ZUZANNA RABSKA ANIA W ŁAZIENKACH ILUSTROWAŁA JADWIGA UMIŃSKA CZYTELNIK 1959 (L) „Czytelnik". Warszawa 1959. Wydanie U. Nakład 10 250 egz. Objętość: ark. wyd. 7,75; aik. druk. 13,25. Papier dziel. m/gl. kl. V, 80 g, 86X122 cm z iabryki w Kluczach. Oddano do składania 30. VI. 59. Podpisano do druku 10. XI. 59. Druk ukończono w grudniu 1959 r. Toruńskie Zakłady Graficzne. Zam 1380 — D-21 — Cena 15.— zl Prinled in Poland POWITANIE WIOSNY Wiosna zjawiła się w Łazienkach niespodziewanie. W ostatnich dniach kwietnia nie było jeszcze śladu zieleni, chłodny wiatr strącał z gałęzi głucho szeleszczące w alejach i na ścieżkach zeszłoroczne liście, niebo było szare, bez koloru, dzieci miały na sobie ciepłe płaszczyki i chuchały w ręce, aby je rozgrzać. Wszystko czekało na coś, co musiało się stać, wszystko było niespokojne od tego czekania. Aż tu w ciągu paru dni świat staje się inny, jaśniejszy i weselszy. Nie można się dość nadziwić tym zmianom. A co było ich przyczyną? Naturalnie wiosenne słońce. Ono rozgrzało nagie, drżące z chłodu i wilgoci drzewa i murawę, pokrytą ubogą trawką. Ono sprawiło, że czarne gałęzie pokryły się zielenią delikatnych listeczków, a na rozległych trawnikach pojawiły się jaskry — małe punkciki ze złota. W kasztanach, lipach i klonach zaniosły się od radosnego świergotu drozdy i trznadle, rade, że powróciwszy z ciepłych krajów zastały w parku wszystko na dawnych miejscach. Wtórowały im wróble, wierne łazienkowskim krzewom. Kukułka odzywa się uporczywie to tu, to tam, jakby zachęcała do zabawy w chowanego. Wesoły okrzyk wilgi rozdziera raz po raz ciszę. Dzięcioł stuka dziobem w pień dębu nad stawem. ,,Puk, puk! Jestem!" — powtarza uparcie. Kamienne posągi, wtulone w krzewy bzu, na których wezbrały sokiem grube pąki, przecierają oczy. „Wiosna... wiosna..." — szepczą razem z drzewami, z ptakami, z błyszczącą w słońcu wodą. Kiedy o zmroku ucichnie głos trąbki, wzywającej do opuszczenia parku, rozbudzą się do reszty i będą opowiadać, jak ciężka do przetrwania była zima. Wspominać będą czasy dawne, bardzo dawne, kiedy je ustawiono w parku, który był dziko zarośnięty, zanim go zamieniono na najpiękniejszy ogród Warszawy. — Jak cudnie... jak ciepło... jak zielono... — powtarza Ania, Małgosia i Ewunia zbiegając zielonym wąwozem ku głównej alei, ciągnącej się od Białego Domku do królewskiego pałacu. Po kolei zaglądają do każdego zakątka, aby się przekonać, że w Łazienkach od zeszłego roku nic się nie zmieniło, że jak dawniej wszędzie jest uroczo i przyjemnie. Wdrapały się na stromy pagórek, na szczycie którego leży głaz ze słonecznym zegarem, z wesołym śmiechem sfrunęły ,,z górki na pazurki", pobiegły na ścieżkę „nieznajomego ptaszka", tak nazwaną od czasu, gdy Ania znalazła na niej małe gniazdko, które spadło z drzewa, zabawiły się w chowanego dookoła okrąglaka, w którym nocują krasnoludki, sprawdziły, czy książę Józef stoi, jak stał, na koniu przed Starą Pomarańczarnią. Zanim pobiegną w stronę pałacu nad wodą, odpoczywają na ławce naprzeciwko Białego Domku i rozprawiają o tym, co jeszcze należy zobaczyć w łazienkowskim parku, w którym nie były od jesieni. Ania, która nieraz wyrwie się z czymś, co nie ma nic wspólnego z rzeczywistością i co budzi zdziwienie, a nawet drwiny innych dzieci, nie odrywając oczu od zamkniętych drzwi pałacyku, robi uwagę: — Mogliby choć jedne drzwi otworzyć i wpuścić do środka trochę świeżego powietrza! Małgosia i Ewunia robią zdziwione miny. — O kim mówisz? Przecież pałacyk jest pusty. Kto by tam mieszkał za szczelnie zamkniętymi drzwiami? — Nieprawda, tam ktoś musi mieszkać! — upiera się Ania. — Dla kogo by stał ten królewski pałacyk? — Dla wróbli! — śmieje się Małgosia. Ewunia jej wtóruje. O Białym Domku żadna z dziewczynek właściwie nic nie wie. Pewno postawiono go w tym celu, ażeby w Łazienkach było ładniej. W tym samym celu ustawiono posągi, a naprzeciwko Białego Domku umieszczono kamiennego satyra, dźwigającego tarczę sło- necznego zegara. Ania wie, że wszystko w Łazienkach ma swoje znaczenie, że nic nie stoi „tak sobie" i o wszystkim da się powiedzieć coś ciekawego. — Tatuś mi nieraz opowiadał o Łazienkach. Ale wam tego nie powtórzę, bo znowu powiecie, że zmyślam... To prawda, dzieci utrzymują, że Ania mówi o tym, czego nie ma w otaczającym świecie, po prostu rozmawiając z koleżankami przypomina sobie jakieś bajki. Na bajki dziesięcioletnia dziewczynka doprawdy za duża, mogłaby nie wspominać ciągle krasnoludków i elfów. Małgosia i Ewunia uśmiechają się wówczas z niedowierzaniem, a o rok starszy od Ani Tadeuszek twierdzi, że Ania powtarza to, co wyczytała z książek i że czyta ich w ogóle za wiele. Pomiędzy rodzeństwem wynikają z tego powodu sprzeczki. Tadeuszek tak potrafi Ani dokuczyć, że dziewczynka długo się dąsa. A on tymczasem biegnie do kolegów, z którymi spędza nieraz całe popołudnia. Grają w piłkę lub wymieniają znaczki pocztowe. — Dlaczego nie chcesz powiedzieć, co wiesz o Łazienkach od tatusia? — pyta Małgosia. — Czy to jakaś tajemnica? — dodaje Ewunia. Ania nie ma zamiaru robić tajemnicy z tego, co słyszała od ojca. Ojciec Ani jest historykiem i pisze pracę o dawnej Warszawie. Dziewczynka przepada za wieczorami, kiedy ojciec woła ją i Tadeuszka do swojego gabinetu. Stoi tam kilka szaf wypełnionych książkami, a na ścianach wiszą widoki gmachów, kościołów, pałaców, ulic, placów, zaułków i ogrodów stolicy. Z radosną dumą odczytuje na grzbietach książek f nazwisko: Jan Brona. To jest nazwisko jej kochanego tatusia (w tym opowiadaniu będziemy go nazywali panem Janem). Z ciekawością przygląda się ilustracjom w książkach, które ojciec zdejmuje z półek, aby zapoznać dzieci z wyglądem dawnej Warszawy. Ania stara się jak najprędzej odrobić lekcje, aby potem biec do ojca i słuchać jego opowiadań. Uważa je za ciekawsze od najpiękniejszych powieści i nigdy ich nie ma dosyć. Gniewa ją, że Tadeuszek słucha z roztargnieniem, zerkając na koperty ze znaczkami na biurku lub patrząc w okno, za którym rozlegają się nawoływania chłopców grających w piłkę na dziedzińcu. Na pewno wiele z tego, co mówi ojciec, nie i umiałby następnego dnia powtórzyć. Ania zapamiętuje dokładnie wszystko. I oto teraz nadarza się doskonała sposobność powtórzenia koleżankom tego, co słyszała. — Tatuś ma mnóstwo książek o dawnej Warszawie — mówi z zapałem. — I sam pisze o Warszawie... — Doprawdy? — zdziwiły się dziewczynki. — Może pisze o Łazienkach? — Zgadłyście — odpowiada Ania. — Tatuś naprawdę pisze o Łazienkach. Przychodzi tu niemal co dzień i zabiera ze sobą mnie i Tadeuszka. Oczywiście wolałby spędzić urlop w górach lub nad morzem, ale powtarza, że w Łazienkach można również mieć miłe wakacje. Mamusia rzadko tu bywa, gdyż zajęta jest naszą przeprowadzką do fińskiego domku. Wyjedziemy na wieś dopiero we wrześniu. Już dużo, dużo zdążyłam się dowiedzieć od tatusia o Łazienkach, wiem wiele takich rzeczy, o których na pewno nie macie pojęcia... —¦ Powiedz nareszcie, co wiesz! —• Wiem, co było dawno, bardzo dawno temu w miejscu, gdzie w tej chwili siedzimy, w parku łazienkowskim. — Wszystko nam musisz opowiedzieć! — nalega Małgosia. — Tylko nie zmyślaj, a mów, jak było naprawdę! — dodaje Ewunia. Ania wzruszyła ramionami. Zmyślać nie ma zamiaru, powtórzy tylko dokładnie to, co słyszała od ojca. — Były tu bagna, moczary i gęste zarośla, przez które trudno się było przedrzeć. Istna dżungla. W tej 10 1 dzikiej okolicy ludzie nie mieli ochoty zamieszkać. — Na pewno tu straszyło? — pyta nieśmiało Małgosia. — Terę fere! Gdyby tak było, jak Ania mówi, toby do tej pory było tu tyle komarów, że nie można by wytrzymać! — dodaje Ewunia. — Niemądra! — odzywa się pogardliwie Ania. — Przecież moczary dały się osuszyć. Zamieniono je na ogrody, w których rosły piękne drzewa, krzewy i kwiaty. Ogrodników w Polsce nie brakowało. Wyciąga rękę w kierunku zielonego wąwozu: — Na pewno żadna z was nie wie, co było w tym miejscu, gdzie jest teraz Ogród Botaniczny? Nie czekając na odpowiedź mówi dalej: — Wznosił się tam grodek obronny książąt Mazowieckich. Dokoła gródka rozciągała się dzika knieja. Gródek przeszedł na własność królów polskich, którzy tu przyjeżdżali z Krakowa, aby polować na jelenie, żubry, łosie, dziki, a nawet na niedźwiedzie. — Może na lwy i tygrysy? —¦ przerywa Ewunia. — Strach pomyśleć, że w tym miejscu, gdzie teraz spokojnie siedzimy, spacerowały dzikie zwierzęta! Ania śmieje się. — Dzikich zwierząt na pewno tu nie było! Chociaż... kto wie... — Chociaż co? — podchwytują wystraszone dziewczynki. — Kamienne lwy, które stoją na północnym tarasie pałacu obok gladiatorów, może pochodzą z tamtych czasów? Może zaklęte zostały w kamień? A co 11 i będzie, kiedy się obudzą, zaczną ryczeć i wypłoszą z parku wszystkie dzieci! — Co ty wygadujesz? — woła Małgosia. Przenika je dreszcz lęku, ale obie z Ewunią się śmieją. — Jeśli tak dobrze wszystko wiesz, to powiedz, dlaczego park nazywa się „Łazienkami"? — pyta Ewunia. — Kto się tu kąpał i kiedy? — dodaje Małgosia. Ania uśmiecha się tajemniczo. — Wiedziałam, że mnie o to spytacie. Właśnie wczoraj tłumaczył tatuś, skąd pochodzi nazwa „Łazienki", i pokazywał ryciny, na których widać część parku łazienkowskiego. W głębi kniei, nad strugą, stał budynek murowany, ozdobiony malowidłami i rzeźbami. Była to właśnie łazienka. — A co się znajdowało w tej łazience? — dopytują się dziewczynki. — Były wanny, wodotryski, basen kąpielowy. Zjeżdżano się tam z całej Warszawy na huczne zabawy z tańcami i z iluminacją ogrodów. — Z Warszawy? — dziwi się Ewka. — Przecież Łazienki są w Warszawie! — A właśnie że nie — zapewnia Ania. — W dawnych czasach park z tą łazienką znajdował się poza Warszawą. A zabawy nie odbywały się ani dziś, ani wczoraj, ale za panowania króla Stanisława Augusta. Małgosia, a za nią Ewka zrywają się z ławki. — Biegnijmy szukać tej łazienki! — woła Małgosia. — Powiedz prędko, w jakiej stronie się znajduje — dodaje Ewunia. 12 Już chcą biec w stronę pałacu i stawów, ale Ania je zatrzymuje: — Możecie długo szukać tej łazienki, i tak jej nie znajdziecie... — Cóż to za tajemnicza łazienka? Ee, ty nas bujasz! — woła Małgosia. — W takim razie nic więcej nie powiem — mówi Ania. I robi obrażoną minę. Dziewczynki zatrzymują się. — Jeśli chcesz, możesz opowiadać dalej — oświadcza Ewunia. — Nic nie powiem — powtarza z uporem Ania. — Nie dąsaj się — prosi ją Małgosia, Dąsy trwają krótko. Kiedy Małgosia całuje Anię w policzek i prosi, ażeby się nie gniewała i powiedziała wszystko, co wie o „łazience", daje się od razu udobruchać. — Tatuś opowiadał, że łazienkę kazał król przebudować na pałacyk. A ten pałacyk i park nazwał właśnie Łazienkami. — W Łazienkach są jeszcze inne pałacyki — zauważyła Małgosia. — Na przykład Biały Domek, naprzeciw którego siedzimy. — Wybudowany został również za króla Stanisława Augusta — odpowiada Ania, zadowolona, że może się popisywać wiadomościami, które zapamiętała z opowiadań ojca. Dziewczynki nie stawiają więcej pytań. Spieszą się do dwóch łabędziątek, które urodziły się przed paroma dniami i podobno są śliczne. Nic ich nie zatrzyma, 13 biegną co tchu nad staw, pozostawiając Anię samą przed Białym Domkiem. Ania nie ma ochoty na bieganie po parku. Woli posiedzieć spokojnie na miejscu i przypominać sobie dawne dzieje. Powietrze aż się trzęsie od radosnego świergotu ptaków, powtarzających bez końca, że warto śpiewać w porze wiosennej, gdy na drzewach nie pozostało ani jednego nie rozwiniętego pąka. Piękny i radosny jest świat w maju. Ania czuje się szczęśliwa, że może podziwiać go w swoim ulubionym parku. Rada by powiedzieć o tym komuś, kto razem z nią słucha głosów wiosny. Ale w pobliżu nie ma nikogo. Nie ma nikogo? Ależ jest kamienny satyr, uginający się pod ciężarem słonecznego zegara. Ania wie, że satyr czuje jej obecność i że ma już dosyć dźwigania kamiennej tarczy. — Biedaku — odzywa się ze współczuciem — nie cieszy cię wiosna, bo ci ją zasłania kamienna płyta. Gdybyś choć na chwilę mógł z niej się wychylić, zobaczyłbyś świeżą zieleń drzew i trawy, a nad głową błękit nieba... I na pewno byłoby ci lżej! Satyr drgnął, jakby zrozumiał słowa siedzącej na ławce dziewczynki. Próbuje wyprostować zgarbione plecy, poprawia na sobie ciężką tarczę. Nie odzywa się, a gdyby nawet coś zaszeptał, głos jego stłumiłby głośny świergot ptaków. Najlżejszy wietrzyk nie porusza gałęziami i nie ma o tym mowy, aby chciał zrywać świeże listeczki. Jak więc to się stało, że maleńki listek klonu zawirował 14 nad głową Ani? Wiruje w spokojnym powietrzu, zatacza koła, opada przed ławką, znowu się podnosi i kołysze zwiewnie, leciutko, jakby był owadem, a nie listkiem. Może to elf? Ania wie z bajek, że elfy przybierają postaci małych liści, drobnych owadów, piórek ptasich i polnych kwiatuszków, aby nie być zauważone przez dzieci i móc swobodnie pląsać i psocić w ogrodach. Może elfem jest zielona liszka posuwająca się powoli aleją? Ania przygląda się z ciekawością liszce. Nagle zrywa się z ławki. Przykucnęła na brzegu trawnika, rozgarnia miękką trawę. Z trawy wychyla się fiołek. Wyrósł sam jeden tuż obok ławki i nikt go nie zauważył. Co za cud! Czy wiosną nie dzieją się same cuda? A te zielone liście na drzewach, które w zimie wyglądały jak umarłe? Na rozległych zieleńcach za Palmiarnią można w kwietniu zerwać sporo fiołeczków. Ale żeby w głównej alei, przez którą od rana do wieczora przebiegają gromady dzieci, rósł spokojnie fiołek, to coś niesłychanego! Ania waha się przez chwilę, ale nie może oprzeć się pokusie i zrywa samotny kwiatuszek. Cóż za słodki zapach! Taki maleńki, a darzy tak mocną wonią. — Powąchaj i ty! — odzywa się do satyra. I przysuwa do kamiennej twarzy pachnący kwiatek. Pomarszczoną twarz satyra wygładził uśmiech. Dlaczego nie miał się uśmiechnąć, skoro i on z bliska zobaczył — wiosnę? PAN ANZELM Ania wpatruje się w zamknięte drzwi Białego Domku. Gdyby ją ktoś spytał, na co czeka, nie umiałaby odpowiedzieć. Woli jednak zostać na tej ławce niż biegać z Małgosią i Ewunią. Zabawa w berka i w Babę Jagę już się jej znudziła. Lepiej wyobrażać sobie, jak było dawniej w Łazienkach królewskich. Nagle wydało jej się, że małe okno nad balustradą otaczającą pałacyk odemknęło się powoli, zakołysało na zawiasach i zamajaczyła w nim jakaś twarz. Była niewyraźna, jak obrazek oglądany we mgle. Trudno było określić, kto wyjrzał pałacowym okienkiem i w jakim celu. Widzenie trwało sekundę, twarz znikła, jakby się na nią zasunęła chmura, i okienko zamknęło się samo. 16 to 1* — A zatem ktoś mieszka w tym pałacyku? — powiedziała głośno Ania. —¦ Nikt teraz nie mieszka — usłyszała obok siebie nieznajomy głos. — Mieszkał kiedyś Stanisław August, gdy budowano dla niego nad stawem letnią rezydencję. Ania odwróciła się. Obok niej na ławce siedział starszy jegomość z czarnym plastrem na oku, jota w jotę podobny do sędziego Droselmajera z „Historii dziadka do orzechów". Może i on naprawia zegary i z tego powodu usiadł obok zegara słonecznego? Chyba