Hogan Mitchell - Krew Niewinnych

Szczegóły
Tytuł Hogan Mitchell - Krew Niewinnych
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hogan Mitchell - Krew Niewinnych PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hogan Mitchell - Krew Niewinnych PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hogan Mitchell - Krew Niewinnych - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Spis treści Karta tytułowa Hierarchia magii Postacie Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Strona 3 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Strona 4 Rozdział 44 Rozdział 45 Epilog Mapa Cesarstwa Mapa miasta Anasoma Do czytelnika Podziękowania O autorze Cykl Beniamin Ashwood Karta redakcyjna Okładka Strona 5 Strona 6 Strona 7 Strona 8 C aldan delikatnie ułożył Dzwonki na ziemi. Głowa kobiety opadła na bok, a ona sama drgnęła, nim zupełnie umilkła. Od Anasomy dzieliło ich zaledwie kilka godzin drogi, a czarodziejka była nieprzytomna od początku podróży. Caldan przeciągnął się i  zmełł w  ustach przekleństwo. Ciemne chmury gromadziły się na horyzoncie, a  jemu nie w  smak była wędrówka w deszczu. Widział przed sobą Amerdana, który wiódł naprzód Elpidię i  Mirandę polną ścieżką, wijącą się między świeżo obsianymi polami. Za jego plecami stał nieruchomo Rennen z twarzą zwróconą tam, skąd przyszli. Amerdan obejrzał się i  dał znak ręką, nim podbiegł w  kierunku chaty. Caldan nie był pewien, czy mogą odpuścić pośpiech i zatrzymać się na wypoczynek w obcym miejscu, lecz potrzebowali zapasów, a jeśli gdzieś je znajdą, to właśnie tam. Strona 9 Zdusił jęk, dźwignął Dzwonki na ramię i  ruszył przed siebie. Kobieta wierciła się w  jego objęciach tak, że ledwie mógł ją utrzymać. Wymamrotała coś, czego nie zrozumiał, a  potem otworzyła oczy. Caldan opuścił jej nogi na ziemię i zakrył jej usta dłonią. – Sza – polecił. – Nie zrobimy ci krzywdy. Bynajmniej nie zrewanżowała się podobną obietnicą. Chciała wydrapać mu oczy. Caldan targnął głową w  tył, uniemożliwiając jej działanie. Puścił kobietę i  wykręcił jej rękę, jednocześnie wciąż zakrywając jej usta drugą dłonią. Dzwonki stęknęła tylko. Caldan przyszpilił ją ciałem do ziemi, czując, że wbija mu paznokcie w  nadgarstek. Obnażył zaciśnięte zęby, ale nie puszczał. Wcisnął twarz czarodziejki w  trawę i  wtłoczył kolano między jej łopatki. Najchętniej skopałby jej tyłek za to, co zrobiła Mirandzie. Ta potrzeba była tak silna, że bezwiednie zacisnął rękę na karku kobiety, nim zorientował się, co właściwie robi. Dzwonki dyszała mozolnie, aż świszczało jej w  nosie wydychane powietrze. Skuliła się, usiłując się wysmyknąć, ale Caldan ani myślał puścić. Zdusiwszy szloch, w  końcu odjął dłonie. Nie mógł jej zabić, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Najpierw musiał znaleźć sposób na uleczenie Mirandy. Ale potem... Czekaj no tylko. – Słuchaj mnie! – ryknął na Dzwonki. – Nie uciekniesz. Zabraliśmy ci wszystkie talizmany. Nas jest pięcioro, ty jesteś jedna. Jeśli przestaniesz się rzucać, będzie ci łatwiej. Kobieta się uspokoiła. –  Tak lepiej – powiedział. – A  teraz wstaniesz i  zaczniesz iść. Rozumiemy się? Jeszcze przez chwilę myślał, że Dzwonki ponowi walkę, ale w końcu skapitulowała i skinęła głową. –  Teraz cię puszczę. Nikogo tu nie ma, więc krzykiem nic nie wskórasz. Znowu przytaknęła. Caldan powoli zabrał rękę i  okręcił kobietę przodem do siebie, łapiąc za ramiona. Wpiła się w niego jadowitym Strona 10 spojrzeniem. – Twardziel z ciebie, co? – wysyczała. –  Kiedy trzeba – skwitował. Przy odrobinie szczęścia uzna, że Caldan wie, co robi, i nie będzie próbowała uciekać. – Bez znaczenia. Pozabijam was wszystkich. Gdy mówiła, podbiegł do nich Rennen. – Śledzi nas siedmiu żołnierzy. Caldan zacisnął usta w coś na kształt uśmiechu. –  Możemy zrobić dwie rzeczy: albo uciekać, albo się bronić. – Zerknął na Mirandę, a  potem na Dzwonki. – Ale jeśli będziemy uciekać, w mig nas dogonią. – Przecież nie możemy walczyć z siedmioma uzbrojonymi po zęby żołnierzami. – Na przodków! Wiedział, że Rennen ma rację, lecz to w niczym nie ułatwiało mu wyboru. Ale rzemyślnicza bransoleta Caldana już długo nie pociągnie, a i on sam był już wykończony. – Wszyscy zginiecie – wycedziła Dzwonki. Amerdan zamachnął się na nią, wówczas Caldan wszedł między nich. – Nie – powiedział. – Nie skrzywdzimy jej. Amerdan wymierzył w  Dzwonki spojrzenie, spodziewając się jakiejś reakcji, ale czarodziejka milczała. – A co z magią? – spytał. – Ona tak nie działa – rzucił Caldan z irytacją. – Musi mieć dostęp do talizmanów, a nie ma. Tak długo, jak mamy ją na oku, a ona ma związane ręce, nic nam nie grozi. – Zamyślił się i  podjął decyzję. – Dzwonki jest naszą kartą przetargową. I  moją nadzieją na uzdrowienie Mirandy. A  więc uciekamy. Bo nie mamy wyboru. Z tego, co widzę, w okolicy powinno być mnóstwo gospodarstw. Nie będą ryzykować, że gdzieś się przed nimi schowamy i  nas miną, więc będą musieli przeszukać wszystkie. To da nam nieco czasu. No, w drogę. Strona 11 Godzinę później nad ich głowami otworzyło się niebo i  lunął zimny deszcz. Wędrówka zmieniła się w  udrękę. Z  początku słota jedynie zepsuła im humor, szybko jednak ulewa przybrała na sile do tego stopnia, że zaczęła tłumić odgłosy kroków zdążających za Caldanem towarzyszy. Nieustannie ocierał wodę z  oczu, a  ścieżka przed nim zmieniła się w  jedną wielką błotnistą kałużę. Strumyk toczący swoje wody wzdłuż szlaku stał się rwącą, spienioną rzeką. Caldan jedną dłonią ściskał nadgarstek Dzwonków, prawie wlokąc czarodziejkę za sobą przez błoto. Miała skrępowane z  przodu ręce, a  ramiona obwiązane w  taki sposób, że przylegały ciasno do ciała, mogła więc poruszać tylko nogami. – Caldan! Odwrócił się, słysząc głos Elpidii. Choć była zaraz za nim, musiała wrzasnąć, żeby usłyszał ją w tej ulewie. –  Musimy się gdzieś schronić – powiedziała. – Miranda zaraz zamarznie, i ja też. –  Amerdan poszedł przodem – odparł Caldan. – Szuka jakiegoś dogodnego miejsca. Rennen mówił o jakichś opuszczonych domach. Zaraz coś znajdziemy. – Im szybciej, tym lepiej. Caldan kiwnął głową. Dopiero teraz dotarło do niego, jak jest zimno. A  gdy to