy byli uzbrojeni i zjednoczeni, a mieszkańcy nie, opór oznaczał samobójstwo bądź masakrę niewinnych. Zrozumiała to, gdy przypomniała sobie, jak w Arakkaranie wykorzystano przeciwko niej Kade. Rap wpatrywał się w nią bacznie. – Włada w imieniu Kalkora, któż więc odważy się mu przeciwstawić? Nikt nie może opuścić miasta. Niektórzy próbowali, ale goblinowie odesłali ich oczy w torbach. Impowie nie wpuszczają nikogo na statki, ponieważ nikt nie ma pieniędzy. Zadrżała i to nie z zimna. – Chyba to rozumiem. Jakiej pomocy możesz mi udzielić? Zimna, ironiczna maska zniknęła na chwilę. Zrobił zdziwioną minę. – Ja? Zrobię, co tylko zechcesz. Nadworny czarodziej. Jeśli mi każesz, stopię cały zamek. – To wydaje się nieco zbyt radykalne. – Zdecyduj, czego chcesz. Zapakuj wszystko do karety, gdy będziesz gotowa do odjazdu. – Rap! – zawołała pośpiesznie, przestraszona, że za chwile zniknie. – Podpowiedz mi coś. Zmarszczył brwi. – Jeśli dasz coś komuś za darmo, nie będzie tego cenił. – Ja cenię... – Nie miałem na myśli ciebie. To właśnie moja podpowiedz. Idź, porozmawiaj o tym ze swoimi Bogami! – Jego wzrok stał się zimny jak lód. – I jeszcze jedno. Zapomnij o nas, Inos! W twojej przyszłości niema ciebie i mnie. Jeśli pragniesz mężczyzny, który dzieliłby z tobą tron i ogrzewał twe łoże, musisz sobie znaleźć jakiegoś innego silnego chłopaka. Nie mnie! Zacisnął zęby, aż na szyi pokazały mu się żyły. – Ale, Rap, dlaczego... – Nie ma dlaczego! – wrzasnął. – Podaję ci fakt. To proroctwo, jeśli sobie życzysz. Prawdziwe proroctwo. – Kocham cię, Rap. Wzruszył ramionami. – I ja cię kocham! Na tym polega problem! Znikał już. Brązowy kolor jego szat przechodził w coraz słabszą szarość. Wydawało jej się, że dostrzega w jego oczach miłość, ból i tęsknotę, niemniej jednak odchodził. – Rap, zaczekaj! Pokręcił głową. – Jeszcze jedna podpowiedz – odezwał się cichym, odległym głosem. – Kiedy Nordlandczycy obchodzą Święto Zimowe? Zniknął. Została na krużganku sama. Dziedziniec był zupełnie nagi pod szronem zimowego poranka. Ruszyła ku drzwiom kościoła, potem jednak zmieniła zdanie. Drżąc owinęła się ciasno płaszczem i wróciła do pałacu. 6 Dwa dni po Święcie Zimowym zaczęły się pożegnania. Pierwszy odjechał Shandie, który do wiosny miał zostać u ciotki. Jego matkę rzadko widywano. Nigdy o niej nie wspominał, był jednak znacznie zdrowszym i szczęśliwszym chłopcem niż podczas regencji. Także Leesoftowie odjechali karawaną karet, a inni podążyli w ich ślady. Kade i Inos również rozpoczęły wizyty pożegnalne. Było ich wiele. Dwunastu młodych mężczyzn przysięgało, że przypłyną do Krasnegaru wiosną, pierwszym statkiem. Inos pomyślała, że będzie on ciężko obładowany, i to podczas rejsu w obie strony. Eigaze płakała i opychała się czekoladkami. Jej ojciec był bardziej powściągliwy, lecz przyjaźń z Inos nie zaszkodziła jego politycznej pozycji. Był najpoważniejszym kandydatem na następnego konsula. Cieszyła się z tego. Tiffy przysięgał, że ma złamane serce i że wystąpi z huzarów, by zostać kapłanem. Inos kazała mu obiecać, że zaczeka z tym przynajmniej tydzień, pewna, że do tego czasu czyjeś miękkie ramiona złagodzą jego upadek. Kadolan pożegnała się w dziwny sposób z Sagornem i jego kompanami. Inos nie była przy tym obecna, gdyż nie znała mędrca ani Jalona zbyt dobrze, Thinala nie spotkała ani razu, a jej wspomnienia o pozostałych dwóch nie należały do najszczęśliwszych. Imperator okazał się łaskawy i zamiast rachunku przedstawił traktat między Krasnegarem a Imperium, pakt o nieagresji. Inos ten pomysł wydał się zabawny, dostrzegła jednak to, co stary chytrus zauważył już przedtem, a mianowicie fakt, że choć podobny dokument mógł być w praktyce bezużyteczny, będzie on potwierdzeniem jej praw w przypadku, gdyby któryś z poddanych zechciał podawać je w wątpliwość. Tekst był krótki i wydawało się, że nie zawiera żadnych pułapek. Sagorn zaaprobował go w jej imieniu. Emshandar zachichotał i stwierdził, że to jedyny uczciwy traktat, jaki w życiu podpisał. Nie chciał nawet przyjąć podziękowań. – Mam u ciebie znacznie większy dług niż ty u mnie, królowo Inos – powiedział. – Gdyby nie ty, pan Rap nie przybyłby do Piasty. Zawdzięczam mu życie i Imperium. – Zawdzięczasz je jego głupocie, Najjaśniejszy Panie, jeśli wolno mi tak to ująć. – Błogosławieni głupcy, albowiem nie mają wątpliwości. Przede wszystkim jednak zawdzięczam mu – i tobie – mojego wnuka. – Będzie pan za nim bardzo tęsknił. Stare, lisie oczy zaszły mgłą. – Po to właśnie są wnuki. Dzięki nim i starcy mogą oddawać się marzeniom. Obiecują przyszłość w zamian za utraconą przeszłość. Czy mówiłem ci, co mi powiedział pan Rap? – Nie, Najjaśniejszy Panie. Oczywiście dobrze o tym wiedział. – Wielkość! Mówił, że przewiduje dla Shandiego wielkość! Stary, bezlitosny łotrzyk pociągnął cicho nosem i zmienił temat. * * * Owinięta ciasno płaszczem Inos zeszła po schodach razem z Kade. Kareta czekała. Z nieba barwy cyny opadały maleńkie płatki śniegu. W najmniejszym nawet stopniu nie zaskoczyło jej, gdy jedyny lokaj uśmiechnął się do niej, demonstrując zęby, które mogłyby być ozdobą konia pociągowego. Nie zdziwił jej też lekko zielonkawy odcień jego twarzy. Zimno z pewnością mu nie przeszkadzało. Podeszła do stangreta, który głaskał właśnie pierwszego konia po prawej stronie zaprzęgu, szepcząc mu coś do ucha. – Nordlandczycy obchodzą Święto Zimowe w dzień najbliższej pełni – powiedziała cicho. Odkrycie w Piaście tego prostego faktu kosztowało ją wiele zabiegów. Skinął głową i nagrodził ją uśmieszkiem. – To logiczne, prawda? Za trzy noce. – Będą ucztować? – I pić. – Rap... jestem taka wdzięczna. Czy jest coś... Uśmieszek zniknął. Interesy najwyraźniej były w porządku, ale osobiste sprawy nie. – Zastanów się porządnie, Inos! – powiedział ponurym tonem. – To potrwa całe życie. Królestwo wciągnie cię i zwiąże na zawsze. Możesz nigdy nie usłyszeć ani słowa podziękowania. – Czy ludzie mnie zaakceptują? Przyglądał się jej przez chwilę. – Po tym, przez co przeszli? Mogę też dodać kilka sztuczek. Ale czy tego właśnie chcesz? – Tak. To drugie na liście moich największych życzeń. Skrzywił twarz i odwrócił się do niej plecami, by porozmawiać z koniem. Siedzieli we czworo w wielkiej karecie, która z turkotem przemknęła aleję Agraine’a w poszukiwaniu Wielkiego Traktu Zachodniego. Owinięci w futra, z gorącymi cegłami pod stopami, stanowili dziwnie dobraną grupkę. Diuk Angilki zachowywał obojętność. Uśmiechał się blado w pustkę, a robił to całymi godzinami bez przerwy. Odzywał się rzadko, monotonnym, dziecinnym głosem jedynie wtedy, gdy prosił o jedzenie albo zaprowadzenie do łazienki. Umiejętności Sagorna nie pomogły mu w niczym. Miał dożyć swych dni jako jeszcze jeden pomnik zła znanego jako Kalkor. Kade była zaabsorbowana. Ze swej obszernej sakwy wydobyła długi zwój szczelnie pokryty niewyraźnym, przypominającym pajęcze nogi pismem i zaczęła studiować go ze skupieniem. Poprzedniego lata nie potrafiłaby przeczytać z niego ani słowa, a już z pewnością nie w podskakującej karecie. Owładnięta dziwaczną mieszaniną uczuć Inos gapiła się na przemykające za oknami wielkie gmachy. Przybyła do Piasty i zdobyła ją. Nigdy już nie miała tu wrócić. Dziwna przygoda zbliżała się do końca – Kinvale, Zark, Thume, Ilrane i Piasta, a na koniec znowu Krasnegar. Motyl wróci do swego kokonu. Musiała teraz stworzyć tam dla siebie nowe życie, uleczyć rany, nawiązać nowe przyjaźnie albo odnowić stare, nauczyć się samotnego bytowania władczyni. Droga lądowa była zamknięta, być może na całe lata, los Krasnegaru miał więc być cięższy niż kiedykolwiek. Wszelkie problemy tego maleńkiego pseudokrólestwa spadną na jej wątłe barki. Nie będzie mogła się wesprzeć nawet na Kade. Z pomocą czarodzieja byłoby to możliwe. Bez niego nie było możliwe nic. Nie mogłaby znieść życia w pobliżu Rapa, ale bez jego miłości. Nie mogła też znieść myśli o życiu bez Rapa w pobliżu. Poza tym jej królewskim obowiązkiem było wydanie na świat dziedzica. Powiedział „Znajdź sobie jakiegoś innego silnego chłopaka”, ale to on był jedynym silnym chłopakiem, którego pragnęła. Zaufaj miłości? Czy było to boskie upomnienie, jak sądziła przez tak długi czas, czy też, jak twierdził Rap, jedynie drwina? Czwartym pasażerem był pan Odlepare, sekretarz diuka – łysiejący, kościsty mężczyzna o kwaśnym usposobieniu, który przedwcześnie osiągnął wiek średni. Zachowywał się w doprowadzający do szału, protekcjonalny sposób. Wkrótce po tym, gdy kareta minęła złowieszczy, wznoszący się na wzgórzu Czerwony Pałac i na długo przed tym, nim skończyła się interesująca architektura, cisza go znudziła. – Mam ze sobą płytki do thali, drogie panie – odezwał się. – Czy któraś z was miałaby ochotę zagrać? – Nie jest to jedna z moich ulubionych gier – odparła Inos, wspominając z niewytłumaczalną nostalgią Oazę Wysokich Żurawi. Westchnął odpychająco. – Cóż, może innego dnia. Mamy do wypełnienia wiele dni. Wiele tygodni. – Tygodni? – Kade podniosła wzrok z niewinnym wyrazem twarzy. – Dni? Raczej nie sądzę. Panie Rapie – ciągnęła, nie podnosząc głosu – jest tu trochę zimno. Czy byłby pan tak uprzejmy, by dostarczyć nam odrobinę ciepła? Nie usłyszeli żadnej odpowiedzi, lecz okna bezgłośnie zaszły mgiełką. Kade zdjęła nakrycie z kolan. – Dziękuję. Tak jest znacznie lepiej. Pan Odlepare stał się biały jak mleko. Rozdziawił szeroko usta. – Faun? Zabulgotał. Stangreci często bywali faunami, lecz zacny sekretarz powinien zdać sobie sprawę, że zaprzęgiem ośmiu koni nie da się normalnie powozić z kozła, bez pomocy pocztyliona. – Faun – powtórzyła spokojnie Kade. – Był pan sekretarzem diuka, nieprawdaż? Mam tu kopię rachunków przedłożonych wraz z ostatnią spłatą podatków z Kinvale. Niektóre z sum wydają mi się nieco osobliwe. Czy miał pan coś wspólnego z przygotowaniem tych dokumentów? Zabulgotał raz jeszcze i skinął głową. – Zakładając – ciągnęła Kade – że ograniczy się, bądź nawet przerwie, dalszą aktywność budowlaną, jak pan sądzi, ilu robotników można będzie zwolnić z posiadłości? Tłumiąc nieodparte pragnienie, by zachichotać, Inos odwróciła się do okna i przetarła kawałek szybki, by móc wyglądać na zewnątrz. Kade zarządzała już okresowo Kinvale, gdy Ekka była chora lub rodziła dzieci. Jeśli pan Odlepare liczył na to, że nowa imperialna kuratorka będzie tak roztrzepana, jaką zwykle udawała, czekało go bolesne przebudzenie. Kareta nabrała prędkości. Śnieg zaczął sypać gęściej. Stangret nie zatrzymywał się nigdzie dla zmiany koni. Wkrótce przed obiadem zwolnił, by zjechać z traktu. Inos jeszcze raz wyjrzała przez zamglone, zlewane deszczem okna i rozpoznała bramy Kinvale. 7 Kinvale wyglądało dziwnie i niesamowicie. Jego wysokich komnat nie zaszczycali żadni goście. Żadne orkiestry nie przygrywały do popołudniowych herbatek czy wieczornych bankietów. Wiele mebli kryły narzuty, a paleniska były ciemne. Rap i goblin podrzucili koniom trochę słomy, po czym już więcej ich nie widziano. Słudzy i córki diuka przywitali Kade okrzykami radości; odczuwali wielką ulgę, że nadszedł koniec długiego okresu niepewności. Imperator nie mógłby znaleźć milej widzianego czy sprawniejszego kuratora. Księżna bez przeszkód objęła kierownictwo, uspokajając obawy i wypowiadając uprzejme prośby, które spełniano biegiem. Inos wędrowała po wilgotnych, pustych pokojach niczym duch, ostatnia z wielkiej armii niezamężnych dam do towarzystwa, które przybywały tu w ciągu wielu lat, by znaleźć małżonków odpowiednich do swej pozycji. Gdyby jej ojciec skorzystał z rady Sagorna i skonsultował się z zaklętą wnęką, nigdy nie zostałaby jedną z nich. Nawiedziła ją chwytająca za serce wizja, w której trzymała brązowawe, szerokonose niemowlę z rozczochranymi włosami... Nie, to by się nie wydarzyło, lecz mając córkę u boku, Holindarn z pewnością zauważyłby, że podupada na zdrowiu i przedsięwziąłby odpowiednie kroki, by ją przygotować i zapewnić jej sukcesję. A może i nie. Była wówczas samowolnym, niczego nieświadomym dzieckiem. Foronod i inni jotnarowie i tak mogliby stanąć okoniem władzy młodocianej kobiety. Z pewnością zaś nie zgodziliby się na kandydaturę Rapa na jej małżonka. „Co by było gdyby” do niczego nie prowadziło. Co jednak teraz powiedzą ludzie. Czy Foronod jeszcze żył? A biskup? Matka Unonini? Następnego ranka Inos wezwała powóz i pojechała do Kinford po zakupy. Ubrania z Piasty będą w Krasnegarze bezużyteczne. Żadne z nich nie było wystarczająco ciepłe, a wiele uznano by wręcz za nieprzyzwoite. Kupiła stroje z wełny i futra o prostych, praktycznych krojach. Po południu zaczęła pakować kufer, lecz przez wieczór, a także dwa następne dni, niewiele miała do roboty poza chodzeniem po pełnych ech korytarzach, dręczona obawami. Jak śmiał tak ją opuścić? Kilkakrotnie wchodziła do przesyconych parą i ostrymi woniami stajni, by krzyknąć: „Rap! Chodź tu natychmiast! Potrzebuję cię”. Próbowała tego również w kilku innych miejscach, lecz zawsze bez skutku. Służący zaczęli dziwnie na nią spoglądać. Trzeciego dnia Kade oderwała się od rachunkowości, wymachując listą gości, którą przygotowała już na wiosnę. Oznajmiła radośnie, że sześć miesięcy żałoby absolutnie wystarczy, a diukowi może pomóc eleganckie towarzystwo. Nonsens! Sama chciała towarzystwa. Inos wiedziała jednak, że Kinvale wkrótce odzyska swą radosną naturę. Serce kołatało jej z niepokoju, czy wystarczy jej determinacji? Zadała sobie pytanie, czy to Rap zaplanował tę próbę, by sprawdzić jej odwagę. Nic nie mogłoby wzmocnić jej woli bardziej niż owa myśl. Wątpił w nią? Jak śmiał! Nadszedł trzeci wieczór i wciąż nie doczekała się żadnych znaków obecności Rapa, podobnie jak i Małego Kurczaka. O zmroku wzeszedł księżyc w pełni. Wisiał wielki, pomarańczowy i złowieszczy na północno-wschodnim niebie. Inos zasunęła kotary. Zjadły z Kade kolację. Ich nerwowe próby dodania sobie nawzajem otuchy sprawiły, że czuły się jeszcze gorzej. Inos jednak nie wątpiła, że Rap się w końcu zjawi. Bez względu na wszystkie swe wady – a miała ich długą listę na końcu języka – był człowiekiem słownym. Udała się do swego pokoju i ubrała z myślą o wyprawie do Krasnegaru – w długą wełnianą suknię koloru cyprysowej zieleni. Spodziewała się, że będzie tam marznąć nawet wewnątrz budynków, lecz w Kinvale było jej nieznośnie gorąco w tym grubym stroju i jeszcze grubszej bieliźnie. Zadzwoniła na lokaja, by owiązał jej kufer. Potem była już gotowa. Odziana w futro i grube rękawice o jednym palcu wprost się topiła, mimo że opuszczona rezydencja była nie ogrzewana i wilgotna. Zeszła zaczekać do biblioteki, gdzie palił się wesoły ogień. Rap mógł ją tu znaleźć, gdy już będzie gotowy. Otworzywszy drzwi, usłyszała głosy. Biblioteka była wielkim pomieszczeniem, zazwyczaj wygodnym i eleganckim, dziś jednak wypełniały ją cienie oraz dziwne poczucie czegoś niesamowitego, od czego ciarki przebiegały jej po karku. Spowite białymi całunami meble były upiornymi, garbatymi kształtami przypominającymi duchy bizonów. W przeciwległym końcu sali, widoczny w blasku kominka oraz jedynej, migoczącej świecy, w wielkim fotelu wylegiwał się swobodnie Rap. W drugim, zwrócony do niego twarzą, spoczywał goblin. Inos odwróciła się odruchowo, by odejść. Nagle przypomniała sobie, jak jej ojciec mówił, że nikt nie może podsłuchać czarodzieja. Uznała, że ją wezwano, zatrzymała się więc i zaczęła słuchać, nie zdejmując dłoni z klamki. – ...jako królowa – mówił Rap. – To będzie dziś w nocy. Chciałbym mieć parę dni, by sytuacja zdążyła się unormować. Parę dni? Goblin chrząknął. Wymamrotał coś pod adresem wielkich pięści, które trzymał zaciśnięte na kolanach. – Nie – odrzekł Rap. – Jeśli chcesz, możesz zaczekać tutaj. Albo towarzyszyć nam. To bez różnicy. Tylko parę dni. Potem będę gotowy dotrzymać obietnicy. Dłonie Inos zaczęły drżeć. Mały Kurczak usiadł wygodniej. Wbił w Rapa martwe spojrzenie. – Dlaczego mówisz mi teraz? Powiedz, co to za wielka tajemnica? Dlaczego nie chcesz wytłumaczyć? – Wyjaśnię ci to, jak dotrzemy do Totemu Kruka. Będziemy mieli sporo czasu, prawda? Będziesz potrzebował kilku dni, żeby zaprosić sąsiadów na barbecue. Rap zachichotał ze swego makabrycznego dowcipu. Inos poczuła, jak po plecach przebiegły jej ciarki. – Nie! – Co „nie”, Ptaku Śmierci? – Nie chcę być Ptakiem Śmierci. Nie chce już twojej obietnicy. Inos odmówiła w myśli modlitwę do Bogów. Wszystkich! – Musisz się nim stać! – Nie chcę cię zabić. – Musisz! – Rap westchnął. – Chyba trzeba ci to wyjaśnić. Pamiętasz, jak czarownica i czarownik użyli na tobie zdolności przewidywania? Ujrzeli twoją przyszłość. Masz przeznaczenie i teraz ja również je widzę. Przyprawia o zawrót głowy! Nie sposób uciec przed podobnym przeznaczeniem. – Powiedz mi! – Pamiętasz tego impa w ozdobnym hełmie? Yggingiego. Zrobił coś, czego żaden imp dotychczas nie uczynił. Zaatakował twoich ziomków wielkimi siłami. Przemaszerował przez tajgę, plądrując i paląc. Imperium nigdy dotąd tak nie postępowało, Mały Kurczaku, nigdy! Legiony idą tam, gdzie można znaleźć łupy, które pokryłyby koszty ich utrzymania. Na północy nigdy nie było nic, co opłacałoby się złupić. Jego towarzysz parsknął ciężkim, szyderczym śmiechem. – Goblinowie wpadli w szał? – I to jaki! – Rap zachichotał cicho. – To jest punkt zwrotny. Imperium o tym nie zapomni. Tym razem zadowoli się utrzymaniem przełęczy Pondague. Nastanie pokój. Przynajmniej na pewien czas. Ale legiony nie gdy nie zapominają zniewagi. Wrócą! – Goblinowie też nie zapominają. Będziemy gotowi! Rap wstał z fotela, odwrócił się i stanął plecami do kominka. Nie patrzył na Inos, lecz oczywiście musiał wiedzieć o jej obecności. Mówił to wszystko również do niej. Jego twarz skrywał cień, lecz i tak nie dałoby się z niej nic odczytać. – Tak, goblinowie będą gotowi. Mogą nawet zaatakować pierwsi. Nie chciało mi się sprawdzać tego dokładnie. Muszą jednak rozpocząć przygotowania już wkrótce, mój przyjacielu Mały Kurczaku! Zapadła pełna zamyślenia cisza. – Jakie przygotowania? – zapytał wreszcie ochrypły, goblini głos. – Będziecie potrzebowali wszystkich ludzi, których zdołacie zebrać. Wojna to wielkie marnotrawstwo. Mały Kurczak odpowiedział chrząknięciem. – Goblinowie będą musieli zmienić swe zwyczaje i to szybko, by wszyscy ci chłopcy ocalili życie i zdążyli dorosnąć, by wziąć udział w wojnie. Będą musieli ćwiczyć strzelanie z łuku, dyscyplinę i maszerowanie. Co najważniejsze, plemiona muszą się zjednoczyć. Nastała dłuższa chwila ciszy. Następnie Rap zaczął mówić dalej. Jego głos rozbrzmiewający w mroku wywierał hipnotyczny wpływ. – Goblinowie potrzebują wodza. To właśnie jest twoje przeznaczenie, Ptaku Śmierci. Jesteś pierwszym goblinem od wielu lat, być może pierwszym w historii, który widział świat poza tajgą. Żaden z was nie odbył przedtem podobnych podróży. Impowie i jotnarowie, baśniowcy i ludojadowie – znasz ich i ich zwyczaje. Przyglądałeś się szkoleniu legionów. Widziałeś ich broń. – Ale inni walczyli. – Ciskali włóczniami zza drzew. Mówimy teraz o inwazji na tereny położone za przełęczą. O goblinim królestwie. – To się nie uda – stwierdził bez ogródek Mały Kurczak. – Nie mam tatuaży. Jeśli wymalujesz je na mnie, czarodzieju, to też nic nie da. Goblinowie są jak marynarze. Nie lubią czarów. Magiczne tatuaże to fałszerstwo! – To właśnie próbuję ci wytłumaczyć! Musisz zdobyć tatuaże. Każdy, kto chce zmienić dawne zwyczaje na nowe i sprawić, by ludzie je zaakceptowali, musi najpierw udowodnić, że te stare są mu znane. Inaczej gonie usłuchają. Nie tylko goblinowie. Tak jest u wszystkich ras, wszędzie. Dlatego musisz mnie zabrać do Totemu Kruka jako więźnia. Musisz odzyskać honor, zdobyć tatuaże, zadając mi śmierć. Musisz urządzić dobre widowisko – fantastyczne widowisko, o którym będą opowiadać całymi latami. Legendarne tortury. Inos z trudem powstrzymywała napływające fale mdłości. Chciała uciec, chciała krzyczeć, lecz nie odważyła się poruszyć. Nakazała sobie słuchać, unieruchomiona czystą, mrożącą krew w żyłach grozą. – Obiecałem ci dobre przedstawienie – dodał cicho Rap. – I dotrzymam słowa. Całe dni. Wtedy będą cię słuchać! Po roku zostaniesz wodzem Totemu Kruka. Potem będziesz mógł rozpocząć przygotowania. Będziesz musiał to robić powoli. Potrzeba będzie długiego czasu. Pewnego dnia jednak powiedziesz swój lud przez przełęcz i zaniesiesz wojnę na teren Imperium. – Chcesz tego? – zapytał goblin. Inos również się nad tym zastanawiała. – Nie chcę, ale ja nie mam tu nic do powiedzenia. To twoje przeznaczenie. Tak już jest urządzony świat. Nie sposób tego zmienić, tak samo jak tego, co było. To Bogowie decydują o takich sprawach, nie ja. Goblin poruszył się niespokojnie w fotelu. – Nie! Nie chcę cię zabić, Rap. – Myślałem, że jestem Płaskonosem? – Mów na siebie, jak chcesz, niech cię Zło! – warknął Mały Kurczak, przechodząc nieoczekiwanie z gobliniego dialektu na impijski z nordlandzkim akcentem. – Jesteś teraz moim przyjacielem! Lubię cię, Rap, podziwiam cię... Pewnie nawet cię kocham! Rozumiem już, dlaczego nasze zwyczaje są szkodliwe. Są złe nie tylko dla ofiary, ale dla całej gobliniej kultury. Chciałbym, by dało się to powstrzymać. Wyrzekłem się tortur i nie ma żadnej możliwości, bym zrobił takie rzeczy przyjacielowi! Nigdy! Inos westchnęła głośno czując ulgę. Otarła czoło rękawem. Nogi jej się nadal trzęsły. Ale mężczyźni nie usłyszeli jej okrzyku. – Musisz to zrobić! – nalegał Rap. Któż zdołałby oprzeć się czarodziejowi? – To twoje przeznaczenie! Goblin warknął coś, czego Inos nie dosłyszała. Zapewne była to jakaś żeglarska nieprzyzwoitość. – Bogowie powiedzieli, jakie jest twoje przeznaczenie, a ja złożyłem ci obietnicę! – Boże Ropy! Spraw, by moje przeznaczenie zgniło! Zwalniam cię z obietnicy... nie chcę nawet o tym mówić. Robi mi się od tego niedobrze! Rap roześmiał się nagle. Inos zdumiało, że jego śmiech wydał się jej tak znajomy. Rozpoznałaby go w każdym miejscu, lecz nie przypominała sobie, kiedy ostatnio słyszała, by Rap się śmiał. – Ty wielki, tępy, zielony potworze! – zawołał. – Całymi tygodniami rozdzierałem sobie serce, by wydobyć z ciebie choć słowo sympatii. A teraz dla mnie rzucasz wyzwanie samym Bogom? – Całymi tygodniami – odparł goblin – tylko z najwyższym trudem mogłem utrzymać kciuki z dala od twoich oczu! Jedyne, co pozwoliło mi zachować zdrowe zmysły, to myśl o wszystkich pięknych rzeczach, które kiedyś zrobię z twoimi flakami... ale zmieniłem zdanie i uznałem, że zostawię je na miejscu. Jak na niegoblina jesteś bardzo sympatycznym śmieciem, Rap. – Nie chcesz zostać królem goblinów? Przerwa... – Nie na tych warunkach. – To straszne! – zauważył Rap. – Niewinnego dzikusa znieprawiła występna cywilizacja. No ale... jeśli ja jestem teraz Rapem, w takim razie ten to musi być Płaskonos. Z cieni za fotelem goblina bezgłośnie wychynął nowy przybysz, choć Inos miała pewność, że przed chwilą nie było tam nikogo. Niemniej jednak otrzymała ostrzeżenie, w przeciwieństwie do Małego Kurczaka, który powęszył podejrzliwie, obejrzał się przez ramię i zerwał z fotela skokiem, po którym wylądował aż po drugiej stronie kominka. – Arrk! – wrzasnął podczas lotu. W sali było teraz dwóch Rapów. Nowy był odrobinę niższy i szczuplejszy od starego, odziany w poplamione koźle skóry. Jego brudną twarz szpeciły kępki rzadkiej brody. Inos potrafiła się domyślić, jak pachniał, gdyż kiedyś wiosną spotkała Rapa w pobliżu Pondague. Przybysz zatrzymał się na krawędzi leżącego przed kominkiem dywanika. Stał bez ruchu z takim samym bladym, dobrodusznym, nieobecnym uśmiechem, jaki widywała teraz na co dzień u Angilkiego. – Czary! – syknął goblin. – Tak – odparł Rap, przyglądając się zjawie. – To nie jest prawdziwa osoba. Takie potrafią stworzyć tylko Bogowie. Wystarczy jednak na twoje potrzeby. Będzie krwawił i wił się, a blisko końca zacznie krzyczeć. Jedyne słowo, jakie zna, to: „Dziękuję”. – Złe czary! Mały Kurczak postąpił krok czy dwa naprzód. Dźgnął sobowtóra krótkim i grubym palcem. Zajrzał w jego wolne od niepokoju oczy. – Z mojego punktu widzenia nie są takie złe – odparł Rap. – Z twojego też nie. Tu nie ma osoby, Ptaku Śmierci. Będzie się wydawało, że cierpi i umiera, ale nie ma umysłu, nie ma duszy. Wytrzyma długi czas. – Mówiłem ci, że nie pochwalam już tortur. Poza tym, to byłoby oszustwo! Wydawało się jednak, że zaczyna odczuwać pokusę. – W ten właśnie sposób będziesz mógł położyć kres temu zwyczajowi! Pamiętasz jeszcze te wszystkie wspaniałe pomysły, które miałeś? – Pamiętam – przyznał Mały Kurczak. – Ponadto nauczyłem się od Kalkora paru naprawdę nowatorskich metod. Jego głos brzmiał niemal tęsknie. – To wykorzystaj je! Historyczne męczarnie! To konieczne dla twego przeznaczenia. Albo on, albo ja. Byłbym wdzięczny, gdybyś wybrał jego. A poza tym... tak zapewne będzie bezpieczniej. Mógłbym się zdenerwować. Rap wyciągnął rękę. Mały Kurczak zawahał się, po czym uścisnął ją z chichotem. Inos nie była wystarczająco szybka, by dojrzeć, co wydarzyło się później, lecz nagle faun przeleciał nad barkiem goblina i wylądował na plecach z impetem, który wstrząsnął całym domem. Mały Kurczak runął ciężko na niego. Usłyszała kilka krótkich chrząknięć i uderzeń, stolik przewrócił się z głośnym hukiem, a potem to goblin pomknął wirując w górę jak strzała. Przeleciał na drugą stronę fotela. Lądowanie było ciężkie, lecz na szczęście upadek złagodził duplikat Rapa, który cały czas stał nieruchomo, uśmiechając się bez wyrazu. Goblin i falsyfikat zwalili się na stos. Spod spodu dobiegł stłumiony głos mówiący: „Dziękuję!”