nie, gdyż o regulowaniu tego zegara myśli słońce. Nieznajomy siedział pewno na ławce już dawno, a zatem słyszał jej rozmowę z przyjaciółkami. Może się z niej śmieje? Ania przygląda mu się z ciekawością. ; — To pan tak dobrze zna Łazienki? Jegomość uśmiecha się dobrotliwie. — Czy znam Łazienki? — powtarza. — Wszystkie kąty tu znam jak własną kieszeń. Przychodzę tu przecież co dzień, nawet zimą. Ach, prawda, należy się przedstawić. Nazywają mnie panem Anzelmem. A jak imię panienki? — Nazywam się Ania — odpowiada dziewczynka. Ma ochotę się roześmiać, bo nieznajomy zwraca się do niej jak do dorosłej osoby. — Pan pewno słyszał wszystko, co opowiadałam Małgosi i Ewuni? — Nie podsłuchiwałem, bo podsłuchiwanie to brzydka wada. Ale nie mogłem nie słyszeć, bo mówiłyście głośno. Bardzo mnie cieszy, że wiecie już niejedno o królewskich Łazienkach. Ale nie wiecie 2 — Ania w Łazienkach 17 Wszystkiego, co powinien wiedzieć ten, kto kocha Warszawę. Ania czuje się dotknięta. Czyżby starszy jegomość Uważał, że ojciec nie umiał powiedzieć wszystkiego, Co należy wiedzieć o dawnej Warszawie? Któż lepiej ją. zna od ojca? — Proszę pana, tatuś wczoraj nie dokończył opowiadania, bo do pokoju weszła mamusia i była awantura o te gołębniki na dachu, które założyli chłopcy. — O jakie gołębniki? — zaciekawił się starszy jegomość. Ania się waha, jest onieśmielona, skubie ciasno za-Plecione warkoczyki, wreszcie decyduje się powiedzieć całą prawdę: — Mamusia gniewała się na Tadeuszka, ale to nie °n winien, tylko duży Marcin, który mieszka o piętro Wyżej. To on go namówił. Gdyby nie Marcin, Tade-Uszek byłby inny, przynosiłby lepsze stopnie i w domu byłby spokój. Awantura w szkole o strzelanie z klucza to była sprawka Marcina. Tadeuszek się tego głu-Piego strzelania od niego nauczył i podczas przerwy ° mały włos nie wybił oka koledze. Całe szczęście, że się skończyło na draśnięciu policzka. Umilkła zawstydzona. Tadeuszek ma słuszność nazywając ją „paplą". Bo dlaczego wypaplała przed nieznajomym te wszystkie „psie figle" chłopców? Co go to obchodzi? Wsłuchuje się w ćwierkanie i poświsty, które dochodzą z gałęzi rozłożystych kasztanów, i na Pewno nie zwraca uwagi na to, co opowiada obca dziewczynka. Może nawet zapomniał o jej istnieniu? Nie, wcale nie zapomniał! Patrzy na Anię i uśmiecha się z dobrocią. A ją coś korci, aby go zmusić do opowiadania o Łazienkach, które zna tak dobrze jak ojciec. Jakżeby się ucieszył ten kochany tatuś, gdyby Ania powiedziała mu nagle o jego ulubionych Łazienkach coś takiego, czego od niego nie słyszała! — Proszę pana, czy do Łazienek długo jechało się ze śródmieścia? — pyta, aby nareszcie coś usłyszeć. Stary jegomość nie każe czekać na odpowiedź. — Tu, gdzie są dziś Łazienki królewskie, była okolica podmiejska. Przez zarośla i wąwozy biegła droga wiejska, będąca przedłużeniem Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. Przez plac Trzech Krzyży płynęła struga ku Wiśle. Aby ją przebyć, trzeba było przejeżdżać drewnianym mostkiem. Koła pojazdów brnęły w błocie i z trudem posuwały się dalej. — Wiem to wszystko od tatusia! — przerywa Ania. —• Wieś, do której prowadziła ta droga, nazywała się Ujazdów i była tam, gdzie dziś Aleje Ujazdowskie. — Musiał ci również tatuś powiedzieć, że Stanisław August, pragnąc urządzić sobie wystawną rezydencję, nabył Ujazdów i założył Łazienki. — To wszystko dobrze pamiętam! — zapewnia Ania. — Do Łazienek jeździło się dla zabawy lub dla wypoczynku, tak jak w dzisiejszych czasach jeździ się do Wilanowa, do Młocin lub do Jabłonny. —• Bardzo dobrze, że to wiesz, moje dziecko — ucieszył się nieznajomy. —• Niewiele więcej da się powiedzieć o pochodzeniu Łazienek. Zamyślił się, a po chwili dodał: 19 — Kiedy szumią w Łazienkach stare drzewa, wydaje mi się, że słyszę opowieść o tym, jak było wówczas, zanim dziką knieję zamieniono na ogrody z kwietnikami i wodotryskami. Niełatwa to była praca. Starano się osuszyć teren zakażony wyziewami wód stojących. W tym celu wprowadzono do kanałów wodę z Wisły. Zaczęto stopniowo wycinać szerokie aleje, aby odsłonić widok na Czerniaków, Mokotów i Wilanów. Wyrąbano wszystkie spróchniałe olchy, a na ich miejsce zasadzono jesiony, wiązy, dęby i kasztany, jak również piękne okazy drzew iglastych. Król kochał swoje Łazienki i nie mógł się swoim dziełem dość nacieszyć — ciągnie dalej pan Anzelm. — Wciąż coś poprawiał, dodawał, ozdabiał. Na skinienie królewskiej ręki powstawały miłe dla oka zakątki, do tej pory przez nas podziwiane. Ania czeka na dalszy ciąg opowiadania, ale pan Anzelm zamilkł. Nagle rozlega się jego wołanie: — Basiu! Kasiu! Co wy sobie myślicie? Długo jeszcze zapraszać was będę na śniadanie? — Basia? Kasia? — powtarza Ania. — To pewno pana wnuczki? Starszy pan śmieje się. — Jakie tam wnuczki? A bo to wnuczki skaczą po gałęziach kasztanów? Spogląda w górę, na wierzchołek kasztana. — O tej porze zjawiają się zawsze te głodomory. Wiedzą dobrze, że coś ode mnie dostaną... Z kieszeni zrudziałego palta wyjmuje kromkę chleba, łamie ją na drobne kawałki i rzuca przed siebie. 20 — Basiu! Kasiu! — woła coraz głośniej. Zwinna wiewiórka z zadartą w górę kitą zsunęła się po pniu, zeskoczyła z gałęzi, rozejrzała się trwożnie dokoła, porwała kawałek chleba i uciekła z nim do swej kryjówki na drzewie. Po chwili zeskoczyła druga i powtórzyła ten sam manewr. — Zaraz! Zaraz! Obdzielę was wszystkie! — woła uradowany pan Anzelm. — Ach, jakżeście niecierpliwe! A może to głód wam dokucza? Na pewno w dziupli nie zostało ani jednego orzeszka złożonego zeszłej jesieni. A do przyszłej jesieni daleko. Cieszę się, że wam smakuje moje śniadanie. Rzucił resztę chleba przed siebie i westchnął. — Ot i zapas się skończył. Musicie, moje panienki, czekać do jutra. Ania przygląda się zniszczonemu paltu i dziurawym butom opiekuna wiewiórek. — Pan na pewno nie ma rodziny? Dlaczego to powiedziała? Mogła biedakowi zrobić przykrość. — Nie mam rodziny? — powtarza pan Anzelm. — Ależ mam! Mam rodzinę! Moja rodzina to te rude głodomory. A mój dom to całe Łazienki! Zaczyna opowiadać o sobie. W młodości był aktorem i całe życie poświęcił polskiej scenie. Choć ma już przeszło siedemdziesiąt lat, jeszcze by chętnie występował, bo go zawsze ciągnie scena. Ale ta nieszczęsna ślepota... Coraz większą sympatię czuje Ania do starszego jegomościa z plastrem na oku, który zwraca się do niej, jakby była dorosłą osobą, a nie dziesięcioletnią dziew- 21 czynką. Z uwagą słucha tego, co mówi z takim przejęciem. Teatr... I Ania miałaby ochotę coś o nim powiedzieć. Tylko od czego zacząć? — Proszę pana — odzywa się wskazując gmach Starej Pomarańczami — tu przecież dawniej był jakiś teatr?... —¦ Nie ,Jakiś teatr", ale teatr dworski Stanisława Augusta, wybudowany według wzorów znakomitego włoskiego architekta Merłiniego. Ania jest trochę zawstydzona. Powinna coś wiedzieć o teatrze w Pomarańczami. —¦ Król kochał teatr i nigdy mu widowisk nie było dosyć — opowiada stary aktor. — W starej Pomarańczami był teatr zimowy, przedstawienia odbywały się W zamkniętej sali. W teatrze Na Wyspie, nazywanym także Amfiteatrem, widowiska odbywały się na otwartym powietrzu, widzowie siedzieli na kamiennych ławkach pod gołym niebem. Wskazuje Pomarańczarnię. — Tutaj był mój ostatni występ. Może myślisz, że za króla Stasia? — uśmiecha się żartobliwie. — Jestem wprawdzie stary, bardzo stary, ale żeby występować w dawnej Pomarańczami, wówczas gdy powstały Łazienki, musiałbym mieć co najmniej dwieście lat. A to spory kawał czasu! Roześmiał się. Ania śmieje się z nim razem. — Pewno znasz bajkę Andersena o chińskim cesarzu, który zakochał się w słowiczej pieśni? — Znam, proszę pana, wszystkie bajki Andersena! Bajkę o Syrenie, o księżniczce na grochu, o dziewczynce z zapałkami, o Calineczce, o królowej śniegu, 22 0 dzikich łabędziach... Wszystkie! Wszystkie! Czytałam je po parę razy! — Po pierwszej wojnie światowej wystawiliśmy w Pomarańczami „Słowika chińskiego cesarza" — opowiada stary aktor. — Czarujące to było widowisko! Cudna muzyka, dekoracje barwne, jak we wschodniej bajce. Gromady dzieciaków szalały z zachwytu 1 biły brawa tak, że im popuchły rączęta. —¦ Ach, jaka szkoda, że tego przedstawienia nie widziałam! Czy już „Słowika" grać nie będą? — Kto wie — odpowiada pan Anzelm. — Odnawiają Starą Pomarańczarnię, może będą w niej wystawiać bajki dla dzieci... Może właśnie „Słowika"... Zamyślił się, wsłuchany w echa dawnego teatru. W wysokich kasztanach, nie poruszanych najlżejszym powiewem wiatru, rozległo się kląskanie słowika. Po raz pierwszy w tym roku słyszy go Ania. Mały śpiewak wydobywa z natchnionego gardziołka melodyjne trele, rozkoszuje się swoją pieśnią. Wie, że przed chwilą była mowa o jego bracie, o Andersenow-skim słowiku, i chce dowieść, że śpiewać umie jeszcze piękniej. — To jest słowik prawdziwy — szepcze z, zachwytem Ania przypominając sobie, że w baśni była również mowa o sztucznym słowiku. — Najprawdziwszy! — uśmiecha się stary aktor. — Nigdzie na świecie słowiki nie śpiewają tak pięknie jak w Łazienkach... Słuchał ich pieśni król przechadzając się po parku w towarzystwie Baccia-rellego... 23 li; i — Wiem, wiem, proszę pana, kim był Bacciarelli! To był Włoch, nadworny malarz króla. Król bardzo go lubił i nazywał po imieniu: ,,Marcello". Tatuś pokazał nam w albumie portret króla malowany przez tego artystę. Ach, jak piękny był król na tym portrecie! Nie mogłam się dość napatrzyć. Miał na sobie biały frak, przepasany szafirową wstęgą, a na głowie białą peruczkę. Bardzo, bardzo mi się podoba król Staś! Pan Anzelm podniósł się z ławki, zbliżył do słonecznego zegara i spojrzał na cień rzucany przez wskazówkę. — Ho, ho, już zbliża się piąta! Czas wracać do domu. Wprawdzie nikt na mnie nie czeka prócz wróbli, którym sypię okruchy na parapet okna, ale siedzę tu już parę godzin i od tego siedzenia zdrętwiały mi nogi. Do widzenia, moje panienki! — woła w kierunku kasztanów, na które pouciekały wiewiórki. — Do jutra! —¦ zwraca się do Ani. Ania wstała z ławki, dygnęła grzecznie. Zrobiło jej się przykro, że stary jegomość odchodzi. Mógł jeszcze tyle ciekawych rzeczy opowiedzieć o Łazienkach. Zupełnie inaczej się słucha tych opowiadań, inaczej je rozumie, kiedy się jest wśród łazienkowskich drzew. — Pan jutro na pewno tu przyjdzie? — pyta. — A co by zrobiły beze mnie Basia i Kasia? Oczywiście, że przyjdę! Odszedł zielonym wąwozem w górę, ku bramie. Słowik umilkł w kasztanie. Ale drozdy i trznadle nie przestawały powtarzać: ćwir... ćwir... ćwir... W ptasim języku znaczyło to: „Maj... maj... cudny maj!..." Słowo to słychać w rozmowach ludzi śpieszących główną aleją ku pałacykowi na wodzie. Powtarza je satyr ze słonecznym zegarem i inne kamienne posągi ustawione w parku i na balustradzie pałacu. Ania ma ochotę powtarzać za nimi: „Maj... maj..." Wszystko jej się w parku podoba, wszystko budzi jej podziw i zachwyt. „Nie powiem Tadeuszkowi o spotkaniu z panem Anzelmem, nie powiem o wiewiórkach i o słowiku... — przyrzeka sobie solennie. — Wyśmiałby mnie..." 24 PRZED PAŁACEM NA WODZIE Na tarasie przed pałacem stoi Ania z Małgosią i Ewunią. Od paru chwil trwa sprzeczka. — Pałac na wodzie! Pałac na wodzie! — przedrzeźnia Anię Małgosia. — Przecież pałac jest nad wodąr a nie na wodzie! Na wodzie może się znajdować tylko okręt albo łódka! — Ten pałac tak się nazywa i już — upiera się Ania. — Tatuś wie chyba lepiej od was. Wskazuje staw południowy, a potem północny i kanały po obu stronach pałacu. — Pałac wybudowano na sztucznej wyspie, między stawami wykopanymi na zlecenie króla. — Ona znowu wygaduje jakieś głupstwa! — zwraca się Ewunia do Małgosi. — Chodź na mostek, mam bułkę, będziemy karmić karpie i czerwone rybki. Pobiegły na mostek rozglądając się trwożnie, czy ich nie widzi kobieta w niebieskim fartuchu, z długim kijem, zakończonym szpikulcem. Jest bardzo brzydka z tym zakrzywionym nosem i siwymi kosmykami, wysuwającymi się spod chustki. Na jej widok malcy 26 uciekają z mostku w górę parku. A przecież kobiecina dzieciom krzywdy nie robi. W kieszeni fartucha ma zawsze maści i bandaże, a nawet buteleczkę z wodą burową na wypadek, gdyby jakiś malec, biegnąc po żwirze, upadł i nabił sobie guza. Niepotrzebnie dzieci się jej boją. Starowina gniewa się na nie jedynie wówczas, gdy rzucają na ziemię lub do wody papierki po cukierkach i czekoladkach. Ażeby nie śmieciły w parku, straszy je, że papierek mogą połknąć karpie i tak spuchną od tego jadła, że zamienią się w wieloryby. A wówczas wyskoczą z wody i będą połykać nieposłuszne dzieci. Postraszyła wielorybem małą Bożenkę i dziewczynka z tego powodu przez całą noc nie spała. Krzyczała, że ją zje wieloryb. Od tego czasu dzieci nazywają kobietę w niebieskim fartuchu Babą Jagą. Kiedy Małgosia z zamkniętymi oczami przesuwa się do ściany i woła: Raz — dwa — trzy, Baba Jaga pa — trzy... — ma na myśli oczywiście babinę trzymającą w ręku kij ze szpikulcem. Ania zna dobrze z widzenia wszystkie osoby, które przychodzą na taras przed pałacem. Kiedy zobaczy je z daleka, wie, na jakich siądą ławkach. To starzy znajomi. Pozdrawiają się przy spotkaniu, zupełnie tak, jakby należeli do jednej rodziny. O każdym, kto przesiaduje na tarasie, mogłaby coś powiedzieć. Ten starszy pan z książką w ręku, której nie czyta, bo wpatruje się w wodę i w łabędzie, to 27 uczony. Zmęczony pracą, przyszedł do parku, aby odpocząć. Dwaj młodzi ludzie pochyleni nad skryptami to studenci przygotowujący się do egzaminów. Panienka, która robi niebieski sweter na drutach, często podnosi głowę i przypatruje się z niepokojem urwisom biegającym dokoła wodotrysku i słonecznego zegara — to na pewno przedszkolanka. Kiedy usłyszy krzyk dziecka, zrywa się z ławki i chce biec na ratunek, bo wyobraża sobie, że dziecku stało się coś złego. Czasem Ania widzi na tarasie Murzynkę w żółtej chustce z małym Murzyniątkiem. Zatrzymują się przy dwóch ogromnych palmach, zdobiących wejście do pałacu i coś do siebie mówią. Pewnie wspominają daleką ojczyznę, gdzie zielenią się gaje takich palm. Nad wodą, zawsze na tej samej ławeczce, siedzą obok siebie dwie staruszki i mają sobie dużo rzeczy do powiedzenia. Mówią bardzo cicho i uśmiechają się często. W długich, czarnych sukniach i niemodnych, dużych kapeluszach podobne są do dam na pożółkłych fotografiach w starym albumie. i(Pięknie było przed wojną w królewskim pałacu — myśli Ania. — Jaka szkoda, że nie mogę dziś tego widzieć". Ania wie, iż przeszła tędy wojna. Dokoła pałacu podczas warszawskiego powstania wrzały bitwy. Ogrodnik pokazywał sędziwe drzewa, których nie oszczędziły kule, łamiąc ich gałęzie i ścinając wierzchołki. Ania przymyka oczy i wydaje się jej, że zwiedza wnętrze dawnego pałacu. Nieraz słyszała od ojca, jak tam było za króla Stasia. 