nastąpiło, zaraz zaczął się trząść. Rozejrzał się, mając nadzieję, że znajdzie jakieś schronienie w  zasięgu wzroku. Jakby w odpowiedzi na jego myśli z deszczu wynurzył się Amerdan. –  Dobre wieści – oznajmił sprzedawca. – Dalej przy strumieniu stoi jakaś rudera. I  to dość przestronna, otoczona mniejszymi budynkami. Stary młyn? Nie jestem pewien. –  Przodkom dzięki – westchnęła Elpidia, mijając Caldana mozolnym krokiem i holując za sobą Mirandę. Ścisnęło go w sercu, gdy dziewczyna przeszła obok, nawet go nie rozpoznając. Wszyscy bez trudu nadążyli za Elpidią. Amerdan wysforował się naprzód, człapiąc w rozmiękłym błocie, aż dotarli do młyna. Wielkie drzwi stojącej nieopodal obory wydawały się nietknięte, lecz te Strona 12 prowadzące do budynku obok wisiały smętnie na wyłamanych zawiasach. Połowę frontowej ściany porastała gęsta winorośl, a  z  wnętrza docierał zapach pleśni i  zwierząt. Kamienne schodki prowadziły na piętro, ale z miejsca, gdzie stali, widać było, że dach zapadł się dawno temu. Za to drewniana podłoga piętra dobrze chroniła przed deszczem i nie licząc kilku zbłąkanych kropel, które kapnęły im za kołnierz, nie mieli na co narzekać. Do części mieszkalnej i  samego młyna przyłączona była spiżarnia, gdzie musiano kiedyś składować ziarno i  mąkę. Również i  tam dach się osunął. Zgromadzone w pomieszczeniu zapasy przegniły na wskroś, co nie  poprawiło im nastrojów, ale przynajmniej znaleźli schronienie. Zawsze to coś, pomyślał Caldan, zahaczając wzrokiem o Mirandę. Elpidia zakrzątnęła się wokół dziewczyny; posadziła ją w suchym miejscu i  zaczęła rozcierać jej zziębnięte dłonie. Nic na twarzy Mirandy nie mówiło, żeby zauważyła te zabiegi. Westchnąwszy, Caldan wspiął się po schodach, ale wystarczył rzut okiem na porośnięte chwastami i  trawą piętro, by zrezygnował z rozłożenia się na górze. Gdy schodził na parter, Rennen złapał go za ramię. –  Na ile jesteśmy tu bezpieczni? Doprowadziłem was tutaj, ale zaraz będę musiał wracać. Od teraz musicie sami troszczyć się o siebie. Caldan wysunął mu się spod ręki. –  Jeśli musisz, idź. Jeśli wracasz do Anasomy, poproszę cię o dostarczenie wiadomości. Rennen ważył ryzyko, patrząc na Caldana spod zmrużonych powiek. – Jaką wiadomość? I do kogo? Caldan pokręcił głową. – Później. Jak będziesz ruszał. Ta informacja przyda się i tobie. Nie bój się, stratny nie będziesz. Rennen kiwnął głową i pozwolił mu wrócić do Elpidii. Strona 13 –  Nie ma tu za wielu rzeczy na ognisko – powiedział Caldan do Amerdana. – Sprawdzę w najbliższych budynkach. – Ja zobaczę w pozostałych. Caldan obrzucił nerwowym spojrzeniem Mirandę, choć wiedział, że nie może zrobić dla niej nic, czego nie zrobiłaby już Elpidia. Stał w  drzwiach, patrząc na gęstą kaskadę lejącego się z  nieba deszczu. Zmrużył oczy i  dostrzegł trzy rozmazane kształty. Był całkiem pewien, że to pozostałe budynki gospodarcze, stanowiące część obejścia młyna. Caldan zebrał się w sobie, a potem przebił się przez ścianę wody do najbliższego z  nich. Dał nura przez drzwi, otrząsnął się z  wody i przetarł twarz. Na podłodze rozsypane