. Prawdziwy Rap podniósł się zdyszany i poprawił na sobie ubranie. – Chcesz jeszcze, wojowniku? – To nieuczciwe! – dobiegł warkot z podłogi. – Używałeś magii! – Ty też. A przynajmniej nadprzyrodzonej siły mięśni. Widzę, że już rozpocząłeś masakrowanie mojego sobowtóra. Wstawaj i daj mi naprawić jego nogę. Inos ścisnęło coś w gardle. Ta nonsensowna scena była zapewne męskim sposobem na radzenie sobie z emocjami, ale dlaczego Rap potrafił się śmiać z Małym Kurczakiem, a nie mógł tego robić z nią? Goblin zarechotał głośno. Wrócił do swego dialektu. – Ostatnia szansa poćwiczyć – zerwał się zgrabnie na nogi. – Jak zacznę tak rzucać moimi braćmi, zawołają: „Czary!” i zrobią ze mnie dywaniki na ściany... chociaż tym małym, zielonym dzikusom to by się należało. Nie masz też pojęcia, jak będzie mi brakowało tego dobrego impijskiego piwa! – Wreszcie wszystko pojąłem – odezwał się Rap nieobecnym głosem, wpatrując się w leżącego na podłodze sobowtóra. – Nie mogłem zrozumieć, dlaczego twoje przeznaczenie jest całkowicie niemagiczne. Niemniej to fakt. To wydawało się dziwne... ale chyba ma sens. Będziesz musiał ukrywać swoją siłę. Ludzie mogliby się czuć niepewnie, gdyby wiódł ich do boju nadczłowiek. Wyciągnął rękę i pomógł się podnieść fałszywemu Rapowi. Ten posłusznie stanął w milczeniu. Autentyczni mężczyźni spojrzeli na siebie. Zapadła cisza, która po chwili stała się krępująco długa. – Pełnia – odezwał się cicho Rap. – Na północy najlepsza pora na wędrówki. – Wezwę sąsiadów – zgodził się Mały Kurczak. Nadal jednak wyglądał na niezdecydowanego. Rap raz jeszcze wyciągnął rękę, po chwili zrezygnował i po prostu obaj mężczyźni padli sobie w objęcia. – Niech cię Bogowie błogosławią, Płaskonos. – Niech Dobro będzie z tobą – odparł cicho Rap. – Koźle skóry? Sadło? Phi! No dobra, dostarczę cię pod same drzwi Totemu Kruka. Goblin i sobowtór stali się niewyraźni i zniknęli. Trzecie proroctwo zaklętej wnęki miało się spełnić. Rap zwrócił się w stronę kominka i oparł rękę o jego obramowanie. Przez chwilę wyglądało na to, że opadł z sił, lecz Inos nie potrafiła określić, czy to zmęczenie czy ulga. Nagle wyprostował się i poszukał jej wzrokiem. Pokłonił się. – Dobry wieczór, Wasza Królewska Mość. Zachowuj się oficjalnie. Podeszła bliżej. Rzuciła ciężki płaszcz na fotel. W powietrzu unosił się jeszcze smród zjełczałego niedźwiedziego sadła. – Dobry wieczór, nadworny czarodzieju. Gdzie spędziłeś kilka ostatnich dni? – Biegałem po lesie z goblinem. Oświetlała ich lampa stojąca na obramowaniu kominka, ale z twarzy Rapa nic nie można było wyczytać. – I to pomogło mu dokonać właściwego wyboru? – Niewątpliwie. – Nie pozwoliłbyś mi słuchać, gdybyś nie był tego pewien. – Ale upewniłem się dopiero dziś po południu. – Większość czarodziejów po prostu przestawiłaby jego umysł zgodnie ze swą wolą. – Być może – głos fauna niczego nie zdradzał. – Ale to by mogło zakłócić spełnienie się jego przeznaczenia. – Dlaczego pozwoliłeś mi to wszystko obejrzeć? Wzruszył ramionami. – Nie zostanę w Krasnegarze długo, Inos. Nie chciałem, żebyś... się zastanawiała. – Dziękuję – odparła, próbując sobie wyobrazić Krasnegar bez niego. – Było mi bardzo przyjemnie. Jak brzmią rozkazy Waszej Królewskiej Mości na ten wieczór? Przysiadła na poręczy fotela, który uprzednio zajmował goblin. – Jeśli zjawię się z nadwornym czarodziejem, a on zrobi z jotnarów naleśniki, ludzie zaczną głośno krzyczeć na jego cześć, ogłoszą go Inissem II i osadzą na tronie. – Co by ci odpowiadało – zgodził się Rap. Jego tatuaże pofałdowały się pod wpływem ironicznego uśmieszku. Skinęła głową. Bardzo odpowiadało! Zmarszczył nos. – Ale mnie nie. – Musimy więc pozwolić obywatelom, by wyzwolili się sami, co oznacza, że trzeba dać im broń. – I przywództwo. W ten sposób zapłacą za swą wolność i będą ją cenić stosowanie do tego. Uśmiechnął się blado. Miał się uśmiechać dopóty, dopóki będzie mówiła o czekającym ich zadaniu. Jeśli spróbuje powiedzieć mu, jak puste będzie życie w Krasnegarze bez niego, po prostu zniknie albo powie jej, że nie zna własnych uczuć. Nie mieli już więc o czym rozmawiać. Spoglądał na nią pytająco, mówiąc, że nadszedł czas. Jej serce zaczęło bić szybciej, jakby spodziewało się, że Inos zacznie machać rękami i pofrunie prosto do Krasnegaru. Rap jednak miał ją tam przenieść za pomocą magii. Będzie jej bronił – przynajmniej przez parę dni, jak powiedział goblinowi. Potem będzie musiała radzić sobie sama. Pływać albo utonąć. Zwyciężyć albo przegrać. Żyć albo umrzeć. Wybór należał do niej. Musiała podjąć nieodwołalną decyzję, czy chce być motylem w Kinvale, czy mrówką w Krasnegarze. Teraz! Mów! Pomyślała o goblinie. On również znalazł się między dwoma światami, jak ziarno między kamieniami młyńskimi. Uwiodło go łatwe życie w Imperium, lecz obowiązek przywoływał go do domu. To mógł być prawdziwy powód, dla którego Rap wezwał ją, żeby obserwowała odejście Małego Kurczaka... Kim była, by rozpoczynać wojnę? Jakim prawem chciała żądać od ludzi, by ginęli, aby ona mogła objąć rządy? Nie pozostało nic innego, jak powiedzieć: „Chodźmy!” albo „Za bardzo się boję”. Złożyła ojcu obietnicę. Wybieraj! Drzwi szczęknęły. Do pokoju weszła starsza dama – niska i pulchna, nieskazitelnie ubrana i ozdobiona klejnotami. Każdy włos był na swoim miejscu. – Tu jesteście – powiedziała Kade z powagą w głosie. – Panie Rapie, muszę się poskarżyć. Pokłonił się jej. – Wasza Wysokość, słyszę to z przykrością. Kade skinęła niepewnie głową do Inos, po czym ponownie zwróciła się do Rapa. – Raczej się cieszyłam na myśl, że Kinvale znów stanie się takie jak dawniej, spokojne i niezmienne. W ciągu ostatnich dziesięciu czy piętnastu lat Angilki nieustannie je burzył i wznosił na nowo, ale nie będzie już więcej tego robił. – Ciociu! – wtrąciła się poirytowana Inos. – Do czego zmierzasz? – Chodzi o mój mały salonik. Wiesz, jak bardzo go lubiłam! – Tak, ciociu, wiem, jak lubiłaś ten pokoik. I co z tego? – W jego północnej ścianie są drzwi. Jestem całkiem pewna, że przed godziną ich nie było. Inos odwróciła się i wbiła wzrok w czarodzieja. – Rap? Jego zęby zalśniły w skrytej w cieniu twarzy. – Pomyślałem sobie, że możecie od czasu do czasu zapragnąć towarzystwa. Na przykład spotkać się na herbatce. Przez dłuższą chwilę Inos wpatrywała się w niego z zachwytem. i – Och, Rap! Chcesz powiedzieć, że te nowe drzwi prowadzą do Krasnegaru? – To magiczny portal. Niezastąpiony w przypadku herbatek, klęsk głodu czy najazdów. – Rap! Och, Rap! Nagle ujrzała swą przyszłość w innym świetle. Będzie mogła wypłakać się na ramieniu Kade. Będzie miała drogę ucieczki. Nie było już absolutnie żadnego powodu, by nie wyruszyć w drogę. Jej wątpliwości sprzed chwili wydawały się teraz całkowicie absurdalne. Dlaczego się wahała? – Rap! – krzyknęła raz jeszcze. Poderwała się z poręczy fotela i spróbowała zarzucić mu ramiona na szyje, ale wpadła w niewidzialną melasę, która zatrzymała ją mniej więcej na szerokość dłoni od niego. Ujrzała w jego oczach coś przypominającego panikę. Choć ich twarze były tak blisko, krzyknął: – Idiotka! Jak często muszę ci to powtarzać? Nie wolno nam! – Rap! – Nigdy! Ani razu. Nawet po to, by się pożegnać. Śmiały kochanek: Nigdy, śmiały kochanku, miłowanych warg Nie dotkniesz, nigdy, nigdy! Keats – Oda na urnę grecką Przełożył Zygmunt Kubiak ROZDZIAŁ XI MIŁOŚĆ CO SIĘ ZMIENIA 1 Gust Rapa nie mógł się równać ze smakiem Angilkiego, jeśli chodziło o dekoracje wnętrz. Prywatny salonik Kade był mały, lecz pięknie urządzony. Ściany pokrywały tapety w różowe róże. Oryginalne drewniane elementy były gładkie i lśniąco białe. Nowe drzwi wyglądały, jak wyrosła w kącie pokoju narośl o dziwnych rozmiarach, barwy mahoniowej, bogato przyozdobiona rzeźbami i pokryta świecącymi, krętymi runami ze złota i miedzi. Po prostu tu nie pasowały. – Mógłbym je przenieść na tył jakiejś szafki – wymamrotał Rap, drapiąc się po głowie. Najwyraźniej po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, jaką okropność stworzył. – Jestem nimi zachwycona! – zapewniała Kade. – Teraz, gdy wiem już, do czego służą, jestem nimi wprost zachwycona! Próbowałam je otworzyć – wyznała z zażenowaniem – ale wydają się zaryglowane z drugiej strony. – W gruncie rzeczy to tylko atrapa – wyjaśnił Rap. – Chyba że wypowie się magiczne słowo, które brzmi „Holindarn”. Czy jesteś gotowa, Wasza Królewska Mość? Nie było potrzeby martwić się o bagaż. Inos wzięła się mocno w garść. – Jeszcze minutkę, nadworny czarodzieju – powiedziała. Zaczęła zapinać płaszcz. – Będę z tobą – poinformował ją cicho. – Ale nie powinnaś się pokazywać w towarzystwie koniokrada, więc nikt mnie nie zauważy. Nie będę się rzucał w oczy. O, tak. Podniósłszy wzrok znad szczególnie opornego guzika, Inos ujrzała przed sobą zbrojnego. Ze stożkowatego żelaznego hełmu zwisały nauszniki otaczające typowo impijską twarz – smagłą, pryszczatą i pulchną. Nie było widać niemal nic więcej poza futrami i napierśnikiem. Żołnierz miał krótki miecz i wyściełane nogawice. A także buciory. Nic w nim nie przyciągało uwagi, pomijając fakt, że był zbrojnym w zimowym ubraniu. Przypomniała sobie, że kiedyś już widziała Rapa w podobnym stroju i nie poznała go, mimo że miał wtedy własną twarz. Nagle znów stał się sobą. Uśmiechnął się ostrożnie, przeszedł obok niej i usunął z drogi obity perkalem fotel. – No proszę, spróbuj! Inos podeszła do Kade, by objąć ją i ucałować na pożegnanie. – Jutro po południu nie planuje żadnych wojen. Wpadnę na herbatkę i opowiem ci o wszystkim – obiecała, zaskoczona ochrypłym brzmieniem swego głosu. – Byłabym zachwycona, moja droga. Jeśli tylko będziesz mogła. – Kade przywarła na chwilę do Inos. Jej chabrowe oczy stały się niezwykle zamglone. – Inos... – przygryzła wargę. – Nie zamierzam robić się w moim wieku sentymentalna, ale... Chcę, żebyś wiedziała, że ojciec byłby z ciebie bardzo dumny! Inos przełknęła ślinę. – Zaczekajmy do jutra, dobrze? Zobaczymy, jak oceniłby to wtedy! – Z twojej odwagi, moja droga. To, czego próbujesz dokonać, jest zawsze znacznie ważniejsze od rezultatów, jakie osiągniesz. – Ojej, ciociu! Nigdy nie słyszałam, żebyś prawiła takie morały. – Po prostu nigdy nie chciałaś mnie słuchać, moja droga. Ale mówię poważnie! Twojemu ojcu by się to spodobało. Twoje poczucie obowiązku i odwaga. Jeśli to pożegnanie przeciągnie się jeszcze trochę, będzie oczywistą oznaką tchórzostwa. – Z pewnością pochwaliłby też swą siostrę i to, co uczyniła dla mnie oraz dla Krasnegaru. Naprawdę muszę już pędzić, bo spóźnię się na masakrę. Powiedziawszy to, Inos uwolniła się z objęć ciotki i zwróciła szybko w stronę magicznego portalu. – Holindarn! – zawołała. Drzwi zadrżały, lecz nie ustąpiły. Rap wsparł się o nie ramieniem, by je popchnąć. Nie byli tak blisko siebie od chwili, gdy kilka tygodni temu próbowała mu powiedzieć słowo mocy. Pocałowała go wtedy w policzek. Czy udałoby się jej dokonać tego znowu, gdyby obróciła szybko głowę? Drzwi zaczęły się poruszać. Zaświstał wiatr. Do saloniku Kade wpadły podmuchy lodowatego powietrza. Zasłony poderwały się w górę, a papiery pofrunęły pod sufit. Z kominka buchnął dym, a węgle wysypały się na zewnątrz. Księżna pisnęła zatrwożona. – Przepraszam! – zawołał Rap, przekrzykując wichurę. – Będę to musiał trochę dopracować! Nacisnął mocniej i szczelina zrobiła się na tyle duża, że Inos mogła prześliznąć się przez nią w lodowatą ciemność. Drzwi zatrzasnęły się głośno za jej plecami. Nie słyszała, by Rap podążył za nią. Zapomniała już, jak dojmująco zimne potrafi być powietrze. Jego dotyk przywodził na myśl lodowatą wodę. – Akk! – zawołała. – Światło? Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegła blask księżyca za oknem po prawej stronie i drugi, słabszy, na wprost przed sobą. – Poznajesz to miejsce? – rozległ się ironiczny głos Rapa za jej plecami. – Komnata Inissa! Odwróciła się. Magiczny portal był plamą czerni wypełniającą centralny łuk. Boczne łuki były zwykłymi okiennicami z czystego szkła. Wyjrzała przez nie zdumiona. Daleko w dole pokryte śniegiem dachy i blanki zamku, a niżej samego Krasnegaru, ciągnęły się białe i strome, aż do odległego portu – śnieżna równina połyskująca srebrno w blasku księżyca. Nad każdym kominem widniał pióropusz dymu unoszący się powoli w górę w krystalicznie nieruchomym powietrzu. Serce podeszło jej do gardła. Poczuła łzy, które jedynie częściowo wywołało zimno. Dom! Wreszcie była w domu! – Wnęka! Co z nią zrobiłeś? – Pozbyłem się jej. To wredne urządzenie. Lepiej ci będzie bez niej. Ale my, czarodzieje, mamy osobliwe poczucie humoru. Z tej strony portal to zawsze prawdziwe drzwi. Nie zapomnij magicznego słowa albo pierwszy krok cię załatwi. Aha! Na tym polega kłopot! Niewyraźnie widoczny w ciemności podszedł do zachodniej okiennicy, którą otworzył wiatr. – Haczyk się zepsuł! – zawołał, zamykając ją. – Zrobione! Inos widziała mgiełkę własnego oddechu przypominającą biały obłok. Płuca bolały ją od zimna. Wróciła do Krasnegaru tak, jak go opuściła – za pomocą czarów i to dokładnie w to samo miejsce. – Rap? Co miałeś na myśli mówiąc, że zaklęta wnęka nie prorokowała? – No więc, w pewnym sensie prorokowała. Ale jej proroctwa były samo spełniające się i to w dość złośliwy sposób. – Doktor Sagorn mówił... – Sagorn wie bez porównania mniej, niż mu się zdaje – odparł stanowczo Rap. – Źle zrozumiał zasady działania zaklętych wnęk! Taka wnęka nie podpowiada otwierającej ją osobie, co będzie dla niej najlepsze. Guzik ją obchodzi jej los. To nie tak, jak wieszczące sadzawki, które udzielają rad. Wnęki są zamontowane na stałe i dbają tylko o interes domu. W tym przypadku domu Inissa. – Nie jestem pewna, czy to pojmuję. W jaki sposób wizja zabijających się goblinów mogła być dla kogoś przydatna? – Dzięki niej zrozumiałem, że on jest ważny i pomogłem mu, kiedy był w Piaście. Goblinowie będą mieli króla. Totem Kruka jest jedną z najdalej na północ położonych osad. Mały Kurczak nie zaatakuje Krasnegaru, ze względu na mnie. Poprowadzi plemiona na południe. Inny król mógłby tak nie postąpić. – Och! – odparła z powątpiewaniem Inos. – Zaklęte wnęki są złe! – nie ustępował Rap. – Ta sprawiła, że wyłudziłem od Sagorna słowo mocy, i spowodowała, że Kalkor zabił Gathmora. Rasha zrobiła zaklętą wnękę – przyznaję, że niezbyt dobrą – a ona zawiodła ją do ciebie. To przyciągnęło mnie i sama widzisz, co się wydarzyło! Przedłożyła interes Arakkaranu nad interes swej twórczyni. Żadnej wdzięczności. Inos nie spierała się, wydawało jej się jednak, że wnęka skutecznie pokierowała wypadkami, tak by sprowadzić ją w towarzystwie czarodzieja, dzięki czemu mogła objąć tron, a w tym przypadku... – Uważaj, gdzie idziesz. W ciemności rozjarzyła się iskierka światła. Rap trzymał w ręku latarnie. Komnatę zalegały resztki posłań i wyrzuconych łachów. Dostrzegła też puste butelki i pozostałości posiłków. – Nie miałem czasu posprzątać – wyjaśnił, gdy zaczęła torować sobie drogę przez ten bałagan. – Musieli tu się stołować impowie. Grube drzwi naprawiono. Zapewne zrobił to Rap. Otworzyły się bezgłośnie i ruszyli w dół po krętych schodach. Serce waliło jej boleśnie, w gardle czuła straszliwą suchość. W pewnej chwili Rap zatrzymał się. – Nie ma żadnych przeszkód – powiedział po chwili. – Cała wieża jest opuszczona, i panuje w niej okropny nieład! – Rap! Właśnie o czymś pomyślałam! Weszłam do tej wieży przed miesiącami i zniknęłam. Teraz pojawiam się ponownie i zstępuję ze schodów... Co mam powiedzieć, jeśli zapytają, gdzie byłam? – Zignoruj ich! – odparł z sarkazmem Rap. – Powiedz im, że umierasz z głodu i zapytaj, co jest na śniadanie. – Rap! Nie przestawał schodzić. Podążała za nim. – Nie zapytają cię o to – zapewnił. – Jesteś królową, a monarchom nie zadaje się pytań. Po prostu spiorunuj ich wzrokiem, tak jak robi to imperator. Łatwo mu było mówić. Był czarodziejem. Będzie musiała poćwiczyć to piorunowanie. Dotarli do sypialni jej ojca. Na podłodze walał się materac i kilka brudnych sienników. Trochę mebli ocalało, lecz większość z pewnością zużyto na opał. Dwa portrety wiszące nad obramowaniem kominka wysmarowano węglem drzewnym. Służyły też najprawdopodobniej za tarczę dla rzucających nożami. Wszędzie walały się szmaty, butelki i naczynia. Narastający gniew rozgrzewał ją. Następna komnata wyglądała równie źle, salonik zaś jeszcze gorzej, choć trzeba przyznać, że prezentował się nie najlepiej już wtedy, gdy widziała go poprzednio, ze zwęglonymi dywanikami i potłuczoną porcelaną pokrywającą podłogę. W pobliżu kominka widniała złowieszcza plama. W dół i w dół... W sali audiencyjnej odkryli ślady czyjejś niedawnej obecności: utrzymujące się ciepło, węgielki tlące się jeszcze w palenisku, zmięta pościel. Uznała, że mieszkało tu czterech albo pięciu mężczyzn. Jej dom zbezczeszczono. Jotuńska krew zawrzała w jej żyłach. Na ostatniej kondygnacji Rap zatrzymał się. Usłyszała cichą muzykę oraz krzyki. Bicie jej serca było niemal równie głośne. Latarnia przygasła i zniknęła. Mocna dłoń fauna objęła jej nadgarstek. – Zaklęcie niewidzialności – szepnął. Krok za krokiem posuwali się w dół. Przed nimi pojawiło się blade światło padające zza kamiennej krzywizny. Nagle Inos zaczęła się potykać. Nie tylko nie było przed nią Rapa, który wyjaśniałby ten mocny uścisk, lecz na dodatek nie widziała własnych stóp. Podtrzymał ją i ostrożnie weszli do sali tronowej, wprost w hałas. Tu również leżały posłania, w palenisku jasno płonął torf. W pierwszej chwili myślała, że tron usunięto, kiedy jednak podniosła wzrok, by zajrzeć przez nakryte łukowym sklepieniem przejście do wielkiej komnaty, zobaczyła, że stoi na jej środku. Siedział na nim młody mężczyzna z dziewczyną na kolanach. Stoły odgraniczały centralny obszar, jakby był to parkiet. Wylegiwali się na nich inni mężczyźni, również w towarzystwie dziewcząt. Śmiali się i gwizdali, obserwując dwa podlotki tańczące nieudolnie na środku sali. Gdzieś na boku mała orkiestra rzępoliła niemiłosiernie gigę. W wielkich kominkach buzowały płomienie. Dziewczęta. Nie kobiety. Wszystkie wyglądały na młodsze od niej. Większość z nich nie miała żadnego ubrania. Poczuła w ustach smak żółci. Bardziej niż narastające ciepło sprawiło to, że zaczęła się pocić pod swym strojem. Azak! Skrzatowie... Wszyscy mężczyźni byli jotnarami, z reguły prosto odzianymi. Kilku zaczęło się rozbierać. Byli rośli. Zapomniała już, jak rośli mogą być jotnarowie. Ci jasnoskórzy młodzieńcy wydawali się onieśmielająco wielcy... większość z nich to byli zupełni młodzieńcy. Dostrzegła kilku starszych, jednak żadnego, który nie miałby choć śladu zarostu. Ten na tronie musiał być Greastaxem. Nie był wiele więcej niż chłopcem. Faktycznie przypominał młodego Kalkora. Musiał zginąć, choćby nawet miała go zabić sama. Ale nordlandzcy piraci nigdy nie rozstawali się z bronią, nawet podczas obchodów Święta Zimowego. Tu i ówdzie dostrzegała pałacowych służących biegających w różne strony z butelkami i talerzami. Znała również niektóre z dziewcząt. Były jej przyjaciółkami albo młodszymi siostrami przyjaciółek. Dzieci! Może zabrakło już starszych kobiet do podobnych zabaw? – Bogowie! – mruknęła półgłosem. – Bogowie, Bogowie, Bogowie! – Czterdziestu jeden! – wyszeptał z zadowoleniem Rap. – Wszyscy co do jednego. Masz jeszcze jakieś skrupuły? – Żadnych! – odparła. – Muszą zginąć! Wszyscy! – Dobrze. Chodźmy trochę szybciej, zgoda? – Oczywiście! Ujrzała, jak zdarto kolejną suknię. Potrafiła się domyślić, jakiego rodzaju rozrywka się szykowała. Omal nie rozkazała swemu nadwornemu