28 Z przedsionka wchodziło się do Rotundy, gdzie w niszach stały marmurowe posągi czterech polskich królów: Kazimierza Wielkiego, Zygmunta Starego, Stefana Batorego i Jana III — stamtąd do sali Salomona, nazwanej tak dlatego, że ściany ozdobione były obrazami przedstawiającymi sceny z życia tego mądrego króla. Ania zapamiętała Gabinet Zielony, w którym król udzielał audiencji, galerię obrazów, gdzie można było podziwiać wspaniałe malowidła, i królewską łazienkę, ozdobioną kafelkami z kolorowej porcelany. Uśmiecha się do swoich wspomnień. Jej tatuś był kiedyś wielkim urwisem. Opowiadał, że kiedy przy-. szedł po raz pierwszy do łazienkowskiego pałacu, ani myślał podziwiać rzeźby, obrazy, marmurowe kominki. Był uszczęśliwiony, że może się ślizgać w filcowych pantoflach po lśniących posadzkach i marzył o tym, by pięknym rycerzom na portretach wymalować wielkie wąsy, a białym damom dorobić na policzkach rumieńce... Z wnętrza pałacu dochodzi stuk młotków, zgrzyt pił i gwar rozmów. Architekci i robotnicy pracują nad odbudową pałacu. Gdyby poprosiła woźnego, może by ją wpuścił do środka? Przed pałacem kręci się sporo ludzi. Obok Ani zatrzymuje się dwóch panów. — Kiedy byłem po raz pierwszy w Łazienkach po powrocie z tułaczki — opowiada jeden z nich — zastałem ruderę. Gmach pałacu był całkowicie spalony. Smutny to był widok. Zawalone stropy i dachy, zbite szyby w oknach, pozdzierane posadzki. I pomyśleć, że 29 to jeden z najcenniejszych zabytków dawnej Warszawy! — A jak tam jest obecnie? — pyta drugi pan. —¦ Trwają wciąż roboty konserwatorskie. Siedziba królewska odzyska niedługo swój dawny wygląd. Oddalają się i Ania nie dosłyszała dalszego ciągu rozmowy. Postanowiła czekać. Może jej się uda wśliznąć do wnętrza za kimś, kto będzie wchodził? Może ułatwi jej wejście młoda pani, która zatrzymała się przed frontem pałacu i z głową podniesioną odczytuje półgłosem napis umieszczony nad wejściem? Napis w języku łacińskim głosi, iż gmach ten nienawidzi smutku, lubi spokój, użycza kąpieli, zaleca życie wiejskie i zapewnia przytułek poczciwym ludziom. Pani czyta te słowa po polsku, notuje coś w małym ze-szyciku i oddala się. A zatem nie warto czekać dłużej. Każdy się przybliża, podziwia zewnętrzny wygląd budynku i idzie dalej. Nikomu nie zależy na tym, aby Ania zwiedziła pałac. j Ale oto niespodziewanie nadarza się okazja. W stronę pałacu zmierza gromadka chłopców i dziewcząt z węzełkami i walizkami w ręku, wśród nich widać kierownika, który daje wyjaśnienia. To zwiedzająca Łazienki wycieczka z Płocka. Ania nie namyśla się ani chwili i wślizguje się za dziećmi do pałacu. Wszędzie stoją kubły z wapnem i rusztowania, wre praca, rozlegają się głosy mularzy. Z sali Salomona, sali Balowej, galerii obrazów, Gabinetu Zielonego pozostały tylko nazwy. Żaden szczegół nie przypomina 30 dawnych świetności. Na ścianach ślady wyrwanych malowideł, połamane kominki, gzymsy, okruchy rzeźb. W łazience trochę połamanych kafelków z porcelany...* Kierownik wprowadza dzieci do „ciastkarni". Tak się nazywa salka, w której na półkach leżą, podobnie jak ciastka w cukierni, rozety, gzymsy i ozdoby z gipsu, przygotowane do ozdoby pałacu. — Jedzcie, łasuchy! — żartuje kierownik. Razem z nim śmieje się wesoła gromadka. Uczestnicy wycieczki niebawem opuszczają pałac i kierują się w stronę Amfiteatru. Ania zaznajomiła się z dziewczynką z Płocka, która zdążyła jej opowiedzieć o swym rodzinnym mieście, o jego pięknym położeniu na wzgórzu, nad Wisłą, o wspaniałej katedrze, gdzie mieszczą się grobowce Bolesława Krzywoustego i Władysława Hermana. Rozstały się obiecując sobie, że się jeszcze spotkają. Ania pozostaje sama na tarasie i zastanawia się, jak będzie wyglądał pałac, gdy skończą się w nim roboty. Czy będzie znowu piękny jak pałac zaklęty, jak pałac z bajki? Ktoś w nim będzie mieszkał, ale kto? Czy piękny królewicz? Zrywa się z ławki, na spotkanie zmierzającego w jej stronę ojca. Od r. 1957, to jest od czasu, gdy po raz pierwszy ukazała się ta książka, prace konserwatorskie w ,.pałacu na wodzie" posunęły się znacznie naprzód. Już w r. 1959 siedem zabytkowych sal budynku odzyskało swój dawny wygląd, m. in. Rotunda, sala Balowa, łazienka. Teatr w Starej Pomarańczami, o którym gdzie indziej wspomina autorka, jest już obecnie całkowicie odnowiony i nieraz odbywają się w nim przedstawienia (przyp, red.). 31 — Tatusiu — woła z daleka — byłam w pałacu! Oglądałam wszystko z bliska, na własne oczy! — Niewiele w nim dziś niestety do zobaczenia — odpowiada pan Jan. — Okupanci pozbawili nas pięknych obrazów i rzeźb, które wywieźli lub poniszczyli. Cieszmy się jednak zewnętrznym wyglądem pałacu, który jest taki jak za panowania ostatniego króla. Podnosi w górę rękę. — Pamiętasz, co ci mówiłem o figurach na balustradach pałacu? Ania nie bardzo pamięta. Więc pan Jan przypomina. — Na balustradzie środkowej stoją cztery pory roku: wiosna, lato, jesień i zima. Narożniki skrzydeł pałacowych zdobią postaci wyobrażające Europę, Azję, Afrykę i Amerykę. Na szczycie belwederku ustawiono posągi czterech żywiołów: powietrza, ognia, ziemi i wody. Kiedy byłem w wieku Tadeuszka, wydawało mi się zupełnie naturalne, że te postacie żyją i czekają tylko na odpowiednią chwilę, aby zeskoczyć z góry i ze mną się bawić. Rzuciłem w górę piłkę, a kiedy spadała, wyobrażałem sobie, że to one mi ją odrzucają... Rozmawiałem z nimi, stawiałem im pytania... — A co one tatusiowi odpowiadały? — Milczały jak zaklęte... — Może mówiły, tylko tatuś ich nie słyszał? — Bardzo być może... — uśmiecha się pan Jan i głaszcze po głowie córeczkę. Niebawem oddala się, aby w zacisznej alei nad stawem pracować nad swoimi „Łazienkami". 32 Ania zostaje na ławeczce nad wodą. 2 mostku dochodzą wesołe głosy Małgosi i Ewuni, karmiących karpie i czerwone ryby, w stronie Amfiteatru szumi od wesołej wrzawy dzieci z Płocka. Przez taras drepczą dwie staruszki, rozprawiające po cichutku z wielkim przejęciem. Siadają obok Ani. Nareszcie jest sposobność, aby usłyszeć rozmowę tych dziwacznie ubranych paniuś. Ania z miejsca się nie ruszy, póki czegoś więcej się o nich nie dowie. — Niezapomniany to był dla mnie dzień w Łazienkach, kiedy będąc dzieckiem zobaczyłam tu po raz pierwszy Marię Konopnicką — odzywa się jedna ze staruszek. Ania drgnęła na dźwięk tego nazwiska. Znała wiersze Konopnickiej, uczyła się ich na pamięć i do tej pory pamięta: „Pucu, pucu, chlastu, chlastu, nie mam rączek jedenastu, tylko dwie mam rączki małe i do prania doskonałe". Jak nie pamiętać tego miłego wierszyka i tylu innych z tej samej książki z kolorowymi obrazkami? — Jak wyglądała Maria Konopnicką? — pyta druga staruszka. — Nosiła duży kapelusz z piórami, binokle na czarnym sznureczku, nosek miała lekko zadarty — objaśnia zapytana. — Siadywała na ławce, o tam, w alei, nad wodą, z otwartą książką na kolanach. Na książce leżał arkusik papieru, na którym coś kreśliła ołówkiem. — Może to był jeden z pięknych wierszy poetki? — wtrąca druga staruszka. — Kto wie, czy nie pisała wówczas „W piwnicznej izbie"? Ania w Łazienkach 33 ^M^^^RP^ — Może... może... — szepcze cichutko staruszka, która znała poetkę. Ania z tego, co mówią, nie traci jednego słowa. Jest wzruszona, jakby to ona widziała nad stawem Konop-nicką. Może dowie się jeszcze o innych, równie ciekawych spotkaniach staruszek? Nie omyliła się. Staruszki są rade, że mogą wspominać swoje dzieciństwo i sławnych ludzi, których wtedy widywały. Rozgadały się na dobre. — W tamtej alejce nad wodą zwykł przesiadywać Dygasiński — odzywa się druga staruszka. I to nazwisko jest Ani znajome. Czytała „Gody życia"; nieraz z przyjemnością zagląda do tej pięknej książki. Zna również inne powieści Dygasińskiego, osnute na tle życia zwierząt. — Nie rozmawiałam nigdy z Dygasińskim, ale widywałam go nieraz w Łazienkach — opowiada staruszka. — Pewnego razu zauważyłam, że idąc alejką co chwila spogląda za siebie, jakby zwracał się do kogoś. Po chwili zobaczyłam rudego kundla z kudłatą sierścią, który biegł za pisarzem nie odstępując go ani na chwilę. Dygasiński przemawiał do niego tak, jakby pies rozumiał mowę ludzką. „Nie bój się — mówił — wstawię się za tobą u dozorcy parku, aby cię nie wyrzucał, dopóki nie odnajdziesz swojego pana". Ania jest poruszona tym opowiadaniem. Nic nie jest w stanie powstrzymać ją od pytania: — Proszę pani... bardzo przepraszam... ale czy ten rudy pies odnalazł swego pana? Staruszki obróciły na Anię zdziwione oczy. 34 — Doprawdy, nie pamiętam — odpowiada łagodnie jedna z nich. — To wszystko przecież było tak dawno! — Słyszałaś wszystko, cośmy mówiły? — pyta druga. Nie ma w jej głosie gniewu, jest nawet serdeczność. Ania nabiera odwagi. — Słyszałam wszystko. To było bardzo ciekawe. Może panie jeszcze coś opowiedzą? Teraz nieznajome rozgniewają się na pewno na Anię i będą miały słuszność. Jest wścibska i ciekawska. Tadeuszek nieraz jej to wypomina. Ale starowinki nie rozgniewały się. Porozumiewają się ze sobą uśmiechem. — Czy słyszałaś o Stefanii Sempołowskiej? — pyta staruszka pamiętająca Dygasińskiego. — Owszem, proszę pani, to była nauczycielka mojej babuni — odpowiada Ania. Staruszki zaszeptały coś do siebie. Nie widać, aby były niezadowolone z wtrącania się Ani do rozmowy. Ania nabiera coraz większej śmiałości. — Babunia opowiadała mi nieraz o pannie. Stefanii. Kochały ją, po prostu ubóstwiały wszystkie uczennice. Ach, podobno była bardzo piękna, zachwycająca! Chodziła w długiej sukni, majestatycznie jak królowa. Kto na nią spojrzał, zachwycał się jej śliczną twarzą, jej czarnymi oczami, świecącymi jak gwiazdy. — Przychodzi mi na myśl scena, której byłam świadkiem w Łazienkach — opowiada jedna ze staruszek. — Było to czerwcowego dnia na tym tarasie. Panna Stefania przechodziła przez taras z trzema uczennicami, w ręku trzymała wiązankę róż. Była 36 ożywiona, rozmawiała wesoło z dziewczynkami. Ach, utkwiło mi w pamięci to wydarzenie, często go sobie przypominam. Do panny Stefanii zbliżył się nagle ogrodnik i zapytał, skąd ma te róże. Panna Stefania spiekła raka jak dziewczynka i odpowiedziała, że otrzymała je od uczennic, bo tego dnia odbyła się ostatnia lekcja przed wakacjami. Pytanie ogrodnika sprawiło jej przykrość. Jakże mógł ją posądzić, że zerwała róże z łazienkowskiego kwietnika? — Jak się to zdarzenie zakończyło? — dopytuje się Ania. — Ktoś siedzący opodal na ławce, powiedział głośno: „Przecież to jest Stefania Sempołowska!" Ogrodnik usłyszawszy to nazwisko zmieszał się bardzo, ze wzruszeniem ucałował ręce panny Stefanii przepraszając za niegrzeczne pytanie. Okazało się, że wiedział dobrze, kim była Stefania Sempołowska. Wiedział, z jaką ofiarnością i poświęceniem niosła pomoc nędzarzom, że opiekowała się więźniami, a w epoce, gdy władze carskie prześladowały za naukę polskiego języka, uczyła dzieci czytać i pisać w języku ojczystym. Byłaby Ania z przyjemnością słuchała dalej opowiadań staruszek o pannie Stefanii, ale jakiś malec wodząc palcem po tarczy słonecznego zegara, zawołał głośno: — Mamo, już dwunasta! Staruszki podniosły się z ławki, a jedna z nich powiedziała: — Wielki czas wracać do domu! Pożegnały Anię i podreptały w stronę głównej alei. 37 ZABAWA POSĄGÓW Ania została na ławce sama. Zamyśliła się. Tylu ciekawych rzeczy nasłuchała się dzisiaj. Najprzyjemniej jest jednak wspominać czasy dawniejsze, czasy panowania Stanisława Augusta, o których tak zajmująco opowiadał ojciec i pan Anzelm. Był jakiś czar w tych opowieściach. Chwilami miała wrażenie, że czyta fantastyczną bajkę i nie zdziwiłaby się, gdyby kamienne figury w parku i te, które stoją na balustradzie pałacu, poruszyły się i opowiedziały to, o czym do tej pory nie wiedziała. Wszystkie krzewy bzu w Łazienkach są w pełnym rozkwicie, nie brakuje ani jednego liliowego kwiatuszka o czterech płateczkach, który by nie rozpylał słodkiej, odurzającej woni. Park łazienkowski, aż 38 po najdalsze krańce, jest jedną wiązanką liliowych bzów. - ¦ — Wiosna... wiosna... — zaszeptały figury na balustradzie. — Warto zeskoczyć na ziemię, aby narwać bzu. .. . J Anię nie zdziwiły te głosy. Czyż kamienne figury nie mają prawa cieszyć się wiosną jak wszyscy? Uśmiecha się do nich i zaprasza: — Zeskoczcie jak najprędzej! W parku jest tyle bzu! Narwiecie go, ile wam się podoba! Po kolei figury zeskakują. Przy Ani zatrzymała się Wiosna. Nie trudno ją poznać. Trzyma w ręku kwiaty. — Dziś jest pełnia księżyca — odzywa się do Ani. — W nocy będzie tu tak jasno i cudnie, jak za dnia. Czy chcesz pozostać do wieczora, aby być świadkiem cudów, które tutaj dziać się będą? — Ach, tak! — woła zachwycona Ania. — Jakżebym mogła nie skorzystać z takiej okazji? Nie pomyślałao tym, co powie mama, tatuś, Tade-uszek, jeśli się spóźni na kolację. Pokusa, aby być świadkiem cudów, była silniejsza od wszystkich skrupułów. — Do wieczora daleko — zauważyła. — Przed chwilą była dwunasta w południe... — Do wieczora jest tylko jedna krótka chwilka — powiedziała z tajemniczym uśmiechem Wiosna. Ledwo wyrzekła te słowa, słońce schowało się za chmurą i spoza topoli za Amfiteatrem wypłynęła biała twarz księżyca. Srebrna poświata spłynęła na wodę, na drzewa, na 39 ______ T A T________ii A • • ¦ ™~ '¦¦' pałac, na kamienne figury. Wszystko, na co Ania spojrzy, błyszczy srebrem. Na przedpałacowym tarasie zaczęły się gromadzić posągi z łazienkowskiego parku. Poza figurami z balustrady pałacu przybiegli bożkowie z kopytkami i różkami na głowach i boginie leśne, opasane wieńcami z liści. Jedna z nich trzyma dzbanek. Przynoszą ze sobą całe naręcza bzu, a kiedy nimi potrząsają, sypią się małe kwiatuszki i cały taras jest nimi zasypany tak, że nie jest ani popielaty, ani żółty, ale liliowy- Sprzed Białego Domku nadbiega satyr, zostawiając po drodze kamienną tarczę, która mu ciążyła. Poruszyła się ogromna, leniwa Wisła i równie wielki Bug, stojące po obu stronach słonecznego zegara, i powolnym krokiem przybliżają się do rozbawionych figur. Z północnego tarasu nadbiega dwóch szermierzy z dzidami w dłoniach. Figury podają sobie ręce, biorą Anię pomiędzy siebie i w rytmie tanecznym okrążają fontannę, zegar słoneczny i pomarańczowe drzewka. Ach, jak przyjemnie tańczyć na kwiatach, jak na miękkim dywanie! Wszyscy śmieją się i cieszą, nawet księżyc uśmiecha się swoją pyzatą twarzą. — Bawcie się! — zachęca. — Do rana daleko! Ania czuje się w tym gronie doskonale. Nigdy nie bawiła się tak ochoczo. Ale prawdziwa zabawa rozpoczęła się dopiero wówczas, gdy Wiosna zaproponowała tańce. — Dosyć tego kręcenia w kółko — oświadczyła.— Niech ktoś zagra walczyka albo oberka... — Kto zagra? Kto zagra? — pytają posągi. Grajka pomiędzy nimi nie ma. Ale Ania wpada na dobrą myśl. Podbiega do bożka z różkami i kopytkami i prosi: — Ukręć fujarkę z wierzbowej gałązki i zagraj na niej. Na pewno potrafisz! — Zagraj! Zagraj! — proszą wszyscy. Bożek nie odmawia i po paru chwilach fujarka gotowa. — Chcecie posłuchać najpierw ładnej piosenki? — pyta. — Niech będzie piosenka — zgadzają się posągi? — Ale później musisz grać do tańca. Z gęstwiny dobiega głos kukułki. Kuka głośno, nawołując towarzyszki, aby kukały z nią razem. — Zaśpiewam piosenkę o kukułeczce — powiedział bożek przytykając usta do fujarki. — Kukułki będą piosenką zachwycone. Zobaczycie, że umilkną, aby mi nie przeszkadzać. Ucichło nawoływanie kukułek, a za to rozlega się melodia piosenki: Po tym ciemnym boru Kukułeczka kuka, Z ranka do wieczoru Gniazdka sobie szuka. Ku-ku, ku-ku, ku-ku, Gniazdka sobie szuka. A ty kukułeczko, Co na drzewach siadasz, Jakie ty nowiny W lesie rozpowiadasz? 