były zmurszałe od wilgoci szczątki stołu i krzeseł. Przez wyrwy w dachu lały się strumienie wody, choć i tak był w  lepszym stanie niż ten w  młynie. Po prawej stronie Caldan zobaczył wyjście, a  za nim rozległą połać udeptanej ziemi. Pod ścianą stało wciąż całe koryto, a  więc to tutaj musiano zaganiać zwierzęta na noc. Rozejrzał się po pomieszczeniu i  zebrał kilka względnie niepołamanych nóg od krzeseł. W  kolejnym pokoju znalazł rozpadające się łóżko, gdzie z  drewnem na ognisko było nieco gorzej, ale i tak udało mu się znaleźć kilka suchych kawałków. Zebrał, co się dało, i  włożył pod ramię, a  potem pobiegł do kolejnego budynku, który okazał się pusty. Nie ostały się nawet gnijące meble. Caldan żywił nadzieję, że ostatni budynek wynagrodzi mu tę pustkę, bo inaczej zapowiadała się zimna noc. Zresztą nie zanosiło się na inną, nawet jeśli uda im się rozpalić ognisko. W  szarudze poruszył się jakiś cień i  Caldan znieruchomiał, przeszywając to miejsce wzrokiem. Nikogo nie powinno tu być. Zadzwonił metal. Uszu Caldana dobiegł jakiś męski głos, a  potem kolejny. Na przodków! Skrył się za rogiem i  wstrzymał oddech. Żołnierze. Albo ich znaleźli, albo natknęli się przypadkiem na ich kryjówkę i  zaraz Strona 14 znajdą. Pokręcił głową. Od opuszczenia Anasomy nie mieli szczęścia. Tak cicho, jak tylko potrafił, zrobił kilka kroków w głąb budynku. Znalazł suche miejsce, żeby odłożyć chrust. Deszcz łomotał o  dach, tłumiąc wszelkie dźwięki. Wszystkie rzemyśliwa i  surowce zostały w  młynie, wyjąwszy nadniszczoną bransoletę oraz miecz mistrza Simmona. Caldan wciąż nie miał pojęcia, jak ten talizman działał, na dziś był więc prawie bezużyteczny. No chyba że jako miecz. Z miecza potrafił zrobić użytek. Tylko że żołnierzy jest wielu, i  każdy ma swój... Caldan zakradł się do drzwi i  wyjrzał na zewnątrz. Żołnierze zniknęli mu z oczu... a potem przez szum deszczu przebił się krzyk. Elpidia! Odpowiedzią był chrapliwy męski rechot. Caldan sięgnął do miecza i wyrwał go z pochwy. Broń zalśniła mętnym światłem. Dwaj żołdacy – Indryallanie, jak podejrzewał – wyszli z  młyna głównymi drzwiami. Jeden z  nich oświetlał sobie drogę czarodziejską kulą, pancerz i  oręż żołnierzy lśniły, mokre od deszczu. Przez ulewę widoczność była ograniczona, a  szum tłumił wszystkie inne dźwięki. Lepsza okazja do przerzedzenia ich szeregów może się już nie nadarzyć. Pytanie brzmiało: czy będzie potrafił odebrać komuś życie? Chyba nie miał wyboru. Patrzył, jak Indryallanie biegną pochyleni do pierwszego budynku. Zatrzymali się przed samym wejściem i  z  dobytymi mieczami zajęli pozycje po obu stronach drzwi. Jeden z nich wrzucił do środka świecącą kulę i  zerknął szybko. Caldan ujrzał, że mężczyzna rozluźnił się i  skinął na swoich towarzyszy. Weszli do środka. Caldan wziął głęboki wdech i ruszył ku żołnierzom. Zatrzymał się przy wejściu, dokładnie tam, gdzie chwilę temu stał żołdak. Woda ściekała mu z twarzy i trzęsły mu się ręce. Było mu gorąco, ale to nie było to ciepło, które zwykle towarzyszyło jego niecodziennym zdolnościom. Nie, nie