czarodziejowi powalić tych bydlaków, tak jak to zrobił z Kalkorem. To jednak byłoby zbyt proste. Jeśli chciała utrzymać królestwo za pomocą niemagicznych środków, musiała je zdobyć w taki sam sposób... przynajmniej pozornie. Niewidzialna dłoń Rapa zacisnęła się na jej nadgarstku. – Teraz spokojnie! Szok! Zanurzyła się z powrotem w ciemność i arktyczny mróz. Pod stopami miała śnieg. Wstrząs ją zdezorientował. Krzyknęła głośno, drżąc z zimna. – Przepraszam. Nie mogę nas przenieść z zamku. Proszę... tędy. Oparł dłoń Inos na pionowej krawędzi. Jej oślepione oczy zaczęły ponownie dostrzegać blask księżyca. Ujrzała otwór. Rozpoznała tylne wejście i wyszła przez nie, z widzialnym Rapem za plecami, na dziedziniec przed zamkiem, skąpany teraz w srebrzystej poświacie stojącego wysoko księżyca. Niebo przypominało żelazną czaszę. W świetle księżyca widać było tylko kilka gwiazd. Śmiercionośne zimno kłuło ją w nozdrza i sprawiało, że oczy zachodziły łzami. Jej oddech był mgłą o kolorach tęczy. Nie było wiatru i dym z domów wzbijał się w górę w delikatnych kolumnach o barwie księżyca. – Dlaczego nie możesz... – Tarcza – ponownie ujął jej rękę. I znów do środka. Szok! Potknęła się. Otoczył ją ramieniem, ale tylko na chwilę. Strzeliło jej w uszach. Pochodnia umieszczona w znajdującym się przed nią uchwycie zaskwierczała. Inos rozejrzała się wokół. Ujrzała nieheblowane drewniane ściany, kamienną podłogę oraz kilkoro zamkniętych drzwi. Znajdowali się w jednym z niezliczonych zakrytych od góry zaułków, które zimą stanowiły arterie Krasnegaru. Temperatura była tu znacznie wyższa, zapewne bliska punktowi zamarzania wody. – Gotowa do wielkiej sceny powrotu? Ton Rapa był jowialny, lecz spojrzenie uważne. Skinęła głową. – Daj mi odzyskać oddech. Zbyt wiele wrażeń. – Dobrze – odparł. – Nikt nam nie przeszkodzi. Zrzuć kaptur. Zaczęła rozwiązywać tasiemki. Nie opodal usłyszała przytłumiony dźwięk rozmowy. Znak na najbliższych drzwiach informował, że jest to tawerna „Pod Wyrzuconym Na Brzeg Wielorybem”. Poczuła zapach ryb zmieszany z wonią ludzi i łoju. Wiedziała już, gdzie jest. Niedaleko portu. Jakże małe było to wszystko! Jak ciasne i obskurne! – Zbierzemy tu trochę jotnarów, a potem pójdziemy po impów – zapowiedział Rap. – A co, jeśli nie będą chcieli? – To już zależy od ciebie. Daj, ja to zrobię. Obcesowo zsunął jej kaptur. Zaczęła rozpinać płaszcz. Bardzo dobrze zdawała sobie sprawę z jego bliskości, zachowywał się jednak rzeczowo i zdawał nie zwracać na to uwagi. Coś widmowego poruszyło jej włosami. – Popatrz teraz! Podsunął jej lustro. Ujrzała swą twarz – bladą, lecz stanowczą, a nie przestraszoną czy oszołomioną, jak jej zdaniem powinna wyglądać. Włosy barwy miodu układały się w fale, które mogłyby wyjść wprost spod ręki jednej ze znakomitych fryzjerek z Piasty. Połyskiwała na nich szmaragdowa tiara. Suknia widoczna pod rozpiętym płaszczem była znacznie bardziej zdobna niż w chwili, gdy ją wkładała. Lśniła spiralami maleńkich pereł i cekinów. Najwyraźniej Rap miał własne poglądy na temat tego, jak powinna wyglądać królowa Krasnegaru. Możliwe jednak, że potrafił wczuć się w sposób myślenia miejscowych lepiej od niej. Tak jest, nie najgorzej! I coś jeszcze... Chyba nie majestat? Królewskość? Nie potrafiła tego określić, lecz była skłonna uwierzyć, że wygląda jak królowa. Czy to była jej zasługa, czy też jego? – Rap! Ta tiara jest własnością Eigaze! Pożyczyłam ją na bal u imperatora... – Nie, masz teraz taką samą – lustro zniknęło w równie niewytłumaczalny sposób, jak się pojawiło. – To prezent koronacyjny ode mnie. Dostarczę też broń, gdy o nią poprosisz. Wchodź, królowo Inosolan, i obejmij swe dziedzictwo! Bezwiednie skinęła głową. Ich spojrzenia spotkały się. – Dasz mi choć jeden pocałunek? Tylko jeden? Jego rzeczowa, konkretna mina ustąpiła miejsca wyrazowi cierpienia. – Och, Inos! – wyszeptał. – Nie! Nawet w czubki palców! Zamknęła oczy. – Wiesz co, będziesz mi musiał wytłumaczyć, czego się boisz – powiedziała. – Nie zamierzam tego tolerować! Gdy ponownie spojrzała na niego, odwrócił się, by otworzyć drzwi. Zaczerpnęła głęboko tchu i uniosła brodę. Gdy wrota się uchyliły, zaatakowało ją gorąco, tumult i odór taniego piwa. Wielka sala była mroczna. Unosił się w niej też dym z olejowych lampek. Pod sufitem z nieheblowanych desek tuziny mężczyzn stały w grupach lub siedziały w niedbałych pozach za stołami, wypełniając izbę zgiełkliwymi głosami. Przeszła obok Rapa i skierowała się ku najlepiej oświetlonemu punktowi, jaki dostrzegła. Gdy się zbliżyła, jeden z obecnych zerwał się z miejsca i odszedł, nie zauważając jej. Ramię Rapa było na miejscu, gdy sięgnęła po stołek. Drugą ręką uniosła spódnice i zgrabnie weszła na taboret. Rejwach ucichł momentalnie, ustępując miejsca pełnej zdumienia ciszy. Wszystkie oczy skierowały się na nią. Białe twarze, a włosy złote i srebrne. To był jotuński wodopój, lecz obecni byli również impowie. Kto wie, może to dobry znak. Musiała zjednoczyć rywalizujące ze sobą grupy, ale zapewne przeciwności zbliżyły je już do siebie? Mężczyźni siedzący z tyłu podnieśli się, by lepiej widzieć. – Królewna! – odezwał się jakiś zachwycony głos. Inne powtórzyły za nim: – Królewna! Królewna... – Królowa! – krzyknął ktoś inny, w odległym kącie. Ponownie dały się słyszeć echa. Kilka pięści walnęło w stoły. Potem cisza. Odniosła wrażenie, że światło pojaśniało wokół niej, a w innych miejscach stało się ciemniejsze. Poczuła suchość w ustach. Nie, to nie była... – Jestem królowa Inosolan. Wróciłam upomnieć się o swe królestwo! – Nie odważyła się przerwać w obawie, że ktoś zacznie się z niej naśmiewać. – Sprowadziłam ze sobą broń i wzywam was, byście chwycili za nią w moim imieniu, aby wywrzeć zemstę na jotn... na najeźdźcach! Rap rzucił na stół masywny tobół. Towarzyszył temu donośny, metaliczny szczęk. Nagle szarpniecie za talię powiedziało Inos, że ma teraz u pasa miecz. Sięgnęła pod płaszcz i wyciągnęła broń. Zamachnęła się nią nad głową. Ostrze uderzyło w sufit tak mocno, że rękojeść omal nie wyśliznęła się z jej palców. – Kto jest ze mną? Najdłuższe dwie sekundy w jej życiu... – Na Moce, ja! – zawołał wysoki głos. Młody jotunn zerwał się na nogi o dwa stoły od niej. Był bardzo wysoki i chudy. Jego jasne włosy niemal ocierały się o sufit. Twarz miał jasnoróżową od nadmiaru piwa. – Kowal Kratharkran – podpowiedział głos w jej uchu. Poznała jednak Kratha. Ależ wyrósł! – Mistrzu kowalski Kratharkranie, jestem wdzięczna! Mianuję pana tu wodzem. Proszę rozdać tę broń i poprowadzić swój oddział na wewnętrzny dziedziniec. Spotkam was tam razem z pozostałymi. Wszyscy piraci zgromadzili się w wielkiej sali. Pozabijamy ich! – Tak jest! – wrzasnął Kratharkran piskliwym głosem, absurdalnie kontrastującym z jego wzrostem. Pozostali również zerwali się na nogi. W całym pomieszczeniu rozległ się stukot przewracanych stołków i tupot ciężkich butów. – Bogowie strzeżcie królowej! – pisnął Kratharkran. – Bogowie strzeżcie królowej! – powtórzył za nim chór. Rap ponownie ścisnął jej nadgarstek. Zeskoczyła ze stołka. Miecz cudownie – i szczęśliwie – zniknął, nim dotknęła podłogi. Niewidzialne dłonie podtrzymały ją, gdy płaszcz zahaczył o taboret. Rap pociągnął ją. Skierowała się ku drzwiom. Salę za jej plecami wypełnił donośny hałas pijackich krzyków i przewracanych mebli. Wyszła do zaułka i pobiegła naprzód, holowana przez Rapa. – Wspaniała robota! Naprawdę wspaniała! – krzyknął do niej. – To twoja zasługa, nie moja! Roześmiała się w głos. Odwrócił głowę, by się do niej uśmiechnąć. Następnie otworzył drzwi gospody „Pod Południowym Snem” i wciągnął Inos do środka, nim zdążyła zaczerpnąć oddechu. Sufit był tu jeszcze niższy, a światło słabsze. Większość z głów skupionych wokół stołów pokrywały ciemne włosy. Cóż, impowie powinni jeszcze goręcej pragnąć zabijać jotnarów, aczkolwiek mogłoby ich być potrzeba więcej. Ponownie weszła na stołek i ponownie wydało się, że światło skupiło się wokół niej. Przemowę miała przygotowaną – aż za bardzo, gdyż zaczęła, kiedy cisza jeszcze nie całkiem zapadła. – Jestem królowa Inosolan. Wróciłam upomnieć się o swoje królestwo... Taki sam szczęk dostarczonej przez Rapa broni, taka sama pełna zdumienia cisza... Dłuższa... Przeciągająca się, przeraźliwa cisza! Impijscy Krasnegarczycy nie dawali się podburzyć tak łatwo, jak ich ziomkowie o jaśniejszych skórach. Euforia Inos przerodziła się w strach. Wyobraziła sobie, jak jej amatorską rebelię rozbijają na krwawą miazgę bezlitośni, młodzi zawodowcy przebywający w zamku. Wyobraziła sobie, jak jej właśni, uzbrojeni jornarowie zwyciężają, lecz zwracają się przeciw impom w wojnie domowej. Wyobraziła sobie wszelkie rodzaje katastrofy. – Co, tchórze? – krzyknęła. – Mam za sobą pięćdziesięciu jotnarów. Czy żaden z was nie pójdzie ze mną, by pomścić swe siostry i córki? Pomruki... – Stajenny Hononin, po twojej prawej strome – podpowiedział niewidzialny przewodnik. – Panie Hononinie? Komu jest pan wierny? Zasuszony staruszek dźwignął się na nogi, bardziej przygarbiony i pomarszczony, niż go zapamiętała. W jego oczach błysnął gniew wywołany tym wyróżnieniem. – Nie potrafię walczyć, królewno. – Królowo! – Niech będzie królowo. Nie wyglądał na przekonanego. – Ja też nie potrafię. Jestem jednak córką Holindarna i nie jestem tchórzem! Czasem wszyscy musimy stanąć w obronie Dobra. – Sprowadziła pani armie, tak jak poprzednio? – Nie sprowadziłam nikogo, ale oferuję wam miecze. No więc, czy impowie schowają się pod łóżka i pozwolą, by cała broń wpadła w ręce jotnarów? – Nie! – odezwało się gdzieś niepewnie kilka wystraszonych głosów. – W takim razie... – Gniewne, stare oczy Hononina skierowały się na chwilę na Rapa. Zatrzymały się. Inos zastanowiła się, jaką wiadomość przekazano, czy jakich czarów użyto. Spojrzenie stajennego omiotło salę. Przygarbione barki wyprostowały się. – Jeśli tak to ująć, królowo, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby przebić mieczem paru tych młodych bydlaków. Inos zakręciło się w głowie od nagłej ulgi. Zachwiała się na stołku, ale poczuła, że złapano ją za ramiona, podtrzymano. – W takim razie mianuję pana wodzem. Proszę przyprowadzić swych ludzi na dziedziniec razem z pozostałymi! Zemsta! Rozległy się krzyki „Zemsta!”, lecz wydało jej się również, że usłyszała kilka brzmiących: „Bogowie strzeżcie królowej!”. Potem znowu ruszyła ku drzwiom. – Jeszcze lepiej! – triumfował Rap, holując ją zaułkiem. Była zdyszana i całkowicie zlana potem pod swym ciężkim strojem. Niemal wciągnął ją po schodach „Pod Głowę Żeglarza”. Tam po raz pierwszy dostrzegła kobiety. Dodała nowy rozkaz: „Kobiety, chodźcie z nami! Zaopiekujcie się dziewczętami porwanymi przez te zwierzęta! Trzeba je uratować, tak by nie poniosły przy tym szkody!”. Tym razem to kobiety pierwsze wzniosły okrzyki. „Pod Złotym Statkiem”... „Pod Królewskimi Ludźmi”... „Pod Trzema Niedźwiedziami”... Nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak wiele szynków jest w Krasnegarze. Obiecała sobie, że później podroczy się z Rapem o to, skąd zna je wszystkie. A nie pokonali jeszcze nawet jednej trzeciej drogi w górę zbocza. Nagle wciągnął ją w boczny korytarz i zatrzymał się. – Posłuchaj! Wsłuchała się – głęboki, odległy ryk przypominający łoskot fal lub nie cichnący grzmot. Otaczał ich zewsząd. Miasto przebudziło się niczym mrowisko, w które ktoś wetknął kij. – Ludzie z Krasnegaru! – Rap! Udało nam się! Udało! Nie, to twoja zasługa. – Twoja – odparł cicho. Przede wszystkim jednak była to zasługa broni. Nawet adeptka nie mogłaby być tak skuteczna. Inos podejrzewała, że rzucił na nią czar, majestat. Nie dał jej jednak czasu, by o to zapytała. – Zapnij płaszcz! Niektórzy z nich są przed nami. Mamy już wielu ludzi, a po drodze zbierze się więcej. Gotowa? Szok! Jeszcze raz zimno i ciemność niczym uderzenia młota... Wciągnęła powietrze i otuliła się płaszczem. – Rap! Nie dałeś mi czasu! – Nie mamy go! Znowu stanęli przed tylną bramą. Wpatrzył się w pokryty zaspami dziedziniec skąpany w świetle księżyca. Biegnącą tam wąską ścieżkę pokrywały ślady licznych stóp wiodące z wylotu Zaułka Królewskiego, nakrytej dachem uliczki łączącej zamek z miastem. Szersza przerwa między murami znaczyła początek drogi, którą jeździły wozy, teraz jednak była zasypana śniegiem i nieprzejezdna aż do wiosny. Niemniej widać było na niej błyski światła, tę samą żółtą łunę, która podświetlała obłoki dymu unoszące się z każdego komina. – Bogowie! – odezwał się Rap. – Całe miasto się ruszyło! Inos słyszała śpiew. Jedna armia kierowała się w górę ulicy, a druga zapewne podążała nakrytymi przejściami. Próbowała nie myśleć o niebezpieczeństwach, o stratowanych ludziach. Rozpoczęła rewolucję i musiała zapłacić jej cenę, bez względu na to, jaka ona będzie. Zęby zadzwoniły jej z zimna. – Przepraszam! – mruknął roztargnionym głosem Rap. Nagle poczuła od uszu aż po palce stóp przyjemne ciepełko. Faun nadal miał na sobie jedynie spodnie oraz na wpół rozpiętą bluzę, które nosił w domu w Kinvale. Buty i koszula były cienkie, południowej roboty, a głowa goła. To brama go niepokoiła. Przez osiem miesięcy w roku wejścia do zamku były zamknięte, skryte pod wielkimi zaspami. Jedynie mała, tylna furta była przez cały czas otwarta, na tyle, by przepuścić człowieka lub konia. Armia nie mogła się przecisnąć przez tak wąską szczelinę. Wsadził głowę do środka i rozejrzał się wokół, po czym cofnął się. – Ta tarcza mi przeszkadza, niech ją Zło – wymamrotał. Raz jeszcze popatrzył na przeciwległą stronę dziedzińca. – Jeśli najeźdźcy ockną się na czas i zdążą tu dotrzeć, by bronić wejścia, będę musiał ujawnić swą obecność. Chyba lepiej będzie, jak zrobię to inaczej. Chodź! Pociągnął ją kilka kroków po zasypanej śniegiem ścieżce. W tej samej chwili usłyszała skrzyp bram. Dwa wielkie skrzydła zaczęły się uchylać powoli, z hałasem i w nadprzyrodzony sposób, miażdżąc leżące przed nimi zwały śniegu. Gdy były już otwarte do połowy, Rap zwolnił nacisk. – To powinno wystarczyć – stwierdził. – Ciekawe, czy ktoś zada sobie pytanie, kto otworzył wrota? Śpiew brzmiał teraz głośniej. Dym bijący z kominów lśnił jasno. Na zboczu dał się dostrzec ciąg świateł. Ludzie nieśli pochodnie. W pierwszym szeregu szło ich dwudziestu albo więcej. Brnęli przez śnieg, przeklinając i potykając się. Następny rząd popychał ich nieubłaganie. Na nich z kolei naciskały dalsze szeregi. Buchający parą tłum posuwał się w górę zbocza, niepowstrzymanie niczym dryfujący lód. Każdego, kto padnie, miano stratować, lecz ci pierwsi, odważni przywódcy byli w najgorszej sytuacji. Następnym łatwiej było iść i to oni właśnie śpiewali. Nagle z Królewskiego Zaułka wychynął inny tłum. Wydawał się ciemniejszy na tle śniegu, gdyż ludzie nie mieli pochodni. Nie przestawali wylewać się na dziedziniec. Główna masa dotarła już do końca drogi. – Chodź! Rap ponownie złapał Inos za nadgarstek. Pobiegli przed posuwającą się naprzód hordą – przez barbakan i przez wartownię, na dziedziniec. Każdej zimy jej ojciec toczył skazaną na porażkę bitwę o to, by zachować podwórzec tak wolnym od śniegu, jak tylko było to wykonalne, w tym roku jednak najwyraźniej nikt się zbytnio nie wysilał. Brnęła przez zaspy, gdy Rap ciągnął ją ku schodom zbrojowni. – Stań tutaj! – zawołał. Nawet się nie zadyszał. Jego głupie buciory zapewne były pełne śniegu. – Już idą. Trzymaj to! Nagle znalazła się na szczycie muru. Dzierżyła monstrualną pochodnię, która syczała i skwierczała. Buchały z niej płomienie dorównujące długością ręce Inos. Żagiew była tak ciężka, że omal nie wypadła jej z dłoni. Nim Inos zdążyła się poskarżyć, w nakrytym łukiem przejściu rozjarzyły się światła i rozległ łoskot. Z mieczami lśniącymi w blasku pochodni, stopami chrzęszczącymi na mocno zmrożonym śniegu i głowami podniesionymi do buntowniczej pieśni, mieszkańcy Krasnegaru wtargnęli na dziedziniec. Poczuła, że serce wzbiera jej z dumy, a łzy szczypią w oczach. Zwróciła się do ludzi, a oni usłuchali wezwania swej królowej! Gdy straż przednia dotarła pod mur, na którym stała, gotowa była już do wygłoszenia mowy. Uniosła płonącą żagiew w heroicznym geście i krzyknęła: – Moi wierni poddani... Armia przeszła tuż obok niej, nawet nie spoglądając w górę. I tak zresztą nie usłyszano by jej słów. Echa odbiły się z hukiem od murów, gdy dziedziniec wypełnił się wrzeszczącymi ludźmi. Ci, którzy ich wiedli, minęli już pokoje kuchenne, stajnie i wozownie, posuwając się bezlitośnie w stronę wielkiej komnaty. Coraz więcej ludzi przelewało się obok Inos, zapomnianej przywódczym. Rozejrzała się w poszukiwaniu Rapa. Dostrzegła go na dole, w kącie miedzy schodami a ścianą zbrojowni. Zwijał się wprost ze śmiechu. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek widziała, żeby Rap tak się śmiał. Rozwścieczona, cisnęła w niego pochodnią. – Idiota! Tam giną ludzie! Zrób coś! Ze zręcznością konika polnego wskoczył na mur obok niej. Przestał się śmiać, lecz kąciki jego ust wciąż wykrzywiały się w starym, znajomym uśmieszku. – Mam wezwać ich z powrotem, aby wysłuchali twej oracji? – Nie! To był oczywiście błąd! Ale chodźmy do środka! – Dobra – odparł radosnym tonem i przeniósł ich oboje do sali tronowej. Szok! Był to dobry punkt obserwacyjny. Biesiadnicy z wielkiej komnaty dopiero przed chwilą zdali sobie sprawę z grożącego im niebezpieczeństwa. Pełno było krzyków i zamieszania. Jotnarowie zakładali hełmy i pasy, a niektórzy musieli się wręcz ubrać. Orkiestra z jękiem umilkła. Wtem wielkie drzwi otworzyły się i do komnaty wdarły się miecze i dymiące pochodnie tworzące spieniony grzbiet płynącej fali ludzkiej. Inos ściągnęła gruby płaszcz. Tym samym szybkim ruchem zrzuciła rękawice i zimowe buty. – Trzewiki! – zażądała. – Tak po prostu? A może by tak okazać trochę należnego szacunku? Niemniej Rap wyczarował trzewiki. Niestety trochę ciasne. Młodzi jotnarowie nie byli tchórzami. Jako wyszkoleni wojownicy wiedzieli, jak postępować, gdy znajdą się w pułapce. Pospiesznie ustawili się w klin i rozpoczęli szarżę na napastników. Było już jednak za późno, by utrzymać drzwi. Służący, muzycy i dziewczęta, uciekli z wrzaskiem. Jedynym miejscem, które mogło zapewnić choćby tymczasowe schronienie, była sala tronowa. Wielką komnatę za ich plecami wypełnił szczęk mieczy. Mężczyźni miotali przekleństwa i ryczeli na znak wyzwania. Przewracano stoły i ławy. Ciskano i rozbijano naczynia. Na rozbite skorupy padały ciała. Pierwszą nagą dziewczyną, która dotarła do sali tronowej, była Uki, najmłodsza córka młynarza. Inos rzuciła jej płaszcz, potem wdrapała się na krzesło, w geście powitania wyciągając ramiona do pozostałych. Ogarnięty paniką tłum zatrzymał się nagle, wytrzeszczając oczy z niedowierzaniem. – Inos! – rozległy się krzyki. – Królewna! – Jestem waszą królową i Krasnegar jest wyzwolony! Ich odpowiedzi były ledwie słyszalne z uwagi na dobiegający z sali zgiełk walki. Inos machnęła ręką w stronę drzwi prowadzących na schody. – W komnacie na górze jest ciepło! – wrzasnęła w nadziei, że Rap pojmie zawartą w tych słowach wskazówkę. – Kobiety na górę! Stojące bliżej dziewczęta usłyszały ją i pognały w tamtą stronę. Reszta podążyła za nimi, blokując przejście kłębiącą się masą nagich ciał. Mężczyźni, w tym również Rap, przyglądali się temu widowisku z zainteresowaniem. Inos bardziej niepokoił bój toczący się za zwieńczonym łukiem przejściem. Widziała krew, szokująco jaskrawą w migotliwym blasku pochodni. Walczący padali na ziemię. Nikt nie miał zbroi. Mimo to losy bitwy zaczynała rozstrzygać przewaga liczebna. Obywatele byli teraz rozjuszeni. Nawet impowie kierowali pod adresem wycofujących się bandytów jotuńskie okrzyki bojowe. Za chwilę będzie po wszystkim. Uniosła spódnicę i zeskoczyła z krzesła. Pobiegła w stronę tronu w nadziei, że jej nadworny czarodziej podąży za nią. Gdy usiadła na szkarłatnej poduszce, zadała sobie pytanie, co by o tym wszystkim pomyślał jej ojciec. Miała nadzieję, że Kade się nie myliła i że byłby w tej chwili choć odrobinę z niej dumny. Fala bitwy opadła ostatecznie, gdy ostatniego z półnagich jotnarów usiekło niemal u jej stóp trzech impów jednocześnie. Krzyki w komnacie milkły, choć tłum zebrany na zewnątrz nadal dawał rykiem wyraz swej chęci wejścia do środka. Rap był z nią. Stał obok tronu. Wyciągnęła rękę i zmierzwiła mu włosy. Był na nich szron. – Dzwon? Bum! – odezwał się natychmiast wielki zamkowy dzwon. – Bogowie strzeżcie królowej! – krzyknął jakiś głos. Inni zaczęli powtarzać to niczym refren: – Bogowie strzeżcie królowej! Bum! Bogowie strzeżcie królowej! Bum! – powtórzył dzwon w oddali. Okrwawionymi mieczami wymachiwano nad głowami – niebezpiecznie. Białe i brązowe twarze uśmiechały się do niej. Oszałamiające morze twarzy. Jej kłopoty jednak dopiero się zaczynały. Musiała w jakiś sposób zapanować nad rozszalałym tłumem, który podjudziła. Mieli miecze. Większość z nich chwiała się na nogach. Byli pijani – jeśli nie piwem, to z podniecenia. W królestwie jej ojca broń była rzadkością. Jeśli impowie poróżnia się teraz z jotnarami, dojdzie do znacznie większej jatki. Uniosła obie ręce, by nakazać ciszę. Hałas zaczął słabnąć. Lecz nie wystarczająco szybko. – Uspokój ich, proszę – odezwała się półgłosem. Zapadła cisza. – Jeśli w pobliżu was leży ciało któregoś z Nordlandczyków, wyciągnijcie je proszę i wyrzućcie przez północne blanki! – Ten rozkaz wywołał krótki okrzyk radości oraz burzliwe poruszenia pośród tłuszczy. – Pomóżcie rannym podejść do kominka! – Zastanowiła się, ilu jej zwolenników poległo w ciągu ostatnich kilku minut. Postanowiła o nich nie wspominać. – Jestem królowa Inosolan i obejmuję ten tron prawem dziedzictwa! Kolejny okrzyk, tym razem nie tak głośny. – Pieniądze! – wyszeptała. – Pieniądze? – powtórzył Rap, podnosząc ku niej zdumiony wzrok. Sam jej mówił, że w mieście nie ma żadnych pieniędzy. Nie potrafiła odgadnąć, jak ludzie radzili sobie bez nich. Zapewne stosowali jakieś formy handlu wymiennego. Popatrzyła na najbliższe twarze. Jedyna, którą rozpoznała, należała do wiekowego stajennego. Był niski, przygarbiony i trzymał obie ręce w kieszeniach, lecz jego stara, sękata twarz uśmiechała się do niej. Najwyraźniej oddał miecz jakiemuś młodszemu mężczyźnie, był jednak uczciwy i szanowany. – Panie Hononinie! Proszę ustawić pod drzwiami stół. Mam pieniądze. Odkupię miecze z powrotem. Pięć koron od sztuki. Szczęka mu opadła. – Pięć? Bum! – Pięć koron od sztuki! Proszę, sierżancie, niech pan da temu człowiekowi monety. Rap żachnął się, wydobył