41 Ku-ku, ku-ku, ku-ku, W lesie rozpowiadasz? I dalej dzwoni piosenka o tym, jak wichry zburzyły, kukułeczce gniazdko, które uwiła dla dzieci, ale ona uwije wnet drugie i będą miały gdzie mieszkać. — Ku-ku, ku-ku! — zawtórowały z przejęciem kukułki w parku, bo zrozumiały, że chodzi o sprawę ważną, najważniejszą, o budowanie własnego gniazda. — Podoba mi się twoja piosenka, grajku! — zawołała Ania. Za Anią powtórzyły to wszystkie kamienne figury zebrane na tarasie. Teraz przyszła pora na tańce. Rozwiązało się koło oplatające pomarańczowe drzewka i słoneczny zegar i oto pojedyncze pary puszczają się w taniec. Grajek raźno przygrywa na fujarce. Dalej raźno, dalej w koło, dalej wszyscy wraz! Wszak zatańczyć i zaśpiewać umie każdy z nas. Kamienne figury powtarzają te słowa i kręcą się jak szalone. Każda pragnie choć raz zakręcić się z Anią, a jej już tchu brak, tak zawzięcie tańcuje. Z prawej nóżki zsunął się jej biały sandałek i wpadł do wody. Wnet usłużny łabędź przypłynął do schodów i podał go w dziobie dziewczynce. Jaka szkoda! Może sandałek znalazłby książę, zamieszkujący pałac, i szukałby małej nóżki, która do niego pasuje? Ani zdaje się, że jest Kopciuszkiem, którego zaślubi piękny książę... 42 Wszystko może się zdarzyć w parku tonącym w srebrzystej księżycowej poświacie. Nikt się niczemu nie dziwi, nawet księżyc, przyglądający się zabawie spoza topoli. — ...dalej wszyscy wraz! — powtarza słowa piosenki. I nie przestaje się radośnie uśmiechać. Ze szczytu amfiteatru zsunęli się kamienni mędrcy i poeci. Są zbyt poważni na tańce. Więc usiedli rzędem na ławce, przyglądają się zabawie, kiwają głowami i klaszczą w ręce: — Tańczcie, bawcie się wesoło! — zachęcają. Nie potrzeba żadnej zachęty. Srebrzysta noc nie trwa długo. Należy korzystać z każdej chwili. 43 Drzewa, posągi, królewski pałac, łabędzie, księżyc — wszystko wiruje w oczach Ani. Opada zmęczona na ławkę. — Uff! Już nie mogę! Bogini trzymająca dzban zbliża się do niej, nalewa wody do dużego liścia łopianu i podaje go Ani. Woda jest świeża i czysta, smakuje jak słodkie mleko. — Dziękuję ci — odzywa się Ania. — Nigdy nic równie smacznego i orzeźwiającego nie piłam! Ochłonęła ze zmęczenia i będzie tańczyć dalej. Ach, przecież nie ze zgrzybiałym satyrem sprzed Białego Domku, który sunie w jej stronę. Satyr nie zważa na opór Ani, obejmuje ją i zakręca w skocznym oberku. Znowu jakieś dziwy i czary! Stary satyr nie jest starcem, ale zgrabnym, dorodnym chłopcem. Tańczy żwawo, bez opamiętania, przyklękając na jedno kolano. Tańczą tak zawzięcie, że przewrócili wielką donicę z pomarańczowym drzewkiem. Na żwir posypały się małe pomarańczki. Nie warto ich zbierać. Krasnoludki dadzą sobie z nimi radę. Zbliżają się w czerwonych, spiczastych kapturkach. I one chcą się bawić. Niech na to nie liczą, aby jakaś figura chciała z nimi zatańczyć. Są zbyt maleńcy. Najwyżej zakręcą się z nimi w „drobną kaszkę". Ale „drobna kaszka" krasnoludkom się nie podoba. To zabawa dobra dla małych dzieci, a one dziećmi nie są. Usiadły pod wierzbą i przyglądają się zabawie, gotowe każdej chwili psocić. Cóż to za tętent słychać w oddali? Ania przerwała oberka z satyrem, przystanęła i słucha zdziwiona. Skąd się wzięli jeźdźcy na zabawie posągów? Tętent dochodzi od strony mostu Sobieskiego, a zatem to król Jan III galopuje na białym rumaku. Jednocześnie pędzi jakiś wspaniały jeździec od strony Starej Pomarańczami. To książę Józef cwałuje na swoim koniu. Tętent rumaków to zbliża się, to oddala. W końcu wcale go nie słychać. Czyżby jeźdźcy zrezygnowali z zabawy? Jeźdźcy przelecieli na cwałujących koniach przez taras, pozdrowili posągi i zniknęli w gęstwinie parku. Widocznie chcieli się tylko przekonać, z jakiego powodu o księżycu tyle wesołej wrzawy w parku. Nagle wszyscy zamarli z przerażenia. Z oddali dobiega przeraźliwy ryk i zagłusza melodię piosenki. Ania dobrze pamięta, że Łazienki nie są już dziko zarośniętą knieją, jak za książąt Mazowieckich, wówczas gdy polowano tu na żubry i niedźwiedzie. Więc jak sobie wytłumaczyć ten ryk? — Przecież to są kamienne lwy z północnego tarasu! Krzywdy nikomu nie zrobią. Po prostu chcą się przyjrzeć zabawie — tłumaczy satyr. Ania uspokoiła się. — Przestańcie straszyć! — woła do lwów. — Nie psujcie nam zabawy! Lwy, jak posłuszne psy, układają się u nóg Ani, a ona je głaszcze po grzywach. Już nie ryczą, tylko poruszają z zadowoleniem ogonami i pomrukują łagodnie. Posągi powracają do przerwanego tańca i chórem śpiewają o maju, o słońcu, o pogodzie, bo o czym śpiewać w Łazienkach w porze kwitnienia bzów? 44 45 Nad wszystkimi głosami góruje głos Wiosny. -- Już tylko krótka chwila do wschodu słońca... A pełnia księżyca dopiero za miesiąc się powtórzy. Tańczmy zatem i śpiewajmy! Posągi zwracają się do kamiennego grajka i śpiewają: Graj nam, grajku, krakowiaka, A zaś potem kujawiaka 1 mazura graj! Jak się dobrze zapocimy, To polskiego się puścimy, Toż to będzie raj! Za tańcem idzie taniec: krakowiak, kujawiak, mazur, a wreszcie polski, czyli polonez. Posągi dobywają resztek sił, taniec się urywa, muzyka milknie. Wszyscy wiedzą, że czary skończą się za chwilę. Księżyc powoli zasuwa się za obłok nad Amfiteatrem. Srebrna poświata gaśnie na posągach, na wodzie, na pałacu. Ania przeciera oczy. Siedzi na tej samej ławce, na której siedziała ze staruszkami, a malec, wspinając się na zegar słoneczny, woła z daleka: —¦ Mamo, jest wpół do pierwszej! A zatem wszystkie czary, których była świadkiem, wszystkie zawrotne tańce trwały tylko pół godziny, a nie całą noc? Czy to możliwe? Ania nie może ochłonąć ze zdziwienia. Wciąż trze oczy i rozgląda się dokoła, szukając śladów zabawy. Żadnych śladów nie widać. Taras opustoszał. Figury stoją na dawnych miejscach. Ani jeden kwiatuszek 46 liliowego bzu nie leży na tarasie, posypanym żwirem. Donica z pomarańczowym drzewkiem nie jest przewrócona, obok niej nie widać rozsypanych pornarań-czek. Wszędzie panuje ład i porządek. Kobieta ze szpikulcem nie będzie miała powodu gderać, że zaśmiecono taras. Zobaczyła z daleka Anię i zbliża się do niej w swoim niebieskim fartuchu, z długim kijem w ręku. —¦ Czy wiesz, że dziś jest noc księżycowa — oznajmia z dobrotliwym uśmiechem. — Wiem, wiem! — woła Ania. — Widziałam Łazienki w świetle księżyca. Ach, jak było pięknie, jak wesoło! Kobieta ze szpikulcem przygląda się Ani i nie stawia pytań, jak gdyby uważała, że to, co słyszy, jest zupełnie naturalne. Rozgląda się dokoła, upatrując papierków i listków, które należy uprzątnąć, aby na tarasie było czysto i porządnie. Obok słonecznego zegara leży gałązka liliowego bzu, której przed chwilą nie było. Skąd zatem się wzięła? Babina schyla się i podaje ją Ani. — Tę gałązkę zgubiła w tańcu Wiosna... — objaśnia. — To pani była na zabawie posągów? — Oczywiście że byłam. Jak bym mogła nie być? — I zdążyła pani już zamieść taras? Starowina się uśmiecha. — Na wszystko muszę znaleźć czas. W sprzątaniu parku nikt mnie nie zastąpi. 47 — Prawda, źe na zabawie było tak pięknie jak w czarodziejskiej bajce? — mó^/i Ania. Starucha nie przestaje się uśmiechać. — Skoro jestem Babą Jagą, muszę być wszędzie, gdzie dzieją się czary... Ania patrzy serdecznie na kobietę w niebieskim fartuchu. To prawda, jest stara, siwa, pomarszczona, ale do czarownicy wcale niepodobna. — Nie będę nigdy nazywała pani Babą Jagą — przyrzeka. Staruszka uściskała dziewczynkę. — Powtórz to innym dzieciom... — Bardzo nie lubię, kiedy mnie tak nazywają i uciekają na mój widok — mówi serdecznie. jĘĘx TRZY WIDOWISKA Obok Amfiteatru ustawione są sztalugi. Stoi przy nich młoda dziewczyna i -maluje wodnymi farbami pałac królewski i jego odbicie w kryształowym lustrze wody. Dziewczyna ma może szesnaście lat, ale niewiele doroślej wygląda od Ani, pewnie dlatego, że jest niskiego wzrostu. Z rozmowy, jaką przed chwilą prowadziła z koleżanką, która odeszła ze sztalugami w głąb parku, Ania dowiedziała się, że obie są uczennicami Akademii Sztuk Plastycznych. Dziewczyna podoba się Ani. Spod jasnej grzywy uśmiechają się oczy jasne jak niebo. Chętnie nawiązałaby z nią rozmowę i mówiła jej „ty", jak rówieś- 4 — Ania w Łazienkach 49 nicy. Na razie stoi w milczeniu i przygląda się jej pracy. Nad wodą zwieszają się gałęzie wierzby. W obramowaniu ich widać malowniczą panoramę pałacu. Malarka cofa się, to przybliża, i choć obrazek wydaje się wykończony, ona wciąż znajduje coś do poprawienia, coś do uzupełnienia. Tu dodaje kreskę, tam kropkę, nakłada farbę niebieską, to zieloną, to na wodzie, to na niebie, to na wierzbach. Opłukuje pędzelek w miseczce napełnionej wodą, która stoi na trawie, nabiera farby z blaszanego pudełeczka i z zapałem upiększa obrazek. Drozdy z topoli przyglądają się z zaciekawieniem tej pracy. Raz po raz jeden z nich nadlatuje z pośpiechem, przyskakuje do miseczki z wodą, aby się jej % napić. Jak by wody w stawie nie było dosyć! Kiedy spostrzega, że woda jest kolorowa, wraca szybko na topolę potrząsając z oburzeniem skrzydełkami. Niemądre drozdy! Jak może woda nie być kolorowa, jeśli kolorowy jest cały słoneczny świat? Spoza wyspy wypłynęły dwa łabędzie i zatrzymały się blisko brzegu. I one także chcą się przypatrzeć obrazkowi na sztalugach. Nic ciekawego dla siebie nie zauważyły i odpłynęły w kierunku schodów. Coraz żywsze są barwy, coraz prawdziwszy widoczek łazienkowskiego pałacyku, a malarka wciąż jeszcze jest niezadowolona. Czy nigdy nie przestanie malować i poprawiać? Ania nie odrywa oczu od sztalug. Podoba jej się sposób, w jaki dziewczyna utrwala na arkuszu papieru widok, który ma przed oczyma. Pędzelek jej musi 50 mieć czarodziejską moc. Przenosi na papier z wielką dokładnością to, co widać dokoła. Ażeby robota szła sprawniej, malarka nuci walczyka: Ten walczyk to walczyk Warszawy, Ten walc się urodził w Warszawie, Po Łazienkach się włóczył I Warszawy się uczył Od królewskich łabędzi na stawie. Znowu dodaje kropki i kreski, oddala się i przybliża. Czy to malowanie nigdy się nie skończy? Ania traci cierpliwość. — Nic nie trzeba zmieniać! Ten widoczek jest śliczny! Malarka odwraca się. Teraz dopiero zauważyła dziewczynkę. ¦— Doprawdy, podoba ci się ten kicz? Kicz? Ania słyszy to słowo po raz pierwszy. Na pewno nie jest ono pochlebne dla pracy malarki. W takim razie trzeba jej zaraz powiedzieć coś, co jej sprawi przyjemność. — Ten obrazek jest taki prawdziwy, że ma się ochotę zejść do podwodnego pałacu... Palnęła po swojemu głupstwo i dziewczyna będzie się z niej śmiała. Ale ona się nie śmieje, a nawet spoważniała. — Doskonale! Zejdziemy razem do podwodnego pałacu! Jak ładnie odpowiedziała! Ania ma ochotę ją za to uściskać! A zatem i ona widzi to, czego nie widzą inni? 51 Może jejjwięc opowiedzieć o zabawie posągów, o bożku leśnym grającym na fujarce, o wiośnie na balustradzie pałacu? Może i ona widuje na ścieżkach Łazienek krasnoludki i elfy? Lepiej jednak o to na razie nie pytać. Milczy i śledzi dalej wędrówki pędzelka na arkuszu papieru. Pędzelek zatrzymał się. Malarka przestaje nucić walczyka, ,,co się urodził w Warszawie", odsuwa się od sztalug, wchody na mostek łączący wyspę z Amfiteatrem. Jest tak zamyślona, że Ania nie ma odwagi jej przeszkadzać. Może w końcu sama się odezwie. Po kilku minutach malarka przypomina sobie obecność dziewczynki. — Masz doprawdy wiele cierpliwości, że tak długo przy mnie stoisz, cóż ci się tak spodobało? — pyta z lekkim zniecierpliwieniem. — Podoba mi się ten obrazek, ale i ty mi się podobasz — mówi Anią bez namysłu. — Doprawdy? -^_ Malarka roześmiała się. — Zabawna z ciebie dziewczynka. — Ależ tak, tak! — zapewnia Ania. — Podobasz mi się bardzo. Ani się spostrzegła, jak nieznajomej dziewczynie powiedziała ,,ty". ą teraz pragnie się dowiedzieć, jakie ma imię. — Nazywam si^ Grażyna! — Grażyna! Cucjne imię! — woła w zachwycie Ania. — Czytałam. nGrażynę" Mickiewicza. To była bohaterska dziewczyna. Czy pozwolisz, że będę ci mówiła po imieniu? 52 — Ależ owszem, jeżeli ci to sprawia przyjemność! — odpowiada Grażyna. I znowu się śmieje. Ania nabiera odwagi. Chciałaby wiedzieć, czy Grażyna często przychodzi do Łazienek. — Ach, skądże! Gdybym mogła tu pracować, jakby to było dobrze! Nie mam zupełnie czasu na malowanie — mówi ze smutkiem. — Profesor jest wciąż ze mnie niezadowolony, powtarza, że powinnam robić większe postępy w rysunku. Ale sama powiedz, kiedy mam rysować? Czy przy tej gromadzie dzieci jest na to czas? — Przy jakiej gromadzie dzieci? — dziwi się Ania. — Mam trzy siostrzyczki i braciszka. Matka zapracowana, chodzi do biura i nie ma czasu nimi się zająć. Przy tym często choruje. Więc ja muszę im pitrasić, odrabiać z nimi lekcje, bawić się, nawet śpiewać, choć do śpiewania nie zawsze mam ochotę... Takie to wszystko niesforne, że trudno z nimi wytrzymać, zwłaszcza Kiciuś, którego najwięcej kocham. Oczy Grażyny się śmieją, widocznie widzi przed sobą tego utrapionego Kiciusia. — Ma cztery lata i bez przerwy stawia pytania — ciągnie dalej malarka. — Dlaczego gwiazdy nie spadają ludziom na głowy? Dlaczego drzewa nie chodzą? Same głupstwa, na które trzeba znaleźć jakąś odpowiedź. — To wcale nie są głupstwa — mówi z powagą Ania. — Gwiazdy przecież w sierpniu spadają, a drzewa o zmroku poruszają się i coś szepczą, jakby to były żywe istoty... Grażyna przygląda się Ani z uwagą. 53 J — Mądrala — mówi. — Spróbuj być z nimi przez godzinę, a na pewno miałabyś ich dosyć. Niedługo muszę wracać, aby bachorom dać obiad, zanim matka wróci z biura. A tak mi się dziś dobrze malowało! — Przyjdziesz jutro i dokończysz — pociesza ją Ania. — Nie będę mogła — odpowiada ze smutkiem malarka. — Muszę nareszcie skończyć na drutach ciepłe rękawiczki dla dziewczynek, boby nie miały co włożyć w zimie. — Ach, taka robota! — rzuca lekceważąco Ania. — Nie śmiej się. To pilna i ważna robota, a przy tym sprawia przyjemność. Na przykład bardzo mnie bawiło dobieranie kolorów. Rękawiczki będą w kolorach bursztynowym, poziomkowym i szmaragdowym. Siostrzyczki mają z tego wiele uciechy. Już by chciały, żeby to była zima i żeby mogły w nich iść ze mną na przechadzkę. — Mówiłaś, że masz mało czasu na malowanie — zauważyła Ania — a jeszcze robisz rękawiczki? — To prawda, straciłam z tego powodu dużo czasu, ale to przecież wielka przyjemność zrobić coś ładnego, coś, co sprawia radość innym. — No, ale dziś za to namalowałaś śliczny obrazek — pociesza ją Ania. — Czy dużo jeszcze masz do ukończenia? Kiedy to pokażesz profesorowi? Znowu pytania, znowu jest nieznośnym Kiciusiem. Powinna odejść. Ale trudno jej rozstać się z malarką. Przygląda się jej z zachwytem. — Masz zamiar malować przez całe życie? — wyrywa się jej pytanie. 