14003

Szczegóły
Tytuł 14003
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14003 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14003 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14003 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ZUZANNA RABSKA ANIA W ŁAZIENKACH ILUSTROWAŁA JADWIGA UMIŃSKA CZYTELNIK 1959 (L) „Czytelnik". Warszawa 1959. Wydanie U. Nakład 10 250 egz. Objętość: ark. wyd. 7,75; aik. druk. 13,25. Papier dziel. m/gl. kl. V, 80 g, 86X122 cm z iabryki w Kluczach. Oddano do składania 30. VI. 59. Podpisano do druku 10. XI. 59. Druk ukończono w grudniu 1959 r. Toruńskie Zakłady Graficzne. Zam 1380 — D-21 — Cena 15.— zl Prinled in Poland POWITANIE WIOSNY Wiosna zjawiła się w Łazienkach niespodziewanie. W ostatnich dniach kwietnia nie było jeszcze śladu zieleni, chłodny wiatr strącał z gałęzi głucho szeleszczące w alejach i na ścieżkach zeszłoroczne liście, niebo było szare, bez koloru, dzieci miały na sobie ciepłe płaszczyki i chuchały w ręce, aby je rozgrzać. Wszystko czekało na coś, co musiało się stać, wszystko było niespokojne od tego czekania. Aż tu w ciągu paru dni świat staje się inny, jaśniejszy i weselszy. Nie można się dość nadziwić tym zmianom. A co było ich przyczyną? Naturalnie wiosenne słońce. Ono rozgrzało nagie, drżące z chłodu i wilgoci drzewa i murawę, pokrytą ubogą trawką. Ono sprawiło, że czarne gałęzie pokryły się zielenią delikatnych listeczków, a na rozległych trawnikach pojawiły się jaskry — małe punkciki ze złota. W kasztanach, lipach i klonach zaniosły się od radosnego świergotu drozdy i trznadle, rade, że powróciwszy z ciepłych krajów zastały w parku wszystko na dawnych miejscach. Wtórowały im wróble, wierne łazienkowskim krzewom. Kukułka odzywa się uporczywie to tu, to tam, jakby zachęcała do zabawy w chowanego. Wesoły okrzyk wilgi rozdziera raz po raz ciszę. Dzięcioł stuka dziobem w pień dębu nad stawem. ,,Puk, puk! Jestem!" — powtarza uparcie. Kamienne posągi, wtulone w krzewy bzu, na których wezbrały sokiem grube pąki, przecierają oczy. „Wiosna... wiosna..." — szepczą razem z drzewami, z ptakami, z błyszczącą w słońcu wodą. Kiedy o zmroku ucichnie głos trąbki, wzywającej do opuszczenia parku, rozbudzą się do reszty i będą opowiadać, jak ciężka do przetrwania była zima. Wspominać będą czasy dawne, bardzo dawne, kiedy je ustawiono w parku, który był dziko zarośnięty, zanim go zamieniono na najpiękniejszy ogród Warszawy. — Jak cudnie... jak ciepło... jak zielono... — powtarza Ania, Małgosia i Ewunia zbiegając zielonym wąwozem ku głównej alei, ciągnącej się od Białego Domku do królewskiego pałacu. Po kolei zaglądają do każdego zakątka, aby się przekonać, że w Łazienkach od zeszłego roku nic się nie zmieniło, że jak dawniej wszędzie jest uroczo i przyjemnie. Wdrapały się na stromy pagórek, na szczycie którego leży głaz ze słonecznym zegarem, z wesołym śmiechem sfrunęły ,,z górki na pazurki", pobiegły na ścieżkę „nieznajomego ptaszka", tak nazwaną od czasu, gdy Ania znalazła na niej małe gniazdko, które spadło z drzewa, zabawiły się w chowanego dookoła okrąglaka, w którym nocują krasnoludki, sprawdziły, czy książę Józef stoi, jak stał, na koniu przed Starą Pomarańczarnią. Zanim pobiegną w stronę pałacu nad wodą, odpoczywają na ławce naprzeciwko Białego Domku i rozprawiają o tym, co jeszcze należy zobaczyć w łazienkowskim parku, w którym nie były od jesieni. Ania, która nieraz wyrwie się z czymś, co nie ma nic wspólnego z rzeczywistością i co budzi zdziwienie, a nawet drwiny innych dzieci, nie odrywając oczu od zamkniętych drzwi pałacyku, robi uwagę: — Mogliby choć jedne drzwi otworzyć i wpuścić do środka trochę świeżego powietrza! Małgosia i Ewunia robią zdziwione miny. — O kim mówisz? Przecież pałacyk jest pusty. Kto by tam mieszkał za szczelnie zamkniętymi drzwiami? — Nieprawda, tam ktoś musi mieszkać! — upiera się Ania. — Dla kogo by stał ten królewski pałacyk? — Dla wróbli! — śmieje się Małgosia. Ewunia jej wtóruje. O Białym Domku żadna z dziewczynek właściwie nic nie wie. Pewno postawiono go w tym celu, ażeby w Łazienkach było ładniej. W tym samym celu ustawiono posągi, a naprzeciwko Białego Domku umieszczono kamiennego satyra, dźwigającego tarczę sło- necznego zegara. Ania wie, że wszystko w Łazienkach ma swoje znaczenie, że nic nie stoi „tak sobie" i o wszystkim da się powiedzieć coś ciekawego. — Tatuś mi nieraz opowiadał o Łazienkach. Ale wam tego nie powtórzę, bo znowu powiecie, że zmyślam... To prawda, dzieci utrzymują, że Ania mówi o tym, czego nie ma w otaczającym świecie, po prostu rozmawiając z koleżankami przypomina sobie jakieś bajki. Na bajki dziesięcioletnia dziewczynka doprawdy za duża, mogłaby nie wspominać ciągle krasnoludków i elfów. Małgosia i Ewunia uśmiechają się wówczas z niedowierzaniem, a o rok starszy od Ani Tadeuszek twierdzi, że Ania powtarza to, co wyczytała z książek i że czyta ich w ogóle za wiele. Pomiędzy rodzeństwem wynikają z tego powodu sprzeczki. Tadeuszek tak potrafi Ani dokuczyć, że dziewczynka długo się dąsa. A on tymczasem biegnie do kolegów, z którymi spędza nieraz całe popołudnia. Grają w piłkę lub wymieniają znaczki pocztowe. — Dlaczego nie chcesz powiedzieć, co wiesz o Łazienkach od tatusia? — pyta Małgosia. — Czy to jakaś tajemnica? — dodaje Ewunia. Ania nie ma zamiaru robić tajemnicy z tego, co słyszała od ojca. Ojciec Ani jest historykiem i pisze pracę o dawnej Warszawie. Dziewczynka przepada za wieczorami, kiedy ojciec woła ją i Tadeuszka do swojego gabinetu. Stoi tam kilka szaf wypełnionych książkami, a na ścianach wiszą widoki gmachów, kościołów, pałaców, ulic, placów, zaułków i ogrodów stolicy. Z radosną dumą odczytuje na grzbietach książek f nazwisko: Jan Brona. To