jednak dwa wielkie skórzane worki. Staruszek przepchnął się ku niemu zrzędliwie, spróbował wziąć jeden z nich w obie ręce, lecz wypuścił go. Sakwa upadła na podłogę z metalicznym brzękiem, który uciszył ponownie wzmagający się tumult. Bum! – Proszę, by wszyscy członkowie rady mego ojca, którzy ocaleli, zgłosili się do mnie! – krzyknęła Inos. – Pomóż mu, Rap! – wyszeptała. Hononin wydawał już jednak warkliwe rozkazy, wyznaczając pomocników. Po chwili pieniądze powędrowały w stronę drzwi. Ważne było teraz, by opróżnić komnatę, dopóki Inos panowała nad sytuacją. Ujrzała jeszcze jedną znajomą twarz. – Pani Meolome! Dziewczęta, które uratowaliśmy, są na górze, w sali audiencyjnej. Czy zechce się pani nimi zaopiekować? Dopilnować, by je ubrano i zwrócono rodzinom? Bum! Po cichu: – Możesz już uciszyć ten przeklęty dzwon. Dziękuję. Głośniej: – Dziś w nocy piwo jest za darmo! Powiedzcie każdemu szynkarzowi w mieście, że gdy wznosicie toast za swą królową, korona pokryje rachunek! Okrzyk, którym odpowiedziano, wstrząsnął zamkiem. U drzwi powstał wir, gdy ochoczy poddani pomknęli wypić za jej zdrowie, nim zapasy się wyczerpią – co z pewnością się stanie, chyba żeby Rap postanowił interweniować. Inos zastanowiła się nad swym następnym posunięciem. Nagle zauważyła wysokiego mężczyznę, którego prowadzono przez tłum w jej kierunku. Serce podeszło jej do gardła. Był to rządca, Foronod. Srebrnego hełmu jego włosów nie sposób było nie rozpoznać. Pomyślała jednak, że są one teraz raczej siwe niż jasnoblond; wydawał się o dziesięć lat starszy niż wiosną. Był przygarbiony, wspierał się na lasce i powłóczył jedną nogą. Jedno oko zakrywała przepaska, a nos miał zniekształcony. Kto to zrobił: imp czy jotunn? Twarze, które dostrzegała teraz wokół siebie, były starsze. Walkę powierzono młodzieńcom, lecz obecnie przybywała starszyzna miasta, by mieć nadzór nad politycznymi konsekwencjami rewolucji. Mieszczanie, kupcy, starsi cechów rzemieślniczych – to ich musiała pozyskać, a będą oni jej oponentami. Wszyscy wrzeszczący radośnie, zbryzgani krwią młodzi kowale o dziecinnych twarzach nie mieli żadnego znaczenia w porównaniu z rządcą czy bogatym handlarzem ryb. Jedno nie zmieniło się od poprzedniego razu. To Foronod nadal stanowił klucz. – Rządco Foronodzie! – krzyknęła, gdy się zbliżył. – Serce mi rośnie na pana widok! Nie, proszę nie klękać! Jedyne, niebieskie jak lód oko błysnęło gniewnie. Klękanie było zapewne ostatnią rzeczą, jaką planował. Inos wyciągnęła dłoń do ucałowania. Zignorował ją. – Tym razem bez imperialnej armii? – warknął. Cierpienia najwyraźniej nie złamały jego ducha ani nie poprawiły manier. – Imperator uznał mnie za królową Krasnegaru! Przywiozłam podpisany traktat o nieagresji między jego państwem a moim. Zobaczyła, że obecni impowie zareagowali na te słowa. – A jarl Kalkor? Co się stanie, gdy o tym usłyszy? Oczekiwała tego pytania Ledwie zdołała powstrzymać uśmiech triumfu. Tym razem była znacznie lepiej przygotowana niż poprzednio, gdy Andora zdemaskowano, a jej ojca nie złożono jeszcze do grobu. – Jarl Kalkor nie żyje. Bogowie powalili go na moich oczach. Jotnarowie wzdrygnęli się. Impowie rozpromienili. Foronod szybko odzyskał rezon. – A kto jest jego następcą? Senator Epoxague zadał w jej imieniu to samo pytanie ambasadorowi Krushjorowi. – To jest wysoce niepewne. Kandydatów będzie wielu. Mogą minąć lata, nim powybijają się nawzajem. Niech pan zapomni o linii Kalkora, rządco. Jestem tutaj królową prawem dziedzictwa – albo prawem podboju, jeśli pan woli. Przynoszę wam pokój z sąsiadami oraz pokój wewnętrzny. Żądam... – Czego miała żądać? Nie przypominała sobie, by w małym, prowincjonalnym Krasnegarze istniały jakieś ceremonie hołdu czy przysięgi lenne. – Domagam się, by spełnił pan swój obowiązek, rządco. Patrzyła, jak boryka się ze swym dziedzictwem. Jaką jednak miał alternatywę? Miesiącami musiał dzień w dzień odmawiać modlitwy, by Kalkor przybył i okazał się lepszy niż jego obmierzły młodszy brat. Gdyby rządca tylko wiedział, jak czcza była owa nadzieja! Teraz jednak Inos odebrała mu nawet tę wątłą szansę. Jeśli nie chciał obwołać królem tubylca, takiego jak on sam, była jedyną kandydatką. A młodzi mężczyźni ją popierali. Stukając laską Foronod postąpił krok naprzód. Wsparł się na niej ciężko, sięgnął po dłoń Inos i uniósł ją do swych suchych warg. – Jestem wiernym i posłusznym sługą Waszej Królewskiej Mości. Z całego serca cieszę się z pani powrotu. – Następnie wyprostował się i cofnął o krok. – Niech Bogowie strzegą Waszej Królewskiej Mości – dodał, jakby po zastanowieniu, wydymając wargi, jak gdyby te słowa sprawiały mu ból. Była to szlachetna kapitulacja. – Podobnie jak było to z moim... naszym... ojcem, będzie pan zawsze jednym z naszych... hm... moich najbardziej zaufanych i poważanych doradców, rządco. Było to trochę pogmatwane. Potrzebowała praktyki. Rozpoznała też jednego ze starszych impów stojących w pobliżu. Był to kupiec, którego imienia zapomniała. Wiedziała, że jest kimś ważnym w imporcie i że był członkiem rady. Zeszła w dół i zasiadła na szkarłatnej poduszce. Rap ustawił u jej nóg mały klęcznik. Inos popatrzyła wyczekująco na kupca. Ten zbliżył się, powłócząc nogami, i padł przed nią na kolana. 2 W środku zimy w Krasnegarze niemal nie było dnia, lecz księżyc w pełni toczył się po całym nieboskłonie. Zegary były w tym niefrasobliwym mieście rzadkością, Inos straciła więc całkowicie rachubę czasu. Było tak wiele do zrobienia, że zapominała o jedzeniu, spaniu czy chwili odpoczynku. Rapa widywała bardzo rzadko. Pojawiał się tylko od czasu do czasu, by kazać jej podejść do stołu. Przełykała wtedy postawiony tam posiłek, w ogóle go nie zauważając. Nawet w tych chwilach panujące zamieszanie nie dawało jej spokoju. Tak wielu odeszło. Była przerażona. Biskup, powalony apopleksją. Matka Unonini, zabita przez jotunna, gdy próbowała zapobiec gwałtowi. Sierżant Thosolin, poległy w podobnych okolicznościach. Kanclerz Yaltauri zmarł w lochu, a seneszal Kondoral, jak powiadano, z powodu złamanego serca. Pani Aganimi, zarządzająca zamkiem, ocalała jednak i zabrała się za przywracanie porządku w chlewie, w który zamienili pałac jotnarowie. Dzięki swym niewyczerpanym zapasom złota, Inos wynajmowała mężczyzn i kobiety setkami. W normalnych warunkach zimą było niewiele do roboty, lecz ona zagoniła bezczynnych do pracy. Jej pieniądze zaczęły przepływać przez miasto. To również poprawiło sytuację. Sukiennicy, cieśle i sprzedawcy wszelkich towarów zaczęli nagle osiągać obroty, o jakich nigdy im się nie śniło. Ceny poszły szaleńczo w górę, tak że Inos musiała wypowiedzieć walkę paskarstwu. Mianowała nową radę, rozszerzając ją z ośmiu członków, jak było za rządów jej ojca, do dwudziestu czterech. Włączyła w jej skład kilka kobiet, a nawet swoich rówieśników, jak Kratharkrana, pełnego życia kowala o piskliwym głosie. Starsi spoglądali wilkiem na te innowacje, lecz przeciwstawiła im się z pewnością siebie adeptki oraz królewskim urokiem, który Rap – jak wreszcie przyznał – na nią rzucił. Jej mordercze, zielone spojrzenie stało się legendarne. Odbijało pytania i sprzeciwy niczym stalowa tarcza. Zażądała sporządzenia spisu zapasów żywności. Okazało się, że w zapiskach panuje beznadziejny chaos. Było to po części winą Rapa, który po cichu, gdy nikt tego nie widział, zapełniał magazyny i spiżarnie. Foronod omal nie popadł w obłęd. Inos bardzo się cieszyła, że uwagę starego rządcy odwrócono. Przynajmniej nie mógł wywoływać kłopotów. Bicie, które go okaleczyło, zawdzięczał podobno jotnarom, nie impom, wyraźnie jednak nie był już tym człowiekiem, co niegdyś. Zaczęła się zastanawiać nad wyborem jego następcy. Nikt nie wiedział, ilu ludzi zginęło, a ile gąb pozostało, by spożywać zapasy żywności, zarządziła więc przeprowadzenie spisu ludności, pierwszego w dziejach Krasnegara. W przypadku jotnarów nieuniknione było, że ich zabawy wymkną się spod kontroli. Inos z zachwytem przekonała się, że kapral Oopari pożałował swej dezercji – albo może znudził się narzeczoną – i latem wrócił na statku. Awansowała go na sierżanta i mianowała dowódcą straży oraz milicji. Szybko przystąpił do akcji, lecz efektem rozróby było pełne wiezienie. Król Holindarn sam pełnił rolę najwyższego sędziego, Inos, nie mogąc wyobrazić sobie siebie w tej roli, wyznaczyła niezależny sąd. W czasie terroru wiele domów celowo spalono. Płomienie często rozprzestrzeniały się i na sąsiednie budynki. Drewna niemal nie było, jako że w przeszłości zawsze je importowano. Na pierwszym spotkaniu rady królowa wskazała, że w odległości kilku dni drogi na południe znajdują się nieograniczone zapasy drewna. Foronod odparł zgryźliwie, że nie sposób go przetransportować. Dlaczego nie możemy przewieźć go na saniach? Goblinowie... grobla... pogoda... obrok dla koni... Przeszkody biły z ust starszyzny niczym dym z mokrego torfu. Inos popatrzyła na uśmiechnięte młodsze twarze otaczające stół i zarządziła głosowanie. Rada natychmiast postanowiła, że Królewską Milicje Krasnegarską powiększa się z osiemnastu do osiemdziesięciu ludzi, których uzbroi się w miecze Inos i najszybciej jak tylko można nauczy, jak bronić drwali przed atakami goblinów. Ekspedycja wymagała koni, a nigdy dotąd nie próbowano przeprowadzić ich przez groblę zimą. Nakazała to zrobić oraz przygotować stajnie na kontynencie. Chciała też odprawić specjalne nabożeństwo dziękczynne oraz urządzić pogrzeb ośmiu ludziom, którzy polegli w efemerycznej wojnie wyzwoleńczej. Jej dawny nauczyciel, stary, nudny pan Poraganu był przerażony, gdy mianowała go pełniącym obowiązki biskupa. Wiedziała, że jest sumienny i dobrze wywiąże się z zadania, zastanawiała się jednak z poczuciem winy, w jakim stopniu była to po prostu zemsta za niezliczone godziny nudy. Niemal każda Krasnegarka w wieku rozrodczym była w ciąży – albo z impijskim legionistą, albo z jotuńskim piratem. Dla wielu zbliżał się już czas rozwiązania. Medyczne udogodnienia były rozpaczliwie niewystarczające, Inos zarządziła więc, by całe skrzydło pałacu przerobiono na oddział położniczy. To podsunęło jej myśl o utworzeniu szkoły położnych, a także publicznej organizacji, która opiekowałaby się dziećmi latem, gdy kobiety będą potrzebne do pracy. Połowa floty rybackiej uciekła w trudnych czasach, musiała więc również rozważyć problem budowy łodzi i obsadzenia ich załogami. Wszystkie te sprawy skutecznie zajęły jej pierwsze trzy dni panowania. 3 – A teraz pójdzie pani do łóżka i porządnie się wyśpi – oznajmiła stanowczo pani Aganimi. – Bardzo bym chciała, ale... – Żadne ale. Pani sypialnia jest wreszcie gotowa. Kazałam tam rozpalić porządny ogień, żeby przegnać ziąb. No już! Nie możemy pozwolić, by nasza kochana królowa umarła z przepracowania... Jako dziecko, Inos nie lubiła starej, ponurej zarządzającej zamkiem, która często porywała jej przyjaciółki, by zagonić je do pracy, ustanawiając jednocześnie prawa, których Inos nigdy nie wyczytała w żadnym kodeksie. Niemniej w ciągu tych ostatnich trzech dni straszliwa Aganimi okazała się niemal równie niezastąpiona jak Rap. Inos próbowała wyszukać w swej osłabionej zmęczeniem głowie jakieś lepsze argumenty, lecz dostrzegła, że nie ma żadnych. Bogowie, jeśli królestwo nie mogło obejść się bez niej przez jedną noc, to ile było warte? Czy naprawdę był to czas na sen? Niebo nad południowymi wzgórzami przerodziło się w jasną plamę. Oznaczało to wschód albo zachód słońca, z pewnością jednak południe. Przez okna przesączało się wystarczająco wiele światła, by choć ten jeden raz nie potrzebowała latarni. Gdy zaczęła wspinać się na wiodące z sali tronowej schody, zadała sobie pytanie, czy wystarczy jej sił, by dowlec się do łoża. Królowie Krasnegaru zawsze sypiali na szczycie Wieży Inissa. Była to święta zasada, choć nikt nie wiedział, że miała ona na celu strzeżenie innej komnaty, ukrytej nad sypialnią. Cóż, teraz już wszyscy musieli o niej wiedzieć. Przeszła przez salę audiencyjną, uśmiechając się do chłopców, którzy próbowali się jej pokłonić, w czym przeszkadzały im szufelki i kubły. Sprzątanie postępowało sprawnie. Przeszła przez garderobę, gdzie pracowały dziewczęta ze szmatami i szczotkami. Dlaczego Aganimi oddzielała chłopców od dziewcząt? Zapewne ze względu na wydajność. Tak jednak było mniej zabawnie. Musi zapamiętać, by to zmienić. Przeszła przez pusty przedpokój. Drewno wymagało sań, sanie wymagały płóz, a płozy wymagały żelaza. Tak ją poinformowano. Żelaza było mało. Kowale powiedzieli jej, że przetopienie na podobny cel krasnoludzkich stalowych mieczy jest nie do pomyślenia. Odparła, że nie muszą myśleć. Wystarczy, jak to zrobią. Przeszła przez salonik, który również został ogołocony. Jeśli potrafili budować łodzie, powinni również być w stanie wykonać meble, które nie wyglądałyby na wyrzucone przez trollów. Oczywiście zawsze mogła wymknąć się do Kinford przez magiczny portal Rapa, a potem rozkazać, by wiosną wysłano statkiem na północ to, co sobie wybierze. Przeszła przez ubieralnię – powoli, ciężko zdyszana. Drewno mogła ukraść goblinom, ale gwoździe nie rosły na drzewach. Rap mógłby je zrobić, lecz wolała nie prosić go o pomoc, chyba żeby okazało się to konieczne. Wydawało jej się to oszukiwaniem. Zastanowiła się, ile gwoździ mogłaby przemycić przez magiczny portal, nim ludzie zaczną coś podejrzewać, a także dlaczego tego nie uważała za oszukiwanie. Dowlokła się wreszcie na szczyt schodów i weszła do sypialni. Zasunęła za sobą rygiel. Spokój! Jak mówiła pani Aganimi, w kominku palił się wesoło ogień. Blisko niego temperatura była niemal przyjemna. Jedynymi sprzętami były stary, wytarty dywanik oraz małe łóżko, którego Inos dotąd nie widziała. Spoczywały na nim futra, kołdry i Rap. Leżał na samym szczycie, z rękami pod głową. Przyglądał się jej z obojętną twarzą. Wciąż miał na sobie to samo ubranie, co poprzednio, był jednak czysty i świeżo wygolony, a jego goblinie tatuaże zniknęły. Zadała sobie pytanie, kiedy to się stało. Gdy podeszła do niego, uniósł brwi na znak powitania. – Nie dzisiaj. Jestem za bardzo zmęczona – odezwała się. Skrzywił się słysząc jej żart, nie spełniający wymagań przyzwoitości. – Oczywiście mógłbyś temu zaradzić – ciągnęła z nadzieją. – Chce ci coś pokazać. Na górze. Inos pokręciła szybko głową. – Nie! Nie teraz! Była tak wykończona, że nawet myśl o... Rap skinął głową. – Dobrze. Działa! – Co działa? – Zaklęcie odstręczające. Odnowiłem je. Popatrzyła na złowieszcze, odpychające drzwi. – Nie obchodzi mnie to. Nie pójdę tam teraz. Może jutro, kiedy nie będę taka zmęczona. – Użyj tego samego hasła. – Holindarn? Och... rozumiem, co masz na myśli. Jej obawa i niechęć zniknęły, ustępując miejsca zrozumiałej ciekawości tego, co mógł mieć do pokazania czarodziej Rap zsunął nogi z łóżka. – Chodź! Naprawiłem też tarczę wokół zamku. Nikt już nie będzie mógł szpiegować cię z zewnętrz, chyba żebyś przebywała w najwyższej komnacie. Otworzył przed nią drzwi. Zaczęła wlec się w górę kolejnej wąskiej kondygnacji. Jego głos niósł się echem za jej plecami. – Podwyższyłem nawet trochę groblę. Chyba zapadła się od czasów Inissa. Odstrasza też teraz goblinów, na wszelki wypadek. Ponadto odświeżyłem zaklęcie nieuwagi leżące na całym królestwie. Wzmocniłem je tak bardzo, jak tylko się odważyłem. Gdyby było choć trochę silniejsze, żeglarze zapomnieliby tu przypływać. – Miałeś mnóstwo zajęć. – Ty też raczej się nie leniłaś. Wreszcie dotarła do komnaty mocy. Panowało tam zdumiewające ciepło. Z pewnością była to zasługa Rapa. Pomieszczenie wysprzątano do czysta. To również musiał zrobić Rap, gdyż tylko czary mogłyby w podobny sposób usunąć nawet najdrobniejszy ślad kurzu, a do tego nadać podłodze połysk. Wprawiony w południową ścianę – tam gdzie przedtem była zaklęta wnęka – magiczny portal stanowił plamę ciemności. Po obu jego stronach widniały okna oraz mniejsze, boczne łuki. Wpadało przez nie do środka światło wschodu czy może zachodu słońca. Jedynym meblem był masywny kufer, z pewnością więc to właśnie chciał jej pokazać. Podeszła do skrzyni i spróbowała podnieść pokrywę. – Inne hasło – wyjaśnił Rap. – Shandie. – Dlaczego Shandie? Pokrywa uniosła się bez oporu. – Łatwo to zapamiętać, a trudno się domyślić. Popatrzyła na zawartość kufra – setki zamszowych woreczków. – Złoto – wyjaśnił stojący u jej boku Rap. – Nigdy nie widziałem tak rozrzutnej kobiety, ale ta suma powinna cię na jakiś czas zaspokoić. W tym wielkim worku jest twoja korona. Nie mogłem nigdzie znaleźć oryginału. Przypuszczam, że zabrali go impowie. To jednak dokładna kopia. Korona? Kogo to obchodziło? Zatrzasnęła ciężką pokrywę i odwróciła się ku niemu. W oczach wezbrały jej łzy. – Rap, jeśli to znaczy... – Tak, znaczy. Chodź ze mną – otoczył talię Inos ramieniem i poprowadził dziewczynę do portalu. – Holindarn! – powiedział i otworzył go. Oboje cofnęli się porażeni jasnym blaskiem popołudnia, wypełniającym prywatny salonik Kade. Z kominka buchał dym, lecz z mniejszym wigorem niż poprzednim razem. Księżna, która siedziała czytając książkę, wstała zaalarmowana. – Nic jej nie jest – zapewnił ją Rap. – Po prostu ledwo trzyma się na nogach. Prawie wcale nie spała. – Wszystko w porządku – odezwała się Inos. Ostre ukłucia poczucia winy przypomniały jej, że nie informowała Kade o wydarzeniach. – Tak, moja droga, wiem o tym – odparła księżna. – Świetna robota! Usiądź tu proszę. We dwoje zaprowadzili Inos do obitego materiałem w róże fotela. Jej nogi naprawdę już się trzęsły ze zmęczenia, a stawy zapomniały, jak się zginać. Ktoś położył jej stopy na podnóżku, a ktoś inny podetknął pod plecy poduszkę. – Jadła przed chwilą – powiedział Rap. – Gorąca kąpiel i mniej więcej dziesięć godzin w łóżku powinno wystarczyć. W zamku nikt jej nie będzie szukał, ale lepiej wypocznie tutaj. Inos wpatrywała się w sufit załzawionymi, obrażonymi oczyma, podczas gdy Kade pognała wszystko zorganizować, a Rap przysiadł na oparciu fotela z jedną stopą na podłodze, a drugą w powietrzu. Nie miał teraz tatuaży. Włosy jak ptasie gniazdo. Głupia gęba o tęsknym wyrazie. Był jej mężczyzną i zamierzał ją opuścić. – Odchodzę, Inos. – Domyśliłam się tego. Była zbyt znużona na kłótnie i dlatego właśnie wybrał te chwilę. Zresztą spieranie się z Rapem nigdy nic nie dawało. Uparty idiota! – Dasz sobie radę – zapewnił. – Do tej pory sobie dawałaś. – Bez ciebie nic bym nie osiągnęła. To było niesprawiedliwe. Po prostu niesprawiedliwe! – To prawda, ale po pierwszej nocy nie robiłem już wiele, poza wyrzucaniem pieniędzy. Nie dałem ci żadnej rady. Ani jednej! Instynkt podpowiadał ci, co robić. Będę miał na ciebie oko... – Kocham cię. I ty mnie kochasz. Ale odchodzisz. – I chcesz się dowiedzieć dlaczego. A ja nie mogę ci tego wyjaśnić. Och, Inos, najdroższa, powiedziałbym ci to, gdybym tylko mógł! – wbił w nią przerażony wzrok. – Posłuchaj. Słowa są czymś więcej niż tylko słowami. To oczywiste. Mogą być imionami demonów czy żywiołaków. Nie wiem, czy tak jest, ale to brzmi rozsądnie. Żywiołakiem włada jego imię. Każe mu służyć temu, kto je zna. To ma sens. Tak jakby. A kiedy dzielisz się słowem mocy, obarczasz biednego, starego żywiołaka jeszcze jedną osobą, której musi oddawać usługi, co powoduje, że jego moc... No, rozumiesz w czym rzecz. Inos nie mogła widzieć jego twarzy, gdy jej głowa spoczywała na podgłówku. Trudno jej było dostrzec wyraźnie cokolwiek, a ciepło działało na nią jak narkotyk. – Również pod innymi względami słowa są czymś więcej niż tylko słowami. Na przykład, nie wykrywa ich magia. – Potarł czoło, jak gdyby go bolało. – Nie lubią nawet, by o nich mówić. Nie chciała słuchać jego wykładu. Chciała, by ją objął i został z nią na zawsze. – Oczywiście, też trudno jest je powiedzieć. – Rap wstał i wyprostował się. – Pomijając fakt, że nie chcą zaginąć. Gdy sądziłem, że umieram, w więzieniu Azaka, jedno z moich słów stało się bardzo podekscytowane. Bało się, że zostanie zapomniane. Chyba strasznie łatwo byłoby mi je wtedy komuś powiedzieć. Inos chciała zadać mu pytanie, lecz zapomniała jakie, a do tego nie była pewna, czy jej usta będą w tej chwili funkcjonowały jak należy. – Czasem więc słowa zachowują się niemal tak, jakby były żywe. Rap zaczerpnął głęboki oddech. Zdała sobie niejasno sprawę, że mówienie jej tego wszystkiego przychodzi mu z trudnością. Ból? Mówienie o tym sprawiało ból? Powiedzenie słowa też? – A co z pięcioma słowami? – wyszeptała. – Wytłumacz mi, co stało się z Rashą, a niewiele brakowało, żeby i z tobą. Kilkakrotnie otwierał i zamykał usta, po czym pokręcił głową. – Przepraszam! – Odwrócił się, by popatrzeć przez okno na zimowy zachód słońca. – Ktoś mi kiedyś powiedział, że Zinixo był najsilniejszym czarodziejem od czasów Thraine’a. Pokonałem go! Ale nie mogę... – Olybino mówił, że to, co się wydarzyło, jest niemożliwe. – Prawie się takim okazało, do licha. Walka z krasnoludem była w porównaniu z tym spacerkiem. Ale byłem wtedy wściekły. Nie mógłbym... zrobić tego, co zrobiłem... gdybym nie był taki wściekły na krasnoluda. Nienawidziłem go tak bardzo... Dała za wygraną. – I nie powiesz mi, dlaczego odchodzisz. – Inos... – przemówił do szyby okiennej. – Gdy dwoje ludzi się kocha... Lubią się trzymać za ręce, obejmować się, całować i... no, dawać wyraz uczuciom na najróżniejsze intymne sposoby. – Zdumiewasz mnie. Ziewnęła szeroko. Cóż za wulgarność. – Jedno prowadzi do drugiego. Przykro mi, jeśli to dla ciebie szok, ale jestem czarodziejem, przenikam wzrokiem ściany i, cóż, obawiam się, że widzę, co się dzieje... – Powiedziano mi wszystko na ten temat. – Naprawdę? – w jego głosie zabrzmiało zdumienie. – No więc... to dlatego odchodzę. Obawiam się, że mógłbym całkowicie utracić panowanie nad sobą. Absurdalność jego słów przebiła się na chwilę przez spowijającą ją mgłę. – Rap! Och, Rap! Chcę, żebyś całkowicie utracił panowanie nad sobą! Im prędzej, tym lepiej! Odwrócił się i wbił w nią wzrok, potrząsając głową. – Nie chodziło mi o to. A właściwie chodziło. Oczywiście, że chodziło. Ale mógłbym nie zapanować nad tym, co jeszcze... Raz jeszcze zastanowiła się, dlaczego tak trudno mu wyrazić to, co chciał powiedzieć. – Czarodzieje mogą się żenić – sprzeciwiła się słabo. – Ale nie żenią się z czarodziejkami. – Inisso był żonaty. Jego żona nazywała się Olliola. – Nie znali razem więcej niż... – jęknął i ucichł. – Ale wrócisz? Wkrótce? Zawahał się. – Obiecaj! – zażądała. – Dobra. Obiecuję. Przed zimą. – Wcześniej! – Nie. Och, Inos. Nie chodzi o ciebie, kochanie! – rzekł ochrypłym głosem. – Uwierz mi, nie chodzi o ciebie! I nie o Krasnegar. Widzieliśmy kawał świata, prawda? Wiem jednak, że nie znalazłem żadnego miejsca, które podobałoby mi się bardziej niż mały, zapyziały Krasnegar. Jest nudny, ale uczciwy i sympatyczny. Nie ma tu wojen, niesprawiedliwości ani ucisku. Ty na pewno też tak uważasz, prawda? Skinęła ze zmęczeniem głową. Poruszył się. Klęczał u jej fotela, lecz jego szept dobiegał z daleka. – Inos... A gdybym powiedział, że możesz pójść ze mną. Gdybym powiedział, że moglibyśmy odejść, zamieszkać razem na wieki w cudownym miejscu i nigdy już nie mieć żadnych kłopotów... Co byś na to rzekła, Inos? – Obowiązek? – wyszeptała. Głupie pytanie! Poczuła bardzo delikatny dotyk na czole... Nagle Kade zaczęła potrząsać ją za ramię, mówiąc, że kąpiel jest gotowa. Rap zniknął. 