54 I Grażyna obraca na Anię zdziwione oczy. — Naturalnie. Muszę zostać wielką artystką i malować piękne obrazy, które będą podziwiane na wystawach. Ale przedtem chcę podróżować, zwiedzić wiele nieznanych krajów, na przykład Meksyk. Mogłybyśmy pojechać tam razem, byłoby weselej. No co, chcesz pojechać do Meksyku? — Dlaczego właśnie do Meksyku? — pyta Ania. O Meksyku słyszała od Tadeuszka, który pokłócił się z Marcinem o jakąś serię meksykańskich znaczków. Owszem, chętnie pojedzie do Meksyku, byleby z Grażyną. — A kiedy powrócimy z Meksyku, co będziesz robiła? — Będę malowała. Nic innego przez całe życie nie pragnę robić, tylko malować... I to nie takie drobiazgi, jak ten widoczek Łazienek, ale duże obrazy figuralne... Ania spojrzała na malarkę pytająco. — Obrazy — objaśnia — na których mieści się dużo figur, no, dużo ludzi. Wybiera się jakiś fakt historyczny i utrwala się go na płótnie... Na przykład jakiś wypadek, który zdarzył się w Warszawie... Ania słucha z zapartym oddechem. Przypominają jej się ilustracje w książce, które pokazywał jej ojciec objaśniając, że to widoki dawnej Warszawy, malowane przez Norblina. Grażyna usiadła na kamieniu i mówi o dwóch obrazach, które zamierza wykonać. Przedstawiać będą uroczyste widowiska w Łazienkach. Mówi tak wyra- 55 ziście, tak barwnie, jakby już malowała. Pierwsze widowisko to przedstawienie w teatrze Na Wyspie. Obraca się w stronę Amfiteatru i opowiada z ożywieniem: — ...Widzowie zajęli miejsca na kamiennych ławach Amfiteatru. Mężczyźni mają na sobie kolorowe fraki, krótkie spodnie, długie pończochy, a na głowach białe peruczki. Damy ubrane są w jedwabne szaty z falbanami i koronkami, w wysoko upięte włosy wpięte są kokardy, pióra i klejnoty. Widać też panów w polskich strojach, w kontuszach i żupanach. Jest ich niewielu. W owych czasach była moda na francuskie stroje. — Skąd wiesz, jak wyglądał wtedy Amfiteatr? — dopytuje się Ania. — Czytałam dużo o tym, co się działo za panowania Stanisława Augusta. A zresztą, od czego jest wyobraźnia? Wyobraźnia! Ten wyraz jest Ani znajomy. Kiedy opowiadała rodzicom, że o szarej godzinie wyskakują z kart książek osoby, o których właśnie czytała, a ona z nimi rozmawia o tym, co będą dalej robić — ojciec zwrócił się do matki: „Ależ to dziecko ma wyobraźnię!" — Więc co ci opowiedziała ta wyobraźnia? — nalega Ania. Malarka roześmiała się. Pytania małej ciekawskiej są zabawne. Chwilami robi wrażenie dorosłej, chwilami jest śmiesznym, miłym dzieckiem. Grażyna i Ania nabierają do siebie wzajemnej sympatii. 56 — Dzięki tej wyobraźni, o którą pytasz, widziałam wszystko, co się działo w Łazienkach tak dokładnie, jakby to było wczoraj — ciągnie dalej Grażyna. — Słychać turkot nadjeżdżających karoc, tętent rumaków przybywających z jeźdźcami. Wszyscy się śpieszą, wszystkich ogarnia ciekawość. Chciałabyś coś wiedzieć o tym widowisku? — Na pewno było cudowne! — woła Ania. — Widowiska dawane w obecności króla były zawsze cudowne. Król lubił szczególnie tańce i pieśni. Nigdy ich nie miał dosyć. Podczas występów popisywali się zarówno baletnicy i baletnice, jak pieśniarze i pieśniarki. — Nadjeżdża król... — podpowiada Ania. — Nadjeżdża król w złocistej karocy, towarzyszą mu dworzanie. Król ma na sobie niebieski frak, krótkie spodnie, a na nogach pantofle ze złotymi klamrami. Na głowie fryzowana peruczka. Zasiada na przygotowanej dla siebie ławie, przybranej w bukiety kwiatów. Jest to hasło rozpoczęcia przedstawienia. Na scenę na wyspie wybiegają baletnice. Tańczą nie spuszczając oczu z pięknego króla. Potem popisują się śpiewem pieśniarki. Zachwycony król klaszcze w ręce i woła: „Bis! Bis!", aby powtórzono taniec lub pieśń, która mu przypadła do gustu. — Widzę wyraźnie to, o czym opowiadasz — zapewnia Ania. — Powiedz jeszcze, co się działo w Łazienkach po przedstawieniu. Oczy młodej dziewczyny płoną zachwytem. — Działy się w Łazienkach czary i cuda jak w bajce z „Tysiąca i jednej nocy". Przybrane kwiatami gon- 57 dole podpływały pod gorejący światłami Amfiteatr, zabierały baletników i śpiewaków i przy dźwiękach muzyki krążyły po stawie. Król brał udział w zabawie, śpiewał razem ze wszystkimi i płynąc w iluminowanej kolorowymi lampionami łodzi rzucał naręcza kwiatów najlepszym pieśniarkom. Księżyc zalewał blaskiem staw, tak iż wydawało się, że łodzie płyną po srebrze. Zabawa ciągnęła się do rana, a świateł nie gaszono przez cały następny dzień. Ani aż dech zaparło od zachwytu. Dobra chwila minęła od czasu, jak Grażyna przestała opowiadać, a przed jej oczami przesuwają się ciągle łodzie pełne kwiatów, zaś w głębi parku błyskają światła kolorowych lampionów. — Czy się to wszystko zmieści na jednym obrazie? — zaniepokoiła się. — Wyspa z tancerzami, Amfiteatr z gośćmi króla i zabawa na wodzie?... — Trafnie zauważyłaś — uśmiecha się malarka. — Toteż poprzestanę na malowaniu zabawy na stawie. Czy chcesz wiedzieć, jaki będzie drugi obraz? Dlaczego pyta? To chyba zrozumiałe, że Ania niczego więcej w tej chwili nie pragnie. — Na drugim obrazie wymaluję karuzel... — Karuzel? — dziwi się Ania. — Taki karuzel z dzwonkami, z malowanymi końmi i łodziami, który się kręci, kręci tak szybko, że się dostaje zawrotu głowy? Przypomina sobie, jak po raz pierwszy wsiadła w wielkim strachu na drewnianego rumaka, a gdy ruszył z miejsca i porwana została przez szalony pęd, było od razu tak przyjemnie, tak wesoło, że wcale nie 58 chciała schodzić. Czy o takim karuzelu opowie malarka? — Karuzel, czyli turniej rycerski, odbył się w Łazienkach w rocznicę odsieczy Wiednia, w dniu odsłonięcia pomnika Jana Sobieskiego na moście za pałacem —• tłumaczy Grażyna. — Muszę o tym turnieju opowiedzieć Tadeuszko-wi. Na pewno go to zainteresuje — przerywa Ania. — Czytał niedawno powieść, w której był opis turnieju. Malarka uśmiecha się. — Na pewno turniej w Łazienkach nie był do tamtego podobny. Była to uroczystość, jakiej do tej pory w stolicy nie widziano. Czy chcesz, abym ci o niej opowiedziała? — Ależ tak, tak! — prosi z zapałem Ania. — Więc słuchaj i nie przerywaj. Miejsce, gdzie miał się odbywać turniej, wyznaczono obok Starej Pomarańczami. Do Łazienek zjechało około tysiąca pojazdów i zebrał się taki tłum widzów, że nie mógł pomieścić się na przygotowanych w tym celu ławach i pod dachem, gdzie były szranki dla zawodników. Toteż część ich wdrapała się na wszystkie okoliczne pagórki, aby stamtąd podziwiać niezwykłe widowisko. Chcesz pewno wiedzieć, jak wyglądały szranki? Pośrodku widowni, pod płóciennym dachem, umieszczone były drzewce z zawieszonymi na nich ogromnymi obręczami, przez które przeskakiwali jeźdźcy na koniach. Były tam również tekturowe głowy muzułmanów, które siekli pałaszami zawodnicy. Okrążając szranki dokonywali ku uciesze tysięcy widzów karkołomnych sztuk, które z zapałem oklaskiwano. 60 — A jak byli ubrani zawodnicy? — dopytuje się Ania, której zaciekawienie z każdą chwilą się wzmaga. — Mieli na sobie białe i zielone kolety, na które nakładali białe i pąsowe kaftany z wyhaftowanymi na piersiach orłami i cyframi Jana III. Na głowach wznosiły się wysokie kaszkiety z pękiem kolorowych piór. Taki mam przed oczami obraz i taki chętnie bym zaraz zaczęła malować. Ale to trudne, bardzo trudne zadanie. Lękam się, że nie podołam. — Na pewno podołasz — mówi z przekonaniem Ania. — Powiedz jeszcze, czy na turnieju był obecny król? — Oczywiście — odpowiada Grażyna. — Król lubił się bawić i wszystkie zabawy w Łazienkach odbywały się w jego obecności. Na hasło uderzenia z armat rozpoczynały się igrzyska. Ukazywali się paziowie oznajmiając przybycie króla. Po ukończonym turnieju zawodnicy otrzymywali z rąk królewskich nagrody w postaci srebrnych medali. Na jednej stronie medalu było popiersie Stanisława Augusta, a na drugiej — króla Sobieskiego. Obaj mieli nad głowami wieńce z wawrzynu. A teraz powiedz, który z tych dwóch obrazów lepiej ci się podoba? Ania namyśla się. Podobają się jej oba. Ale chyba najlepiej księżycowa noc na stawie. Ten czarodziejski obraz ma wciąż przed oczami. Malarka schodzi z mostku, zbliża się do sztalug i znowu dodaje niebieskie i zielone kropki i kreski. Myślami, tak jak Ania, przebywa w Łazienkach dawnych. Ania zdaje sobie sprawę, że powinna podziękować 61 za to, co usłyszała, pożegnać się grzecznie i pobiec do Małgosi i Ewuni, które na pewno czekają w górskim ogródku za Amfiteatrem. Ale nie rusza się z miejsca. Czy to łatwo rozstać się z taką wesołą, miłą dziewczyną, która maluje śliczne obrazki, ma wyobraźnię, nazywa się Grażyna i pozwala sobie mówić ,,ty"? Stoi przy sztalugach i dziwi się, że malarka wciąż jeszcze jest z obrazka niezadowolona, wciąż coś poprawia, dodaje, uzupełnia, cofa się i przybliża, mrużąc oczy. Jak długo to będzie trwało? Lepiej by zrobiła, gdyby coś więcej opowiedziała o swoich historycznych obrazach. Ale malarka milczy, zajęta swoją robotą. Powiał lekki wiatr, gałęzie pochylonych wierzb musnęły spokojną wodę, ze ścieżki poderwał się piasek. Malarka spojrzała na niebo. Było niebieskie i pogodne. A zatem skąd się wziął powiew wiatru? Spogląda na zegarek, po czym układa w blaszanym pudełku farby, myje pędzelki, wyciąga z obrazka pluskiewki, którymi przymocowany był do sztalug. Nagle staje się coś, co wywołuje przerażenie Ani. Wiatr wyrwał z rąk malarki arkusz papieru, na którym namalowany był widoczek pałacu, i cisnął go na wodę. Malarka podbiegła na brzeg stawu, lecz w tej samej chwili papier z obrazkiem, popychany przez wiatr, zniknął za wyspą. — O Boże! — zdołała krzyknąć Ania. Twarzyczka jej pobladła. — Taki był śliczny! Jaka szkoda! Malarka machnęła ręką. Uśmiecha się wesoło jak zwykle. — Nie ma czego żałować! Obrazek, który wpadł 62 do wody, nie zmarnuje się. Wyłowią go mieszkańcy podwodnego pałacu i powieszą w sali balowej. — Mieszkańcy podwodnego pałacu? — dziwi się Ania. — A grube karpie? A czerwone ryby? A zielone [ żabki? — śmieje się Grażyna. — Pod wodą roi się od ruchliwych stworzeń. Bawią się, dokazują i psocą. Warto tam zajrzeć. Ania jest zachwycona. To tak, jakby czytała śliczną bajkę o pałacu pod wodą. — Przyrzekłaś, że zejdziemy razem do tego pałacu? — przypomina Grażynie. — Zejdziemy innym razem. Dziś muszę pędzić do domu, bo bachory są głodne. Na dziś i tak już nic z malowania. Składa sztalugi, podnosi z ziemi pudełko z farbami. Znów spogląda na zegarek. — Za pół godziny zacznie się na wyspie przedstawienie baletu „Jezioro łabędzie" z cudowną muzyką Czajkowskiego. Żałuję, że muszę spieszyć się do domu i na nim nie będę. Ale ty możesz je zobaczyć. Będzie to widowisko kto wie, czy nie piękniejsze od tych dwóch, o których ci opowiadałam... Wprawdzie nie zasiądą na ławach wystrojone damy i ubrani z cudzoziemska kawalerowie, nie zobaczysz tam królewskiego przepychu, blichtru i złota. Przyjdą na przedstawienie ludzie pracy, w skromnych, codziennych ubraniach, przyprowadzą ze sobą dzieci, będą się zachwycać, oklaskiwać. Minęły czasy, kiedy do Łazienek zjeżdżali się tylko możni panowie. Dziś wstęp na widowiska mają wszyscy... 63 Twarzyczka jej spoważniała. Nie jest to już wesoła dziewczyna, która malowała śpiewając walczyka. Jest dorosłą, myślącą osobą. — Do widzenia! — mówi serdecznie do Ani. Ujmuje jej rękę i ściska po przyjacielsku. — Już odchodzisz? Ach, zostań jeszcze choć chwil- kę... Ania posmutniała. Czuje, że skończyło się coś, co było piękne i niezwykłe. Trudno jej rozstać się z malarką. — Jeszcze się nieraz spotkamy w Łazienkach — mówi Grażyna. Ania czeka, czy nic więcej nie usłyszy na pożegnanie. Cóż mogłaby jej Grażyna powiedzieć? Ania jest obcą dziewczynką, dla której zrobiła więcej, niżby się można spodziewać. Opowiadaniem swoim wprowadziła ją na zabawy do królewskich Łazienek, pozwoliła je oglądać takimi, jakie były za czasów króla Stasia. Z pagórka, na którym mieści się alpinarium, dochodzą wesołe głosy Małgosi i Ewuni. Ania wbiega na pagórek, gdzie wśród kamieni posadzone zostały przeróżne gatunki roślinności górskiej. Nieraz się tu wesoło z nimi bawiła zlatując ,,z górki na pazurki", chowając się za krzewy kaktusów... — Chodź się z nami bawić! — wołają dziewczynki. Biegają po ścieżkach ogródka tak maleńkiego, jakby był przeznaczony dla lalki. — Wymyśl jakąś nową zabawę, bo już się nam sprzykrzyło w ciepło i zimno i w kucanego berka. Ania nie ma ochoty do zabawy. Przed oczami prze- 64 suwają się wciąż obrazy dwóch widowisk, o których słyszała przed chwilą. Myśli też o balecie „Jezioro łabędzie". Ach, jakby pragnęła je zobaczyć! Ale to się nie stanie. Ażeby zająć miejsce na ławie Amfiteatru i widzieć, co się dzieje na wyspie, trzeba kupić bilet. Bez biletu nikogo nie wpuszczą. Skąd wziąć pieniądze na bilet? Gdzie szukać ojca? — Coś się tak zamyśliła? — Małgosia dotyka ręki Ani. — No co? Nie wymyślisz nowej zabawy? — Nie wymyślę! — odburknęła Ania. — Byłam na tak cudnych zabawach, o jakich wam się nie śniło... — Na jakich zabawach? — dziwią się dziewczynki. — Powiedz, gdzie można zobaczyć te zabawy? Zaraz tam pobiegniemy! — Nie zobaczycie ich — zapewnia Ania — to były widowiska w dawnych czasach... Na wyspie tańczono i śpiewano... A potem ukwiecone łodzie pływały po stawie... Cały park był oświetlony lampionami... To się działo nie dziś i nie wczoraj, ale blisko dwieście lat temu... Dziewczynki wzruszają ramionami. Znowu jakieś brednie! Kiedy ta Ania zmądrzeje? — No i co jeszcze widziałaś? — pyta rozśmieszona Ewunia. — Pewnie czubek swojego nosa? — dorzuca Małgosia. Ania się zacięła. Nic więcej nie powie. Nie spuszcza oczu z Amfiteatru. Dochodzi stamtąd, wrzawa, pojedyncze okrzyki, nawoływania. Widzowie zaczynają napływać na przedstawienie. Wrzawa z każdą chwilą staje się głośniejsza. 