jest nazwisko jej kochanego tatusia (w tym opowiadaniu będziemy go nazywali panem Janem). Z ciekawością przygląda się ilustracjom w książkach, które ojciec zdejmuje z półek, aby zapoznać dzieci z wyglądem dawnej Warszawy. Ania stara się jak najprędzej odrobić lekcje, aby potem biec do ojca i słuchać jego opowiadań. Uważa je za ciekawsze od najpiękniejszych powieści i nigdy ich nie ma dosyć. Gniewa ją, że Tadeuszek słucha z roztargnieniem, zerkając na koperty ze znaczkami na biurku lub patrząc w okno, za którym rozlegają się nawoływania chłopców grających w piłkę na dziedzińcu. Na pewno wiele z tego, co mówi ojciec, nie i umiałby następnego dnia powtórzyć. Ania zapamiętuje dokładnie wszystko. I oto teraz nadarza się doskonała sposobność powtórzenia koleżankom tego, co słyszała. — Tatuś ma mnóstwo książek o dawnej Warszawie — mówi z zapałem. — I sam pisze o Warszawie... — Doprawdy? — zdziwiły się dziewczynki. — Może pisze o Łazienkach? — Zgadłyście — odpowiada Ania. — Tatuś naprawdę pisze o Łazienkach. Przychodzi tu niemal co dzień i zabiera ze sobą mnie i Tadeuszka. Oczywiście wolałby spędzić urlop w górach lub nad morzem, ale powtarza, że w Łazienkach można również mieć miłe wakacje. Mamusia rzadko tu bywa, gdyż zajęta jest naszą przeprowadzką do fińskiego domku. Wyjedziemy na wieś dopiero we wrześniu. Już dużo, dużo zdążyłam się dowiedzieć od tatusia o Łazienkach, wiem wiele takich rzeczy, o których na pewno nie macie pojęcia... —¦ Powiedz nareszcie, co wiesz! —• Wiem, co było dawno, bardzo dawno temu w miejscu, gdzie w tej chwili siedzimy, w parku łazienkowskim. — Wszystko nam musisz opowiedzieć! — nalega Małgosia. — Tylko nie zmyślaj, a mów, jak było naprawdę! — dodaje Ewunia. Ania wzruszyła ramionami. Zmyślać nie ma zamiaru, powtórzy tylko dokładnie to, co słyszała od ojca. — Były tu bagna, moczary i gęste zarośla, przez które trudno się było przedrzeć. Istna dżungla. W tej 10 1 dzikiej okolicy ludzie nie mieli ochoty zamieszkać. — Na pewno tu straszyło? — pyta nieśmiało Małgosia. — Terę fere! Gdyby tak było, jak Ania mówi, toby do tej pory było tu tyle komarów, że nie można by wytrzymać! — dodaje Ewunia. — Niemądra! — odzywa się pogardliwie Ania. — Przecież moczary dały się osuszyć. Zamieniono je na ogrody, w których rosły piękne drzewa, krzewy i kwiaty. Ogrodników w Polsce nie brakowało. Wyciąga rękę w kierunku zielonego wąwozu: — Na pewno żadna z was nie wie, co było w tym miejscu, gdzie jest teraz Ogród Botaniczny? Nie czekając na odpowiedź mówi dalej: — Wznosił się tam grodek obronny książąt Mazowieckich. Dokoła gródka rozciągała się dzika knieja. Gródek przeszedł na własność królów polskich, którzy tu przyjeżdżali z Krakowa, aby polować na jelenie, żubry, łosie, dziki, a nawet na niedźwiedzie. — Może na lwy i tygrysy? —¦ przerywa Ewunia. — Strach pomyśleć, że w tym miejscu, gdzie teraz spokojnie siedzimy, spacerowały dzikie zwierzęta! Ania śmieje się. — Dzikich zwierząt na pewno tu nie było! Chociaż... kto wie... — Chociaż co? — podchwytują wystraszone dziewczynki. — Kamienne lwy, które stoją na północnym tarasie pałacu obok gladiatorów, może pochodzą z tamtych czasów? Może zaklęte zostały w kamień? A co 11 i będzie, kiedy się obudzą, zaczną ryczeć i wypłoszą z parku wszystkie dzieci! — Co ty wygadujesz? — woła Małgosia. Przenika je dreszcz lęku, ale obie z Ewunią się śmieją. — Jeśli tak dobrze wszystko wiesz, to powiedz, dlaczego park nazywa się „Łazienkami"? — pyta Ewunia. — Kto się tu kąpał i kiedy? — dodaje Małgosia. Ania uśmiecha się tajemniczo. — Wiedziałam, że mnie o to spytacie. Właśnie wczoraj tłumaczył tatuś, skąd pochodzi nazwa „Łazienki", i pokazywał ryciny, na których widać część parku łazienkowskiego. W głębi kniei, nad strugą, stał budynek murowany, ozdobiony malowidłami i rzeźbami. Była to właśnie łazienka. — A co się znajdowało w tej łazience? — dopytują się dziewczynki. — Były wanny, wodotryski, basen kąpielowy. Zjeżdżano się tam z całej Warszawy na huczne zabawy z tańcami i z iluminacją ogrodów. — Z Warszawy? — dziwi się Ewka. — Przecież Łazienki są w Warszawie! — A właśnie że nie — zapewnia Ania. — W dawnych czasach park z tą łazienką znajdował się poza Warszawą. A zabawy nie odbywały się ani dziś, ani wczoraj, ale za panowania króla Stanisława Augusta. Małgosia, a za nią Ewka zrywają się z ławki. — Biegnijmy szukać tej łazienki! — woła Małgosia. — Powiedz prędko, w jakiej stronie się znajduje — dodaje Ewunia. 12 Już chcą biec w stronę pałacu i stawów, ale Ania je zatrzymuje: — Możecie długo szukać tej łazienki, i tak jej nie znajdziecie... — Cóż to za tajemnicza łazienka? Ee, ty nas bujasz! — woła Małgosia. — W takim razie nic więcej nie powiem — mówi Ania. I robi obrażoną minę. Dziewczynki zatrzymują się. — Jeśli chcesz, możesz opowiadać dalej — oświadcza Ewunia. — Nic nie powiem — powtarza z uporem Ania. — Nie dąsaj się — prosi ją Małgosia, Dąsy trwają krótko. Kiedy Małgosia całuje Anię w policzek i prosi, ażeby się nie gniewała i powiedziała wszystko, co wie o „łazience", daje się od razu udobruchać. — Tatuś opowiadał, że łazienkę kazał król przebudować na pałacyk. A ten pałacyk i park nazwał właśnie Łazienkami. — W Łazienkach są jeszcze inne pałacyki — zauważyła Małgosia. — Na przykład Biały Domek, naprzeciw którego siedzimy. — Wybudowany został również za króla Stanisława Augusta — odpowiada Ania, zadowolona, że może się popisywać wiadomościami, które zapamiętała z opowiadań ojca. Dziewczynki nie stawiają więcej pytań. Spieszą się do dwóch łabędziątek, które urodziły się przed paroma dniami i podobno są śliczne. Nic ich nie zatrzyma, 13 biegną co tchu nad staw, pozostawiając Anię samą przed Białym Domkiem. Ania nie ma ochoty na bieganie