4 Dni zaczęły się powoli wydłużać. Wkrótce życie Inos wpadło w rutynę. Jej reformy zaczęły stopniowo przynosić rezultaty. Wyprawa po drewno odniosła sukces przekraczający jej najśmielsze marzenia. Zorganizowano zaraz trzy następne. Najwyraźniej nikomu dotąd nie przyszło do głowy, by wykorzystać sanie. Drewno było oczywiście świeże, lecz przywieziono go mnóstwo. Goblinowie albo nie zauważyli tej nowej aktywności, albo ich to nie obchodziło. Odniesione obrażenia ograniczały się do utraty kilku palców u nóg na skutek odmrożenia. Bardziej niepokojący uszczerbek poniosły konie, ale Inos udowodniła nawet starszyźnie, że nowe sposoby mogą być lepsze i jej sława nie ucierpiała. Zaczęły też przychodzić na świat dzieci. Większość z nich zaakceptowano i pokochano, zgodnie zresztą z oczekiwaniami. Nie można ich było winić za to, że się pojawiły, podobnie jak ich matek, a życie było na posępnej północy czymś cennym. Krasnegarczycy połączyli swe siły, by przywitać z miłością cuchnące, najdroższe maleństwa. Herbatki z Kade stały się regularną częścią życia Inos. Były cudownym odpoczynkiem. Gdy księżna urządziła już Kinvale w zadowalający ją sposób, mogła również służyć pomocą w innych kwestiach. Jej bystry zdrowy rozsądek był wart tuzina rad. – To – wyjaśniła Inos pewnego słonecznego popołudnia, siedząc w saloniku ciotki – jest Lista Numer Jeden. Wyglądająca elegancko w różowej batystowej sukni koktajlowej Kade ujęła zwój w pięknie wypielęgnowaną dłoń. – Beczki, belki... biskup? Doprawdy, Inos! Biskup na liście zakupów? – I co najmniej dwóch kapelanów. To tylko lista napraw, która pozwoli nam wrócić do punktu wyjścia. Tutaj mam Listę Numer Dwa, materiały potrzebne, by zastąpić handel drogą lądową przerwany przez goblinów. To przede wszystkim sól i niektóre artykuły żywnościowe, ale potrzebujemy też trochę nowych zwierząt, by zwiększyć liczebność stad, a marynarzom to się nie spodoba. Kade wydęła wargi, po czym przeszła do listy Numer Trzy. – To jest lista innowacji Inos – oznajmiła beztrosko królowa, machając dłonią, która z pewnością niebyła wypielęgnowana. – Książki, nauczyciele i takie tam rzeczy, a także meble do pałacu. – Instrumenty muzyczne? Pięćset par butów do tańca? – Cóż, przyznaję, że nie są to wyłącznie artykuły pierwszej potrzeby. Ponadto wszystkie trzy listy to tylko spis uzupełnień towarów, które przybywają każdego roku na statkach, jak zboże, lekarstwa, przyprawy, barwniki, żelazo gąbczaste... – Co to jest żelazo gąbczaste? Zresztą mniejsza o to, moja droga. Nie sądzę, by ta informacja uczyniła mnie szczęśliwszą. Zjedz lepiej proszę trochę tego gąbczastego ciasta. Znudzona brakiem szacownego towarzystwa podczas oficjalnej żałoby po Ekce, Kade była zachwycona, mogąc pełnić rolę przedstawiciela handlowego Krasnegaru. Wezwała kupców i wysłuchała ich ofert, zafrachtowała statki, a na koniec uparła się, że pokryje koszty z obfitych dochodów Kinvale. Stwierdziła, że Ekka była przyczyną wielu z kłopotów Krasnegaru i rekompensatę powinno się opłacić z jej majątku. Złoto Rapa nie mogło starczyć na długo. Poza tym, jak Krasnegar miał przeżyć w przyszłości, jeśli goblinowie przestaną sprzedawać futra? Inos nawet dotąd nie pomyślała o tym problemie. Zapytała o to i dowiedziała się, że poprzedniego lata się nie zjawili. Nikt nie sprawiał wrażenia zbytnio zaniepokojonego, poprosiła jednak Foronoda, by dokonał niezbędnych obliczeń. Rządca wkrótce przekonał się, że Krasnegar jest zależny od handlu z goblinami w jeszcze większym stopniu niż od wymiany z Nordlandem. Królowa i rządca zgodzili się, że utajnią tę niepokojącą informację nawet przed radą. Zaczynali oboje darzyć się, choć niechętnie, szacunkiem. Wiosna nadeszła wcześniej, a grobla stała się przejezdna szybciej, niż oczekiwano. Stada ruszyły w drogę, a łodzie przygotowano do wypłynięcia. Życie szło naprzód. Inos powoli odnowiła stare przyjaźnie i nawiązała nowe. Korona jednak oddalała ją od pozostałych. Musiała pogodzić się z tym, że poddani, bez względu na to, jak wierni, nigdy nie mogą się stać naprawdę serdecznymi przyjaciółmi monarchów. Nawet podczas zabaw była samotna. Ożyły stare opowieści o Inissie. Powszechnie sądzono, że odziedziczyła jego nadprzyrodzone moce. Pojawiające się od czasu do czasu w zamku dziwne paczki pełne takich rzeczy, jak gwoździe czy lekarstwa nie pomagały uciszyć tych pogłosek. Strzegła tajemnicy wiodącego do Kinvale portalu, gdyż sądziła, że bez owej magicznej drogi ucieczki popadłaby w obłęd. Lód zniknął z portu i przybyła flota z południa. Obywateli zdumiała liczba statków, które zjawiły się tego roku, a także to, jakie mnóstwo potrzebnych towarów stało się nagle dostępne. Foronod nadal pełnił funkcję rządcy, lecz nie był już w stanie prowadzić niezwykle dokładnego nadzoru, z którego słynął. Inos sama spędzała całe tygodnie na kontynencie, patrząc mu przez ramię, obserwując, ucząc się, a na koniec niemal go zastępując. W końcu adeptka mogła nauczyć się wszystkiego. Goblinowie jednak się zjawili, choć z niewyjaśnionych przyczyn nie chcieli teraz przechodzić przez groblę i upierali się, że będą prowadzić swój handel wymienny na kontynencie. Królowa i rządca poczuli wielką ulgę na widok pierwszej ich grupy, a zwłaszcza tobołków śmierdzących skór dźwiganych przez kobiety. Pod wpływem impulsu Inos zaoferowała na wymianę miecze. Goblini mężczyźni nie posiadali się z radości. Miała mnóstwo mieczy, które nie były jej do niczego potrzebne. Dopiero po odejściu tej pierwszej grupy przyszło jej do głowy, żeby przeczytać dokładnie traktat z Imperium. Przekonała się, że zabrania on jej sprzedaży broni goblinom. Kochany Emshandar! Noce stały się dłuższe. Plony zwieziono do miasta. Nikt nie pamiętał, by kiedykolwiek uporano się z tym potężnym zadaniem tak szybko. Każdego dnia spodziewała się powrotu Rapa. Obiecał, że zjawi się przed nadejściem zimy. Wiedziała, że dotrzyma słowa. Nie zniknął z jej pamięci i żaden inny silny chłopak nie zajął jego miejsca, czy raczej miejsca, które powinno należąc do niego. Długie godziny spędzała medytując nad niewytłumaczalną zmianą, jaką wywołały w nim czary, nad aluzjami, na które sobie pozwalał, a także osobliwymi przebłyskami czegoś w irytujący sposób pozostającego tuż za granicą pojmowania, które raz czy drugi u niego dostrzegła. Miała teraz teorię. Była ona naciągana, ale zgadzała się ze skąpymi dowodami, które zebrała. Miała również plan. Inosolan nie miała jeszcze ochoty przyznać się do porażki. 5 Gdy Rap jechał w dół, ku brzegowi, nad horyzont wysuwał się księżyc w pełni. Powietrze szczypało chłodem, a grunt był twardy, lecz nie pokrywał go jeszcze śnieg. Bóg Zimy zaniedbywali Swe obowiązki. Odór wodorostów i ryb, przeraźliwe wrzaski mew – wszystko to było tak znajome, że rozdzierało mu serce. Trzy wozy – anonimowe, czarne kształty pod zachmurzonym niebem – czekały na koniec przypływu. Ziemia i niebo stapiały się w szarość z szeroką wstęgą czerwonawego zachodu słońca po jednej stronie, srebrną plamą wschodu księżyca po drugiej. Na falach jednak można było dostrzec heraldyczny wzór czerwieni na srebrze. Tylko nieliczni kręcili się jeszcze wśród przybrzeżnych chat. Nie zwracali zbytniej uwagi na nieznajomego dosiadającego wielkiego, karego rumaka. Jeden czy dwaj skinęli głową po przyjacielsku i wrócili do swych zadań. Nie zapadał w pamięć. Ledwo będą mogli sobie przypomnieć, że go widzieli. Nie zauważą też, że jechał bez wędzidła i uzdy. Do przetransportowania pozostało już niewiele: trochę skór, kości oraz kilka beczułek solonego mięsa końskiego dla psów. W złych latach zjadali je oczywiście ludzie, niekiedy zjadali również psy. To jednak miał być dobry rok. Foronoda nie było, a to świadczyło, że miasto jest porządnie zaopatrzone na zimę. Wszędzie leżały wielkie stosy torfu. Krasnegar nigdy nie miał go dosyć. Jak długo pozwoli na to pogoda, wozy nie przestaną transportować go na górę. Inos spisała się dobrze. Rap sprawdzał jej postępy – z początku często, a potem, gdy przekonał się, że sobie radzi, coraz rzadziej. Sama z reguły przebywała wewnątrz zamku, gdzie osłaniała ją przed nim tarcza, lecz dostrzegał zadowolenie na ulicach. Krasnegar miał ocaleć. Nie wróciłby tu, gdyby tego nie obiecał. Nie musiał zostawać długo. To będzie ostami raz. Z zaskoczeniem zauważył nowe, zimowe stajnie. Przejeżdżając obok nich uczynił je od niechcenia goblinoodpornymi. Czas wszystko zmieniał, nawet w Krasnegarze. Przemknął kłusem obok pierwszego wozu i kiwnął głową do Jika. Woźnica odwzajemnił ów gest, po czym zmarszczył brwi, poirytowany tym, że zawodzi go pamięć. Zły zastrzygł uszami za widok omywających żwir drobnych fal. Uspokojony w nadprzyrodzony sposób odważył się zanurzyć wielkie kopyta w wodzie. Pchlarz powąchał podejrzliwie ten .nieznany, niespokojny płyn i spróbował go posmakować. Trzeba go było przekonywać dłużej niż Złego, lecz wreszcie i on ruszył przez groble, warknąwszy krótko. Przerwy w niej nie były długie, jako że nadchodził odpływ, a sama grobla była wyższa niż ongiś. Wkrótce Zły kłusował już przez Wielką Wyspę, a potężny pies znowu gnał susami przed siebie. Droga dobiegała hakiem do brzegu. Rap wreszcie pozwolił sobie na zbadanie leżącego przed nim portu. Wszystko było tak, jak to zapamiętał; rozdarło mu to serce. Prości ludzie z radością zajmowali się swymi obowiązkami, sieci rybackie wisiały na tyczkach, a wiele łodzi wyciągnięto już z wody, by przygotować je do długiego odpoczynku. Spokój i sympatyczna nuda oraz bezpieczeństwo. Pusty wóz rozpoczynał właśnie podróż na kontynent. Jego woźnica dostrzegł pokonującego groblę jeźdźca. I Inos! Jechała na Piorunie portową drogą. Z pewnością chciała zobaczyć, kto przejeżdża przez groblę. Rap pomyślał, że niewiele umyka jej uwadze. Będzie najlepszą władczynią, jaką kiedykolwiek miał Krasnegar. To jednak wiedział zawsze. Mruganiem usunął łzę z oka i roześmiał się w głos na myśl o płaczącym czarodzieju. Jakiż powód do płaczu mógłby mieć czarodziej? Zobaczył, że Inos przygląda się samotnemu jeźdźcowi, osłaniając dłonią oczy przed promieniami zachodzącego słońca. Uniósł przed nią swą nadprzyrodzoną zasłonę. Jej natychmiastowa reakcja sprawiła, że Piorun się spłoszył, Inos jednak zapanowała nad nim natychmiast i zmusiła go kopniakiem do galopu. Zły pomknął, rozpryskując wodę, przez resztki Wielkiej Depresji. Oba konie spotkały się na zboczu za groblą. – Rap! Och, Rap! Boże Głupców! Temu niemądremu dziewczątku łzy spływały po policzkach. Nigdy by nie przyjechał, gdyby nie obiecał. – Cześć, Inos. Cieszył się, że dysponuje dalekowidzeniem, gdyż oczy zasnuła mu mgła. To nie było dziewczątko. Piękna, śliczna kobieta. – To jest Zły! I Pchlarz? Byłeś w Arakkaranie? – Byłem w różnych miejscach. Dobrze jest wrócić do domu. Kłamca! Stłumiła pytanie – o Azaka, oczywiście – po czym przyjrzała się uważniej samemu Rapowi. Zaklął po cichu. Powinien był coś zrobić ze swoim wyglądem. – Rap? Co ci dolega? Czy jesteś chory? – Nie, nie. Po prostu trochę zmęczony. Łamiesz mi serce, dziewczyno. To właśnie mi dolega. – Wyglądasz okropnie! Co cię gnębi? Bogowie! No jasne! – Pięknie się prezentujesz, Inos. Wiem też, że świetnie sobie radzisz jako monarchini. Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem, takim samym, jakim obrzucała go matka, gdy nie chciał repety. Następnie zamaskowała je fałszywym uśmiechem. – I przyjechałeś na dożynkowe tańce! Całkiem zapomniał o dożynkowych tańcach. – Oczywiście – odparł. * * * Został trzy dni i omal nie popadł w obłęd. Chwilami żałował, że nie pojawił się pod swą dawną postacią, lecz wtedy musiałby raz za razem odpowiadać na te same pytania, a do tego ludzie zauważyliby, jak Inos na niego patrzy i że wszędzie za nim chodzi, a potem trudno byłoby jej wytłumaczyć, dlaczego znowu zniknął. Wybrał więc postać nie rzucającą się w oczy, to jednak oznaczało, że nie mógł pogadać ze starymi przyjaciółmi. Kiwał do nich głową, a oni reagowali tak samo, jak Jik – znajoma twarz, ale nie mogę sobie przypomnieć czyja. Koledzy z dzieciństwa stali się wysokimi mężczyznami, Gith, Krath i Lin. Niektórzy mieli brody. Wszystkie dziewczęta były już matkami. Ufio, Fan... Prędzej czy później natknął się na każdego z nich, na ogół wtedy, gdy Inos ciągnęła go za sobą po mieście, pokazując, czego dokonała i co jeszcze należało zrobić. Przez cały czas paplała podekscytowana, starając się nie okazać, że serce ją boli równie mocno jak jego. Widział, że ludzie uśmiechają się na jej widok i chętnie ją pozdrawiają w nadziei, iż odpowie uśmiechem. Byli dumni ze swej młodej królowej. Impowie zawsze lubowali się w romantycznych historyjkach o pięknych księżniczkach i imperatorowych, lecz tu, w Krasnegarze, były one szczególnie powszechne. W tej sytuacji dogadywanie któremuś z miejscowych jotnarów, że rządzi nim kobieta, byłoby bardzo niebezpieczne. Tylko raz widział, by Inos natrafiła na opór. Postarzały cieśla zaczaj sprzeciwiać się jej nowomodnym pomysłom na temat mebli. Zielone oczy błysnęły, aura zadrżała leciutko i w tej chwili stopy i język staruszka zaczęły się plątać, gdy próbował pokłonić się, przeprosić i uciec jednocześnie. Pomijając tę jedną chwilę, Rap nigdy nie dostrzegł, by wykorzystywała swój królewski urok, nawet tego nie potrzebowała. Nie ma co się oszukiwać – była to wspaniała robota, niemal niemożliwa do wykrycia. Najlepsze zaklęcie, jakie kiedykolwiek rzucił. Na dożynkowych tańcach spotkał niemal wszystkich, lecz nikt nie spotkał jego. Wielka obwieszona wstążkami komnata zapchana była ludźmi, królowały hałas, śmiech i muzyka. Tak zwana muzyka, gdyż Krasnegar nie był Piastą i nikt nie przejmował się zbytnio rytmem czy tonacją; dobrze było, dopóki grano głośno i wesoło. Zatańczył z Inos dwukrotnie, potem nalegał, by wszystkie inne tańce oddała wybranym spośród poddanych, kręcących się wokół niej z nadzieją. Było oczywiste, że nie znalazła jeszcze kochanka. Równie oczywiste było, że mogłaby ich mieć setki. Wszyscy ją uwielbiali. Każdy młody mężczyzna w mieście miał fioła na jej punkcie. Gdyby zechciał, mógłby sprawić, by zakochała się w którymś z nich. Byłaby wtedy szczęśliwa, prawda? Stał w cieniu, walcząc z własnym sumieniem. Powiedział kiedyś imperatorowi, że chce tylko tego, by Inos była szczęśliwa. Bez trudu mógł to sprawić za pomocą czarów. Dlaczego więc tego nie zrobił? Nim odejdzie, będzie się musiał nad tym poważnie zastanowić. Mówili ze sobą bardzo dużo, a przynajmniej Inos mówiła. Była dumna ze swych osiągnięć i miała prawo tak się czuć. Pozwalał, by wyjaśniała mu wszystko raz za razem, choć zorientował się dokładnie już w kilka minut po przybyciu. Wiele rzeczy dostrzegł nawet z daleka. Sam mówił mniej, choć opowiedział jej, jak udał się do Arakkaranu po swego psa i jak przerazili się na jego widok Azak oraz Kar. Gdy opisał ucztę, jaką wyprawili na jego cześć, z żonglerami, tancerkami brzucha i kozimi oczami, a także psikusy, jakie im robił, gdy zabrali go na polowanie, śmiała się aż do łez. – A więc ocaliłeś Pchlarza? A co z panterą? – zapytała. – Panterę zostawiłem. Nigdy nie przepadałem za kotami. – I Azak dał ci Złego? – Sam go sobie wziąłem. Uznałem, że jest mi winien przynajmniej tyle. Opowiedział jej też trochę o swych innych podróżach – do Kraju Baśni, Smoczej Ziemi i Durthingu. – Nie do Thume? – zapytała. Nie, odpowiedział, w Thume nie był. W rozmowach starannie omijali swe wzajemne stosunki. Nie wspomnieli o nich ani razu. Kiedyś próbował nawet zacząć, ale słowa mu nie pozwoliły. Niewykluczone też, że ów przymus pochodził od kogoś ważniejszego niż słowa. Nie był tego pewien. Inos coś knuła. Wiedział to od chwili, gdy spotkali się na brzegu. Mógłby odgadnąć jej tajemnicę bądź wyciągnąć ją z niej, lecz nawet nie próbował. Wyłączył swój nadprzyrodzony wgląd, przez co nie mógł nic wyczytać z jej twarzy. Było to dla niego nieprzyjemne, lecz z drugiej strony cała wizyta była jednym ciągiem nieznośnych cierpień. Nocą opuścił pałac, by nie móc jej obserwować. Znalazł sobie opuszczone, wygodne poddasze nie opodal portu. Zaopatrzył je w wygodne łóżko, na którym mógł się położyć. Nigdy teraz nie sypiał. Niemal zapomniał, jak to jest, kiedy się śpi. 6 Czwartego ranka Rap zjadł z Inos śniadanie w wielkiej komnacie. Siedziała sama za głównym stołem. Wszedł drzwiami, zbliżył się i usiadł na krześle obok niej. Słońce właśnie wschodziło, obiecując kolejny zdumiewająco piękny dzień. Inos miała na sobie bardzo prostą, jasnozieloną suknię. Włosy zwisały jej luźno, podtrzymywane jedynie opaską. Była równie piękna, jak zawsze. Gładkość jej policzków sama w sobie stanowiła cud. Rap znowu był w stroju do jazdy konnej. – Chyba jeszcze nie odjeżdżasz! Jej głos brzmiał oskarżycielsko. Twarz była bledsza, niż powinna. – Chce wykorzystać piękną pogodę – odparł, nie spoglądając na nią. Przynajmniej nie oczyma. – Dzień dobry, Wasza Królewska Mość. Stary, zniedołężniały lokaj zbliżył się, powłócząc nogami, i postawił przed Inos dzbanek z czekoladą oraz srebrną wazę z kleistą owsianką. Nie zauważył, że królowa ma towarzystwo. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Rap sprawił, że przed nim również pojawiła się waza z owsianką i to złota. Spróbowała się roześmiać, lecz bez zbytniego powodzenia. Staruszek oddalił się utykając. Niczego nie dostrzegł. – Myślę sobie, że mógłbym zabrać Smoka – powiedział Rap między łykami. – Zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi, a mam wrażenie, że robi się trochę za stary na swe obowiązki. – Proszę bardzo. – I zostawię Złego. Powinnaś się ucieszyć, że to on przejmie zadania Smoka. To będzie odpowiednia pamiątka po Azaku. – Och, jakie to śmieszne! Nie odpowiedział jej, z jakim zapałem Azak nadrabiał po powrocie do Arakkaranu stracony czas. Straszny człowiek! Jedli przez chwilę w ciszy mąconej jedynie siorbaniem. Rap pomyślał, że krasnegarska owsianka to prawdziwe paskudztwo, i zastanawiał się, dlaczego właściwie tak bardzo mu smakuje. Dziwnie się czuł jedząc za głównym stołem jako przebywający z wizytą czarodziej. Gdy przedtem jadał w wielkiej komnacie, zawsze siedział w pobliżu kominków, razem ze służącymi. Było ich tam teraz mnóstwo. Mitrężyli czas nad gorącym śniadaniem. Wiedział, jak się czuli. Większość z nich niedawno wróciła z kontynentu. Wysłuchiwali plotek o tym, co wydarzyło się latem, rozkoszowali się prawdziwymi łóżkami i suchymi mieszkaniami, odnawiali stare przyjaźnie i z radością przechodzili na wolniejsze, zimowe tempo. Dlaczego okazał się tak głupi, by tu przybyć? Inos wciąż się na niego gapiła, zgniatając w wolnej dłoni serwetkę. Tak jest, coś knuła. Uparcie nie pozwalał sobie zajrzeć w jej myśli, by przekonać się, co to takiego. – Nie koniuszym? – zapytała wreszcie tęsknym głosem. – Powinnaś przyznać ten tytuł Hononinowi. Pociągnie jeszcze przynajmniej z dziesięć lat. Bóle w stawach stajennego zniknęły w cudowny sposób w noc, gdy wróciła królowa. Jego czas jeszcze nie nadszedł. Miał umrzeć bardzo nagłą śmiercią za czternaście lat, tuż przed Świętem Zimowym. – I nie ochmistrzem? Ich oczy spotkały się, wymieniając załzawione uśmiechy. – To właściwie nie moja specjalność – odrzekł Rap. – Oopari da sobie z tym radę znacznie lepiej ode mnie. – No to królem? – wyszeptała. – To jedyny wakat, który mam w tej chwili do zaoferowania. – Nie sądzę, bym miał kwalifikacje. – Lepsze niż ktokolwiek na świecie. Rap westchnął. Dlaczego ludzie zadawali sobie cierpienia, pragnąc tego, co niemożliwe? Zmienił temat. – Wszyscy muszą wiedzieć, że wróciłaś za pomocą czarów. Co teraz sądzą na ich temat? Inos wzruszyła ramionami. Przestała udawać, że cokolwiek je. – Dopatrują się czarów we wszystkim, co robię. Jeśli uśmiechnę się do dziecka, to znaczy, że je pobłogosławiłam. Gdy spojrzę na kogoś krzywo, wywołuję ataki astmy. Wydaje się jednak, że przyzwyczajają się do tej myśli. – Mnie unikali! Wciąż go to bolało. Położyła dłoń na jego dłoni. – Sądzę, że zmądrzeli, mój drogi. Magia ma swoje zalety i zrozumieli to. Ponadto, z czasem ludzie mogą przyzwyczaić się do wszystkiego. To był fakt. Stworzył kubek gorącej czekolady i oswobodził dłoń, by go podnieść. – Zaakceptowaliby cię, kochanie. – Nie będą mieli na to szansy. – Zdecydowanie odchodzisz? – Zdecydowanie. – Na jak długo tym razem? Spojrzał jej prosto w twarz. Przygryzała wargę. – Na zawsze – odparł. – Odczuwasz ból! Jak to odgadła? – Gdy przebywam blisko ciebie, jest gorzej – odparł. – Znacznie gorzej. I dla mnie, i dla ciebie. Mówiłem ci już, że to nie może się stać, Inos. – Myślę o prawdziwym bólu, Sagorn to zauważył i powiedział o tym Kade. I wtedy ja również zaczęłam to dostrzegać. Rap zjadł jeszcze trochę owsianki. – Od chwili gdy Zinixo powiedział ci piąte słowo. Ogarnęły cię płomienie, Rap, ale nie pozbyłeś się ich całkowicie, prawda? Od tego czasu nieustannie płoniesz. – Nie płonę. Niemniej to słowo dobrze opisywało sytuację. – Cierpisz? To dlatego tak okropnie wyglądasz. – Nie wyglądam okropnie! – Ale wyglądałeś, kiedy spotkałam cię na drodze. Gdy ci to powiedziałam, przywróciłeś sobie normalny wygląd. Ale w tych pierwszych chwilach sprawiłeś wrażenie tak starego, jak Emshandar. Cierpisz! Nie chciał jej okłamywać, a nie wolno mu było nic wyjaśnić, milczał więc. Oczekiwał, że Inos się rozgniewa, lecz tak się nie stało. Okropnie znęcała się nad serwetką, skrywając pod stołem obie dłonie. – Z radością przyjmę od ciebie konia, Rap – powiedziała wreszcie. – Czy jest coś, co mogę ci zaoferować w zamian? – Tylko Smoka. Stała się jeszcze bardziej napięta. – Chciałabym cię o coś prosić. – Oczywiście. Co tylko zechcesz. Czekał. Nie mogło to być złoto, gdyż wypełnił jej skrzynie i miała go pod dostatkiem. Wznieść groblę nad poziom najwyższego przypływu? Poprawki w zamku? Nie zamierzał węszyć. – Chcę zostać czarodziejką. Gorąca bryła owsianki wylądowała nie zauważona na jego kolanach. – Inos, nie! Nie wiesz, jak to jest! – To mi opowiedz. – To okropne! Przestaje się uważać ludzi za ludzi. Są ślamazarni, głupi i nieważni! Można mieć wszystko, czego się zapragnie, więc niczego nie warto mieć ani robić. Nie liczą się też potrzeby ani opinie nikogo innego. Nie, to straszne. Nie chciałabyś tego! Była przestraszona i zdecydowana tego nie okazać. – Powiedziałeś: „Co tylko zechcesz!”