5 — Ania w Łazienkach 65 Ani ściska się serce. Nie będzie widziała przedstawienia nawet z pagórka. Nie usłyszy muzyki Czaj-kowskiego, która ma być cudowna. Zamiast tej muzyki dźwięczy jej w uszach ćwierkanie drozdów w wysokich topolach. Już tego ćwierkania ma dosyć. Z daleka dochodzi wołanie Tadeuszka: — Aniu! Aniuuu! Szukamy cię od godziny po całym parku! Ania frunęła w stronę Amfiteatru jak na skrzydłach. Spotyka ich obu: brata i ojca. Pan Jan trzyma w ręku bilety. — Chodźcie prędko! Za parę minut rozpoczyna się przedstawienie! Ania nie dowierza swojemu szczęściu. — Będziemy na balecie „Jezioro łabędzie"? Ach, tatusiu... — Miała to być do ostatniej chwili niespodzianka — uśmiecha się pan Jan. — Cieszę się, że będę z wami na tym ślicznym balecie. — Nie poszedłem na mecz piłkarski — dodaje Ta-deuszek. — Wolę teatr! Przejęta wzruszeniem zasiada Ania na kamiennej ławie pomiędzy ojcem a bratem. Przed nią siedzi jakiś chłopczyk, który ciągle pyta matki: „A dlaczego?", „A po co?". Ania jest oburzona. Miałaby ochotę dać malcowi parę klapsów. Czy po to przyszedł do teatru, aby przeszkadzać innym słuchać i patrzyć? Kapelmistrz podnosi do góry pałeczkę. Jednocześnie z wyspy popłynęły przejmujące tony muzyki, piękniejsze niż wszystko, co było dotychczas. Drozdy 66 w topolach umilkły. Czyżby śmiały głośnym ćwierkaniem zarnącać przedziwne melodie? Na scenę wbiegają tancerki w bieli. Mają u ramion i na krótkich spódniczkach białe skrzydełka. Tańczą lekko, zwiewnie na czubkach palców, przebiegają scenę, cofają się, zbliżają do wody, pochylają się, prostują, wykonywają taniec w rytmie cudnej muzyki. To białe łabędzie, siostry tych, co pływają po stawie. Ania nie spuszcza z oczu szlachetnej, dobrej Odetty, zamienionej w łabędzia. Odetta od razu podbija jej serce, staje się jej bliska, niemal droga. Pragnie być jak najbliżej tej ślicznej istoty, móc z nią rozmawiać, jak rozmawia ze swoimi koleżankami. Gdy by ż można wbiec na scenę i wziąć udział w czarodziejstwie, które się tam rozgrywa! Ściska rękę ojca i milczy. Raz po raz rzuca spojrzenie na Tadeuszka. Czyżby i on był wzruszony muzyką, tańcem i losem Odetty? Tadeuszek nie odzywa się. Mruczy coś pod nosem. Tym razem nie zakrawa to na drwiny. Po skończonym przedstawieniu, gdy na scenie nic się już nie dzieje, Tadeuszek odzywa się poważnie: — Wiesz co, mógłbym jeszcze raz słuchać wszystkiego od początku, takie to było bycze! — A widzisz! a widzisz! — woła uszczęśliwiona Ania. I bajki mogą być śliczne. To, co jest nieprawdziwe, może być nieraz piękniejsze od rzeczywistości. Opuszczają teatr z tłumem widzów. 67 — Nie zamieniłbym tego, co widziałem, na mecz piłkarski! — odzywa się niespodziewanie Tadeuszek. Takie powiedzenie Tadeuszka to naprawdę zwycięstwo. Ania ma ochotę rzucić się bratu na szyję. W tej chwili czuje, że jest jej bliski. To prawda, że z niej pokpiwa, że jej często dokucza. Ale to się w końcu zmieni i może... może będzie mogła z nim rozmawiać o wszystkim, co ją interesuje i zachwyca?... Może ten psotny, nieznośny brat stanie się jej przyjacielem? I SPOTKANIE Z KRÓLEM Ze spiczastych stożków na kasztanach zaczynają opadać białe i różowe kwiatuszki. Zasypują ścieżki i aleje, opadają na ławki, na posągi, na słoneczne zegary, pełno ich wszędzie. Drzewa kasztanowe pysznią się. To one w biel i róż wiosenny stroją Łazienki. Oszołomione kwiatową zamiecią słowiki, nie czekając zmierzchu, zanoszą się od kląskania. W gęstwinie drzew, nad wodą, na wyspie dzwonią ich piosenki. Ania zmierzając główną aleją w stronę stawu zastanawia się, ile roboty będą miały elfy, aby uprzątnąć ze ścieżek i z ławek drobne płateczki, które na pewno prędko stracą delikatne barwy. Jeśli tyle ich pospada, dzieci nie będą mogły potem zbierać zielonych kolczastych kasztanów, które łączyć można zapałkami tak, by powstały zgrabne mebelki dla lalek. Na zwykłej swej ławce siedzi pan Anzelm i pozdrawia Anię jak dobrą znajomą. Trzeba choć na chwilę 69 przy nim się zatrzymać i zapytać, co porabia Basia i Kasia. Stary aktor jest strapiony. Na kasztanach była przed godziną straszna awantura. Jakiś niedobry chłopak nastraszył srokę, siedzącą na jajach. Spłoszyła się i uciekając wystraszyła wiewiórki. Skrzeczała i fruwała z gałęzi na gałąź jak szalona. Kasia i Basia gdzieś się ukryły i zapomniały 0 śniadaniu. Ania przyrzeka, że poszuka w parku wiewiórek 1 da znać panu Anzelmowi, czy są bezpieczne. Tymczasem biegnie nad staw do labędziątek. Małgosia i Ewunia zapewniają, że nie ma na świecie tak ślicznych ptaków, jak białe łabędziątka. Widzi je z daleka, pod wierzbą nad wodą. To tak wyglądają śliczne łabędziątka? Miały się też czym zachwycać Małgosia i Ewuniai Łabędziątka są bure i brzydkie, tak brzydkie jak kaczątko z bajeczki, któremu wszystkie zwierzęta i dzieci dokuczały tą jego brzydotą. Nacierpiało się biedne kaczątko, ale w końcu odmienił się jego los. Zamieniło się w białego łabędzia... Więc i te bure maleństwa zamienią się kiedyś w piękne łabędzie i nikt się temu nie będzie dziwił, gdyż wielkie ptaki żeglujące po stawie — ich rodzice — są białe i piękne, mają długie wygięte szyje, a pióra ich olśniewają białością. To nic, że łabędziątka są jeszcze bure, mają za to gładziutkie łebki i miło je pogłaskać. Ania przyklękła na trawie i od razu wymyśliła dla łabędziątek imiona. Największy będzie się nazywał Buruś, mniejszy Szaruś, a najmniejszy — Popiołek. Łabędziątka słyszą 70 te imiona, ale sobie nic z nich nie robią. Drepczą w ślad za matką i nie patrzą na Anię. Na tjrawie leży dużo białych piórek. Niektóre, lżejsze od innych, unoszą się nad trawnikiem, opadają na wodę i na ścieżkę. Wyskubali je spod skrzydeł rodzice łabędziątek podczas rannej toalety. Ania uzbierała całą garść białych piórek. Zabierze je do domu i zrobi z nich maleńką poduszeczkę do szpilek i igieł dla mateczki. Będzie to podarek od łabędzi. Nacieszyła się łabędziątkami i piórkami, a teraz idzie wolno ścieżką okrążając staw. Z Amfiteatru dochodzi głośna wrzawa, której przed chwilą nie było. Czyżby znowu odbywało się na wyspie przedstawienie baletu „Jezioro łabędzie", które widziała przed paroma dniami? A może na wyspie przygotowuje się przedstawienie dla króla i wrzawa, która dobiega do jej uszu, to rozmowy dworzan i gości królewskich, którzy przybyli na widowisko, a potem będą pływali w ukwieconych łodziach po stawie? Czy się nigdy nie pozbędzie tych dziwnych marzeń o dawnych Łazienkach? Czy zawsze będzie sobie wyobrażała, jak tu było dawniej? Pan Jan został na ławce i czyta gazetę. Ania pobiegnie do niego i zapyta, skąd pochodzi wrzawa w Amfiteatrze i na wyspie. Ojciec na pewno będzie wiedział. Biegnie ścieżką nad wodą i nagle... O Boże, chyba ją wzrok myli! Przecież to król idzie naprzeciwko niej! Ten dorodny mężczyzna średniego wzrostu starannie z francuska ubrany, w pudrowanej peruczce i w trój-graniastym na głowie kapeluszu, to nikt inny, tylko 71 on, Stanisław August we własnej osobie, którego portret oglądała w albumie ojca! Poznaje tę piękną twarz, te myślące oczy, te czarne brwi! Na piersiach króla, na tle ciemnozielonego aksamitnego fraka, błyszczy gwiazda orderowa, obsadzana brylantami, białą, srebrem haftowaną kamizelkę opasuje błękitna szeroka wstęga. Przystanęła, zdumiona niespodziewanym widokiem. A król uśmiecha się do niej żartobliwie, zdejmując trójgraniasty kapelusz, wsuwa go pod pachę i wyciąga rękę, ozdobioną brylantowym pierścieniem. — Dzień dobry panience! — mówi wesoło. __Powinno się raczej mówić: dzień piękny, gdyż piękna jest wiosna w Łazienkach! Od strony Amfiteatru, gdzie szumią głośne rozmowy i nawoływania, nadbiega pocieszny karzełek. Ma na sobie czerwone ubranko ze złotymi guzami, a na głowie czerwoną czapeczkę z pomponem. Staje na baczność przed królem, z palcami przy czapce: — Czekają na Najjaśniejszego Pana z rozpoczęciem widowiska — oznajmia w niskim ukłonie. — Balet zapowiada się wspaniale. Nie dziw, przecież to z okazji rocznicy elekcji Najjaśniejszego Pana! Król robi zniecierpliwiony ruch ręką. — Zaraz tam wracam! Chyba mi wolno się przejść po moim parku? — Wszystko wolno Najjaśniejszemu Panu. __ odpowiada rezolutnie karzełek. — Nic się nie może dziać bez woli naszego króla... Uśmiecha się filuternie, przymrużając jedno oko. I król również się uśmiecha, nachyla się do karzełka 72 i coś mu szepcze do ucha. Karzełek klaszcze w ręce z uciechy i po cichutku mówi do króla: „Doskonale! Doskonale!1'. Ania przenosi wzrok z jednego na drugiego. Najwyraźniej porozumiewają się ze sobą. Czyżby była przedmiotem ich żartów? W takim razie najlepiej zrobi, jeśli od razu ucieknie. Król robi znowu poważną minę. — Czy wszyscy się już zebrali na widowisko? — pyta karzełka. — Czekamy jeszcze na księcia Józefa. Twarz królewska wyraża niezadowolenie. — Zawsze się ten Pepi musi spóźniać! — Z pałacu Pod Blachą nie jest tak blisko do Łazienek — tłumaczy karzełek. — Karoca książęca musi minąć plac Zamkowy, przejechać przez długie Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat. A potem droga przez Aleje Ujazdowskie do Łazienek jak strzelił. Pogoda piękna, błota wyschły w majowym słoneczku. Koła potoczą się jak po maśle. — Zaśpiewaj, Jacku, jakąś ładną piosenkę, to mi czas czekania szybciej minie — odzywa się król. Karzełek staje na baczność. — Rozkaz, Najjaśniejszy Panie! Przytupuje nogą i śpiewa strojąc pocieszne miny: Jestem sobie mały Jacek, Zjadłem dzisiaj cały placek, A że brzuch mam ciągle pusty, Zjem dziś jeszcze gar kapusty. Król się skrzywił. — Nie lubię tych niemądrych strofek — powie- 73 U\\, — Jak chcesz, to śpiewasz ładne piosenki, których słucham z przyjemnością. Na przykład mógłbyś zaśpiewać coś o Łazienkach... — Ależ najchętniej! — zgadza się karzeł. — Umiem nową piosenkę, która powinna się Najjaśniejszemu Panu podobać. — Zaśpiewaj ją — rozkazuje król. Karzeł przestał się wykrzywiać i podrygiwać. Jego pomarszczona twarz spoważniała. Śpiewa z przejęciem: Na wyspie dzwonią słowiki Czule piosenki, Maj w kwiaty bzu przyozdobił Całe Łazienki. Pałac królewski w lustrzanej Przegląda się wodzie, Łabędzie płyną po stawie Jak białe łodzie. Wszędzie pogoda i radość W promieniach słońca, Maj szczodre dary w Łazienkach Sypie bez końca. — Ta piosenka mi się podoba, Jacku — zawołał król. — Dostaniesz za nią dobry deser po uczcie, którą Wyprawiam w pałacu po przedstawieniu na wyspie. Karzełek oblizuje się. — Może dostanę to, co najlepiej lubię?... — pyta nieśmiało. Ty wszystko lubisz, co słodkie — śmieje się 74 król. — No, powiedz, o jakim smakołyku marzysz? Może będziesz mógł go zakosztować... — Marzę o tłuczonych migdałach z miodem — mówi jednym tchem karzeł. I spuszcza oczy, zawstydzony. — Nie jest to takie trudne. Wprawdzie nasze, polskie orzechy, są równie smaczne jak włoskie migdały, ale właśnie słyszałem od nadwornego kucharza Tremo, że przywieziono z Włoch kilka worków słodkich migdałów, z których każę wyrabiać marcepany. — Mnia... mnia... — oblizuje się karzeł. — Nie chcę tłuczonych migdałów z miodem. Poczekam na marcepany. Król marszczy brwi. — Jeśli będziesz grymasił, to nic nie dostaniesz prócz tej kapusty, o której śpiewałeś piosenkę. Karzełek posmutniał. Nagle odwrócił się i znienacka pociągnął Anię za warkoczyk. Co za śmiałość! Ania chce się rozgniewać, ale w obecności króla przecież na dąsy nie można sobie pozwolić. Król zwraca się do niej. — Jak panience na imię? Założę się, że Zosia albo Marysia? — Nazywam się Ania Bronówna. Mój tatuś pisze książki o przeszłości Warszawy. — Ach tak! To mnie bardzo cieszy. Owszem, słyszałem o twoim tatusiu. Wiem, że przygotowuje książkę o Łazienkach. Będzie to na pewno piękna książka! Ania jest uszczęśliwiona, odczuwa radość i dumę. Sam król wyraził się pochlebnie o jej ojcu. 75 Król spogląda uważnie na dziewczynkę i cofa się wstecz, aby się pokazać w całej okazałości. — Mnie chyba łatwo poznać? — pyta z uśmiechem. — Poznałam Najjaśniejszego Pana od razu, chociaż... — Chociaż co? — Chociaż nie ma Najjaśniejszy Pan na sobie białego fraka... Co jej strzeliło do głowy, aby powiedzieć o białym fraku? Na pewno król się obrazi i będzie się z niej śmiał! Ale król się nie obraża i nie śmieje. Robi nawet poważną minę. — Masz na myśli mój portret robiony przez Ba-cciarellego? Znakomity to mistrz. Powierzyłem mu prace malarskie na Zamku i w Łazienkach i mianowałem naczelnym nadzorcą nie tylko pałacu na wodzie, gdzie, jak wiesz, mieszkam z moim kamerdynerem Ryxem, ale wszystkich budowli królewskich. Baccia-relli kocha Łazienki tak jak ja i dlatego lubię go i cenię... Mówi to poważnie, jak do dorosłej osoby. Czy Ania marzyła kiedykolwiek o rozmowie z królem? — Proszę mi powiedzieć szczerze, czy podobają się Ani moje Łazienki? — Czy mi się podobają Łazienki? — powtarza ze zdziwieniem Ania. — Czy mogą się Łazienki nie podobać? — Cieszę się, że to mówisz, Aniu. Starałem się w Łazienkach zgromadzić wszystko to, co piękne, co najpiękniejsze, co jest prawdziwym dziełem sztuki. 76 Sprowadzam z Włoch i z Francji znakomitych mala-i /,y, rzeźbiarzy, snycerzy i architektów i przy budowie I uiłaców zasięgam ich rady. — Najjaśniejszy Pan rozkochany jest w swoich Łazienkach — dorzuca karzeł. — Jest z czego być dumnym. Francuski Wersal nie jest tak piękny, choć za najpiękniejszy pałac uchodzi... Ani ciśnie się na usta pytanie, jak to się stało, że król ze swoim karzełkiem spaceruje po Łazienkach jak zwyczajny człowiek, ale nie ma śmiałości otworzyć ust. Tylko patrzy na króla jak w obraz. A król, jakby odgadł, że Ania pragnie wiedzieć o nim coś więcej, odzywa się, zawsze z tym miłym, żartobliwym uśmiechem. — Przyjechałem z Zamku do Łazienek w złocistej karocy, zaprzężonej w cztery pary koni, na przedstawienie, które odbędzie się w teatrze Na Wyspie. Zanim rozpoczną się tańce, wymknąłem się na krótki spacer. A jutro w Łazienkach wydaję bal... — Bal w Łazienkach? Bal u króla? — powtarza oszołomiona Ania. Stanisław August nie przestając się uśmiechać porozumiewa się wzrokiem z karzełkiem, który znowu stroi pocieszne miny. — Ho, ho, co to będzie za bal! — woła. — Takiego balu jeszcze nie było w Warszawie. Tak strojnych dam i kawalerów na pewno Ania w życiu swoim nie widziała i nie zobaczy! Ania spuszcza głowę. Nie widziała ich i nie zobaczy. Więc dlaczego jej o tym mówią? Nagle padają z ust króla nieoczekiwane słowa: 77 I — Zapraszam Anię na mój bal. Proszę przyjść o godzinie siedemnastej na taras pałacowy. O tej porze zbierać się zaczną moi goście... — O godzinie siedemnastej na taras... pałacowy?... — powtarza półprzytomnie Ania. — Nie wolno się spóźnić ani jednej minuty — dodaje karzełek. Śmieje się i grozi palcem dziewczynce. Ania nie wie, co się z nią dzieje. Przyjdzie! Naturalnie, że przyjdzie! Jakżeby mogła nie przyjść na zaproszenie króla? Król z powagą podaje na pożegnanie rękę, Ania składa niski ukłon i wszystko się kończy. Oboje z karzełkiem oddalają się w stronę Amfiteatru. Rozmawiają i śmieją się głośno. Z czego się śmieją? Chyba nie z niej?... O, Boże, a może właśnie z niej! Siada na ławce, patrzy na wodę, na wysokie drzewa na wyspie, na łabędzia, który oddala się i przybliża, na pluskające się na wodzie dzikie kaczki. Nie słyszy wrzawy, która wciąż napływa z Amfiteatru. Myśli o dziwnym spotkaniu. Nie! to nie był sen. Widzi jeszcze obu, króla i karła, oddalających się ścieżką nad stawem. Wreszcie giną jej z oczu. Wówczas zrywa się, biegnie w stronę ławki, na której zostawiła ojca czytającego gazetę. — Dzień piękny, tatusiu! — woła radośnie, podbiegając do ojca. Nie wspomina o zaproszeniu króla. Powie to kiedyś, ale nie dziś. Nie dziś! Wszystko, co widziała i co słyszała, musi na razie pozostać jej tajemnicą. BAL U KRÓLA Na zegarze słonecznym wskazówka rzucała cień wyraźnie na godzinę siedemnastą, kiedy na taras przybiegła Ania i zatrzymała się przy mostku. Na tarasie zgromadzony jest barwny, głośno rozprawiający tłum gości w strojach francuskich, o jakich opowiadała malarka. Przechadzają się damy w jedwabnych długich sukniach, ozdobionych koronkami, falbankami i kokardami, w ich spiętrzone fryzury wpięte są pióra i brylantowe szpile. Niektóre mają na głowach złote siatki lub czepce, suto przetykane perłami. Damom towarzyszą kawalerowie, ubrani