po parku. Woli posiedzieć spokojnie na miejscu i przypominać sobie dawne dzieje. Powietrze aż się trzęsie od radosnego świergotu ptaków, powtarzających bez końca, że warto śpiewać w porze wiosennej, gdy na drzewach nie pozostało ani jednego nie rozwiniętego pąka. Piękny i radosny jest świat w maju. Ania czuje się szczęśliwa, że może podziwiać go w swoim ulubionym parku. Rada by powiedzieć o tym komuś, kto razem z nią słucha głosów wiosny. Ale w pobliżu nie ma nikogo. Nie ma nikogo? Ależ jest kamienny satyr, uginający się pod ciężarem słonecznego zegara. Ania wie, że satyr czuje jej obecność i że ma już dosyć dźwigania kamiennej tarczy. — Biedaku — odzywa się ze współczuciem — nie cieszy cię wiosna, bo ci ją zasłania kamienna płyta. Gdybyś choć na chwilę mógł z niej się wychylić, zobaczyłbyś świeżą zieleń drzew i trawy, a nad głową błękit nieba... I na pewno byłoby ci lżej! Satyr drgnął, jakby zrozumiał słowa siedzącej na ławce dziewczynki. Próbuje wyprostować zgarbione plecy, poprawia na sobie ciężką tarczę. Nie odzywa się, a gdyby nawet coś zaszeptał, głos jego stłumiłby głośny świergot ptaków. Najlżejszy wietrzyk nie porusza gałęziami i nie ma o tym mowy, aby chciał zrywać świeże listeczki. Jak więc to się stało, że maleńki listek klonu zawirował 14 nad głową Ani? Wiruje w spokojnym powietrzu, zatacza koła, opada przed ławką, znowu się podnosi i kołysze zwiewnie, leciutko, jakby był owadem, a nie listkiem. Może to elf? Ania wie z bajek, że elfy przybierają postaci małych liści, drobnych owadów, piórek ptasich i polnych kwiatuszków, aby nie być zauważone przez dzieci i móc swobodnie pląsać i psocić w ogrodach. Może elfem jest zielona liszka posuwająca się powoli aleją? Ania przygląda się z ciekawością liszce. Nagle zrywa się z ławki. Przykucnęła na brzegu trawnika, rozgarnia miękką trawę. Z trawy wychyla się fiołek. Wyrósł sam jeden tuż obok ławki i nikt go nie zauważył. Co za cud! Czy wiosną nie dzieją się same cuda? A te zielone liście na drzewach, które w zimie wyglądały jak umarłe? Na rozległych zieleńcach za Palmiarnią można w kwietniu zerwać sporo fiołeczków. Ale żeby w głównej alei, przez którą od rana do wieczora przebiegają gromady dzieci, rósł spokojnie fiołek, to coś niesłychanego! Ania waha się przez chwilę, ale nie może oprzeć się pokusie i zrywa samotny kwiatuszek. Cóż za słodki zapach! Taki maleńki, a darzy tak mocną wonią. — Powąchaj i ty! — odzywa się do satyra. I przysuwa do kamiennej twarzy pachnący kwiatek. Pomarszczoną twarz satyra wygładził uśmiech. Dlaczego nie miał się uśmiechnąć, skoro i on z bliska zobaczył — wiosnę? PAN ANZELM Ania wpatruje się w zamknięte drzwi Białego Domku. Gdyby ją ktoś spytał, na co czeka, nie umiałaby odpowiedzieć. Woli jednak zostać na tej ławce niż biegać z Małgosią i Ewunią. Zabawa w berka i w Babę Jagę już się jej znudziła. Lepiej wyobrażać sobie, jak było dawniej w Łazienkach królewskich. Nagle wydało jej się, że małe okno nad balustradą otaczającą pałacyk odemknęło się powoli, zakołysało na zawiasach i zamajaczyła w nim jakaś twarz. Była niewyraźna, jak obrazek oglądany we mgle. Trudno było określić, kto wyjrzał pałacowym okienkiem i w jakim celu. Widzenie trwało sekundę, twarz znikła, jakby się na nią zasunęła chmura, i okienko zamknęło się samo. 16 to 1* — A zatem ktoś mieszka w tym pałacyku? — powiedziała głośno Ania. —¦ Nikt teraz nie mieszka — usłyszała obok siebie nieznajomy głos. — Mieszkał kiedyś Stanisław August, gdy budowano dla niego nad stawem letnią rezydencję. Ania odwróciła się. Obok niej na ławce siedział starszy jegomość z czarnym plastrem na oku, jota w jotę podobny do sędziego Droselmajera z „Historii dziadka do orzechów". Może i on naprawia zegary i z tego powodu usiadł obok zegara słonecznego? Chyba nie, gdyż o regulowaniu tego zegara myśli słońce. Nieznajomy siedział pewno na ławce już dawno, a zatem słyszał jej rozmowę z przyjaciółkami. Może się z niej śmieje? Ania przygląda mu się z ciekawością. ; — To pan tak dobrze zna Łazienki? Jegomość uśmiecha się dobrotliwie. — Czy znam Łazienki? — powtarza. — Wszystkie kąty tu znam jak własną kieszeń. Przychodzę tu przecież co dzień, nawet zimą. Ach, prawda, należy się przedstawić. Nazywają mnie panem Anzelmem. A jak imię panienki? — Nazywam się Ania — odpowiada dziewczynka. Ma ochotę się roześmiać, bo nieznajomy zwraca się do niej jak do dorosłej osoby. — Pan pewno słyszał wszystko, co opowiadałam Małgosi i Ewuni? — Nie podsłuchiwałem, bo podsłuchiwanie to brzydka wada. Ale nie mogłem nie słyszeć, bo mówiłyście głośno. Bardzo mnie cieszy, że wiecie już niejedno o królewskich Łazienkach. Ale nie wiecie 2 — Ania w Łazienkach 17 Wszystkiego, co powinien wiedzieć ten, kto kocha Warszawę. Ania czuje się dotknięta. Czyżby starszy jegomość Uważał, że ojciec nie umiał powiedzieć wszystkiego, Co należy wiedzieć o dawnej Warszawie? Któż lepiej ją. zna od ojca? — Proszę pana, tatuś wczoraj nie dokończył opowiadania, bo do pokoju weszła mamusia i była awantura o te gołębniki na dachu, które założyli chłopcy. — O jakie gołębniki? — zaciekawił się starszy jegomość. Ania się waha, jest onieśmielona, skubie ciasno za-Plecione warkoczyki, wreszcie decyduje się powiedzieć całą prawdę: — Mamusia gniewała się na Tadeuszka, ale to nie °n winien, tylko duży Marcin, który mieszka o piętro Wyżej. To on go namówił. Gdyby nie Marcin, Tade-Uszek byłby inny, przynosiłby lepsze stopnie i w domu byłby spokój. Awantura w szkole o strzelanie z klucza to była sprawka Marcina. Tadeuszek się tego głu-Piego strzelania od niego nauczył i podczas przerwy ° mały włos nie wybił oka koledze. Całe szczęście, że się skończyło na draśnięciu policzka. Umilkła zawstydzona. Tadeuszek ma słuszność