skorzysta tutaj ze swoich talentów. Będzie musiał polegać wyłącznie na umiejętnościach szermierczych. Raz jeszcze poczuł się udręczony już samą myślą o  tym, że ma kogoś Strona 15 zabić. A potem pomyślał o Mirandzie i to wystarczyło, by zebrał się w sobie. Zrobi to dla Mirandy. Caldan przeszedł przez próg. Jeden Indryallanin stał plecami do niego, drugiego nigdzie nie było widać. W sypialni, rzuciło mu się na myśl. Zerknął w  tamtą stronę i  dostrzegł, że w  pokoju świeci się światło. Zrobił krok w kierunku żołnierza i uniósł miecz. Zawahał się, nie chciał bowiem zabijać człowieka ciosem w  plecy. Lecz niestety, poświata wydobywająca się z  miecza poruszyła zalegającymi w  pomieszczeniu cieniami i  żołdak pojął, co się święci, a  potem z krzykiem odskoczył od Caldana. Ten rzucił się za nim, a w tej samej chwili z pomieszczenia po jego prawej dał się słyszeć okrzyk bojowy. Mężczyzna przed Caldanem zawirował w  miejscu i  uniósł miecz. Był młody, dzieciak, który jeszcze się nie golił. Caldan zbił jego miecz cięciem od góry. Klinga żołnierza wryła się w  podłogę, a  Caldan wyrżnął go w  twarz lewą pięścią. Krew trysnęła ze złamanego nosa, gdy młodzieniec zatoczył się i padł. Miecz wysunął się z jego dłoni. Coś zaszurało za plecami Caldana, ale on, pamiętając o  tym drugim żołnierzu, błyskawicznie okręcił się na pięcie i  sparował cios. Ten Indryallanin był starszym, zaprawionym w  bojach weteranem o  krzaczastej brodzie. Odskoczył od Caldana i  zaczął zachodzić go po półokręgu. Caldan powiódł za nim czubkiem miecza, czekając na dogodny moment. Dał nura naprzód, a żołnierz uskoczył przed atakiem. Caldan podbiegł do wciąż rozłożonego na podłodze rekruta, który szukał po omacku swojego miecza. Odnalazł go pierwszy, odsunął nogą poza zasięg młodego żołnierza i  stanął nad nim. Następnie wczepił dłoń w  jego włosy i  szarpnął, odsłaniając szyję. Przyłożył ostrze do delikatnej skóry na jego gardle. Życie tego dzieciaka jest w moich rękach, pomyślał. Stary żołnierz stanął jak wryty. Spomiędzy palców zaciśniętych na czarodziejskiej kuli sączyło się światło. – Ani kroku – ostrzegł go Caldan. Strona 16 – Jeśli jeszcze go nie zabiłeś, to pewnie nie zabijesz. – Założysz się? Wojak oblizał wargi. Zmełł w  ustach przekleństwo... a  potem odwrócił się i uciekł. Na przodków! Takiego obrotu spraw Caldan się nie spodziewał. Słyszał niknące w  oddali plaśnięcia butów wiarusa na błotnistym gruncie. Zaraz zacznie zwoływać swoich ludzi i  cała z  trudem wypracowana przewaga zacznie topnieć. Caldan nie mógł na to pozwolić. Wyciągnął ze swojej studni strumień energii i  poszukał nim czarodziejskiej kuli żołnierza. Znajdowała się już w  połowie drogi do młyna. Wyczuł runę połączenia, znalazł ją i  wepchnął do kuli moc zaczerpniętą ze studni. A potem zerwał kotwicę. Kula wybuchła z  głośnym trzaskiem, na krótką chwilę opromieniając całą okolicę. Odgłos kroków ustał i  dał się słyszeć stłumiony łomot, gdy bezwładne ciało żołnierza zwaliło się na rozmiękłą ziemię. Niszczenie nie powinno być takie łatwe, pomyślał Caldan. A  jednak było