w kolorowe fraki, żaboty z koronek, krótkie spodnie, długie pończochy i pantofle ze złotymi klamrami. W tłumie widać również panów w polskich strojach, w żupanach i kontuszach, przepasanych złotolitymi pasami, za które wetknięte są szable o rękojeściach wysadzanych drogimi kamieniami. Kawalerowie w ko- 79 WIP lorowych frakach noszą przypudrowane peruczki, a kawalerowie w ¦kontuszach mają wysoko i czubato podstrzyżone czupryny i podkręcone z fantazją wą- siska. Cały ten tłum porusza się, tworzy grupy lub pojedyncze pary. Raz po raz zajeżdżają złociste karoce, otoczone przez hajduków, toczą się szerokie wozy, wysłane wschodnimi kobiercami. Kilku kawalerów nadjechało galopem na rączych rumakach. Ania, oszołomiona rozmaitością obrazów, nie rusza się z miejsca. Upatruje króla, który przecież powinien już być i już przyjmować gości. Ale króla nigdzie nie dostrzega. Nie widać go na tarasie, a zatem może przebywa w pałacu? Chyba i tam go nie ma, bo wysokie okna są jeszcze nie oświetlone. „Kiedy rozbłysną W oknach światła, wówczas zjawi się król" — myśli. I czeka niecierpliwie na sygnał rozpoczęcia zabawy przyglądając się przybyłym na uroczystość gościom. Osoby te poruszają się i porozumiewają ze sobą tak, jakby wykonywały jakieś z góry im przeznaczone ruchy. To, o czym rozmawiają, jest dla Ani niezrozumiałe i obce, dla nich jednak ma zapewne głębsze znaczenie. Kiedy wysuwają się na środek tarasu, tam gdzie stoi czarne wielkie pudło na wysokim trójnogu, pada na nie oślepiające światło reflektorów. Wówczas Ania przymyka oczy, ale je szybko otwiera, aby dalej przyglądać się gościom i upatrywać króla. Nareszcie widzi go. Ach, jakże jest strojny i piękny! Nie ma na sobie ciemnego fraka, w którym go widzia- 80 I ni poprzedniego dnia podczas spaceru nad stawem. Ubrany jest w aksamitny biały frak z brylantowymi cjuzami. Koronkowy żabot, w który wpięty jest ma-l lenki brylantowy zegareczek, opada na wyszywaną srebrem kamizelkę. Na nogach ma długie białe pończochy i czarne pantofle ze złotymi klamrami. Biała peruczka związana jest w tyle głowy czarną wstążką. Wszyscy zginają się w ukłonach, wymawiają z szacunkiem słowa powitania, a król każdemu z gości podaje do ucałowania rękę, zdobną w brylantowy pierścień. Karzełek w czerwonym ubranku, ten co śpiewał na żądanie króla piosenki, kręci się w pobliżu króla. Nikt na niego nie zwraca uwagi. Są sprawy ciekawsze od karzełka. Energicznym ruchem odsuwa go na bok kamerdyner w szafirowym fraku ze złotymi guzami. W tej chwili pada snop światła. Kamerdyner zbliża się do króla i nakłada mu od prawego ramienia do lewego boku błękitną wstęgę, do której przypina brylantową gwiazdę. — Najjaśniejszy Pan jest gotów — oznajmia w niskim ukłonie. Bez ustanku trzeba zamykać i otwierać oczy, bo wciąż pada na zgromadzonych gości oślepiające światło. Światło to nie omija nikogo, każdy z obecnych tu jest prędzej czy później oślepiony jego blaskiem. Wesoły jegomość w białym fartuchu ze szmatką i pędzelkiem w ręku uwija się wśród gości. Temu wyciera twarz, tamtemu pudruje nos. Rzuca żartobliwe słówka, z których wszyscy się śmieją. B — Ania w Łazienkach 81 Na postać króla pada światło. Ktoś oznajmia: — Rozmowa Stanisława Augusta z Wojciechem Bogusławskim! Do króla zbliża się poważny jegomość w długim surducie tabaczkowej barwy, z fularem okręconym dokoła szyi. Ania zna tę szlachetną twarz o wydatnym nosie i poważnym spojrzeniu. To Wojciech Bogusławski. Konterfekt jego pokazywał ojciec, gdy opowiadał o teatrach dawnej Warszawy. Bogusławski uchyla kapelusza z szerokim rondem i kłania się nisko królowi: — Jak się macie, mistrzu Wojciechu? — pozdrawia go król. — Co nam pokażecie w swoim teatrze? Naturalnie będzie to polska sztuka, gdyż cudzoziemskich nie uznajecie. Bogusławski skłania się jeszcze niżej. — Będę szczęśliwy, gdy mi dane będzie zaprezentować polską sztukę na narodowej scenie — mówi z powagą. — Teatr, który powstanie na placu Krasińskich przy pomocy Najjaśniejszego Pana i pod jego opieką, musi być ogromny, na tysiące miejsc, aby cały naród mógł się w nim pomieścić i słuchać znakomitych polskich sztuk granych przez świetnych polskich aktorów! Ania wysłuchała z zaciekawieniem przemówienia Bogusławskiego, a teraz idzie w kierunku pałacu. Wydaje się jej, że nie ma na sobie różowej lekkiej sukienki w białe groszki, ale ciężkie brokaty, takie, jakie widzi na damach, które przybyły na bal. Zamiast mocno splecionych warkoczyków ma wysoko upięte 82 włosy, a w nich pióra i klejnoty. Jak przyjemnie sobie wyobrażać, że się jest gościem króla! Ania posuwa się naprzód z godnością, jak przystoi osobie biorącej udział w dworskiej zabawie. Stara się nikogo nie potrącić, omija z daleka czarne pudło na trzech nóżkach, dokoła którego zebrało się kilku głośno rozprawiających panów. Rozmawiają o jakichś zdjęciach, o obrazach, o scenach. Znowu Ania musi zamknąć oczy, tak oślepiające jest światło, które pada na króla i na zbliżającego się do niego jegomościa, ubranego, podobnie jak Bogusławski, w długi surdut. Od razu widać, że to cudzoziemiec. Całuje królewską rękę. — Czy Najjaśniejszy Pan uczyni mi zaszczyt i odwiedzi jutro moją pracownię na Zamku? — Jak najchętniej, kochany Marcello! Wiesz o tym dobrze, że w twojej pracowni czuję się zawsze jak u siebie w domu. Wiesz, jak cenię twój talent... Bacciarelli składa ukłon jeszcze niższy. Okrągła twarz promienieje radością. —¦ A zatem jutro? — zapytuje z naciskiem. — I to na dłużej, gdyż chcę zacząć nowy portret Najjaśniejszego Pana... Król śmieje się. — Kochany Bacciarelli, chyba tych moich portretów już za dużo? Czy masz zamiar obwiesić nimi wszystkie komnaty Zamku? — Nigdy portretów naszego króla nie będzie za dużo — odpowiada pochlebca. — Tym razem pragnę malować Najjaśniejszego Pana w stroju koronacyj- 83 nym, w płaszczu gronostajowym, w koronie na głowie, z berłem w ręku,,, Stanisław August klepie nadwornego malarza po ramieniu. — Zgadzam się — ir^wi. — Przybędę do twej pracowni jutro przed południem. Przez kilka minut żadna postać nie wysuwa się na środek tarasu. Nie błyska jaskrawe światło, które tak razi, tak oślepia. Tłum gości królewskich tworzy jedno wielkie kłębowisko. Ludzie poruszają się, rozprawiają, usuwają się na bok, nawołują się i znikają nie zwracając uwagi na Anię. „Kiedyż nareszcie zaważy mnie król? — niepokoi się dziewczynka. — ZaprOsił mnie i nie troszczy się, czy już jestem!" Postanawia czekać cierpliwie. A tymczasem przypatruje się dwom ślicZnyIn damom, które wysunęły się naprzód i stoją tam, gdzie przed chwilą stał Bogusławski, a potem Bacciarelli> Są w sukniach balowych, w obłokach różowego i białego tiulu, wachlują się ogromnymi wachlarzami ze strusich piór. We włosach mają bukiety kwiatów, z uszu zwisają długie, brylantowe kolczyki. Kiedy znowu rozbłySło światło, damy zaczęły rozmowę. •— Cudownie się bąWiłam wczoraj w pałacu Pod Blachą. Książę Pepi był tak miły, tak gościnny... — odzywa się dama różowa, tak piękna, że trudno od niej oderwać oczy. — Niestety, podczas menueta, którego tańczyłam z księciem, na sali panowały ciemności, gdyż połowa woskowych świec wypaliła się. Chyba 84 świec nie brakuje w stolicy i lokaje księcia mogli doprawdy zawczasu przygotować większy ich zapas! — A pamiętasz bal Pod Blachą w styczniu? — pyta dama różowa. — Było z początku w sali balowej straszliwie duszno i gorąco, bo lokaje rzucili do kominków bez miary smolnego łuczywa. Więc otworzono na oścież okna, żeby wpuścić świeżego powietrza, i wszyscy goście księcia nazajutrz dostali febry. — Czy będziesz jutro w kornedialni? — zapytuje dama różowa. — Cóż to za komedialnia? — pyta dama biała. Dama różowa nie ukrywa swego zdziwienia. — Jak to, nie wiesz, że komedialnia nazwał król swój teatr na Zamku, w którym grają tylko francuskie komedie? — Nie wiedziałam — szepcze zawstydzona dama biała wachlując się zawzięcie. — Ach, nie ma to jak teatr francuski, teatr, w którym aktorzy recytują swoje role w ślicznym francuskim języku. Wprawdzie pan Bogusławski jest temu przeciwny, chciałby, aby w Warszawie grano tylko polskie sztuki, ale do tego na szczęście nie dojdzie. — Słyszałam, że król obiecał Bogusławskiemu pieniądze z własnej szkatuły na budowę Narodowego Teatru, że go szanuje i nazywa „ojcem polskiej sceny"... Obie pięknisie rozmawiają dalej o teatrze, a Ania wciąż upatruje króla w tłumie gości. Dostrzega go t znowu w chwili, gdy pada na niego olśniewający Lk blask. Stanisław August zajęty jest rozmową z piękną Bl damą w czerwonym turbanie na głowie, która trzyma 85 na rękach małego pieska z długimi uszami i cienkim pyszczkiem. Piesek nie rusza się i błyszczącymi ślepkami przygląda się Ani. Czyżby to był piesek nieprawdziwy? Ania przypatruje się z ciekawością pieskowi i słucha rozmowy króla z damą. Jest to śpiewaczka, która parę dni temu występowała w teatrze na wyspie. — Oklaskiwałem panią w scenie pasterskiej. Ma pani piękny głos i wyglądała pani ślicznie w stroju pasterki, pasącej białe owieczki wraz z pastuszkiem, grającym na fujarce. Bardzo mi się podobało to sielskie przedstawienie. Musicie je powtórzyć jak najprędzej! — Będzie dla mnie prawdziwym szczęściem móc jeszcze rąz zaśpiewać dla Najjaśniejszego Pana — odpowiada z ukłonem śpiewaczka. — Koniecznie tę samą pastuszą piosenkę! — dopomina się król. Nareszcie król odwraca się w stronę Ani i widzi ją. Jest to jedyna sposobność, aby podbiec i zawołać: „Dzień piękny!". Ania idzie powoli, ze spuszczonymi oczami, w stronę króla, jak we śnie. Nagle ktoś chwyta ją energicznie za rękę i odsuwa na bok, tak jak przed chwilą odsunął karzełka. — Nie przeszkadzaj, mała! Czy nie widzisz, że kręcimy film! Film! Aftia przecież wie dobrze, że to, na co patrzy i co podziwia, to jest film. Wie, ąle nie chce o tym pamiętać. Niech dalej trwa oczarowanie! Niech jej się zdaje, że jest na balu u króla, na prawdziwym balu w Łazienkach! — Uwaga! Cisza! Światło! — I tak bez końca. Dokoła faluje tłum barwny, głośno rozprawiający, szumią rozmowy, śmiechy, żarty. Karzełek śpiewa jakąś zabawną piosenkę, ci, którzy stoją bliżej, wołają: „Bis!" Kiedyż nareszcie król zaprosi gości do wnętrza pałacu? Kiedy rozpoczną się tańce? Ania nie odejdzie, zanim się tego nie doczeka. Przecież w tym celu przyszła na taras. Słyszy głośne wołanie: — Łączyć! Bal u króla! Obraz piąty! Nic już się nie dzieje na tarasie. Ale za to za oświetlonymi oknami pałacu widać przesuwające się cienie, słychać dźwięki przyciszonej tanecznej melodii. Tam padają teraz światła reflektorów. Czyżby rozpoczął 87 się bal? Ania przeciera oczy. To chyba złudzenie; W rytmicznym takcie poloneza strojne pary okrążają salę Balową, przesuwają się przez pokoje sąsiednie i rozwiązują po zamaszystych ukłonach. Jaśnieją błyszczące posadzki i kryształowe lustra odbijając postacie pięknych dam i kawalerów. Przyciszone tony muzyki są teraz inne. Goście królewscy tańczą menueta, taniec powolny, pełen wdzięku, złożony z samych ukłonów, uśmiechów i zgrabnych ruchów. Tańczy król trzymając za rękę piękną damę w atłasach i koronkach. Menuet to jego ulubiony taniec. Ach, gdyby zaprosił Anię do tańca, na pewno potrafiłaby się tak kłaniać i uśmiechać jak inne tancerki... To wcale nie takie trudne! Światła w oknach pałacowych gasną, milknie muzyka. Bal się skończył. Kamerdyner otwiera uroczyście drzwi wejściowe. Na taras wychodzi król. Ma na sobie gronostajowy płaszcz. Przed nim biegnie karzełek w czerwonym ubranku. Król klaszcze w ręce, podjeżdża złocona karoca, zaprzężona w cztery pary siwych koni. Karzeł usłużnie otwiera drzwiczki i wskakuje na kozioł obok stangreta. Król, w asyście czterech ułanów, wsiada i po chwili karoca odjeżdża. Gdzie pojechał król? Nikt o tym nie mówi. To jakaś tajemnica. Ania stoi jak urzeczona. Wciąż czeka na coś, co musi się stać, w czym ona, mała Ania, weźmie udział. Nie udało jej się do tej pory rozmawiać z królem, ale rozmowa ta jej nie ominie, jest tego pewna. Król znowu przesuwa się przez taras. A zatem nie 88 odjechał? Złocista karoca, gronostajowy płaszcz, czterech towarzyszących mu ułanów było złudzeniem jak wszystko? Nie ma na sobie teraz płaszcza, ale biały atłasowy frak, przepasany błękitną wstęgą. Jest znowu podobny do portretu w albumie ojca. — Aha, przyszłaś? — mówi z uśmiechem. — Powiedz szczerze, czy dobrze się bawiłaś na moim balu? Ania postanawia być szczerą, skoro tego żąda król. — Bawiłabym się, gdybym mogła być w pałacu, gdzie tańczono... Król uśmiecha się łaskawie, widocznie nie wziął Ani za złe jej szczerości. — Zupełnie cię, dziecko, rozumiem. I ja wolałbym tańczyć niż przyjmować gości i każdemu powiedzieć miłe słówko. Ale tego wymaga dworska etykieta. Nie odchodzi. A zatem może chwila jest odpowiednia, aby spytać, czy w pałacowych salach jest tak pięknie, tak złociście, jak być powinno w siedzibie monarchy? — Czy będę mogła wejść do pałacu? — pyta nieśmiało. __ Wejdziemy tam razem — obiecuje król. Serce Ani bije radośnie. Składa przed królem głęboki ukłon, taki, jaki złożyła piękna śpiewaczka w turbanie. — Najjaśniejszy Pan jest doprawdy bardzo łaskawy... W tej chwili zbliża się do króla pan Anzelm i ściska mu rękę. — Wszystko udało się doskonale! — mówi. — Za- 89 dnego o\^u nie potrzeba zmieniać. Będziecie mieli powodzeMe z waszymi „Łazienkami". Winszuję wam! Całuje kr5ia z dubeltówki jak kolegę. Cóż za zuchwałości C2y stary aktor o tym nie wie, że króla należy całcityać w rękę? ~ Coście widzieli wszystkie obrazy? — pyta król i dodaje; __ Zdjęcia w Amfiteatrze robione były wczoraj. — Wiqzia{em wszystko. Jeżeli pozwolicie, będę jeszcze ną ^biedzie czwartkowym". — Barqzo prosimy —- mówi król. — Byliście doskonałym re^yserem, więc wasze uwagi są przy nakręcaniu filmu bardzo cenne. Za tydzień kręcimy „obiad". To nie ^ znaczenia, że król Ani nie zaprasza. Ona musi przyjś(5 za tydzień i zobaczyć obiad królewski. Zęby nie Wjem co, przyjdzie. Taras opuStoszał, oślepiające światła już nie padają. Zabrano cZarne pudło. Nie ma karzełka w czerwonym ubranku, łyko się jeszcze kręci jegomość w białym fartuchu. Musnął Anię z lekka gąbeczką, roześmiał się i ucie^j Qo za śmiałek! Skończyła się czarowna bajka. Ania przestała być gościem ^r5ia. Ma znowu na sobie codzienną różową sukienkę ^ ^ałe groszki, ciasno splecione warkoczyki związane Są białymi wstążkami. Porusza się swobodnie, bo jej nie dążą jUz brokaty, przetykane złotem... Oszołor^iona widokiem obrazów, na które patrzała przed chwilą, siada obok ojca na ławce nad wodą. Przed ocząmj przesuwają się jeszcze wspaniałe barwne kosti^y zaproszonych gości, dzwonią w uszach echa rozrą^ śmiechów, muzyki tanecznej... 