nazywając ją „paplą". Bo dlaczego wypaplała przed nieznajomym te wszystkie „psie figle" chłopców? Co go to obchodzi? Wsłuchuje się w ćwierkanie i poświsty, które dochodzą z gałęzi rozłożystych kasztanów, i na Pewno nie zwraca uwagi na to, co opowiada obca dziewczynka. Może nawet zapomniał o jej istnieniu? Nie, wcale nie zapomniał! Patrzy na Anię i uśmiecha się z dobrocią. A ją coś korci, aby go zmusić do opowiadania o Łazienkach, które zna tak dobrze jak ojciec. Jakżeby się ucieszył ten kochany tatuś, gdyby Ania powiedziała mu nagle o jego ulubionych Łazienkach coś takiego, czego od niego nie słyszała! — Proszę pana, czy do Łazienek długo jechało się ze śródmieścia? — pyta, aby nareszcie coś usłyszeć. Stary jegomość nie każe czekać na odpowiedź. — Tu, gdzie są dziś Łazienki królewskie, była okolica podmiejska. Przez zarośla i wąwozy biegła droga wiejska, będąca przedłużeniem Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. Przez plac Trzech Krzyży płynęła struga ku Wiśle. Aby ją przebyć, trzeba było przejeżdżać drewnianym mostkiem. Koła pojazdów brnęły w błocie i z trudem posuwały się dalej. — Wiem to wszystko od tatusia! — przerywa Ania. —• Wieś, do której prowadziła ta droga, nazywała się Ujazdów i była tam, gdzie dziś Aleje Ujazdowskie. — Musiał ci również tatuś powiedzieć, że Stanisław August, pragnąc urządzić sobie wystawną rezydencję, nabył Ujazdów i założył Łazienki. — To wszystko dobrze pamiętam! — zapewnia Ania. — Do Łazienek jeździło się dla zabawy lub dla wypoczynku, tak jak w dzisiejszych czasach jeździ się do Wilanowa, do Młocin lub do Jabłonny. —• Bardzo dobrze, że to wiesz, moje dziecko — ucieszył się nieznajomy. —• Niewiele więcej da się powiedzieć o pochodzeniu Łazienek. Zamyślił się, a po chwili dodał: 19 — Kiedy szumią w Łazienkach stare drzewa, wydaje mi się, że słyszę opowieść o tym, jak było wówczas, zanim dziką knieję zamieniono na ogrody z kwietnikami i wodotryskami. Niełatwa to była praca. Starano się osuszyć teren zakażony wyziewami wód stojących. W tym celu wprowadzono do kanałów wodę z Wisły. Zaczęto stopniowo wycinać szerokie aleje, aby odsłonić widok na Czerniaków, Mokotów i Wilanów. Wyrąbano wszystkie spróchniałe olchy, a na ich miejsce zasadzono jesiony, wiązy, dęby i kasztany, jak również piękne okazy drzew iglastych. Król kochał swoje Łazienki i nie mógł się swoim dziełem dość nacieszyć — ciągnie dalej pan Anzelm. — Wciąż coś poprawiał, dodawał, ozdabiał. Na skinienie królewskiej ręki powstawały miłe dla oka zakątki, do tej pory przez nas podziwiane. Ania czeka na dalszy ciąg opowiadania, ale pan Anzelm zamilkł. Nagle rozlega się jego wołanie: — Basiu! Kasiu! Co wy sobie myślicie? Długo jeszcze zapraszać was będę na śniadanie? — Basia? Kasia? — powtarza Ania. — To pewno pana wnuczki? Starszy pan śmieje się. — Jakie tam wnuczki? A bo to wnuczki skaczą po gałęziach kasztanów? Spogląda w górę, na wierzchołek kasztana. — O tej porze zjawiają się zawsze te głodomory. Wiedzą dobrze, że coś ode mnie dostaną... Z kieszeni zrudziałego palta wyjmuje kromkę chleba, łamie ją na drobne kawałki i rzuca przed siebie. 20 — Basiu! Kasiu! — woła coraz głośniej. Zwinna wiewiórka z zadartą w górę kitą zsunęła się po pniu, zeskoczyła z gałęzi, rozejrzała się trwożnie dokoła, porwała kawałek chleba i uciekła z nim do swej kryjówki na drzewie. Po chwili zeskoczyła druga i powtórzyła ten sam manewr. — Zaraz! Zaraz! Obdzielę was wszystkie! — woła uradowany pan Anzelm. — Ach, jakżeście niecierpliwe! A może to głód wam dokucza? Na pewno w dziupli nie zostało ani jednego orzeszka złożonego zeszłej jesieni. A do przyszłej jesieni daleko. Cieszę się, że wam smakuje moje śniadanie. Rzucił resztę chleba przed siebie i westchnął. — Ot i zapas się skończył. Musicie, moje panienki, czekać do jutra. Ania przygląda się zniszczonemu paltu i dziurawym butom opiekuna wiewiórek. — Pan na pewno nie ma rodziny? Dlaczego to powiedziała? Mogła biedakowi zrobić przykrość. — Nie mam rodziny? — powtarza pan Anzelm. — Ależ mam! Mam rodzinę! Moja rodzina to te rude głodomory. A mój dom to całe Łazienki! Zaczyna opowiadać o sobie. W młodości był aktorem i całe życie poświęcił polskiej scenie. Choć ma już przeszło siedemdziesiąt lat, jeszcze by chętnie występował, bo go zawsze ciągnie scena. Ale ta nieszczęsna ślepota... Coraz większą sympatię czuje Ania do starszego jegomościa z plastrem na oku, który zwraca się do niej, jakby była dorosłą osobą, a nie dziesięcioletnią dziew- 21 czynką. Z uwagą słucha tego, co mówi z takim przejęciem. Teatr... I Ania miałaby ochotę coś o nim powiedzieć. Tylko od czego zacząć? — Proszę pana — odzywa się wskazując gmach Starej Pomarańczami — tu przecież dawniej był jakiś teatr?... —¦ Nie ,Jakiś teatr", ale teatr dworski Stanisława Augusta, wybudowany według wzorów znakomitego włoskiego architekta Merłiniego. Ania jest trochę zawstydzona. Powinna coś wiedzieć o teatrze w Pomarańczami. —¦ Król kochał teatr i nigdy mu widowisk nie było dosyć — opowiada stary aktor. — W starej Pomarańczami był teatr zimowy, przedstawienia odbywały się W zamkniętej sali. W teatrze Na Wyspie, nazywanym także Amfiteatrem, widowiska odbywały się na otwartym powietrzu, widzowie siedzieli na kamiennych ławkach pod gołym niebem. Wskazuje Pomarańczarnię. — Tutaj był mój ostatni występ. Może myślisz, że za króla Stasia? — uśmiecha się żartobliwie. — Jestem wprawdzie stary, bardzo stary, ale żeby występować w dawnej Pomarańczami, wówczas gdy powstały Łazienki, musiałbym mieć co najmniej dwieście lat. A to spory kawał czasu! Roześmiał się. Ania śmieje się z nim razem. — Pewno znasz bajkę Andersena o chińskim cesarzu, który zakochał się w słowiczej pieśni? — Znam, proszę pana, wszystkie