. – Masz wszystko, czego ci potrzeba. Nie miałem na myśli... – Przykro mi, że jestem taka ślamazarna i nieważna, ale mogłabym przysiąc, że usłyszałam: „Co tylko zechcesz”. Skrył twarz w dłoniach. Czyste, przeszywające pożądanie... było gorsze od wszelkiej wyobrażalnej cielesnej żądzy. Fanfara srebrnych trąb. Rozświetlało jego serce niczym jutrzenka. Ucieczka! Ostatecznie powiedział jej już kiedyś tylko dwa słowa i udało mu się na tym poprzestać. Wspomnienie towarzyszącego temu wysiłku było przerażające, ale raz mu się to udało. Oczywiście – odrzekł zdrowy rozsądek – musiał się wtedy jeszcze policzyć z Zinixem. Nienawiść potrafi być silniejsza niż miłość. Teraz jego uwagi nie odwracał solidnie nabuzowany jotuński gniew. Ból... O to właśnie jej chodziło! Gdy powiedział wówczas Inos dwa słowa, zredukował swą moc i zdołał zapanować nad przeciążeniem. Gdyby podzielił się z nią dwoma dalszymi, stałby się jeszcze słabszy. Domyśliła się, że ból byłby wtedy mniejszy. Może miała rację! Spróbuj! – usłyszał szept pokusy. Spróbuj! Przez długie miesiące usiłował zapanować nad cierpieniem. Zabijało go, dzień za dniem, godzina za godziną. Wiądł. Wiedział o tym. Może miała rację i nie będzie cierpiał tak bardzo, jeśli podzieli się z nią jeszcze dwoma słowami. Ale było to ryzykowne; opiekunowie zawsze stanowili zagrożenie. Nigdy nie przestawali go obserwować, bez względu na to, gdzie był i co robił. Bali się go wszyscy i to nie bez powodu, wiedział dobrze, że gdyby zaistniała taka potrzeba, mógłby pokonać całą czwórkę naraz. Nowy Zachód nie reprezentował sobą zbyt wiele. Czterej zostawiali go więc w spokoju, nawet gdy działał na ich podwórkach: uratował baśniowców, którzy wciąż przebywali w Milforze, by ukryć ich wraz z innymi w miejscu, gdzie nigdy nie zostaną odnalezieni... zgasił ognisko zarazy, którą wywołał wśród goblinów Olybino... zawrócił stado smoków, które leciało przekonać się, co robił dla Nagg i jej małego plemienia... Chłopiec stajenny Rap podeptał cały Protokół, a Czterej udawali, że tego nie widzą. Gdyby jednak wyczuli, że jego moc opadła do poziomu zwykłego czarodzieja, mogliby odczuć pokusę, by czegoś popróbować. A mimo to czuł, że właściwie wszystko mu jedno. Nie osłabłby zresztą aż tak bardzo. Nadal władałby pięcioma słowami, bez względu na to, jak bardzo ich moc by zmalała, a żadne z obecnych Czworga nie odważyłoby się porwać na coś takiego. Jego panowanie nad mocą było wybrykiem natury. Być może niektórzy z legendarnych, wielkich czarodziejów przeszłości osiągnęli swą potęgę w ten właśnie sposób, lecz większość ludzi ginęła od pięciu słów. Jak Rasha. Podzielić się słowami? W normalnych warunkach było to bardzo bolesnym doświadczeniem, chyba że odbywało się na łożu śmierci. Ów akt omal nie zabił Sagorna. Towarzyszący mu ból zafascynował Małego Kurczaka. Ale nie w tym przypadku. Tym razem nie będzie bolało. Powiedzieć Inos? Tak! Tak! Ale niebezpieczeństwo! Nie wiedziała o niebezpieczeństwie! Spojrzał w jej bladą, przerażoną twarz. – Jesteś pewna? Skinęła głową i przesunęła różowym językiem po wargach – wargach, których wspomnienie mogło prześladować mężczyznę aż do dnia śmierci. – To straszliwe ryzyko! – Ufam ci. Tylko dwa. Bystra dziewczyna! – To dlatego boisz się do mnie zbliżyć, prawda? – zapytała. – Dlatego nie chcesz intymnych kontaktów? Utrata panowania nad sobą... wspominałeś o tym. Boisz się, że powiesz mi je wszystkie! Skinął głową, zdumiony, że się tego domyśliła. Niemagiczne osoby nie zawsze były głupie, pod warunkiem, że dało się im wystarczająco wiele czasu. Inos była oczywiście adeptką. To jej pomogło. – Trzy małe słowa – rzekł. – Łatwo je powiedzieć w chwili... hm... namiętności. – I co wtedy? Zacznę płonąć, a brak mi twojej umiejętności panowania nad magią? Pokręcił głową. Nawet próby myślenia na ten temat sprawiały mu ból. Wyjaśnienia były... zabronione. – Ale dwa możesz mi powiedzieć! – Nie zdajesz sobie sprawy, o co prosisz. I to nic miedzy nami nie zmieni, Inos. Będzie nawet gorzej, bo tylko jedno słowo będzie nas dzieliło od... od... – język znowu zaczaj plątać mu się w ustach. – Tylko jedno słowo – dokończył. – Powiedziałeś: „Co tylko zechcesz!”. – Nie! Nie zaryzykuję tego. Westchnęła, lecz jej zielone oczy zalśniły niczym słońce w falach przybrzeżnych. – Och, Rap! Choć ten jeden raz... Jeśli widzimy się po raz ostatni, czy choć raz nie mógłbyś dać się do czegoś namówić? Odsunął krzesło. – To zbyt ryzykowne, Inos. Zwinęła serwetkę jeszcze ciaśniej niż przedtem. – Jestem przygotowana na podjęcie tego ryzyka. Prosiłam cię o przysługę i powiedziałeś: „Co tylko zechcesz!”. No więc jak, jesteś człowiekiem słownym, czynie? Dlaczego upierała się przy tym szaleństwie? By pomóc swemu królestwu? Gdyby tylko wiedziała, jakie wyzwanie podejmuje zostając czarodziejką, nie byłaby tak szaleńczo chętna matkować temu stadu tępych kmiotków. I tak nigdy nie docenią tego, co dla nich robiła. Musiała zdawać sobie z tego sprawę. Żeby pomóc jemu? Sądziła, że może mu wyświadczyć przysługę, złagodzić nieustanne cierpienie towarzyszące panowaniu nad pięcioma słowami mocy. Podejrzewał jednak, że miała na uwadze coś jeszcze. Oparł się pokusie użycia wobec niej wglądu. Przerażało go, że odszuka w jej umyśle siebie w kompromitujących okolicznościach. Złapała go w pułapkę. Powiedział: „Co tylko zechcesz”. – To niesprawiedliwe wobec innych, Inos – sprzeciwił się, wiedząc, że to jego ostatnia wymówka. – Te dwa słowa, które już znasz... jedno jest tym, które powiedział mi Zinixo. Drugie dostałem od matki. Nie zaplanowałem tego w ten sposób. Po prostu one pierwsze przyszły mi na myśl. – Skulił się na wspomnienie o próbie ognia, którą przeszedł w Rotundzie Emine’a. Potem skulił się jeszcze mocniej, gdy przypomniał sobie, kto go wówczas uratował. – Nie wiem, czy te słowa zna jeszcze ktoś inny. Ale te, którymi się nie podzieliłem, należą do Kade, Małego Kurczaka i Sagorna. Jeśli ci je powiem, osłabię ich moc. Zielone oczy błysnęły raz jeszcze. – Proszę cię bardzo, nie ruszaj Sagorna i jego koleżków! Słyszałam jednak chyba, jak ostrzegałeś Małego Kurczaka, by nie wykorzystywał swej nadprzyrodzonej siły. A talent Kade dotyczy opieki nad młodymi damami. Nie będzie miała na to czasu, jeśli zarządza Kinvale. Zresztą pora już, by zaczęła się oszczędzać! Z rozpaczą rozejrzał się po komnacie. Posługacze nadal byli bardzo zajęci gadaniną, a dostojnicy i starsi rangą słudzy dostrzegli niejasno, że królowa ma gościa i postanowili skupić się za jednym z bocznych stołów, zamiast dosiąść się do niej. W zasięgu słuchu nie było nikogo. – Jesteś całkowicie przekonana? Skinęła głową. Nie była to całkiem prawda, ale umiała już okazywać królewski spokój, pewność siebie zrodzoną z czegoś więcej niż z uroku, który na nią rzucił. Przyczyną nie był też jedynie status adeptki. Część efektu wywodziła się po prostu z tego, że Inos była dobrą królową. Niemal nie zdążył zdać sobie sprawy, co robi. Nachylił się, by wyszeptać jej do ucha słowo Kadolan. Ulga! Drugie było jeszcze łatwiejsze, a trzecie... Ugryzł się w język i zdołał zatrzymać w połowie trzeciego słowa. Była to najtrudniejsza rzecz, jakiej dokonał w życiu. Był to ból, były to nudności, były to smutek i strach, pogarda dla siebie i wszystko, co okropne. Szarpało jego umysł, deptało duszę i dręczyło ciało straszliwymi spazmami. Była to śmierć i zniszczenie. Więcej niż mógł znieść. Z wyciem spadł z krzesła. Przetaczał się i miotał po podłodze, słysząc drwiący śmiech Bogów. Powstrzymał się jednak. Usta miał pełne krwi. Wtem zobaczył przed sobą Inos w aurze – przezroczystą, przerażoną, zatykającą rękami uszy. Była jednak czarodziejką: wspaniałą, piękną, godną pożądania czarodziejką. Nie mógł tego wytrzymać. – Inos, kocham cię! Wyciągnął ku niej ręce. – Nie, Rap! – krzyknęło jej widmo, cofając się przed nim w aurze kłócących się ze sobą czerwieni i różowości. Ruszył za nią, by ją złapać, przyciągnąć do siebie i wpić usta w jej uszy, wargi, policzek, w każdy skrawek jej ciała. W niemagicznej wielkiej komnacie jego dłoń chwyciła rąbek jej sukni. Inos odwróciła się i rzuciła do ucieczki. Przyciągnął ją do siebie. Potknęła się o krzesło i upadła na podłogę, szarpiąc się i krzycząc. Zamknął ją w ramionach. Miał zamiar ją pocałować, powiedzieć, że ją kocha, a potem podzielić się z nią piątym słowem. W niemagicznym świecie uciekła za pomocą czarów z jego objęć, tak że runął ciężko, ściskając pustą suknię. Nie obdarzeni mocą goście zauważyli jakiś rwetes i zaczęli się odwracać, ślamazarni jak stare głowy kapusty. W aurze umykała przed nim przez gładką jak szkło równinę – naga dziewczyna, jasna i słodka, biegnąca na tle mrocznego, nie harmonizującego z tym obrazem nieba. Poszukał jej daleko widzeniem. Znalazł ją na szczycie Wieży Inissa, w jej sypialni. Szarpała za drzwi wiodące do górnej klatki schodowej. Kierowała się ku portalowi. Chciała uciec do Kinvale. Nie mógł jej na to pozwolić! Musiał ją złapać i powiedzieć jej, podzielić się z nią wszystkim i uwolnić od straszliwego, palącego przymusu. Wyjąc zniknął z wielkiej komnaty. Wszystko to wydarzyło się tak szybko, że niemagiczne osoby kierowały jeszcze swe oczy ku miejscu, gdzie doszło do zamieszania. Ostatnie krzesło przewróciło się z hukiem na podłogę, tuż obok zrzuconej przez królową sukni. Rap potknął się, gdy wpadł do wąskiej, krętej klatki schodowej. Dało to Inos dodatkową sekundę albo dwie. Następnie rzucił się w górę schodów niczym nietoperz. Ani razu nie dotknął butem stopni. W aurze jego palce musnęły jej ramię. Dotarła do szczytu schodów na chwilę przed tym, nim dosięgnął jej niemagiczny uchwyt fauna, Zniknęła z aury i z zasięgu jego dalekowidzenia. Rap, poruszając się w sposób nadprzyrodzony, odbił się rykoszetem od osłony i runął na schody, w udręce waląc pięściami. Stłumił ból, gniew, doprowadzającą do szału miłość i niepowstrzymany przymus. Zapanował jakoś nad sobą. Drżał, pocił się i łkał jak jakiś niemagiczny głupek. Niewykluczone, że cierpienie było teraz trochę łatwiejsze do wytrzymania, trochę lżejsze niż przedtem. O Bogowie, dziewczyno, ależ to było cudowne ocalenie! Nie dał sobie szansy na zmianę zdania. Przeniósł się natychmiast do stajni i w pół sekundy osiodłał Smoka. Pchlarz, który drzemał w pustym boksie, zerwał się na wezwanie swego pana. Grupka plotkujących parobków nie dostrzegła, że pies, uprząż i koń zniknęły bez śladu. Na wewnętrznym dziedzińcu jeden czy dwóch ludzi rozejrzało się z zaskoczoną miną na widok jeźdźca, którego dotąd nie zauważyli. Wyjechał przez bramę, poza osłonę tarczy. Inos stała się widoczna w aurze. Wybałuszyła szeroko oczy. Jej włosy powiewały na wietrze. Wpatrywała się w niego przerażona. Gdyby wyciągnął rękę, mógłby jej dotknąć... Fizycznie, stała w komnacie mocy, dotykając dłonią portalu. – Wszystko w porządku, kochanie – powiedział, tłumiąc kolejny przypływ cierpienia i tęsknoty. – Chyba potrafię już nad tym zapanować. Ale nie pokazuj mi się na oczy! Zostań w zamku, dopóki nie zniknę. Skinęła głową i pobiegła przez komnatę ku schodom. Wciąż był na dziedzińcu pod zamkiem. Nie śmiał czekać na odpływ. Przeniósł się, wraz z koniem i psem, na wzgórza. Skała Krasnegaru stała się wtedy małym pyłkiem, widocznym w oddali na tle jasnego, nie kończącego się błękitu Oceanu Zimowego. Zamek był niemal niedostrzegalny. 7 Jechał na południe przez wzgórza w zimnym blasku wiszącego nisko słońca. Żółta, oszroniona trawa chrzęściła pod kopytami Smoka. Wiatr dął okrutnie. Jadąc doliną ku odległemu grzbietowi, od czasu do czasu trącał delikatnie aurę, by zyskać na czasie. Chciał tak szybko, jak tylko mógł, znaleźć się jak najdalej od Inos. Z przyzwyczajenia jednak wolał nie przyciągać uwagi opiekunów bardziej, niż było to konieczne. Zapewne zresztą wszyscy z nich i tak przydzielili swym czcicielom zadanie śledzenia go przez cały czas. W pewnej chwili wydało mu się, że wyczuwa poszukującą go Inos. – Odejdź! – wybuchnął ostrzeżeniem. – Rap? – Tak, ale nadal jestem za blisko! Odnalazł w aurze jej blady obraz, echo, zapach. Na całym ciele poczuł szczypiące kropelki potu. Zadrżał z nieprzepartej tęsknoty. Czy będzie się czuł inaczej, gdy dotrze na drugi kraniec ziemi? W aurze Inos pozostanie równie dostrzegalna, równie bliska. Jak zdoła kiedykolwiek uciec? – Chciałam tylko powiedzieć, że cię kocham! – Ja ciebie też! Proszę cię, Inos, odejdź! – No dobrze – w jej oczach lśniły łzy. – Teraz już wiem, dlaczego tak postępowałeś. Dziękuję ci, Rap! Poczuł ucisk w sercu. – Zgadzasz się ze mną? Tego właśnie chcesz? – Och, tak! – zdławiła łkanie. – Żegnaj, Rap! Zniknęła i mógł się uspokoić. Prawie. Wciąż nawiedzały go wizje Inos rzucającej się w płomienie, by go uratować. Szalonej, porywczej Inos. A potem przypominał sobie straszliwe, samotne całopalenie Rashy i jej ostatni, rozpaczliwy wrzask do Azaka: „Miłość!”. Czarodziej mógł wstąpić w związek małżeński, ale tylko z osobą niemagiczną. Mogli to też uczynić mag i geniusz albo dwoje adeptów. Cztery słowa stanowiły górną granicę. Jedynie śmiertelników takich jak Rap, obdarzonych anormalną kontrolą nad mocą, pięć słów nie zabijało. Ale dwoje ludzi, pięć słów mocy i miłość... Przestał myśleć o tej straszliwej recepcie i ruszył w dalszą drogę. Postanowił, że złoży po drodze wizytę Ptakowi Śmierci. Tak jak przewidział, goblin był teraz wodzem Totemu Kruka. Wyzwał swego ojca i wygrał w głosowaniu myśliwych, które przeprowadzono. Następnie rozczarował wszystkich, pozwalając staremu żyć, zamiast wykorzystać go w celach rozrywkowych. Był to pierwszy krok w jego rewolucji. Na swój sposób Mały Kurczak radził sobie równie dobrze jak Inos. A potem... Nie wiedział, co nastąpiło potem. Nie kończące się wędrówki? Tu i ówdzie kolejne dobre uczynki – zakrojone na minimalną skale, skazane na niepowodzenie próby uczynienia okrutnego świata odrobinę lepszym? Dotrzymał obietnicy. Wrócił do Krasnegaru. Widział teraz, że owo przyrzeczenie było latarnią w mroku rozświetlającą cały miniony rok. Teraz nie dostrzegał przed sobą żadnego światła. Podzielenie się z Inos większą liczbą słów złagodziło nieco jego ból, nie zniknął on jednak. Rap pożądał jej mocniej niż kiedykolwiek przedtem. Ile czasu upłynie, nim stanie się równie szalony jak Kalkor czy Jasna Woda? Był głupcem. Okazał się nim, gdy uzdrowił imperatora. Gdy oszczędził Zinixa w rotundzie. A już zwłaszcza wtedy, gdy uczynił Inos czarodziejką. Teraz dzieliło ich od siebie tylko jedno słowo i groziło jej wielkie niebezpieczeństwo. W każdym miejscu, w każdym czasie – chwila zapomnienia i mógł znaleźć się u jej boku szepcząc. Dokąd więc mógł się udać, cóż mógł począć? Moc? Nawet jeśli jego słowa osłabły, mając ich pięć wciąż był superczarodziejem. Mógł robić wszystko, co tylko zechciał. Bogactwa? Kobiety? Mógł mieć wszystkie kobiety świata, tyle ile zechciał. Andor wydawałby się przy nim ascetą. Tylko ta, której naprawdę pragnął, była poza jego zasięgiem. Nigdy nie zagrozi mu żadne niemagiczne niebezpieczeństwo. Czary również nie, gdyż Czterej najwyraźniej postanowili zostawić go w spokoju. Czekało go wiele pustych stuleci, do chwili, gdy stanie się starszy niż Jasna Woda. Przed południem przejeżdżał wąskim korytem strumienia płynącego przez dolinę. Jego wyschnięte, brązowe zbocza wznosiły się po obu stronach ku płowym wzgórzom. Koniowi i psu chciało się pić, Rap zaś był głodny. Zdecydował urządzić postój i wyczarować trochę wody oraz posiłek. Nim zdążył wprowadzić swe postanowienie w życie, poczuł jakąś niesamowitą świadomość, bliskość potężnego ducha. Zatrzymał Smoka wypowiedzianym w myślach poleceniem i rozejrzał się niespokojnie wokół. Przeczucie zapłonęło gorętszym ogniem, aura zaczęła drżeć i migotać, aż wreszcie stanęła w płomieniach. Na jego drodze stali Bóg, jaśniejsi od słońca. Rap zaklął bezgłośnie. Zesztywniały odjazdy, ześliznął się z siodła i padł na kolana przed wyniosłą postacią. Pochylił głowę na znak pokory. Swe nadprzyrodzone zmysły wyłączył już przedtem, gdyż moc smagająca aurę była nie do zniesienia dla śmiertelnego umysłu. Nawet jego niemagiczne oczy nie były w stanie spojrzeć na ową skrzącą się chwałę, choć światło to nie rzucało żadnych cieni ani nie rozświetlało wzgórz. Smok oddalił się poszczypać trawę. – Musisz wrócić! Głos był męski i brzmiał ogłuszająco. – Nie chcę wracać – odpowiedział Rap, wpatrując się w żółtą trawę. – Sprzeciwiasz się woli Bogów? Tak, sprzeciwiał się, nie było więc sensu nic mówić. – Jesteś głupcem! I znowu tak. – Kochasz ją! – Kocham. – A ona kocha ciebie! Bez wątpienia. Nie było też wątpliwości, że to właśnie byli Bóg, którzy ukazali się Inos, kiedyś, dawno temu, w dniu tak bogatym w wydarzenia, dniu, który stał się końcem ich dzieciństwa. – Sprzeciwiasz się Naszej woli i odtrącasz przeznaczenie, które wybraliśmy dla was dwojga. Wracaj! – Nie – odpowiedział Rap. Odważył się na maleńki przebłysk dalekowidzenia i dojrzał, że Bóg wsparli pięści na biodrach w osobliwie trywialnym geście. Dolinę omyły fale boskiego gniewu. Dziwne, że trawa nie stanęła w płomieniach! – Jesteś upartym głupcem! Znasz formułę! Wiesz, dlaczego wnęka nie mogła dla ciebie prorokować? Wiesz, dlaczego czarodzieje nie potrafili cię przewidzieć? – Wiem. Wiedział też teraz, co Jasna Woda wywnioskowała z tej niewytłumaczalnej blokady. – Wiesz więc, dlaczego o Bogu zawsze mówi się „Oni”? – Wiem. – Obiecaliśmy ci to, a teraz sprzeciwiasz się Naszej woli? Wystarczająco nieprzyjemnie czuł się, będąc czarodziejem. Przeobrażenie się w Boga byłoby czymś nieporównanie gorszym. Rap zacinał zęby i nie powiedział nic. Najwyraźniej Bóg doszli do wniosku, że pogróżki nie poskutkują, gdyż nagle stali się miękcy i kobiecy. Przypominającą blask słońca łunę przesyciła perłowa poświata, ostre wezwanie do spełnienia obowiązku ustąpiło miejsca zewowi miłości. Bóg zbliżyli się, aż wreszcie palce Ich nóg znalazły się w zasięgu niemagicznego wzroku Rapa. Oczy go od tego bolały, lecz nigdy nie widział nic piękniejszego. – Och, Rap, Rap! – odezwał się głos. Brzmiał teraz łagodnie i przymilnie. Przypominał głos jego matki. Poczuł, że w oczach wzbierają mu łzy nagłego gniewu. – Czy to uczciwe wobec Inos? – Wyraziła zgodę. Ona również chce, by tak się stało. – Mogła wyrazić ją teraz, by nie sprawić ci bólu. Jak jednak będzie się czuła, gdy się zestarzeje, uroda zniknie, a wiek zacznie trawić ciało? Jak ty będziesz się czuł, gdy opuści cię twa męska siła, oczy będą ci łzawić i poczujesz bóle w plecach? Czy oboje zaczniecie łatać się za pomocą czarów, jak Jasna Woda, by dodać do swego krótkiego żywota kilka lat? Okaż skruchę, Rap! Wracaj do Inos, byście mogli oboje zdobyć nieśmiertelność! – Nie – odrzekł Rap. – Pięć słów, Rap! Pięć słów zabija, ale gdy dwoje ludzi, którzy się kochają, uzbroi się w moc pięciu znanych wspólnie słów, tworzą razem Boga. Niewielu jest śmiertelników, którym dano podobną szansę. Raz jeszcze nie odpowiedział nic. Każde dobro zawierało w sobie zło, a każde zło – dobro. Jasna Woda domyśliła się prawdy i próbowała mu pomóc na swój pokrętny sposób. Próbowała przekupić przyszłego Boga, by podczas ważenia mieć przyjaciela. Nagle zjawili się dalsi Bogowie, niezliczeni Bogowie zarówno męscy, jak i żeńscy. Lśnili pięknem, wypełniali piaszczystą dolinkę łuną. Powietrze dźwięczało muzyką, czystością i miłością. Słońce wydawało się przy nich blade. – Przyłącz się do nas, Rap! – zawołali chórem. – Twoje przybycie zrządzono na początku świata. Czekaliśmy na ciebie przez stulecia. Teraz czas dojrzał. Proroctwo się wypełniło. Zjednocz się z Inos i połącz z nami w chwale na wieki! – Nie! – odpowiedział Rap. Cały świat wypełnił straszliwy lament. – Możesz zostać każdym z Nas, Rap. Bogiem Miłości, Bogiem Wojny, Bogiem Uzdrawiania. Każdy z Nas ustąpi ci miejsca. Albo stań się nowym Bogiem. Bogiem Koni, Rap? – Nie – powtórzył Rap. Wzgórzami wstrząsnął gniew, przynosząc ze sobą męskość, surową i śmiertelnie groźną. Grupa Bogów przybrała wygląd hordy uzbrojonych wojowników otaczających go ze wszystkich stron, olbrzymich i potężnych w Swym gniewie. Perłowa poświata przerodziła się w metaliczny połysk, pieśń stała się fanfarą i werblem bębnów. – Wszyscy musimy starać się dopomóc Dobru, Rap! Pomyśl o tym, jak bardzo mogą mu dopomóc Bóg, jak wiele są w stanie osiągnąć. Porównaj to z błahymi mocami czarodzieja. Choćbyście oboje z Inos poświęcili cały swój śmiertelny żywot na służbę ludzkości, nie zdołacie osiągnąć nic w porównaniu z tym, co Bóg mogą zdziałać przez wieczność. Okaż skruchę i przybywaj! – Co Bóg mogą zdziałać? – wrzasnął Rap. Żałował, że nie może na Nich spojrzeć, nie może pokazać im swej skrzywionej twarzy. – Uzdrawiać dzieci, łagodzić klęski głodu, powstrzymywać wojny? Och, to bardzo szlachetne! Ale przez kogo dzieci chorują? Kto zniszczył plony i rozpętał wojny? Gdy modlitwy zostaną wysłuchane, oczekujecie wdzięczności. Gdy sprawy nadal układają się źle, to dlatego, że śmiertelnicy są nikczemni. Ustawiliście grę tak, że możecie strzelać do obu bramek. Przyjemne wydarzenia są Waszym błogosławieństwem, a nieprzyjemne to skutek naszych grzechów. A co robicie przez resztę czasu, gdy nie wysłuchujecie modlitw? Powodujecie kłopoty, nie wiem, czy tylko dla zabawy, czy po to, aby nas upokorzyć, żebyście mogli... – CISZA! Czekał na błyskawicę, lecz zamiast niej poczuł dogłębną samotność i zmęczenie. – Kochamy cię, Rap. Czekaliśmy na ciebie. Twoje trudności już się skończyły. Połącz się z Inos i przybądź do nas, a nigdy już... – Nie! – odrzekł Rap. Poczuł przerażenie... – Z Bogów nie wolno drwić, Rap! Bój się sądu, który cię czeka, jeśli sprzeciwisz się teraz Naszej woli! – Nie! – powtórzył Rap. – Nie wrócę do Inos. Zabijcie mnie, jeśli chcecie, ale nie wrócę. Nie chcę być niczym więcej niż człowiekiem. Będę żył i umrę jako śmiertelnik i Inos również. Poczuł wściekłość, a potem nagłą rozpacz. – Nie ma już czasu! – krzyknęli któryś z Bogów. – Spójrz, Rap! Spójrz, co robi Inosolan. Odszukał dalekowidzeniem Krasnegar. Zobaczył zamek – wielką, osłoniętą