90 — Pięknie było u króla... — szepcze z westchnieniem. Jaskółki nisko przelatują nad wodą, ostrym krzykiem żegnając dzień, niebo na zachodzie zaróżowiła zorza. Głęboka cisza rozlana jest w powietrzu. Dwa łabędzie podpłynęły do schodów i zatrzymały się w oczekiwaniu czegoś, co jeszcze przed nocą może się zdarzyć. Sen spływa na milczące drzewa, uciszone ptaki, gładką jak lustro toń stawu. — Trzeba wracać do domu — odzywa się pan Jan. — Jeszcze chwilę, tatusiu, tak jest pięknie... Ojciec obejmuje ramieniem córeczkę. Trwają tak w milczeniu, odczuwając czar przedwieczornej godziny. Nagle pędem nadbiega Tadeuszek, nachyla się nad Anią z tajemniczą miną: — Zrobiliśmy z Marcinem nadzwyczajne odkrycie! —• woła. Ania budzi się z zadumy. Wzrusza ramionami. Nie jest ciekawa tego odkrycia, na pewno jakiś głupi pomysł Marcina. Przygląda się dalej wodzie, jasnej i czystej, i wysokim drzewom na wyspie. —¦ Nie jesteś ciekawa naszego odkrycia? Tadeuszek nie otrzymuje odpowiedzi. Cóż mu mo-gła Ania powiedzieć? Że niczym są wszystkie „odkrycia" Tadeuszka wobec tego, co widziała na balu u króla... Wielki czas, aby wracać do domu. Zerwał się wiatr, poruszył gałęzie wierzb, zawieszone nad wodą. Na niebie pojawiły się szare chmurki, wróżące majowy 91 deszczyk. Usypiające ptaki zaćwierkały głośniej. Czyżby przeczuły zbliżającą się burzę i naradzały się, pod osłoną jakich drzew ją przeczekać? Raz po raz odzywa się głos trąbki, nawołującej do opuszczenia parku. Pierwsze grube krople deszczu spadają na głowy zmierzających do bramy. Ania wsunęła ojcu rękę pod ramię i idzie spiesznie, myśląc o tym, gdzie się przed ulewą ukryje Basia i Kasia. Uśmiecha się mijając zgrzybiałego satyra, pochylonego pod tarczą zegara. Ten przynajmniej nie zmoknie. Kamienna tarcza służy mu za parasol. I W STAREJ POMARAfJCZARNI Po paru dniach deszczu i niepogody zaświeciło radosne majowe słońce. Liście i trawy obmyła deszczowa rosa i nocne duszki musiały się uwijać wycierając je do sucha tak, aby mogły rano świecić jasną, świeżą zielonością. W parku łazienkowskim przybyło zieleni i zrobiło się w nim jeszcze piękniej i weselej. Stężałe z chłodu kamienne posągi wyjrzały z krzewów bzu i rozpoczęły rozmowę z ptakami wydzierającymi się radośnie w kasztanach, lipach, wiązach i jesionach. Czyżby zleciały się tu drozdy, szczygły i trznadle z ogrodów całej Warszawy? Kukułka kuka bez wytchnienia, zapewniając, że deszcze nie powrócą. Słowiki nie dowierzają jeszcze słońcu, lękliwe są ich piosenki. Wrony kłócą się ze srokami w topolach. Ich swarliwe głosy zakłócają spokój drzew. Łabędzie podczas ulewy nie schroniły się do budek i pozostały na wodzie, która nigdy nie jest dla nich zbyt zimna. Ania za namową matki postanowiła szukać Tade-uszka. Gdy jej się zwierzył ze swego „nadzwyczajnego odkrycia", wzruszyła ramionami i odburknęła, że 93 ją to odkrycie nic nie obchodzi. Ale skoro matka sobie życzy, będzie go tak długo szukać, póki nie odnajdzie. Gdy następnego dnia przekroczyli bramę parku, Tadeuszek przyłożywszy palce do ust gwizdnął w umówiony sposób. Odpowiedział mu od strony Starej Pomarańczami taki sam gwizd. ,,Oho, umawiają się z Marcinem! — pomyślała Ania. — Za chwilę zacznie się strzelanie z kluczy". Tadeuszek wskazał ręką kierunek, w którym rozległ się gwizd. — Tam możesz przyjść, paplo! — zawołał. — I czmychnął co tchu. Tam — to znaczy do Starej Pomarańczami. A zatem Ania już wie, gdzie szukać obu chłopców. Oczywiście pójdzie dziś jeszcze do Pomarańczami. Ale przedtem choć na chwilę musi zajrzeć do miejsca, gdzie kwitną jaśminy. Obok muru, oddzielającego park łazienkowski od Botanicznego Ogrodu, jest biało i cudnie. Idąc jaśminowym szpalerem jest się odciętą śnieżnobiałą ścianą od świata. Jeżeli nie jest to wymysłem bajkopisarzy, że w parku przebywają elfy, to na pewno jest ich pełno w jaśminowym gaju. Pląsają wesoło pod nisko opuszczonymi gałęziami, z których sypią się na ścieżki białe płatki. Na tych lekkich płateczkach mogą swobodnie przelatywać z jednego krańca parku na drugi. Ania wybrała miejsce na pagórku, pokrytym murawą, usiadła i zamyśliła się. Na kolanach jej leży „Tajemniczy ogród", czytany parokrotnie. Dzisiaj 94 I Ania nie ma zamiaru zajrzeć do ulubionej książki. Wśród pachnących kwiatów, wśród poplątanych gałęzi czuje się tak, jakby była w tajemniczym ogrodzie, który wywoływał w niej taki zachwyt. Za parę tygodni będzie pożegnanie roku szkolnego, a ona ma na popisie deklamować kilka bajek Mickiewicza. Powtarza je sobie, aby później bez pomyłki wyrecytować. Trudno jej odejść, rozstać się z białym uroczyskiem. Wreszcie podnosi się i schodzi w kierunku podłużnego budynku Starej Pomarańczami. Zbliża się do oszklonych okien cieplarni i zagląda do wnętrza w nadziei, że tam zobaczy chłopców. W cieplarni zamiast roślin i kwiatów widać na ziemi stos potłuczonych donic i doniczek, narzędzia ogrodnicze, konewki, kubły i połamane skrzynie. Na pewno nie znajdzie tu urwisów. Obeszła dookoła cieplarnię szukając wejścia do prawego skrzydła gmachu. Znajdował się tam dawny teatr królewski, o którym słyszała od pana Anzelma. Widać tu ślady rozpoczętych robót, ale z wnętrza nie dochodzą żadne głosy i szmery. Po pracy robotnicy rozeszli się i nie ma nawet kogo zapytać, jak się dostać do środka. Ania jednak uparła się. Chodzi jej przecież nie lylko o odszukanie Tadeuszka, ale o obejrzenie teatru. Po chwili spostrzega wąskie wejście i wsuwa się do wnętrza. Panuje tam nieład, jak wszędzie, gdzie żwawo idzie odbudowa. Ania przesuwa się pomiędzy rusztowaniami, kubłami z wapnem i narzędziami, po- 95 trzebnymi malarzom, i kieruje się do stromych schodów, prowadzących do wyższej kondygnacji budynku. Na końcu długiego o wybielonych ścianach korytarza znajdują się jeszcze jedne, bardziej strome schodki, złożone z desek. Po tych schodkach dostaje się na szeroką przestrzeń świeżo wykończonego gmachu. Dokoła pełno złoceń i marmurów. W dole widownia z lożą królewską, ozdobiona królewskim herbem. Naprzeciwko jest scena. Co za niespodzianka! Teatr nie jest wcale tak pusty, jak się Ani w pierwszej chwili wydawało. W lożach, biegnących półkolem, pod plafonem, zebrała się publiczność w oczekiwaniu na początek przedstawienia. Lóż jest dziewięć, w każdej z nich siedzi po trzy albo cztery osoby. Jedni widzowie ubrani są według francuskiej mody, w kolorowe fraki i siwe peruczki, inni są w polskich strojach. W jednej z lóż uśmiecha się biało ubrane dziecko. „Skąd oni się tu wzięli? — zdumiewa się Ania. — Teatr jeszcze nie gotów, a oni już czekają na widowisko?" Nie powinno zatem jej zdziwić, jeśli za chwilę pojawią się na scenie aktorzy i zaczną grać swoje role. Nie, nic jej nie powinno dziwić, nawet jeśli król ukaże się w swojej loży i da znak, że przedstawienie może się rozpocząć. Wszystko w tym teatrze jest niezwykłe, wszystko tu żyje, porusza się, złoci i zachwyca. Poruszyło się w loży dziecko i kiwa na Anię, aby przyszła i usiadła przy nim. 96 — Przyjdę później — obiecuje Ania. — Teraz muszę wszystko obejrzeć po kolei. Z góry dochodzi tętent rozpędzonych koni. Pod sa- . mym stropem, podtrzymywanym przez wysokie rusztowania, sunie triumfalny rydwan, ciągniony przez cztery siwe rumaki. Powozi nimi bożek, podobny do figur stojących w parku w krzewach bzu. Ania wydaje okrzyk przerażenia i cofa się w obawie, że ogromny wóz pędzi prosto na nią i za chwilę zostanie stratowana przez rumaki. Nie ma obawy, wóz się zatrzymał. Na górze słychać jakieś głosy. Czyżby to były głosy zebranej w lożach publiczności, która się niecierpliwi, że nic się nie dzieje na scenie? Strome schodki prowadzą na najwyższą kondygnację gmachu. Ale Ania już tam nie pójdzie. Wystarczy jej to, co widzi. Zatrzymuje się na deskach, ustawionych poziomo od jednej ściany do drugiej, i spoglądając w szpary pomiędzy deskami dostaje zawrotu głowy. Nie myślała, że aż tak wysoko się znajduje. Ale gdzież się zawieruszyli Tadeuszek i Marcin? Postanawia zajrzeć po kolei do wszystkich zakamarków starego teatru, aby ich nareszcie odszukać. Rozgląda się uważnie po całym budynku i w końcu dostrzega ich obu. Stoją na najwyższej kondygnacji obok ogromnego, obitego deskami wałka, który usiłują wprawić w ruch. Marcin złości się, że mu nie idzie, i tłumaczy coś Tadeuszkowi swoim grubym głosem. Za rusztowaniem stoi jeszcze ktoś trzeci, ale go nie widać. Słychać tylko urywane zdania. Kiedy po- 7 — Ania w Łazienkach 97 stać wysuwa s^ spoza desek, Ania poznaje starego aktora z czarPYm plastrem na oku. — Znajduj emY s^ w jedynym w Polsce teatrze osiemnastowłecznYm — tłumaczy chłopcom. — Skoro już tu jesteśfl^Y- P°każę wam po kolei wszystkie urządzenia sceniczne dawnej epoki. Ania przyPomma s°bie życzenie matki. Należy skłonić brata, abY Jak najprędzej zeszedł na dół. __Tadeus^' z*az zaraz, bo spadniesz! — woła spoglądając w góre-- __ Aha znalazłaś mnie, paplo! — odkrzykuje Ta- deuszek. __Więc byłaś jednak ciekawa mojego odkrycia? RozejrzYJ sie_ dobrze. Znajdujesz się w teatrze dworskim króla Stasia. To nie byle co. Kręci korb4- wałek obraca się z hałasem. __ Przypatrz sie- dobrze. Tym wałkiem spuszczano na scenę i podnoszono dekoracje. Wyżej, gdzie bałabyś się na pewno wejść, znajdował się czteroramien-ny kołowrót do opuszczania i podnoszenia kurtyny. Musisz jeszCze zobaczyć maszyny do naśladowania grzmotów, piorunów i deszczu... __ I c[o'rOt>ienia na scenie wschodów i zachodów słońca__(jofzuca grubym głosem Marcin. __ rj)O j-ego drewnianego leja wrzuca się kulę, która robi niesam°w^Y hałas, i masz burzę z piorunami i grzmotami — objaśnia Tadeuszek. __, Burn t>um... bum... — krzyczy Marcin. — Ani nam w qłoWie opuszczać teatr, dopóki tego wszystkiego niG wypróbujemy. __ Burn .. bum>" bum... — wtóruje Tadeuszek. Ania zaty^a uszy. Niemożliwy jest ten hałas. — Leć do matki, powiedz, gdzie jestem i że mi się nic złego nie może tu przytrafić. No, stoisz jeszcze? Zmykaj co prędzej! Ania nie ma zamiaru zmykać. Obecność starego aktora każe przypuszczać, że dowie się o tym teatrze czegoś więcej. Wchodzi po paru schodkach ku chłopcom. — Zostaję z wami — oświadcza stanowczo. — Brawo! — woła Marcin. — Papla staje się odważna! Pan Anzelm pogłaskał Anię po głowie. — Widzę, że ciebie także interesuje teatr. Może masz zamiar iść śladami brata, który zamierza zostać aktorem? Ania wybuchnęła śmiechem. — Od kiedy to interesuje Tadeuszka teatr? Chciał zostać lotnikiem, podróżnikiem, wynalazcą. Po raz pierwszy słyszę, że zostanie aktorem! Stary aktor uśmiecha się z zadowoleniem. — Kto wie, może będzie reżyserem i dyrektorem teatru jak Bogusławski, może ze swoją świetną trupą objeżdżać będzie całą Polskę? Zamyślił się, oparty o rusztowanie. — Tu, na tej scenie, zbierali oklaski aktorzy Bogusławskiego, kiedy na placu Krasińskich budował się Teatr Narodowy. —¦ Widziałam Bogusławskiego — przerywa Ania — słyszałam nawet jego rozmowę z królem!... — Słyszałaś rozmowę Bogusławskiego z królem? — podchwytuje ubawiony Tadeuszek. — Kiedy to, jeśli wolno zapytać? Słyszałeś, co ona wygaduje? — zwra- 98 99 1¦ r ca się do Marcina. — Znowu tej Ani coś się przywidziało, znowu jej wyobraźnia fika koziołki. Pan Anzelm nie śmieje się. Spoważniał. — Ania słyszała taką rozmowę wówczas, kiedy oglądała piękne obrazy przeszłości. Może i wy, chłopcy, te obrazy kiedyś będziecie oglądać... Chłopcy porozumiewają się spojrzeniem. Obrazy przeszłości! Może być, że są piękne, że są kolorowe, ale przecież nie mają głosu. A niemądra Ania twierdzi, że słyszała rozmowy?... — Bo je słyszałam! — upiera się dziewczynka. — Pleciesz androny. Kto by ci tam uwierzył? — woła Tadeuszek. Zwraca się do pana Anzelma. — Nie traćmy czasu na bajki. Obiecał nam pan przecież opowiedzieć, jakie sztuki wystawiano na scenie dworskiego teatru w Pomarańczami. Czy to były komedie, czy balety, a może jedno i drugie? Stary aktor jest w swoim żywiole. Będzie mówił o teatrze, który kocha, zanurzy się we wspomnieniach epoki, którą sobie upodobał. —• Jeśli cię te opowiadania nie bawią, możesz sobie iść — zwraca się Tadeuszek do siostry. — Nikt cię nie zatrzymuje. Ania nie myśli odchodzić. Nadarza się jedyna okazja, aby poznać dzieje dworskiego teatru. Nie można jej stracić. Z zapartym oddechem słucha opowiadania pana Anzelma: — Wystawiano tu komedie, przeważnie francuskie, gdyż takich domagała się publiczność i takie upodobał sobie król — mówi pan Anzelm. — Pierwszą sztuką odegraną na deskach teatru w Pomarańczami była 100 sztuka francuska pod tytułem „Polowanie". Występowali w niej amatorzy z najbliższego otoczenia króla w strojach myśliwskich. Powodzenie było ogromne. Król stał w loży i oklaskiwał aktorów, a najlepiej grającej aktorce rzucił bukiet kwiatów. — Ach, jak tu musiało być wówczas pięknie, jak uroczo! — przerywa zachwycona Ania. Podnosi wzrok na loże wypełnione publicznością i widzi białą dziewczynkę klaszczącą w rączki. — Widzowie z lóż mogliby coś o tej uroczystości powiedzieć — dodaje po cichutku. — Niemądra! — śmieje się Tadeuszek. — Przecież to są malowane figury, a nie ludzie. Co by mogli powiedzieć! Chyba to, że ci się śnią niestworzone rzeczy! Ania upiera się przy swoim: — Może by jednak przemówili? Może by można ich usłyszeć? Milknie zawstydzona. Teraz wszyscy, nie wyłączając pana Anzelma, kpić z niej będą i opowiadać, jak rozmawiała z gośćmi króla, siedzącymi w lożach Pomarańczami... Pan Anzelm nie ma wcale zamiaru kpić z Ani. Kładzie jej rękę na ramieniu i tłumaczy: — Loże z publicznością, tam wysoko, pod plafonem, to są freski, wykonane przez nadwornego malarza królewskiego, Plerscha. Przetrwały szczęśliwie długi szmat czasu, obecnie je odświeżono, wzmocniono barwy i dlatego ludzie na nich wyglądają jak żywi... Z uśmiechem dodaje: — Ucieszyłby się artysta, żyjący przed dwoma wie- 101 karni, gdyby wiedział, że jego obrazy dają złudzenie życia... To, co opowiada stary aktor, jest bardzo ciekawe. Ania pragnęłaby go słuchać bez końca, ale przypomina sobie, że obiecała matce wrócić z Tadeuszkiem. Wstępuje śmiało po stromych schodach i ciągnie za rękaw brata. — Chodź już, chodź! Mama czeka, niepokoi się, gdzie jesteś. Musisz wracać jak najprędzej! Tadeuszek odsuwa się od niej z gniewem. — Jesteś nieznośna.. Ciebie może nie obchodzi teatr, wolisz łabędzie i wiewiórki, ale nas bardzo obchodzi, prawda, Marcinku? Niech nam pan opowie teraz — zwraca się do pana Anzelma — o wszystkich malarskich i rzeźbiarskich dekoracjach wnętrza. Ciekaw ich jest mój przyjaciel, który mnie tu przyprowadził. Gdyby nie on, nie poznałbym Pomarańczami. — Tadek będzie aktorem — wyjaśnia Marcin — a ja pracownikiem technicznym teatru. Wszystko jedno, czy zostanę kierownikiem pracowni elektrotechnicznej, stolarskiej, malarskiej czy tapicerskiej, byleby to był teatr. Ania przygląda się ze zdumieniem Marcinowi. Do tej pory wiedziała jedynie, że jest to łobuz i że ma fatalny wpływ na Tadeusza. Naraz dowiaduje się, że interesuje go teatr, a zatem mu w głowie nie figle, nie wybryki, tylko coś poważnego. Czuje, że nie powinna teraz przeszkadzać chłopcom. Pan Anzelm uśmiecha się do niej porozumiewawczo. To pewnie już i tak niedługo potrwa. 102 Schodzą na dół, ale stary aktor zatrzymuje ich przed lożą królewską. — Loża jest indentycznie taka, jaka była za panowania Stanisława Augusta. Te same widać nea niej złocenia, te same ozdoby. Wszystko tylko z