bajki Andersena! Bajkę o Syrenie, o księżniczce na grochu, o dziewczynce z zapałkami, o Calineczce, o królowej śniegu, 22 0 dzikich łabędziach... Wszystkie! Wszystkie! Czytałam je po parę razy! — Po pierwszej wojnie światowej wystawiliśmy w Pomarańczami „Słowika chińskiego cesarza" — opowiada stary aktor. — Czarujące to było widowisko! Cudna muzyka, dekoracje barwne, jak we wschodniej bajce. Gromady dzieciaków szalały z zachwytu 1 biły brawa tak, że im popuchły rączęta. —¦ Ach, jaka szkoda, że tego przedstawienia nie widziałam! Czy już „Słowika" grać nie będą? — Kto wie — odpowiada pan Anzelm. — Odnawiają Starą Pomarańczarnię, może będą w niej wystawiać bajki dla dzieci... Może właśnie „Słowika"... Zamyślił się, wsłuchany w echa dawnego teatru. W wysokich kasztanach, nie poruszanych najlżejszym powiewem wiatru, rozległo się kląskanie słowika. Po raz pierwszy w tym roku słyszy go Ania. Mały śpiewak wydobywa z natchnionego gardziołka melodyjne trele, rozkoszuje się swoją pieśnią. Wie, że przed chwilą była mowa o jego bracie, o Andersenow-skim słowiku, i chce dowieść, że śpiewać umie jeszcze piękniej. — To jest słowik prawdziwy — szepcze z, zachwytem Ania przypominając sobie, że w baśni była również mowa o sztucznym słowiku. — Najprawdziwszy! — uśmiecha się stary aktor. — Nigdzie na świecie słowiki nie śpiewają tak pięknie jak w Łazienkach... Słuchał ich pieśni król przechadzając się po parku w towarzystwie Baccia-rellego... 23 li; i — Wiem, wiem, proszę pana, kim był Bacciarelli! To był Włoch, nadworny malarz króla. Król bardzo go lubił i nazywał po imieniu: ,,Marcello". Tatuś pokazał nam w albumie portret króla malowany przez tego artystę. Ach, jak piękny był król na tym portrecie! Nie mogłam się dość napatrzyć. Miał na sobie biały frak, przepasany szafirową wstęgą, a na głowie białą peruczkę. Bardzo, bardzo mi się podoba król Staś! Pan Anzelm podniósł się z ławki, zbliżył do słonecznego zegara i spojrzał na cień rzucany przez wskazówkę. — Ho, ho, już zbliża się piąta! Czas wracać do domu. Wprawdzie nikt na mnie nie czeka prócz wróbli, którym sypię okruchy na parapet okna, ale siedzę tu już parę godzin i od tego siedzenia zdrętwiały mi nogi. Do widzenia, moje panienki! — woła w kierunku kasztanów, na które pouciekały wiewiórki. — Do jutra! —¦ zwraca się do Ani. Ania wstała z ławki, dygnęła grzecznie. Zrobiło jej się przykro, że stary jegomość odchodzi. Mógł jeszcze tyle ciekawych rzeczy opowiedzieć o Łazienkach. Zupełnie inaczej się słucha tych opowiadań, inaczej je rozumie, kiedy się jest wśród łazienkowskich drzew. — Pan jutro na pewno tu przyjdzie? — pyta. — A co by zrobiły beze mnie Basia i Kasia? Oczywiście, że przyjdę! Odszedł zielonym wąwozem w górę, ku bramie. Słowik umilkł w kasztanie. Ale drozdy i trznadle nie przestawały powtarzać: ćwir... ćwir... ćwir... W ptasim języku znaczyło to: „Maj... maj... cudny maj!..." Słowo to słychać w rozmowach ludzi śpieszących główną aleją ku pałacykowi na wodzie. Powtarza je satyr ze słonecznym zegarem i inne kamienne posągi ustawione w parku i na balustradzie pałacu. Ania ma ochotę powtarzać za nimi: „Maj... maj..." Wszystko jej się w parku podoba, wszystko budzi jej podziw i zachwyt. „Nie powiem Tadeuszkowi o spotkaniu z panem Anzelmem, nie powiem o wiewiórkach i o słowiku... — przyrzeka sobie solennie. — Wyśmiałby mnie..." 24 PRZED PAŁACEM NA WODZIE Na tarasie przed pałacem stoi Ania z Małgosią i Ewunią. Od paru chwil trwa sprzeczka. — Pałac na wodzie! Pałac na wodzie! — przedrzeźnia Anię Małgosia. — Przecież pałac jest nad wodąr a nie na wodzie! Na wodzie może się znajdować tylko okręt albo łódka! — Ten pałac tak się nazywa i już — upiera się Ania. — Tatuś wie chyba lepiej od was. Wskazuje staw południowy, a potem północny i kanały po obu stronach pałacu. — Pałac wybudowano na sztucznej wyspie, między stawami wykopanymi na zlecenie króla. — Ona znowu wygaduje jakieś głupstwa! — zwraca się Ewunia do Małgosi. — Chodź na mostek, mam bułkę, będziemy karmić karpie i czerwone rybki. Pobiegły na mostek rozglądając się trwożnie, czy ich nie widzi kobieta w niebieskim fartuchu, z długim kijem, zakończonym szpikulcem. Jest bardzo brzydka z tym zakrzywionym nosem i siwymi kosmykami, wysuwającymi się spod chustki. Na jej widok malcy 26 uciekają z mostku w górę parku. A przecież kobiecina dzieciom krzywdy nie robi. W kieszeni fartucha ma zawsze maści i bandaże, a nawet buteleczkę z wodą burową na wypadek, gdyby jakiś malec, biegnąc po żwirze, upadł i nabił sobie guza. Niepotrzebnie dzieci się jej boją. Starowina gniewa się na nie jedynie wówczas, gdy rzucają na ziemię lub do wody papierki po cukierkach i czekoladkach. Ażeby nie śmieciły w parku, straszy je, że papierek mogą połknąć karpie i tak spuchną od tego jadła, że zamienią się w wieloryby. A wówczas wyskoczą z wody i będą połykać nieposłuszne dzieci. Postraszyła wielorybem małą Bożenkę i dziewczynka z tego powodu przez całą noc nie spała. Krzyczała, że ją zje wieloryb. Od tego czasu dzieci nazywają kobietę w niebieskim fartuchu Babą Jagą. Kiedy Małgosia z zamkniętymi oczami przesuwa się do ściany i woła: Raz — dwa — trzy, Baba Jaga pa — trzy... — ma na myśli oczywiście babinę trzymającą w ręku kij ze szpikulcem. Ania zna dobrze z widzenia wszystkie osoby, które przychodzą na taras przed pałacem. Kiedy zobaczy je z daleka, wie, na jakich siądą ławkach. To starzy znajomi. Pozdrawiają się przy spotkaniu, zupełnie tak, jakby należeli do jednej rodziny. O każdym, kto przesiaduje na tarasie, mogłaby coś powiedzieć. Ten starszy pan z książką w ręku, której nie czyta, bo wpatruje się w wodę i w łabędzie, to 27 uczony. Zmęczony pracą, przyszedł do parku, aby odpocząć. Dwaj młodzi ludzie