białą plamę, z której wystawała jedynie komnata mocy na samym szczycie. Ujrzał położone na stromym zboczu miasteczko ciągnące się poniżej. Dostrzegał każdy jego kąt. Widział podobnych do mrówek ludzi biegających po jego ulicach i zaułkach. Potem usłyszał głos wielkiego dzwonu wzywającego ich do zamku. Inos! Co zamierzała zrobić? – Śpiesz się, Rap! Wróć i powstrzymaj ją, nim będzie za późno! To ją zabije! Na moment stracił pewność siebie. Poczuł, jak w otaczających go Bogach wezbrały radość i triumf. – Nie! Nie zrobię tego! – oznajmił. Przez chwilę sądził, że naprawdę go zabiją. Padł twarzą na ziemię, gdy Ich gniew huczał i szumiał wokół niego. Nagle jednak ów odgłos stał się ostrzejszy, przeszedł w wyjącą, pożegnalną pieśń żałobną, która ucichła w echach wiecznego smutku wywołanego jego szaleństwem. Nici z nieśmiertelności. Został w dolinie sam. Leżał na trawie. Smok skubał spokojnie trawę, a Pchlarz położył się, by wylizać sobie łapy. Bogowie zniknęli. A Inos, szalona Inos! To ją zabije. Nie mogło jej się udać! Podniósł się chwiejnie na nogi. Wahał się przez krótką chwilę. Mógł przenieść się na zamkowy dziedziniec, wpaść biegiem przez bramę, a potem przeskoczyć błyskawicznie do wielkiej komnaty. Mógł ją powstrzymać. Nie! Podjęła decyzję. To dlatego zażądała jeszcze dwóch słów. Domyśliła się, dlaczego na Boga mówi się „Oni”. Dwoje łudzi i pięć słów plus miłość... Była tego samego zdania, co on. Ale to, co zaplanowała, nie leżało w zakresie ludzkich możliwości! Powiedzenie słowa mocy jednej osobie przysparzało cierpienia. Powtórzenie go większej liczbie osób było niewykonalne. Przypomniał sobie, że nie mógł podzielić się słowem z Rashą, dopóki Azak był w zasięgu słuchu. W takim razie dlaczego Bogowie byli zaniepokojeni? Nie! Nie będzie ingerował. Otaczający go świat zamigotał. Wydał mu się nagle ciemniejszy. Rap krzyknął głośno, przeszyty dogłębnym poczuciem utraty. Inos! Przystąpiła do dzieła! To ją zabije. Pobiegł jak szalony ku koniowi i wdrapał się na siodło. Zwrócił głowę Smoka na północ i wbił pięty w jego boki. W tej samej chwili świat zamigotał raz jeszcze. Skurczył się i pociemniał wokół niego. Rap poszukał na oślep aury, ale ta zniknęła. Inos znała cztery z pięciu jego słów i niszczyła je. 8 Osoba niemagiczna nie mogła podróżować tak jak czarodziej. Jego powrót trwał wiele godzin. Na długo przed zapadnięciem mroku dostrzegł zbierające się chmury burzowe. O zmierzchu z czerwonawego, okrwawionego nieba zaczął sypać śnieg. Rap jechał bez chwili przerwy przez rozszalałą arktyczną burzę. Inos zrealizowała swój plan. Cztery z jego słów mocy zniknęły, a on został ciśnięty z powrotem tam, gdzie był, nim został adeptem. Nadal miał dalekowidzenie, nędzną parodię zmysłu czarodzieja, która jednak wystarczała, by nawet wśród sypiącego śniegu i w gęstym mroku odnaleźć wiodącą między wzgórzami trasę do Krasnegaru. Rankiem rozciągał się przed nim świat, cała Pandemia, a teraz zasięg jego widzenia wynosił mniej niż trzy mile. Maleńki skrawek trawy i krzewów otaczała nicość. Nie widział, co się dzieje w mieście. Było to dla niego torturą. Wiedział, że Inos przeżyła zniszczenie trzech słów, ponieważ czuł, jak znikają, czy jednak zdołała ocaleć i po czwartym? A nawet jeśli tak, jaki wpływ podobna udręka mogła wywrzeć na jej umysł? Nadal zachował panowanie nad zwierzętami. Wykorzystywał je, by wycisnąć z biednego starego Smoka tyle uderzeń kopyt, ile tylko mógł. Ogier był dzielny i miał śmiałe serce. Oddech zamarzał mu wokół nozdrzy. Jego kopyta uderzały w twardą ziemię. Wytężał wszystkie siły dla swego przyjaciela Rapa. Młodszy i silniejszy Zły nie byłby w stanie dokonać więcej. Podczas tej długiej, szalonej jazdy zgubił gdzieś Pchlarza. Najpewniej pies po prostu padł z wyczerpania, gdyż Rap zauważyłby, gdyby dopadła go dzika sfora. Jeśli tak było, odpocznie i podąży za faunem albo ruszy na południe, do lasu, by żyć tam jako wilk. Rap nie miał pojęcia, jak daleka czeka go podróż, wiedział jednak, że musi zdążyć na nocny odpływ, gdyż w przeciwnym razie umrze przed świtem. Bez wahania popędzał swego wierzchowca. Nigdy nie uwierzyłby, że mógłby tak traktować konia, lecz jego sytuacja była rozpaczliwa. Nie miał już mocy, która by go ogrzewała, skracała jego podróż bądź odpędzała głód i zmęczenie. Nie był ubrany odpowiednio do tego klimatu i nie zabrał ze sobą jedzenia. Przez większość czasu jechał niemal leżąc na grzbiecie konia. Wtulał twarz w pokrytą pianą szyję ogiera. Jedną rękę zatopił w grzywie by, ją ogrzać, drugą zaś zakrywał odsłonięte ucho. Co kilka minut przekładał dłonie. Nawet dla goblina byłaby to ciężka próba, a fauna czystej krwi zabiłaby szybko. Szczególnie przeklinał swe nieodpowiednie buty. Obawiał się, że straci palce u nóg. Człowiek i koń parli naprzód, oblepieni śniegiem. Był tak sponiewierany i zmęczony, że gdy przybrzeżne chaty znalazły się w zasięgu jego wzroku, nie rozpoznał ich. Jego przytępione zmysły zinterpretowały je w pierwszej chwili jako dziwne formacje skalne. Po chwili poznał rozciągające się dalej morze i dostrzegł, że przypływ zaczął się już na dobre. Przybył zbyt późno, by pokonać groblę przed nadejściem ranka. Pozwolił Smokowi zwolnić do stępa i otępiały skierował się w stronę schronienia. Robotnicy z pewnością uciekli do miasta, gdy zauważyli zbliżającą się burzę, nie znajdzie więc tam żadnego pożywienia. Wtem jego dalekowidzenie dostrzegło płonący w palenisku ogień i drzemiącego przy nim człowieka. Ponadto w jednej z nowych stajni stały konie. U drzwi chaty Rap po prostu spadł z siodła i leżał na ziemi bez ruchu. Nie był w stanie się podnieść, lecz ten, kto przebywał w środku, mimo szumu wiatru usłyszał tętent kopyt Drzwi otworzyły się szeroko rozsiewając blask ognia i mężczyzna wyszedł, powłócząc nogami, by pomóc przybyszowi. Wciągnął fauna do środka, owinął go kocem i usadził przy palenisku. Rapowi z zimna kręciło się gwałtownie w głowie. Serce pompowało mu do wszystkich żył mdłości i rozsadzający ból. Drżał tak mocno, że ledwie zdołał wypić odrobinę zawartości dymiącego kubka, który wetknął mu w dłoń stary stajenny. Hononin odprowadził Smoka do stajni, by go wytrzeć i rzucić mu słomy w boksie obok innych koni. Jednym z nich był Zły, lecz przywiązano go porządnie, a sam Smok był zbyt zmęczony, by rozrabiać. Po ścianach z nieociosanych kamieni i po klepisku skakały cienie. W kominie zawodził wiatr. Do chatki wpadały podmuchy wywołującego łzawienie dymu. W oddali słychać było fale uderzające o żwirowy brzeg. Nagle stary wrócił, uklęknął przy Rapie i zaczął rozcierać palce jego nóg pokrytymi zrogowaciałą skórą dłońmi. Była to rozkoszna tortura. Faun mógł już wtedy mówić. – Jak z nią? – wychrypiał. – Nie wiem – odrzekł stajenny w zwykły dla siebie zrzędliwy sposób. – Czekam tu od popołudnia. Kiedy odjeżdżałem, nie była w dobrym stanie. Wziął kubek z drżącej dłoni Rapa i ponownie napełnił go zupą ze stojącego u boku kominka garnka. – Mówiła, że przyjedziesz – mruknął. – Wezwała mnie, gdy dzwon jeszcze dzwonił. Powiedziała, że możesz wkrótce się zjawić. – Pokręcił ze zdumieniem głową. – Świetnie sobie radzi, jak na takie dziewczątko. Patrzy na człowieka tymi zielonymi oczyma! I nagle to, co chciał robić przedtem, staje się nieważne. Zastanawiałem się później, czy po prostu nie zwariowała. Ale uznałem, że lepiej pojadę się przekonać. Była tylko jedna droga, którą mogłeś przybyć i pomyślałem sobie, że będzie ci potrzebny przynajmniej wierzchowiec na zmianę. – Jesteś dobrym cz... cz... człowiekiem, panie Hononinie! – powiedział Rap, starając się zapanować nad szczękaniem zębów. – Ile j... j... jeszcze do o... odpływu? Jego dalekowidzenie ukazywało groblę, lecz czarne jak atrament morze przelewało się szybko nad nią, gnane coraz silniejszym wiatrem. – Nadejdzie na chwilę przed południem. Masz kupę czasu, żeby się wyspać. Powinienem jeszcze zajrzeć do tej starej szkapy, na której przyjechałeś. – Dz... dz... dzielnie się s... s... spisał! – zgodził się Rap. Jego głos niemal zniknął w dzwonieniu zębów. – Zdumiewająco podobny do ogiera, którego mamy w zamku. – To t... tylko wytwór twojej wyobraźni. Jak jeździ się na tym wielkim karoszu? – Samobójstwo. Wziąłem go tylko po to, żeby się rozruszał. Myślisz, że dałbyś sobie z nim radę? – Pewnie tak. Opowiedz mi o Inos. – No więc, jest teraz królową. Wiedziałeś o tym? – Staruszek obrzucił Rapa cierpkim spojrzeniem zaropiałych oczu. – Spotkałem kiedyś jednego faceta, prawie dwa lata temu. Przyszedł rankiem pod moje drzwi. Wyglądał całkiem jak ty, ale miał wokół oczu goblinie tatuaże. Miał też za towarzysza goblina. – Nas, faunów, wszędzie jest pełno – odparł z zakłopotaniem Rap. Iluż wyjaśnień będzie musiał udzielić! Hononin chrząknął. – Zeszłego lata marynarze... powtarzali dziwne opowieści o wydarzeniach w Piaście. Wygląda na to, że działał tam fauni czarodziej... – Nie jestem czarodziejem! – Rap zachichotał. Radość! Brzemię zniknęło. – Nie jestem czarodziejem! Wyszczerzył do starego zęby i ujrzał w odpowiedzi słaby uśmiech. – Wiesz co, twój strój nie jest odpowiedni do tego klimatu. Czy spotkałeś w lesie wielu innych wędrowców? – Jutro ci wszystko opowiem. Daję słowo! – wymamrotał Rap. – Mów, jak z Inos? Stary zaprzestał torturowania stóp Rapa i dorzucił do kominka trochę wyrzuconego przez fale na brzeg drewna. – Dzisiaj... Nie, wczoraj. Jest już rano. Zaczęła bić w wielki dzwon, więc wszyscy pognali do zamku, żeby zobaczyć... Wszystko odbyło się mniej więcej tak, jak obawiał się tego Rap. Inos z pewnością przystąpiła do działania natychmiast po jego odjeździe. Cała ona. Wezwała tylu poddanych, ilu tylko mogła zebrać w jednym miejscu – nie w wielkiej komnacie, lecz na wewnętrznym dziedzińcu, który był większy – wdrapała się na mur przy schodach zbrojowni i wykrzyczała swe słowa mocy, by wszyscy mogli je usłyszeć. Po trzecim zemdlała i zarządzająca zamkiem wraz z seneszalem zanieśli ją do środka. Oprzytomniała jednak, nim ludzie zdążyli się rozejść i uparła się, że wyjdzie do nich, by zniszczyć również czwarte słowo. Nikt nie miał pojęcia, co to był za bełkot i co próbowała powiedzieć. Większość Krasnegarczyków nic nie wiedziała o słowach mocy, a jeśli nawet niektórzy z obecnych czegoś się domyślali, nie wytłumaczyli tego pozostałym. Uznano, że miała zwykły atak obłędu. Powtórzenie słowa jednej osobie osłabiało je. Wygłoszenie go przed setkami czy tysiącami słuchaczy obracało je w nicość. Rap nie uwierzyłby, że jest to fizycznie możliwe. Nie był zaskoczony, że na koniec Inos całkowicie straciła przytomność. Zebrano radę, lecz Hononin wyruszył już po konie i posłania. Zdążył na kilka minut przed porannym przypływem. To dzięki temu na wycieńczonego wędrowca czekał ogień, żywność i suche koce. Dopóki odpływ nie pozwoli mu ruszyć do Inos, Rap musiał się zadowolić tymi luksusami. Gdy powieki zaczęły mu opadać, zdał sobie sprawę, że wreszcie uwolnił się od bólu. Naprawdę mógł zasnąć, co ostatnio udało mu się na długo przed Świętem Zimowym. Nigdy już nie skosztuje matczynych pulpetów z kurczaka. Hononin z całą pewnością ocalił Rapowi życie dzięki temu, że był nocą w chacie. Rankiem faun odwzajemnił mu się. Nad Krasnegarem szalała zimowa śnieżyca na pełną skalę i tylko jego dalekowidzenie pozwoliło obu mężczyznom odnaleźć drogę przez groble, a panowanie nad zwierzętami utrzymać konie w ryzach. Gdy tylko dotarli do portu, Rap zostawił swego towarzysza i pogalopował w stronę zamku. Pierwszą osobą, którą spotkał w stajni, był Lin. Stał się wyższy, lecz przede wszystkim grubszy. Ze swym przypominającym mgiełkę wąsem był bardzo typowym impem. – Rap! Wytrzeszczył oczy, jakby zobaczył ducha. Faun zeskoczył z siodła Złego. – Gdzie jest Inos? – Nie czuje się dobrze. Ale, Rap, gdzie u licha... Rap złapał go za gardło. – Gdzie jest Inos? – W s... s... sali audiencyjnej – wyjąkał Lin, wybałuszając oczy. – Przypilnuj mojego konia! – ryknął Rap, poczym wypadł jak wicher przez drzwi. Nie odważył się teraz nawet próbować przejść przez wewnętrzny dziedziniec na piechotę. Popędził okrężną drogą, pozostając cały czas wewnątrz budynku. Spotykał tuziny ludzi, chodzących dwójkami, trójkami. Schodzili mu z drogi ze zdumieniem w oczach. Ścigały go krzyki: „Rap!”. Jeden czy dwóch próbowało go zatrzymać. Odepchnął ich i biegł dalej. Przemknął przez komnatę, w której liczni służący jedli właśnie obiad. Okna oblepiał śnieg. Kominki jarzyły się jasno w półmroku, wypełniając powietrze mgiełką wonnego, torfowego dymu, mimo to rozpoznano go, gdyż był jedynym faunem w królestwie. Wesoła gadanina ucichła. Głowy zwróciły się w jego stronę. Pognał do sali tronowej, kierując się ku schodom. Tam drogę zagrodził mu Kratharkran, który właśnie schodził w dół. Wysoki jotunn o włosach barwy jęczmienia tak bardzo przypominał młodego pirata Yurjuka, że Rap aż odskoczył. – Krath! – Rap! Rap przypomniał sobie, że Kratha mianowano członkiem rady. Inos wspominała mu o tym. – Jak Inos? Na chłopięcej twarzy młodego mężczyzny pojawiła, się ponura mina. – Niedobrze. Skąd się tu wziąłeś, Rap? – Mniejsza o to! Musze się widzieć z Inos! Kowal przesunął stopy tak, że zablokował przejście. Całe przejście. Skrzyżował ręce. Wczoraj Rap mógłby cisnąć nim aż do Zarku, dzisiaj nie zdołałby się obok niego przedrzeć, nawet gdyby miał młot kowalski. – Wypoczywa! – odparł jotunn, przyglądając się przybyszowi z głęboką podejrzliwością. – Ale czy jest przytomna? – Nie, nie jest. Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, lekarze chcą jej puścić krew. – Puścić krew? Boże Głupców! Krasnegar nigdy nie słynął z wysokiego poziomu medycyny. Gdy Holindarn zachorował, wysłano go na leczenie do Piasty. W Kinvale z pewnością byli znacznie lepsi lekarze. Rap zaczerpnął głęboko tchu. Zmusił swój umysł do pracy. Potrzebna tu była przebiegłość. Na szczęście Krath zawsze był ufnym facetem. – Krath – powiedział. – Ona jest moją żoną. 9 – Twierdzi, że jest jej mężem – pisnął Krath. Inos leżała na prowizorycznym łóżku w sali audiencyjnej, jedno piętro nad salą tronową. Twarz miała bladą, a oczy zamknięte. Jej włosy były powodzią złotego miodu na białej jak śnieżna zaspa poduszce. Wokół łóżka ustawiono wysokie kandelabry służące jako źródło światła, medycy pochylali się nad nią jak sępy. Przyglądało się temu sześć czy osiem innych osób, co sprawiało, że sala była ciemna i zatłoczona. Rap rozpoznał jedynie Foronoda – dziwnie postarzałego, z przepaską na oku, przygarbionego i wspartego na lasce. Kołdry zakrywały Inos aż po brodę, nie przystawiono więc jeszcze pijawek. Kinvale leżało za magicznym portalem, sześć pięter wyżej. Foronod wydał z siebie wyrażający drwinę dźwięk. – Pierwsze słyszę o jakimś mężu. Czy potrafi pan tego dowieść? – Tak – odrzekł śmiało Rap. Podszedł bliżej z całą zuchwałą pewnością siebie, na jaką mógł się zdobyć. Dlaczego, och dlaczego Inos nie zadowoliła się zneutralizowaniem trzech słów, co pozostawiłoby mu moc adepta? Tęgi, odziany na czarno lekarz niechętnie zszedł mu z drogi. Rap przyklęknął przy łóżku. – Inos! To ja, Rap! Żadnej reakcji. – Czekamy na dowody, panie Rapie – warknął Foronod. Rap dźwignął się na nogi i rozejrzał wokół. Jego umysł pracował na pełnych obrotach. – Jeśli poprosi pan pozostałych o odejście, rządco, z radością wszystko wyjaśnię. Stary jotunn skrzywił wargi w bladym, pogardliwym uśmiechu. – Nie rozumiem, dlaczego akt małżeństwa miałby być taką tajemnicą. Proszę go okazać. – Bardziej mi się pan podobał w niebieskim kubraku, który miał pan na sobie podczas dożynkowych tańców, rządco. – Rap zwrócił się w stronę Kratha. – Dużo pijesz, jak na członka rady, chłopcze. To ty narzygałeś za stołem z nagrodami. Te uwagi nie zyskały mu przyjaciół, ale z pewnością zasiał trochę wątpliwości. Ich twarze były teraz dla niego irytująco nieprzejrzyste, lecz nawet bez wglądu dostrzegał wahanie i dawny strach przed czarami. Przekształcił Andora w Darada, był przewodnikiem wozów, w tajemniczy sposób zniknął z zamkniętej komnaty, a teraz równie tajemniczo pojawił się z powrotem. Otaczała go aura niesamowitości. Nagle poczuł odór przypalanych włosów, który kazał mu oddalić się od najbliższego lichtarza. Nie byłby zbyt przekonującym czarodziejem, jeśli ogarnęłyby go płomienie. – Kiedy ostatnio się widzieliśmy, miał pan wszędzie na sobie goblinie znaki – rzekł Foronod z gniewnym błyskiem w oku. Stuknął laską w podłogę. – A pan oskarżył mnie o kradzież koni. Wtedy również wygłosiłem pewne nieprawdopodobne stwierdzenia, prawda? I przedstawiłem dowody. Zademonstrowałem wam, kim naprawdę był Andor. Rap przybrał minę tak upartą, jak tylko potrafił. Foronod omiótł wzrokiem zebranych ludzi, lecz najwyraźniej zdecydował, że nie ma tu nikogo, kogo chciałby prosić o radę. – Proszę bardzo, pójdę panu na rękę. – Pokuśtykał ku schodom wiodącym do garderoby i otworzył drzwi. – Proszę pójść ze mną, a wysłucham kolejnej niesamowitej historii, którą ma pan do opowiedzenia. Mistrzu kowalski, lepiej niech pan towarzyszy... – Zostaję tutaj – odparł flegmatycznie Rap. – Z moją żoną. Pan i Krath możecie zostać. Reszta, do widzenia! – Nie ma pan prawa... – Mam prawo. Jestem mężem królowej! – Pomocnik rządcy? Pastuch? – Krath – odrzekł Rap nie odwracając się. – Kto był najbliższym przyjacielem Inos? Nastała przerwa. – Ty, Rap – odpowiedział wreszcie wysoki głos Kratha. – Zawsze. – Bliski przyjaciel to nie znaczy król! – warknął Foronod. – Teraz znaczy. Przez krótką chwilę sytuacja była niepewna niczym kurek na dachu. Być może powodem był fakt, że rządca mógł rzucać piorunujące spojrzenie tylko jednym okiem albo może Rap zachował ślady pewności siebie czarodzieja, lecz to faun zwyciężył w tej konfrontacji. – Opuśćcie nas proszę na chwilę, panie i panowie – odezwał się stary, spoglądając wściekle spode łba. Lekarze odwzajemnili się identycznym spojrzeniem, po czym ruszyli posłusznie ku drzwiom. Inni z niechęcią podążyli za nimi. A przynajmniej większość. Jedna pulchna dama skrzyżowała ręce i wysunęła brodę na znak uporu. – Nie zostawię Jej Królewskiej Mości bez opieki! – oznajmiła. – Pani Meolorne – powiedział Rap, łapiąc ją za łokieć. – Wykonała pani wspaniałą robotę tej nocy, gdy Inos wróciła odzyskać królestwo. Widziałem, jak pocieszała pani te wszystkie nieszczęsne dziewczęta, znajdowała ubrania i... – Widział pan? Właścicielka sklepu z pasmanterią z niechęcią poruszyła nogami. Rap powiódł ją ku drzwiom. – Widziałem. Proszę zostawić nas na chwile, a potem wszystko wyjaśnię. Obiecuję. Zatrzymała się. Nie chciała już nawet drgnąć. – Nie zostawię Jej Królewskiej Mości z trzema mężczyznami! – Nawet jeśli jeden z nich jest jej mężem? – Proszę tego dowieść! Obwisła twarz zesztywniała, głęboko osadzone oczy spojrzały na niego gniewnie. Musiał jej ustąpić, miał jednak nadzieję, że kobieta nie włączy się do starcia. – Proszę bardzo – powiedział. Zamknął drzwi, zasuwając ukradkiem rygiel. – Chodźcie to zobaczyć, panowie. Podszedł z powrotem do łóżka. Odstawił na bok kandelabry, żeby zrobić miejsce. Nachylił się nad Inos, jak gdyby czegoś szukał. Wsparty na lasce Foronod pokuśtykał w jego stronę. Krath podszedł długimi, niepewnymi krokami. Zatrzymał się bardzo blisko. Bijatyka z każdym jotunnem była lekkomyślnością, a jotuński kowal był przeciwnikiem rodem z koszmaru. Rap musiał rozstrzygnąć sprawę pierwszym uderzeniem, gdyż nie zdąży zadać drugiego. Uczynić coś takiego przyjacielowi było nikczemnością. – Kocham ją, Krath – powiedział ze smutkiem Rap. – Nie zrobiłbym tego dla nikogo innego. – Czego nie zrobiłbyś, Rap? Rap zamachnął się i z całą siłą, jaką mógł zebrać, grzmotnął pięścią w najwrażliwszy punkt młodego olbrzyma. Zgięty wpół Krath padł na podłogę z wyciem i stukotem wielu lichtarzy. W tej samej chwili Rap odwrócił się i zdzielił rządcę w szczękę. Włożył w cios więcej siły, niż zamierzał. Bicie kaleki było jeszcze gorszym uczynkiem. Foronod runął na blat stołu, tłukąc szklanki. Wrzask pani Meolorne rozbił następne. Rap zdarł z Inos nakrycia i nachylił się nad nią. Zdążył ją unieść i ruszyć ku drugim drzwiom, nim Meolorne zareagowała. Runęła na niego, wystawiając pazury. Staranował ją ciałem Inos. Gruba kobieta cofnęła się i ciężko siadła na dywanie. Foronod wrzeszczał, usiłując się podnieść. Kratha dręczyły nudności. Rap chwiejnym krokiem ruszył po schodach. Inos była w jego ramionach nieruchomym balastem. Niezgrabnym ruchem poszukał klamki i wlazł do garderoby. Kopniakiem zamknął drzwi, stracił na chwilę równowagę, po czym zdołał się odwrócić i dłońmi, których nawet nie widział pod swym brzemieniem, odszukał zasuwę. Rygiel zasunął się z miłym dla ucha trzaskiem. Od tej chwili czuł się tak, jakby w dziwaczny sposób odgrywał po raz drugi ową poprzednią ucieczkę w górę tej samej wieży, gdy jego, Inos i pozostałych ścigała impijska armia. Przerażało go to, jak słaby się czuł i jak ciężka stawała się z każdą minutą Inos. Przez koszulę nocną wyczuwał ciepło jej ciała. Powinien był zabrać koce, by uchronić ją przed zimnem. Serce mu waliło, jakby miało za chwilę eksplodować. Oddychał ochrypłymi sapnięciami, które tworzyły w lodowatym powietrzu białe obłoczki. Ciało zalewał mu pot. Czuł gorycz w ustach. Przedpokój... Wszystkie drzwi dawno już naprawiono i wyposażono w nowe, lśniące zamki. Metal był tak zimny, że przywierał do jego spoconych palców. Nie musiał się jednak spieszyć, gdyż minie dłuższa chwila, nim ścigający znajdą topory i wystarczająco wielu silnych mężczyzn. Krath nie weźmie udziału w pościgu. Następne spotkanie Rapa z jego przyjacielem Kratharkrąnem będzie bolesnym doświadczeniem. Cóż, warto było, jeśli zdoła uratować Inos. Czuł też potężną satysfakcję na myśl, że udało mu się tego dokonać bez najmniejszej pomocy nikczemnych czarów! Schody były ciemne, sale mroczne, a wszystkie okiennice oblepione śniegiem. Salonik... znowu schody... Nadal dysponował daleko widzeniem. Mógł obserwować ścigających. O Bogowie! W porównaniu ze starymi nowe drzwi były kruche i tandetne. A jotnarowie nie byli impami. Dwóch młodych, rozjuszonych gigantów właśnie roztrzaskało pierwsze z nich za pomocą ław. Ubieralnia... Kolejne drzwi bez oporu rozleciały się w drzazgi. Odrzucili na bok ławy i ograniczyli się do barków i stóp. Czy nawet kamienny mur zatrzymałby naprawdę rozwścieczonego jotunna? Byli coraz bliżej! Królewska sypialnia... Jego siły były na wyczerpaniu. W głowie czuł pulsujący ból, przed oczyma unosiły mu się czarne plamy. Musiał odpocząć, by nie zemdleć. Nogi miał miękkie, jak kawałki gorącego ciasta. Dowlókł się do łoża i