i  nic tego nie zmieni. W  tej chwili mógł tylko żywić nadzieję, że nikt nie usłyszał wybuchu ani nie zauważył, że ktoś skorzystał z magii. Młody Indryallanin obrzucił go trwożliwym spojrzeniem. Z górnej wargi kapała mu krew. Caldan uderzył młodzika rękojeścią tak mocno, jak tylko się odważył. Rekrut jęknął, usiłując wysupłać się z jego uścisku. Dostał ponownie, tym razem mocniej, i dopiero wtedy stracił przytomność. Caldan miał nadzieję, że gdy chłopak się ocknie, będzie już po wszystkim, ale znając jego szczęście... Wtedy wszystkie myśli Caldana utonęły w  czarnej mazi. Drżenie wzbudziło się w  jego dłoniach, a  skóra zapłonęła żywym ogniem. Kapiąca z dachu woda mroziła ją jak lód. I spłynął na niego spokój. Właśnie po raz wtóry zabił człowieka za pomocą magii. Nie żałował, że to zrobił, tylko tego, jakim sposobem. W kogo on się zmieniał? Wypadł z  budynku i  przebiegł przez błotniste podwórze. Teraz deszcz ospale sączył się z nieba, jakby krople nie chciały lądować na Strona 17 ziemi. Wszystko poruszało się, jakby brodzili w smole. Minął zwłoki zabitego żołnierza. Zwęglone, nierozpoznawalne. Naokoło tonęły w błocie odpryski rozbitej czaszki. Caldan przełknął ślinę. Dla Mirandy, przypomniał sobie. Czuł, że pomimo chłodu oblewa go pot. Krew w  jego żyłach paliła jak roztopione żelazo. Szumiący łomot w  uszach budził skojarzenie z  trzepotem wielkich skrzydeł. Metalowy pierścień kłuł go w  palce, jakby obrósł cierniami. Nie wiedział, skąd tu tyle żołnierzy, ale nie miało to teraz żadnego znaczenia. Musiał pozabijać ich co do jednego albo wszystko stracone. W  młynie Elpidia, Rennen i  Amerdan skupili się przy jednej ścianie. Za nimi stały wtulone w  nią Miranda i  Dzwonki. Czarodziejka szczerzyła się jak wariatka. Wiedziała, że niebawem będzie wolna. Zarówno Amerdan, jak i  Rennen odgrodzili się od Indryallan wyciągniętymi w ich stronę nożami. Dwaj żołnierze stali przodem do Caldana, szukając wzrokiem kogoś, kto mógłby przybyć otoczonym z  pomocą, oraz tego, kto spowodował eksplozję. Caldan nie chciał patrzeć na ich twarze. Przybrał pozycję obronną, wznosząc ujęty oburącz miecz nad prawe ramię. Wyostrzył swoje zmysły. Czuł zapach ziemi oraz deszczu, woń potu bijącą od żołnierzy. Słyszał bicie ich serc. Jeden z żołdaków prychnął i ruszył naprzód. –  Odłóż miecz, chłopcze, bo się skaleczysz. Pożałujesz, jeśli będziemy musieli ci go odebrać. Jego słowa dopłynęły do Caldana spowolnione, a  Indryallanin poruszał się ospale, jakby wstawał z  łóżka po długiej chorobie. Caldan puścił jego słowa mimo uszu. Nie mieli o  czym rozmawiać. Umrze albo on, albo Caldan. Dreszcz zbiegł mu po plecach. Pierścień stawał się coraz cięższy, wgryzał się w skórę. – Przepraszam – powiedział Caldan pod nosem. Jego miecz błysnął, rozświetlił noc magiczną smugą. Caldan rzucił się naprzód, rozmazując się w pędzie, i ciął potężnie od ramienia do biodra. Potem skok w  prawo i  cięcie od dołu. I  obrót. Zaatakował z  oszałamiającą prędkością, a  miecz śmigał, jakby nic nie ważył. Strona 18 Żołnierze ledwo zdążyli się poruszyć, jakby oblepiał