pochyleni nad skryptami to studenci przygotowujący się do egzaminów. Panienka, która robi niebieski sweter na drutach, często podnosi głowę i przypatruje się z niepokojem urwisom biegającym dokoła wodotrysku i słonecznego zegara — to na pewno przedszkolanka. Kiedy usłyszy krzyk dziecka, zrywa się z ławki i chce biec na ratunek, bo wyobraża sobie, że dziecku stało się coś złego. Czasem Ania widzi na tarasie Murzynkę w żółtej chustce z małym Murzyniątkiem. Zatrzymują się przy dwóch ogromnych palmach, zdobiących wejście do pałacu i coś do siebie mówią. Pewnie wspominają daleką ojczyznę, gdzie zielenią się gaje takich palm. Nad wodą, zawsze na tej samej ławeczce, siedzą obok siebie dwie staruszki i mają sobie dużo rzeczy do powiedzenia. Mówią bardzo cicho i uśmiechają się często. W długich, czarnych sukniach i niemodnych, dużych kapeluszach podobne są do dam na pożółkłych fotografiach w starym albumie. i(Pięknie było przed wojną w królewskim pałacu — myśli Ania. — Jaka szkoda, że nie mogę dziś tego widzieć". Ania wie, iż przeszła tędy wojna. Dokoła pałacu podczas warszawskiego powstania wrzały bitwy. Ogrodnik pokazywał sędziwe drzewa, których nie oszczędziły kule, łamiąc ich gałęzie i ścinając wierzchołki. Ania przymyka oczy i wydaje się jej, że zwiedza wnętrze dawnego pałacu. Nieraz słyszała od ojca, jak tam było za króla Stasia. 28 Z przedsionka wchodziło się do Rotundy, gdzie w niszach stały marmurowe posągi czterech polskich królów: Kazimierza Wielkiego, Zygmunta Starego, Stefana Batorego i Jana III — stamtąd do sali Salomona, nazwanej tak dlatego, że ściany ozdobione były obrazami przedstawiającymi sceny z życia tego mądrego króla. Ania zapamiętała Gabinet Zielony, w którym król udzielał audiencji, galerię obrazów, gdzie można było podziwiać wspaniałe malowidła, i królewską łazienkę, ozdobioną kafelkami z kolorowej porcelany. Uśmiecha się do swoich wspomnień. Jej tatuś był kiedyś wielkim urwisem. Opowiadał, że kiedy przy-. szedł po raz pierwszy do łazienkowskiego pałacu, ani myślał podziwiać rzeźby, obrazy, marmurowe kominki. Był uszczęśliwiony, że może się ślizgać w filcowych pantoflach po lśniących posadzkach i marzył o tym, by pięknym rycerzom na portretach wymalować wielkie wąsy, a białym damom dorobić na policzkach rumieńce... Z wnętrza pałacu dochodzi stuk młotków, zgrzyt pił i gwar rozmów. Architekci i robotnicy pracują nad odbudową pałacu. Gdyby poprosiła woźnego, może by ją wpuścił do środka? Przed pałacem kręci się sporo ludzi. Obok Ani zatrzymuje się dwóch panów. — Kiedy byłem po raz pierwszy w Łazienkach po powrocie z tułaczki — opowiada jeden z nich — zastałem ruderę. Gmach pałacu był całkowicie spalony. Smutny to był widok. Zawalone stropy i dachy, zbite szyby w oknach, pozdzierane posadzki. I pomyśleć, że 29 to jeden z najcenniejszych zabytków dawnej Warszawy! — A jak tam jest obecnie? — pyta drugi pan. —¦ Trwają wciąż roboty konserwatorskie. Siedziba królewska odzyska niedługo swój dawny wygląd. Oddalają się i Ania nie dosłyszała dalszego ciągu rozmowy. Postanowiła czekać. Może jej się uda wśliznąć do wnętrza za kimś, kto będzie wchodził? Może ułatwi jej wejście młoda pani, która zatrzymała się przed frontem pałacu i z głową podniesioną odczytuje półgłosem napis umieszczony nad wejściem? Napis w języku łacińskim głosi, iż gmach ten nienawidzi smutku, lubi spokój, użycza kąpieli, zaleca życie wiejskie i zapewnia przytułek poczciwym ludziom. Pani czyta te słowa po polsku, notuje coś w małym ze-szyciku i oddala się. A zatem nie warto czekać dłużej. Każdy się przybliża, podziwia zewnętrzny wygląd budynku i idzie dalej. Nikomu nie zależy na tym, aby Ania zwiedziła pałac. j Ale oto niespodziewanie nadarza się okazja. W stronę pałacu zmierza gromadka chłopców i dziewcząt z węzełkami i walizkami w ręku, wśród nich widać kierownika, który daje wyjaśnienia. To zwiedzająca Łazienki wycieczka z Płocka. Ania nie namyśla się ani chwili i wślizguje się za dziećmi do pałacu. Wszędzie stoją kubły z wapnem i rusztowania, wre praca, rozlegają się głosy mularzy. Z sali Salomona, sali Balowej, galerii obrazów, Gabinetu Zielonego pozostały tylko nazwy. Żaden szczegół nie przypomina 30 dawnych świetności. Na ścianach ślady wyrwanych malowideł, połamane kominki, gzymsy, okruchy rzeźb. W łazience trochę połamanych kafelków z porcelany...* Kierownik wprowadza dzieci do „ciastkarni". Tak się nazywa salka, w której na półkach leżą, podobnie jak ciastka w cukierni, rozety, gzymsy i ozdoby z gipsu, przygotowane do ozdoby pałacu. — Jedzcie, łasuchy! — żartuje kierownik. Razem z nim śmieje się wesoła gromadka. Uczestnicy wycieczki niebawem opuszczają pałac i kierują się w stronę Amfiteatru. Ania zaznajomiła się z dziewczynką z Płocka, która zdążyła jej opowiedzieć o swym rodzinnym mieście, o jego pięknym położeniu na wzgórzu, nad Wisłą, o wspaniałej katedrze, gdzie mieszczą się grobowce Bolesława Krzywoustego i Władysława Hermana. Rozstały się obiecując sobie, że się jeszcze spotkają. Ania pozostaje sama na tarasie i zastanawia się, jak będzie wyglądał pałac, gdy skończą się w nim roboty. Czy będzie znowu piękny jak pałac zaklęty, jak pałac z bajki? Ktoś w nim będzie mieszkał, ale kto? Czy piękny królewicz? Zrywa się z ławki, na spotkanie zmierzającego w jej stronę ojca. Od r. 1957, to jest od czasu, gdy po raz pierwszy ukazała się ta książka, prace konserwatorskie w ,.pałacu na wodzie" posunęły się znacznie naprzód. Już w r. 1959 siedem zabytkowych sal budynku odzyskało swój dawny wygląd, m. in. Rotunda, sala Balowa, łazienka. Teatr w Starej Pomarańczami, o którym gdzie indziej wspomina autorka, jest już obecnie całkowicie odnowiony i nieraz odbywają się w nim przedstawienia (przyp, red.). 