zwalił na nie Inos. Nieoczekiwanie sam też na nią runął. Oddech miał chrapliwy jak dźwięk piły. Jego szyje otoczyło ramie. Uniósł głowę i spojrzał w jedyne naprawdę zielone oczy w Krasnegarze. – Śmierdzisz jak stajnia – powiedziała cicho. Rap odpowiedział: „Brrrk” lub coś w tym rodzaju. – Mógłbyś się chyba najpierw umyć albo coś takiego. – Inos! Och, Inos! – Mężu! – wyszeptała. Jej oczy znowu były zamknięte. Rap wydał z siebie kolejny nieokreślony dźwięk. – Byłaś przytomna? – Trochę słyszałam – odparła sennie. – Poniosłeś mnie do łoża małżeńskiego w bardzo romantyczny sposób, ale czy to było rozsądne? Spróbował się podnieść, lecz ramię zacisnęło się niczym popręg siodła. – Pocałuj mnie. – Śmierdzę jak koń. – To pocałuj mnie jak koń. Ale pocałuj. Pocałował ją – delikatnie, niepewnie, gorąco, radośnie, szaleńczo, namiętnie... długo. Radość! Inos! Miłość! – Ojej! – powiedziała wreszcie. – Nie wiedziałam, że ci na mnie zależy. – Nagle otworzyła ze zdumieniem oczy. – Ty płaczesz! – Oczywiście, że płaczę, ty zwariowana, głupia, uparta kretynko! – Ojej, naprawdę ci zależy! – Nagły niepokój... – Nie masz mi za złe tego, co zrobiłam? – Nie, nie! Jest cudownie. Nigdy nie chciałem być czarodziejem, kochanie! Ulga! – Kochanie! Kiedy słyszę, jak mówisz... Co to za przeklęty rejwach? Inos nie była już adeptką, lecz królewski urok nie zniknął i zielone oczy błysnęły monarszym rozdrażnieniem. – Foronod i reszta twoich wiernych poddanych. Sądzą, że właśnie cię gwałcę. Włamują się do ubieralni. Uśmiechnęła się z zadowoleniem i ponownie zamknęła oczy. – W takim razie mamy jeszcze czas na jeden pocałunek, nim odeśle ich wszystkich i wreszcie się to stanie. – Nic ci nie jest? – Jeszcze jeden pocałunek powinien wystarczyć. – Ale... – Chyba będziemy musieli wymknąć się do Kinvale na dzień czy dwa, żeby zalegalizować ten ślub – zadumała się. – Ale to może być nasza mała tajemnica. Chłopiec stajenny? Woźnica? Koniokrad? Brzydki, płaskonosy faun? Królewskie spojrzenie pojawiło się ponownie. Skierowała je na niego. – Przypominam sobie wyraźnie, że rozkazałam, byś mnie pocałował. – Ale... Ale była królową. Urok nadal trwał. Usłuchał jej. Wszyscy mieli jej słuchać. Zawsze. Była królową. Miłość co się zmienia: Niechaj do prawych umysłów złączenia Żadne warunki nie będą przydane, Miłością nie jest miłość co się zmienia Lub jako rzeczy jest powyginane... Gdy sprawdzą na mnie: kłamstwo to – rzecz płocha. Nigdym nie pisał, nigdy nikt nie kochał. Szekspir – Sonet CXVI Przełożył Aleksander Mierzejewski EPILOG TRUDNE TO SŁOWA – Czarujące! – stwierdziła Kadolan. – Nie, wyglądasz w tym bardziej niż czarująco! Pięknie! Zniewalająco! – Bogowie, ciociu! Czy to odpowiednie słowo dla panny młodej w dzień ślubu? Nie odwracając się, Inos uśmiechnęła się z lustra nad toaletą. – Wiesz, co miałam na myśli! Wyglądasz absolutnie bosko! Szczęśliwy uśmiech dziewczyny osłabł odrobinę. Zadrżała. – To również nie! – nagle roześmiała się. – Przyjmuję jednak komplement. W gruncie rzeczy, zgadzam się z nim z całego serca. Biorąc pod uwagę krótki termin, chyba nie wypadłam najgorzej. Całe szczęście, że nie ma tu Tiffy’ego. Z pewnością znalazłby studnię, do której mógłby się rzucić. – Tiffy jest już żonaty, moja droga. I przy nadziei. Czy nie mówiłam ci o liście od Eigaze? – Mm? Może i mówiłaś. Małżeństwo mnie nie zaskakuje. Chyba też wiem, o co jeszcze ci chodziło. – Inos w zamyśleniu pogrzebała w leżącym przed nią stosie pereł. – Jak sądzisz, jeden sznur czy dwa? – Żadnego. Na twojej szyi wydają się matowe i bez połysku. – Ojej! – wyszeptała z zadowoleniem Inos. – To brzmi jak jeden z tekstów Andora. A więc tylko tiarę? Ostatecznie to prezent od Rapa – zachichotała cicho. – Jedyny jaki dostałam od niego od czasu, gdy dał mi gniazdo z przepiórczymi jajami, które znalazł... nie, to nieprawda! Dał mi królestwo! Kadolan mruknęła coś na znak zgody. Prawdę mówiąc, widziała swą śliczną bratanicę jako plamę szmaragdowego jedwabiu. W okolicach Kinvale od lat wiedziano, że jedyny niezawodny środek na suszę to zaprosić księżną Kadolan na ślub. Nieodmiennie wylewała wtedy tyle łez, że mogłaby nimi nawodnić każde gospodarstwo rolne w promieniu wielu mil. Już teraz potrzebna jej była chusteczka. – Zbliża się zachód słońca – powiedziała pośpiesznie. – Dlaczego nie pójdę zobaczyć, czy zjawił się drugi uczestnik ceremonii? Ruszyła ku drzwiom. Szła korytarzem, pocierając oczy. Pan młody i drużba mieli przybyć o zmierzchu. Zdała sobie sprawę, że zupełnie zapomniała zapytać, kto ma być drużbą. Zapewne jakiś zamkowy sługa, którego nigdy w życiu nie widziała. Westchnęła tęsknie na myśl, że najodpowiedniejszym kandydatem byłby kapitan Gathmor. Albo może minstrel Jalon. Dobrze przynajmniej, że nie będzie to ten okropny goblin! Planowanie ślubów zawsze było jednym z jej ulubionych zajęć. Czuła się oszukana, że na przygotowanie tego dano jej tylko trzy dni. Nie było to jednak zbyt zaskakujące. Żadnej z młodych dam, które przygotowała do stanu małżeńskiego w ciągu lat spędzonych w Kinvale, nie było tak trudno doprowadzić do ołtarza, jak jej bratanicy. Z uwagi na to, że Rap okłamał Foronoda, musiała to być bardzo dyskretna uroczystość. W gruncie rzeczy, cichy ślub. Jaka szkoda. Kadolan zachowała wiele radosnych wspomnień po zaślubinach Holindarna, gdy cały Krasnegar świętował i bawił się przez wiele dni. Niemniej tak się szczęśliwie złożyło, że marszałek Ithy odwiedził akurat Kinvale, wracając z inspekcji formacji liniowych w Pondague. Z radością zgodził się poprowadzić pannę młodą do ołtarza. Inos postanowiła urządzić latem koronację na pełną skalę. Nie była dotąd formalnie ukoronowana, a teraz Krasnegar musiał zaszczycić w ten sposób również i króla. Kadolan z pewnością zamierzała być przy tym obecna. Wymknie się przez magiczny portal, który wciąż pozostawał ściśle strzeżoną tajemnicą państwową, i będzie udawała, że przybyła statkiem. Przypomniała sobie, że Rap nic jeszcze nie wie o tych planach, musi więc uważać, by nie napomknąć o nich wieczorem. Niemniej uroczysty ślub byłby przyjemny. Imperator przysłałby przedstawiciela i wspaniałe prezenty. Ponadto jaki jest pożytek z tak licznych krewnych, jeśli nie można ich zaprosić na wspaniałe uroczystości, takie jak zaślubiny? Nawet Eigaze i Epoxague mogliby przybyć na wesele do Kinvale, lecz raczej nie można by ich było namówić na podróż do Krasnegaru. Niektórzy dalecy krewni byli po prostu zbyt dalecy! Zatrzymała się u drzwi saloniku, by odzyskać dech w piersiach, po czym zapukała dyskretnie i weszła do środka. Przez koronkowe zasłony sączyło się różowe światło. Świece już zapalono, ale nikogo tu nie było. Cmokając cicho do siebie, poszła obejrzeć kwiaty. Najlepsze chwile dla róż dawno już minęły, ale kinvalskie chryzantemy cieszyły się zasłużoną sławą w całym okręgu. Nagle zaalarmowały ją kłęby dymu buchające z kominka. Odwróciła się. Magiczny portal otworzył się i do środka wpadł lodowaty podmuch z Krasnegaru. W wejściu stanął niski mężczyzna. Jego pokryta zgrubiałą skórą ogorzała twarz przerodziła się w wyrażającą przerażenie maskę. Żakiet i obcisłe spodnie, rapier u pasa i trójrożny kapelusz ściskany nerwowo w trzymanych z przodu dłoniach... przez chwilę Kadolan nie poznawała go w tym pięknym stroju. Nagle oczy ponownie zaszły jej łzami. Och, wspaniale, panie Rapie! Jaki to odpowiedni wybór! Drużba odwrócił się i spróbował czmychnąć do Krasnegaru. Ktoś najwyraźniej zablokował mu drogę. – Niech mnie Dobro ma w swej opiece! – krzyknął. – Mówiłeś, że nie będzie żadnych czarów ze Złarodem! Rap roześmiał się z ciemności za jego plecami. – Ostrzegałem cię przed tym! Więcej nie będzie, obiecuję. No, ruszaj się! O, Wasza Wysokość! Jestem pewien, że zna pani krasnegarskiego koniuszego? – Oczywiście, że znam pana Hononina! Ruszyła naprzód, wyciągając ramiona. – Oczy radują się na twój widok, ty stary szelmo! Stare, płaczliwe, sentymentalne oczy. Hononin rozejrzał się wokół, by się upewnić, że nie ma tu nikogo poza nimi. – Nigdy bym się nie zgodził na ten nonsens, gdybym wiedział, że przystroją mnie jak jednoosobową wędrowną trupę! – W takim razie Rap miał rację, że cię nie uprzedził! Pocałowała go w policzek. Chrząknął. Zachichotał cicho. – Jak się masz, Kade? – Świetnie. A ty? – Nie najgorzej. – Lata cię oszczędzają, staruszku. Jestem pewna, że sobie na to nie zasłużyłeś! – No, to iście królewskie zuchwalstwo! Jeśli dobrze sobie przypominam, jestem trzy miesiące młodszy od ciebie. – Widzę, że znacie się całkiem nieźle! – zauważył Rap, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi. – To pierwszy chłopak, który mnie pocałował! – odparła figlarnie Kadolan, po to tylko, żeby się przekonać, czy potrafi jeszcze sprawić, by Honi się zaczerwienił. Potrafiła. – Jak sobie przypominam, to ty mnie pocałowałaś! I gdyby nie znalazła cię twoja matka, posunęłabyś się... – To było dawno – przerwała mu szybko Kadolan. Raz jeszcze potarła oczy koronkową chusteczką i odwróciła się, by przyjrzeć się panu młodemu. – Wasza Kro... O nie! Rap pokłonił się, całkiem zręcznie radząc sobie z rapierem. Wzrok jednak miał spuszczony, a kapelusz miętosił w dłoniach. – Proszę mi to pokazać! – odezwała się Kadolan tonem znacznie ostrzejszym od tego, którym zwykle zwracała się do królów. Ze wstydem uniósł głowę. Jego dolna warga była obrzmiała i przecięta. Wokół oczu miał imponujące czarne obwódki. Nie mógłby wyglądać gorzej, nawet gdyby odzyskał goblinie tatuaże. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Nagle Hononim zachichotał. – Mówiłem, że czekają cię kłopoty, królu! – Nie nazywaj mnie tak! – warknął gniewnie Rap. – Przepraszam, Wasza Wysokość! – dodał pokornie. – Sądzi pani, że Inos będzie zła? – Zła? Ojej! – Kadolan westchnęła. – Cóż, chyba po prostu nie będzie miała wyboru, prawda? Dawne obawy wróciły na chwile. Tak to właśnie było, gdy członkowie królewskiego rodu wchodzili w związki małżeńskie ze stojącymi niżej od nich... Skarciła się za gorszącą pychę. Bogowie zaaprobowali to małżeństwo, a chłopak miał wiele zalet, o czym dobrze wiedziała. Nawet jeśli przestał już być czarodziejem, był dobrym człowiekiem. Będzie tylko musiał się nauczyć, że król nie powinien wdawać się w bijatyki. Przypuszczała, że zrobił, co mógł, ale na kołnierzu miał nitki, jego krawat przypominał opadnięty suflet, to, co wykorzystał jako pomadę do włosów, sypało się z nich w płatkach i igłach. A Inos wyglądała tak promiennie! Starając się nie okazać rozczarowania, Kadolan odwróciła się w stronę kredensu, gdzie czekały najlepsze kryształy. – Inos jest prawie gotowa – oznajmiła odważnie. – Kapelan już przybył. Czy wypijecie ze mną po kielichu wina, panowie? Nie czekając na odpowiedź, otworzyła karafkę. Król z podbitymi oczyma biorący ślub! – Usiądźcie, proszę. Wina, Wasza Królewska Mość? Rap skrzywił się. – Błagam, księżno! Wciąż powtarzam Inos, że nie chce, by tak mnie nazywano! Ona jest królową, a ja tylko jej mężem – twarz wokół siniaków oblał szkarłatny rumieniec. – To znaczy, mam zostać jej mężem – dodał pośpiesznie. – Wszyscy w Krasnegarze pamiętają mnie jako chłopca stajennego. Czuję się okropnie głupio, kiedy mi się kłaniają i nazywają „królem” czy „wysokością”. Jestem pewien, że się ze mnie śmieją. Musi istnieć jakiś lepszy tytuł, który mógłbym nosić. Kadolan uznała, że to jeszcze jedna rzecz, do której będzie musiał się przyzwyczaić. Nie było żadnego innego tytułu, a nawet gdyby był, Inos nie zgodziłaby się na jego użycie. Rap po raz kolejny zaapelował do jej współczucia. – Czy wie pani, co zaplanowała na później? Koronację! – zadrżał. – Nie chciała, bym o niej wiedział, więc proszę jej nie mówić, że wspomniałem. – Obiecuję. Ja wiedziałam i oczekuję na to wydarzenie z niecierpliwością! Usiadł z jękiem. Po zwycięskiej krótkiej walce z własnym mieczem stajenny przysiadł na krawędzi krzesła. Popił łyk wina i z aprobatą uniósł posiwiałe brwi. Kadolan spoczęła naprzeciwko na obitej różowym brokatem sofie. – Mam nadzieję, że dziś wieczorem nikt nie zauważy twej nieobecności, Honi? – Pewnie, że nie. Nie licząc koni, a one nie rozmawiają z nikim oprócz Rapa – uśmiechnął się chytrze. – Nikt też nie będzie przeszkadzał Ich Królewskim Mościom! Nie wtedy, gdy na straży stoi ten wilk! Kadolan omal nie rozlała wina. – Wilk? – Pamięta pani Pchlarza! – odezwał się Rap, radośnie rozpromieniony. – Przedstawił panią Daradowi, prawda? – I sułtanowi Azakowi! – Tak jest! Sądziłem, że zgubił się w lesie, ale dziś rano przeszedł truchtem groblę, merdając ogonem! – Rap zawahał się. – Całe szczęście, że byłem na dole w porcie – dodał niejasno. Kadolan głowiła się, dlaczego ktokolwiek miałby przebywać w krasnegarskim porcie teraz, gdy cały był zasypany śniegiem, niemniej pan Rap był teraz królem, nie zamierzała więc go o to pytać. Najwyraźniej Hononin zastanawiał się nad tym samym problemem, gdyż spoglądał na niego spode łba. Jako chłopak Honi był straszliwie nieśmiały, doszedł jednak do wniosku, że ludzie nie będą tego zauważać, jeśli będzie na nich spoglądał spode łba. Od tego czasu robił to nieustannie. Nastąpiła krępująca przerwa. – Jeśli mowa o panu Daradzie – odezwała się radośnie. – Muszę pamiętać, by pokazać panu list, który dostałam w zeszłym tygodniu od doktora Sagorna i jego przyjaciół. – Tak? – odparł uprzejmie Rap, popijając wino. – Nie wiedziałem, że Darad umie pisać. – Jestem pewna, że nie umie. Doktor Sagorn przekazał jego pozdrowienia, a on postawił znak. Muszę przyznać, że fragment pochodzący od doktora Sagorna był raczej oschły, ale dostojny Andor dodał kilka bardzo dowcipnych komentarzy, a Jalon przysłał piękny sonet. – A Thinal? – On również postawił znak. Najwyraźniej ma zamiar zająć się interesami. Zgodnie ze słowami doktora, ma wrażenie, że robi się za ciężki do wspinaczki na mury. Kadolan zadumała się na chwilę nad tym, jak osobliwych przyjaciół pozyskała podczas swych wędrówek: sułtan Azak, mag Elkarath, mały książę Shandie, zabójcy lwów i ich żony, a także opiekunowie, choć oczywiście z nimi nigdy się nie zaprzyjaźniła... – Jakimi interesami? – zapytał Rap. – Jubilerstwem, rzecz jasna. Zachichotał. – No pewnie. Niech Bogowie mają w opiece kupujących! Znowu krępująca przerwa... Rap przyłapał Kadolan na przyglądaniu się jego twarzy. Zaczerwienił się raz jeszcze. – Rozumie pani, to był Krath – wymamrotał. – Krath? – Inos chyba o nim wspominała... Kiedy opowiadała pani jak, hm, uratowałem ją? Uderzyłem jotunna. Wiem, że to głupota, ale nie miałem wyboru. – Och! Oczywiście! Mówiła mi o tym. Kadolan poczuła się odrobinę lepiej – nie wulgarna bijatyka, lecz królewska akcja ratunkowa. – I to nie był zwykły jotunn. Kowal! Postąpił pan bardzo odważnie. – Bardzo głupio! Oczywiście od tej chwili cały czas na mnie polował. Wczoraj sprowadził do pomocy kilku kolegów. Nie mogłem mu się wymknąć, nawet dalekowidzenie nie pomogło. Kadolan westchnęła. Dopiła wino. – Cóż, rozumiem, że w tej sytuacji nie miał pan wyboru. Dziękuję Bogom, że czuje się pan na tyle dobrze, by móc przybyć na ślub. Rap zesztywniał. Hononin wydał z siebie jeden ze swych ochrypłych chichotów. – Nie wiesz nawet połowy! – zauważył. – To był cudowny pojedynek! Gdyby Krath trafił go pięścią, zrobiłby z niego ludzki naleśnik, ale Rap użył jakichś czarów czy innej... – To nie były czary! – przerwał ze złością Rap. – Mały Kurczak nauczył mnie kilku rzutów. – Wydął wargi, koślawo z uwagi na obrzęk. – Szło mi całkiem nieźle, ale... – Demolowaliście zamek! – powiedział Hononin. – Jeśli ciśnie się jotunnem w kamienny mur wystarczającą wiele razy, mur musi wreszcie runąć. Krath nie miał najmniejszego zamiaru się poddać! Ale zjawiła się królowa – zachichotał. – Ze strażą! Wściekła! Królewski napad szału! Kazała sierżantowi Oopariemu aresztować kowala za zdradę! – Trzeba do tego było wszystkich sześciu strażników – zauważył Rap z widoczną satysfakcją. – Wtedy już wpadł w gniew – stwierdził z powagą Hononin. – Widzi pani, księżno... – Rap zawahał się, poczym opróżnił kielich. – Kiedy tylko się oddaliła, by przybyć tutaj, zszedłem do cel i przekazałem królewski ułaskawienie. Księżno, musiałem! To znaczy, nie mogę cały czas kryć się pod spódnicą Inos! Nie, jeśli naprawdę chce, żebym był... – skrzywił twarz i zakończył: – królem! – jak gdyby było to nieprzyzwoite słowo. – Skąd więc wzięły się pańskie, hm, obrażenia? Rap wzruszył ramionami. – Poszliśmy oczywiście z Krathem „Pod Wyrzuconego Na Brzeg Wieloryba”, żeby to uczcić. Hononin zarechotał. – Mają zmienić nazwę na „Pod Zatopionym Wielorybem”. Jeden marynarz powiedział dowcip o faunach, więc Krath przebił jego głową deskę stołową. Towarzyszom z załogi tamtego to się nie spodobało, ale na miejscu było trzech stryjów Kratha. Wkrótce wszyscy się przyłączyli i akcja zaczęła się rozwijać... Od lat nie widziałem tak wielkiej bijatyki! Mrugnął ukradkiem do Kadolan. Na chwilę ogarnęło ją zdumienie, potem jednak zrozumiała i z całych sił stłumiła uśmiech. Mowa była o Krasnegarze, nie o Piaście. Jeśli pan Rap miał kiedykolwiek stać się kimś więcej niż mężem królowej, musiał zdobyć wiarygodność. Stajenny chciał zasugerować, że był to dobry początek. – Jestem pewna, że Inos to zrozumie – stwierdziła. – Ale proszę nie oczekiwać natychmiastowego wybaczenia! Może powinniśmy już iść... Rap poruszył się nerwowo. Spojrzał na własne dłonie. – Będzie zła? – Obawiam się, że tak. – Bardzo zła? – Okropnie. Podniósł wzrok, zdjęty trwogą. – Nie chcę, żeby była zła. – W takim razie trzeba było poczekać, aż będzie po ślubie – odparła ze zdziwieniem. Skinął głową z nieszczęśliwą miną. – No więc... Czy obiecacie, że jej nie powiecie... oboje? – Sama to zobaczy – stwierdziła coraz bardziej zdziwiona Kadolan. Rap jęknął. – Mam na myśli to. Siniaki pod oczyma i pęknięcie wargi znikły. Kadolan podskoczyła w górę. – Och! Hononin wydał z siebie niskie warknięcie. – Mówiłeś, że już nie jesteś czarodziejem! Rap skinął głową. Wyglądał teraz na całkowicie zdeprymowanego. – Wtedy była to prawda. Księżno... czy pamięta pani swe słowo mocy? – Nie... nie, nie pamiętam! Gdy Inos niszczyła słowa, Kadolan poczuła coś niewytłumaczalnego. Przypisywała owo wrażenie lekkiej niestrawności, aż do chwili, gdy Rap i Inos wpadli wieczorem przez magiczny portal, by jej opowiedzieć, że magia została zniszczona, że chcą wziąć szybki ślub i wszystko jest cudownie. A teraz nawet nie pamiętała, jak brzmiało jej słowo. Rap spojrzał na stajennego. – Widzi pani, to długie, ogromne, bezsensowne ciągi sylab. Jedynym powodem, dla którego ludzie w ogóle je pamiętają, usłyszawszy je jedynie raz, jest fakt, że same są magiczne. W magiczny sposób zapadają w pamięć. Kadolan zaczynała wszystko rozumieć. Trudno jej było ukryć nagłe podniecenie. – A więc gdy Inos je zniszczyła... – Ona je tylko ogłuszyła! – stwierdził ze złością Rap. – A przynajmniej niektóre z nich. Wszyscy ci ludzie, którzy usłyszeli je trzy dni temu... zaczynają teraz je zapominać. – Chce pan powiedzieć, że słowa wracają do pana? Skinął głową z ponurą miną. – Na to wygląda. Przynajmniej niektóre. A ponieważ mam wrodzony talent do czarów... Sądzę, że w tym właśnie rzecz. Wydaje się, że wracają właśnie do mnie. – Cóż, nie rozumiem, dlaczego czuje się pan tak nieszczęśliwy! Nadal nie pojmuje, dlaczego Inos w ogóle próbowała je zniszczyć. – Dlatego, że B... B... Bogowie... – zaciął się i dał za wygraną. – Trudno to wyjaśnić. Ale to już teraz nieważne. Pytałem Inos, czy pamięta, jak brzmiały słowa i odpowiedziała mi, że nie. Dopóki sobie nie przypomni, nic nam nie grozi. Zresztą nie sądzę, bym odzyskał całą swą moc – machnął ręką, by wskazać na oczy. – To... to jest tylko iluzja. Jutro w Krasnegarze muszę pokazać tę samą twarz... Ale nie powie pani Inos? Kadolan nigdy nie rozumiała, dlaczego nie podobało mu się, że jest czarodziejem, ale to nie była jej sprawa. We władaniu Krasnegarem odrobina magii zawsze się przydawała. Podniosła się. Rap również zerwał się na nogi. – Nie powiem jej, jeśli zrobi pan coś z tymi nitkami na kołnierzu! Ten ewidentny szantaż sprawił, że spojrzał na nią spode łba równie groźnie, jak robił to Hononin. Nagle nitki zniknęły, podobnie jak fałdy na jego płaszczu. Koronkowy krawat zesztywniał i zaczął lśnić niczym świeży śnieg. Sprzączka pasa zaiskrzyła się, a włosy ułożyły w połyskujące fale. – Znacznie lepiej! – zawołała. – Bez porównania! – Nagle stał się zdumiewająco przystojnym królewskim panem młodym. Jakie to romantyczne! – Inos będzie zachwycona! Pod wpływem impulsu pocałowała go. Przestraszył się, a potem uśmiechnął wstydliwie. Ze zdumieniem przekonała się, że cały drży. Rap podenerwowany? Rap, który przeciwstawiał się piratom i sułtanom... – Dziękuję – powiedziała. – Ale obiecuje pan, że tym razem będzie grzeczny? – Grzeczny? Rap, który zwyciężył goblinów i smoki... – Nie zakłóci pan ceremonii wymachując mieczem? – Oczywiście, że nie! Rap, który rzucił wyzwanie czarownikom i – jak podejrzewała – nawet samym Bogom... – Ani nie wjedzie na koniu... tyłem? – Z pewnością nie tyłem. – Ani nie ucieknie? – Ach – odparł mrocznym tonem Rap. – Zaczynam myśleć, że to dobry pomysł. – Nie przejmuj się, Kade – wtrącił radosnym tonem Hononin. – Zatrzymam go, choćbym nawet miał go przeszyć tym mieczem. Rap, który będzie wiernym, kochającym mężem i rzetelnym, honorowym królem... Nagle oczy Kadolan zaczęły zachowywać się tak, jak zawsze na ślubach. Odwróciła się szybko i skierowała ku drzwiom. Rap ruszył obok niej zamaszystym krokiem i otworzył je przed nią. Dygnęła. – Pan pierwszy, Wasza Królewska Mość! – Nie! Błagam, księżno! Nie chcę, by tak mnie nazywano! – Z pewnością decyzja w tej sprawie należy do królowej? A może zamierza pan na stałe objąć władzę zwierzchnią? Oblał się szkarłatnym rumieńcem. – Władzę zwierzchnią? Na pewno nie! Nigdy! Inos jest królową. Ja jestem tylko... tylko... Och, Boże Głupców! Wyszedł na korytarz mamrocząc coś, co przypominało jakieś marynarskie przekleństwa. Hononin uśmiechnął się niczym maszkaron i podał ramię Kadolan. – Dla żadnego mężczyzny, który zakocha się tak głęboko, nie ma nadziei, bez względu na to, czy jest czarodziejem, czy nie. Mam rację? – wyszeptał. – Najmniejszej nadziei! – zgodziła się po cichu. Zachichotali zgodnie i wyszli z pokoju w ślad za Rapem. Drzwi zamknęły się za nimi. Trudne to słowa: Sztuka skończona; kurtyna opada, I na suflera budkę wolno spływa: Zastyga aktor, wzrokiem rzędy bada, Żegna się z widzem, od roli odrywa. Trudne to słowa, niewdzięczne zadanie... Thackeray – The End of the Play Przełożył Łukasz Nicpan