ich ciepły miód. Skok naprzód. Obrót, cięcie. I finisz. Caldan zatrzymał się w  pozycji wyjściowej, ale tym razem wzniesiony ponad ramieniem miecz był zbryzgany czerwienią. Przed nim leżało rozrzuconych pięć ciał, a w mokrą ziemię wsiąkała krew. Krople deszczu spływające mu po twarzy zmieszały się z  potem. Stojący po drugiej stronie pomieszczenia Amerdan parsknął niedowierzającym śmiechem. – Pięciu – powiedział pod nosem. – A niech mnie! – wykrzyknął Rennen. Caldan dopiero teraz spostrzegł, że wszyscy wpijają się w  niego wzrokiem. Dzwonki obserwowała go w  zamyśleniu i  tylko Elpidia wpatrywała się w  trupy u  jego stóp. Nagle odeszły go siły i  miecz zaczął mu ciążyć. Opuścił go, ciężko łapiąc powietrze. W gardle rosła mu gula, a przed oczami zaczęły latać mroczki. Opadł na kolana. Mdłości odeszły go po kilku chwilach. Poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Amerdan. –  Nie miałeś wyboru – powiedział sklepikarz. – Lepiej tak niż w drugą stronę. Caldan spuścił wzrok na zbryzganą posoką podłogę. Żołnierze nie mieli z  nim szans, gdy brała go gorączka, a  przedtem jeszcze skorzystał z destruktywnej magii, żeby zabić starego wojaka. Znowu czuł się jak ostatni zatracony morderca. Drżały mu ręce i  zdusił szloch, gdy ogarnęła go trwoga na myśl, co zrobił... oraz poczucie winy i pogarda dla samego siebie, uczucie siły sprawiło mu bowiem radość. Amerdan niepewnie przeniósł dłoń na jego głowę. –  W  porządku. Wywleczemy ich na zewnątrz i  z  samego rana ruszymy dalej. Wkrótce zostawimy to miejsce daleko za sobą. Caldan dźwignął się na nogi i  wysunął spod ręki sklepikarza. Wytarł miecz o płaszcz jednego z żołnierzy, nie chcąc patrzeć na jego martwych towarzyszy. Wsunął ostrze do pochwy i  zrobił krok w stronę wyjścia, a potem przystanął. Strona 19 –  Został jeszcze jeden. W  tamtym budynku. Przyprowadzę go tutaj. Może dowiemy się, czy idą po nas kolejni. Ogłuszony rekrut gdzieś przepadł. Nie było go w  budynku. Najwidoczniej ocknął się i uciekł. Caldan westchnął i postanowił, że nie będzie go gonił. Dość już śmierci na dzisiaj. Dość już krwi na jego rękach. Puszczony wolno żołnierz może odbić mu się czkawką, ale miał już dosyć zabijania. Strona 20 C aldan połamał bochenek chleba na kilka kawałków i  wrzucił je do wodnistej zupy gotującej się na małym ogniu, uważając, żeby się nie poparzyć. Ogień zawsze przywoływał złe wspomnienia o  jego rodzinie, która zginęła w pożarze domu. Chleb był czerstwy, a zupa bez smaku, ale nie przejmował się tym. Zjadł kolację byle szybciej. Był wycieńczony, tak jak reszta. Ostatnie kilka dni spędzili, próbując oddzielić się od Anasomy jak największą połacią ziemi. Zatrzymywali się tylko nocą, aby złapać choć kilka godzin snu. Caldan sypiał godzinę lub dwie, nie więcej. Nie mógł oderwać myśli od pozabijanych żołnierzy. Zbłąkany powiew wiatru cisnął mu dym do oczu. Przetarł powieki, a  potem nalał kolejną porcję zupy do drewnianej miski i  zaniósł skulonej pod drzewem Mirandzie. Zaczął ją karmić, łyżka po łyżce, dmuchając, żeby dziewczyna się nie poparzyła. Wycierał