31 — Tatusiu — woła z daleka — byłam w pałacu! Oglądałam wszystko z bliska, na własne oczy! — Niewiele w nim dziś niestety do zobaczenia — odpowiada pan Jan. — Okupanci pozbawili nas pięknych obrazów i rzeźb, które wywieźli lub poniszczyli. Cieszmy się jednak zewnętrznym wyglądem pałacu, który jest taki jak za panowania ostatniego króla. Podnosi w górę rękę. — Pamiętasz, co ci mówiłem o figurach na balustradach pałacu? Ania nie bardzo pamięta. Więc pan Jan przypomina. — Na balustradzie środkowej stoją cztery pory roku: wiosna, lato, jesień i zima. Narożniki skrzydeł pałacowych zdobią postaci wyobrażające Europę, Azję, Afrykę i Amerykę. Na szczycie belwederku ustawiono posągi czterech żywiołów: powietrza, ognia, ziemi i wody. Kiedy byłem w wieku Tadeuszka, wydawało mi się zupełnie naturalne, że te postacie żyją i czekają tylko na odpowiednią chwilę, aby zeskoczyć z góry i ze mną się bawić. Rzuciłem w górę piłkę, a kiedy spadała, wyobrażałem sobie, że to one mi ją odrzucają... Rozmawiałem z nimi, stawiałem im pytania... — A co one tatusiowi odpowiadały? — Milczały jak zaklęte... — Może mówiły, tylko tatuś ich nie słyszał? — Bardzo być może... — uśmiecha się pan Jan i głaszcze po głowie córeczkę. Niebawem oddala się, aby w zacisznej alei nad stawem pracować nad swoimi „Łazienkami". 32 Ania zostaje na ławeczce nad wodą. 2 mostku dochodzą wesołe głosy Małgosi i Ewuni, karmiących karpie i czerwone ryby, w stronie Amfiteatru szumi od wesołej wrzawy dzieci z Płocka. Przez taras drepczą dwie staruszki, rozprawiające po cichutku z wielkim przejęciem. Siadają obok Ani. Nareszcie jest sposobność, aby usłyszeć rozmowę tych dziwacznie ubranych paniuś. Ania z miejsca się nie ruszy, póki czegoś więcej się o nich nie dowie. — Niezapomniany to był dla mnie dzień w Łazienkach, kiedy będąc dzieckiem zobaczyłam tu po raz pierwszy Marię Konopnicką — odzywa się jedna ze staruszek. Ania drgnęła na dźwięk tego nazwiska. Znała wiersze Konopnickiej, uczyła się ich na pamięć i do tej pory pamięta: „Pucu, pucu, chlastu, chlastu, nie mam rączek jedenastu, tylko dwie mam rączki małe i do prania doskonałe". Jak nie pamiętać tego miłego wierszyka i tylu innych z tej samej książki z kolorowymi obrazkami? — Jak wyglądała Maria Konopnicką? — pyta druga staruszka. — Nosiła duży kapelusz z piórami, binokle na czarnym sznureczku, nosek miała lekko zadarty — objaśnia zapytana. — Siadywała na ławce, o tam, w alei, nad wodą, z otwartą książką na kolanach. Na książce leżał arkusik papieru, na którym coś kreśliła ołówkiem. — Może to był jeden z pięknych wierszy poetki? — wtrąca druga staruszka. — Kto wie, czy nie pisała wówczas „W piwnicznej izbie"? Ania w Łazienkach 33 ^M^^^RP^ — Może... może... — szepcze cichutko staruszka, która znała poetkę. Ania z tego, co mówią, nie traci jednego słowa. Jest wzruszona, jakby to ona widziała nad stawem Konop-nicką. Może dowie się jeszcze o innych, równie ciekawych spotkaniach staruszek? Nie omyliła się. Staruszki są rade, że mogą wspominać swoje dzieciństwo i sławnych ludzi, których wtedy widywały. Rozgadały się na dobre. — W tamtej alejce nad wodą zwykł przesiadywać Dygasiński — odzywa się druga staruszka. I to nazwisko jest Ani znajome. Czytała „Gody życia"; nieraz z przyjemnością zagląda do tej pięknej książki. Zna również inne powieści Dygasińskiego, osnute na tle życia zwierząt. — Nie rozmawiałam nigdy z Dygasińskim, ale widywałam go nieraz w Łazienkach — opowiada staruszka. — Pewnego razu zauważyłam, że idąc alejką co chwila spogląda za siebie, jakby zwracał się do kogoś. Po chwili zobaczyłam rudego kundla z kudłatą sierścią, który biegł za pisarzem nie odstępując go ani na chwilę. Dygasiński przemawiał do niego tak, jakby pies rozumiał mowę ludzką. „Nie bój się — mówił — wstawię się za tobą u dozorcy parku, aby cię nie wyrzucał, dopóki nie odnajdziesz swojego pana". Ania jest poruszona tym opowiadaniem. Nic nie jest w stanie powstrzymać ją od pytania: — Proszę pani... bardzo przepraszam... ale czy ten rudy pies odnalazł swego pana? Staruszki obróciły na Anię zdziwione oczy. 34 — Doprawdy, nie pamiętam — odpowiada łagodnie jedna z nich. — To wszystko przecież było tak dawno! — Słyszałaś wszystko, cośmy mówiły? — pyta druga. Nie ma w jej głosie gniewu, jest nawet serdeczność. Ania nabiera odwagi. — Słyszałam wszystko. To było bardzo ciekawe. Może panie jeszcze coś opowiedzą? Teraz nieznajome rozgniewają się na pewno na Anię i będą miały słuszność. Jest wścibska i ciekawska. Tadeuszek nieraz jej to wypomina. Ale starowinki nie rozgniewały się. Porozumiewają się ze sobą uśmiechem. — Czy słyszałaś o Stefanii Sempołowskiej? — pyta staruszka pamiętająca Dygasińskiego. — Owszem, proszę pani, to była nauczycielka mojej babuni — odpowiada Ania. Staruszki zaszeptały coś do siebie. Nie widać, aby były niezadowolone z wtrącania się Ani do rozmowy. Ania nabiera coraz większej śmiałości. — Babunia opowiadała mi nieraz o pannie. Stefanii. Kochały ją, po prostu ubóstwiały wszystkie uczennice. Ach, podobno była bardzo piękna, zachwycająca! Chodziła w długiej sukni, majestatycznie jak królowa. Kto na nią spojrzał, zachwycał się jej śliczną twarzą, jej czarnymi oczami, świecącymi jak gwiazdy. — Przychodzi mi na myśl scena, której byłam świadkiem w Łazienkach — opowiada jedna ze staruszek. — Było to czerwcowego dnia na tym tarasie. Panna Stefania przechodziła przez taras z trzema uczennicami, w ręku trzymała wiązankę róż. Była 36 ożywiona, rozmawiała wesoło z dziewczynkami. Ach, utkwiło mi w pamięci to wydarzenie, często go sobie przypominam. Do panny Stefanii zbliżył się nagle ogrodnik i zapytał, skąd ma te róże. Panna Stefania spiekła raka jak dziewczynka i odpowiedziała, że otrzymała je od uczennic, bo tego dnia odbyła się ostatnia lekcja przed wakacjami. Pytanie ogrodnika sprawiło jej przykrość. Jakże mógł ją posądzić, że zerwała róże z łazienkowskiego kwietnika? — Jak się to zdarzenie zakończyło? — dopytuje się Ania. — Ktoś siedzący opodal na ławce, powiedział głośno: „Przecież to jest Stefania Sempołowska!" Ogrodnik usłyszawszy to nazwisko zmieszał się bardzo, ze wzruszeniem ucałował ręce panny Stefanii przepraszając za niegrzeczne pytanie. Okazało się, że wiedział dobrze, kim była Stefania Sempołowska. Wiedział, z jaką ofiarnością i poświęceniem niosła pomoc nędzarzom, że opiekowała się więźniami, a w epoce, gdy władze carskie prześladowały za naukę polskiego języka, uczyła dzieci czytać i pisać w języku ojczystym. Byłaby Ania z przyjemnością słuchała dalej opowiadań staruszek o pannie Stefanii, ale jakiś malec wodząc palcem po tarczy słonecznego zegara, zawołał głośno: — Mamo, już dwunasta! Staruszki podniosły się z ławki, a jedna z nich powiedziała: — Wielki czas wracać do domu! Pożegnały Anię i podreptały w stronę głównej alei. 37 ZABAWA POSĄGÓW Ania została na ławce sama. Zamyśliła się. Tylu ciekawych rzeczy nasłuchała się dzisiaj. Najprzyjemniej jest jednak wspominać czasy dawniejsze, czasy panowania Stanisława Augusta, o których tak zajmująco opowiadał ojciec i pan Anzelm. Był jakiś czar w tych opowieściach. Chwilami miała wrażenie, że czyta fantastyczną bajkę i nie zdziwiłaby się, gdyby kamienne figury w parku i te, które stoją na balustradzie pałacu, poruszyły się i opowiedziały to, o czym do tej pory nie wiedziała. Wszystkie krzewy bzu w Łazienkach są w pełnym rozkwicie, nie brakuje ani jednego liliowego kwiatuszka o czterech płateczkach, który by nie rozpylał słodkiej, odurzającej woni. Park łazienkowski, aż 38 po najdalsze krańce, jest jedną wiązanką liliowych bzów. - ¦ — Wiosna... wiosna... — zaszeptały figury na balustradzie. — Warto zeskoczyć na ziemię, aby narwać bzu. .. . J Anię nie zdziwiły te głosy. Czyż kamienne figury nie mają prawa cieszyć się wiosną jak wszyscy? Uśmiecha się do nich i zaprasza: — Zeskoczcie jak najprędzej! W parku jest tyle bzu! Narwiecie go, ile wam się podoba! Po kolei figury zeskakują. Przy Ani zatrzymała się Wiosna. Nie trudno ją poznać. Trzyma w ręku kwiaty. — Dziś jest pełnia księżyca — odzywa się do Ani. — W nocy będzie tu tak jasno i cudnie, jak za dnia. Czy chcesz pozostać do wieczora, aby być świadkiem cudów, które tutaj dziać się będą? — Ach, tak! — woła zachwycona Ania. — Jakżebym mogła nie skorzystać z takiej okazji? Nie pomyślałao tym, co powie mama, tatuś, Tade-uszek, jeśli się spóźni na kolację. Pokusa, aby być świadkiem cudów, była silniejsza od wszystkich skrupułów. — Do wieczora daleko — zauważyła. — Przed chwilą była dwunasta w południe... — Do wieczora jest tylko jedna krótka chwilka — powiedziała z tajemniczym uśmiechem Wiosna. Ledwo wyrzekła te słowa, słońce schowało się za chmurą i spoza topoli za Amfiteatrem wypłynęła biała twarz księżyca. Srebrna poświata spłynęła na wodę, na drzewa, na 39 ______ T A T________ii A • • ¦ ™~ '¦¦' pałac, na kamienne figury. Wszystko, na co Ania spojrzy, błyszczy srebrem. Na przedpałacowym tarasie zaczęły się gromadzić posągi z łazienkowskiego parku. Poza figurami z balustrady pałacu przybiegli bożkowie z kopytkami i różkami na głowach i boginie leśne, opasane wieńcami z liści. Jedna z nich trzyma dzbanek. Przynoszą ze sobą całe naręcza bzu, a kiedy nimi potrząsają, sypią się małe kwiatuszki i cały taras jest nimi zasypany tak, że nie jest ani popielaty, ani żółty, ale liliowy- Sprzed Białego Domku nadbiega satyr, zostawiając po drodze kamienną tarczę, która mu ciążyła. Poruszyła się ogromna, leniwa Wisła i równie wielki Bug, stojące po obu stronach słonecznego zegara, i powolnym krokiem przybliżają się do rozbawionych figur. Z północnego tarasu nadbiega dwóch szermierzy z dzidami w dłoniach. Figury podają sobie ręce, biorą Anię pomiędzy siebie i w rytmie tanecznym okrążają fontannę, zegar słoneczny i pomarańczowe drzewka. Ach, jak przyjemnie tańczyć na kwiatach, jak na miękkim dywanie! Wszyscy śmieją się i cieszą, nawet księżyc uśmiecha się swoją pyzatą twarzą. — Bawcie się! — zachęca. — Do rana daleko! Ania czuje się w tym gronie doskonale. Nigdy nie bawiła się tak ochoczo. Ale prawdziwa zabawa rozpoczęła się dopiero wówczas, gdy Wiosna zaproponowała tańce. — Dosyć tego kręcenia w kółko — oświadczyła.— Niech ktoś zagra walczyka albo oberka... — Kto zagra? Kto zagra? — pytają posągi. Grajka pomiędzy nimi nie ma. Ale Ania wpada na dobrą myśl. Podbiega do bożka z różkami i kopytkami i prosi: — Ukręć fujarkę z wierzbowej gałązki i zagraj na niej. Na pewno potrafisz! — Zagraj! Zagraj! — proszą wszyscy. Bożek nie odmawia i po paru chwilach fujarka gotowa. — Chcecie posłuchać najpierw ładnej piosenki? — pyta. — Niech będzie piosenka — zgadzają się posągi? — Ale później musisz grać do tańca. Z gęstwiny dobiega głos kukułki. Kuka głośno, nawołując towarzyszki, aby kukały z nią razem. — Zaśpiewam piosenkę o kukułeczce — powiedział bożek przytykając usta do fujarki. — Kukułki będą piosenką zachwycone. Zobaczycie, że umilkną, aby mi nie przeszkadzać. Ucichło nawoływanie kukułek, a za to rozlega się melodia piosenki: Po tym ciemnym boru Kukułeczka kuka, Z ranka do wieczoru Gniazdka sobie szuka. Ku-ku, ku-ku, ku-ku, Gniazdka sobie szuka. A ty kukułeczko, Co na drzewach siadasz, Jakie ty nowiny W lesie rozpowiadasz? 41 Ku-ku, ku-ku, ku-ku, W lesie rozpowiadasz? I dalej dzwoni piosenka o tym, jak wichry zburzyły, kukułeczce gniazdko, które uwiła dla dzieci, ale ona uwije wnet drugie i będą miały gdzie mieszkać. — Ku-ku, ku-ku! — zawtórowały z przejęciem kukułki w parku, bo z